JUZ. ALESZKOWSKI Kysz, Dwieteczki i cały tydzień Przełożyła KATARZYNA WITWICKA Ilustrowała HANNA CZAJKOWSKA NASZA KSIĘOARNIA • WARSZAWA 1972 Tytuł oryginału rosyjskiego! „Kysz, Dwaportfela i cełaja niediela" PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1972 r. Wydanie I. Nakład 20 000 + 277 egz. Ark. wyd. 8,8. Ark. druk. Al - 12,35. Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 82X104/32 (Częstochowa). Przekazano do składania 5 IV1972 r. Podpisano do druku we wrześniu 1972 r. Druk ukończono w październiku 1972 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23. Nr zam. 1396. W-3 1 Przez cały tydzień uczyłem się — pierwszy raz w życiu, w pierwszej klasie. I oto nadeszła niedziela, mój pierwszy wolny dzień. Nie miałem pojęcia, jak należy go zacząć, postanowiłem więc zrobić tak jak tata: zaraz po obudzeniu założyłem ręce pod głowę i zacząłem patrzeć w okno. Tata powiedział kiedyś, że ponieważ w niedzielę rano nie musi śpieszyć się do pracy, to myśli sobie o przeróżnych sprawach, a także i o tym, jak mu przeszedł cały tydzień. Gzego było w nim więcej, dobrego czy złego? A jeśli przeważało złe — to kto był temu winien: on sam czy też, jak to tata lubi określać, zbieg okoliczności? W moim pierwszym szkolnym tygodniu więcej * było złego. Ale nie z mojej winy, tylko z powodu okoliczności, które zbiegać się zaczęły od dawna. - Gdybym się był urodził bodaj dwa dni później, to siedem lat skończyłbym nie trzydziestego pierwszego sierpnia, a drugiego września i do szkoły by mnie nie przyjęto. Zesztą tata i tak ledwo 5 przekonał zastępcę dyrektora, żeby zgodził się przyjąć mnie warunkowo, na okres próbny. Byłem najmłodszym i najmniejszym uczniem w całej szkole. W „Dziecięcym Świecie" mama kupiła mi najmniejszy mundurek, ale gdy przymierzyłem go w kabinie, to okazało się, że i on jest jeszcze za duży. Mama chciała kupić mundurek z tego ma-nekina-pierwszoklasisty, który uśmiechnięty stał na wystawie, ale jej to wyperswadowano i poradzono, by mundurek dopasowała mi sama. I jeszcze dano jej mnóstwo rad, czym mnie odżywiać, żebym prędzej rósł. Mama skróciła spodnie, a czapkę przez całą noc moczono w gorącej wodzie, potem nałożono ją na garnek i uprasowano. Mimo to spadała mi na oczy. A w ogóle to pierwszego września poszedłem do szkoły i zaraz na pierwszej przerwie najwyższy chłopak z naszej klasy, Misza Lwów, zmierzył mnie od stóp aż po czubek głowy moją własną teczką. Zmierzył i od razu wymyślił dla mnie przezwisko: „Dwieteczki". A siebie kazał nazywać Tygrysem. Niby dlatego, że nazwisko ma od lwa. To moje przezwisko dotarło nawet do starszych klas. Na pauzach gapili się na mnie i wydziwiali: — Dwieteczki! — Rzeczywiście, Dwieteczki! 6 Wcale mi nie chcieli dokuczyć, ale dla mnie była to największa przykrość ze wszystkich, jakie dotychczas spotkały mnie w żłobku, w przedszkolu, na podwórku i w domu. Chowałem się po kątach, z nikim się nie bawiłem i było mi tak nudno, że chciało mi się płakać. To prawda, że podeszła do mnie uczennica ze starszej klasy, pogładziła po głowie i powiedziała: — Dwieteczki, nie spuszczaj nosa na kwintę. Przyjdzie czas, że urośniesz na cztery teczki, a potem na osiem. Gimnastykuj się. I nie bój się nikogo. Zaczną cię straszyć, to ty zaraz rób groź- 7 ne miny. Od razu dadzą ci spokój. Ja zawsze tak robiłam. Nazywam się Ola. — A ja, Alosza — powiedziałem i Ola pokazała mi, jakie trzeba robić groźne miny. Ale choć potem groźnie marszczyłem się, ile się dało, nie odstraszało to nikogo, a mnie aż w uszach huczało od wrzasków. — Dwieteczki! Dwieteczki! Za to przezwisko znienawidziłem Tygrysa. Dobrze miał Dadajew: nazwali go Dada! Ka-pustina — Kaczanem. Halę Pielienkinę — tak, jak nazywa się brazylijski piłkarz: Pele. Gusiewa nazywają Taś-taś i on jest z tego bardzo zadowolony. Lenię Kaca — Касо. Tylko ja jestem — Dwieteczki. , Nie szkodzi! Może z czasem dokuczy im wszystkim taka długa nazwa i zostanie z niej tylko sama teczka. Teczka! To by nie było tak źle... Leżałem tak i rozmyślałem, aż raptem zobaczyłem coś... Tuż przed moim oknem zawisł w powietrzu, w jednym miejscu, zupełnie jak helikopter — wróbel. I nagle — łup! łup! — uderzył w szybę. Spadł na parapet, znów podfrunął, zatrzepotał i usiłował coś dziobnąć. I wtedy zobaczyłem wielką niebieską muchę, która wleciała do pokoju i chciała się wydostać z powrotem. Brzęczała i tłukła o szybę, potem milkła, jakby mdlała, i znowu zaczynała krążyć po szkle jak na ślizgawce. ,,To ci głupi wróbel —<■ pomyślałem sobie — 8 widzi muchę tuż przed dziobem, a złapać jej nie może. Na pewno złości się i dziwi, jakim sposobem takie ciepłe i unoszące go powietrze stało się nagle w tym miejscu twarde i zimne. I mucha też się dziwi, że niby wszystko jest przezroczyste, a frunąć przez to nie można". Nagle wróbel rozpędził się raz jeszcze i przez lufcik wpadł jak kula do pokoju. Krzyknąłem, machnąłem kołdrą, wróbel przestraszył się, zatoczył koło pod sufitem, chciał wylecieć z powrotem i teraz razem z muchą tłukł się o szybę. A mnie zrobiło się jakoś żal i wróbla, i muchy. Wolny dzień... Taki piękny ranek, a oni oboje tak wpadli... Wyskoczyłem z łóżka i otworzyłem okno. — Lećcie, głuptasy, gdzie wam potrzeba! Nie możecie zrozumieć, że to nie stwardniałe powietrze, tylko po prostu przezroczyste szkło. A ja rozumiem, ponieważ jestem człowiekiem! Powiedziałem to na głos, wyjrzałem za okno i też zachciało mi się wyjść na ulicę. 2 Jak przypuszczałem, mamy nie było w domu. Dawno, dawno temu, gdy jeszcze żyła babcia, mama umówiła się z tatą, że w niedzielę aż do obiadu, może robić co chce. Przez cały ten czas musieliśmy z tatą radzić sobie sami, 9 Tata leżał na tapczanie, tak jak ja przed chwilą, i rozmyślał. __ Deszcz nie pada. Pora wstawać i gdzieś się wybrać •— powiedziałem. Spojrzał na mnie bokiem i nic nie odpowiedział. — No, jaki był tydzień? (Tata milczał.) Więcej było złego? — Było i złe, i dobre — odezwał się wreszcie. — Ale na ogół cały tydzień był szary. A szarość to najgorsze ze wszystkiego, co może być. Według mnie, to nie przypadek, że pająki i szczury... brr!... są szare. ,__ a słonie? — zaprotestowałem. — Słonie są srebrzystoszare. To zupełnie co innego. Balony i samoloty też są srebrzystosza-re — wyjaśnił tata. Dobrych tygodni miałem w życiu sporo, złych, w rodzaju minionego pierwszego tygodnia szkoły, mało, ale tydzień szary — to było zupełnie coś nowego. Gdy poszliśmy się myć, spytałem: — To znaczy, że wszystko było szare? I sprawy też? — Jeśli myśli są szare, to i sprawy. — A pogoda? — Powiedziałem przecież, że wszystko! Tata wziął moje ręce i namydlił gęstą różową pianą. Sam nigdy tak ich namydlić nie potrafi- — Coś ci się kręci — powiedziałem. — Po- 10 goda przez cały tydzień była na medaL Ani kropli deszczu, nawet chmurki nie było - Będziemy tu stali i dyskutowali?' Chcesz, zęby i niedziela była szara? Płucz ręce> szybko, - A może to twoja własna wina, że wszystko było szare? — dopytywałem się. Tata coś mruknął, bo w ustach tkwiła mu już szczoteczka do zębów sDoir7ał u -, , , ч ' &fuJIzaf bardzo groźnie i wolną ręką wypchnął mnie z łazienki Kiedy się golił, zagotowała Się Woda na herba. tę. Zrobiliśmy sobie jajecznicę Па фпіпіе { z ce_ bulą. Tata wiedział, kiedy trzeba przykryć patelnię miseczką i jak przykręcić 0a* • І • • иг , , 'О'лісі.к. gaz zeky jajecz- nica była pulchna i pyszna. - A ty jaki miałeś tydzień? _ sp taJ tata. _ Przecież to nie był zwykły tydzień. Powinieneś go zapamiętać na całe życie. - Zapamiętałem -'odparłem z Ustami pełny. mi jajecznicy. J - Z kim siedzisz w ławce? - Z Taś-tasiem. - Dziwne nazwisko — zdziwił sie tata - Naprawdę to on się nazywa Gusiewi Nie wiem, dlaczego przezwali go Taś-taś - A ciebie jak przezwali? Łyknąłem herbaty i nic nie odpowiedziałem. A o naukę tata widocznie zdecydował nie "wypytywać mnie przy niedzieli. Po śniadaniu powiedział stanowczo- - Już wiem, że powinniśmy coś zrobić! A ra- ił czej czegoś dokonać! Czegoś niezwykłego! Czegoś zupełnie nadzwyczajnego! Wtedy cała szarość zniknie. — Tato — spytałem — a czy ja też wydawałem ci się szary? — Ty wydawałeś mi się fioletowy. Atrament miałeś nawet na uszach. — A mama? — A mama jest zawsze prześliczną — prawie surowo powiedział tata. — Może dlatego tak wszystko widzisz na szaro, że nazywasz się przecież Sierogłazow? — starałem się domyślić. — Nazwisko nie ma nic wspólnego z nastrojem człowieka — powiedział tata. — Ubieraj się, szybko! „Jeszcze jak ma! — pomyślałem sobie. — Chciałbym zobaczyć, w jakim byłbyś nastroju, gdyby cię przezywano Dwie teczki!..." 3 W nic się już ubierać nie musiałem. Tata zaś włożył dlaczegoś białą koszulę, wystroił się w swój odświętny garnitur, czarne półbuty i wyszliśmy z domu. Gdyby nie gorzkawy dymek unoszący się nad trawnikiem — przez całą noc tlił się tam stos zgrabionych, jesiennych liści — za nic bym nie 12 uwierzył, że to już jesień. Tak ciepło i słonecznie było na dworze. Na naszej ulicy, ruchliwej i hałaśliwej w powszednie dni, dzisiaj było zupełnie cicho. Mało było ludzi i samochodów. A ciężarówki w ogóle nie spotkaliśmy ani jednej. Jak święto, to święto. W gałęziach topoli zapamiętale ćwierkały wróble, ale nie sposób było rozpoznać wśród nich tego, którego mogłem przecież złapać, ale nie tylko nie złapałem, lecz nawet pomogłem mu się uratować. Tata położył mi rękę na ramieniu. — Zastanówmy się. Co byś mógł zaproponować nadzwyczajnego? — Przejedźmy się taksówką — powiedziałem. Za nami powolutku jechała „Wołga". Kierowca widocznie miał nadzieję, że znudzi się nam iść na piechotę. — I to ma być takie niezwykłe? — skrzywił się tata. — Też wymyśliłeś! Brak ci fantazji. W tej chwili przemknął nad nami odrzutowiec. — No, to przelećmy się na Krym i z powrotem! — Tak, to już jest bardziej interesujące niż taksówka. To wspaniałe! Dwie godziny i będziemy sobie nad morzem! — wykrzyknął tata (a ja aż zamarłem z radości). — Wykąpiemy się, nazbieramy kamyczków, zjemy szaszłyk i z morza znowu wprost pod niebo! — Nagle tata cmoknął smutnie językiem. — Nic z tego. Szkoda. 