Na okładce wyk0r7v . Jacka Yerki "КиЖ?тпд° obraz © Copyright by jg^A OCEANICZNA" Redakcja Danuta Sadkouj^ Korekta Joanna Pietras^ © Tekst copyright. ,, snt by Krystyna Siesicka ш ISBN 83-88790-So^ Wydanie I, Łódź 3006 SSyffiTJ^APTT PRESS Dział zamówień-' tZ?Czkowa 30/3 Księgarnia intern* ' ° 42 б80 93 70 e-mail: info@aka»»0-Wa: Www-abapit-press.com.pl Pit-press.com.pl Nie szukajcie w tej książce ani początku, ani końca. Są w niej strony pierwsza i ostatnia, ale to nic nie znaczy. Wszystko jest zawieszone w czasie, a może raczej z czasu wybrane. Krystyna Siesicka Wincenta Borkowska (Wita) Mówi się, że była urodzona w czasie wykopków kartofli w połowie XIX wieku, czyli pewnie we wrześniu w 1850 albo 1851 r. Nie wiadomo, jakie było jej panieńskie nazwisko. Zm. 4 IX 1910 O mężu Wincenty Borkowskiej (Wity) nic nie wiadomo poza tym, że na imię miał Teodor i Klementyna Klemens z d. Borkowska ur. 31 XII 1875, zm. 29 IX 1950 Mąż Klementyny: Cezary Klemens ur. 19 X 1870 i Brat Antoniny Rutkowskiej (Типі): Mieczysław Klemens (Miecio) ur. 30 X 1904. Zginął w 1943 pod Falaise we Francji Antonina Rutkowska (Tunia) z d. Klemens ur. 22 XI 1902, zm. 16 VII 1981 Mąż Antoniny Rutkowskiej (Типі): Henryk Rutkowski (Heniuś), ur. 3 XI 1899, więziony w Kozielsku, rozstrzelany w Lasach Katyńskich w IV 1940 i Letycja I v. Czerska, II v. Russel z d. Rutkowska ur. 26 XI 1935 Mężowie Letycji I v. Czerska, II v. Russel: I mąż Zenon Czerski, ur. 23 VII 1931, zm. 8 VIII 1965 II mąż John Russel, ur. 8 II 1930 i i i Mąż Alicji Walis: Antoni Walis ur. 1 VI 1956 Alicja Walis z d. Czerska ur. 27 XI 1960 Weronika Czerska ur. 26 IX 1962 Justyna Kobus z d. Czerska ur. 26 V 1964 Mąż Justyny Kobus: Franciszek Kobus ur. 3 IX 1960 i i Klementyna Walis (Klima) ur. 4 II 1989 Ksawery Kobus (Peluch) ur. 5 XI 1989 Sporządzono: w styczniu 2006 r. CHCIAŁABYM OPISAĆ TĘ HISTORIĘ wyłącznie przy użyciu pędzla, ale jak to zrobić? Opisana przy użyciu pędzla stałaby się obrazem. A przecież nie maluję obrazów. Zresztą moje opowiadanie musiałoby wtedy zająć bardzo wiele ścian w salach wystawowych, jeśli się założy, że znalazłabym kogoś, kto zechciałby je tam umieścić, może jakiegoś dziwnego marszanda czarodzieja, handlarza nie tyle dziełami sztuki, ile opowieściami, które nigdy nie zostały napisane. Muszę więc zostać przy tradycyjnym sposobie stosowanym od lat, to znaczy usiąść przed komputerem i raz po raz odrywać wzrok od monitora, żeby melancholijnie spojrzeć za okno, gdzie czerwienią się cynobrowym rumieńcem moje sąsiadki, cegły staromiejskich warszawskich murów, i połyskują spadziste dachy wąskich, niewysokich domów. Połyskują bo najczęściej tego lata całymi dniami wisi w powietrzu srebrzysta mżawka. Rozpacz. Wobec niemożności użycia pędzla, skazana jestem na rozgadany obraz opowiadania, na ubóstwo słów, które nigdy nie oddadzą do końca barw i kształtów. Umkną mi światła, cienie, zginie faktura przedmiotów, a koloryt minionych zdarzeń na zawsze zostanie zamknięty w tubach olejnych farb. Jednak dudnienia końskich kopyt na wyboistej wiejskiej drodze, miękkości tiulu firanek Weroniki, gniewu Alicji, przejmującego szeptu Pelucha, lekkich kroków Justynki, łez Anusi nawet najbardziej wprawny pędzel i tak nie wywołałby z przeszłości. Bez słów i bez obrazu może tylko któregoś 9 wieczoru usłyszymy Rozalię nieśmiało stukającą do naszych drzwi. I wtedy ją wpuścimy. Nie wiem dlaczego, Weronika zawsze pachnie wanilią. Nie widziałam, żeby kiedykolwiek piekła ciasto, robiła budyń albo używała wanilii, przygotowując deser. Prawdę mówiąc, nieczęsto ją widuję krzątającą się w kuchni, chociaż kuchnia w jej domu jest taka piękna. Jednak, kiedy odwiedza mnie, wystarczy, że zbliżę się do drzwi, aby ją wpuścić, a już wiem, że właśnie ona stoi za nimi, bo nikła woń wanilii jest jak wsunięta wizytówka. Nie przepadam za tym zapachem, mdłym, w przeciwieństwie do ostrej, krzykliwej urody Weroniki, niezgodnym z jej uśmiechem trochę ironicznym, z tym spojrzeniem, w którym najczęściej czai się żartobliwa drwina. Wanilia nie pasuje do Weroniki. Może prędzej pasowałby do niej zapach goździków, jeżeli już tak koniecznie chcę krążyć wokół przypraw. Tego dnia, kiedy przyszła do mnie, wachlując się plikiem kartek, południe było wyjątkowo gorące i duszne. Od progu zawołała: - Zazdroszczę ci! Mieszkasz w takim uroczym zakątku! Prawie każdy, odwiedzając mnie, natychmiast woła, że mieszkam w uroczym zakątku, ponieważ najczęściej nikt nie wie albo wie, tylko nie pamięta, że cała staromiejska skarpa od lat wolno obsuwa się ku Wiśle, nękana wilgocią podziemnych wód. Przychodząc na krótko, nie czuje się piwnicznego zapachu, który mieszka tu z nami na klatkach schodowych, nie widzi się na ich ścianach mokrych wybrzuszeń olejnej farby, a na podestach nie zauważa głębokich pęknięć wyglądających dość złowieszczo. Często myślę o tej chwili, kiedy mój dom zacznie z wolna sunąć ulicą Mostową w dół, w stronę Starej Prochowni. Ciekawe, czy zatrzyma się przy niej na jakiś czas, czy też od razu podąży ku Wiśle. Nie należę do osób obdarzonych zdrowym rozsądkiem, więc mimo przewi- 10 dywania tego nieuchronnego faktu, również i ja uważam się za wybrankę losu, przekornie myśląc: zazdroszczę sobie, że tu mieszkam. Wachlując się więc plikiem kartek, na które patrzyłam z zaciekawieniem, Weronika, wyraźnie znużona gorącem, usiadła w fotelu, trochę niegrzecznie zrzucając z niego moją kotkę Misie. - Przyniosłam ci to - powiedziała, potrząsając zapisanymi arkusikami. Siadając na miejscu Misi, podciągnęła wysoko falbankę zwiewnej sukienki. Zobaczyłam jej ładne, opalone kolana, ani zbyt kościste, ani zbyt okrągłe, wrzecionowate, akurat takie, jakie powinna mieć zgrabna kobieta. Pamiętam dobrze dzień, w którym poznałam Weronikę oraz jej siostry, starszą Alicję i młodszą Justynkę, wszystkie o kolanach jeszcze nieco kanciastych, bo były wtedy chichoczącymi dziewczynami, które prosto z dzieciństwa radośnie wybiegły na plażę w Kołobrzegu. Obca, siedziałam pod kolorowym parasolem, uciekając od nadmiaru słońca, i patrzyłam, jak one, tuż obok mnie, usypują z piasku spore wzniesienie, na którym wkrótce położyły kolorowe ręczniki. Usiadły wreszcie i śmiejąc się, zaczęły wcierać w siebie pachnące migdałami złociste olejki. To chyba nieprawda, że rzucona od strony morza piłka, leciutka jak balon, przypadkowo trafiła w ręce Alicji. Widziałam wysokiego, opalonego chłopca, który stojąc na brzegu, udawał tylko, że spogląda w stronę mola, bo w rzeczywistości patrzył na trzy roześmiane dziewczyny i trzymając nad głową uniesioną wysoko piłkę, długo kołysał ją w dłoniach. Wybierał. - Poznaliśmy się na plaży. Antek rzucił we mnie piłką, a ja ją złapałam! Alicja z upodobaniem wspomina ten cudowny zbieg okoliczności, który zadecydował o jej życiu. Słuchając tego, Weronika 11 milczy, i ja też milczę, bo wydawało mi się wtedy, że Alicja przerwała lot piłki lecącej wprost do rąk Weroniki. Nigdy nie zapytałam Antosia, do której z nich naprawdę ją wtedy rzucał, kto wie, czy nie do obojętnej Justyny. Często prosiły, abym przypilnowała ich rzeczy, kiedy jednocześnie biegły do morza. Na brzegu czekał Antek, niby już należący do Alicji, chociaż wątpię, czy sam był o tym tak do końca przekonany, bo jakoś zbyt często z zaciekawieniem spoglądał to na drwiące uśmieszki Weroniki, to na zgrabną, wiotką Justynkę rozkołysanym krokiem idącą po plaży, ponętną w przyskąpym bikini. Parys i trzy boginie, myślałam, czuwając na straży kolorowych ręczników. Piłkę schwyciła Alicja. I tak już zostało. Byłam pewna, że właśnie od tej kołobrzeskiej plaży Weronika zacznie spisywać swoje wspomnienia, o które poprosiłam, nagle zafascynowana różnicą spojrzeń na te same zdarzenia, na przypisywanie przypadkom celowych zamysłów, a zamysłom cech przypadków. Byłam pewna, że Weronika zacznie od upalnego południa w Kołobrzegu, ale jakże się myliłam. WERONIKA Na imię miała Klementyna i była piękna. Jej portret, utrzymany w przydymionych kolorach czerni, brązu, bieli, wisi na ścianie w moim pokoju, przy stojącej obok przeszklonej serwantce, którą pamiętasz zapewne, Krysiu, bo byłaś ze mną, kiedy ją kupowałam w salonie z antykami tylko dlatego, że zawiasy drzwiczek pasowały do złotych, podniszczonych ram portretu Klementyny. Nie miałam w domu niczego, co mogłoby dobrze wyglądać za szybami witrynki, ale stopniowo odkrywałam w sklepach ze starociami pojedyncze filiżanki z cienkiej, prawie przezroczystej porcelany, deserowe talerzyki oznaczone symbolami szlachetnych firm, oryginal- 12 ny chiński dzbanek, secesyjną łódkowatą podstawkę do owoców, z ciężkiego grubego szkła, rytego w kwiaty, wspartą na masywnej, kanciastej nóżce. Moi goście stają zwykle przed serwantką, żeby dokładnie to wszystko obejrzeć, ale w końcu i tak zatrzymują wzrok na portrecie Klementyny, pytając ze zdumieniem: - Kim jest ta piękna kobieta, Weroniko? - To Klementyna, prababka po kądzieli - przedstawiam z dumą, zupełnie tak jakby jej niezwykła uroda była wyłącznie moją zasługą. Czarną, aksamitną suknię Klementyny zdobią przy rękawach mankiety, a pod szyją żabot z obficie spienionej, delikatnej koronki, bo przecież żyła w czasach, kiedy kobiety z upodobaniem nosiły żaboty, wzbogacając nimi prostotę swoich kołnierzyków lub dyskretnie podkreślając wycięcia dekoltów. Podziwiający piękno rysów Klementyny od razu domyślają się, że po niej swoje imię nosi moja siostrzenica Klima, chociaż ogromna ilość genów, które wtrąciły się między jedną z nich a drugą, sprawiła, że poza urodą i imieniem niewiele mają ze sobą wspólnego. Być może piękną kobietę, ujętą ramami obrazu, i bosą dziewczynę, tak często siadującą przed nim, łączy jednak pewne podobieństwo charakterów. Możliwe. O życiu prababki wiem mało, równie małe mam pojęcie o życiu Klimy. Zbłąkana między pokoleniami, spoglądając na portret Klementyny, zaglądam w przeszłość. Niestety, poza urodą i ażurem koronek widzę niewiele. Natomiast moja siostrzenica prawdę o sobie zasłania niezależnością i uporem. Lubię za to wyobrażać sobie odległy, zimowy dzień na przełomie wieków, kiedy tuż po Bożym Narodzeniu Cezary Klemens wiózł wytworną karetą swoją nowo poślubioną żonę do rodzinnego majątku Koguty Wielkie. Często takim właśnie zdaniem zaczynają się opowieści z zamierzchłych lat, więc nie żałujmy sobie, Krysiu. Na wybojach trzęsło. Cezary Klemens, niezwykle wrażliwy na piękno, przypatrywał się swojej ślicznej małżonce z nabożnym lękiem, zupełnie jakby to nie Klementyna siedziała przy nim, lecz figurka z sewrskiej porcelany, której przenigdy nie odważy się tknąć w obawie, że natychmiast się rozleci. Ostrożnie podsuwał więc palce pod jej szczupłą dłoń, obciągniętą rękawiczką z miękkiej skóry, i nawet 13 przez myśl mu wtedy nie przeszło, że w kilka lat później, pewnego czerwcowego dnia, jego krucha, delikatna żona, najpierw tą drobną ręką poprawi pod szyją spieniony żabot, później wymierzy nią swemu małżonkowi policzek, a następnie odwróci się, i stojąc u szczytu półkolistych schodów rodowego dworu Klemensów, zawoła w stronę wozowni: - Wojciechu! Karetę, proszę! Taka była. Na wybojach znowu trzęsło, kiedy Klementyna, uchyliwszy okna z obu stron, jechała do najbliższego miasteczka, tuląc w objęciach malutką Tunię, podczas gdy cioteczny mój dziad Miecio wydzierał się wniebogłosy, szarpiąc niemowlęcymi rączkami sukienkę swojej niańki Pałaszki, która siedząc na wprost pani Klemensowej, rozpaczliwie szlochała. - Niechże się Pałaszka opamięta, Pałaszko! - krzyknęła wreszcie zniecierpliwiona Klementyna. - Niechże Pałaszka tak nie spazmuje, bo się w pałaszce mleko zwarzy! Nikt inny bowiem, tylko właśnie płaczliwa Pałaszka karmiła od pierwszych dni ich narodzin najpierw Tunię, potem Mięcia, bo gdzieżby tam Klementyna zajmowała się czymś takim, zdecydował Klemens. A figura? A talia? A kibić wiotka? Wszystko na straty? Przez wiecznie głodną Tunię? Przez głupiego Mięcia? Nie do pomyślenia to było dla Cezarego. - No i co? - pyta teraz Klima, siedząc przed portretem swojej pięknej praprababki. - Dojechali do miasteczka, i co? - Stanęli w zajeździe. Klementyna, Pałaszka i dzieci. Stangreta odprawiła do dworu. - Co to znaczy: stanęli w zajeździe? - Czy naprawdę nie wiesz, co to jest zajazd? - Wiem, motel przy drodze albo coś w tym rodzaju. - Raczej coś w tym rodzaju. Klementyna wzięła dwa pokoje, jeden dla Pałaszki i dzieci, drugi dla siebie. - Ile lat miała wtedy prababcia Tunia? - Trzy. Klima sięgnęła po colę, wypiła parę łyków prosto z butelki. Przez chwilę patrzyła, jak męczę się, wyszarpując oporną pestkę z niedojrzałej, bladej wiśni. 14 - No i co? - zapytała znowu. - Nic. Siedziała w zajeździe przez bite dwa dni. Pewnie Pałaszka miała nadzieję, że czeka, czy aby skruszony pan dziedzic nie przyjedzie po swoją rodzinę, ale nie! Klementyna potrzebowała tylko trochę czasu, żeby zebrać skołatane myśli. Nie czuła się już dziedziczką na Kogutach Wielkich ani małżonką Cezarego Klemensa, a na pytanie, kim się w takim razie czuła, nie umiałaby chyba odpowiedzieć. Włożyłam do ust kolejną wiśnię. Bardzo kwaśną, bo zbyt wcześnie zerwaną z drzewa. Jedząc ją, milczałam. - No i...? - natarczywie przynaglała Klima. - Nie przyjechał. - A właściwie, co takiego ten Cezary zrobił, że Klementyna aż tak się na niego wkurzyła? - Wtedy kobiety nie wkurzały się na swoich mężów, moja droga. Nie znały nawet takiego słowa, skąd. - Tylko? - Czuły się dotknięte, obrażone. Unosiły się gniewem, żalem, honorem. - Honorem? - zdziwiła się Klima, bo słowo honor bardziej jej się kojarzyło z Bogiem, ojczyzną i sztandarem niż z praprababką stojącą na dworskim ganku w Kogutach Wielkich. - Co honor miał do tego, że kazała zaprzęgać? - błąkała się Klima na podjeździe dworu Klemensów. - Coś miał. Zamyśliła się. - Więc dobrze, zabrała dzieciaki i fruuu! Chciałabym jednak wiedzieć, dlaczego to zrobiła! - upierała się. - Bo mąż nie był jej wierny - patetycznie zdradziłam ubiegło-wieczną tajemnicę rodziny Klemensów. Klima znowu sięgnęła po butelkę z colą, ale znieruchomiała, trzymając ją w ręku, i spojrzała na mnie z niedowierzaniem. - Naprawdę? - Mówiłam ci, że był wrażliwy na piękno. Łatwo mu ulegał, a Klementyna po kilku latach zapewne nieco mu się opatrzyła. 15 Spofzatyśmy na portret. Opatrzyła się? Klementyna? Taka piękna kobieta'? _ a może w dworskie życie wtargnęła jakaś dziewczyna nie tak krucha jak porcelana, ale wręcz przeciwnie? - dociekliwie zapytała Klima. - Nje. Jego nową miłością była żona dziedzica z sąsiedniego majątku., dama wielkiej urody i pełna gracji. Na imię miała Florencja, masz pojęcie? Opowiadała mi o tym babcia Tunia, kto jej powiedział, tego ni^ wiem. Może sama Klementyna, kiedy Tunia dorosła, chciała ją przestrzec przed mężczyznami. Prawdę mówiąc, nie mogę patrzeć, jak wlewasz w siebie tę zawrotną ilość coli. Klima odstawiła butelkę, położyła rękę w miejscu, gdzie dawniej nosiłaby żabot, przechyliła się lekko do przodu i zapytała cicho, trochę zawstydzona, trochę zdumiona: ~ A po co mu była druga taka sama żona? Pozr>iej skrzywiła się, najwyraźniej niechętna Cezaremu. Może ogarnęło ją uczucie podobne do tego, które kierowało rozgniewaną Klementyna kjedy dumnie stojąc na ganku, prosiła o karetę... і 9г będzie ° moim siostrzeńcu Peluchu, zupełnie inna historia. Peluch jako noworodek był tak brzydki, że wprost nie umiem znaleźć Słów aby go opisać. Może jednak spróbuję: Peluch jako noworodek wydał mi się uderzająco podobny do jednego z siedmiu krasnoludków, tego najbardziej uszatego, z największym nosem i tymi okropnymi, nadmuchanymi policzkami, który nie pamiętam, jak ma Па imię, bo nie lubię bajek i zawsze takie szczegóły wylatują mi 2 głowy. Natomiast doskonale pamiętam obrazki, na których wszystkie krasnoludki były bardzo paskudne z urody, ale prym pod tym względem wiódł uszaty. Justynka, mama Pelucha, twierdziła oczywiście, że on jest najpiękniejszym dzieciątkiem, jakie przyszło na świat, natomiast jego tata nieco w to wątpił. Ja też w to wątpiłam. zawiadomiona o narodzinach siostrzeńca, pobiegłam do szpitala, pewna, £e mama Pelucha niecierpliwie na mnie czeka. Może nie tyle na Пппіе, ile na mój okrzyk pełen zachwytu, kiedy ona pokaże mi ten straszliwy naleśnik zrobiony z kocyka i nadziany Peluchem, 16 więc, chociaż wstrząśnięta byłam jego wyglądem, ze ściśniętym sercem zawołałam: „A cóż to za piękny dzidziuś!". Było mi przykro, bo na Klimę, córeczkę mojej starszej siostry Alicji, chociaż też nie urodziła się pięknym noworodkiem, mogłam jakoś patrzeć, a na Pelucha nie. Prosto ze szpitala udałam się do pobliskiego kościoła, gdzie długo błagałam Wszystkich Świętych o odrobinę urody dla tego małego, koszmarnego krasnala, synka mojej siostry. Na szczęście zostałam wysłuchana. Peluch jest interesujący. Nie ma filmowego wyglądu, więc myślę, że nie wygra castingu na reklamę toniku dla nastolatków, bo tam koniecznie trzeba się uśmiechać, a Peluch ma prawą jedynkę wyraźnie zachodzącą na lewą, co nie podoba się producentom reklam, chociaż podoba się dziewczynom, i to nawet bardzo. Nie wiem, dlaczego mówimy na Pelucha Peluch. Nie wiem, kto pierwszy zaczął. Moja siostra mówi, że on się urodził Peluchem i tak zostało. Jej mąż twierdzi, że w urzędzie stanu cywilnego przez pomyłkę zgłosił ich synka pod imieniem Ksawery, ale że z pewnością pójdzie któregoś dnia sprostować swój błąd. Wybiera się już od kilkunastu lat, jednak ciągle zapomina, po co ma tam iść. Ostatnio miłosierny Peluch powiedział mu, żeby dłużej nie zawracał sobie głowy jego imieniem, bo on sam załatwi sprawę, kiedy będzie wyrabiał dowód osobisty, a Frankowi kupił na Dzień Ojca tabletki z magnezem, który podobno świetnie wzmacnia pamięć. Trudno dogadać się z Peluchem i jego rodzicami. Klima nalega, żeby Peluch jak najszybciej poszedł do urzędu, bo jego imię dobrze zabrzmi w Unii Europejskiej, czytane jako Pelusz albo Pelucz. Klima zawsze wszystko wie najlepiej, bo głębokie przekonanie o posiadaniu wiedzy absolutnej przemyciła jej w genach praprababka Klementyna, łącznie z urodą. W moim pokoju pachną gałązki dziurawca. Podobno o tej porze roku dziurawiec nie ma kwiatów, tylko wonne cynobrowe puszeczki, nie wiem dokładnie. Mój dziurawiec przyleciał z Holandii, może tam dziurawce mają inne obyczaje. - Skąd masz dziurawiec? - pyta Peluch. Wyjaśniam, że dostałam tjzv gałązki od przyjaciół na imieniny. Trzy gałązki związaf^^spralroc^ąną słomą. Wspaniały bukiet, 17 naprawdę, bo dziurawiec jest piękny. Byłam pewna, że Peluch, jak nikt inny, doceni jego wygląd i zapach, bo chociaż godzinami potrafi siedzieć z nosem w internecie, jest otwarty na świat i jego urodę. Klima drwi, kiedy Peluch zachwyca się dziurawcem. - Gdyby urodził się w porę, zostałby starą babą, zamawiającą choroby, albo wiedźmą wróżącą z fusów. W końcu spaliliby go na stosie. Tak mówi Klima ponurym głosem Rozy Wenedy. Na szczęście Peluch nie urodził się w porę, nie spalono go na stosie, i dlatego może zawieszać w moim pokoju świeżo uprane tiulowe firanki. Właśnie stoi na drabinie, a ja kurczowo trzymam go za spodnie, pewna, że tylko dzięki temu nie spadnie z drabiny. - Anielskiej dobroci cioteczko! - przemówił spod sufitu. - Czy mogłabyś mnie nie podszczypywać? Nie jesteś przecież królową Marysieńką, a ja nie jestem Janem Sobieskim. Nie mam pojęcia, skąd Peluch zaczerpnął zdumiewającą wiedzę, że Marie d'Arquien podszczypywała Jana Sobieskiego, kiedy on, stojąc na drabinie, zawieszał firanki w pałacu wilanowskim. Wątpię, żeby uczono ich o tym w szkole na zajęciach fakultatywnych z historii albo z wychowania seksualnego, jeżeli w ogóle jeszcze takie są. Peluch powiesił firankę, a następnie stwierdził, że wisi krzywo. - Ciągnie się środkiem - oświadczył głosem fachowca. - Nie chcę drogiej pani martwić, ale coś jest nie w porządku. Systematyczny, dokładny Peluch! Odpiął kilka żabek i poprawił misterne przymarszczenia. - Czy mogłabyś zobaczyć z daleka, jak teraz wygląda? - prosi. Niechętnie odrywam się od jego spodni i stojąc przy serwantce, patrzę. Peluch też patrzy, ale nie na firankę. Poprzez cienką mgłę tiulu, z wysokości drabiny widzi za oknem mój mały przydomowy ogródek, niewiele większy od kąpielowego ręcznika, otoczony niskim płotkiem. - Dobrze jest, nigdzie się nie ciągnie. Możesz schodzić. Nie schodzi. - Peluch, możesz schodzić, nie ciągnie się! - Jak ma na imię? - pyta wreszcie. Świeżo upieczona pasierbica mojego sąsiada wyprowadza psa. Nie sądzę, żeby Pelucha interesowało, jak się wabi jamnik. - Anusia. - Jak to, Anusia? - Zwyczajnie. Anusia. - Anna? - Tak. - Jeszcze nie spotkałem na świecie żadnej Anny, na którą mówiłoby się Anusia. - A spotkałeś kiedyś Ksawerego, na którego mówi się Peluch? Nie odpowiada, ciągle zapatrzony. Podchodzę do okna. Anusia w niebieskich dżinsach i w białym kusym wdzianku pilnuje swojego psa jamnika. Czerwona opaska przysłania jej czoło, nad opaską stroszy się rudawa grzywka, a na czubku głowy sterczy ściągnięta frotką kitka. Peluch schodzi z drabiny. - Pójdę już... - mówi. Rozumiem. - Idź, Peluch. Dziękuję ci. Odprowadzam go, ale szybko wracam i lecę do okna, żeby zdążyć na początek pierwszego aktu przedstawienia, bo jestem dziwnie pewna, że Anusi spodobają się dwie zachodzące na siebie jedynki mojego siostrzeńca. Zrobiło się późno, Krysiu. Napisałam tyle, ile napisałam, może coś z tego przyda się do twojej książki. Więcej podrzucę za kilka dni, może za tydzień, może wcześniej, wiem, że czekasz. Twoja Weronika PUK! PUK! JEST PO PÓŁNOCY. Szybko owinęłam mokre włosy ręcznikiem, na zapas wściekła, bo nigdy nie zapowiedziane wizyty nie zdarzają się w porę. Odsłoniłam wizjer, nikogo za drzwiami nie zobaczyłam, bo na klatce schodowej było zupełnie ciemno. Skąd o tej porze: puk, puk? Jakie znowu: puk, puk? 19 - Kto tam? -Ja! W rejestrze głosów, które mam utrwalone w pamięci, usiłuję odnaleźć właściwy. Jest! To Alicja. Co o tej godzinie robi tu Alicja? Dlaczego nie zadzwoniła, nie uprzedziła, że przyjdzie, nie zapytała, czy może? A jeżeli coś się stało? A jeżeli... ach, nie wiem, obojętne, przecież i tak ją wpuszczę, więc szybko otwieram. Roześmiana, stoi z bukietem kwiatów w wyciągniętej ręce. Czy zapomniałam o swoich własnych urodzinach, czy o imieninach? Tak czy inaczej, ładnie ze strony Alicji, że przynosi mi taką piękną wiązankę, tylko dlaczego o tej porze? Widząc moje zaskoczenie, wyjaśnia: - Dostałam od pacjentki. Bolesna proza miłych niespodzianek. Biorę kwiaty nie dla mnie przeznaczone. Alicja jest pielęgniarką, chociaż mogłaby wcale nie pracować, bo Antek pływa jako pierwszy oficer i naprawdę dobrze zarabia. Alicja pracuje, bo lubi. Przepada za zmęczeniem, niewyspaniem, ciągłym narzekaniem, że na nic nie ma czasu. Antoś jest oszczędny, niemal skąpy, Alicja rozrzutna, żeby być rozrzutną żoną skąpego męża, trzeba na to zarobić. Klima złości się. Wolałaby mieć Alicję w domu, zwłaszcza że najczęściej nie ma w nim ojca, który ciągle pływa w dalekomorskich rejsach. Może dlatego Klima robi na mnie wrażenie wiecznie obrażonej. Bardziej lgnie do swojej pogodnej ciotki Weroniki niż do narzekającej mamy Alicji, mimo że Weronika zadaje tyle niewygodnych pytań, o szkołę, o chłopaków, o plany na przyszłość. Klima odpowiada wymijająco, wzrusza ramionami, jej ulubionymi zwrotami są: nie wiem, nic się nie dzieje, a co ma się dziać? Często jednak widzę, że siedzi na kanapce przytulona do Weroniki, tęsknie spoglądając na Alicję. Jest smutna. Jest samotna. Tak myślę. Zastanawiam się, czy czasem nie ma ochoty wyjść na klatkę schodową, żeby tam zawołać: - Wojciechu! Karetę, proszę! 