13 — Dlaczego? — Zostawiłem w domu kąpielówki. — No to wracajmy! Przecież jesteśmy jeszcze blisko. — Nie, podróż odpada — powiedział tata. — Wymyśl coś niezwykłego, ale w granicach możliwości. Nie przerzucaj się z jednej ostateczności w drugą. Na Wyspy Azorskie nie chciałbyś się wybrać? — Chciałbym! — A ja chciałbym wziąć bezpłatny urlop i z tydzień pobyć w kosmosie. Podumać sobie. To i owo przemyśleć. Z dala od wszystkich ludzi. — Na drugi dzień już by ci się znudziło —- powiedziałem. — To prawda — zgodził się tata po chwili namysłu. — No i znowu trochę za drogo. — To napij się piwa z Siergiejem Siergieje- wem. Ale usłyszawszy imię swego najlepszego przyjaciela, który nie wiem dlaczego już z dziesięć dni u nas nie był, tata zasępił się i nic nie odpowiedział. Usiedliśmy na ławce na skwerku przed metro i zamyśliliśmy się. Tata nie chciał ani do cyrku, ani popływać statkiem, ani do kawiarni na lody, ani na mecz piłki nożnej. Nie chciał kupić mięsa i pójść do Zoo karmić tygrysy, a potem przelecieć się helikopterem. Skoczyć z mostu do wody ,,na bacz- 14 hość'* też nie chciał. Proponowałem zresztą jeszcze wiele innych rzeczy. — To wszystko nie jest nadzwyczajne — powiedział. Sam już nie wiedziałem, co by tu jeszcze wymyślić. Osobiście uważałem, że obejrzenie kreskówki i dodatku filmowego byłoby wystarczająco niezwykłe. — Wiesz, dlaczego nie mam ochoty iść do Zoo? Pełno tam ptaków i innych zwierząt, a kupić — choćby na przykład żmiję — nie można — powiedział tata. — Pójdziemy więc sobie na Ptasi Targ. Tak, tak! Tam jest najbardziej niezwykle! Nie byłem tam już całe wieki! Właśnie! Jedziemy! — I cóż tam jest takiego niezwykłego na tym targu? — spytałem. — Wszystko! — wykrzyknął tata. 4 Metrem dojechaliśmy do Taganki. Koło nas ludzie — dorośli i dzieci — zjeżdżali ruchomymi schodami, niosąc słoiki, przezroczyste torebki, akwaria, worki i klatki. Klatki były puste i z gołębiami, akwaria — z rybkami lub bez. Nagle, tuż za moimi plecami, rozległo się: — Ku-ku-ryku-u! Obejrzałem się. Stojąca o jeden stopień wyżej kobieta z przestrachem upychała do koszyka 15 czerwoną głowę koguta. A on szamotał się tam, pewnie ze złości, że nie pozwolono mu zapiać jak należy. Przed nami coś szczeknęło, coś miauknęło. — Czegoś podobnego nie usłyszysz przecież ani na Dzierżyńskiego, ani na Arbatskiej. ,Tu wszystko jest niezwykłe! — powiedział tata na głos. A stojący koło niego człowiek dorzucił poważnie: — Nigdy nie zapomnimy naszego dzieciństwa na łonie przyrody. — Ma pan zupełną rację — powiedział tata, ze smutkiem przymykając oczy. — Mieszkaliście w tej samej wsi? — zdziwiłem się. Tata ścisnął mi rękę, aż zabolało, co zawsze znaczy: „Nie zadawaj przy ludziach głupich pytań". — Wszystkiego dobrego! — uśmiechnął się na pożegnanie tamten człowiek. — Nawzajem! — odpowiedział tata, a mnie wytłumaczył: — Zdarza się, że dwaj ludzie, w dodatku — zauważ! — wcale się przedtem nie znający, nagle poczują do siebie sympatię. Zapiał kogut, a my pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele, a jeśli się kiedyś spotkamy — przywitamy się i, kto wie, może się zaprzyjaźnimy. — Ale jeżeli się nie znacie, to dlaczego on 16 mówił, że mieliście wspólne dzieciństwo na przyrodzie? — dopytywałem. — Miał na myśli dzieciństwo całej ludzkości w ogóle. Rozumiesz? Całej! Upłynęło ono na wsi, na łonie przyrody. Miast wtedy jeszcze wcale nie było — cierpliwie wyjaśnił tata, ale zaczynał się już złościć. — A jakim sposobem mogliście obaj zapamiętać dzieciństwo całej ludzkości? Co? — nie mogłem powstrzymać się od pytania, ponieważ nic a nic z tego nie rozumiałem. Tata parsknął niecierpliwie, ale się opanował i powiedział bardzo cicho i bardzo spokojnie, jak mówił zawsze wtedy, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na moje pytanie: — Jedno z dwojga: albo idziemy na Ptasi Targ, albo zajmiemy się pytaniami i odpowiedziami. — Idziemy na targ — powiedziałem. Podczas jazdy taksówką tata milczał i w zamyśleniu spoglądał w okno, jakby wspominał dzieciństwo całej ludzkości... Przy wejściu na targ od razu ogarnął nas tłum ludzi. Było ciasno, ale jednak nie tak, jak bywa rano w metro, i nikt się tu nie spieszył. Nagle wpadliśmy w najgorszy ścisk i ciągle musiałem zadzierać głowę. Jakich tu rybek nie było! Ludzie nosili je w szklankach, w plastykowych woreczkach, 2 — Kysz, Dwieteczki 17 w słoikach po musztardzie czy w puszkach po pomidorowym soku, a także w jakichś zielonkawych prostokątnych naczyniach, podobnych do brył lodu. A w tym wszystkim uwijały się, pływały powoli i tkwiły w ogóle bez ruchu różnokolorowe rybki. Okazało się, że tata wie, jak one się nazywają. Czerwone i czarne z mieczami na ogonach to mieczyki. Zgięte niby łuk i pasiaste jak zebra to skalary... Mieniące się różnymi kolorami, jak płaszcz mojej mamy, to bojowniki syjamskie. Za trudno było spamiętać wszystkie nazwy. Oglądano je, pytano o cenę, wyławiano maleńkimi siateczkami. W niektórych akwariach drżały, niby nawleczone na nitkę perełki, banieczki powietrza. Sprzedawcy w rozmaity sposób wpompowywali je do wody. Jedni naciskali stopą pedał, inni mieli małe mieszki, a jeden chłopak, którego otaczał spory tłumek, stukał się łokciem w bok, jakby pod pachą miał zainstalowany jakiś automat. W ten sposób naciskał gumową gruszkę. Na piersi miał zawieszone na pasach akwarium z rybkami, których nazw tata nie znał. — Po ile te rybki? — spytała paniusia, stojąca obok nas. — Trzy ruble — ponuro odparł sprzedawca, patrząc gdzieś ponad głowami ludzi. 18 — Przecież za to można kupić półtora kilo mięsa! — przeraziła się paniusia. — Albo pięć i pół kilo mrożonego karmazy-na — uprzejmie powiedział tata. — Sama potrafię rachować! — paniusia zmierzyła tatę złym okiem od stóp do głowy. — Ile dni jedlibyśmy pięć i pół kilo karmazy-na? Z pięć... — obliczał tata. — A parką takich rybek można zachwycać się bez końca. — Serio pan tak uważa? — spytała paniusia. — Najzupełniej — odpowiedział tata. Jakiś chłopak, chyba z szóstej klasy, długo wy- ■>* 19 ftvtvwał o ceny, namyślał się, raz po raz sięgał do kieszeni, wreszcie zdecydował się i podał snrzedawcy trzyrublówkę. __ Dla mnie tę — pokazał palcem rybkę, m-~~ się nie różniącą od innych. Upierał się, С2ьт mu wyłowić właśnie tę, a sprzedawca zła-2ЄгУіа do siateczki i ostrożnie przełożył do słoika. PaChłopiec odszedł na bok, trzymając słoik z ryb-k na wysokości oczu. Rybka zaczęła krążyć tak prędko, że wydawało mi się, jakby w słoiku pływało żywe kółeczko. __ Doskonale przeżyję i bez tej rybki — oświadczyła paniusia. __ Z całą pewnością — uprzejmie potwierdził tata- Potem chodziliśmy wzdłuż szeregów akwariów, •sek z żywym pokarmem dla rybek i worków z nokarmem suszonym. 1_ Załóżmy hodowlę bojowników! — powiedziałem- Zaczekaj. Najpierw wszystko sobie obejrzy- д na wszelki wypadek, gdybyśmy się zgu-™щ to spotkamy się koło tego staruszka z obrasta pokazał mi go. Siedział na jakiejś skrzyn- trZymał obraz w pozłacanej ramie i mrużył ' ' nd słońca A rama świeciła oślepiająco i bły- oczy uu чкаїа ,zajaczkami". t- A jeśli on sprzeda ten obraz i pójdzie sobie? — spytałem. 20 Podeszliśmy bliżej. Tata przechylił głowę, przyjrzał się obrazowi i szepnął mi: — Będzie tu siedział do samego wieczora. Nikt mu nie da piętnastu rubli za ten bohomaz. Na obrazie namalowany był stół przykryty złocistym obrusem. Na stole stał półmisek, A czegóż tam nie było na tym półmisku! Jabłka, gruszki, szczypior, kupka czerwonych raków, blada, jakby nie dopieczona, kura, a nawet nie wypatroszony szczupak z otwartym, zębatym pyskiem. Obok stały trzy kufle piwa i gipsowa gł0Wa bez oczu, taka jak u nas w klasie do rysunków. Dlaczego wszystko to tata nazwał bohomazem__nie miałem pojęcia. Według mnie obraz był bardzo ładny. — Ile rybek można kupić zamiast tego obrazu? ■— zapytałem. -— Pięć. Jak ci idzie w szkole z rachunkami? —: nieoczekiwanie zaciekawił się tata. — Jakoś idzie. Liczę kreski —- odparłem. Potem oglądaliśmy króliki i tu nie musiałem jak przy rybkach, zadzierać głowy do góry. Króliki siedziały w koszykach, w kartonowych pudełkach i w ręcznie skleconych drewnianych skrzyneczkach. Niektóre spały, inne chrupały marchewkę i liście kapusty, a jeszcze inne stając słupka, patrzały na mnie i, ruszając długimi uszami, zabawnie wydymały wargi. Królicze oczy były duże, dobre, a co najważniejsze u każdego inne: niebieskie, czarne, brązowe i jasnoszare 21 Przyglądałem się królikom, a tata rozmawiał ze sprzedawcami, która rasa jest najlepsza i najłatwiejsza do hodowli. — No co, prawda, że tu jest niezwykle? — wciąż dopytywał się tata wesoło, a ja kiwałem głową twierdząco. 5 Potem trafiliśmy do gołębi. Było ich tam znacznie więcej niż ludzi i zdawało się, że to one rozmawiają i targują się, a gołębiarze cichutko sobie gruchają. Tata brał ptaki do ręki, rozpościerał im skrzydła, dmuchał w piórka, ostrożnie pociągał za dziób, potem wypytywał o cenę i, ciągnąc mnie za rękę, szedł dalej. A koło klatki z dwoma gołębiami koloru jasno-lila przystanął, przymknął oczy, aż stęknął z zachwytu i spytał handlarza: — Drogie? Handlarz mruknął coś niechętnie, a gołębie spojrzały na tatę tak, jakby co najmniej były orłami. Gdy odeszliśmy stamtąd, tata powiedział: — To pocztowe. Para kosztuje więcej niż cały mój garnitur! Ale co tam garnitur! Jeśliby się je wypuściło w Mińsku, przyleciałyby z powrotem do Moskwy. Mądrale! 