20 Alicja zdejmuje pantofle w przedpokoju. Właśnie wybija północ na moim ściennym zegarze. - Przepraszam, że przychodzę tak późno, i to bez żadnego uprzedzenia, ale szkoda mi było czasu na telefon, tak bardzo chciałam jeszcze dziś przynieść ci swoje notatki. Mówiłaś, Krysiu, że chcesz je mieć jak najszybciej. Myłaś włosy? - Jak myślisz? Stoję przed nią bosa, z głową owiniętą ręcznikiem, spod którego wysuwają się mokre kosmyki. Widać przecież, że nie występuję w balecie ani nie gram na fujarce. Dlaczego Alicja zawsze mnie drażni, przecież jest miła. Stara się być miła. Sama prosiłam ją o te wspomnienia. Mówi o nich notatki. No to co? Przecież wspomnienia mogą być notatkami. A jednak czegoś jestem na nią wściekła. ALICJA Wtorek, godz. 23.15 - dyżur. Po telefonie do Klimy zupełnie nie mogę się pozbierać. Najpierw długo zajęte i zajęte. Byłam pewna, że znowu rozmawia z tq swoją przyjaciółką Rozalią, której widok budzi we mnie wprost zwierzęcy instynkt matki zatrwożonej o swoje małe. Niczego nie wiem o swojej córce, jest zamknięta jak sejf w banku i tylko ona sama zna kod otwarcia. Może Rozalia też go zna? Czy uczucie, które mnie ogarnia, kiedy słucham kolejnego sygnału, świadczącego o tym, że telefon w moim domu ciągle jest zajęty, to zazdrość? Justynka jest zazdrosna o wszystkie dziewczyny, z którymi chodzi Peluch, i mówi o tym szczerze, mówi o tym nawet Peluchowi, który, zachwycony tym, śmieje się tylko. Na szczęście nie jest stały w uczuciach. To łagodzi niechęć Justynki do młodych dam. Dopóki jest ich wiele, a nie jedna, przetrwam jakoś, mówi Justynka. Rozalia jest jedna. Zjawiła się w naszym życiu jakiś czas temu. Niezbyt dawno. Klima poznała ją na pływalni. Od pierwszej chwili 21 nie podobała mi się. Nie mogę słuchać, kiedy rozprawia o adrenalinie. Adrenalina jest dla niej esencją życia. Tak mówi. Ciggle używa tego zwrotu: adrenalina jest dla mnie esencjg życia. To jeszcze nie dramat, stwierdziła Weronika, kiedy opowiedziałam jej o tym. Może, ale one rozmawiajg też o seksie. Czy rozmawiałyśmy głośno o adrenalinie i o seksie, kiedy byłyśmy w wieku Klimy, zapytałam Weroniki. Przyznała, że nie, Adrenalina nie była wtedy w modzie, o seksie ' rozmawiałyśmy, owszem, ale cicho i po kgtach, i to nie każda z każdg. A Klima i Rozalia o wszystkim rozmawiajg swobodnie, słyszę to u siebie, nawet jeżeli mam głośno włgczony telewizor. Czy dlatego Klima mówi o Rozalii, moja przyjaciółka? Nigdy o żadnej koleżance tak nie mówiła, przeciwnie, zawsze twierdziła, że nie wierzy w przyjaźń, aż tu nagle urzekła jg irytujgca, klocowata dziewczyna, która zjawia się u nas w każdg niedzielę jak proboszcz na ambonie i siedzi, dopóki nie podam obiadu. Trudno, żebym czekała z obiadem, aż ona wyjdzie, prawda? Zaprosiłam Weronikę na najbliższg sobotę. Zrobię zrazy z kaszg gryczang, ona lubi zrazy z kaszg. Przy okazji obejrzy sobie Rozalię. Nawet jej Klima nigdy nie wspomniała o swojej pierwszej przyjaciółce. Nie rozumiem dlaczego, skoro właśnie Weronice, nie mnie, powiedziała o swoim pierwszym okresie. Czwartek, godz. 23.50 - znowu dyżur. Przeczytałam teraz to, co udało mi się napisać w czasie poprzedniego dyżuru, w domu nie mam na nic czasu. Wydaje mi się, że nie tego spodziewałaś się, proszgc nas o jakieś wspomnienia, z których chciałabyś upleść sobie ksigżkę. Co było dla mnie najważniejsze, kiedy miałam kilkanaście lat? Tak? Albo nie tyle najważniejsze, ile zapamiętane z jakiegoś powodu, nie wiadomo nawet z jakiego. Nie byłaś szczególnie precyzyjna w określeniach, dlatego nie wiem dobrze, co miałaś na myśli, Pamiętam na przykład lato, w którym ciebie poznałam. Byłyśmy na wakacjach w Kołobrzegu, Weronika, Justynka i ja. Nie wiem, czy ty też pamiętasz, bo może dla ciebie to czas bez znaczenia. Ja natomiast poznałam wtedy również i Antka. Wywołuję ze wspom- 22 nień taki obraz: szmaragd morza złamany wieloma odcieniami, białe rzędy fal, spienione jak koronki żabotu prababki Klementyny na pięknym portrecie, który bez porozumienia z nami zawłaszczyła sobie Weronika, zupełnie jakby było mało domku, który z niezrozumiałego powodu babcia Tunia zostawiła w spadku właśnie Weronice. Uważam, że moja siostra powinna sprzedać dom i podzielić się z nami pieniędzmi. Staram się nie myśleć o tym, jednak czasami myślę i mam żal do Weroniki. Justynka nie, ona mówi, że skoro babcia Tunia tak zdecydowała, to tak ma być i nie trzeba się nad tym zastanawiać. Nasza mama milczy. Raz tylko powiedziała, że wszystkie rodzinne troski spadały zawsze na Weronikę, więc teraz, kiedy została sama, niech chociaż ma dom, w którym przecież mieszkała, opiekujgc się babcig. Mniejsza z tym. Wrócę nad morze. Pamiętam Antka stojgcego na brzegu, z kolorowg, plażowg piłkg, uniesioną nad głowg. Z daleka widziałam, że uśmiecha się do mnie. Pamiętam też swojg czujność. Wiesz, takie oczekiwanie. Ty może nie zauważyłaś, że Weronika chciała podstępnie przechwycić piłkę, którg Antek rzucił w mojg stronę, ale ja widziałam, jak przechyliła się i wyciggnęła w górę ręce, dłonie rozłożone w dwa wachlarze. Zdgżyłam przed nig. Piłka była zbryzgana wodg i nagrzana słońcem, kiedy przytulałam jg do siebie. Widzisz, że ja pamiętam takie drobiazgi, które pewnie do niczego ci się nie przydadzg, bo tylko dla mnie były ważne, a to, że Antek wybrał mnie, było najważniejsze. Wtedy nie znałam jeszcze dewizy Plutarcha, którg on teraz do znudzenia powtarza: navigare necesse est vivere non est necesse. Życie jest niekonieczne, konieczne jest żeglowanie, Piękna myśl, prawda? Spróbuj jednak być tej myśli żong. Ja spróbowałam i może dlatego częściej niż inne żony zalewam się łzami. Muszę przerwać, niestety. Czy przyjdziesz w sobotę na zrazy z kaszg? Zapraszam. Sobota o trzynastej. Dzwoniłam do Justynki, ale ona nie może, Podejmuje obiadem swojg teściowg. „Podejmuję obiadem teściowg!", tak powiedziała, odmawiajgc mi. Zwrot jakby żywcem wzięty z portretu naszej prababki, która, dopóki nie rzuciła Cezarego Klemensa, zapewne też podejmowała obiadami swojg teściowg. A może nie? Może nie miała teściowej! Nie wiem. Wtedv kobiety umierały młodo, mogła nie mieć, ale prawdę mówigc, niewiele mnie obchodzi, czy Klementyna miała teściową, czy nie. Więc pamiętaj, w sobotę o trzynastej, Teraz pisze się: o 1 p.m. A więc w sobotę o 1 p.m. Alicja ZAJRZAŁAM DO SKLEPU JUSTYNKI. Justynki czarodziejki, która ze szmatek, starych koronek, resztek wstążek, skrawków aksamitu, ale także z odpowiednio drogich materiałów, szyje wieczorowe i sceniczne kreacje nawet dla najbardziej wybrednych pań. Dla prezydentowej nie, bo prezydentowa musi ubierać się grzecznie, a kreacje Justynki nie są grzeczne. Widząc mnie, wyjęła kilka szpilek, które trzymała w ustach, muśniętych bladoróżową pomadką i wpięła je w zieloną welurową poduszeczkę w kształcie serca, pamiątkę po babci Типі, od lat używaną do przechowywania krawieckich szpilek. Podniosła się z barowego stołka, na którym zwykle siedziała, szyjąc, rzuciła zwój szyfonu na stojący obok, obciągnięty szarym płótnem, manekin bez głowy i podbiegła do mnie, pachnąc cudownie. W sklepie Justynki, który jednocześnie stanowi jej pracownię, brakuje mi czegoś. Może tajemniczych siatek pajęczyn, może kolekcji motyli w przeszklonych gablotach, może zasuszonych kwiatów, porcelanowych lalek, starych czajników i wróżek posłusznych czarodziejce. Klientki mówią o niej: Artystka Ręcznego Szwu, zupełnie jakby Justynka była jednoosobową firmą, a nie zatrudniającą kilkanaście osób bizneswoman. Jednak do pewnego stopnia to jest prawda, bo ona lubi ręcznie wykańczać wszystkie stroje. - Nie napisałam jeszcze ani słowa! - zawołała na dzień dobry. - Czy Weronika i Alicja już coś ci dały? - Trochę. Weronika więcej, Alicja mniej. 24 - Widzisz, a ja nic! One zawsze są lepsze ode mnie! O matko! Przegrzałam żelazko! Ilekroć dzieje się coś, co ją przeraża, Justynka wzywa na pomoc Letycję, chociaż to jest wołanie w powietrze, bo Letycja po latach przykładnego wdowieństwa wyszła za mąż za Kanadyjczyka i razem z nim zamieszkała w Krakowie na ulicy Sławkowskiej. Kanadyjczyk bowiem zakochał się nie tylko w pięknej matce trzech dorosłych córek, ale także w Bramie Floriańskiej. Każdego dnia on i Letycja piją kawę w cukierni Noworolskiego na Rynku, gdzie Kanadyjczyk cierpliwie czeka, aż zagrają mu hejnał z Wieży Mariackiej. Na imię ma John, bardzo ładnie i zwyczajnie, za to imię Letycja było chyba jedynym ekstrawaganckim pomysłem spokojnej, zrównoważonej Типі, której Letycja była jedyną córką. Letycja i John są bardzo dobrym małżeństwem przypuszczalnie dlatego, że John po polsku zna tyle słów, ile pilnie zdołał sobie przyswoić z rozmówek angielsko-polskich i francu-sko-polskich, co było o tyle proste, że w obydwu tych rozmówkach polskie słowa tak samo brzmią. Natomiast Letycja, oprócz polskiego, nie zna właściwie żadnego języka, chociaż ostatnio przyswoiła sobie parę zwrotów hebrajskich, bo odkąd ze względu na Bramę Floriańską zamieszkała z Johnem w Krakowie, ambitnie rozmawia ze swoją sąsiadką, która prowadzi żydowską restaurację na Kazimierzu. Sąsiadka ta udaje, że nie mówi po polsku, słusznie zakładając, że w ten sposób podkreśla koszerność serwowanych w jej kuchni potraw. Przyznam się: kocham Letycję Russel. Jest nadzwyczajną kobietą, pełną ciepła, z sercem otwartym na czyjąś niedolę i z pokaźnym kontem Johna czułym na każdą biedę. Nic więc dziwnego, że Justynka w tarapatach zawsze wzywa Letycję na ratunek, nawet jeżeli nie ma jej w pobliżu i nie może usłyszeć rozpaczliwego wołania. 25 - O matko! Przegrzałam żelazko! O matko! W niedzielę napiszę - zapewnia mnie. - W niedzielę Peluch i Franek jadą nad Zalew, a ja zostaję w domu. W sobotę podejmuję obiadem teściową, ale w niedzielę napiszę, daję ci słowo. Nagle Justynka staje przed lustrem i zarzuca na głowę zwój cienkiej, kremowej koronki. Przyglądam się jej odbiciu. Tylko portrety w lustrze są prawdziwe. WERONIKA Rozglądam się. Jakie to brzydkie miejsce, myślę. Za mną Pałac Kultury, przede mną kanciasta zabudowa Marszałkowskiej. Mała, śmieszna rotunda ginie w otoczeniu niewdzięcznych domów i plastra brzydkiego hotelu. Stacja metra Centrum, zejście zapełnione zmokniętymi ludźmi, bo znowu pada deszcz. To właśnie gdzieś tu, w tym miejscu, moja prababka Klementyna wychodziła z dworca kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Za nią dreptała Pałaszka, okutana grubą chustą, pod którą szczęśliwie przysnął mój cioteczny dziad Miecio. Popłakującą, rozmarudzoną Tunię Pałaszka ciągnęła za rękę, obok nich szedł zapewne bagażowy, który zręcznie ułożył na swoim wózku trzy podróżne torby Klementyny, jej czarny, lakierowany kuferek z metalowymi okuciami i kraciasty tobołek Pałaszki. Koła wózka turkotały, tocząc się po drewnianej kostce jezdni. Wszystko to wyobrażam sobie tak dokładnie, że niemal słyszę płacz Типі і szybkie kroki Klementyny idącej obok Pałaszki. Hotel Wiedeński był hotelem drugorzędnym, ale tanim. Do tego mieścił się blisko dworca, bo na ulicy Widok. Wszystko to było teraz ważne dla zubożałej nagle Klementyny i dlatego kierowała się właśnie tam, jednocześnie nerwowo licząc w pamięci, ile jeszcze rubli z petersburskiej mennicy zostało w jej pustawej już sakiewce. Zwykle przyjeżdżając do Warszawy, państwo Klemensowie zatrzymywali się w Grand Hotel Garni przy ulicy Chmielnej numer 5, ale tym razem, cóż? Klementyna mogła oprzeć się tylko na własnych 26 finansach. Och, nie tak znowu własnych, bo prawdę mówiąc, przed wyjazdem z dworu w Kogutach Wielkich, chyłkiem wyjęła coś niecoś z tajnej skrytki umieszczonej za jej portretem wiszącym w gabinecie Cezarego. W tym czasie on sam zamknął się na klucz w ich już nie wspólnej sypialni, ponieważ dłużej nie był w stanie oglądać szaleństw swojej żony, jak jej zachowanie oceniał w wewnętrznym dialogu Cezarego z Cezarym. Urządziwszy Pałaszkę i dzieci w pokoju, który wybrała dla nich po cichej stronie hotelowego korytarza, Klementyna wezwała dorożkę i kazała się wieźć na ulicę Prostą. Tam, w trzypiętrowej, zadbanej kamienicy mieszkała Wincenta Borkowska, Klementyny matka. Zajmowała całe pięciopokojowe piętro, przeładowane dostatkiem w nie najlepszym stylu, ale za to znacznym, pewnie dzięki finansom, którymi zręcznie manipulowała po śmierci męża, nieodżałowanej pamięci Teosia. Nic więc dziwnego, że uderzając w drzwi ozdobną miedzianą kołatką, Klementyna na coś w skrytości ducha liczyła. Przeliczyła się jednak. Wita uroczyście poczęstowała dawno nie widzianą córkę wyborną herbatą lądową, zakupioną w domu handlowym TSIŃ-ŁUN na Krakowskim Przedmieściu, oraz ,,kon-fitiurą" różaną i kruchymi ciasteczkami, których napiekła tego ranka pani kucharcia, po brzegi wypełniając nimi blaszaną puszkę z pokrywką ozdobioną błękitnym wizerunkiem romantycznej pas-tereczki. - Wchodząc do mieszkania, czułaś zapewne różany zapach? - zapytała pani Wita. Srebrnymi szczypczykami wyjmowała z pudełka kruche ciasteczka i układała je starannie na kryształowej podstawce. Głodna po podróży Klementyna przyznała, że owszem, zapach czuła. - I co? Tak zaciekawiła się Klima, moja siostrzenica, kiedy wczoraj, to znaczy przeszło sto lat później, wysiadłam wreszcie z hałaśliwego metra na stacji Natolin, na której ona czekała już na mnie. Potem szłyśmy sobie wolno ulicą Małej Łąki, w stronę domu, w którym Alicja, jak sądziłam, robiła na obiad zrazy z kaszą gryczaną. - I co? Mów dalej, ciociu, opowiadasz tak, jakbyś tam była. 27 - Domyślasz się, że Klementyna samym zapachem różanych konfitur w żaden sposób nie mogła nakarmić małej Типі oraz mlekiem płynącej Pałaszki, która jeść powinna za dwoje? - Domyślam się, ale czy wiesz, co było później? - pośpieszała mnie Klima. - Wiem. Klementyna nie posłuchała rady swojej matki. - A co ta Borkowska jej radziła, też wiesz? Nie podobało mi się, że Klima o swojej praprababce mówi po nazwisku, zupełnie jak o koleżance ze szkoły, bo uważam, że to jest okropny zwyczaj, ale przemilczałam, żeby nie spłoszyć uważnie słuchającej Klimy. - Kazała swojej córce wracać do Cezarego Klemensa, ponieważ miejsce żony jest przy mężu - powiedziałam z taką miną, jakbym wygłaszała własne zdanie. Klima stanęła i popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Przecież ją zdradził! - potępiła Cezarego jego praprawnuczka. - Nie on pierwszy i nie on ostatni, moja Klementyno! Taką mężdwie mają słabość! - powiedziała Wita. - A twoje miejsce jest przy mężu, jaki by nie był, inaczej zginiesz. - Okropność. - Później, tak przypuszczam, wyjęła dwa różowe mydełka Pulsa dla swoich wnucząt, wręczyła je Klementynie i ponownie przykazała, żeby natychmiast razem z dziećmi i Pałaszką wracała do dworu. Żegnając córkę w drzwiach, wstydliwie odwróciła głowę i wsunęła do kieszeni jej płaszcza garść drobnych, może tylko ciut większą niż zwykle wsuwała dziadom przychodzącym po prośbie. Klima jęknęła. - Moja babcia Letycja żadnej z was nie odprawiłaby w ten sposób. A mnie na urodziny dała całą stówę. Peluch może liczyć na to samo. Mydełka Pulsa, które lata temu Wita Borkowska wyjęła dla wnucząt spomiędzy bielizny pościelowej, równiutko ułożonej na półkach w mahoniowej szafie, przypomniały mi, że przyjechałam tu nie tylko na zrazy z kaszą gryczaną, ale także po to, żeby zrobić Klimie pasemka w kolorze śliwki. Wielka odpowiedzialność, ponieważ moja siostrzenica wybierała się na kolejny casting w firmie 28 „Aloes". Weszłyśmy więc do sklepu, kupić odpowiednią farbę. Długo rozgarniałyśmy wielobarwne wachlarzyki próbek, ale żadna nie wydawała nam się odpowiednia. Wreszcie Klima, w braku koloru śliwki, zdecydowała się na coś, co straszliwie przypominało barszcz czerwony. Myślę, że Alicja dyskutowałaby z nią, ja nie dyskutowałam, bez gadania kupiłam barszcz czerwony i pewnie dlatego byłam dobrą ciocią. W domu nie zastałyśmy ani kaszy, ani zrazów, ani Alicji. Na stole leżała jedynie kartka, na której było jedno zdanie, bardzo wymowne. POSZŁAM PO ZAKUPY. Mogłyśmy więc liczyć na obiad w porze kolacji, gdzieś tak o godzinie 6 p.m. Już wkrótce, rozebrane do bielizny, siedziałyśmy w łazience, obserwując uważnie, jak stopniowo włosy Klimy zmieniają swój naturalny kolor. Ku mojemu zdumieniu Alicja wróciła na tyle szybko, że obiad z 6 p.m. śmiało można było przesunąć na 3 p.m. Spryskiwałam już włosy Klimy lakierem doskonale utrwalającym naturalny nieład fryzury, o czym tymi słowami zapewniał napis na pojemniku. Alicja postawiła torbę z zakupami na podłodze, usiadła w fotelu, zdjęła pantofle i zaczęła masować stopy. - Jestem wykończona. Wyglądała na wykończoną. W nocy miała prywatny dyżur przy ciężko chorej. Za prawdziwe pieniądze, jak lubiła mówić, chociaż prawdziwych pieniędzy w różnej walucie miała w domu naprawdę sporo. - Dlaczego nie powiedziałaś Klimie, żeby ci zrobiła zakupy? - zapytałam. - Nie miałam ochoty na colę, chipsy i mentosy. A kiedy mówię Klimie, żeby kupiła kawałek porządnego mięsa, ziemniaki, sałatę i śmietanę, ona wraca z colą, chipsami i mentosami. Dziękuję bardzo za takie zakupy. - Oj, mamo... - Nie oj, mamo, bo tak jest. - Raz było. Trzy lata temu. - Dlaczego chodzisz po domu boso? Bo lubię, zaraz odpowie Klima, pomyślałam. - Bo lubię. 29 Teraz Alicja westchnie. Westchnęła. Dlaczego Alicja i Klima zawsze muszą wzdychać, kiedy ze sobą rozmawiają? Nie pamiętam, żeby mama Letycja wiecznie wzdychała, rozmawiając z nami, i żebyśmy ciągle wzdychały, rozmawiając z nią. Nie wzdycha również Justynka, kiedy rozmawia z Peluchem, przeciwnie, najczęściej chichocze i czule tarmosi Pelucha, który radośnie ogania się od niej jak od pszczoły na łące. - Jak ci się podobają pasemka Klimy? Zapytałam łagodnie, z uśmiechem, bo widziałam, że Alicja jest naprawdę zmęczona i przyda jej się odrobina spokoju, zwłaszcza że głucha na wszystko Klima ciągle siedziała boso i demonstracyjnie poruszała palcami stóp. Zawsze latałyśmy boso po mieszkaniu i było dobrze, chociaż mama i babcia Tunia czasami pokrzykiwały na nas, ale teraz jest źle, Klimy latanie boso Alicję gniewa. • Rozbawiła mnie ta myśl, może dlatego, że sama nie mam dzieci, kiedy ma się dzieci, człowiek zapomina o tym, co było, umęczony ich wychowywaniem, coraz trudniejszym zresztą, bo dawniej dzieci rodziły się grzeczniejsze. To ty tak twierdzisz, Krysiu, ja śmieję się z tego, tylko czy rzeczywiście to jest śmieszne? Nie bardzo. Wreszcie Alicja przestała patrzeć na stopy Klimy i zaczęła przyglądać się jej włosom. - Wyglądasz, jakby ci wylano na głowę kisiel żurawinowy - oceniła nasze dzieło cierpko, ale nie bez racji. - Świetnie, właśnie o coś takiego mi chodziło! - szczerze ucieszyła się Klima. - Na castingu w „Aloesie" większość dziewczyn ma taki kolor włosów. - Pewnie dlatego na żadną z nich nie mogą się zdecydować. A Peluch? - Peluch odpadł, bo ma krzywe jedynki i za dobrą cerę. A im potrzebna jest tym razem twarz z krostami albo z porządnym liszajem. - Ty też masz dobrą cerę - zmartwiła ją Alicja. - Odpadniesz. - Myślę, że Pelucha odrzucili głównie dlatego, że się im za bardzo naraził. - To znaczy? - zapytałyśmy jednocześnie. 30 - Peluch głośno stwierdził, że firmowy tonik „Aloesu" wcale nie jest dobry na cerę, bo najlepsza na cerę jest zwyczajna herbatka z pokrzywy i ocet chrzanowy, wtedy natychmiast powiedzieli Peluchowi: dziękujemy panu. Panu, powiedzieli, więc chyba musieli być na niego wściekli, bo przedtem mówili mu po imieniu. Mam nadzieję, że nikt w „Aloesie" nie wie, że jestem Pelucha kuzynką, więc może jeszcze nie wszystko mam stracone, zwłaszcza że kiedy ogłosili krótką przerwę w zdjęciach, cały tłum poleciał do apteki homeopatycznej kupować pokrzywę, a potem na bazar kupować chrzan. Na miejscu zostały tylko dwie osoby, bo nie miały przy sobie pieniędzy, między innymi ja. Przynieść ci kapcie, mamo? - Nie, dziękuję, pochodzę boso, nogi mi odpoczną. Boso! Alicja! Klima spojrzała na mnie, ja na Klimę. Przy okazji pomyślałam, że z tymi buraczkowymi pasemkami na głowie rzeczywiście wygląda fatalnie i że gdybym miała decydujący głos w „Aloesie", dałabym jej zero punktów. A może Alicja i ja po prostu już nie nadążamy za nowymi trendami? To klasyczny zwiastun wieku średniego, żaden dramat, tylko odrobina smutku. Z buraczkowymi pasemkami wyglądałybyśmy śmiesznie, czy Klima czasami nam współczuje? - „Zostały dwie osoby, między innymi ja" - zacytowała Klimę Alicja. - W tym zdaniu czai się bzdura - stwierdziła. JUSTYNA Wyszła ostatnia klientka. Kochana moja Krysiu, dopiero teraz mam wolną chwilę, żeby coś napisać. Nie bardzo wiem, co. O czym? Jak? Powiedziałaś: napiszcie o tym, co wam zostało w pamięci, przejrzyjcie pamięć jak album ze zdjęciami. Ja nie mam albumu ze zdjęciami, które są jakieś szczególne. To zwykłe rodzinne zdjęcia, wyjątkowe tylko dla mnie. Parę mam innych. Z St. Paul de Vance, na przykład. Nie ma na nich ludzi, tylko różne zakątki. Tu jakieś schody, tu zwisające 31 kaskady kwiatów, tu wystawy sklepików, wnętrza galerii, są nawet zbliżenia chodników ułożonych w mozaikę z kamieni. Robiliśmy z Frankiem te zdjęcia, będąc w podróży poślubnej. Miodowy miesiąc! Wiem jednak, co miałaś na myśli, kiedy prosiłaś, żebym napisała coś o sobie z dawnych lat. Może jest jakaś tajemnica, którą już możesz ujawnić, powiedziałaś. Patrzyłaś na mnie, a ja czułam, że wiesz, że czytasz w moich myślach jak w otwartej książce, albo jak w książce, którą zdecydowałaś się napisać. No więc dobrze. Kochałam się w nim, oczywiście. Sądzę, że dla ciebie to było jasne, tylko moje siostry niczego nie dostrzegły albo nie chciały dostrzec. Chłonęłam jego spojrzenia, ponieważ mówił coś nimi, chłonęłam je, chociaż nie odczytywałam ich do końca, bo byłam jeszcze taka zielona! Dziś, kiedy widzę, jak Peluch spogląda na dziewczyny, a one odpowiadają mu pełnym zachęty wzrokiem, drażni mnie to. Boję się o Pelucha. Boję się, że któraś z nich, jak Alicja, sprytnie przechwyci coś, co on będzie kierował do innej. I omota go. I nie puści. O matko! Czy pamiętasz, jak było, kiedy na plaży poznałyśmy Antka? Upał niemiłosierny, Antek stał na brzegu i trzymał w ręku kolorową piłkę plażową. Trzymał wysoko, ponad głową, wyraźnie szukając mnie wzrokiem. Często Alicja chwali się irytująco: „zostałam wybrana!", ale to nieprawda, on wcale jej nie wybrał. Złapała piłkę, którą, byłam pewna, chciał rzucić do mnie. Zdążyłam zachwycić się tą chwilą, wiesz? To rzeczywiście wspaniałe uczucie być wybraną. Ach, powiesz pewnie, że ciągle mam w sobie coś z tamtej nastolatki. Możliwe, że mam, bo przecież i teraz lubię być zauważona. No to co z tego? A co do Antka, to myślę, że uciekłabym od niego już dawno, tak jak nasza prababka od Cezarego Klemensa, tyle tylko, że nie odjechałabym dworską karetą. Justyna 32 NA OBIAD ZROBIĘ ZUPĘ Z ZIELONEGO GROSZKU. Zaglądam do lodówki, wyjmuję puszkę, sprawdzam datę ważności, sięgam po śmietanę i masło. Przesypując groszek z puszki do miksera, zastanawiałam się, co ja właściwie wiem o Antku? Nic prawie. Podejrzewam tylko i prawdę mówiąc, trochę mnie to śmieszy, że z trzech sióstr, które poznał na plaży w Kołobrzegu, Alicja była tą ostatnią, do której miał zamiar rzucić piłkę. Śmieszy mnie to, chociaż nie powinno. W minioną sobotę nie poszłam do niej na zrazy z kaszą. Zadzwoniłam i powiedziałam, że chętnie wpadnę innego dnia, może wtedy, kiedy będzie Rozalia, bo chciałabym ją poznać. Wybrałam się natomiast na daleki spacer. Zapytana przez sąsiadkę, powiedziałam, że idę tak sobie, bez celu, ale to nie była prawda, bo wychodząc z domu, dobrze wiedziałam, dokąd pójdę, chociaż przypuszczałam, że mogę się rozmyślić w połowie drogi. Nie rozmyśliłam się. Stojąc na skarpie za luksusowym hotelem Sheraton, patrzyłam w dół, tam gdzie ciągną się Ogrody Frascati, które chociaż wiele lat temu nosiły taką samą nazwę, wyglądały przecież zupełnie inaczej. Były mniej grzeczne niż teraz. Kończyły ulicą Rozbrat, na której widać było z daleka urodę czerwonych kopuł dwóch kamienic. Domy są, kopuł nie ma, strąciła je wojna. Czy to były moje strony? Tak, ale bardziej to był mój czas. Znalazłam się tu dzięki Weronice. To ona wywołała z przeszłości moje duchy. Przyjechała na rowerze z samego rana, wracając ze swoich cotygodniowych sobotnich zakupów. Na kierownicy miała zawieszony wiklinowy koszyk, pełen jedzeniowych zapasów na cały tydzień, a w małym, nie dopiętym plecaku wiozła dwie puszki farby, rozpuszczalnik i pędzel. Nie chciała wejść. 