22 Potem kupiliśmy sobie po dwa pierożki z mięsem i napiliśmy się kwasu. Tata z każdą chwilą był w coraz lepszym humorze i sam sobie wymyślał, że tak dawno tu nie przychodził. Pod płotem, gdzie sprzedawano białe kurczęta i kury, zobaczyliśmy znów tę paniusię, co to uważała, że lepiej opłaci się mrożony karmazyn niż śliczna rybka. Szturchnąłem tatę i podeszliśmy bliżej. Okazało się, że paniusia chciała kupić koguta, właśnie tego samego, który tak piał na ruchomych schodach metra. Groźnie mówiła do gospodyni, że grzebień kogut ma za blady, a w ogonie brak mu najpiękniejszych piór. — Sama by pani zbladła, jakby pani posiedziała cały dzień w koszyku — odpowiedziała urażona gospodyni. — Mnie się zdaje, że w tym kogucie płynie pawia krew — powiedział mój tata i pogładził koguta po mieniącym się tęczowo piórze, zwisającym poza krawędź koszyka. — Może go kupimy do naszego domowego Zoo? Kiwnąłem głową, a wtedy paniusia szybko wręczyła właścicielce koguta pieniądze. — Przepraszam, a ile rybek można było kupić zamiast niego? — wciąż tak samo uprzejmie zapytał tata. — Trzy! — radośnie powiedziała paniusia i dodała skwapliwie: — W moim ogródku, na trawie, będzie się przepięknie prezentował. 23 — Niech tylko pani nie zapomni przybić na płocie deseczkę: „Ostrożnie! Zły kogut!" — poradził tata. Paniusia, zadowolona niezmiernie, uśmiechnęła się i odeszła, a z torby jej sterczał koguci ogon, podobny do pęczka szabli z oksydowanej stali. Poszliśmy z tatą dalej, tam, skąd coraz głośniej dobiegał nas ptasi świergot. Ale nie mogłem zapomnieć przejmującego „kukuryku" i zapytałem: — Czy są pocztowe koguty, tak jak gołębie? — Oczywiście! I ryby, i ptaki, i koty. Nawet żółwie bywają pocztowe... Tylko że bardzo długo wracają z powrotem —- zażartował tata. — Już ci się wszystko nie wydaje szare? — Chyba świat zakwitł. „Wszystko wokoło po-błękitniało i zazieleniło się..." — zanucił tata i pociągnął mnie za rękę do bramy, w zupełnie innym kierunku niż ten, z którego dolatywało ptasie szczebiotanie. 6 Przeszliśmy wzdłuż żelaznego ogrodzenia skwerku, za którym spacerowali ludzie z psami, a każdy pies był innej rasy. — To jest główny psi pasaż — powiedział tata, gdy skręciliśmy w boczną uliczkę za Ptasim Targiem. 24 Sprzedawano tu nie tylko dorosłe psy, ale i szczeniaki. Dorosłe psy tuliły się do nóg swych właścicieli, nie zwracały na siebie nawzajem uwagi i wcale nie szczekały, gdy je oglądano. A szczeniaki, tak samo jak króliki, ciasno leżały w koszyczkach, torbach i pudłach. Te najmniejsze spały, ułożywszy się, jak mogły najwygodniej. Starsze kotłowały się, piszczały i mrużyły oczy powleczone przezroczystą błonką. Od czasu do czasu spotykaliśmy ludzi, którzy sprzedawali koty i kocięta. Tata wytłumaczył mi, że żółte, podługowate, niebieskookie koty z ciemnymi skarpetkami na łapach i takimi samymi ciemnymi czubkami uszu pochodzą z Azji. Z kraju, który nazywa się Syjam. To są drogie koty. Ale mimo to tata kupiłby, gdyby nie ich długie pazury i skryty, jak u wszystkich kotów, charakter. Koty jakby nie rozumiały, że chcą je sprzedać, a psy zdawały sobie z tego sprawę, czuły to. I tak mi się zrobiło żal tych psów, że miałem ochotę odejść stąd, wrócić do ptaków. Ale tata nie śpieszył się. Brał szczeniaki na ręce, głaskał je, pytał o cenę, a właściciela potężnego psa zapytał: — Przepraszam, ale dlaczego właściwie sprzedaje pan tego psa, jeśli, jak pan mówi, to taki dobry stróż, taki mądry, je byle co i w dodatku nie ma pcheł? 25 Właściciel psa zmieszał się nieco i odpowiedział niezadowolony: — Potrzebny panu pies, to kupuj pan, a niepotrzebny, to przechodź pan dalej. Wyjeżdżam. Pies nagle rzucił się i zaszczekał na tatę. A tata posmutniał i gdy odeszliśmy, powiedział: — Gdybyśmy mieli psa, a musielibyśmy wszyscy troje wyjechać w delegację, powiedzmy na biegun — tu tata pomachał ręką nad głową, a potem wskazał na nogi — albo na Antarktydę... psa wziąłbym z sobą... A ostatecznie, zostawiłbym u sąsiadów, u rodziny lub u przyjaciół. 26 — A gdyby go nie przyjęli? — To automatycznie przestałbym uważać ich za moją rodzinę czy przyjaciół. — Masz rację — powiedziałem. 7 Na Ptasim Targu było oczywiście znacznie mniej gatunków zwierząt niż w Zoo, ale za to pierwszy raz w życiu przyjrzałem się dokładnie ostremu pyszczkowi jeża z jego bystrymi ślepkami, okręciłem sobie wokoło ręki niejadowitego padalca i zobaczyłem syjamskie koty z niebieskimi oczami. Bez przerwy ciągnąłem tatę, by obejrzeć kanarki i faliste papugi, ale tata ani rusz nie chciał odejść z psiego targowiska. — No, to kupmy szczeniaka! Co będziemy tak chodzić i tylko się przyglądać? — zaproponowałem ani przez sekundę nie wierząc, żeby tata naprawdę kupił psa. Powiedziałem to ot tak sobie. Nieraz już prosiliśmy mamę, żeby zgodziła się trzymać psa, ale mama za nic nie chciała. Mówiła, że szczeniak — to brudy, pchły, wieczne kłopoty i szalona odpowiedzialność. W odpowiedzi na moją propozycję tata w milczeniu, przeciągle spojrzał na mnie. Oznaczało to, że on sam wie i rozumie i nie ma mu co podpowiadać. 27 Dalej więc chodziliśmy i oglądaliśmy psy, które ze smutku nawet nie rzucały się na koty. Ale i koty, widząc psy takie osowiałe, nie syczały na nie. Niespodziewanie za moimi plecami ktoś gromko i radośnie wykrzyknął: — Dwieteczki! Drgnąłem, ale nie obejrzałem się. Nie chciałem, żeby tata i wszyscy ludzie na targu dowiedzieli się, jakie mam przezwisko. Zacząłem więc iść przed tatą, a ten ktoś krzyknął jeszcze dwa razy, ale już całkiem cicho. Pewnie pomyślał, że tylko mu się zdawało, że to ja. Odczekawszy nieco wyjrzałem zza taty i zobaczyłem Tygrysa. Rodzice strofowali go już surowo za to wykrzykiwanie w publicznym miejscu. Tygrys zauważył mnie i pogroził pięścią. Za karę rodzice wzięli go za ręce i wyprowadzili z psiego pasażu. Nagle tata z całej siły pociągnął mnie za rękę. Znaleźliśmy się w tłumie ludzi, którzy kogoś otaczali. Tacie szło niełatwo. Jedną ręką ciągnął mnie za sobą, a drugą robił taki ruch, jakby bokiem płynął po Czarnym Morzu, walcząc z falami. Wreszcie, zasapany, dotarł do pierwszego rzędu. Zadarłem głowę na człowieka w bardzo wymiętym płaszczu. Na rękach trzymał psa. Sierść miał ten pies zupełnie jak kózka — długą, szarobiałą, kędzierzawą, a splątana grzywka 28 zasłaniała mu oczy i wydawało się, że pies śpi. Ale nie spał, bo grzywka nad oczami wciąż się poruszała. I poruszały się ciemne, kędzierzawe uszy. Cmoknąłem językiem. Pies zawęszył prosto w moją stronę, grzywka podskoczyła. I przez tę króciutką chwilę zdążyłem popatrzeć w pełne łez psie oczy, które błysnęły w słońcu. Nie zastanawiając się ani chwili pociągnąłem tatę za rękaw. Nachylił się do mnie. Powiedziałem: — Weźmy tego psa! Kupmy! — Uważasz, że to będzie właśnie zupełnie nadzwyczajne? — No chyba! Wyszliśmy bez psa, a wracam z psem! Już się rozpatrzyliśmy. Kupujmy prędzej, bo jeszcze ktoś sprzątnie go nam sprzed nosa! Tata złożył ręce na piersi i zmarszczył czoło. Zamyślił się. Właściciela psa wciąż ktoś pytał, ile za niego chce. Odpowiadał krótko: — Dwadzieścia. Mówiąc to, tak jakoś nieprzyjemnie rzucał spojrzenia na boki, że pomyślałem sobie: to nie pies, a on powinien mieć oczy zakryte grzywką. Wiele osób, usłyszawszy cenę, nawet nie targując się odchodziło. Bez przerwy szarpałem tatę za marynarkę. Wreszcie zapytał: 29 — Jakiej rasy jest ten szczeniak? — Skrzyżowanie węgierskiego owczarka z wiejskim kundlem — odparł właściciel. — A czyż są wiejskie kundle? — Skoro są miejskie, to znaczy, muszą być i wiejskie — powiedział właściciel. — Logiczne — przyznał tata. — A rodowód i w ogóle jego dokumenty pan ma? — Nie. Przywiozłem psa z Zakarpacia. Ale niech się pan nie boi, nie kradziony. Mogę pokazać mój dowód osobisty. Sięgnął do kieszeni po papiery. — Wierzę panu — powiedział tata. — Ale rodowód ten pies ma? — Ze strony owczarka pra-pra-pradziadek był czempionem Austro-Węgier, von Tubingen-Mle-cki, a pra-pra-prababka była von Zaksengwien. Ze strony kundlicy żadnych- znakomitości nie było. Wokoło rozległy się śmiechy. Nie mogłem się zorientować, czy właściciel psa żartuje, czy mówi serio. Jakaś staruszka zauważyła z niezadowoleniem: — Przechwala! Cenę zaśpiewał wysoką — a jak do domu człowiek przyniesie, to pożałuje. I tu feler, i tam feler. A targ, to nie sklep. Zwrotów nie ma. Dziwnie pomięta twarz właściciela psa zadrgała po tych słowach i odpowiedział staruszce z przekąsem: 30 — Do psa dodaje się części zamienne: jedną łapę przednią, jedną tylną, cztery kły, ogon i tuzin pcheł. Oprócz taty i mnie wszyscy się roześmieli, a staruszka obrażona wyszła z ciżby. — Chciałbym dowiedzieć się paru rzeczy — powiedział tata — wiek psa, imię, usposobienie. Tylko proszę bez dowcipów. — Pewnie ma z pół roku. Nie reaguje na żadne imię. Tak, tak! Usposobienie wesołe. Swawolne. Nie miałem czasu nauczyć go czegoś. — Rozumiem — powiedział tata, popatrzywszy na spuchnięty nos faceta. — Co pana jeszcze interesuje? Przyczyna sprzedaży? — Domyślam się jej — powiedział tata, po-czochrał i tak już skudłaconą sierść szczeniaka, potrzepał go po uszach i potrącił w nos. „No, kupujże! No, kupujże!" — błagałem w duchu. Tata poprosił, żeby piesek stanął na własnych nogach. Właściciel postawił go na ziemi. Pies postał chwilę i położył się, wetknąwszy nos między wyciągnięte przednie łapy. Kucnąłem i pogładziłem go ostrożnie. Drżał leciutko. Może płakał? I nie wiem dlaczego, ale poczułem nagle, że my się już nie rozstaniemy. — No, to jak, kupujemy? — spytał tata, który także przysiadł w kucki naprzeciwko szczeniaka. (Kiwnąłem głową). — Pieniądze mam. Ale 31 nie pomyśleliśmy o mamie. Pamiętasz, co powiedziała, gdy chciano mi podarować buldoga? Przypomniałem sobie. Mama powiedziała wtedy tacie: „Albo ja, albo buldog. Wybieraj!" „Oczywiście, że ty!" — odpowiedział tata, ale mama obraziła się, że przedtem zastanowił się chwilę. — W tym sęk! — westchnął tata, a właściciel wziął tymczasem psa znowu na ręce i z pogardą spoglądał na nas z góry. Zdaje się, że chciał już odchodzić. — Przekonamy ją! Zobaczysz, że ją przekonamy! — zapewniłem tatę gorąco. W końcu zdecydował się i wszystko zaczęło dziać się jak we śnie. Tata, nie targując się, podał właścicielowi psa dwie dziesięciorublówki, ja wyciągnąłem ręce i przez chwilę nie wierzyłem, że trzymam w nich drżącego, kudłatego szczeniaka. Jego były pan szybko schował pieniądze i, nachylając się ku memu tacie, powiedział: — Psiak nie kradziony. Niech pan zapamięta moje nazwisko — otworzył i pokazał jakiś dokument. Tata zajrzał i zapytał: — Apetyt dobry? — 'Grymaśny nie jest. Wszystko je. Niech pan jak najczęściej wyprowadza go na spacer. Pies 32 rasowy. Nie zdążyłem go zarejestrować. No, to na razie. Tata słuchał z roztargnieniem, ale wycofać się było już za późno. Po czym tamten człowiek znikł gdzieś tajemniczo, a my spostrzegliśmy, że pies nie ma ani obroży, ani smyczy. Tata musiał zdjąć pasek od spodni i przy pomocy dwóch spinaczy zmajstrował na poczekaniu obrożę razem ze smyczą. Sprawdziłem, czy pasek nie jest zaciągnięty za ciasno, mocno wziąłem jego koniec w rękę i postawiłem szczeniaka na ziemi. — No, idziemy, Reks! — ponuro powiedział tata. Domyślałem się, że bez przerwy myśli o tym, co powie mama, gdy przyjdziemy do domu z psem. Szczeniak nie zareagował na „Reksa". Wobec tego leciutko pociągnąłem za pasek i pies powlókł się za mną, smutnie zwiesiwszy głowę, tata zaś szedł nieco przed nami i raz po raz podciągał spodnie. Od czasu do czasu oglądał się i nawoływał, to pieszczotliwie, to groźnie: — Tresor!... Grand!... Asik!... Lord!... Czan-dar!... Ciapek!... Ring!... Mikuś!... Ale psiak nie zwracał uwagi na żadne z tych imion. A tata, rozzłościwszy się nagle za to na niego, wsunął dwa palce w usta, gwizdnął ogłusza- 3 — Kysz, Dwieteczki. 33 jąco, aż nasz szczeniak przysiadł z przerażenia, a mnie się wydało, że od tego straszliwego gwizdu zatrajkotało mi w uszach tysiące ziarenek grochu i że na chwilę na całym targu zrobiło się cicho. Tata uśmiechnął się z miną winowajcy i powiedział do ludzi: — Bardzo przepraszam, ale chciałem sprawdzić, czy nie sprzedano nam głuchoniemego szczeniaka. Na szczęście słyszy. Słyszy! Mam nadzieję, że państwo cieszą się z tego na równi z nami! Gołębiarze mieli pretensję, że tata gwiżdże w publicznym miejscu i płoszy gołębie. Ktoś nawet chciał wezwać milicjanta. Pociągnąłem więc tatę za marynarkę i poszedł ze mną, przepraszając na prawo i lewo. Czułem się obrażony, nieraz bowiem prosiłem, żeby tata nauczył mnie tak gwizdać, ale odpowiadał, że sam tego nigdy nie umiał i nikogo uczyć nie zamierza. Teraz odgadł, o czym myślę, i wesoło zaproponował, by za resztę pieniędzy kupić dwie faliste papużki. — Powiemy mamie, że to była sprzedaż wiązana. Raz kozie śmierć! Od razu przestałem się gniewać. — Nie trzeba żadnych papug — powiedziałem — lepiej wróćmy taksówką, bo do autobusu nie puszczą nas z psem. 34 Cieszyłem się, że w takim strasznym tłoku nie zgubiliśmy się z tatą, że kupiliśmy szczeniaka i że wracamy do domu, gdzie mama na pewno szykuje już smaczny obiad, ale nie wie, że teraz będzie nas czworo: tata, mama, ja i pies. A nasz pies czyjąś nogę w bucie z wysoką cholewą wziął widocznie za słup, bo już podnosił tylną łapę; na szczęście w porę pociągnąłem za pasek i pośpiesznie wyprowadziłem psiaka z targu. 8 Stanęliśmy w kolejce do taksówki. Za nami stanęła ta paniusia, co to nie chciała kupować rybek, ale kupiła koguta. Tata ukłonił się jej i zawołał: — Co za wspaniały nabytek! W jednej ręce trzymała torbę z kogutem, a w drugiej — obraz, ten z bladą kurą, szczupakiem, jabłkami, piwem, rakami i gipsowym popiersiem bezokiego człowieka. Żeby pozłacana rama nie zabrudziła się, paniusia oparła ją na swym pantoflu z ogromną klamrą. — Za ile udało się pani kupić to arcydzieło? — cicho zapytał tata. — Za cztery ruble — równie cicho podpowiedziała paniusia i przycisnęła obraz do nogi, po- 35 dejrzliwie popatrzywszy na zaciekawionych gapiów. Tata postraszył ją jeszcze bardziej: — Taka okazja zdarza się raz w życiu. Udało się pani nieprawdopodobnie. Ale pani chyba oszalała! W Londynie takie arcydzieła przewożą w pancernych samochodach pod ochroną chwatów uzbrojonych w bezszmerowe lasery i masery. Paniusia uśmiechnęła się, nie wiedząc, czy tacie wierzyć, czy nie wierzyć, a ja wyobraziłem sobie, jak to na samochód pancerny, w którym jedzie paniusia i jej obraz — napadają bandyci: pięciu Fantomasów rozpędza całą obstawę, nie zważając na lasery i masery, i pukają do drzwi samochodu. „Kto tam?" ■— pyta paniusia. „Swoi" — odpowiada basem dowódca Fantomasów. Wyobraziłem sobie, jak paniusia ufnie otwiera pancerne drzwiczki, a bandyci wyrywają jej z rąk obraz, ale nagle z torby, zamykanej na błyskawiczny zamek, rozlega się pianie Kogucika-Zło-tego-Grzebyka i bandyci z przerażeniem padają na ziemię z rękoma do góry... Całe szczęście, że mocno trzymałem pasek, bo w tej chwili, nie wiadomo dlaczego, szczeniak się szarpnął. Wydało mi się, że w tłumie ludzi mignęła pomięta twarz jego byłego właściciela. Podczas tego stania w kolejce parę osób pytało, ile zapłaciliśmy za psa. Tata odpowiadał, że 36 ESD to jest pies bezcenny, droższy od bengalskiego tygrysa, mrówkojada i kolorowego telewizora. Paniusia zaproponowała nawet swój obraz i koguta w zamian za naszego szczeniaka, ale tata bardzo uprzejmie odmówił... W taksówce szczeniak ułożył się na gumowej wycieraczce i przytulił do moich nóg. Wciąż jeszcze drżał jak w febrze. Tata przez całą drogę rozmawiał z kierowcą o nowym modelu „Wołgi" i o psach. Gdy wjechaliśmy na naszą ulicę — westchnął i smutnie rozejrzał się dokoła, jakby wszystko, 37 jak przez cały ten tydzień, znowu stało się dla niego szare i nudne. A mnie było wesoło i jakoś uroczyście. Chociaż ciągle jeszcze nie mogłem na dobre uwierzyć, że szczeniak jest naprawdę mój, że razem będziemy się bawić i chodzić na spacery. Dopóki nie wyrośnie, będę go bronił, a potem to już on zawsze obroni mnie w razie niebezpieczeństwa. „A że tymczasem nie masz żadnego imienia, to głupstwo! Coś wymyślimy! Tylko nie tęsknij za dawnym panem. Chyba nie jest wart, by przez niego cierpieć..." Tak sobie rozmyślając, głaskałem pieska czule, a on, suchym i gorącym nosem, trącał moją dłoń z coraz większą ufnością. Na pożegnanie kierowca poradził, żeby psu nie dawać kurzych, gęsich i kaczych szpikowych kości. Sam kiedyś zakrztusił się taką kością i trzeba ją było wyciągać najsilniejszym magnesem w kraju. Tata znudzonym głosem wyjaśnił, że żadne kości na magnesy nie reagują. Ale kierowca dowodził jednak tacie, że niektóre magnesy przyciągają nawet gryczaną kaszę, ponieważ zawiera ona dużo żelaza. Tata jęknął z cicha — nienawidził gryczanej kaszy — i zapłacił za kurs. Kierowca nie radził dawać psu włoskich orzechów, pierogów z grzybami, czer- 38 wonego kawioru, bażantów, krabów i, roześmiawszy się, odjechał. A nam zupełnie nie było do żartów. — Taks, taks... — powiedział tata i popatrzywszy na nasze okno podciągnął porządnie spodnie. — Dokonaliśmy istotnie czegoś niezwykłego. Idziemy. Teraz już nie ma co... Taks, taks... Za mną! Ale piesek nie zareagował na imię „Taks". Ob-wąchał róg naszego domu, potem zadarł głowę do góry i westchnął, pomyślawszy zapewne: „Jaki to duży dom. Całego od razu obwąchać się nie da". 9 Gdy tylko weszliśmy na podwórko, ktoś od razu zawrzeszczał: — Dwieteczki! — He-ej! — Psa prowadzi! Tata i tym razem nie domyślił się, że Dwieteczki — to moje przezwisko. A ja postanowiłem, że nigdy nie będę się na nie odzywał i od razu zrozumiałem: nie znamy prawdziwego imienia psa, a on na żadne inne nie odpowiada i czeka, aż zawoła się na niego jak należy. I ja też będę milczał, póki nie sprzykrzy się im wykrzykiwać te „Dwieteczki"! 39 Przez gromadę dzieciaków z trudem przedostaliśmy się do klatki schodowej. Tata zadzwonił na windę. Windziarka, pani Kłania, zapowiedziała ze złością: — Jeżeli napaskudzi w windzie, poskarżę do administracji. Może ze ścierką mam teraz jeździć z wami? — Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Po co robić tyle szumu na zapas? Co innego, jeśli się zdarzy. Wtedy sobie pogadamy. Zbierzemy się i pogadamy — cicho powiedział tata. — Pies znakomicie wie, jak należy zachowywać się w windzie. Urodził się i mieszkał w wieżowcu. — A jak się to kudłate nazywa? — zapytała nasza windziarka. — Na razie incognito •— powiedział tata po chwili namysłu. — Nie da rady wymówić! — zdziwiła się pani Kłania. — Co to za imię, Incognito? — zapytałem tatę w windzie . — To nie imię. Incognito to znaczy, że szczeniak na razie nie życzy sobie, by wiedziano, jak się naprawdę nazywa. Zajechaliśmy na górę szczęśliwie i stanęliśmy przed drzwiami naszego mieszkania. Słyszeliśmy, jak mama skrobie nożem po patelni i coś sobie wesoło podśpiewuje. Jeden tylko krok dzielił nas od obiadu, a ze szpary koło zamku prosto w nosy bił zapach smażonych kotle- 40 tów z cebulą i pary gorącego makaronu, który mama zapewne przed chwilą przecedziła z rondla przez durszlak. — U-uch, co za obiad! — westchnął tata i wziąwszy na odwagę, szepnął do mnie: — Wejdź pół piętra wyżej. Ja wejdę pierwszy. Idę na pierwszy ogień. Poszedłem wyżej. Tata, jakby nigdy nic, zanucił jakąś piosenkę, wsadził klucz do zamku i szybko wszedł do mieszkania. Czekałem cały struchlały, trzymając szczeniaka na rękach i zawczasu postanowiłem, że obiecam mamie wszystko, co będzie chciała, byle tylko nie oddawać psa z powrotem. Nauczę się prędko czytać, nie będę psuł radia, będę pamiętał, żeby mówić dzień dobry sąsiadom z naszej klatki schodowej, nie będę pił zimnej wody po obiedzie, będę wycierał porządnie ręce, żeby nie kapać na podłogę, zimą będę pił tran i nie będę powtarzał paskudnych słów. Mogę obiecać wszystko, co tylko mama zechce, i przyrzeczeń swoich dotrzymam. Nie wiem, ile czasu czekałem ze szczeniakiem, który zdrzemnął mi się na ręku. Nagle szczęknął zamek, tata wyszedł na schody i kiwnął na mnie ręką. Od razu widać było, że wziął pierwszy ogień na siebie, bo stał tylko w podkoszulku i szortach, a włosy miał strasznie potargane, zupełnie jakby mu mama zmyła głowę. Zszedłem na nasz podest. Tata przepuścił mnie 41 przodem, a tu z pokoju prosto na mnie wyszła mama, rozgniewana, że szczotką do ubrania w ręku i z zakurzonymi spodniami taty na ramieniu. — O — powiedziałem, przełykając ślinę i szykując się do płaczu. — Jego pra-pra-pradziadek był von Tubins-lauzen Drugi, a babka baronowa von Gleischwil-buch— niepewnie powiedział tata. Mama — wciąż nie mówiąc jeszcze ani słowa — podała mu szczotkę i spodnie. Potem wzięła ode mnie szczeniaka i potrzymała go przed sobą w wyciągniętych rękach, tak jak na fotografii trzymała mnie, gdy byłem maleńki. A szczeniak — śmieszny, kudłaty, bezradny — drygał tylnymi łapami i poprzez swoje kudły patrzył na mamę. — Biedny psiak! Chudzina! Żeby nie te ku-dełki, toby mu żebra było widać — powiedziała wreszcie mama, a ja oparłem się o ścianę i westchnąłem z ulgą. Nie rozgniewała się! Pozwoli! Nie mówiłaby tak, gdyby nie miała pozwolić! — Wiesz, w samą porę przyszło mi do głowy, że taki pies, oprócz tego, że będzie przyjacielem i stróżem, da nam mnóstwo sierści. Będzie można zrobić skarpetki, swetry, czapki narciarskie, a dla ciebie palto dżersejowe — powiedział tata nabrawszy odwagi. — Nie będziemy się już prze-ziębiali, nie będzie potrzeba zwolnień lekarskich ani nie będzie się opuszczało lekcji. 