33 - Zamierzam malować płot - powiedziała, podając mi przez próg dużą kopertę. - Przywiozłam to i jadę dalej. - Peluch ci pomoże? - Pomagał mi wczoraj pielić w ogrodzie, dziś ma wolne! Przez chwilę patrzyła na kopertę, którą trzymałam już w ręku. - Rozgadałam się w tym pisaniu. Wzruszyła ramionami, przechyliła się nad rowerem i pocałowała mnie szybko. Zapachniało wanilią. - No tak, rozgadałam się - powtórzyła. WERONIKA Takie zdarzenie: kiedy wyszłam od dentystki, umęczona nie tyle bólem, ile niemożnością odpowiedzi na dziesiątki pytań, które mi zadawała. Miałam pełne usta narzędzi i rurek, a ona nic, tylko mnie o coś pytała. W którym sklepie kupiłam spódnicę, czy buty, które mam na nogach, są wygodne, tak jak zapewnia producent w ulotkach reklamowych, który numer noszę, bo dziwne, że jestem wysoka, a buty mam małe, więc może mnie cisną? I czy plomba, którą zakłada, nie wydaje mi się zbyt ciemna? A skąd niby miałam wiedzieć, jakiego koloru jest moja nowa plomba, skoro jej na oczy nie widziałam? Wracając do zdarzenia: wyszłam od rozmownej pani doktor i nagle zorientowałam się, że idę ulicą, na której bardzo dawno nie byłam, jakoś moje drogi ostatnio tędy nie wiodły. To była ulica Górnośląska, która kiedyś nazywała się krótko: Górna. Na tej Górnej właśnie moja prababka Klementyna w końcu wynajęła niewielkie mieszkanko, tanie, bo niewiele jej zostało tych rubli, które przytomnie wyciągnęła z sejfu Cezarego Klemensa. Mieszkanko, pamiętała babcia Tunia, było bardzo mizerne. Pokój ze sporą alkową, kuchenka bez okna i miejsce na łazienkę, ale stała w nim tylko miednica, dzbanek, wiaderko na wodę i biały, emaliowany nocniczek Типі, z wielkim granatowym uchem. 34 Klementyna spała na wąskiej kanapce, Pałaszka z Tunią w alkowie, na żelaznym łóżku i niewygodnym sienniku wypchanym słomą, której ostre źdźbła kłuły je przez prześcieradło. Nasz cioteczny dziadek Miecio sypiał początkowo w podróżnym kuferku, wymoszczonym przez Pałaszkę jego niemowlęcym becikiem. Dziwne, ale Tunia z sentymentem wspominała ubogie mieszkanko swojego dzieciństwa. - Nie wierzę - powiedziała Klima, kiedy opowiadałam o tym. - Uwierz, pamiętam, jak nam o tym mówiła. - Pamiętasz? - Pamiętam. - Długo Miecio sypiał w tym kuferku? - Nie, bo wkrótce Klementyna dostała od sąsiadów głęboki, dziecinny wózek, wygodny, na ogromnych kołach ze szprychami, więc można było Mięcia przenieść z kuferka do tego wózka i kołysać, kiedy płakał. Pałaszka zabierała teraz dzieci w Aleje Ujazdowskie, żeby sobie na spacerach oddychały świeżym powietrzem, podczas gdy ona oglądała wille i pałacyki otoczone ogrodami. Aleje ciągnęły się wtedy od kościoła Świętego Aleksandra aż do placu Ujazdowskiego, którego teraz już nie ma. - No i...? No i...? - Pałaszka lubiła zaglądać do Doliny Szwajcarskiej. Przypatrywała się z daleka wytwornemu towarzystwu, które tam przychodziło, ale najchętniej siadywała z Tunią na którejś z ławek pod starymi lipami rosnącymi wzdłuż Alei i tam huśtała Mięcia w wózku, podnosząc budkę, żeby go nie zawiało. Tunia siedziała obok niej i machała nogami. - Rysując patykiem esy floresy na piasku... - dorzuciła Klima. - Kiedy byłyśmy małe, babcia Tunia często zabierała nas na spacer w Aleje. Nudziłyśmy się trochę, słuchając w kółko opowieści o trudnym życiu naszej prababki Klementyny, ofiarności dzielnej Pałaszki, wiecznie ryczącym Mięciu i biednym dzieciństwie babci Типі. Najbardziej to nudziło twoją mamę, bo ona lubiła tylko bajki o królewnach i królewiczach. A teraz pewnie ja ciebie nudzę? - Nie! - zaprzeczyła krótko. 35 Ciągle jakoś nie wiadomo, co przydarzyło mi się, kiedy wracałam od dentystki, prawda? A więc, kiedy wracałam od dentystki i przechodziłam obok miejsca, w którym kiedyś stał dom przy ulicy Górnej, zatrzymałam się i uniosłam głowę. Chociaż teraz jest tu zupełnie inny dom, przecież w przestrzeni zostało miejsce kiedyś wypełnione życiem Klementyny, Pałaszki, małej Типі і naszego ciotecznego dziadka Mięcia. Miejsce, które nie minęło, bo przecież miejsca w przestrzeni nie można ani zburzyć, ani zniszczyć, można o nim jedynie zapomnieć. Stojąc przed obcym domem, nagle poczułam obok siebie moich niewidzialnych bliskich, kiedy mówiłam o tym Klimie, patrzyła uważnie. - Metafizyka - powiedziała po chwili. Później wstała, sięgnęła po colę, wypiła kilka łyków z butelki, zabrała ją ze sobą i znowu usiadła na wprost mnie. - Wiesz, że nas w szkole nie uczą takich rzeczy? - Jakich? - Takich właśnie - powiedziała niejasno. - Do tego wcale nie jest potrzebna szkoła. - Tylko? - zapytała. Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę, a potem jak na rozkaz wzruszyłyśmy ramionami, bo przecież obydwie wiedziałyśmy, dlaczego ja tak dobrze pamiętam dworzec kolei Warszawsko-Wiedeńskiej i dom na Górnej i dlaczego Klima też chce o tym pamiętać, więc o czym tu gadać. A teraz muszę przerwać pisanie, bo przyszedł do mnie Peluch. Czy śniły Ci się kiedyś Bulwary Beverly Hills, chociaż znasz je tylko z filmów? A potem nagle END, FIN, KONIEC snu i budzi Cię zgrzebna rzeczywistość? Swój sen o Beverly Hills Anusia opowiedziała Peluchowi, a Peluch opowiedział mi go wczoraj, kiedy wyrywaliśmy chwasty w moim ogródku, niewiele większym, jak wiesz, od kąpielowego ręcznika. - Tylko nie wyrywaj babki lancetowatej - pouczał mnie. - Nie wiem, skąd się tu wzięła, bo zwykle rośnie przy polnych drogach. No, uważaj, właśnie ją wyrwałaś. Skąd mogłam wiedzieć, że wyrywam babkę lancetowatą? Peluch doprawdy zbyt wiele ode mnie wymaga. 36 - Lepiej mi opowiedz, co słychać u Anusi. Wczoraj widziałam was w sklepie, ale byliście tak zajęci sobą, że tylko ten jej pies jamnik zwrócił na mnie uwagę. - Nie byliśmy zajęci sobą, tylko kupowaniem jedzenia dla zwierząt. Anusi pies nie jest grymaśny, ale kot bardzo. Czy wiesz, że jej kot ma na imię Wiewiórka? - Czy jest rudy? - Nie, jest biały i ma trzy czarne łaty. Tu, tu i tu. Ręką, w której trzymał trochę zielska, Peluch pokazał mi dokładnie miejsca, w których Wiewiórka, kot Anusi, ma łaty. Jedną w okolicach nosa, drugą z lewego boku, a trzecią na brzuchu. - Musi być piękną kołeczka. - To kot. Dawniej miał na imię Mruczek. - Mruczek... - powtórzyłam zdumiona. - Jest wykastrowany. No dobrze, dawniej Mruczek, Peluch ma źle w głowie. Nieuważnie wyrwałam dwie babki lancetowate, więc szybko ukryłam je w kieszeni spodni, żeby tego nie zauważył. Zapadło milczenie, które Peluch wreszcie przerwał, szczęśliwie porzucając drażliwy temat Wiewiórki czy też Mruczka. - Anusia miała wczoraj dziwny sen. Tak właśnie powiedział, okopując grabkami malutką tuję, którą zbyt pochopnie przesadziłam z jednego końca ręcznika kąpielowego na drugi, bardziej zacieniony, i która teraz przekornie marniała z braku słońca. Peluch cierpliwie czekał, żebym zapytała, jaki sen miała Anusia, więc zapytałam: - Jaki sen miała Anusia? - Bardzo dziwny - powtórzył. - Śniło jej się, wyobraź sobie, że idzie Bulwarem w Beverly Hills, ale to nie był Bulwar Zachodzącego Słońca. - Skąd wiedziała, że nie był? - Ze swojego snu - wyjaśnił Peluch rzeczowo. - No i co? - zapytałam jak Klima, kiedy jej opowiadam o prababce Klementynie. - W końcu weszła do Gucciego na Two Rodeo Drive. - Nie do wiary! A skąd wiedziała, że wchodzi właśnie tam? 37 Peluch pokręcił głową z przyganą. Widocznie uważał, że jestem mało bystra. - Też z tego snu, niby skąd mogła wiedzieć, przecież na oczy nie widziała Beverly Hills. Nie wyrwałam kolejnej babki lancetowatej, bo zauważyłam ją w porę, ale i tak miałam już pełne kieszenie tego zielska. - Co kupiła u Gucciego? - Pantofle, torebkę i perfumy. Perfumy mają zresztą piękny zapach. - Skąd wiesz? - Wąchałem. Za uchem. - Za Anusi uchem? - No! - powiedział Peluch. W uniwersalnej polszczyźnie „no" znaczy, że tak, zupełnie inaczej niż w uniwersalnej angielszczyźnie, na co zwrócił mi kiedyś uwagę Kanadyjczyk John. A więc za Anusi uchem. - Znowu wyrwałaś babkę. Wyrwałam, bo zamiast uważać na to, co robię, zastanawiałam się teraz, czy moja siostra Justynka wie, że jej mały syneczek, metr osiemdziesiąt dwa boso, wdycha zapach perfum Gucciego, które we śnie wciera sobie za uchem Anusia, metr sześćdziesiąt cztery na obcasach, i czy powinnam jej o tym donieść, czy też lepiej będzie dla nas wszystkich, jeżeli przemilczę tę zdumiewającą sprawę, prostą pewnie tylko dla Pelucha i Anusi. - Nie rozumiem, Peluch - powiedziałam, przysiadając na trawniku. - Anusi śniło się, że kupiła perfumy, a ty czułeś zapach? - Właśnie. Jej się śniło, że kupiła perfumy, a ja czułem zapach - potwierdził. - I co to według ciebie znaczy? - To znaczy, że istnieje między nami głęboka więź psychiczna. Sięgnął po zraszacz do trawy, podłączył go i po chwili w powietrzu zaroiło się od drobnych kropli wody. Usiedliśmy na schodkach werandy. Peluch scyzorykiem wygładzał kijek, którym zamierzał podtrzymać rosnący pochyło krzewik pigwy. Mężczyzna przechodzący obok płotka, symbolicznie oddzielającego mój mały ogródek od chodnika, stanął obok furtki i przez chwilę patrzył 38 na nas. Nie pierwszy raz widziałam go na mojej pustawej ulicy. Nie podobał mi się. Odszedł po chwili. Oddalał się chwiejnym, nierównym krokiem w stronę ogródków działkowych. Był nawet czysto ubrany i miał zupełnie przystojną twarz, ale w oczach czaił mu się niepokój, lęk, coś, czego właściwie nigdy nie potrafiłam nazwać, ale zawsze mnie to uderzało, kiedy na niego patrzyłam. - Peluch, mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. - Jaką? - Czy mógłbyś sprawdzić klamkę w moich drzwiach wejściowych? Ona dziwnie lata, jest jakaś... zobacz zresztą sam. - Zobaczę. Okna w moim domu były naprawdę porządnie zabezpieczone. Drzwi właściwie też, niepokoiła mnie jedynie rozchwiana klamka. Zauważyłam, że Peluch przygląda mi się, po chwili odwrócił się i nie patrząc już na mnie, zapytał nieśmiało, zupełnie jakby lęk był czymś wstydliwym. - Nie boisz się mieszkać sama? - Właściwie nie, tu jest spokojnie. - Anusia mówi, że ma pietra, kiedy wraca po ciemku. - To niech nie wraca po ciemku. - Stara się. Najczęściej dzwoni i ktoś wychodzi po nią na przystanek. Peluch już sporo wie o Anusi. Starannie wygładzał kijek, pewnie myślał, że zostawione zadziory mogą boleśnie pokaleczyć pigwę. - Jak Anusi układa się w nowej rodzinie? - W porządku. Jej ojczym jest w porządku. Peluch odłożył kijek, wstał i poszedł sprawdzić klamkę. Głupstwo, dokręcił tylko śrubę od strony mieszkania. - Nikt tu nie grzebał, ta klamka wyrobiła się najzwyczajniej w świecie, ma przecież swoje lata - uspokoił mnie. - Myślę, że pamięta babcię Tunię. Poczułam się staro. Klamka była znacznie młodsza ode mnie, więc jeszcze lepiej pamiętałam babcię Tunię, czy to znaczy, że wyrobiłam się podobnie jak ona? Później Peluch zabezpieczył pigwę, pomarudził trochę przy herbacie, w końcu odprowadziłam go do furtki. Przystanął i obejrzał wątłą zasuwkę. 39 - Może warto założyć tutaj coś porządniejszego. - Nie warto, przez mój płotek byle pies przeskoczy. - To prawda. Wsiadł na rower i odjechał. Wracałam do domu wąską ścieżką, skacząc po rozgrzanych upałem betonowych płytkach. Cieszyłam się odrobiną wiatru, który poruszał świeżo upranymi ściereczkami, wiszącymi na cienkiej lince rozciągniętej między drzewami. Było cicho. Było spokojnie. KLOCOWATA? NIE, NAWET DOŚĆ ZGRABNA. Wysoka, z wyrobionymi ramionami pływaczki. W przeciwieństwie do Klimy, Rozalia jest jasną, naturalną blondynką, włosy przylegają jej do głowy jak żółty czepek kąpielowy. Ma dość grube rysy i za grosz wdzięku, niestety. Jest uprzejma, mówi: dzień dobry, proszę, dziękuję, przepraszam. Do widzenia jeszcze nie słyszałam, bo Alicja dopiero podała nam obiad. Je porządnie, nie trzyma łokci na stole, nie podpiera się, ładnie trzyma sztućce, używa widelca i noża, którym zręcznie kroi mięso. Speszyła się, kiedy parę ziarenek kaszy gryczanej spadło jej z widelca na obrus. - Nic! - powiedziała Alicja uprzejmie. - Nie przejmuj się, drobiazg. - Nie taki drobiazg, będzie pranie. Zupełnie miła, doprawdy. Alicja jej nie lubi. Nie mam pojęcia, co myśleć o tym. Może to lepiej, że dziewczyny rozmawiają teraz ze sobą otwarcie. Postanowiłam, że też będę dla Rozalii miła. - Masz ładne imię - pochwaliłam. - Mnie się nie podoba. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć na imię Gabrysia. Gabrysia? Ciepłą Gabrysię woli niż zimną Rozalię, czy to coś znaczy? Pomogła Klimie sprzątnąć ze stołu, przyniosła małą zmiotkę i zgarnęła nią ziarenka kaszy. Wracając do 40 kuchni, zatrzymała się przy telewizorze i przez chwilę patrzyła na stojące na nim zdjęcie. Spod daszka białej, oficerskiej czapki spoglądał zaczepnie piękny Antek Walis. Widząc to, Alicja zapytała nieostrożnie: - A twój tata czym się zajmuje? Nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwili, z wahaniem, krótko: - Nie wiem. Klima weszła do pokoju. Niosła na tacy cztery pucharki z lodami. Jeden postawiła przede mną, drugi przed Alicją. - Chodź, Gabrysiu, zjemy u mnie. Może chciała oszczędzić Rozalii dalszych pytań, ale to się nie udało. - A rodzeństwo masz? - zaciekawiła się niestrudzona Alicja. - Nie miałam, ale teraz już mam, bo Klima jest dla mnie jak siostra, proszę pani. Dwa pucharki z lodami zadźwięczały, uderzając o siebie, kiedy Klima, trzymając tacę, jednocześnie otwierała drzwi. - Chodź, bo nas tu zamęczą - powiedziała. Wyszły. Przez chwilę jadłyśmy swoje lody w milczeniu, wreszcie Alicja zapytała krótko, nabierając łyżeczką kolejną porcję. - No i...? Nie umiałam odpowiedzieć, wydawało mi się, że coś jest z tą Rozalią nie tak, niestety nie wiedziałam co. JUSTYNA Kochana moja Krysiu, Nie mam czasu do Ciebie wpaść, więc pocztą wysyłam Ci te parę stron, które wczoraj napisałam. Tak, tak, wiem! Obiecałam, że zrobię to w ubiegłą niedzielę, ale jednak wybrałam się z Frankiem i Peluchem nad Zalew. Była taka ładna pogoda, że nie 41 mogłam, naprawdę nie mogłam zostać w domu! To znaczy, mogłam i powinnam, ale nie chciało mi się. Szukam jakiejś starej koronki, może Ty masz? Muszę pojechać do Weroniki, na pewno znajdę coś w szufladzie babci Типі, do której ani mama, ani Weronika dotąd chyba nie zajrzały, chociaż minęło już tyle lat! W głowie się nie mieści, bo kiedy myślę o babci, wyraźnie widzę ją przed sobą, zupełnie tak jakbyśmy się rozstały wczoraj. Mama mówi, że zawsze też wyraźnie widzi babcię przed sobą, jednak najwyraźniej musi ją widzieć Weronika, bo w końcu mieszka w jej domu. Żałuję, że babcia nie zapisała mi w spadku chociaż swojej szuflady. Wczoraj przydarzyła mi się dziwna historia, o której może powinnam powiedzieć Alicji, ale chyba nie powiem, bo nie jestem donosicielką. Z nas trzech donosicielką była tylko Alicja. Wiecznie skarżyła na Weronikę i na mnie, babcia Tunia krzyczała na nią za to, ale ona dalej skarżyła, bo po prostu lubiła to robić. Lubiła słuchać połajanek mamy i babci, kiedy po wieczornym pacierzu obrywałyśmy za wszystkie nasze przewinienia, o których jeszcze przed pacierzem usłużna Alicja im doniosła. A jednak bardzo kochałyśmy naszą najstarszą siostrę i kochamy ją nadal, zwłaszcza teraz, kiedy nieoczekiwanie stałyśmy się od niej silniejsze. Wczoraj, moja Krysiu, siedziałam w sklepie jak na szpilkach, a właściwie to dosłownie: siedziałam na szpilkach, bo skracałam i zwężałam ślubną sukienkę córki mojej stałej klientki, która chciała, żebym zrobiła to osobiście. Z trudem pospinałam wszystkie szwy, skróciłam dół i podniosłam ramiona, bo dziewczyna kręciła się jak dudek na dachu. Wreszcie uporałam się z tym, zdjęłam sukienkę z przyszłej panny młodej i w końcu zostałam sama, bo panie z pracowni poszły już do domu. I nagle, wyobraź sobie, zobaczyłam, że za szybą jednej z witryn stoi dziewczyna, która wpatruje się we mnie. Nie w żadne sukienki, nie w żadne kapelusze, tylko we mnie. Było w tym coś bardzo nieprzyjemnego, bo stała pochylona, z nosem przy szybie i patrzyła. Zbliżała się już siódma, godzina zamknięcia, więc wyjęłam klucz i poszłam w stronę drzwi. Nie zdążyłam dojść, kiedy ona pchnęła je i weszła do sklepu. Powiedziała dzień dobry i zapytała, 42 czy nie podjęłabym się przerobienia kilku sukienek, które od kogoś dostała, są ładne, trzeba je tylko dopasować. Powiedziałam, że nie zajmuję się przeróbkami. A przed chwilą poprawiała pani na kimś sukienkę, widziałam. Piszę, Krysiu, bez kresek dialogowych, bo nigdy nie próbowałam pisać z kreskami, czekaj, spróbuję, chyba to żadna filozofia. - Dzień dobry pani - powiedziała. - Dzień dobry. - Chciałam się dowiedzieć, czy nie mogłaby mi pani dopasować kilku sukienek. Dostałam je, ale niestety nie leżą dobrze. - Przykro mi, ale nie zajmuję się przeróbkami. - A przed chwilą wyszła stąd dziewczyna, której... - Tak! - przerwałam jej. - Tylko że to była sukienka ślubna i zrobiłam wyjątek dla stałej klientki. Rozejrzała się po sklepie, a potem znowu popatrzyła na mnie. Była jakaś dziwna. - Zamykam już... - powiedziałam. - Domyślam się, jednak... - Muszę przeprosić! - przerwałam jej znowu. - Proszę mówić mi po imieniu - powiedziała. - Jestem Gabrysia. Znaczy, nie Gabrysia, tylko Rozalia, ale wolałabym, żeby pani mówiła do mnie Gabrysiu. Zabrzmiało tak, jakby postanowiła zostać u mnie na stałe. O matko, pomyślałam, bo nagle dotarło do mnie, że to jest chyba ta dziewczyna, o której w kółko opowiada Alicja! Nie miałam zamiaru mówić do niej ani Gabrysiu, ani Rozalio, chciałam tylko, żeby natychmiast stąd wyszła i więcej nie przychodziła, ale jednocześnie wydawało mi się, że odganiam od siebie kogoś potrzebującego, zupełnie jak Wita Borkowska naszą prababkę Klementynę, bo ta Rozalia od Alicji patrzyła na mnie wzrokiem, który tylko jedno przywodził mi na myśl, więc w końcu zapytałam: - Czy ty jesteś głodna, Gabrysiu? Zaprzeczyła ruchem głowy. Cicho powiedziała do widzenia i szybko wyszła, zupełnie jakbym ją dotknęła tym pytaniem. To tyle, Krysiu. Justyna 43 WERONIKA Z nas trzech najładniejsza jest Justynka, wszyscy tak uważają, jednocześnie uprzejmie zaznaczając, że ani Alicji, ani mnie niczego nie brakuje. Najładniejsza jednak jest Justynka, z pewnością. Wszyscy lubimy na nią patrzeć, chociaż oczywiście jej uroda najbardziej cieszy Franka i Pelucha. Usiadłyśmy na leżakach rozstawionych w cieniu mojej dzikiej jabłonki, na zacienionym skrawku kąpielowego ręcznika. Rachityczna jabłonka, rachityczny cień. Bardzo gorąco. - Powiedz mi, do kogo ta Anusia jest podobna? - Bo ja wiem? Może do Bardotki. - O matko! - jęknęła Justynka. - Przerażasz mnie! Na starość będzie z niej okropna baba, gdzie ten Peluch ma oczy? - Ty też jesteś podobna do Bardotki. - Skąd! - sprzeciwiła się. - Jestem podobna do mamy. - Mama też jest do niej podobna. Zaszczekał pies, natychmiast poznałam głos jamnika. - Anusia właśnie idzie, Justynko! Na pewno zaraz będzie przechodziła obok, bo jej pies uwielbia siusiać na mój płot. Justynka usiadła na leżaku i sięgnęła po okulary. - Czy ona jest ruda, czy mnie wzrok myli? Rude są najczęściej fałszywe, w co ten Peluch się pcha? - Rude są najczęściej farbowane - sprostowałam. - E tam, fałszywe są, już jedną taką rudą przepędziłam. Anusia przechodziła obok furtki, przystanęła, kiedy zobaczyła, że siedzimy przed domem. - Cześć, Weroniko! - zawołała. - Dzień dobry pani! - dorzuciła, patrząc na Justynkę. Pomachałam jej, a Justynka mruknęła cicho: - Dzień dobry. Później spojrzała na mnie i, tak jak przewidywałam, zapytała niechętnie: - To ta Anusia mówi ci po imieniu? - Mówi. Zaczęło się od tego, że... - Och, już nawet nie mów, od czego się zaczęło. 44 Zamilkła i przez chwilę siedziała z posępną miną, była wściekła, co zdarzało jej się rzadko, ale tym razem nawet nie próbowała tego ukryć. - Posłuchaj mnie, Justynko, Anusia zadzwoniła kiedyś do mnie z wiadomością, że u nich w kuchni pękła rura, że wezwali pogotowie, które zaraz zamknie nam wodę na całym osiedlu. Była zdenerwowana, bo zalało im cały parter i piwnicę. Z rozpędu zwróciła się do mnie po imieniu, przeprosiła mnie za to, kiedy spotkałyśmy się w warzywniaku. - Bo zobaczyła wtedy twoje zmarszczki i drugi podbródek? - Nie wiem, czy zobaczyła, była po prostu speszona i miła. - Zawsze potrafisz wykręcić kota ogonem. - Jeszcze żadnemu kotu nie wykręciłam ogona. - Teraz wykręciłaś - upierała się. - Nie wykręciłam. - I co dalej? - Dalej było to, że jestem z Anusią po imieniu. Justynka usiadła teraz na leżaku bokiem, odwrócona do mnie plecami. Przechyliła się i gładziła świeżo przystrzyżony trawnik. Zrobiłam to samo, bo przyjemnie jest gładzić świeżo przystrzyżony trawnik, kiedy człowiek posprzecza się z siostrą o jakieś głupstwa. - A co ty myślisz o Klimie i o tej Rozalii? - zapytała nagle Justynka, pojednawczo zmieniając temat. Zaraz po przyjściu opowiedziała mi szczegółowo o dziwnej wizycie Gabrysi w sklepie, ale jakoś nie dokończyłyśmy rozmowy. - Nic nie myślę, przecież nie widziałam Rozalii na oczy. Słyszałam tylko o niej od Alicji, od Krysi, no i teraz od ciebie. A ty? - Ja myślę, że między nimi jest zwyczajne dziewczyńskie zauroczenie, wiesz, więcej niż przyjaźń, mniej niż miłość. Ja też kiedyś wariowałam na punkcie Hanki, która była o klasę wyżej ode mnie, i co? Nic. Alicja panikuje. Może dlatego, że zrobiły się modne małżeństwa homo, więc ona boi się o Klimę. Rozumiem to doskonale, bo też nie byłabym zachwycona, jakby moja synowa miała na imię Grzesiek albo Tadeusz, chociaż uważam, że jestem bardzo tolerancyjna. 45 Tymczasem zanosiło się na Anusię, która właśnie szła w naszą stronę, ciągnięta przez uszczęśliwionego jamnika. Jamniki są zresztą psami, które zawsze wyglądają na uszczęśliwione. - Przyniosłam trochę kruchych ciasteczek, zrobiłam je wczoraj, bo mamy nową kuchenkę i chciałam wypróbować piekarnik - powiedziała, zbliżając się do nas. - Dziękujemy, proszę, przycupnij sobie na tym pieńku - zaprosiłam. - Dziękuję, ale nie wzięłam ze sobą komórki, a Peluch ma dzwonić, on zawsze dzwoni kwadrans po każdej godzinie. O Boże, zmiłuj się nad moją siostrą, modliło się we mnie głębokie współczucie dla wpatrzonej w swoją rywalkę Justynki. - Wiesz, pani jest mamą Pelucha... - uprzedziłam na wszelki wypadek. Osłupiała Anusia spojrzała na Justynkę i nagle zobaczyłam, jak jej policzki zaciągają się rumieńcami. Co za widok! Od góry płynęły różowymi smugami w dół twarzy i zatrzymały się dopiero przy szyi. - Nie wiedziałam... - powiedziała. Justynka uśmiechnęła się łaskawie. - Peluch mówił mi o tobie. Anusia wyraźnie nie umiała znaleźć odpowiedzi na ten komunikat, więc postawiła talerzyk z ciasteczkami na pieńku i tylko szepnęła cicho, tak że ledwo ją było słychać: - Mam nadzieję, że będą paniom smakowały. Ja, przeciwnie, sądziłam, że Justynka z pewnością oceni je jako nie dopieczone gnieciuchy z zakalcem. Anusia zawołała swojego psa jamnika, który zdążył już zainteresować się moimi sandałami leżącymi na ścieżce, później niepotrzebnie poprawiła talerzyk z ciastkami, obejrzała swoje paznokcie, dziką jabłonkę, chmurki baranki na niebie, aż wreszcie pożegnała się z nami, wykonując coś między dygiem a piruetem. - To miła i ładna panienka, Justynko, naprawdę - powiedziałam, kiedy odeszła. - I robi zupełnie dobre ciasteczka, spróbuj! Podsunęłam Justynce talerzyk z wypiekami Anusi. - Takie sobie... - skrzywiła się. - Mało słodkie. A to co za człowiek? 