42 — Idź na balkon i oczyść spodnie — srogo odpowiedziała mama i zdjęła z psa taty pasek. Tata skwapliwie poszedł ze spodniami na balkon. Ale przedtem zdążył jeszcze wesoło mrugnąć do mnie. — No, a kto się nim będzie opiekował? — spytała mama. — Jak to: kto? Oczywiście, że ja! Będę go karmić i chodzić z nim na spacer, i sprzątać po nim!... Jeśli będzie trzeba! — A kto będzie za ciebie odrabiać lekcje? Nie zapomniałeś chyba, że jesteś przyjęty warunkowo? — Wcale nie, teraz będę się jeszcze lepiej uczyć — powiedziałem, a mama roześmiała się, słysząc to „jeszcze lepiej". — Dobrze. Zobaczymy. Psiak jest bardzo miły. Zróbmy układ: weźmiemy go warunkowo, na tydzień. Jeśli okaże się, że nie traktujecie go z ojcem jak zabawkę, niech zostanie. A nie będziecie o niego dbać, to znajdziemy innych, takich, co będą dbali. Naprawdę bardzo jest milutki. Ale ty i twój ojciec jesteście dziwni ludzie. Przecież ten szczeniak nie ma ani imienia, ani papierów. Nic! — dziwiła się mama. Nasz piesek poszedł sobie tymczasem do dużego pokoju, postał, podumał, po czym podniósł łapę na nogę stołu. — Tego się właśnie spodziewałam — powiedziała mama. — Dawaj ścierkę. 43 Przyniosłem ścierkę, wytarłem kałużę, ścierkę wyżąłem, wypłukałem i powiesiłem na dolnej przegródce poręczy balkonu. — Przede wszystkim trzeba go wykąpać — zdecydowała nagle mama. — Brudny jak diabełek. Mitia! — zawołała tatę, który wciąż jeszcze czyścił na balkonie spodnie. — Zdejm wanienkę, w której dawniej kąpaliśmy Aloszę. — A może by tak najpierw obiad? — z niezadowoleniem zapytał tata, ale mama uważała stanowczo, że szczeniaka trzeba wykąpać natychmiast. 10 Tata wlazł na pawlacz i wydostał wanienkę, a ja tymczasem trzymałem drabinkę, żeby nie spadł, jak to zdarzyło się niedawno przy zdejmowaniu powiększalnika fotograficznego. Przez ten czas szczeniak jak błędny włóczył się po mieszkaniu. Wanienkę wstawiliśmy do wanny, a ja ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć, jak to mnie w niej kąpano, kiedy byłem mały. Mama wsypała do niej trochę szamponu i zrobiła białą pianę. Pobiegłem po psa, który właśnie miał zamiar oblać czarną nóżkę radiowego stolika. W wanience stał spokojnie, ale nawciągał nosem piany i parę razy kichnął. 44 Mama szybko go namydliła i woda od razu zrobiła się czarna od brudu. Tata kręcił głową, gdy wylewał ją do klozetu; jeszcze parę razy namydlano szczeniaka i zmieniano wodę. Za każdym razem była coraz jaśniejsza i jaśniejsza. Szczeniak także. Potem podstawiliśmy go pod prysznic, opłukaliśmy w słabym roztworze nadmanganianu potasu, przemyliśmy mu oczy i wyjęli z wanny. Niespodziewanie wyrwał mi się z rąk, pobiegł do dużego pokoju, otrząsnął się i od tego drobnego deszczu pociemniały od razu tapety na ścianach. Chciałem narzucić na niego stare prześcieradło, ale mi się wymknął. Wtedy mama krzyknęła: — A kysz! Kysz stąd! I stało się coś dziwnego: szczeniak wcale się nie przestraszył, tylko przysiadł ze zdumienia i, przechyliwszy nieco głowę na bok, patrzył na mamę. ,— Kysz! — jeszcze głośniej od mamy zawołał tata i psiak poruszył swymi długimi uszami,' z których ściekały na podłogę kropelki wody. — Kysz! Kysz! Chodź do mnie! No, chodź! Chodź! — zawołałem pieszczotliwie. I oto nasz mały, kudłaty, wychudzony szcze-niaczek jakby podskoczył na miejscu i tak radośnie a gwałtownie zamerdał ogonem, że opryskał nas wszystkich troje i kanapę, i białą ko- 45 szulę taty, która wisiała na oparciu krzesła. Mama roześmiała się. Oprzytomniałem wreszcie i narzuciłem na psa prześcieradło, owinąłem go i zacząłem wycierać. Od razu zrobiło się mokre i mama musiała dać mój stary kąpielowy ręcznik. — To ci dopiero! Czyżby nazywał się Kysz? — powiedziała mama i powtórzyła jeszcze, by wsłuchać się w tę nazwę: — Kysz! Kysz!... Szczeniak piszczał mi w rękach, ale wytarłem go jak należy i dopiero wtedy wypuściłem. Tata przykucnął, wyciągnął rękę do psa i powiedział: — No co, jak Kysz, to Kysz! Prześliczne imię. Poznajmy się. Daj łapę. No, daj. O tę, prawą... Kysz przysiadł, pomyślał chwilę i podał tacie łapę. Potem podał ją mnie i mamie, która zdążyła już wytrzeć ścierką całą podłogę. A ja zastanawiałem się bez przerwy: dlaczego szczeniakowi podobało się imię Kysz?... Aż raptem domyśliłem się i wytłumaczyłem to rodzicom: — Na pewno jego dawny właściciel przepędzał go ciągle i co chwila wrzeszczał: „Kysz! Kysz!" O, patrzcie... Kysz! Chodź do mnie... A Kysz, jak tresowany pies, podszedł i trącił mnie nosem w kolano. Tata zwrócił uwagę, że nos Kysza nie jest teraz ani suchy, ani gorący, jak na targu, tylko chłodny i wilgotny. 46 — To znaczy, że jest w dobrym humorze i że mu się podobamy —powiedziała mama. — A teraz do stołu. Obiad! Żeby Kysz nie uczył się żebraniny przy jedzeniu, zamknęliśmy go na razie w małym pokoiku, w którym ja sypiałem. My zaś siedliśmy do obiadu. Jedliśmy barszcz i rozmawialiśmy tylko o Kyszu. Czym i ile razy w ciągu dnia będziemy go karmić. Co trzeba mu dawać, a czego — nie wolno. Tata szybko zjadł barszcz i czekał, aż mama położy mu na talerzu szpikową kość. Wyjadanie szpiku z kości między pierwszym/ a drugim daniem było jego największą na świecie przyjemnością. Mama specjalnie dla niego kupowała mięso ze szpikową kością. Tata mawiał zawsze: „Zupę jem wyłącznie dlatego, żeby móc spokojnie popracować nad kością". I rzeczywiście, aż przyjemnie było patrzeć, jak sprawnie nad nią pracuje. Kość — cała obrośnięta kawałeczkami tłuszczu i chrząstkami — pod koniec tej pracy wyglądała, jakby ze sto lat przeleżała na słonecznej spiekocie... Tata siedział teraz z lekko przymrużonymi oczami i czekał na ciche stuknięcie kości o talerz. Lecz gdy to nie następowało, ze zdziwieniem popatrzył na mamę i sam sięgnął do garnka. Ale mama roześmiała się i uderzyła go po ręku. — Mitia! Teraz wszystkie kości będą dla szczeniaka. Chyba to zrozumiałe? 47 '— A niby dlaczego ma być zrozumiałe? —-z urazą spytał tata. — Dlatego, że szczeniakowi rosną i kształtują się zęby. Czytałam, że wtedy należy dawać mu kości. Nie pamiętasz, jak Alosza pchał wszystko do buzi, kiedy wyrzynały mu się ząbki? Znowu w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, jak wyrzynały mi się zęby. — Zdaje mi się jednak, że nie dawaliśmy mu wtedy szpikowych kości? — cicho, z jeszcze większą urazą w głosie powiedział tata i, spojrzawszy z ukosa na sterczący z garnka czubek kości, smutnie wykrzywił wargi... Kiedyś zaciekawiło mnie, dlaczego tata tak lubi szpikowe kości i nawet aż pomrukuje, gdy je zajada. I tata wytłumaczył mi, że człowiek posiada pamięć o naj-najdawniejszych czasach, w których żyli ludzie i że, zapewne, właśnie przypominają mu się one, gdy widzi szpikową kość... Teraz tata siedział nachmurzony. Powiedziałem: — Sam przecież mówiłeś, że gdy ludzie mieszkali jeszcze w pieczarach, to zwabiali do siebie psy smacznymi kośćmi, aż wreszcie psy oswoiły się i przywiązały do człowieka... Więc dawniej nie było szkoda, a teraz ci szkoda? Zdaje mi się, że tacie zrobiło się wstyd. Nic nie odpowiedział, tylko zamiast dwóch kotletów zjadł trzy. 48 11 Po obiedzie poszliśmy nakarmić Kysza. Leżał sobie koło kaloryfera. Trochę już wysechł, był bardzo czysty i ładny. Postanowiliśmy, że jego miejsce będzie w moim pokoju. Miskę z barszczem i wielką kością postawiliśmy przy kaloryferze i odeszliśmy na bok. Kysz wstał, podszedł do miski i nagle, nawet nie powąchawszy jak należy, rzucił się do jedzenia. Słychać było tylko mlaskanie, aż wreszcie w pustej misce zaczęła stukać kość. Wtedy Kysz wyciągnął ją, położył na podłodze, a sam ułożył się obok i, wyciągnąwszy mordę — zamarł, zupełnie jakby czekał, kiedy kość da drapaka, a on puści się za nią w pogoń. Ale kość nie zamierzała uciekać. Kysz wstał, obszedł ją naokoło, trącił łapą, ułożył wygodniej, podciągnął bliżej do okna tak, by padało na nią światło, położył się i zaczął objadać chrząstki. Tata, obserwujący to wszystko, wyszedł z pokoju. Mama aż trzęsła się ze śmiechu. My zresztą wyszliśmy także, żeby nie przeszkadzać Ky-szowi w ogryzaniu. Co prawda ja nie wytrzymałem i zajrzawszy przez szparę, powiedziałem: „Kysz!", a on od razu obejrzał się, nic nie zrozumiał, pomyślał, że mu się przesłyszało i znów wziął się do roboty. Do wieczora dwa razy wychodziłem z nim na i — Kysz, Dwieteczki... 49 spacer po skwerku przed naszym domem, ale z rzemyka go nie spuszczałem. A tata przez cały wieczór był ponury. Tylko palił i palił, stojąc na balkonie, chociaż na ogół był niepalący. Zdaje mi się, że znowu wszystko wydawało mu się szare. — Może jesteś przeziębiony? — spytała mama. — Albo może obraziłeś się o tę kość? — Ach, nie! — machnął ręką. — Czyż naprawdę nie możesz zrozumieć? Cały tydzień jestem niezadowolony z siebie. Nastrój mam szary. — Nie pokłóciłeś się przypadkiem z Siergiejem Siergiejewem? Coś dawno nie był u nas... — Dajcie mi spokój, chcę być trochę sam — powiedział tata i zamknął drzwi od balkonu. Mama posłała mi łóżko. Przy tej okazji wyciągnęła spod mojej poduszki materacyk, który kiedyś leżał na dnie kołyski, i powiedziała: — Trzeba Kysza nauczyć spać na tym. Ale jak to zrobić? — Bardzo prosto. Daj, potrzemy materacyk o jego grzbiet. Tak właśnie zrobiliśmy, choć mama wątpiła w skutek, a Kysz wyrwał się z rąk, chwycił swą kość i uciekł do kuchni. Zacząłem go obserwować. Jak się okazało, szukał miejsca, gdzie mógłby kość schować. W kuchni mu się nie podobało. W skrzynkach leżały tam puste słoiki, przede wszystkim zaś — pachniało cebulą. 50 Pobiegł więc do dużego pokoju, wlazł pod kanapę, potem wylazł spod niej, przespacerował się, zdecydował, że kości pod kanapą absolutnie pozostawiać nie należy i znów powrócił z nią do naszego pokoiku. I wtedy mama przekonała się, że miałem rację. Kysz obwąchał swój materacyk i popatrzył na nas. — Co za miły psiak! Chce coś powiedzieć, ale, jak to pies, nie może — powiedziała mama. — Jak to, nie może? — zaprotestowałem. — Właśnie, że mówi. Tylko ani ty, ani nikt go nie rozumie. — A ty? — Ja rozumiem! — powiedziałem bez wahania. — Więc co on powiedział, gdy spojrzał na nas? — zapytała mama. Właśnie w tej chwili Kysz wepchnął kość pod materacyk, a sam ułożył się na nim. — Powiedział tak: — objaśniłem — „Jaki ja głupi! Szukam i szukam, gdzie schować tę kość! A przecież tutaj jest moje miejsce! I niech tylko ktoś spróbuje mi ją zwędzić!" A Kysz cicho, ale groźnie zawarczał. - — O, widzisz! — wykrzyknąłem ucieszony. Mama była bardzo zdziwiona i kazała mi kłaść się spać, żebym rano wstał wcześniej i wyprowadził Kysza. — Teraz już nie będziesz mógł się wylegiwać! 51 Zgasiła światło i wyszła. Rozebrałem się, wlazłem do łóżka i zacząłem przypominać sobie cały miniony dzień. Jak to rano gryzłem się, że mam takie przezwisko — Dwieteczki — i że jestem najmniejszy z całej pierwszej klasy... Przypomniałem sobie, jak uwolniłem wróbla i muchę i że tata był w szarym nastroju... Jak chodziliśmy po Ptasim Targu i niespodziewanie kupiliśmy smutnego szczeniaka — naszego Kysza... ... A przecież to prawda. Ot, leży tam i oddycha równomiernie. Biały kłębuszek na ciemnym materacyku. I poczułem się taki strasznie szczęśliwy, że od razu zasnąłem... 12 Obudził mnie Kysz. Warczał na kogoś ze złością. Ubrałem się szybko i spytałem: — Kto cię rozzłościł? Przewrócił łapą kość i powiedział: „Tam w środku jest coś smacznego. Dlaczego nie wychodzi, skoro ja chcę to zjeść? Wrr!" — Masz te swoje wrr! — powiedziałem i śrubokrętem wyskrobałem ze środka kości kawałeczek zimnego szpiku. Kysz w mig zlizał go z podłogi i ciekawie zaj- 52 rżał do dziury w kości: może ten smaczny, chytry szpik jeszcze nie wyszedł cały? Jeszcze wczoraj wieczorem mama zmajstrowała dla Kysza obróżkę ze swego starego lakierowanego paska i miedzianego kółka od firanki. Przywiązałem do niego długi sznurek i, starając się nie narobić hałasu, wyszedłem z Kyszem na podwórze. Było jeszcze wcześnie i chłodno. Ale wielu lokatorów spieszyło już do pracy. Przystawali, żeby pogłaskać wesołego psiaka, ja jednak mówiłem „Fu!" i Kysz wymykał się spod obcej ręki. Ludzie zaś bardzo się dziwili, że Kysz, choć taki mały szczeniak, wszystko rozumie. Stałem na chodniku, a Kysz biegał za ogrodzeniem skwerku, załatwiał swoje sprawy i gonił żółte i czerwone, podobne do ptasich łapek, liście klonu. Jemu w futrze było ciepło, a ja tymczasem zmarzłem. Gdy przyszliśmy do domu, mama i tata już nie spali. Nalałem mleka do miski. Do mleka nakruszy-łem chleba. Kysz nagle zaskomlił żałośnie i zaczął biegać po mieszkaniu. Na pewno przypomniał sobie swego poprzedniego właściciela i zatęsknił za nim gwałtownie. Ale potem uspokoił się i zaczął jeść. Tymczasem tata włączył swoją elektryczną maszynkę do golenia „Newa" i zaczął się golić. 53 Kysz szczeknął i zaczął trwożnie węszyć, jakby koło niego latał jakiś ogromny chrząszcz i zamierzał pogospodarować sobie w psiej misce, a może nawet ugryźć samego jej właściciela. Z-z-z-u-u — z-zu — warczała maszynka i Kysz począł skradać się w jej kierunku. Tata golił się niczego nie podejrzewając, ale Kysz już się podkradł, podskoczył i chciał złapać białego buczącego owada, jednak tylko zaczepił o sznur. Przestraszony tata o mało nie upuścił maszynki na podłogę. Kysz miotał się koło niego i ujadał przeraźliwie. Krzyknąłem: — Fu! Kysz, fu! Ale tata, dla żartu, przesunął przed samym nosem Kysza nie milknącą maszynkę i Kysz mało nie oszalał z wściekłości. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy rozzłościła się mama, przybiegła z kuchni, wyszarpnęła sznur z kontaktu i powiedziała do taty: — Wszystkich sąsiadów pobudzimy! A szczeniak przez tę maszynkę nerwowej choroby dostanie. Przecież widzisz, że wprost ze skóry wyskakuje. Też, znalazłeś sobie zabawkę! — Zdaje mi się, że goliłem się i nikogo nie zaczepiałem — powiedział tata i znowu włączył maszynkę, zdążył bowiem ogolić tylko pół twarzy. 54 A Kysz znowu z ujadaniem i skomleniem rzucił się na swego wroga — Bogu ducha winny aparacik do golenia. Wytaszczyłem psa do kuchni, ale i tam szczekał tak, że aż zląkłem się o jego gardło. — Mitia — powiedziała mama — czyż naprawdę nie możesz ustąpić? — Dobrze. Ustępuję i idę do pracy nie ogolony. Niech Siergiej Siergiejew mówi, że rzucam wyzwanie całemu kolektywowi! — zgodził się tata i wyłączył maszynkę. ,,Tak, to jasne, że pogniewał się ze swoim najlepszym przyjacielem Siergiejem Siergiejewem" — pomyślałem. Kysz zaś posłuchał ciszy, spojrzał na mnie i powiedział: „Wrr... Widziałeś, jak rozprawiłem się z tym żukiem? Wszystkich was obronię od niego! Wrr!" Przy śniadaniu wytłumaczyłem tacie, że Kysz jest naszym wiernym i oddanym przyjacielem i dlatego właśnie napadał na aparat. Tata udobruchał się nieco. — Może jego przodkowie wojowali z wszelkiego rodzaju chrząszczami, gzami i innymi żukami? Ale czy z tego powodu mam teraz zapuścić brodę? — Gól się zwyczajną żyletką — poradziła mama. — Przecież dostaję od tego podrażnienia skóry. 55 ш k л — No to w takim razie nie trzeba było kupować szczeniaka! — N-tak! Wczoraj nie dano mi szpikowej kości, a dziś nie mogę się ogolić! — Za to jesteś podobny do szypra z pirackiego statku! — zażartowała mama. — Bardzo dziękuję! — z niezadowoleniem mruknął tata, żałośnie popatrzył na siebie w lustro i poszedł do pracy. — Na pewno ma tam jakieś przykrości — powiedziała mama i jeszcze raz uprzedziła mnie, że jeżeli przez szczeniaka będę się źle uczył, to natychmiast odda go człowiekowi, który potrafi i psy wychowywać, i nie opuszczać się w nauce. Odpowiedziałem, że takim człowiekiem jestem właśnie ja. —- Zobaczymy — powiedziała mama i też poszła do pracy. A mnie strasznie nie chciało się iść do szkoły. Znowu słyszeć na każdym kroku: „Dwieteczki! Dwieteczki!" Znowu układać litery w kieszonkach elementarza, liczyć kreski i czytać sylaby!... A tymczasem w domu czeka na człowieka Kysz! Znowu pożałowałem, że urodziłem się w samym końcu sierpnia, a nie w połowie września, ale jednak ubrałem się, wziąłem teczkę i korzystając, że Kysz drzemał na swym posłaniu, wymknąłem się z domu, 56 13 Po drodze przyglądałem się, jak zapuszczano motor koparki i na pierwszą lekcję spóźniłem się trochę, a nasza nauczycielka, Wieta Pawłowna, powiedziała: — Sierogłazow, przecież mieszkasz najbliżej szkoły. — Więcej nie będę! — odpowiedziałem, jak uczył mnie tata. — Siadaj. Masz teraz nową sąsiadkę. Usiadłem na swoim miejscu i popatrzyłem na tę nową sąsiadkę. Ona też popatrzyła na mnie i przesunęła się na sam brzeżek ławki. — Nie bój się, nie zaczepiam nikogo! — szepnąłem. — Jak się nazywasz? — Śnieżka — odpowiedziała. Pomyślałem z zazdrością: „Jakie śliczne przezwisko!" — A ty jak się nazywasz?.-— spytała ona. — Aleksy — powiedziałem smutno, ponieważ jeszcze ani razu nikt w szkole tak mnie nie nazwał. Wieta Pawłowna podeszła do naszej ławki i zrobiła nam uwagę. Zwłaszcza surowo strofowała Śnieżkę i zapowiedziała, że ją przesadzi. Nie rozmawialiśmy więcej. Cały czas myślałem o Kyszu. Czy smutno mu tam samemu? A na dużej przerwie nie wytrzymałem i pobiegłem do domu, Gdy mozoliłem się z kluczem 57 5^ 79. Jv' 3 *-• О N- Р- ST' 2 р ел С 5' ста "О о Я ГР и А-/ ^ аз т И О3 р ел w zamku, Kysz zaszczekał, a gdy drzwi otworzyłem, rzucił się ku mnie z radosnym skomleniem. „Wrr!... Gdzieś ty się podziewał?" — zapytał. — W szkole — odparłem. — Nie ma rady. My, ludzie, musimy się uczyć. Jeszcze będą dwie lekcje dzisiaj. Nie tęsknij. Masz obwarzanek. Jak wrócę, to zjemy obiad! I niczego tu nie psuj. „Wrr!... dobrze!" — przyrzekł Kysz, ze smutkiem odprowadzając mnie do drzwi. 14 Szybko wróciłem do szkoły. Przerwa jeszcze się nie skończyła. Od razu obstąpiły mnie dzieci. — Dwieteczki! Czemu nie gadasz, że kupili ci psa? — zapytał Tygrys. Postanowiłem, że nigdy nie będę odpowiadał na przezwisko, i udałem, że nie słyszę. . — Dwieteczki! — wrzasnął mi Tygrys w samo ucho. Ale ani drgnąłem nawet, tylko zamarłem ze strachu. — Ogłuchłeś czy co? Dwieteczki!! Nagle z ławki wyszła Śnieżka i cichym głosem powiedziała do Tygrysa: — On się nazywa Aleksy, a nie Dwieteczki. — Coo? — Tygrys aż przysiadł ze zdumienia. 58 Ale Śnieżka nie przestraszyła się. Podeszła do Tygrysa, walnęła go elementarzem po głowie i powtórzyła: — On nazywa się Aleksy, a nie Dwieteczki! Zrozumiałeś? Tygrys uśmiechnął się, jakby nie dowierzając, że jakaś tam dziewczynka mogła trzasnąć jego, największego w klasie, elementarzem w głowę. A Śnieżka, żeby Tygrys nie miał co do tego ani cienia wątpliwości, przyłożyła mu jeszcze raz. W klasie zrobiło się cicho jakby makiem zasiał. Tygrys siedział ogłupiały i bezradny. Napaść na Śnieżkę nie miał odwagi. — Zapamiętaj! A-lek-sy! Nie pozwolę go przezywać. 