46 Spojrzałam. Przy furtce znowu stał ten mężczyzna, na którego widok zawsze ogarniał mnie niepokój, chociaż jeszcze nigdy nie odezwał się do mnie złym słowem ani nie spojrzał wrogo. Po prostu był. Jak drzewa, jak krzaki, jak trawnik. Na chwilę zatrzymał się przy furtce, przypatrując się nam, a później odszedł swoim chwiejnym krokiem. - Od niedawna mieszka w którymś z domków w ogródkach działkowych, podobno jest zupełnie nieszkodliwy, tak twierdzą policjanci - uspokoiłam Justynkę. - Mówią o nim Edwin. Zjadłyśmy wszystkie ciasteczka i wreszcie Justynka wyjawiła mi powód swojej nieoczekiwanej wizyty. - Potrzebna mi stara koronka, nie masz czegoś takiego w szufladzie babci Типі? - Może mam, jeżeli chcesz, zaraz sprawdzimy. Od wieków nie zaglądałam do tej szuflady, już nie pamiętam, co w niej jest. Złożyłyśmy leżaki i weszłyśmy do domu. Wyjęłam ze starej szafy ogromną szufladę. - Tylko ty odziedziczyłaś po prababce krawieckie zdolności - powiedziałam. - Krawieckie? Chyba nie, Klementyna pracowała u Hersego w dziale pasmanterii, o ile wiem. Pudło było pełne koronek, wstążek i guzików. Metalowe zatrzaski, wielkie szpilki z perłowymi główkami, jakieś wyliniałe pióra i szmatki. - Spójrz, kordonkowe frędzle. Pajety. Falbanki do mankietów! To wszystko babcia Tunia musiała tu chować jako pamiątki po Klementynie. Woalka! Plisowany żabot z gazy! Niech Justynka zabiera to wszystko do siebie, niech wspomnienia po Klementynie wszyje do oryginalnej kreacji i sprzeda. Takie jest życie i koniec. A może nie? Teraz trzymała w ręku sztywny, pożółkły żabot. - O matko! Czy to możliwe, żeby nosiła pod szyją coś takiego? Jak myślisz? Szyła to sama czy może kupiła u Hersego, wtedy, kiedy już pracowała w tym magazynie na Senatorskiej. A może dostała w prezencie od szefa, kiedy ją w końcu zatrudnił w dziale 47 pasmanterii, w nowym Domu Mody na Marszałkowskiej? A może, cha, cha...! Weroniko! A może ona ten żabot po prostu gwizdnęła, wychodząc ze sklepu po pracy? Wyobrażasz sobie naszą piękną prababkę, wynoszącą chyłkiem żabot pod płaszczem? Małą złodziejkę, przerażoną, że ktoś ją nakryje? Ja bym ukradła taki piękny żabot, na jej miejscu, jestem pewna! Plotła, oczywiście. Nawet PIT-y każdego roku wypełniała z dokładnością co do grosza, bez żadnych zaokrągleń, do których oficjalnie mamy prawo, kiedy pożycza cukier od sąsiadki, oddaje dwa razy więcej. Od początku to pudło powinno być u Justynki, myślałam. Zwijała teraz ręcznie haftowaną taśmę na powyginaną, starą tekturkę. - Popatrz, niczego nie umiała nasza prababka, kiedy zostawiała zdrajcę Cezarego, a jak sobie dzielnie poradziła, nie oglądając się wcale na rady Wincenty. Babcia Tunia opowiadała, że u Hersego zupełnie nieźle płacili. O tak, chyba zarabiała dobrze, skoro mogła wreszcie zmienić mieszkanie. Z ulgą opuszczała to na Górnej, Tunia i Miecio cieszyli się, że będą mieli wreszcie własny pokój i oddzielne łóżka. Tylko Pałaszka płakała. Żałowała domu, do którego przywykła, zaprzyjaźnionych sąsiadek, spacerów w Aleje. Klementyna znalazła niedrogie mieszkanie na ulicy Wielkiej i wynajęła je, nie namyślając się długo. Stąd miała bliżej do Hersego, nęcił ją niedaleki Ogród Saski. Teraz nie ma już Wielkiej na mapie Warszawy, kiedyś była. - Musieli jej nieźle płacić, jeżeli Tunię posłała na pensję do pani Sierpińskiej, a Miecio skończył studia. Justynka znalazła blaszane pudełko pełne różnych ozdobnych guzików. Obejrzała wszystkie i zaczęła je układać na kawałku wytartego, pąsowego aksamitu. - Ze studiami Mięcia chyba trochę przesadziłaś, Justynko, on był drogistą. Do wojny miał na Pięknej sklep z drobnymi lekarstwami i z kosmetykami. W trzydziestym dziewiątym z rezerwy powołali go do wojska, i po Mięciu... 48 PRZYPOMINA MI TO ZAPLATANIE WARKOCZA. Tyle że pasmo niepodobne do pasma. Weroniki jest inne. Weronika, pisząc dla mnie, pisze własną książkę, nie wiedząc nawet o tym. Alicja i Justynka żyją w pośpiechu i piszą w pośpiechu. Tak czy inaczej, zaplatany warkocz staje się coraz dłuższy. Na peronie dworca Centralnego, niecierpliwie czekałam na Letycję. Wybrała się do Warszawy na trzy dni, miała zamiar spędzić po jednym u każdej z córek, ale nocować chciała u mnie. Kanadyjczyk John został w Krakowie, żeby pilnować Bramy Floriańskiej, kawy u Noworolskiego, hejnału z Wieży Mariackiej, kota Klopsa i suczki Sally. Letycja chciała zrobić swoim córkom niespodziankę, żadna z nich nie wiedziała, że zjawi się w piątek i będzie przez cały weekend, dlatego to ja wyszłam na dworzec. Zobaczyłam ją, kiedy pociąg InterCity z Krakowa wolno wjeżdżał na peron. Stała w przejściu, przy otwartym oknie, wypatrując mnie. Konduktor pomógł jej wysiąść z wagonu, widząc, że zatrzymała się na pierwszym stopniu i niepewnie wysuwa do przodu raz prawą nogę, raz lewą, a później cofa je kolejno. Podziękowała mu uśmiechem, o którym Franek zawsze mówi: słoneczny uśmiech mojej teściowej. Ubrana była w popielate spodnie i jasnozieloną bluzkę z rękawami rozszerzonymi poniżej łokcia, miała ze sobą tylko małą torebkę i niewielki podróżny neseser. Ogarnęła mnie czułość, kiedy, może zbyt długo, stałyśmy na tłocznym peronie, bez słowa obejmując się ramionami. Pachniała męską wodą kolońską, którą lubiła i którą tak długo podkradała Johnowi, że w końcu zaczęła ją dostawać od niego w prezencie. Z dworca wyszłyśmy na hałaśliwe Aleje Jerozolimskie. Letycja uśmiechnęła się, patrząc na dom przy rogu Emilii Plater. 49 - Mieszkałam tam kiedyś. Na drugim piętrze. Moje córki zaczynały tu życie. Wiedziałaś? Oczywiście, że wiedziałam. Letycja opowiadała mi o tym, kiedyś narysowała mi nawet plan tamtego mieszkania. Zaznaczyła miejsca, w których stały tapczany, stoły, gdzie była kuchnia, łazienka, legowisko psa. Może jest czymś zdenerwowana, jeżeli nie pamięta. - Mam nadzieję, że nie musimy jechać metrem? - zapytała. - Nie pojadę metrem, Krysiu, boję się terrorystów. - Nie musimy - uspokoiłam ją. Jednocześnie pomyślałam, że Letycję i tak czeka przejazd metrem do Alicji, chyba że uprze się po swojemu i wybierze dwa razy dłuższą drogę autobusem albo po prostu wezwie taksówkę. Idąc, spojrzała w głąb Pankiewicza. Wyciągnęła rękę w tamtą stronę. - Spójrz, kiedyś tam był sklep pani Sikorskiej, kupowałam u niej jajka, ser i śmietanę. Chciała, żebyśmy przeszły Alejami do Marszałkowskiej i dopiero tam wsiadły do autobusu. Szłyśmy więc wolno w stronę przystanku, Letycja zatrzymała się przy rotundzie. - Dawno tu nie byłam - powiedziała cicho. Załatwiała coś w banku, kiedy lata temu wybuch gazu złożył wnętrze rotundy jak dziecinną zabawkę. Zginęło tu wtedy pięćdziesiąt osób, dwa razy tyle było rannych, wśród nich Letycja. Patrzyłam, jak teraz pochyla się nad tablicą upamiętniającą tamten dzień, i myślałam, czy to nie tędy na początku minionego stulecia szła Klementyna do hotelu Wiedeńskiego na pobliską ulicę Widok? Może właśnie tu pokrzykiwała na płaczącą Pałaszkę, na marudzącą Tunię, może nerwowo sprawdzała, czy mały Miecio, zatulony w niań-czyną chustę, jeszcze tam pod nią oddycha? Kółka bagażowego wózka turkotały po drewnianej kostce jezdni... 50 - Co za skrzyżowanie! Tyle się na nim przydarzyło w moim życiu. Uśmiechnęła się, ale to nie był słoneczny uśmiech twojej teściowej, mój Franku. Patrzyła na mnie z zakłopotaniem, jakbym ją przyłapała na czymś, co wolałaby ukryć. - Pamiętasz, ile tu było gruzu w czterdziestym piątym? - zapytała. - Mama sprzedawała gorącą kaszankę na tych przysypanych śniegiem ruinach. Letycja stała z ręką wyciągniętą do góry, pokazując miejsce, w którym nad skrzyżowaniem ulic niczego nie było, tylko w naszej wyobraźni właśnie tam stanął nagle pomnik Типі, ubranej w czarną, męską kapotę, będącą niegdyś obszernym, eleganckim płaszczem jej męża Heniusia, wyciągniętym spomiędzy rzeczy ocalałych po powstaniu. Kaszanka gorąca, gorąca kaszanka, wołała Tunia, stojąc na szczycie ruin, a tuż obok niej, w cienkich kaloszkach, w paletku na wątłej podszewce, chudziutka, dziesięcioletnia Letycja popiskiwała zmarzniętym, schrypniętym głosikiem: kaszanka gorąca... - Blokadę ronda w osiemdziesiątym pierwszym pamiętasz? - zapytała cicho. Pomyślałam, że może Letycja przyjechała i po to, aby raz jeszcze dotknąć wzrokiem kolejnych miejsc swojego życia, tak jak w modlitwie dotyka palcami paciorków różańca. ALICJA Piątek, późny wieczór, noc właściwie. Pogubiłam się w datach, ale chociaż spojrzę na zegarek, bo nawet nie wiem, która godzina. Jest po północy, ładna historia, jutro dyżur zaczynam o siódmej rano, a chcę jeszcze umyć głowę, Kazała mi mama. Kazała mi mama, czy to nie piękne powiedzenie? Klima nie ma pojęcia, jak będzie za nim tęsknić, kiedy przekroczy półmetek życia. 51 Mama zrobiła mi niespodziankę. Byłam w kuchni, przez okno zobaczyłam taksówkę podjeżdżającą pod mój dom, wysiadła z niej jakaś pani. Pomyślałam: podobna do naszej mamy, ale nawet jak stała już przed drzwiami, wahając się, który przycisk domofonu ma nacisnąć, nie wierzyłam, że to może być ona, uwierzyłam dopiero, kiedy usłyszałam brzęczyk i mama odezwała się na moje „hallo". Babcia przyjechała, zawołałam w stronę drzwi uchylonych do pokoju Klimy, gdzie ona i Rozalia na sucho trenowały pływackie ruchy żabki, głównie trenowała je Klima, bo dla Rozalii żabka podobno nie jest problemem. Moja bosa córka, w kusej bawełnianej podkoszulce i w obcisłych majtkach, wyminęła mnie bez słowa i wybiegła na klatkę. Mama zawsze idzie po schodach, ponieważ panicznie boi się windy. Do windy każdy dureń może wejść, żeby napaść starszą panią, tłumaczyła kiedyś Antkowi. Oczywiście przyznał jej rację. Mama uwielbia Antka, bo przyznaje jej rację, nawet wtedy, kiedy wie, że mama racji nie ma. Antek już dawno jej wybaczył jawną niechęć, z którą witała go w rodzinie, a ona nie pamięta, że tak było. Klima wykrzyczała radość na całą klatkę. Kocha babcię. Myślę, że im dalej ludzie są od siebie, tym łatwiej przychodzi kochanie. Co za paradoks! Popłakuję, tęskniąc za Antkiem, bo moje uczucie osiąga apogeum, kiedy go nie ma, potem on wraca z rejsu i bach!, po kilku dniach zaczyna mnie drażnić. Antek sądzi, że wychodząc za niego, byłam pewna, że przerobię go na królewicza z własnej bajki, a tu nici z tego, i chyba ma rację, tak było. Zmienię go, myślałam, zbyt pewna siebie. Czy wyszłabyś za mnie po raz drugi, pyta teraz i śmieje się, ciągle tak samo piękny jak kiedyś, ale czy wyszłabym za niego po raz drugi? Więc mama przyjechała. Na szczęście miałam na obiad zrazy z kaszą gryczaną i wczorajszy chłodnik. Mama przywiozła ze sobą sernik krakowski, który w smaku przypomina sernik warszawski i wiedeński, różni się od nich jedynie nazwą oraz tym, że Klima zajada się nim, a tamtych nie bierze do ust. Nie jedz przed obiadem, powiedziałam, widząc, że obydwie z Rozalią rzuciły się natychmiast do krojenia pokaźnego krakowskiego placka. Dlaczego mają nie jeść, po to go przywiozłam!, oburzyła się moja mama. Będą grymasy 52 przy obiedzie, wyjaśniłam. Nie będzie żadnych grymasów, zapewniła mnie Klima. Wybacz, Krysiu, ale ja nie radzę sobie z tymi kreskami przy dialogach, więc stawiaj je sobie, gdzie chcesz. Tak, wiem, że to żadna filozofia i że, na przykład, dla Weroniki kreski nie stanowią problemu, dla mnie jednak stanowią, może dlatego że, jak wiesz, zawsze się spieszę, więc zwyczajnie szkoda mi czasu na zastanawianie się nad nimi. Dzwoniłam do Justynki w tej sprawie, ona mówi, że kreski są diabła warte, bo jak się rozmawia, to nie słychać żadnych kresek, więc nie powinnam się specjalnie przejmować. Przepraszam, już kończę z tym. Powiem ci, Krysiu, że ta cała Rozalia od początku przyglądała się mamie z wyraźnym zachwytem. Rzeczywiście, mama wygląda bardzo dobrze, do tego robi sobie dyskretny makijaż, stosowny do wieku i rozświetlający cerę. To malownicze określenie „rozświetlający" znalazłam na etykiecie Kremu Na Dzień, firmy „Aloes", tej, w której Klima ostatecznie została odrzucona na castingu, bo okazało się, że jednak ma zbyt dobrą cerę na twarz reklamującą krem przeciw liszajom. Ach, Boże, jak ja gadam, wybacz mi, Krysiu! Więc, mama wygląda bardzo dobrze i Rozalia nie odrywała od niej wzroku. Potem zapytała, czy nie mogłabym poprawić pani fryzury, i mama oniemiała. A kiedy wrócił jej głos, powiedziała, dziękuję bardzo, ale nie lubię, jeżeli ktoś dotyka mojej głowy. Co jest o tyle znamienne, że dobrze wiemy, jak ona przepada za siedzeniem u fryzjera. Rozalia była niestrudzona w swoich dziwnych wokół mamy zabiegach, których zwieńczeniem była następująca propozycja: proszę pani, czy ja mogłabym mówić do pani babciu? Co ty na to? Mama znalazła się pod murem, bo co miała jej odpowiedzieć? Tylko: owszem, możesz. Wtedy Rozalia, jakby tego wszystkiego było mało, poprosiła, żeby mama mówiła do niej Gabrysiu. Ja zwariuję, daję ci słowo. Zwariuję, jeżeli ta dziewczyna będzie wiecznie siedziała u mnie w domu, jadła moje obiady i mówiła babciu do mojej matki. Przesyłam ci komunikat z dnia dzisiejszego, korzystając z tego, że jutro rano Klima i tak będzie szła do ciebie ze słoikiem zrazów z kaszą gryczaną, które mama ma zabrać do Krakowa, bo przecież 53 John za nimi przepada. Wstaw je tylko, proszę, do lodówki, nie zapomnij! A właściwie, czy ty wiesz, po co mama przyjechała? Nie chce mi się wierzyć, że z tęsknoty za rodzing, bo z pewnością ma z nami mniej kłopotu, kiedy siedzi w Krakowie i karmi gołębie na Rynku. Alicja JUSTYNA O matko, nie masz pojęcia, moja Krysiu, co przeżyłam, widząc mamę wchodzącą do sklepu! W soboty mam otwarte do południa, ale najczęściej nikt w soboty nie przychodzi, najwyżej panie na umówione przymiarki. Nagle, patrzę, a tu wtaszcza się do sklepu jakaś dama w plażowym kapeluszu i od progu woła: - Witaj, córeczko! W pierwszej chwili myślałam, że to idzie pani, która po sąsiedzku ze mną ma sklep z pasmanterią i zwykle mówi do mnie „córeczko" albo „lalko", dopiero kiedy zajrzałam pod rondo kapelusza, poznałam moją rodzoną matkę, której się nie spodziewałam. - A gdzie ty zdobyłaś takie niesamowite nakrycie głowy? - zapytałam, kiedy już ją wyściskałam, wycałowałam i wszystkie „ochy" i „achy" należne niespodziance miałam za sobą. Mama zdjęła swój dziwaczny kapelusz, nałożyła go na sztywno wyprostowany wskazujący palec i zakręciła nim w powietrzu. Cyrkówka, mówię ci. Okazało się, że włożyła go na głowę dopiero, zbliżając się do mojego sklepu, pewna, że już nikt jej nie widzi, a na mnie zrobi odpowiednie wrażenie. No i zrobiła, rzeczywiście. Później nie mogłam oderwać się od tego kapelusza. Mama upiększyła go własnoręcznie kawałkami riuszki, wstawkami z koronki, guziczkami z masy perłowej i cudownymi pętelkami z atłasu. Zrobiła go dla mnie, rozumiesz? Żebym przyozdobiła nim wnętrze sklepu, bo według niej jest tu zbyt pusto. 54 Wzruszyła mnie, naprawdę. Mama mówi, że w Krakowie w kobiecych zakamarkach przetrwały różne cuda. Pewnie, w Warszawie wszystkie stare fatałaszki zmiotła wojna. Sama, Krysiu, wiesz najlepiej, bo z rodzinnego domu ostała ci się tylko wy-prawowa cukiernica twojej babki. Poczułam się szczęściarą, kiedy wreszcie Weronika przekazała mi zawartość szuflady po naszej prababce, zawartość, którą chomikowała u siebie bezużytecznie. A więc mama mnie wzruszyła, naprawdę. Musiała się nieźle nabiegać po Krakowie, żeby zrobić dla mnie ten cudowny kapelusz. Potem przyleciał do sklepu Peluch, zobaczył babcię i, rozumiesz, sama radość! Złapał mamę wpół i zaczął nią kręcić jak dziewczyną na dyskotece, a zachwycona mama piszczała, wpijając mu palce we włosy. O matko, nie masz pojęcia, co tu się działo! Peluch zaeseme-sował do Franka, że przyjechała babcia i że chyba wypada zabrać ją gdzieś na dobry obiad. Franek odesemesował mu natychmiast, że zaraz przyjeżdża i zaprasza wszystkich do Fret@Porter. Potem mama, jak to zwykle ona, nietaktownie zapytała Pelucha, czy w końcu już wie, na co będzie zdawał po maturze. Peluch powiedział, że na nic nie będzie zdawał, bo zamierza zostać didżejem. Mama nie bardzo wiedziała, co robi didżej, a kiedy się wreszcie dowiedziała, była wstrząśnięta, ponieważ ona i John, tak zresztą jak Franek i ja, uważają, że Peluch powinien zostać lekarzem albo prawnikiem. Później zapytała Pelucha, czy ma jakąś dziewczynę. Na co uradowany Peluch wyjął ze swojego szmacianego chlebaczka, typu Zbyszek Cybulski, zdjęcie tej małej Anusi, która jest pasierbicą sąsiada Weroniki, i oczywiście kazał się mamie nią zachwycać, co też uczyniła, powiedziałabym, z pewną przesadą. Boże, jaka dziś piękna pogoda! Po obiedzie poszliśmy na cudowny spacer po Starówce. Zajrzeliśmy w twoje okna, ale było w nich ciemno, pewnie, kto siedzi w domu, kiedy tak ładnie. Mama, tym razem taktownie, zapytała Franka, jak mu idzie jego firma reklamowa, więc był w swoim żywiole i wtajemniczał mamę we wszystkie tajniki. Potem poszliśmy na lody. Usiedliśmy sobie w jednym z ogródków na Starym Rynku i tam, wyobraź sobie, Krysiu, o mało mnie diabli nie wzięli, bo co widzę? Mój syn Peluch grzebie i grzebie w swoim chlebaczku, wreszcie wyjmuje z niego komórkę i pod stołem, żeby nikt z nas tego nie widział, 55 wysyła komuś esemesa. Na pewno tej Anusi. Później schował telefon do chlebaczka, ale wyjął z niego coś innego, w co, również pod stołem, bardzo się zapatrzył. Udając, że poprawiam sobie rzemyk od sandała, przechyliłam się i zobaczyłam, że on najzwyczajniej w świecie wgapia się w zdjęcie Anusi. Moja siostra Weronika twierdzi, że jestem zazdrosna o dziewczynę Pelucha i że powinnam się wreszcie opamiętać. Bardzo chętnie się opamiętam, Krysiu, ale niech Peluch nie głupieje na punkcie tylko jednej dziewczyny, ma na to czas i mnóstwo innych dziewczyn do wyboru. Mama też kazała mi się opamiętać i wypomniała mi Antka. - Zanim poznałaś Franka i zanim wyszłaś za niego, byłaś tak zakochana w Antku, że straciłaś rozum na jego punkcie bardziej niż Peluch na punkcie tej ładniutkiej Anusi. Nosiłaś jego zdjęcia w zeszytach i pisałaś wiersze o Oceanie Spokojnym. I o latarniach morskich. Zbierałaś muszle. Zaczęłaś jeść ryby, których dawniej nie brałaś do ust. Nosiłaś bursztynowe naszyjniki, broszki w kształcie rozgwiazdy, wszystko na nic, bo Antek i tak całował Alicję. - Skąd ty wiesz o tym wszystkim, mamo? - zapytałam. Szłyśmy wzdłuż murów staromiejskich. Franek, korzystając z dobrego światła, szedł przodem i robił nam zdjęcia. Peluch przysiadł na kamiennej ławce i wysyłał kolejne esemesy. Mama wyjęła z torebki wielkie okulary przeciwsłoneczne, włożyła je, pomachała Frankowi i powiedziała spokojnie: - Zawsze wiedziałam o tobie więcej, niż sądziłaś, że wiem. Być może, być może. Ciekawe, czy wiedziała także o tym, że piłka na plaży w Kołobrzegu miała trafić do moich rąk. Ja wiem. Justynka, Krysiu, Justynka WERONIKA Moje niezawodne siostry! Obydwie w tajemnicy zadzwoniły do mnie z wiadomością, że przyjechała mama i że to świetnie, ale właściwie nie wiadomo, po co przyjechała. Przepytywały Krysię, ale Krysia też nie wie, a nawet rozzłościła się i powiedziała, że 56 zadają jej niemądre pytania, bo niby jak? To mama nie może do nas przyjechać, ot, tak sobie, po nic? Uprzedziły mnie obydwie, że chociaż mama nic specjalnego nie mówi, to owszem, chodzi po mieszkaniach i trochę sprawdza, czy jest porządek. U Alicji przejechała palcem po telewizorze, a potem napisała na nim BRUDAS. Wyobraź sobie! U Justynki poustawiała naczynia w szafkach kuchennych, co zdenerwowało najbardziej Pelucha, bo przywykł do tego, że u nich naczynia wielką stertą stoją na suszarce, co jest wygodne i dlatego zawsze powinno tak być. No, ale tak w ogóle, to mama jest cudowna, ślicznie wygląda, jest ładnie ubrana, tyle tylko, że właśnie nie wiadomo, po co przyjechała i co z nią robić. Być może sprawa się wyjaśni, kiedy mama zrobi kolejną niespodziankę i zjawi się u mnie zaraz po kościele, do którego chce pójść na ósmą. Tylko nie wygadaj się mamie, że dzwoniłam, prosiła każda z moich sióstr. Postawiona na nogi w sobotę wieczorem, zabrałam się ostro za porządki, tak że w niedzielę rano wszystko błyszczało i pachniało jak przed Bożym Narodzeniem, brakowało tylko choinki i Świętego Mikołaja. Mama pojawiła się o dziesiątej. Rzeczywiście, wyglądała doskonale. Byłam tak zaskoczona i zdumiona jej przyjściem, że nikomu przez myśl by nie przeszło, że zaskoczona i zdumiona wcale nie byłam. Weszła i rozejrzała się po domu. - O! Jak tu u ciebie ładnie! - pochwaliła. Usiadła w swoim ulubionym fotelu, naprzeciwko portretu prababki i przez chwilę patrzyły na siebie z upodobaniem, bo jestem pewna, że Klementyna Klemens szczerze pochwaliłaby wygląd swojej wnuczki Letycji Russel, primo voto Czerskiej. Mama poprosiła o kawę. - Tylko zrób mi porządną! - zastrzegła. - Nie przypominaj mi o moim wieku i ciśnieniu, bo to już zrobiły twoje siostry. Później, kiedy siedziałyśmy przy dobrej, mocnej kawie i przy szarlotce, którą na szczęście Anusia przyniosła mi poprzedniego dnia, mama najpierw długo patrzyła na mnie, a potem powiedziała wprost: - Wyglądasz ładnie, dużo lepiej, niż wtedy, kiedy widziałyśmy się ostatnio, wtedy byłaś zaniedbana i zielona. Teraz jesteś doskonale uczesana i masz dobry makijaż. No więc, kim on jest? 57 Roześmiałam się. Kim on jest? Jak by tu mamie powiedzieć, kim on jest, zastanowiłam się. - On jest nowym szwagrem mojego sąsiada. Pokręciła głową przecząco. - Nic nie rozumiem. - To znaczy, że mój sąsiad ożenił się niedawno, jego żona ma brata, a tym bratem jest Seweryn, o którego pytasz. - Teraz rozumiem - skinęła potakująco. - Czym on się zajmuje? - Jest malarzem. - Artystą czy pokojowym? - Artystą. Na pewno zaraz zapytasz, mamo, w jaki sposób go poznałam. Poznałam go przypadkiem. - Przypadki mają to do siebie, że czasami nie można się od nich uwolnić. Zamienione w codzienność trzymają się człowieka jak rzep, więc uważaj na szwagra swojego sąsiada, Weroniczko. Lubię być małą dziewczynką, którą już dawno nie jestem, ale którą zawsze znowu się staję, kiedy mama mówi do mnie: Weroniczko. Dawniej, jak mnie przestrzegała, pouczała, wygłaszała przydługie kazania, patrzyłam na nią tępo i nie słuchając, czekałam, żeby wreszcie skończyła, przykazując niezmiennie: zapamiętaj, Weroniczko! Teraz nie. Teraz słucham. - A zresztą często myślę sobie, że tak naprawdę to w ogóle nie ma czegoś takiego jak przypadki. Są tylko zdarzenia i wybory. Twoja babcia Tunia poznała swojego Heniusia, mojego tatę, przy budce z gazetami. Przypadek? Ale przecież Tunia mogła kupić kurier i zginąć Heniusiowi z oczu tuż za najbliższym rogiem, tymczasem wyszła za niego za mąż. Mama przez chwilę mieszała kawę, a potem leciutko uderzała łyżeczką w talerzyk. Brzdęk, brzdęk... - Ja poznałam twojego ojca, kiedy wszyscy myśleli, że już na wieki zostanę starą panną, bo tak beznadziejnie przebierałam w chłopcach, ale ja, idąc ulicą, potknęłam się i skręciłam nogę w kostce. Zenek przechodził obok, podtrzymał mnie, zawołał taksówkę, pojechał ze mną, pomógł mi wejść po schodach, niosąc moje paczki. Zatrzymałam go na herbacie, gdybym tego nie zrobiła, zostałoby mi w pamięci tylko moje potknięcie, Zenek podobał mi 58 się, ja jemu też, więc wybraliśmy siebie. Przypadek nie jest koniecznością, on tylko stwarza możliwość wyboru. Johna, jak wiesz, poznałam w Paryżu. Pijaliśmy poranne kawy w tym samym bistro, ale przecież mogłam nie odpowiedzieć na jego pierwsze: hallo. A brat twojej sąsiadki zagadał do ciebie zza płotu, czy jak? - Padał deszcz, wyszłam z metra Centrum i zaczęłam szarpać się ze swoją parasolką, której nie mogłam otworzyć. Padało coraz bardziej, a ja ciągle szarpałam się z automatem. Wreszcie zadziałał, ale, niestety, szpikulec parasolki strzelił prosto w plecy mężczyzny, który szedł przede mną. - Niestety strzelił czy na szczęście? - Na szczęście. - A więc bądź dokładna. - Będę dokładna. Zawołał: nie widzi pani, że idę? O czym pani w ogóle myśli? Wściekłam się na niego, chociaż wina była moja. Powiedziałam mu, że zwyczajnie nie zdążyłam się cofnąć, a jeżeli chce wiedzieć, o czym myślałam, to proszę, myślałam o tym, jak wyglądał dworzec kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, kiedy wysiadała na nim moja prababka i Pałaszka. - No i...? - Zapytał, kim była Pałaszka. - Mam nadzieję, że powiedziałaś, kim była. - Powiedziałam. A on dokładnie opisał mi wygląd dworca drogi żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Drogi żelaznej, a nie kolei, bo tak się wtedy mówiło, pouczył mnie. Dworzec stanął na miejscu sadzawki, która tu kiedyś była, a zbudowano go według planów Marconiego. - I co dalej? - To był budynek w stylu odrodzenia, z dwoma wieżami. - Przecież nie pytam o dworzec. - Ach... później Seweryn zapytał, czy moja parasolka jest dla dwojga, ja na to, że tak, ale że koniecznie trzeba mieć pod nią bilet wstępu. - Miał? - Nie miał, wszedł na gapę. - I został? 59 - Został, a później okazało się, że jest bratem nowej żony mojego sąsiada. Taki to, widzisz, mamo, przypadek. - Czy jest jakieś „ale"? - Owszem, jest. Nie rozumiem jego malarstwa. Spójrz na babkę Klementynę. Widzisz od razu damę na portrecie, prawda? - Widzę. - No właśnie, a ja, kiedy Seweryn zaprosił mnie na swój wernisaż, uciekłam stamtąd, bo na jego obrazach właściwie podobały mi się tylko kolory. Przyznałam się do tego Sewerynowi i wtedy zaczął mi tłumaczyć, że jemu właśnie o to chodziło, żeby mi się podobały kolory, wcale mnie ten żart nie rozśmieszył, bo co innego, kiedy ja się śmieję z siebie, a co innego, kiedy ktoś się ze mnie śmieje. Wreszcie, na jednym z płócien zobaczyłam zebrę, wydawało mi się, że ma na głowie wielobarwnego motyla. Niestety, kiedy powiedziałam Sewerynowi, że ze wszystkich jego obrazów najbardziej podoba mi się ten z zebrą i motylem, okazało się, że takiego w ogóle tam nie ma. - I co dalej? - Odebrałam z szatni parasolkę, bo znowu tego dnia lało, i wyszłam z galerii. Seweryn dogonił mnie i w końcu wróciłam. - I odtąd żyjecie zgodnie i szczęśliwie? - Mniej więcej. Później pokazałam mamie sukienkę, którą kiedyś uszyła mi Justynka, ale nie miałam okazji jej na siebie włożyć. Dawniej bawiła mnie myśl, że ona razem ze mną na coś czeka, ale teraz bawi mnie to coraz mniej. Wyjęłam ją z szafy i przyłożyłam do siebie, ale nagle poczułam się nieswojo, jakoś odruchowo spojrzałam w stronę okna i wtedy zobaczyłam stojącego na zewnątrz ponurego Edwina, tego którego często widuję w naszej okolicy. Patrzył na mnie, ale położył palec na ustach, wyraźnie prosząc, żebym się nie odzywała, później nisko pochylił głowę w teatralnym ukłonie, i odszedł. Skrzypnęła okropna, krzywa furtka. - Kto to idzie? - zapytała moja mama. - Nikt. Powiedziałam o nim: nikt. 60 NA NOC LETYCJA WKŁADA ZAWSZE SKARPETKI. W zimie ciepłe, miękkie, najchętniej białe albo różowe, bo niebieskiego nie lubi. W lecie skarpetki muszą być cienkie jak mgiełka, z bardzo rozciągliwym ściągaczem nad kostkami. Dlaczego piszę o takiej błahostce? Bo dla Letycji skarpetki nie są błahostką, każdy ma swoje coś, mówi, dla mnie tym czymś są skarpetki. Tego wieczoru wcześnie szykowałyśmy się do snu, bo Letycja miała kupioną miejscówkę do Krakowa na ranny pociąg, a nie ukrywała, że te trzy dni wizytowania córek nieco ją zmęczyły, a marzyła jeszcze o naszej relaksującej rozmowie przed snem. Przez uchylone drzwi widziałam jej stopy w różowych, cienkich skarpetkach, płasko ułożone na dywaniku przed zasłanym już tapczanem, drobne, szczupłe. Letycja odmawiała wieczorny pacierz. To nieczęsty teraz widok: kobieta modlitewnie klęcząca na domowym dywaniku. Zostawmy ją, to prywatna sprawa Letycji i nie nam mówić o wieczornych z Bogiem pogawędkach. Weszła do pokoju, gdzie czekałam z owocową herbatą, którą obydwie popijałyśmy lekarstwa. Była już w piżamie i w narzuconym na nią szalu, bo przez otwarte okna wchodził nocny chłód. Wiesz, powiedziała, moje targi z Panem Bogiem nie są zbyt stosowne. Obiecuję Mu wiele, ale w zamian proszę o jeszcze więcej, to nie jest uczciwa transakcja. Czy słodziłaś herbatę? Usiadła w fotelu, przez chwilę, milcząc, mieszała cukier, aż wreszcie powiedziała cicho, z zakłopotaniem: - To były dla mnie ciężkie dni, wiesz? Kto by pomyślał, prawda? Tu zrazy z kaszą i radosne powitanie, tam obiad w Fret ©Porter i spacer po Starówce, tu pobyt w domu, w którym przecież spędziła dzieciństwo, i wreszcie radość Klimy i Pelucha ucieszonych jej przyjazdem. 61 - Ciężkie dni? - zdziwiłam się. - Tak, bo martwię się o nich wszystkich. - Och, przecież radzą sobie znakomicie. Letycja sięgnęła po filiżankę z herbatą i piła ją małymi łykami. - Najbardziej martwię się o Klimę i o Pelucha. - Peluch będzie miał świadectwo z czerwonym paskiem, Letycjo, i nie jest prawdą, że chce zostać didżejem. Swoim zwyczajem plecie jakieś głupstwa Justynce, a ona traktuje to poważnie. Fakt, że nie będzie zdawał ani na prawo, ani na medycynę, o czym ona i Franek marzą. Idzie na weterynarię. - Wiem. Zaciągnęłam Pelucha do łazienki, żeby z nim spokojnie pogadać. Namówienie go, żeby w czasie tej rozmowy schował do kieszeni komórkę, kosztowało mnie sporo wysiłku. - Peluch jest dobrym chłopcem, Letycjo. Nie martw się o niego. A Klima? Konflikt między nią i Alicją minie z wiekiem. - Skąd ci się wziął ten podręcznikowy styl, Krysiu? Minie z wiekiem? Coś ty! Z wiekiem to mija uroda, o konflikcie z wiekiem tylko się zapomina - roześmiała się Letycja. - Zresztą konflikt niechby był, tylko dlaczego obydwie robią się zaraz takie agresywne i niesympatyczne? Żadna z nich nie zna magii zwrotu „masz rację". Letycja wytłumaczyła mojej kotce, dlaczego nie powinna jej wbijać pazurów w kolano, później westchnęła i machnęła ręką, jakby tym gestem chciała powiedzieć: ach, mniejsza z tym. - Wszyscy ucieszyli się, że przyjechałam, ale po godzinie pobytu u każdej z moich córek czułam, że najwyższy czas zbierać manatki, bo nie bardzo wiedzą, co ze mną zrobić. Alicja posunęła się nawet do pytania, czy nie mam ochoty na prysznic, w tym czasie, kiedy ona będzie robiła zrazy z kaszą gryczaną, a przecież najchętniej posiedziałabym z nią 62 w kuchni, wiesz, jak lubię siedzieć w kuchni, kiedy wpadam do kogoś na trochę. Justynka przysypiała w ogródku na Starym Rynku i po kilka razy pytała mnie o jedno i to samo. - A Weronika? - Weronika zmieniła się w sprzątaczkę, nie masz pojęcia, jak wygląda dom. Zupełnie jakby nikt w nim nie mieszkał, za grosz bałaganu. Pochwaliłam ją zresztą, ponieważ wyraźnie na to czekała. Opowiadała mi dość dużo o tym swoim Sewerynie, ale nagle zaczęła co parę minut patrzeć na zegarek. Traktują mnie trochę tak, jak Wita Borkowska potraktowała Klementynę, chciałyby, żebym jak najszybciej wróciła do męża. Prawdę mówiąc, nakrzyczałam na Letycję, bo była niesprawiedliwa. Speszyłam się jednak, kiedy zobaczyłam, że bawiąc się kocim ogonem, strąca nim łzy z policzka. ALICJA Jestem zmęczona. Dobrze chociaż, że przed południem spotkała mnie przyjemność, którq mogę się cieszyć do tej chwili, i robię to. Z okazji dwudziestolecia pracy na oddziale dostałam nagrodę, pochwałę i kwiaty. Nawet ordynator był przejęty, kiedy wręczał mi to wszystko. Pacjentka, która leży u nas już trzeci miesiąc, powiedziała, że jestem najczulszą ze wszystkich pielęgniarek na oddziale, bardzo mnie wzruszyła, żałowałam, że Klima i Antek tego nie słyszą. Wracałam do domu z bukietem kwiatów, ale zaszłam do sklepu z ciuchami i za część nagrody, którą dostałam, kupiłam oliwkową spódnicę z cienkiego sztruksu i o jeden ton jaśniejszą bluzkę. Pomyślałam, że Antoś lubi oliwkowy kolor i być może, kiedy wróci, będę mu się podobała, oczywiście, dopóki się nie dowie, ile za to wszystko zapłaciłam. Kupiłam też dla Klimy piękną letnią sukienkę na cienkich ramiączkach, ale powiedziała, że w życiu czegoś takiego 63 na siebie nie włoży, bo nie ma zamiaru wyglądać jak dzidzia-lala. To co mam z tym zrobić, zapytałam, A ona na to, żebym wepchnęła ten ciuch do pojemnika z odzieżą dla potrzebujących. Powiedziałam dobrze, zrobię to natychmiast i zaczęłam wkładać sandały, żeby zejść na dół, bo pojemnik z odzieżą dla potrzebujących mamy blisko domu, wtedy Klima wyrwała mi tę sukienkę i powiedziała, żebym chwilę zaczekała, bo ona jednak chce ją przymierzyć. Przymierzyła, okazało się, że sukienka jest za luźna w biuście i w talii, ale Klima przyznała, że ciuch wcale nie jest taki zły i że na pewno będzie dobry na Rozalię. Potem przyszła Rozalia. Klima dała jej sukienkę i powiedziała: masz, Gabrysiu, moja mama kupiła specjalnie dla ciebie, Rozalia rzuciła mi się na szyję. Dlaczego, skoro moja pacjentka uważa, że jestem najczulszą pielęgniarką na oddziale, nie mogę się jakoś zdobyć nawet na udawaną serdeczność wobec Rozalii, to już jeden Pan Bóg wie. Mama dziś wyjechała z samego rana, ale żadna z nas nie mogła jej odprowadzić na dworzec, bo ja miałam dyżur, Justynka pojechała po koronki do Koniakowa, a Weronika kończyła tłumaczenie artykułu, z którym się zapóźniła, bo najpierw musiała sprzątać dom przed wizytą mamy, a potem mamę gościć. Antek dzwonił wieczorem i rozmawialiśmy dość długo. On twierdzi, że jesteśmy bezduszne, bo powinnyśmy wszystko, ale to wszystko rzucić i po-przekładać, żeby być z mamą, skoro do nas przyjechała. Łatwo tak mówić komuś, kto jest na Pacyfiku, więc niczego nie może tam rzucić i przekładać, ponieważ wylądowałby z głową w oceanie, i tyle. Mamę na dworzec odprowadziła Krysia, dzwoniłam do niej ze szpitala, to znaczy, że dzwoniłam do ciebie, Krysiu, żeby upewnić się, czy mama wyjechała, a potem do mamy na komórkę, ale słyszałam tylko rumor pociągu i co trzecią literę z tego, co mama mówiła. Weronika i Justyna podobnie. Najlepiej odebrał mamę Peluch, ale on ma ogromną wprawę w dopowiadaniu sobie liter, których w komórce nie słyszy, Klima wysłała do mamy esemesa, że ją kocha, i mama jej odesemesowała, że też ją kocha, ale napisała koha, bo nie radzi sobie dobrze z esemesami. Klima pokazała mi to koha, bo ono ją bardzo wzruszyło. Mnie wyśmiałaby 64 tylko za taki błąd, jestem pewna. Klima długo stała i wpatrywała się w ekranik słuchawki. Wiesz, mamo, powiedziała wreszcie, ja tego babci esemesa nie skasuję, nie chcę, nie mogę. Krysiu, ja mamę też kocham i nigdy jej nie skasuję. Ach, czy nie zapomniałaś dać jej zrazów z kaszą gryczaną dla Johna? Mam nadzieję, że pamiętałaś o tym, John przepada za moimi zrazami, Alicja JUSTYNA Wróciłam z Koniakowa. Zmęczona jak pies. Przywiozłam wstawki i przepiękną bieliznę. Wieczorem zajrzałam do sklepu, żeby zobaczyć, co się tam działo. Wszystko w porządku. Dziewczyny powiedziały mi, że po południu była moja siostra Weronika, zostawiła swoje bardzo szczegółowe wymiary, jakieś zdjęcie sukienki i całą masę materiału w kolorze ecru. I że wszystko kazała im schować, żeby nie leżało na wierzchu. Jeżeli Weronika chce, żebym uszyła jej sukienkę, zrobię to naprawdę chętnie. Wolę jednak szyć według własnych pomysłów, a nie ściągać z cudzych, Weronika o tym wie, widocznie musiała znaleźć coś, co jej się podobało. Nie zdążyłam jeszcze obejrzeć zdjęć sukienki, jakoś mi nie spieszno do obcych projektów... Musiałam przerwać pisanie. Zadzwoniła mama, żeby się dowiedzieć, czy już wróciłam z Koniakowa. Słyszała, że były korki na autostradzie. Właściwie to ja powinnam zadzwonić do niej i zapytać, jak jej minęła podróż, bo z kolei słyszałam przez radio, że jakiś pociąg InterCity miał awarię koło Słomnik, ale wyleciało mi to zupełnie z głowy, ponieważ po moim powrocie z Koniakowa zdarzyło się coś, o czym zaraz ci napiszę. Bo tak: jedna z moich pracownic, Małgosia, ma syna w wieku Pelucha. Wraca kiedyś do domu i co widzi? O matko! W jego pokoju siedzi jakaś obca dziewczyna i rozmawia na gadu-gadu, a w pokoju obok siedzi przy laptopie swojego ojca Małgosi syn i odpowiada na gadu-gadu tej dziewczynie, więc Małgosia pyta 65 go, co tu jest grane? W odpowiedzi słyszy od syna, że oni zwyczajnie ze sobą rozmawiają, gdyż mają do omówienia różne ważne sprawy, bo ta dziewczyna jest jego zupełnie nową dziewczyną, w której zakochał się bez pamięci, ale dopiero parę dni temu poznał ją przez internet, więc chyba Małgosia rozumie, że chcą o sobie coś niecoś wiedzieć. Byłam wstrząśnięta tą opowieścią, powiem ci, Krysiu. Tymczasem, kiedy wróciłam z Koniakowa, zresztą wcześniej niż zamierzałam, zobaczyłam Pelucha, siedzącego na kanapie i przytulającego do siebie pasierbicę sąsiada Weroniki, tę rudą Anusię. Masz pojęcie? Pomyślałam, że byłabym sto razy spokojniejsza, gdyby Anusia gadała na jednym gadu-gadu u Pelucha, a Peluch na drugim u Franka. A tak, to w sekundę nerwy miałam w strzępach. Pomyślałam, że ani babcia Tunia, ani nasza mama, nigdy nie puściłyby żadnej z nas do domu jakiegoś obcego chłopaka, bo Peluch jest przecież dla nowej żony sąsiada Weroniki zupełnie obcym chłopakiem. - Co wy tak siedzicie po ciemku? - zapytałam. Nie włączyłam światła, litując się sama nad sobą, bo właściwie to wolałam ich nie widzieć. Peluch jednak włączył lampę stojącą obok kanapy. Anusia podniosła się i wyraźnie nie wiedziała, co ma robić, czy podejść do mnie, czy tak stać niby słup soli. Wybrała to drugie. Peluch też wstał, objął ją ramieniem i popchnął w moją stronę, a wtedy ona znowu wykonała ten dziwny dyg, który już kiedyś miałam okazję podziwiać w ogródku Weroniki. A Peluch powiedział: - Mamo, a tata to jak długo był internowany w stanie wojennym, bo dokładnie nie pamiętam? O czym oni tu rozmawiali, na miły Bóg? Ja Frankowi opowiadałam o udziale mojego ojca, druha Zenka Czerskiego w Powstaniu Warszawskim, ale to było wtedy, kiedy wybraliśmy się w Zaduszki na Cmentarz Wojskowy, żeby zapalić znicze na kwaterach taty starszych kolegów. A oni, myślę o Peluchu i tej małej, rudej, siedzą sobie po ciemku na kanapce i przerabiają życiorys Franka! 66 - Dużo dałabym za to, żeby żyć w tamtych czasach - odzyskała nagle głos Anusia. - Peluch opowiadał, że pani i pani mama znały księdza Jerzego. Chciałam ją pocieszyć, że ona za to będzie mogła opowiadać swoim dzieciom, że jest z pokolenia JP II, ale zlękłam się, że jej dzieci mogą być jednocześnie moimi wnukami, więc wolałam już nic nie mówić, żeby nie wywoływać wilka z lasu. Peluch spojrzał na zegarek i przeraził się. - Za piętnaście minut powinnaś być w domu, Anusiu, obiecałem to twojej mamie. A ze mną nagle coś się stało, Krysiu. Nie mam pojęcia co, coś się ze mną stało. Usłyszałam, że mówię: - Zawiozę was. WERONIKA W ogrodzie moich sąsiadów grillują. Spoza rogu ich domu ciągnie się w górę skłębiona smuga szarego dymu, dochodzi zapach żaru i pieczonych mięs. Ogród oni mają większy od mojego, bo już dawno brat Seweryna dokupił położoną obok, sporą, zadrzewioną działkę, nigdy jednak nie rozpalał tam grilla. Dopiero Marylka, jego nowa żona, wprowadziła ten zwyczaj, Marylka i, co tu dużo ukrywać, mój siostrzeniec Peluch. Nie wiem, jak długo o Marylce będziemy mówić „nowa żona sąsiada", skoro niedawno obchodzili rocznicę ślubu, a sąsiad przed Marylka żadnej innej żony nie miał. O moim ogródku już wiadomo, że jest niewiele większy od kąpielowego ręcznika, ja jednak nie zamierzam kupować ani zapuszczonej działki po prawej jego stronie, ani tej z kilkoma brzozami, po lewej, bo nie mam za co. Dla mnie najważniejszy jest dom, zapisany mi w spadku przez babcię Tunię. To jest dom niewielki, kupiony na początku trzydziestych lat przez mojego dziadka Heniusia Rutkowskiego, ponad jego progiem przeniósł leciutką, zgrabną i śliczną Tunię Klemens, którą ja, niestety, mam utrwaloną w pamięci jedynie jako niewysoką, zbyt tęgą i zawsze starszą panią. Żałuję, że nie pamiętam babci młodszej 67 choćby o kilkanaście lat, kiedy jeszcze mogła zwinnie biegać po domu. Dawniej skakałam jak wróbel, śmiała się sama z siebie, a teraz chodzę jak gruba kwoka po obejściu. Rzeczywiście, idąc, Tunia z wysiłkiem przenosiła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, jednocześnie bezwiednym ruchem unosząc w górę ramiona. Kochała ten dom i kochała mnie w nim, wiem. Lubiła ganek, kiedyś obrośnięty dzikim winem, dawno zmarniałym w czasie jednej z ostrych zim. Lubiła siedzieć na wiklinowym fotelu i w zamyśleniu szukać strony świata, w której ponad Heniusiem szumiały drzewa. Pod koniec życia czasami unosiła wiotką już rękę, lekko, leciutko, w geście, nie wiem, pozdrowienia czy pożegnania, sądząc, że tego nie widzę. Widziałam wiele, widziałam w końcu też jej długą chorobę i odejście. Ona z kolei z pewnością słyszała moje nie, kiedy Antek Walis, w którym taka byłam zakochana, przy jeszcze bujnym dzikim winie, proponował mi małżeństwo. Powiedziałam nie, bo trzymała mnie przy Типі jej bezradność i choroba i ona wiedziała o tym. Letycję dzieliły wtedy od nas tysiące kilometrów, stan wojenny i nieznany wtedy John Kanadyjczyk, więc jeżeli zadajesz sobie czasami pytanie, Krysiu, do której z nas tak naprawdę leciała piłka na plaży w Kołobrzegu, teraz już wiesz. Nie przyjęłam jej, kiedy dogoniła mnie pod dzikim winem, i dlatego dziś, po latach, samotna w moim domu mogę czuć zapach rozpalanego po sąsiedzku grilla. Życie jest niekonieczne, konieczne jest żeglowanie, mawia Antek, a ja rozumiem to po swojemu i nie żałuję niczego. Sąsiad i Marylka czekają na gości. Zaprosili nas na 8 p.m., jak by może napisała Alicja. Godzina wcześniej, godzina później, obojętne, bo i o tej, i o tej będą nas gryzły komary. Wybrali ósmą, niech będzie ósma. Marylka ma problem. - Jak myślisz? - zapytała, kiedy za przyczyną jej brata Seweryna zaprzyjaźniłyśmy się bardziej niż po sąsiedzku. - Czy wypada, żebym któregoś wieczoru zaprosiła rodziców Pelucha na kolację? Zrobiłabym gaspacho i kalmary po kalabryjsku albo krewetki w ziołach melisy. Wypadać wypada, myślałam, nie byłam natomiast pewna, czy Justynka jest już dostatecznie oswojona z obecnością Anusi w życiu 68 Pelucha. Na miejscu Marylki poczekałabym z zaproszeniem jeszcze trochę. Skąd mogłam wiedzieć, co się stanie, kiedy moja siostra zobaczy Marylkę i Pelucha zgodnie przysmaczających w kuchni gaspacho albo wspólnie szykujących na uroczystą kolację kalmary po kalabryjsku. Marylce imponowała wiedza Pelucha na temat kuchni oceanicznej i smaków ziołowych stosowanych do wymyślnych dań. Słyszałam, jak ją pouczał: - Mieszanki ziół prowansalskich powinna pani używać przede wszystkim do pistou. A zwłaszcza cząbru i bazylii. Cząber pachnie pięknie. W Prowansji, proszę sobie wyobrazić, nazywają go oślim pieprzem. To, że w Prowansji cząber nazywają oślim pieprzem, mogłam sobie wyobrazić, podobnie jak czajnik z trzema dzióbkami, na temat którego Peluch lubił fantazjować, nigdy jednak nie wiedziałam, czy przymiotnik ośli jest komplementem, czy przyganą dla pieprzu. Nie ulegałam Peluchowi, kiedy namawiał mnie do przyrządzania pistou albo bakłażanów z tymiankiem. Natomiast Marylka chętnie godziła się na propozycje Pelucha. - Chłopiec mojej córki jest nadzwyczajny! Tak zachwalała go w rozmowach z sąsiadkami po lewej i po prawej stronie ich domu, a nawet z tymi z naprzeciwka. Gorzej było, kiedy pytano ją, jak ten chłopiec ma na imię, ale szczęśliwie Marylka jest akrobatką w sąsiedzkich wykrętach, o czym nikt nie wiedział. Peluch kuchnię Marylki ozdobił pęczkami suszonych ziół, głównie tych, na które był uczulony mój sąsiad, więc od chwili, kiedy ukochany jego pasierbicy zagnieździł się na dobre w ich domu, sąsiad trze łzawiące oczy, czerwone niby korale mojej matki, krakowianki z wyboru. Myślę, że Peluch zamiłowanie do suszenia ziół odziedziczył po babci Типі, która przez wiele lat, w odpowiednich porach roku, zbierała je na polach, w lasach, wynajdywała pośród traw, potem suszyła na stryszku i sprzedawała w skupie, żeby zarobionymi groszami uzupełnić wojenny domowy budżet, wykupić leki dla schorowanej już Klementyny, opłacić szkołę Letycji. Zioła pomogły Типі przetrwać wojnę, tylko łez jej nie osuszały, kiedy płacząc, niespokojnie czekała na wiadomość od Heniusia, naszego 69 dziadka. Nikt nie znał wtedy prawdy o strzałach w katyńskim lesie. Dopiero po latach, na płycie grobu swojej matki, Tunia umieściła symboliczne napisy poświęcone pamięci Heniusia i Mięcia, męża i brata. Spóźniony listonosz przyniósł mi właśnie list od mamy, która jest chyba jedną z ostatnich osób na świecie pisującą prawdziwe listy. Owszem, ma telefon stacjonarny i komórkowy, komórkowe nawet dwa, bo przecież dysponuje jeszcze numerem Kanadyjczyka Johna, ale nade wszystko lubi pisać listy. Lubi też dostawać na nie długie odpowiedzi, chociaż może akurat nie ode mnie. Nie lubię twoich listów, mówi otwarcie, bo są pisane niestarannie, byle jak, nie przykładasz się do ich formy, co dziwne w twoim zawodzie, może więc darujmy sobie tę korespondencję. A jednak, jeżeli trzeba załatwić coś na linii Kraków-Warszawa, mama pisze właśnie do mnie. To ja jestem od poprawiania, odwiedzania, zanoszenia i przynoszenia. Jestem również od porządkowania grobów na Powązkach, więc chodzę tam nie tylko na Zaduszki, ale także wiosną, kiedy trzeba zadbać o kwiaty, oraz w przeróżne żałobne rocznice, bo kalendarz mojej matki ma wiele dni zaznaczonych na czarno. W swoim dzisiejszym liście mama przypomina mi o bratkach na grobie Wincenty. Och, jaka jestem pamiętliwa! Chodząc po ścieżkach między rodzinnymi nagrobkami, zbyt mało czasu poświęcam Wicie Borkowskiej, nad której duszą Pan przecież też świeci. Pokoleniami od niej oddalona, ciągle nie mogę zapomnieć o tym, jak potraktowała swoją córkę, kiedy Klementyna z dwójką dzieci, Pałaszką, bagażem i honorem, odważnie wysiadła na dworcu kolei żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Zmarłym się zapomina, tłumaczyła mi zawsze Tunia, i tak również mówi moja mama. A ja co? Omiatam płytę, zapalam znicz, urywam kilka płatków z nadwiędłego bratka i koniec, i już mnie tu nie ma, szybko idę dalej. Wiem, że to nie jest w porządku. Powinnam darować Wicie to, co jest do darowania, i pomodlić się za nią, prosząc Boga, aby te konfitury różane wybaczył jej w ostatecznym rozrachunku. Odkładam list mamy i zamykam okno, zapach grilla zaczął wypełniać dom. Może komary uciekną od dymu w ogrodzie mojego sąsiada i Marylki, a może lekka marynarka Seweryna ochroni mnie przed nimi. 70 PELUCH WCHODZI DO STREFY EURO. - A niby dlaczego nie? - mówi zaczepnie. - Prawie cała Europa weszła, a ja mam czekać? Od pierwszego lipca, tato, nie przyjmuję złotówek. Peluch jest w pysznym humorze. Właśnie przed chwilą wpadł do sklepu Justynki, w którym Franek i ja siedzieliśmy nad folderem reklamującym jej firmę. Justynka po raz pierwszy bierze udział w krajowym pokazie mody, ciągle kręci nosem na nasze pomysły. Marudzi, że zdjęcia są do niczego, tekst mało atrakcyjny, że doprawdy Weronika mogłaby go przetłumaczyć na francuski, ale jak ją o to prosić, skoro wiadomo, że ma na głowie termin oddania książki o Balzaku. No, ale jest koniec roku i Peluch przychodzi do sklepu, trzymając w zębach świadectwo z czerwonym paskiem. W ten sposób donosi cenną zdobycz Justynce do rąk. - Chciałaś, to masz! - mówi. - Popatrz, czego twój kochany synek dla ciebie nie zrobi. - A Klima? - pytam. - Ona nie załapała się na czerwony pasek. - A Rozalia? - pyta Justynka. - Jaka Rozalia? - dziwi się Peluch. - A! Gabrysia? - Gabrysia - godzi się Justynka. - Co, Gabrysia? - No, Gabrysia. - Pytasz o jej świadectwo? - Tak, o świadectwo. - Mamo, co ty? Przecież Gabrysia nie chodzi do żadnego liceum. Nawet Franek oderwał wzrok od naszego projektu i zaskoczony spojrzał na Pelucha. Justynka znieruchomiała, stojąc pośrodku sklepu w zabawnym kapeluszu od Letycji na głowie, bo Franek chce jej w nim zrobić zdjęcie do folderu. Wpatrzona w Pelucha, długo nie rozumiała. 