59 — Na niego nie wołają Aleksy, tylko Alosz-ka — odezwał się ktoś. — A ja powiadam, że Aleksy! — oświadczyła stanowczo Śnieżka, tupiąc nogą i nikt nie miał ochoty z nią się sprzeczać. — A ty, Aleksy, nie bój się nikogo! Jak tylko ktoś cię zaczepi, to ja go zaraz obleję atramentem! Zrobiło mi się wstyd, że ja wszystkich się boję, a Śnieżka nie zlękła się Tygrysa, choć przecież jest tysiąc razy silniejszy od niej... Zadźwięczał właśnie dzwonek i przyszła Wieta Pawłowna. Spojrzała po nas wszystkich i powiedziała do Tygrysa: — Misza Lwów! Znowu zapomniałeś chusteczki do nosa? — Nie, mam ją w kieszeni, o! — odpowiedział Tygrys. — Więc dlaczego wycierasz nos w bibułę? — Bo to prędzej — wyznał Tygrys i wszyscy, razem z nim i Wietą Pawłowna, roześmieli się. — Proszę więcej tego nie robić... Dzieci! Ta lekcja będzie poświęcona wspomnieniom. Ale każdy z was niech przypomni sobie nie to, co było rok czy dwa lata temu, a wczorajszą niedzielę. Jak ją spędziliście? Co najbardziej utkwiło wam w pamięci? Wspominać będziemy, oczywiście, po kolei. Kto pierwszy? Posłuchamy Sierożki Kozłowa. Naj pierwszy podniósł rękę. Sierożka podszedł do tablicy i powiedział: - Byłem na weselu babci i dziadka. To nie 60 było zwykłe wesele, tylko złote. Babcia upiekła pieróg, wielki jak stół! A na nim pieczonymi literami wypisała słowa. — A nie wiesz, co tam było napisane? — spytała Wieta Pawłowna. — Zanim zdążyłem przeczytać, pierog zjedli razem z literami. — To nic, Sierożka! Już niedługo nauczymy się prędko czytać. Bardzo przyjemnie, że miałeś okazję być na złotym weselu swoich dziadków. — Moja babcia umarła w zeszłym roku — szepnąłem do Śnieżki. — A mego dziadka na wojnie zabili — odpowiedziała. Po Sieriożce opowiadał Zora Fiodorów. Razem z siostrzyczką był w teatrze kukiełek i w czasie przerwy pił lemoniadę. Masza Boczarowa sadziła pod oknem krzak bzu, a potem oglądała telewizję... Ola Danowa, ta, co ma przezwisko Oda, była z rodzicami w lesie i piekła kartofle w ognisku... A Mitia Wiszniewskij wybrał się z bratem na mecz piłki nożnej, w drugiej połowie gry gdzieś się zgubił i ogłaszali o nim przez megafon. Kac był w zoologicznym muzeum i odłamał żebro jakiemuś przedpotopowemu jaszczurowi. Jego ojciec o mało nie zapłacił za to kary i przez całą godzinę przymocowywał to żebro z powrotem. 61 Rewik Babadżanian jeździł do Wnukowa odprowadzać babcię i widział samolot nowego typu... Najciekawszą jednak historię opowiedział Misza Jakowlew. Ojciec zaprowadził go na WDNK*. Jeździł po tej wystawie małymi wagonikami. Potem poszli obejrzeć rakietę ,,Wostok", w której Gagarin latał w kosmos. Misza skorzystał, że jego ojciec zagadał się z jakimś znajomym i szybko wbiegł po schodach do kabiny rakiety. Usiadł w fotelu, wyjrzał przez okrągłe okienko i nacisnął czerwony guziczek. W dole od razu zabulgotało. Misza w pierwszej chwili przestraszył się, że bez pozwolenia leci w kosmos i nawet nie wie, co trzeba nacisnąć, żeby wrócić z powrotem, ale przypomniał sobie, że teraz umieją już robić spotkania pojazdów kosmicznych na orbicie, więc za nim poleci albo Titow, albo Leonów i wezmą go na hol. — Ale rakieta nie wystartowała. Była przywiązana — powiedział Misza z żalem. — Popatrzyłem sobie dookoła przez okrągłe okienko, potem zszedłem na dół i dostało mi się zdrowo. Tego opowiadania słuchaliśmy z wielkim zainteresowaniem, chociaż ktoś z tylnych ławek powiedział ponuro: — Bujda! * Wystawa osiągnięć narodowej gospodarki ZSRR. Wieta Pawłowna zwróciła temu komuś uwagę, a Misze pochwaliła, ale jednocześnie powiedziała, że nie należy włazić wszędzie, jeśli kiedyś pójdziemy na wycieczkę. — Sierogłazow! Śmiało! Nie bój się, podnieś rękę! Miałem straszną ochotę opowiedzieć i opowiedziałem, jak to kupowaliśmy z tatą Kysza i ile ciekawych rzeczy było na targu. Wieta Pawłowna pochwaliła mnie i nagle podeszła do Tygrysa. Płakał schylony nad ławką. — Misza Lwów! Co ci jest? Kto ci dokuczył? — spytała Wieta Pawłowna, kładąc mu rękę na ramieniu, ale Misza tylko pochlipywał i nic nie odpowiadał. Śnieżka miała minę winowajczyni, bo myślała, że to przez nią Tygrys płacze. Wieta Pawłowna pochyliła się nad Misza i usłyszałem, jak Tygrys powiedział: — Wszystko było źle... zupełnie źle... Po tych słowach przestał płakać i przyłożył do twarzy bibułę, ale nie chciał powiedzieć, co było źle. 15 Na ostatniej lekcji znowu myślałem tylko o Kyszu i zaraz po dzwonku chciałem pędzić do domu, ale Wieta Pawłowna kazała nam ustawić się w pary i w porządku udać się do szatni. 63 Śnieżka i ja byliśmy w pierwszej parze. Uczniowie ze starszych klas przyglądali się nam, dziwowali się i mówili: — Dwieteczki! To ci malutki! Przy końcu korytarza przystanęliśmy koło wielkiej szkolnej gazetki ściennej i Wieta Pawłowna zwróciła naszą uwagę na fotografię chłopca w kąpielowym czepku. Jedną ręką trzymał się poręczy. Twarz miał uszczęśliwioną, całą w kropelkach wody. Właśnie wyszedł z basenu. Przez ten kąpielowy czepek i uśmiech nie poznałem go z początku. A przecież to był Rudik Baryszkin. Uczeń dziewiątej klasy, mój sąsiad z klatki schodowej i właściciel wilczycy Hery. Ale nie uśmiechał się nigdy, chodził z zadartym nosem i nikomu nie mówił dzień dobry. Powiedziałem o tym Śnieżce. — Ja też tak myślałam. To widać po nim od razu! — powiedziała Śnieżka. A tymczasem Wieta Pawłowna tłumaczyła nam: — Dzieci! To jest Rudik Baryszkin. Uczeń naszej szkoły i znany czempion w pływaniu. Róbcie poranną gimnastykę. Starajcie się, a i wy będziecie tacy rośli, silni i zgrabni jak on. Kto wie, może także ustanowicie nowe rekordy. — Już chodzili ze mną do lekarza, uprawiałem gimnastykę, podnosiłem ciężary, rozciągałem sprężyny, a pomimo to prawie wcale nie rosnę — powiedziałem do Śnieżki. 64 Wieta Pawłowna jeszcze coś tam opowiadała 0 Rudiku Baryszkinie i jego wyczynach, ale już nie mogłem wytrzymać i wymknąłem się do domu, do Kysza, chociaż wiedziałem, że jutro dostanie mi się za naruszenie dyscypliny. 16 Wszedłem i zamarłem z przerażenia: w przedpokoju poniewierał się obrus ze stołu. Wazon z georginiami, który stał na nim, na pewno spadł i potłukł się. Cała podłoga usiana była skrawkami „Ogonioka", a na nich leżał pogryziony krawat taty. Kysz nie wybiegł mi na spotkanie, ponieważ był właśnie bardzo zajęty: podskakiwał i chwytał zębami za sznureczek od wyłącznika z białym ciężarkiem na .końcu. Ten sznurek przedłużono specjalnie dla mnie. Dwie lampy w żyrandolu to zapalały się, to gasły. Kyszowi bardzo się to podobało. Od razu zapomniałem o wszystkim, co on narozrabiał, i zacząłem uczyć go zapalać światło na komendę. 1 nauczyłem. Wkrótce jednak podskakiwanie dokuczyło Kyszowi, zaczął latać jak oparzony po całym mieszkaniu i łapać mnie za spodnie. Przywiązałem go więc do kaloryfera, obok jego posłania. 5 — Kysz, Dwieteczki. 65 Kysz cichutko zaskomlił. Na pewno przypomniało mu się od razu, jak go przywiązywano tam, gdzie był poprzednio. Potem obejrzałem całe mieszkanie. Wazon, jakimś cudem, nie stłukł się, ale georginie rozparcelowane były nieomal na poszczególne płatki. Na czarnych nóżkach stolika pod radio widać było białe zadrapania. To Kysz ostrzył sobie na nich zęby. W kuchni też pokazał, co potrafi. Trzeba było natychmiast brać się do sprzątania. Nagle zadzwonił telefon i mama zapytała: — Jak tam było w szkole? — Jak zwykle — odparłem. — Do ławki razem ze mną posadzili teraz Śnieżkę. — Kogo? Kogo? — nie zrozumiała mama. — I nie mówi się ,,do ławki", a „w ławce". — Ona poskromiła Tygrysa — opowiadałem. — Nie zagaduj! Jak się zachowywał Kysz? — Na czwórkę — powiedziałem po namyśle. — A dokładniej? — Na czwórkę z plusem. — Jesteś tego pewien? — No chyba! — zawołałem, bo naprawdę byłem o tym głęboko przekonany. Przecież piątki w żaden sposób postawić mu nie było można. A trójki też nie. Oczywiście pogryzł krawat taty, ten ze złotą nitką, ale poprawił się, bo nauczył się zapalać i gasić światło. 66 A więc oceniłem sprawiedliwie, że zasłużył na czwórkę. A ten plus — to już dodatek za wesołe usposobienie... — Zjedzcie obiad, wyjdźcie na spacer i siadaj do lekcji ■— powiedziała mama. Obiecałem, że tak właśnie zrobię, i odwiesiłem słuchawkę. Ale na duszy było mi smętnie. Nie wiadomo, czy mama zgodzi się z moją oceną Kysza. I czy 5« 67 nie odda go za te wszystkie szkody, które wyrządził... — Nie wiesz, że jesteś przyjęty na próbny okres? — spytałem Kysza jak najsurowiej. „Wiem. Chyba, że wiem. Wrr! Ale myślisz, że to wesoło tak siedzieć samemu?" — zaskomlił. — Niewesoło. Ja też siedziałem sam, jak chorowałem na grypę, ale przecież takiego bałaganu w mieszkaniu nie robiłem! Kysz milczał. Wydawało mi się, że nie uwierzył mi. No i miał rację. Bo kiedy chorowałem na grypę i nie chodziłem do przedszkola, to narozrabiałem w domu jeszcze więcej niż on. Bez pozwolenia odkurzyłem elektroluksem cały pokój i nawet nie zauważyłem, jak elektroluks wessał drewniany flakonik różanego olejku, bilety do kina, maminą spinkę do włosów z kamyczkiem i siatkę na włosy... — No więc, zachowuj się jak należy — powiedziałem do Kysza. „Więcej nie będę" — przyrzekł, siadając i pod-ginając jedną łapę. 17 Potem zjedliśmy obiad i wyszliśmy na spacer. Dzieci na podwórku nie było, nikt się mnie nie czepiał i uczyłem Kysza iść przy nodze, ale on nie słuchał i figlował, szarpiąc za smycz. 