71 - Jak to nie chodzi do szkoły? Wyrzucili ją? - zapytała wreszcie. - Zaraz wyrzucili, nikt jej nie wyrzucał, poszła do pracy. Pracuje w supermarkecie. - Ty nie mówisz poważnie, Peluch. - Oj, no, mamo... - Poważnie? - Poważnie. - Ciocia Alicja chyba o tym nie wie! A co Rozalia robi w supermarkecie? - Jeździ na wrotkach. - Jeździ na wrotkach? Żartujesz chyba, Peluch. - Nie żartuję. Nie widziałaś nigdy w supermarketach dziewczyn jeżdżących na wrotkach albo na rolkach? Robią wszystko, co im każą. To ciężka praca, tam się trzeba zdrowo narobić, cudów nie ma. - A co jej rodzice na to? - Nie wiem... - powiedział Peluch z wahaniem. - Więc jak, tato, będę dostawał tygodniówkę w euro? Spojrzałam na Justynkę, a ona na mnie. Tym pytaniem, skierowanym do Franka, Peluch od nas po prostu uciekł, zabierając problem Rozalii ze sobą. Odprowadził mnie do domu, nie mieliśmy daleko. - Cieszę się twoim świadectwem, Peluch. - Ma swoje minusy. - Minusy? Świadectwo z czerwonym paskiem? - Nie lubi się pierwszych w klasie, ludzie wolą tych, którzy wloką się w ogonie, są bezpieczniejsi. Nie zawyżają poziomu, nie daje się ich za przykład, nie mądrzą się w imieniu klasy, szkoły i samorządu, co wszystkim noże w kieszeniach otwiera. Robią to za nich te śmieszne głupole w krawatach i z czerwonymi paskami na koniec roku, lubiani tylko wtedy, kiedy się od nich ściąga na sprawdzianie. - Przesadzasz. - Może trochę. - Nie mów, że ciebie też nie lubią. - Czy ja wiem? Nie przepadają za mną. No, nic, jeszcze rok i będzie po malinach. Czy kocica Miśka jest szczepiona? - Nie. - Przyjdę któregoś dnia, zabiorę ją do weterynarza. Wiewiórka, kot Anusi, i jej pies jamnik też nie były szczepione, załatwimy to za jednym zamachem. - A ty, Peluch, nie wyjeżdżasz na lato? - W lipcu nie, w sierpniu może. Miałem wyjechać w lipcu, ale nie wyjeżdżam, dostaliśmy na lipiec pracę, Anusia, Klima i ja. - Gdzie jest ta praca? - W supermarkecie. Gabrysia nam załatwiła. - I też będziecie tam jeździć na wrotkach i rolkach? - Myślę, że tak. - Powybijacie zęby. Jednocześnie pomyślałam ze wstydem, że jakoś nie bałam się dotąd o zęby Rozalii. Peluch uspokoił mnie. - Nie powybijamy, wszyscy jesteśmy dobrzy w te klocki. Szliśmy wolno w dół, ulicą Starą, w stronę mojego domu. Zauważyliśmy jednocześnie, że po drugiej stronie jezdni, na trawniku, oparta plecami o drzewo siedzi Юіта. Granatowa spódnica, biała bluzka, podkolanówki, włosy mocno ściągnięte w tyle głowy, na nich śladu farby w kolorze czerwonego barszczu. Klima chodzi do prywatnej szkoły o bardzo ostrym reżimie mundurkowym, którego nie cierpi, a którym zachwyca się Letycja, bo w jej szkolnym życiorysie przewijały się tylko zgrzebne sukienczyny ostatnich lat wojny i jeszcze zgrzeb-niejsze z początków naszej skomplikowanej niepodległości, kiedy jedną z najważniejszych godzin w planie lekcji było 73 „odgruzowywanie". Granatowo-biała, doprana wnuczka cieszy Letycję. Byłaby jednak mniej z niej zadowolona, gdyby trzymała w ręku arkusik z jej ocenami na koniec roku. Widząc go, jęknęłam tylko, domyślając się już, dlaczego Klima woli siedzieć na trawniku pod moim domem, oparta o drzewo rosnące obok śmietnika otoczonego kamiennym murem, niż iść do domu, w którym czekała na nią Alicja. Smętny Peluch stał obok, po chwili wyciągnął do Klimy rękę i pomógł jej wstać. - Co się stało, Klimo? - zapytałam, zupełnie tak, jakbym tego, co się stało, nie widziała na arkusiku, który trzymałam w ręku. - A bo tak mi wyszło - wyjaśniła. Pomyślałam, że być może Alicja ma rację i Klima rzeczywiście zbyt mało przykładała się do „Dziadów", a zbyt wiele do książki „Kochać się nie byle jak", praca zbiorowa. Ten fakt stanie się teraz smutnym tryumfem Alicji, wołającej: a nie mówiłam! W wyobraźni widziałam już Rozalię, daremnie czekającą na zrazy z kaszą gryczaną, wyjątkowo starannie przyrządzone z okazji końca roku. Podobnie nędznego świadectwa, jak to Klimy, w życiu nie widziałam, więc przewidywana przeze mnie furia Alicji byłaby zupełnie uzasadniona. - Jeszcze gdyby Peluch nie miał czerwonego paska, jakoś bym to przełknęła, moja mama pewnie też, ale on, oczywiście, musiał się wygłupić. Peluch stał z posępną miną, najwyraźniej bliski szczerych wyrzutów sumienia. - Po co ci był ten czerwony pasek? - atakowała go coraz agresywniej. - Maminsynek, picuś glancuś... - Słuchaj, Klimo - powiedziałam najsłodszym głosem, jaki tylko mogłam z siebie wydobyć. - Idź do domu i powiedz mamie, że w przyszłym roku... 74 - Ależ ja jej to obiecuję pod koniec każdego czerwca! Ona mojego przyszłego roku ma serdecznie dosyć! A teraz zobaczycie, że na dokładkę wszystko spadnie na moją jedyną przyjaciółkę Rozalię. - Powiedz mi, Klimo... - Nie! - przerwała gwałtownie. - Nie powiem ani słowa! Odmawiam odpowiedzi na pytania, to jest prawo, które mi gwarantuje konstytucja. - Tobie nie jest potrzebna konstytucja, tylko Weronika, bez niej nie ujedziesz - postawił diagnozę Peluch. ALICJA Nad ranem, we czwartek. Przyszła ze swoim bodygardem, mojq siostrg Weronikg. Może, gdyby przyszła sama, nie wściekłabym się tak okropnie, ale ona wolała schować się za plecami Weroniki, liczgc na to, że jej ukochana ciocia wygłosi mowę obrończg. Tymczasem nie dałam nikomu dojść do słowa, sama zaczęłam, powiedziałam: basta, żadnych przyja-ciółeczek, żadnych głupich rozmów o seksie i adrenalinie, i to nie od przyszłego roku, tylko od zaraz, od natychmiast skreślamy to wszystko. Dość mam robienia obiadków i kolacyjek dla Rozalii, nie będę wydawała pieniędzy na jej ciuchy, basta, koniec. A Klima na to, że basta to mówiła królowa Bona do swoich podwładnych, a że ja królowg Bong nie jestem, więc ona bardzo prosi, żeby basta do niej nie mówić. Potem powiedziała, żebym nie esemesowała do Antka, bo ona już to zrobiła, i Antek wie, jakie ma nędzne w tym roku świadectwo, W tym roku! Tak, jakby w zeszłym miała dużo lepsze. I co tata na to, zapytałam. A Klima: tata na to przysłał mi esemesa o treści: biedaku! I teraz powiedz sama, Krysiu, czy mogłam to wszystko znieść spokojnie? Biedaku, napisał! Cały Antek! I, oczywiście, cała Weronika: Alisiu, cicho, nie płacz, Alisiu, proszę... no już, już, zobaczysz, w przyszłym roku ona... 75 Powiedziałam, że przyszłego roku ja nie dożyję, bo zmiecie mnie zawał. A na to moja córeczka, że zawsze jej tylko grożę zawałem, a potem idę i kupuję pantofle. To mnie rozjuszyło. Powiedziałam, żeby one gościły się tu same, zrazy i kasza do podgrzania, surówka w lodówce. I wyszłam, cała roztrzęsiona. Nie uwierzysz, ale zaraz przy stacji metra wstąpiłam do sklepu z butami i kupiłam pantofle. Wróciłam po godzinie, Weroniki na szczęście już nie było, z pokoju Klimy dochodziło rzężenie jakiegoś zespołu. Otworzyłam drzwi balkonowe, usiadłam na fotelu i zapatrzyłam się na moje piękne w tym roku pelargonie o kwiatach wielkości sporej piłki. Czułam się okropnie, znowu, jak zwykle w takich sytuacjach, pomyślałam, że Antkowi łatwo jest kochać, wybaczać i tęsknić, bo rzadko bywa w oku cyklonu, i że wszystko zawsze spada na mnie i tylko na mnie, i że on z pewnością mniej się martwi marnym świadectwem naszej córki Klimy - biedaku!, a bardziej tym, że znowu kupię sobie nowe pantofle, którymi wcale się nie zachwyci, tylko zapyta jadowicie, ile zapłaciłaś za nie, Alisiu? Potem jednak przypomniałam sobie jedno z przykazań babci Типі, że jeśli dzieje się coś nie tak, jak dziać się powinno, należy przede wszystkim szukać winy w sobie. Babcia wbijała nam to do głów na tyle skutecznie, że do dziś o tym pamiętam, chociaż przyznaję, że nie zawsze. Patrząc więc na pelargonie, zaczęłam szukać winy w sobie, ale nie zdążyłam jej znaleźć, chociaż na pewno gdzieś we mnie jest, bo oto nagle otworzyły się drzwi do pokoju Klimy, która wypadła stamtąd w samych majtkach i w staniku. Włosy w zlepionych strąkach opadały jej na twarz. Czerwona, spuchnięta, z chustką przy nosie, podbiegła, usiadła mi na kolanach, objęła mnie za szyję zupełnie jak wtedy, kiedy była małą, zrozpaczoną dziewczynką. Przytuliłam ją do siebie. Szlochała, Nie potrafiła wykrztusić nawet słowa, więc zaprowadziłam ją do łazienki, zapuchniętą twarz umyłam zimną wodą i osuszyłam ręcznikiem. Ciągle jednak nie mogła nic powiedzieć, wciągała tylko do płuc powietrze krótkimi haustami. Siedziała na brzegu wanny, z głową uniesioną i patrzyła na mnie. Usta jej dygotały, skrzywione w podkówkę, ale wreszcie powiedziała coś, czego dawno nie słyszałam: przecież ja ciebie kocham, mamo! Alicja 76 JUSTYNA Weronika widziała, że coś jest ze mną nie tak, jednak nie pytała o nic. Nie musimy zadawać sobie pytań, żeby wiedzieć, że jakaś sprawa wisi w powietrzu, bo dobrze umiemy czytać swoje spojrzenia, układy ust, ruchy rąk, nerwowe skubania skórek przy paznokciach i ciche, bezsensowne podśpiewywania nieistniejących melodii. O matko, zastanawiałam się, jak mam to wszystko powiedzieć? Patrzyła i czekała. W końcu jednak sama zaczęła. - Co ci jest, Justynko? - Nic mi nie jest. - Mówisz jak Klima. - Ach, mam mały problem z twoją sukienką. Była wyraźnie zaskoczona. - Z moją sukienką? Nie podoba ci się materiał? - Podoba mi się. - Fason? - Też mi się podoba, chociaż niedawno szyłam coś podobnego, a wiesz, że nie cierpię się powtarzać. To model Garden, bardzo gustowny, rzeczywiście, tylko góra wymaga wyszukanej koronki, a dzielone rękawy są piekielnie trudne do uszycia. - I to jest twój problem? Czułam, że dłużej nie mogę zwlekać, jeszcze tylko przesunęłam laptop stojący na moim biurku, popatrzyłam na ludzi przechodzących obok witryny sklepu i już. Zaczęłam. - Właściwie to nie mój problem, tylko twój, ale proszę cię, zrozum mnie dobrze. Pokręciła głową przecząco. - Nie mogę zrozumieć ani dobrze, ani źle, jeżeli w ogóle nie wiem, co masz na myśli. - O ile znam się na rzeczy, sukienka ma być ślubna... - Ślubna... - przyznała. - Więc... - utknęłam. - Powiedz wreszcie! - zniecierpliwiła się. - Jest nieodpowiednia. Materiał, fason, wszystko jest dla ciebie nieodpowiednie. 77 - Zawsze marzyłam o takiej sukience ślubnej, nie wygłupiaj się, Justyna, uszyj mi ją! Ten wycinek z modelem Garden leży u mnie już kilka lat. Tylko spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałam sobie. - Mogę ci ją uszyć, oczywiście, że mogę. Wolałabym jednak wybrać dla ciebie coś zupełnie innego, coś odpowiedniejszego do twojego... Weronika uniosła dłoń nad głową. - Do mojego wzrostu? - zapytała. - Nie. Teraz położyła rękę pod biustem i patrzyła na mnie z rozbawieniem, zupełnie jakbym jej dała intrygujący rebus do rozwiązania. - Do mojego biustu? - Nie. Nagle speszyła się i spojrzała niespokojnie. - Uważasz, że jestem za stara na to, żeby pójść do ślubu w modelu Garden? - zapytała, może trochę zbyt agresywnie. - Najczęściej mamy za mało lat albo za dużo - powiedziałam wykrętnie. Milczała. Teraz to ona przesunęła laptop na jego dawne miejsce i ona patrzyła na ludzi przechodzących za oknem wystawowym. Udawałam, że nie widzę jej zaskoczenia, i mówiłam dalej. - Do takiej sukienki Seweryn musiałby mieć odpowiedni garnitur. Nie wiem, żakiet. Nie wiem, smoking. Wyobrażasz sobie Seweryna w smokingu? Widziałam go tylko chwilę, ale wiem, że w smokingu czułby się zamknięty jak w klatce, czy chcesz go zamknąć? Weronika robiła wrażenie nieobecnej. Siedziała przy moim biurku, z głową opartą o rękę, rozchylone palce zasłaniały jej pół twarzy i tylko między małym a serdecznym widziałam niebieskie oko. Podobałaby się teraz Sewerynowi, pomyślałam, pamiętając portrety prezentowane w jego galerii. Wyrwałam się wtedy ze sklepu na wernisaż, chociaż byłam ciekawa bardziej twórcy niż dzieł. O czym ona myśli, zastanawiałam się, patrząc na moją siostrę. Bursztynowy kosmyk włosów przysłaniał drugie oko, a jadowicie czerwone, połyskliwe płytki paznokci leżały na czole. Była piękna, tylko że nie mogła iść do ślubu w sukience Garden, już nie. 78 - Myślę o Типі - odezwała się nagle. - Nie wiem, czy pamiętasz, jak nam opowiadała o swojej niebieskiej sukience? - Może tobie opowiadała, ja nie pamiętam. - Po ich przeprowadzce na Wielką, Klementyna zaczęła uzupełniać braki w rodzinnej szafie, Pałaszka dostała dwie suknie, babcia nawet pamiętała, jak wyglądały. Miecio pierwszy garniturek i kamaszki, w których stopy nareszcie pewnie siedziały. Babcia mówiła, że chciał je nosić w ręku, żeby mu się przypadkiem nie zniszczyły. - A Tunia? - Tunia dostała niebieską sukienkę. Z ogromną błękitną kokardą we włosach, w granatowych pantofelkach zapinanych na pasek i w białych pończoszkach chodziła z Klementyną i Pałaszka do kościoła Wszystkich Świętych na plac Grzybowski. Tam, zamiast się modlić, czego wszyscy święci słusznie od niej oczekiwali, nasza babcia przez czas trwania mszy, ze złożonymi nabożnie rączkami, myślała wyłącznie o tym, jak pięknie musi wyglądać w mrocznym kościele jej śliczna niebieska sukienka. Dalekie przesłanie babci Типі dla Weroniki, pomyślałam. Tymczasem ona sięgnęła po leżący na stoliku kawałek grubej, klockowej koronki, którą poprzedniego dnia ufarbowałam na granatowo, i udawała, że ją ogląda. - Będzie pasowała do dżinsu, prawda? Szyję gorsecik dla pasierbicy twojego sąsiada. Wracając do ślubnej sukienki, Weroniko, to uszyję ci piękną. Wymyśliłam ją dziś w nocy. Czekaj, narysuję ci, żebyś wiedziała, co mi chodzi po głowie. Szkicowałam szybko, tłumacząc każdy ruch ołówka. Patrzyła uważnie, ale nie odzywała się. - No i jak? - zapytałam. - Podobałoby ci się coś takiego? - Nie wiem, muszę się zastanowić... doprawdy nie wiem. - Odpowiedziała mi niechętnie. A może ona zgodziła się wyjść za Seweryna tylko dlatego, że tak bardzo chciała mieć sukienkę w stylu Garden, pomyślałam. Zdarza się przecież, że dziewczyny wychodzą za mąż za wymarzone ślubne sukienki, a potem płaczą. Justyna 79 WERONIKA Jestem udręczona książką o Balzaku. Siedzę przy komputerze i nie piszę, tylko spoglądam w okno, ciekawa, co takiego już od chwili turkocze po chodniku, coraz bliżej i bliżej mojej furtki. Mogłam się domyślić, to ten fatalny człowiek idzie od strony działek, ciągnąc za sobą spory wózek na dwóch kółkach, pełen zgniecionych puszek po piwie i coli. Ile mu płacą za kilogram, zastanawiam się. Mam ochotę wstać, wyjść przed dom i zawołać: - Hallo, proszę pana, ile panu płacą za kilogram? Nie robię tego, wracam do monitora, na którym znieruchomiały czarne robaczki liter, zbyt wolno posuwa się moja praca, zbyt wolno. Na stole w kuchni stoją dwie puste puszki po piwie Okocim, które wczoraj wypiliśmy z Sewerynem po kolacji. A może wstać, wyjść przed dom i zawołać: - Hallo, proszę pana, mam dwie puste puszki po piwie Okocim, może ma pan ochotę je wziąć? Nie robię tego. Ciągle jeszcze słyszę turkot wózka, ale już się oddala, już nie klekoczą podskakujące puszki. Odwracam się, bo prababka Klementyna na portrecie ma spojrzenie Mony Lisy, gdziekolwiek jestem, patrzy na mnie. Nawet kiedy pochylam się nad klawiaturą, czuję na sobie jej wzrok. Dziś nie lubię mojej prababki, dziś nie lubię nikogo. Po spotkaniu z Justynką niedobry mam dzień. Skrzypnięcie furtki odrywa mnie od zaczętego zdania, przeszkadza odnalezionej myśli. Ścieżką idzie w stronę mojego domu jakaś obca dziewczyna, może w odpowiedzi na ogłoszenie, które przykleiłam wczoraj na latarni obok warzywniaka. Dziewczyna jest wysoka, idzie ciężkawo, ale jeżeli chce zarobić, dogadam się z nią. Nagle zaniepokoiły mnie jej włosy. Przypomniały mi się twoje słowa, nie wiem, czy pamiętasz, opowiadałaś mi, że Rozalia ma włosy bardzo jasne, gładko przylegające do głowy, tak jakby zawsze nosiła obcisły, żółty czepek. Już stoi przed drzwiami, ale ciągle jeszcze nie wiem, kim jest. Może tylko dziewczyną, która kupowała coś w warzywniaku, i idąc, zobaczyła na latarni moją kartkę. Otwieram jej, wygląda na spłoszoną. Dzień dobry, dzień dobry. 80 - Pani w sprawie mycia okien? - pytam. - Ach, nie, ja jestem Rozalia, ale proszę mówić do mnie Gabrysiu, dobrze? - Dlaczego chcesz, żebym mówiła do ciebie Gabrysiu, jeżeli masz na imię Rozalia? - Bo tak jest milej. Ponad moją głową zagląda do środka, do mojej kolorowej kuchni, widzi magiczne garnki, które Seweryn niedawno kupił na targu staroci. A później, przez uchylone drzwi, zerka do pokoju, patrzy prosto w oczy mojej prababce. - Proszę, wejdź, Gabrysiu. - Mogę? - Skoro jesteś. Wchodzi niepewnie, jakby jeszcze nie była zaproszona, a może to mój chłód utrudnia jej wejście. - Czy Klima opowiadała o mnie? - Klima i moje siostry, tak. - Ale Klima? - pyta z naciskiem. Uprzytomniam sobie, że raczej opowiadały mi o niej moje siostry niż Klima. - Mało o tobie wiem. - Okropne, prawda? - Co jest okropne? - Samotność, proszę pani, bo jeżeli inni o tobie niczego nie wiedzą, to przecież jest samotność. To o jej oczach Justynką mówiła, że dostrzegła w nich głód, teraz wiem, co miała na myśli. - Proszę cię, wejdź. Klima stale nam powtarza, że jesteś jej najlepszą przyjaciółką, więc chyba nie czujesz się aż tak bardzo samotna? Rozalia milczy, ogląda drobiazgi stojące za szybą serwantki, a potem, jak wszyscy, wpatruje się w portret mojej prababki. - Klima opowiadała mi o niej, musiała być bardzo odważną kobietą. Pochyliła się lekko, czyżby to był ukłon powitalny złożony prababce? Wyjęłam z kredensu szklanki i karton z sokiem. 81 - Usiądź i powiedz, z czym właściwie do mnie przychodzisz? - Z niczym. - Ach, z niczym... - powtórzyłam zbita z tropu. - No, ale, po coś... - Pani się myli, po nic, chociaż... czy mogłabym mówić do pani ciociu? Babcię już sobie załatwiła, teraz kolej na ciocię, patrzyłam na tę Rozalię, czy Gabrysię, coraz bardziej zdumiona. Przygładziła rękoma gładki czepek włosów i widząc moje zaskoczenie, wycofała się szybko. - Przepraszam, tak tylko zapytałam. - Możesz... możesz mówić do mnie ciociu... oczywiście. Nie brzmiało to zachęcająco, ale też i nie chciałam, żeby brzmiało zachęcająco. Podałam jej napełnioną szklankę. - Dziękuję! - powiedziała. - Bardzo dobry sok! - pochwaliła. - Najlepszy jest właśnie ten, z pomarańczy sycylijskich. U nas w domu kupują najczęściej jabłkowy, może dlatego że jest tańszy. U nas w domu kupują, co za dziwna forma. U nas w domu kupuje się albo my kupujemy. Rozalia piła małymi łykami, nie odstawiając szklanki, ciągle wpatrzona w portret Klementyny. - Jakim cudem ten obraz trafił tutaj? Przecież został w Kogutach Wielkich? O matko, zawołałaby moja siostra Justynka. W Kogutach Wielkich! Skąd Rozalia o tym wie? Od Klimy, oczywiście. - Klima ci mówiła? - Klima, Peluch. Nie przypominam sobie tylko, żeby opowiadali o jego drodze do domu babci Типі і dziadka Heniusia. Babcia Tunia i dziadek Heniuś, całą naszą rodzinę ma w pamięci. No, ale dobrze, niech tak będzie. Zgniotłam pusty karton po soku, wrzuciłam go do torby ze śmieciami i wyjęłam z lodówki drugi. - Był stangret w Kogutach Wielkich, Rozalio, na imię miał Wojciech. - Wiem. - Mieszkał w czworakach. Czworaki w majątkach ziemskich to były specjalne.budynki przeznaczone dla służby. - Też wiem. 82 Dlaczego chce, żebym jej opowiadała, jeżeli wszystko wie? Zawahałam się, ale znowu powiedziałam sobie, dobrze, niech tak będzie. - Pod koniec wojny rodzina Cezarego Klemensa musiała opuścić Koguty Wielkie, bo zbliżały się wojska radzieckie, które, mówiąc najdelikatniej, mało były życzliwe właścicielom ziemskim. Klemensowie zabrali ze sobą tylko najcenniejsze rzeczy, nikt wtedy nie myślał o portrecie Klementyny, od lat upchniętym w lamusie. Wojciech, który z sentymentem wspominał pierwszą dziedziczkę na Kogutach Wielkich, zabrał jej portret do siebie i zaraz po wojnie wyprawił Stefana, najstarszego syna, do Warszawy w poszukiwaniu Klementyny. Znowu napełniłam szklanki sokiem i spojrzałam na Rozalię. Nieruchoma twarz weneckiej maski. - Mieszkała już tutaj, u Типі. Stefan znalazł adres przez Czerwony Krzyż. Zjawił się w połowie grudnia, w czterdziestym piątym roku, dźwigając pod pachą wielką, ciężką pakę owiniętą kocem. Klementyna, Tunia i mała Letycja oniemiały z wrażenia, kiedy Tunia przecięła zasupłane sznurki. Właśnie wtedy, kiedy w kalendarzu otwierał się czas stalinowski, one nagle zostały posiadaczkami resztki ziemiańskiego dobytku, a niewielki domek, w którym piękna dama z portretu już od lat siadywała przy kuchennym piecu i rękoma wykrzywionymi od reumatycznych guzów obierała ziemniaki na wojenną i powojenną kartoflankę, stał się tego dobytku ostatecznym schronieniem. - To bajka... - powiedziała Rozalia. - Nie, to prawda. - Ale brzmi jak bajka. Ptaszek w moim zegarze zakukał siedem razy. Rozalia podniosła się szybko. - Muszę już iść, jest później, niż myślałam! - powiedziała. - Dziś pracuję z Anusią, nie znam jej, wiem o niej tylko tyle, że jest Pelucha dziewczyną. Pochyliła się, żeby poprawić sznurówki tenisówek, ściągnęła je ciaśniej i szybko związała w porządne kokardki. Spojrzałam za okno, Seweryn szedł ścieżką. Musiał przyjechać prosto z pracowni, 83 bo zobaczyłam, że ma na sobie zaplamioną farbami niebieską koszulę i szare wymięte spodnie. Wszedł, ale zatrzymał się w drzwiach, zdziwiony, że nie zastaje mnie samej. - Nie przeszkadzam? - To przyjaciółka Klimy, Gabrysia, wejdź, Sewerynie. Rozalia podniosła się i spojrzała na niego. Zobaczyłam, jak jej jasna cera czerwienieje, aż po nasadę żółtych włosów. Seweryn zmrużył oczy, patrzył na nią niepewny albo zaskoczony. Wreszcie uśmiechnął się, widać już odkrył w pamięci jej twarz, bo wyciągnął rękę i powiedział swobodnie: - Cześć, Roza! ■-- DOPRAWDY, ZOSTAWIĆ MNIE SAMĄ W TYM MIEJSCU! Już nic gorszego Weronika nie mogła wymyślić. Seweryna widziałam tylko raz, i to w nie najmilszych okolicznościach. Siedziałam na ławce pod wiatką autobusową na placu Krasińskich i czekałam na 175. Nie od razu zauważyłam, że po drugiej stronie jezdni jakiś mężczyzna ogląda stojący w zatoczce samochód z głęboko wgniecionym bagażnikiem i pogiętą blachą drzwiczek. Drugi, zapewne sprawca wypadku, chodził wokół masywnego volvo. Z daleka zobaczyłam uszkodzony przedni zderzak i rozbite światła. Obaj wyraźnie czekali na policję, ale już zaczęli wymieniać między sobą swoje dane. No to nie będzie żadnej afery, pomyślałam, nie będzie wymysłów ani krzyków, sprawę widać załatwiają ludzie, którzy mają wspólny kłopot i chcą zmniejszyć stres. Nieźle to świadczyło o malarzu, który na gapę wszedł pod parasolkę Weroniki, bo po chwili zobaczyłam, że ona, a nie żadna obca kobieta, nerwowo drepcze przy krawężniku, ze złożonymi rękoma, którymi przysłania usta. Pomyślałam z niepokojem, że musiała jechać tym samochodem z pogiętymi teraz blachami i że mężczyzna stojący przy nim z pewnością jest Sewerynem, bo podszedł nagle do niej i przytulił do 84 siebie kołyszącym ruchem, jakby chciał uspokoić rozpłakane dziecko. Pomyślałam też, że stoją dokładnie w tym miejscu, w którym w czasie Powstania wchodził do włazu mój brat, kiedy ze swoim zgrupowaniem kanałami opuszczał Starówkę. Nie zapraszam myśli, same przychodzą mi do głowy, nie wiadomo skąd. Ponad tymi kanałami podniosły się z ruin domy, zabłysły światła na skrzyżowaniach, samochody wpadają na siebie, płaczą kobiety, tulą je mężczyźni, pieją koguty na dachach policyjnych karetek. Ech... Wyjęłam z kieszeni komórkę, w spisie znalazłam numer Weroniki. Zobaczyłam, że stojąc po drugiej stronie placu, gwałtownie zaczyna przewracać wszystko w swojej torebce, najwyraźniej szukając słuchawki, do której dochodził mój sygnał. Wreszcie znalazła. - Słuchaj... - powiedziałam, nie czekając nawet, aż się odezwie. - Jestem na placu Krasińskich, naprzeciwko ciebie na przystanku. Widzę was, czy nie potrzebujesz mojej pomocy? Rozejrzała się, zobaczyła mnie i pomachała ręką. - Nie, nie. Dziękuję, wszystko jest w porządku. Dojedziemy tym samochodem do warsztatu, później weźmiemy taksówkę i pojedziemy do szpitala, do Alicji, bo Seweryna trochę boli kręgosłup, dzwoniłam do niej. - Zastanów się. - Oni już zaraz skończą spisywać, dziękuję ci. - A tobie nic się nie stało? - Nic, naprawdę nic. W tej sytuacji nie mogłam wypytywać Weroniki o Rozalię czy też Gabrysię, czy też o Rozę w końcu, więc wróciłam do domu i zajęłam się tarciem marchwi na surówkę. Tak już ze mną jest, że jeżeli nie wiem, co ze sobą zrobić, muszę zrobić byle co. Trzeć marchew na surówkę, na przykład. Parterowe okno mojej kuchni wychodzi na ulicę, niezbyt gęsta 85 firanka powoduje, że często spoglądam na ludzi idących chodnikiem, co mnie samą wyprowadza z równowagi, bo brakuje tylko poduszki na parapecie, żebym mogła się na niej oprzeć i czuwać, czy przypadkiem nie przegapiam kogoś. Tym razem, przy trzeciej marchewce startej do połowy, zobaczyłam nie kogo innego, tylko Pelucha, który obejmując rudą Anusię, najzwyczajniej w świecie żarłocznie całuje ją tuż pod moim oknem. Miałam wielką ochotę zastukać w szybę kawałkiem marchewki, ale widok tych dwojga tak mnie zafascynował, że nie chciałam ich spłoszyć. Być może, Peluch połapał się, że w miłym jego sercu teatrze wybrał scenę tuż na wprost mojej loży, bo nagle spojrzał w okno i wypuścił z rąk omdlewającą ze szczęścia Anusię, która wylądowała w stojącej przy krawężniku drewnianej skrzynce z bratkami. Wtedy zobaczyła mnie i złapała się za głowę, a Peluch odważnie podszedł do drzwi i nacisnął guzik domofonu. Siedzieli potem w mojej kuchni, cierpliwie czekając, aż dosmażą się mielone kotlety, na które ich w końcu zaprosiłam, chociaż nie bardzo wiedziałam, o czym mam z Anusią rozmawiać. - A tobie jak się pracuje z Rozalią? Beznadziejne pytanie, ale liczyłam na to, że może uda mi się dowiedzieć czegoś na temat Rozalii. Anusia siedziała na kuchennym taborecie i nie patrząc na mnie, głaskała kotkę. Udawała, że jest tym bardzo zajęta, ciągle speszona Pelu-chowym pocałunkiem. - Rozalia prosi, żebym mówiła do niej Gabrysiu, więc mówię do niej Gabrysiu, skoro jej na tym zależy. Twierdzi, że tak jest czulej. - Czulej? - Tak twierdzi. - Dziwne. 86 Powiedziałam: dziwne, odwracając kotlety na drugą stronę, żeby mi się równo zrumieniły. Natomiast Anusi wcale to nie dziwiło. - Ja tam ją rozumiem - powiedziała. - Skoro Gabrysi brakuje czułości, musi ją sobie zrobić. Trzymając w powietrzu mielony kotlet, ułożony na drewnianej łopatce, znieruchomiałam ze zdumienia, bo nagle dotarło do mnie, że Rozalia pośród bliskich Klimy nieporadnie szuka czegoś dla siebie i że zapewne Klima o tym wie. Zrobić czułość? Mój Boże. ALICJA W czasie dyżuru, już po północy, Moje pacjentki śpiq spokojnie, nawet ta pani, która dziś wróciła do swojego pokoju, po dwudniowym pobycie na sali pooperacyjnej. Dała mi się ułożyć wygodnie i ani się obejrzała, kiedy usnęła. Jej syn przyniósł mi kwiaty. Lubię wracać do domu z kwiatami albo dawać je bliskim osobom, które zawsze cieszg się, kiedy mnie widzg przed swoimi drzwiami z bukietem w ręku. Nie piszę o tym, o czym chciałam napisać, ale widzisz, bolg mnie nogi. I w ogóle jestem rozbita. Przez cały dzień dreptałam dookoła łóżek. Jutro pracuję prywatnie, a później mam zamiar iść do fryzjera, zmienić kolor włosów, wydłużyć je i podnieść od nasady, teraz robig takie sztuczki z włosami. W mieszkaniu mam bałagan, chociaż Klima i Gabrysia zaklinały się w zeszłym tygodniu, że sprzgtng mi w jeden dzień, za połowę tej stawki, którg bierze ode mnie pani salowa ze szpitala. Mam mieszane uczucia. Nigdy nie słyszałam, żeby swojej matce ustalał stawkę za mycie okien nasz cioteczny dziad Miecio. Ten, który tak się wydzierał jako niemowlę, aż mu niańka Pałaszka wpychała do buzi szmatkę z cukrem. Mówiła na tę szmatkę cumelek. Wiem, bo babcia Tunia opowiadała o tym naszej mamie, kiedy chodziła z nig na łyżwy do parku Raua. Z tego 87 parku zresztg została już tylko powietrzna dziura, na dnie której ciggnie się Trasa Łazienkowska. Nam z kolei nasza mama Letycja opowiadała o tym cumelku, kiedy w maju bywałyśmy z niq na kiermaszach ksigżki. Za naszych dziecinnych lat kiermasze urzgdzano w Alejach Ujazdowskich, gdzie mamie natychmiast przypominał się park Raua, babcia Tunia, Miecio i cumelek. Ach, Weronika ma rację, nie ma dziś bez wczoraj, ale pojęcia nie mam, co jest z jutrem. Nie ma jutra bez dziś, tak? Widzisz, jestem taka zmęczona, że nie potrafię sklecić jednego porzgdnego zdania. Zaczęłam o naszym ryczgcym wiecznie dziadku Mięciu, który jak wiesz, zgingł w czasie wojny pod Falaise we Francji, a skończyłam na łyżwach naszej mamy w parku Raua i na kiermaszach ksigżki. A miałam zamiar jedynie użalić się nad faktem, że Klima i Gabrysia każg sobie płacić za mycie okien, Peluch też każe sobie płacić, i to nawet w euro, za odkurzanie samochodu w środku, i czegoś tylko Weronice oni wszystko robig za darmo. Ich pradziad, wrzeszczgcy Miecio, garngł się podobno do każdej pomocy, chociaż nawet kopiejki za nig nie dostawał. Tak też było w naszym domu, owszem, Justynka czasami kazała sobie płacić za to i owo. Od małego dziecka zbierała pienigdze do świnki. Miała dopiero cztery lata, a już chciała za oszczędności ze świnki otworzyć Dom Mody, podobny do magazynu, w którym kiedyś pracowała nasza prababka Klementyna, Ja za żadne roboty domowe nigdy złamanej złotówki nie wzięłam. Pamiętam jednak, że parę razy wyciggnęłam mamie z portmonetki trochę drobnych, ale dostałam za to od księdza takg pokutę, że odechciało mi się tego na wieki wieków. Klima i Rozalia liczg sobie po pigtce za okno, i to z moim płynem. Dobrze chociaż, że nie każg sobie płacić za Klimy stare skarpetki, którymi myjg szyby. Chcg, żebym w dniu mycia okien zrobiła obiad łatwy do podgrzania, bo przecież one prócz tego pracujg w supermarkecie i nie mogg się spóźnić. Nie wiem, na co zbierajg pienigdze. W każdym razie nie wrzucajg ich do świnki, bo zamiast świnki majg konto w banku. Powinnam napisać coś o Rozalii, o tym, jak mi się z nig układa, Mówię do niej Gabrysiu, myślę o niej Rozalia, Zupełnie jakby w tej 88 dziewczynie było coś podwójnego, Powiedziałam o tym Weronice, która słuchała mnie z dziwng ming, ale kiedy zapytałam, dlaczego tak mi się przyglgda, powiedziała, że wcale mi się nie przyglgda, co było nieprawdg. Myślę, że Weronika o Rozalii wie coś, czego ja nie wiem, ale co na pewno wie Klima. Zawsze takie krętactwa budzg mój niepokój, ukrywa się przed innymi tylko to, co jest złe, tłumaczę Klimie. Więc...? A z drugiej strony trochę do tej Gabrysi przywykłam. Bez przesady, bardzo małe trochę, ale jednak. Może dlatego, że już został przez nig wyczerpany temat seksu i adrenaliny. Słyszę, że teraz rozmawiajg głównie o muzyce. Komponujg i piszg słowa. Klima szarpie struny gitary, a Gabrysia wydaje z siebie głos. Pytajg, jak mi się to podoba, a kiedy mówię, że tak sobie, Klima drwi ze mnie, że byłam wychowana przez babcię Letycję na piosenkach Fogga i że najwyraźniej ciggle z nich nie wyrosłam. Stajg pośrodku kuchni i śpiewajg do cedzaka: chryzantemy złociste!, przeciggajgc wszystkie samogłoski i świadomie fałszujgc, ale nawet w takim wykonaniu piosenki Fogga sg dla mnie milsze niż wrzaskliwe kompozycje Klimy i Gabrysi, Wczoraj Gabrysia mojej sgsiadce na urodziny zrobiła tort. Sgsiadka jest sędziwa i mieszka sama, to znaczy mieszka tylko z psem. Klima w prezencie urodzinowym wykgpała tego psa i poszła z nim do weterynarza na szczepienie przeciwko wściekliźnie. Brzmi jak fragment czytanki o grzecznych dziewczynkach, prawda? Nikt jednak nie ma pojęcia, w jakim stanie była moja kuchnia po torcie i łazienka po psie, bo w czytankach pomija się drastyczne szczegóły. W kuchni wszystko zalepione kajmakiem, w łazience woda płynie strumieniem. Jak myślisz, kto sprzgtngł? Ja sprzgtnęłam, oczywiście. Mojej sgsiadce na urodziny. Alicja JUSTYNA Jestem ciekawa, co jest z tą Rozalią. Myślę, że Klima wie, nawet na pewno wie, skoro przyjaźni się z nią aż tak, że żyć bez siebie nie mogą. A ty, Krysiu, wiesz, co jest z Rozalią? CRwilami odnoszę 89 wrażenie, że są sprawy, o których wszyscy wiedzą, tylko ja jedna nie. Bo mnie się oszczędza. Bo ja jestem ta delikatna i wrażliwa, więc z miłości do mnie opowiada mi się jedynie o tym, co jest przyjemne. Wiecznie tonę w domysłach, niespokojna, czy nie dzieje się coś za moimi plecami. Ten niepokój nie dotyczy Rozalii, bo co mi Rozalia? Nic, prawie. Dziś w południe przyszedł do sklepu Peluch z Anusią. Powiedział, jak gdyby to była zwyczajna sprawa: - Mamo, czy możesz spojrzeć na tę sukienkę Anusi? Zrobiła się za ciasna w biuście. I wyjął jej sukienkę ze swojego plecaka. O matko! A ona stała obok niego i wpatrywała się we mnie niebieskimi oczami, większymi niż moje holenderskie talerzyki. Tak musiała patrzeć Anna Boleyn na swojego kata. Czy twoim zdaniem Anusia jest ładna? Peluch twierdzi, że tak, ale przecież każdy ma swoją gęś, którą uważa za łabędzia. Powiem ci, że wolałabym obszywać pół miasta dziewczyn Pelucha niż tylko jedną Anusię! Kiedy tak stała obok niego, przyszło mi na myśl, że może kiedyś będę jej szyła sukienkę ślubną, odpowiednią do garnituru Pelucha! Okropność. Później poprawiłam tę myśl na jeszcze gorszą: może kiedyś będę Peluchowi kupowała garnitur pasujący do ślubnej sukienki Anusi. Jaka koszmarna różnica! A propos ślubnej sukienki, czy wiesz, jak wyglądają sprawy między Weroniką a Sewerynem? Bo Weronika przyszła do mnie i powiedziała, że już mogę dla innych wykorzystywać jej model Garden i ten przeze mnie wymyślony też. Zapytałam, czy to znaczy, że ślub jest odwołany. Najpierw nie odpowiadała, a potem usłyszałam coś, co mnie poraziło. - Nie będę dłużej prowadziła żadnej kuchni wegetariańskiej. - Niby dlaczego nie, jeżeli Seweryn nie jada mięsa? Co ci to szkodzi? - Nic mi nie szkodzi, niech nie jada, ale nie mam zamiaru prowadzić dwóch różnych kuchni. Była wściekła, mówię ci. Justyna 90 Jeżeli jesteś ciekawa, czy w końcu zrobiłam coś z sukienką Anusi, to tak, zrobiłam. Pomimo że Peluch tym razem dziwnie zapomniał, że jestem delikatna i wrażliwa. I że trzeba mnie oszczędzać. Pa! Justyna Sukienka wyszła nieźle i muszę przyznać, że Anusia dość dobrze w niej wyglądała. Mój sukces! Justyna WERONIKA Seweryn twierdzi, że Alicja ma rację. Gabrysia przychodzi do nich w niedzielę i rzeczywiście czeka na obiad. Tyle że wcale nie na żadne zrazy z kaszą gryczaną, nie na zupę pomidorową ani nawet nie na lody z bitą śmietaną, tylko na stół przykryty kolorowym obrusem, na ładne, białe talerze Alicji, te o wygiętych nieregularnie brzegach, na jej sztućce z szafirowymi uchwytami, na pucharki do lodów, gładkie, pękate, z ciężkiego matowego szkła. Na serwetki wreszcie, wsunięte do ozdobnych krążków. Rozalia to lubi. Tęskni za tym i dlatego przychodzi. Tak sądzi Seweryn. - Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją na zajęciach w Ośrodku, nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia. - Krysia powiedziała, że jej włosy wyglądają jak żółty czepek kąpielowy. - Może. Może i tak. Seweryn zamyślił się, chyba znowu szukał w pamięci śladów Rozalii. I znalazł. - Jest bardzo zdolna, była najlepsza w grupie. Wysyłałem jej prace na konkursy. Dostała dwa wyróżnienia i nagrodę w Japonii. Przygotowuję obiad, bardzo prosty, fasolka szparagowa, sałatka z pomidorów, jogurt naturalny. Zalewam się łzami, krojąc wonną, piekącą w oczy cebulkę. Oczywiście, że będę nadal robiła wegetariańskie posiłki, niby dlaczego nie, pyta Justynka, i ma rację, 91 niby dlaczego nie? Byłam na Seweryna rozgniewana i dlatego odpowiadałam jej na pytania byle co. Seweryn sięgnął po widelec i zaczął nim przewracać w garnku zielone strączki. - Dawno Rozalii nie widziałem - powiedział. - Zmieniła się, ledwo ją poznałem. Nie wiesz, czy nadal mieszka w Ośrodku? - Nie wiem. Nie wiedziałam nawet, że była w jakimś Ośrodku. Jaki to Ośrodek? Rodzaj poprawczaka? - Och, nie! Dlaczego to zaraz ma być poprawczak? Rozalia, o ile pamiętam, zawsze była w porządku, nie mieli z nią żadnych problemów. Życie ją tak urządziło, ściślej układ rodzinny. Jej mama nie żyje, ojciec gdzieś wyjechał, a może jest w więzieniu, nie pytaj mnie o szczegóły, nie pamiętam. Tak, jest w więzieniu. Jest w więzieniu za... Nie pamiętam, za co, ale dostał spory wyrok. Za spowodowanie wypadku czy za jakieś niedopatrzenie, coś takiego to było. - Alicja o tym nie wie. - Może nie pytała Rozalii o rodzinę. - Pytała, byłam przy tym. Samotność jest wtedy, kiedy inni o tobie niczego nie wiedzą, tak powiedziała Gabrysia, więc dlaczego milczała jak zaklęta, zamiast otwarcie odpowiedzieć na pytanie Alicji? Pewnie było jej wstyd, to okropne. Łzy mi płyną po policzkach, już sama nie wiem, czy to tylko sprawa cebuli. Nie zdradzę nikomu tajemnicy Gabrysi, niech ją sobie ma, Alicja z wolna przyzwyczaja się do jej obecności w domu, tak jak przyzwyczaja się do swoich długo leżących na oddziale pacjentek. Obiad jemy w kuchni. Słucham Seweryna, który teraz opowiada mi o ogrodzie swojego pradziadka w Żytomierzu, słucham go, ale ciągle myślami jestem przy Rozalii, chociaż nie tylko. Tak naprawdę, niczego o nich nie wiem. O Rozalii, o Klimie, mojej nierównej, humorzastej siostrzenicy, o Peluchu pokazującym w uśmiechu zachodzące na siebie jedynki, o jego wiecznie spłoszonej Anusi, wreszcie o ich świecie rozedrganym muzyką, sterowanym esemesami i wątpliwą gadatliwością komputera. Świecie, do którego wpuszczają nas niechętnie albo nie wpuszczają wcale. 92 Ogród swojego pradziadka Seweryn wspomina tak, jakby w nim spędził dzieciństwo, jakby w krótkich spodenkach latał po jego dróżkach, zrywał jabłka z jabłonek, wdychał zapach piaszczystych ścieżek, duszny w upalne dni. A na jesieni, a wiosną, a krzewy malin rosnące gęsto pod płotem, a rzędy porzeczek między drzewami owocowymi. I nagle, prosto z mojego rachitycznego ogródka, w którym zakwitła właśnie różowa pigwa, wchodzę w nieznany cień żytomierskich drzew. Tak łatwo odnaleźć przeszłość w ogrodzie obcego pradziadka, tak trudno odgadnąć czyjeś dziś, moja Gabrysiu, chociaż mija obok. Na poobiednią kawę idziemy z Sewerynem do pokoju. Staram się nie patrzeć w oczy prababce Klementynie, bo z pewnością będzie wodzić za mną swoim magicznym spojrzeniem Mony Lisy, jakby chciała zapytać: - Dlaczego pozwoliłaś mu na to, Weroniko? NIE MIAŁA NIC DO GADANIA. Seweryn zaskoczył ją. Stała spokojnie przy furtce i rozmawiała z Marylką, która znowu chciała wiedzieć, co Weronika sądzi o jej planach zaproszenia rodziców Pelucha na kolację. Weronika od ich ostatniej rozmowy w ogóle o tym nie myślała, więc nic nie zmieniło się w jej poglądach, chociaż i teraz nie powiedziała otwarcie, że jest temu raczej przeciwna, bo niezręcznie jej było wylewać kubeł zimnej wody na głowę Marylki, ciągle rozgorączkowanej tym pomysłem. Zwłaszcza że zdecydowała się podjąć gości rybą po nicejsku, a zatem usmażyć łososia z czarnymi oliwkami, kaparami i filecikam anchois. Na deser planowała zrobić krem bawarski z melonem i podać go z muskatem de saint-jean-de-minervois. Omawiała właśnie przepis na krem bawarski, kiedy Weronika, ciągle stojąc przy furtce, usłyszała, że z jej domu dobiega dziwny hałas, przenikliwe, niemiłe bzzzzz. Może nie tak groźne jak rumor, z którym parę dni temu Seweryn 93 rozwalał ścianę w kuchni, żeby ze starego piecyka znalezionego w piwnicy zrobić kominek, to jednak bzzzzz bardzo przykre. Słusznie spodziewając się najgorszego, Weronika zostawiła Marylkę i pobiegła do domu. Seweryn stał na krześle na wprost prababki Klementyny, trzymał w ręku wyłączoną już wiertarkę, ale po ścianie jeszcze opadała smużka drobnego ceglanego pyłu. Weronika zobaczyła głęboki otwór, który Seweryn najwidoczniej przygotował sobie do wbicia jakiegoś haka. - I zamarłam... - opowiadała mi. Mogłam sobie wyobrazić, że zamarła, bo byłam u niej w czasie ostatniego remontu i widziałam, jak starannie dobierała farby, jak długo mieszała je w kubełku, sprawdzała, zmieniała i mieszała znowu. Teraz gładką powierzchnię jednej ze ścian, w wymarzonym przez Weronikę kolorze sepii, kaleczyła dziura. - Co robisz? - zawołała z przerażeniem, chociaż Seweryn teraz nic już nie robił, tylko stał na krześle i patrzył. Weronika czuła, jak przygasa w niej miłość do Seweryna. Zwłaszcza że bez słowa podał Weronice niepotrzebną mu już wiertarkę, sięgną] po leżący na krześle młotek, wyjął z kieszeni spory hak i wbił go w otwór. Tego samego dnia Weronika przyszła do sklepu i powiedziała Justynce, że spokojnie może wykorzystać dla jakiejś klientki jej model Garden, a także swój projekt ślubnej sukienki, bo ona nie zamierza dłużej przyrządzać Sewerynowi wegetariańskich obiadów. Również tego dnia, tyle że już późnym wieczorem, zadzwoniła do mnie Letycja. - Zaproś do siebie Weronikę, Krysiu, niech ona ci powie, dlaczego ślub jest odwołany! A zapobiegliwy John Kanadyjczyk pytał mnie, czy na wszelki wypadek nie powinien przysłać trochę pieniędzy. 94 Zaprosiłam więc Weronikę do siebie. Przyszła chętnie i bez szczególnego nalegania z mojej strony, opowiedziała mi o wbitym przez Seweryna haku. Była jeszcze trochę smutna, ale już gotowa do podjęcia trudu gotowania marchewki, brukselki i kapusty, lepienia pierogów ruskich i tarcia ziemniaków na placki. Patrzyłam na nią kiedy ślicznie opalona, ładnie ubrana i z miłością w oczach, siedziała na fotelu i piła kawę. Czekałam, bo byłam pewna, że Weronika mi powie, co w końcu Seweryn zawiesił na haku, ale ona milczała. A mnie przecież życie nauczyło, że w sprawach miłości nie warto nikomu zadawać pytań, bo potem i tak trzeba powiedzieć: nie rozumiem. ALICJA Za godzinę muszę wyjść z domu, mam dyżur. Podoba mi się, że Klima pracuje, chociaż wcale nie musi. Bo chyba wiesz, że oni wszyscy pracują w supermarkecie? Rozalia im to załatwiła. Jeżdżą tam na rolkach i pilnują klientów. Poszłam do tego sklepu wczoraj, bo śmieszyło mnie, że będą mi patrzeć na ręce i czuwać, żebym czegoś nie zwinęła! Kostki masła albo skarpetek, albo saszetki z maseczką odżywczą firmy „Aloes", w której, o ile pamiętasz, tak fatalnie wypadł Peluch, a moja Klima nie lepiej, bo nie zgodziła się, żeby ją tam pomalowano w trądzik młodzieńczy. Na widok pędzącej w moją stronę czwórki, wsunęłam do kieszeni paczkę chusteczek higienicznych, bo byłam ciekawa, co ze mną będzie dalej, ale dalej nic ze mną nie było, bo wcale tego nie zauważyli. Myślę, że supermarket zbankrutuje, jeżeli będą w nim dłużej pracować. Później wyjęłam z kieszeni chusteczki i oddałam je Klimie. 95 - Rzeczywiście! - powiedziała. - Bardzo śmieszne! Tata byłby z ciebie dumny! Nigdy nie wiadomo, co dzieci majg na myśli, kiedy nas chwalg. Peluch i dziewczyny, po dyżurze w sklepie, występujg na parkingu jako grupa wokalna PARK. Ta nazwa powstała z pierwszych liter ich imion i została wymalowana przez Rozalię na gitarach Pelucha i Anusi. Klima i Gabrysia sq oczywiście wokalistkami, niestety. Miałam nadzieję, że zapadnę się ze wstydu pod ziemię, ale Bóg nie był dla mnie łaskawy i nie załatwił mi tego. Dziewczyny śpiewały tak, że nawet młodzieżowa publiczność chichotała. Wyobraź sobie, że podobali się jedynie sędziwym przechodniom, którzy nawet zatrzymywali się i wrzucali po parę groszy do leżgcej na ziemi bejsbolówki Pelucha. Wreszcie, może z szacunku dla starszego pokolenia, zmienili repertuar i zaśpiewali piosenkę „Tercetu Egzotycznego", tę pełng rozwlekłych samogłosek: - .„niebo skgpi suchej ziemi kropli deszczu... I wtedy uciekłam. Jestem z dziwnego pokolenia, nie uważasz? Letycja, moja mama, boso tańczyła w mrocznych „Hybrydach". Moja córka śpiewa między samochodami na parkingu przed supermarketem, a ja co? Ja nic. Czy wiesz, że jest mi z tego powodu smutno? Muszę kończyć, ale ponieważ stało się jeszcze coś bardzo ważnego, napiszę o tym w wolnej chwili. Wyobraź sobie, że byłam u Weroniki! Alicja Więc dopisuję, Pojechałam do niej zaraz po telefonie Justynki, która mi powiedziała, że ślub naszej siostry jest odwołany. Złapałam gumę na moście. Chciałam wezwać pogotowie samochodowe, żeby mnie ściggnęli, bo przecież ja w życiu swoim nie zmieniałam sama gumy, ale na szczęście zobaczył mnie sgsiad Weroniki, no i, wiesz, zatrzymał się. Skoro utknęłam na moście, to kiedy przyjechałam do Weroniki, ona była już po drugiej kawie i kończyła szykowanie obiadu. Wsypywała zasmażkę Knorra do jakiejś okropnej brei ze szpinaku i była wściekła. 96 - A Justynka mówiła, że już nigdy nie będziesz robiła wegetariańskich dań! - zawołałam, Zwróć uwagę na moje kreski dialogowe, bo jestem z nich dumna. Weronika odpowiedziała krótko: - Ale robię. - Dlaczego? - zapytałam. - Bo kocham Seweryna, a jak kocham, to robię nawet wegetariańskie dania. Wyglgdała na zrozpaczoną tym faktem, - Przecież twój ślub jest odwołany - przypomniałam jej życzliwie, Spojrzała na mnie tak, jakby odwołanie ich ślubu było wyłgcznie moim pomysłem, zapytała, czy Wolę kawę nescę, czy lavazzę, i wstawiła zielong breję ze szpinaku do lodówki. Milczałyśmy dość długo, wreszcie zagotowała się woda, Weronika zalała kawę wrzątkiem i powiedziała do mnie: - Idziemy do pokoju. Wtedy nie wiedziałam, dlaczego to zdanie zabrzmiało jak zaproszenie na gilotynę, teraz już wiem. W pierwszej chwili nic. Usiadłam, i nic, Dopiero kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam nowy portret Weroniki! Był zupełnie, ale to zupełnie inny niż portret naszej pięknej prababki, Krysiu! Wiesz, nasza prababka wygląda jak żywa, czego o Weronice na pewno nie można powiedzieć, ale im dłużej wpatrywałam się w ten obraz, tym większe widziałam podobieństwo Weroniki z portretu do Weroniki sieclzgcej obok mnie, To prawda jednak, że moja siostra mogła poczuć się głęboko urażona, bo Seweryn, malując ją, wydobył na światło dzienne najgorsze cechy jej charakteru. - Ten portret jest wspaniały! - zawołałam szczerze. Zbyt późno zrozumiałam, że Weronika może uznać taką pochwałę za złośliwość. Rzeczywiście, spojrzała na mnie z wyrzutem. - No wiesz! - burknęła. Naprawdę uważam, że ten jej portret jest bardzo prawdziwy, przekonasz się, kiedy go zobaczysz. Rzeczywiście, nie jest na nim najpiękniejsza, ale przecież Weronika urodę ma taką sobie, chociaż może się podobać. Na portretach zresztą nie o urodę chodzi, tylko 97 o prawdziwe wnętrze, prawda? Nie rozumiem, dlaczego o własne wnętrze Weronika ma żal do Seweryna. Jedna rzecz mnie przy okazji zastanowiła, przyznam ci się szczerze. Jaka naprawdę była ta prababka Klementyna? Nie wiemy przecież, czy artysta, który malował jej portret, miłosiernie nie pomingł tego, co naprawdę w Klementynie widział? Może złagodził i upiększył rysy wyostrzone stanowczościg? A może zagigł w piękne łuki ściggnięte uporem brwi? Obdarzył słodkim uśmiechem jej wiecznie skrzywione niezadowoleniem usta? Może Klementyna była po prostu nieznośng, wymagajgcg kobietg, od której w końcu uciekł nasz nieszczęsny pradziad Cezary Klemens, a ona później zasłużenie musiała pić gorzkie piwo, którego sama sobie nawarzyła? Pewnie powiesz, że tak nie było, ale mnie zmroziła myśl, że w portrecie prababki czai się kłamstwo. Seweryn nie kłamie, on nie upiększył Weroniki, takg jg widzi i takg kocha. Alicja JUSTYNA Krysiu moja, piszę do Ciebie, ponieważ wczoraj spotkałam Rozalię. Po południu. Robiłam zakupy w supermarkecie, bo Peluch i Anusia mieli dyżur i chciałam zobaczyć, jak ta ich praca wygląda, ciągle się boję, że w końcu powybijają sobie zęby na rolkach. Wygląda nie najgorzej, tylko są głupio poubierani, ja ubrałabym ich zupełnie inaczej. ;v Rozalia, kiedy ją zobaczyłam, była już po pracy. Siedziała na brzegu pojemnika na śmiecie i chyba czekała na Klimę, bo Klima stała niedaleko, przy regale pełnym różnych proszków do prania, z których każdy był najlepszy. Rozmawiała z wysokim blondynem. Blondyn, chociaż na rolkach, wcale służbowo nie obserwował wszystkich klientów, tylko wpatrywał się w naszą Klimę. Gabrysia, kiedy zobaczyła, że zbliżam się do niej, szybko wstała z pojemnika. Spojrzała w stronę odległego stoiska z mięsem i powiedziała: 98 - Czy pani wie, że mama Klimy też tu robi zakupy? Przyszła po kaszę gryczaną i po mięso. Alicja już szła w kierunku kas. Pchała przed sobą wózek, w którym na pewno nie miała wyłącznie gryczanej i mięsa. Domyślasz się, że wiozła stertę różnych rzeczy, już na pierwszy rzut oka do niczego niepotrzebnych, bo po co komu w lecie lampki na choinkę? Z daleka widziałam, że ma w wózku lampki na choinkę i sztuczny śnieg, Antek wściekłby się, gdyby to zobaczył. Zatrzymała się, stała teraz w przejściu, za wielkim filarem. Z ukrycia zaczęła obserwować Klimę i wysokiego blondyna. - To Karolek - wyjaśniła mi Rozalia. - Chłopak Klimy. - Nie wiedziałam, że Klima ma chłopaka. - Ma. Od niedawna. Sama napytałam sobie tej biedy, bo ona poznała go właśnie tutaj, w supermarkecie. - I myślisz, że to coś poważnego? Wzruszyła ramionami i pouczyła mnie. - W naszym wieku, proszę pani, każda miłość jest poważna, nie to co na stare lata. Po chwili dorzuciła smętnie. - Boję się, że straciłam przyjaciółkę. - Dlaczego? - Jak dziewczyna ma chłopaka, niepotrzebna jej przyjaciółka. - Co ty opowiadasz! Jak dziewczyna ma chłopaka, przyjaciółka jest jej tym bardziej potrzebna. Do zwierzeń, na przykład. - Jak dziewczyna ma chłopaka, on jej przysłania cały świat! - powiedziała Rozalia stanowczo. Alicja raz wychylała głowę spoza filara, raz ją za nim chowała, potem znowu wychylała, znowu chowała i tak w kółko. Agentka Jamesa Bonda! My name is Alicja! Nagle Karolek, nieświadomy swojego udziału w tej filmowej scenie, objął Klimę i pocałował ją w czoło. Ich romans rozwijał się może wolno, ale najwyraźniej. Gabrysia zamknęła oczy i położyła dłoń na skroni. - Boli mnie głowa - powiedziała omdlewającym głosem. Niepotrzebnie napisałam to ostatnie zdanie z ironią, bo naprawdę zrobiło mi się żal tej biednej Gabrysi. Zwłaszcza że Klima uniosła się na czubkach sandałków i pogłaskała czule policzek 99 wysokiego Karolka. Ten chłopak nie ma pojęcia, w co się ładuje, pomyślałam. Klima z pewnością nie będzie mu gotowała wegetariańskich obiadów, jeżeli w ogóle jakiekolwiek będzie chciała gotować. Raczej podejmie parę złotych z bankomatowej świnki-skarbonki i telefonicznie zamówi pizzę. Średniej wielkości. A potem Karolek będzie musiał umyć talerze i sztućce. Swoje i Klimy. Justyna WERONIKA Myślę, że musiało być trochę po 5 p.m., jak napisałaby Alicja. Na stoliku przysuniętym do otwartego okna rozłożyłam wydruk tłumaczenia, które chciałam jeszcze tego dnia poprawić. Raz po raz odwiedzała mnie pszczoła. Brzęcząc, siadała na brzegu szklanki z wiśniowym sokiem, odlatywała i znowu wracała. Po drugiej stronie ulicy Marylka starannie trzepała w ogródku sypialniane dywaniki, niebieskie w różowe kwiaty. Edwin wolno szedł ze swoim wózkiem w stronę działek. Zobaczył, że siedzę przy oknie, więc uniósł szarą, płócienną czapkę, jednocześnie ocierając dłonią pot z czoła. Zatrzymał się, przez chwilę patrzył w moje okno i ruszył dalej. Jamnik, pies Anusi, obszczekiwał niebieskie dywaniki, w które Marylka uderzała niedużą, wiklinową trzepaczką. Kładł swój długi pyszczek na wyciągniętych, przednich łapach i kręcąc rudą pupą, merdał ogonem. Kot Wiewiórka siedział na ganku i mył brzuch, nogi sterczały mu przy łebku jak dwa maszty. Nic, naprawdę nic, nie zapowiadało tego, co się później stało. Tylko mama coś przeczuwała. Zadzwoniła do mnie wczesnym popołudniem i zapytała: - Co tam u ciebie słychać, Weroniczko? Pytanie, którym zawsze witała moje powroty ze szkoły. Przypomniałam to sobie, więc powiedziałam, że nic u mnie nowego, że nie miałam ani kartkówki, ani sprawdzianu, nie odpowiadałam, byłam grzeczna. 100 - Pytam, bo od rana jestem niespokojna, zupełnie tak, jakby coś niemiłego wisiało w powietrzu. Zlękłam się, bo ile razy moja mama czuje, że coś niemiłego wisi w powietrzu, to rzeczywiście wisi, i nie ma od tego odwrotu. I niebo coś przeczuwało. Bardzo błękitne przez cały dzień, nagle zaczęło się kryć za białymi, spienionymi chmurami, podobnymi do grzywiastych fal niespokojnego oceanu, które później zszarzały, obniżyły się i zawisły nad pociemniałym nagle miastem. O takim niebie babcia Tunia zawsze mówiła: wojenne. - Dziś jest wojenne niebo, Weroniko, weź parasolkę. I może wiatr coś przeczuwał, jeżeli już tak koniecznie chcę być poetką. Przegnał pszczołę, z Marylka trzepał dywaniki, przeraził psa jamnika i kota Wiewiórkę, które spłoszone czmychnęły do domu. Zmusił mnie do zamknięcia okna, huczał w kominie, trzasnął furtką, łomotał rynną, aż wreszcie przygnał do nas gwałtowną ulewę. W oknie strugi deszczu spływały z dachu. Zagrzmiało. Czy znasz bezpieczny krąg światła wiszącej nad stołem lampy, kiedy za oknem strach? To Tunia, kiedy byłyśmy małe, nauczyła nas siadać przy nim. Kładę więc w tym kręgu damę kierową obok waleta, niżej dziesiątkę, z boku króla pikowego. Trzymam w ręku talię kart i stawiam pasjansa. Seweryn z bratem, mężem Marylki, pojechali odwiedzić swoich rodziców, kawałek drogi stąd, aż pod wschodnią granicę. A tu grzmi, łomocze rynna, huczy w kominie. Dlaczego bije dzwon w parafialnym kościele? Bije, bo już szósta, o szóstej zawsze bije, tylko dziś, przy takiej pogodzie, słychać go inaczej, obco, groźnie. A może słychać inaczej, bo mama powiedziała, że coś niemiłego wisi w powietrzu, i ja teraz na to czekam? Pałaszka w czasie burzy zapalała świecę gromniczną, potem klękała przy łóżku, nakrywała głowę pierzyną i odmawiała litanię do Matki Boskiej Loretańskiej. Tunia trzęsła się ze strachu i cicho popłakiwała schowana w kącie za szafą, a Miecio wrzeszczał. Nie wiem, co wtedy robiła prababka Klementyna, nie domyślam się nawet. Może pęsetką wyskubywała brwi, siedząc przed lustrem, i pokrzykiwała zirytowana, niechże Pałaszka tak nie spazmuje, Pałaszko! A może bała się i klęcząc obok Pałaszki, wreszcie jak 101 równa z równą, nabożnie szeptała razem z nią, pocieszycielko strapionych, módl się za nami... Ależ łupnęło! Może piorun uderzył w wysokie drzewo, które rośnie przy samym końcu naszej ulicy, tam gdzie zaczynają się ogródki działkowe. Kładę ósemkę na dziewiątce, dwójkę na trójce. I znowu! Unoszę ramiona, pochylam głowę, zamykam oczy. Ucieczko grzesznych... Nagle z jęku wichury, dudnienia deszczu, spod ciemnego pułapu chmur dobiega krzyk. Tak przenikliwy i ostry, jakby wydawał go z siebie dręczony kot. Pomyślałam, to Wiewiórka, może Wiewiórce coś się stało. I zaraz telefon. Nie rozmawiajcie nigdy w czasie burzy, powtarzała babcia Tunia, nigdy, pamiętajcie. Patrzyłam na leżącą obok mnie słuchawkę, ucichła wreszcie, ale po chwili odezwała się znowu. Przyjęłam. - Słyszałaś? - zapytała przestraszona Marylka. - Tak, słyszałam, czy Wiewiórka jest w domu? - Siedzi obok mnie, ale to nie było zwierzę, Weroniko. Mówiła szeptem, jakby się bała, że ktoś ją usłyszy, a przecież była sama w domu. Zbliżyłam się do okna, w deszczu zobaczyłam mdłe, rozmyte światło zapalone w jej kuchni. - Anusi nie ma? - Nie. Powinna już wracać, ale na pewno przeczekuje burzę. Dzwoniłam na jej komórkę, nie odbiera. - Jest z Peluchem? - Sama. Była u dentystki, u tej za ogródkami. Do dentystki też dzwoniłam. Odzywa się tylko poczta głosowa. Słyszałaś? Weroniko! Słyszałaś? Ten sam krzyk, tak samo odległy. - Idę! - powiedziała Marylka i wyłączyła się. Narzuciłam na siebie nieprzemakalny płaszcz z kapturem i zsunęłam pantofle. Boso wybiegłam z domu, prosto w kałużę szeroko rozlaną za progiem. Byłam przy furtce, kiedy zobaczyłam, że Marylka jest przy swojej. Na nogach miała za duże kalosze, na sobie już mokrą od deszczu, krótką sukienkę. W ręku trzymała parasolkę, którą wiatr wyginał, jak chciał. 102 - Tam! - zawołała i ruszyłyśmy w stronę ogródków. - Ale to nie Edwin krzyczał! Na pewno nie Edwin, ale i nie żaden kot, bo krzyk rozległ się znowu, już rozpoznany przez nas, bolesny, dziewczyński. Na oślep biegłyśmy alejką między ogródkami. - Ty wiesz, gdzie on mieszka? - zawołałam. - Wiem! Za studnią w prawo! Błyskawice przemykały po niebie. Nie widziałam żadnej studni, miałam oczy zalane deszczem, nie widziałam niczego. Dopiero kiedy mokrym rękawem przesunęłam po twarzy, zaczęłam widzieć drogę. Za studnią skręciłyśmy w prawo. I wtedy zobaczyłyśmy ich. Najpierw Edwina. Potem Anusię, którą on ciągnął za sobą. Twarz miała zasłoniętą zmoczonymi włosami, w jednej ręce niosła sandały, drugą trzymała Edwina. Płakała, a kiedy Marylka podbiegła do niej, zaczęła szlochać głośno. - Napadł ją jeden z tych, co to się plączą przy torach! - zawołał Edwin. - Weź pani córkę do domu, idę na policję. Anusia przytrzymała Edwina za rękaw. Nie odezwała się, tylko patrzyła na niego. Później oparła czoło na jego ramieniu. - No, mała, no... - powiedział nieporadnie. Spod szarej, przemoczonej czapki Edwina wysunęły się żółte kosmyki, jak zygzaki leżały na czole. - Niech pan zajdzie do nas, wracając! - krzyczała Marylka w deszczu. Przesunął ręką po mokrych włosach Anusi i odszedł. Stałyśmy w strugach ulewy. - Nic ci się nie stało, Anusiu? - zapytała wreszcie Marylka. Odpowiedzi bała się jak ognia, zamiast niej zobaczyłyśmy tylko krótki, przeczący ruch głową. Szłyśmy, nie zwracając uwagi na kałuże ani na padający deszcz, one przytulone do siebie, ja za nimi. Marylka wrzuciła do kosza ze śmieciami powyginaną parasolkę. - Przyjdziesz do nas? - zapytała, kiedy weszłyśmy już w naszą ulicę. - Przebierz się i przyjdź - prosiła żałośnie. Wróciłam do domu roztrzęsiona, mokra, było mi zimno i okropnie. Wykąpałam się, zaparzyłam sobie malinowej herbaty, połknęłam aspirynę. Nie wiem, jak długo mogło to wszystko trwać. I nie 103 wiem, kto do kogo dzwonił, kto komu i co powiedział. Tak czy inaczej, kiedy wyszłam z domu, zobaczyłam, że przed wjazdem do garażu mojego sąsiada stoi czerwona renówka Justynki. Pomyślałam, że widać pozwoliła Peluchowi jechać swoim samochodem. Myliłam się, bo to ona Pelucha przywiozła. Siedziały w niewielkim bawialnym pokoju, niską ścianką złączonym z korytarzem, więc zobaczyłam ją od razu. - Anusia i Peluch są na górze, Alicja i dziewczynki już jadą. Marylka mówiła tak, jakby znała Alicję od urodzenia, a przecież mogła ją widzieć tylko z daleka, kiedy Alicja przyjeżdżała do mnie, a to nie zdarzało się często. Najwyraźniej zagarnęła Pelucha razem ze wszystkimi jego ciotkami, kuzynkami, bazylią i oślim pieprzem. Spojrzałam na Justynkę. Czy rozpoznała unoszący się w powietrzu zapach swojej kuchni? Zapach majeranku, mięty, szałwi, który w wiązkach ziół Peluch już przeniósł do tego domu. Pałaszka parzyła koper włoski dla wrzeszczącego Mięcia, rumianek dla Типі, bratki dla Klementyny. Tunia zbierała zioła, żeby potem sprzedać je w skupie. Nie wiem, czy kiedyś ktoś tu powie, że Peluch najbardziej lubił zapach oślego pieprzu. Alicja, Klima i Gabrysia przyjechały szybko. Dziewczyny usiadły na długiej, wąskiej kanapce i milczały. Może były aż tak przestraszone, a może już panoszyło się między nimi widmo wysokiego Karolka. Milczała również Justynka, ciągle wpatrzona w schody, bo Peluch przepadł na pięterku. Alicja poszła z Marylką do kuchni, wróciły stamtąd, niosąc soki, wodę mineralną i szklanki. - Zaraz zrobię kolację, ale będą tylko jajka w majonezie i sałatka - powiedziała zakłopotana Marylka. Nie wiedziała, że Justynka woli jajka w majonezie i sałatkę niż wymyślnego łososia po nicejsku, bo nie lubi oliwek, kaparów i filecików anchois. Nie słuchała zresztą tego, co mówi Marylka, bo Peluch i Anusia właśnie schodzili na dół. Klima i Gabrysia zerwały się z kanapki. Poszli do kuchni. Strzeliły blaszki otwieranych puszek coli, dobiegły do nas strzępki rozmowy. - Czy mogłabym się dowiedzieć, co zamierzacie zrobić? Jakaś policja, jakaś straż miejska...? - dopytywała Alicja. 104 - Edwin poszedł na policję, on wie, kim jest ten chłopak, myślę, że zajdzie, wracając, prosiłam go. Marylka otworzyła karton z sokiem, zobaczyłyśmy, że ciągle jeszcze trzęsą jej się ręce, Justynka wstała i zaczęła podstawiać jej szklanki. - Mam przy sobie jakieś proszki, może byś wzięła? - Alicja sięgnęła po torebkę. - Może i ty, Weroniko? Sięgałyśmy po szklanki z sokiem, kiedy do pokoju weszła Rozalia. Szukała plecaka. Zobaczyła go na wieszaku przy wejściu, więc poszła tam, żeby coś z niego wyjąć. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. - Czy możesz otworzyć, Gabrysiu? To na pewno pan Edwin! - zawołała Marylka, która miała już w ustach tabletkę, ale jeszcze musiała ją popić. Nie wiem, jak to opisać, boję się, że nie potrafię. Czy także i tę chwilę przeczuwała Letycja, mówiąc, że coś wisi w powietrzu? Bo Rozalia otworzyła. Stali na wprost siebie, oddzieleni tylko progiem, zdumieni. Dwie żółte głowy, okrągłe jak piłki. Po chwili Rozalia odsunęła się, żeby wpuścić Edwina, ale on nie wszedł, stał, ani na chwilę nie odrywając wzroku od Rozalii. - To Gabrysia, panie Edwinie - powiedziała Marylka, podchodząc do nich. - Koleżanka mojej córki. - Ach... Gabrysia... - powtórzył i wszedł. Gabrysia pochyliła się, wolno, starannie zaczęła związywać sznurki plecaka. Nie patrząc na Edwina, powiedziała cicho: - Naprawdę to mam na imię Rozalia. - No, tak... - cofnął się. - To może ja już pójdę... - Niech pan nie odchodzi! - zawołała Marylka. - Czekamy na pana, niech pan zostanie! - Ma pani gości, innym razem przyjdę - odmówił. Gabrysia spojrzała na niego i powiedziała, powtarzając za Marylką: - Czekamy... To zatrzymało Edwina. Wszedł, położył nasiąkniętą deszczem czapkę przy wieszaku, cienką, mokrą kurtkę zawiesił na klamce 105 ш т Щк drzwi wejściowych p kilka gazet, niech naf,°Prosił' żeby МагУ|ка data m na krześle i donipr przyniesie- powiedział. póź^ gazetę, nawet pod zabłocone buw Wtedy na nim usiadł' C2eść r 6j częŚĆ рЫ°2У* pociemniałym od н R°Zalia stanęła obok i poło^cił na podłogę - Mokre - nr, eszczu ramieniu. ta dro£a? 0с2У^с1сх ten sam wiedzie Ша№и Klemensów сД0 » bo tylko jeden pełnymi starych i1 W dru& stronę' Jarein ^asteczka' węc płynącym wzdł„ • lsciastych drzew, z nieMel*hiedzy zboczami IUz wyboistej drogi. lWi strumieniem 106 Co za licho mnie tutaj przyniosło, trzeba było zostawić wyobraźni tę historię, nie szukać jej śladów. Letycja przywiozła tu kiedyś Johna Kanadyjczyka, ale mówiła potem: niepotrzebnie jechałam, niepotrzebnie, nawet śladu po dworze nie ma, po co mi to było? Drzewa stare, które mijam, czy coś widziały.'' Czy dawały trochę cienia, kiedy w upalny dzień stangret z Kogutów Wielkich wiózł dziedziczkę z dziećmi i Pałaszką do zajazdu w miasteczku? A może dzień był pochmurny i tylko w pomyśle Weroniki Klementyna uchyliła okna karety? Może zamknęła je, bo wiało? - Tutaj wszystko musiało stać - powiedział taksówkarz z miasteczka i zatrzymał samochód. - Potem zniszczyli dwór, zabudowania z ziemią zrównali, i tyle. Najpierw chcieli cebulę tu prowadzić, potem buraki cukrowe, a potem wszystko diabli wzięli. To co? Czekać mam na panią? Tak, pod tym starym drzewem czekać ma na mnie. Rozejrzę się tylko, odetchnę powietrzem letnim, dusznym, może umyję twarz w czystej wodzie strumienia, chociaż woda już inna, bo tamta przeszło wiek temu nie wiadomo dokąd spłynęła. Idę przed siebie w ciszy, w której jedynie ptaki poćwierkują. W górze nad jarem wisi blade od upału niebo, uspokojony ocean Weroniki, jak tu pięknie. Trzeba będzie wracać za chwilę, ale jeszcze kilka kroków, i jeszcze. U wylotu jaru zielona łąka, szeroka, świeża, pośrodku jakieś płaskie płyty. Gdzie jestem? Dokąd idę? Im dalej, tym wyraźniej widzę w trawie stopnie, równo ułożone w kamienną mozaikę, chociaż niektóre zapadnięte w ziemię, zniszczone przez czas, zasnute mchem. Pochylam się, kładę rękę na jednym, drugim, trzecim. To tu, na szczycie półkolistych schodów rodowego dworu Klemensów w Kogutach Wielkich, stanęła kiedyś rozgniewana Klementyna i рггулркдас los, głośno krzyknęła w stronę wozowni: /^^^\ - Wojciechu£%etębs pf^zę! ^ drzwi wejściowych. Poprosił, żeby Marylka dała mu gazetę, nawet kilka gazet, niech pani przyniesie, powiedział. Później część położył na krześle i dopiero wtedy na nim usiadł, część rzucił na podłogę pod zabłocone buty. Rozalia stanęła obok i położyła rękę na jego pociemniałym od deszczu ramieniu. - Mokre - powiedziała. Zgrubiałymi palcami przykrył jej dłoń. - Nic, Rozalko, wyschnie. Wracam do domu. Wiatr ucichł, nade mną rozgwieżdżone niebo. Odeszły wojenne chmury babci Типі і pierzaste grzywy mojego oceanu. Ziemia pachnie wilgotną nocą. W końcu ulicy giną światła dwóch samochodów, to odjeżdżają moje siostry. Z nimi Peluch, Klima i Rozalia. Widzę Edwina idącego w stronę ogródków działkowych. Na wprost mnie, tuż za koślawym płotkiem, przez który byle pies przeskoczy, czeka mój stary dom, ponad jego progiem Heniuś Rutkowski przeniósł kiedyś leciutką, zgrabną i śliczną Tunię Klemens. To niepojęte. NA WYBOJACH TRZĘSŁO. Tą właśnie drogą jechała dworska kareta z Kogutów Wielkich, kiedy pierwsza pani dziedziczka opuszczała męża i z dwojgiem dzieci ruszała w nieznane. Mały Miecio, wczepiony w sukienkę niańki Pałaszki, wrzeszczał wniebogłosy, a przerażona Tunia płakała, wpatrzona w chmurną twarz swojej matki. Klementyna pokrzykiwała na Pałaszkę, niechże Pałaszka tak nie spazmuje... Czy to na pewno ta droga? Oczywiście, bo tylko jeden trakt prowadził z majątku Klemensów do miasteczka, więc ten sam wiedzie i w drugą stronę, jarem, między zboczami pełnymi starych, liściastych drzew, z niewielkim strumieniem płynącym wzdłuż wyboistej drogi. 106 Co za licho mnie tutaj przyniosło, trzeba było zostawić wyobraźni tę historię, nie szukać jej śladów. Letycja przywiozła tu kiedyś Johna Kanadyjczyka, ale mówiła potem: niepotrzebnie jechałam, niepotrzebnie, nawet śladu po dworze nie ma, po co mi to było? Drzewa stare, które mijam, czy coś widziały? Czy dawały trochę cienia, kiedy w upalny dzień stangret z Kogutów Wielkich wiózł dziedziczkę z dziećmi i Pałaszka do zajazdu w miasteczku? A może dzień był pochmurny i tylko w pomyśle Weroniki Klementyna uchyliła okna karety? Może zamknęła je, bo wiało? - Tutaj wszystko musiało stać - powiedział taksówkarz z miasteczka i zatrzymał samochód. - Potem zniszczyli dwór, zabudowania z ziemią zrównali, i tyle. Najpierw chcieli cebulę tu prowadzić, potem buraki cukrowe, a potem wszystko diabli wzięli. To co? Czekać mam na panią? Tak, pod tym starym drzewem czekać ma na mnie. Rozejrzę się tylko, odetchnę powietrzem letnim, dusznym, może umyję twarz w czystej wodzie strumienia, chociaż woda już inna, bo tamta przeszło wiek temu nie wiadomo dokąd spłynęła. Idę przed siebie w ciszy, w której jedynie ptaki poćwierkują. W górze nad jarem wisi blade od upału niebo, uspokojony ocean Weroniki, jak tu pięknie. Trzeba będzie wracać za chwilę, ale jeszcze kilka kroków, i jeszcze. U wylotu jaru zielona łąka, szeroka, świeża, pośrodku jakieś płaskie płyty. Gdzie jestem? Dokąd idę? Im dalej, tym wyraźniej widzę w trawie stopnie, równo ułożone w kamienną mozaikę, chociaż niektóre zapadnięte w ziemię, zniszczone przez czas, zasnute mchem. Pochylam się, kładę rękę na jednym, drugim, trzecim. To tu, na szczycie półkolistych schodów rodowego dworu Klemensów w Kogutach Wielkich, stanęła kiedyś rozgniewana Klementyna i przywołując los, głośno krzyknęła w stronę wozowni: y^°tefc« - Wojciechu^a^tę^.pr^zę! ISIS —--------------- . Alicja i Justynka żyją w pośpiechu ль'- y%.•>.;■-:'/. i w pośpiechu piszą swoje wspomnienia. Weronika, notując - tworzy własną '••■;:Vv •'.'' książkę, nie wiedząc nawet o tym. !•'•*■'•••. .*:*,!.V.*"?**1*, ' To właśnie o tych trzech siostrach jest £Ą Mój Ocean Niespokojny, ale przede I ' wszystkim jest opowieścią o rudej Anusi. ■t: ■'!>'•'< 'l' ' "лй która we śnie kupiła sobie ІЛ'*' C: • pantofle, torebkę i perfumy na Two * *» '•'"? * Rodeo Drive w Beverly Hills. ichu, którego - myślę - polubicie. O Klimie, która chce pamiętać, « w Rozalii smutnej, która czegoś szuka. Tak naprawdę, niczego o nich nie wiem, napisała Weronika, o ich świecie rozedrganym muzyką, sterowanym SMS-ami i wątpliwą gadatliwością komputera. Świecie, do którego wpuszczają nas niechętnie, albo nie wpuszczają wcale. Jest to również książka o mojej babce, Stefanii Giersz, bo chociaż nie spotkacie się z nią ani razu, bez tego co od dzieciństwa o niej wiem, nie byłoby pięknej Klementyny z Borkowskich Klemens. ^ - Krystyna Siesicka ^^^И www, kry stynasiesicka. republika. pi j^.: /шари fress gorąco poleca książki Krystyny Siesickiej * *Й Zapałka na zakręcie, Pejzaż sentymentalny, Falbanki, Woalki, Wachlarze, 1 Zapach rumianku, Czas Abrahama, Fotoplastykon, Beethouen i dżinsy, ^^Ш Między pierwszą a kwietniem, Parada fiołków, ^^^^И Jezioro Osobliwości, Zapach rumianku, Wielki jarmark, Twoje Wielkie Tajemnice, -?...- zapytał czas, Piosenka koguta, Sabat czarownic, ^Щ|№% Dziewczyna Mistrza Gry, I ^=>; W stronę tamtego lasu, ■?^ '--nie ma z kim tańczyć... " ~^~ Kapryśna piątkowa sobota, $ ** Gorzkie słodkie pocałunki, i4/~* Pamiętaj, że tam są schody! ? Chwileczkę, Walerio... ^^^^^^^| Wróć, Aleksandrze! Trzynasty miesiąc poziomkowy IPRESSI |g||K SIĘgARcfK: Iwww. książka, net. i 9788388790508