68 Nagle z naszej klatki schodowej wyszedł na podwórze ze swą wilczycą znakomity pływak, Ru-dik Baryszkin. Kysz na widok Hery zamerdał ogonem i pociągnął mnie w jej stronę. W dodatku merdał tym ogonem tak zamaszyście, że aż sam się zataczał w różne strony. Podeszliśmy bliżej. Hera też zauważyła Kysza, przysiadła, nastawiła uszy, trochę pochyliła głowę, ale ogonem nie kręciła. — Skąd masz tego Pigmeja? — spytał Rudik. Patrzył na mnie z góry, nieprzyjemnie krzywiąc wargi. Nie wiedziałem, co to jest „pigmej", i opowiedziałem Rudikowi, jak kupiliśmy Kysza i że nie dano nam żadnych papierów. Ale on jest potomkiem rasowych psów- i ma znamienitych przodków. — A Pigmej to rasa? — spytałem Rudika. — Tak — odpowiedział. Kysz bez przerwy wyrywał się do zabawy ż Herą. Skomlał, skowyczał, szczekał i zadzierając głowę prosił mnie: „Spuść mnie choć na minutkę! Nic złego temu wielkiemu psu nie zrobię... Pobawię się tylko! Spuść! Zazdrościsz czy co?" I już miałem zamiar spuścić Kysza ze smyczy, gdy nagle Rudik, nie otwierając zaciśniętych ust, powiedział ni z tego, ni z owego do Hery: — Bierz! Hera w milczeniu, jak rekin, rzuciła się do 69 Kysza, a on skoczył jej na spotkanie. Nie mógł przecież wiedzieć, że ona na niego napada i chce go ugryźć. Ze strachu o Kysza wszystko we mnie zlodowaciało, ale zdążyłem szarpnąć za sznurek i Kysz ze skowytem przypadł do moich nóg o włos od wyszczerzonych zębów Hery i jej nabiegłych krwią ślepi. Hera kłapała zębami. A Rudik uśmiechał się, rozciągając w niteczkę swe wąskie wargi. Pierwszy raz widziałem jego uśmiech, od którego twarz stawała się jeszcze bardziej zła i odpychająca. Z trudem przytrzymywał rwącą mu się na łańcuchu Herę,, a uspokoił ją w mgnieniu oka krótkim „Nie rusz!" Nigdy jeszcze nie bałem się tak strasznie, jak przez tę jedną minutę. I ledwo zdążyłem pomyśleć, że niebezpieczeństwo już przeminęło, gdy Rudik znowu powiedział: — Bierz! Hera znowu stanęła dęba ze złości i znowu jego „Nie rusz!" ją uspokoiło. A drżący Kysz, nic z tego nie rozumiejąc, wyglądał spoza moich nóg. Co prawda, to ja sam nie mogłem zrozumieć, po co uczyć psa, żeby napadał na drugiego, w dodatku o tyle mniejszego. Rudik i Hera poszli sobie z podwórka, jak gdyby nigdy nic. 70 Rudik jeszcze odwrócił się, powiedział poważnie: — Na drugi raz weź ze sobą pieprzu i musztardy, żeby mojej Herze lepiej twój Pigmej smakował... Hera tak głośno szczekała przy tym, że lokatorzy zaczęli wyglądać przez okna i powychodzili na balkony. — Skandal! Samochodom nie wolno trąbić, a psy szczekają! — Mało było jednego straszydła, to jeszcze drugie przybyło! Było mi okropnie, przeokropnie przykro. A Kysz, po tej całej historii, chodził ze mną cichy, jakiś przybity, nie płoszył gołębi, nie gonił spadłych liści i, skomląc od czasu do czasu, pytał: „I co ja jej takiego zrobiłem? Nie wiesz?" — Nie mam pojęcia — powiedziałem i przyłożyłem mu rękę do serca: czy bardzo tłucze mu się ze strachu? Serce Kysza biło prędko-prędko. Wtedy rozpiąłem koszulę i przyłożyłem rękę do swojej piersi. Moje serce biło jeszcze prędzej. — Za odważni to my nie jesteśmy! — powiedziałem i odechciało mi się spacerować. Zresztą trzeba było przecież brać się do lekcji. Pisać w zeszycie kreski, haczyki, linijki liter i cyfr. 71 18 Zanim jednak usiadłem do lekcji, wziąłem kluczyk i poszedłem zajrzeć do skrzynki na listy. Zdawało mi się, że przez dziureczki coś w niej bielało. Gazety tata zabierał rano, więc teraz był na pewno list albo dziewiąty numer „Młodego Przyrodnika". Pismo to przychodziło zawsze punktualnie i bardzo je lubiłem. Było tam dużo ciekawych obrazków i fotografii różnych zwierząt. Kysza znowu przywiązałem do kaloryfera, żeby nie nabroił i zszedłem na parter. Na podeście, przed wspólną dla naszej klatki skrzynką pocztową, sąsiedzi obstąpili listonoszkę i rozprawiali o czymś z oburzeniem. Otworzyłem kluczykiem drzwiczki naszej przegródki. Była pusta. Sąsiedzi patrzyli na mnie podejrzliwie. — Proszę pani — spytałem listonoszki — czy „Wesołe Obrazki" i dziewiąty numer „Młodego Przyrodnika" już pani roznosiła? — O, proszę, „Młodego Przyrodnika" też gwizdnęli! Jeśli macie tu złodzieja, to nie moja wina. Dziesięć lat pracuję i żadnych reklamacji nie miałam — powiedziała listonoszka. Prawdę mówiąc, to' już i dawniej ginęły czasem z naszych skrzynek gazety i pisma, ale to zdarzało się rzadko. A teraz okazuje się, że w zeszłym tygodniu i dzisiaj przepadł „Ogoniok" Si- 72 zowa, „Zdrowie" Krotkiny, „Hodowla Kwiatów" i „Pszczelarstwo" Badadżaniana. Prócz tego, regularnie ginęły te gazety, w których podawano tabelę wygranych fantowej loterii. — Okropność! Nie mogę wprost uwierzyć, żeby ktoś z naszej klatki był do tego zdolny! — powiedziała Krotkina. — A co pani tak na mnie patrzy? — nie wytrzymałem i obruszyłem się. — Moje gazety też przecież kradną. —■ Ja tam nic nie wiem! Sami sobie dochodźcie prawdy! — powiedziała listonoszka i poszła. — Trzeba wyznaczyć dyżury do obserwowania skrzynki — zaproponował Babadżanian. — Przecież tacy dranie muszą mieć klucz od ogólnego zamku. Hurtem kradną. Nie warto w ogóle prenumerować — powiedział z goryczą emeryt Sizow. Wróciłem na górę. Mnie też było smutno. Czeka człowiek i czeka przez cały miesiąc na nowy numer, a potem kradną mu go sprzed nosa. — Kysz! — powiedziałem. — Wiesz co? Złapiemy tego złodzieja! Ja sam nie dam rady. Nie umiem węszyć, a ty możesz wpaść na trop. Złapiemy? „Wrr! Mój znakomity pra-pra-pradziadek nie takich łapał!" — ucieszył się Kysz i kichnął dwa razy, zupełnie jakby przeczyszczał sobie nos, żeby lepiej pochwycić ślad. 73 Lekcje były mi już nie w głowie. Wyobraziłem sobie, jak to Kysz wpada na trop złodziei gazet i pism. Ścigamy ich, a oni ostrzeliwują się i ranią Kysza. Ale zostają aresztowani, a helikopter pogotowia przewozi Kysza na operację. Daję mu swoją krew, bo stracił jej dużo z broczącej rany i trzeba mu zrobić transfuzję... Kysz chodził tuż koło mnie i czuł, o czym myślę: powarkiwał i poszczekiwał ze zrozumieniem. — Teraz trzeba się zastanowić, jak ich wyśledzić — powiedziałem do niego. „No to się zastanawiaj. Od tego masz głowę, a już ja będę się potem dowąchiwał" — odparł Kysz. 19 Najpierw jednak zrobiłem trochę porządku w mieszkaniu. Powycierałem nowe kałuże i nawet przeprasowałem pogryziony przez Kysza krawat taty. Przy tym prasowaniu zapachniało odrobinę spalenizną, a na krawacie znikły w jednym miejscu złote nitki. Potem postawiłem przed sobą zegarek, żeby zobaczyć, ile czasu będę wymyślał sposób na wyśledzenie podkradacza gazet — siadłem i zacząłem myśleć. I równo po dwunastu minutach wymyśliłem chytrą pułapkę. Wziąłem stary numer czasopisma „Wiedza to 74 potęga", który wyglądał zupełnie jak nowy, spod posłania Kysza wyjąłem jego kość, obwąchałem ją i natarłem nią okładkę „Wiedzy". Potem poszedłem i, ukradkiem, gdy nikogo na klatce nie było, włożyłem pachnące kością pismo do naszej skrzynki. Teraz trzeba było cierpliwie czekać, kiedy pismo zniknie i w porę to zauważyć. Jeśli złodziej mieszka na naszej klatce schodowej, to niemożliwe, żeby Kysz nie trafił do niego po zapachu swojej najlepszej, ukochanej kości. Co prawda, okładka posmarowana tranem pachniałaby mocniej, ale może Kysz, tak jak i ja, nie lubi tranu? — Do pułapki nie tylko mysz, ale i człowiek wpada też — powiedziałem do Kysza. 20 Kiedy mama i tata przyszli z pracy, opowiedziałem im, jaką zastawiłem pułapkę, i prosiłem, żeby nie wyjmowali „Wiedzy" ze skrzynki. Oberwałem za nie odrobione lekcje. Natomiast za to wszystko, co nabroił Kysz, wcale mnie o dziwo nie łajano. Mama tylko surowo przypomniała o próbnym terminie i zupełnie nie zdziwiła się, gdy trąciwszy sznurek, zawołałem do Kysza: — Światło! — a on podskoczył i zapalił żyrandol. Taty to nie ucieszyło. Był zły, nie ogolony 75 i z ukosa rzucał na Kysza nieprzyjazne spojrzenia. Nagle mama wskazała nam na smugę czerwonych promieni słońca, wpadających przez okno. Kysz siedział na końcu tej smugi, w samym środku wielkiej słonecznej plamy na podłodze i kręcił ogonem. Tata popatrzył i nie zrozumiał, o co mamie chodzi. Ja też nie wiedziałem. — Kysz kręci ogonem i podnosi kurz w mieszkaniu. Cały tuman go stoi. W promieniach widać wyraźnie — wyjaśniła mama. Teraz, oczywiście, i my z tatą zauważyliśmy, jak w słonecznej smudze unoszą się miliardy pyłków, wzbite w powietrze przez ten merdający ogon Kysza. — No tak — ponuro powiedziała mama. — Teraz wszystko będzie zakurzone. A ja będę chodzić ze ścierką za Kyszem i wycierać. Dziękuję. — Na miejsce! — krzyknąłem na Kysza i tupnąłem nogą. Podkulił ogon i nie rozumiejąc, za co na niego krzyczą, potulnie wyniósł się z pokoju. Tata, chcąc się odegrać za to, że nie dostał kości i nie mógł się ogolić, powiedział do mamy: — Jedno z dwojga: albo będziemy wspólnie walczyć codziennie z kurzem, albo amputujemy naszemu psu ogon. Sprowadzimy do zera, jak to się mówi, merdający moment i wszystko będzie w porządku. A w ogóle, jeśli szczeniak wnosi w nasze życie tyle zamieszania, to może należa- 76 łoby poszukać dla niego innych państwa? — tata zaczął spacerować po pokoju. — A ty co, chcesz zostać na drugi rok w pierwszej klasie? Dlaczego nie odrobiłeś lekcji? Uważasz, że uczyć szczeniaka, to ważniejsze niż uczyć się samemu? Kysz już umie zapalać światło, a ty nie potrafisz prze-sylabizować ani jednego słowa! — To po co posłaliście mnie do szkoły? Jestem tam najmniejszy ze wszystkich! Przezywają mnie „Dwieteczki"! Trzeba było napisać w metryce, że urodziłem się drugiego września, a nie trzydziestego pierwszego sierpnia. Jeszcze cały rok chodziłbym do przedszkola i nauczyłbym się czytać — powiedziałem i od razu pożałowałem tych słów. — Ach tak, to znaczy, że gdybyś umiał wtedy mówić, poradziłbyś mi sfałszować twoją metrykę? Żałujesz, że od razu, na samym początku swego życia nie oszukałeś państwa? — cicho spytał tata. Pokręciłem głową przecząco, nie pamiętałem bowiem, żebym kiedykolwiek pragnął czegoś takiego. Mama słuchała tego wszystkiego w milczeniu. Między rodzicami była umowa — wiedziałem o tym od dawna — że jeśli tata łajał mnie za coś, mama się nie wtrącała, a jeśli ona, to wtedy tata milczał. — Mitia — powiedziała mama wreszcie — jeśli już skończyłeś, to może ja teraz coś powiem. 77 — Nie! — Uparł się tata. — Do końca rozmowy jeszcze daleko! Minął cały tydzień szkolny, a w twoich zeszytach same kleksy i jakieś zygzaki zamiast prostych kresek! Ręka ci drży 4 czy co? — Jakoś ciężko mi się porusza — powiedziałem. — A jak rozkręcałeś mój aparat fotograficzny, to ci się ruszała? — Ruszała — powiedziałem. — Krótko mówiąc, wszystko rozumiem — oświadczył tata i zażądał nieoczekiwanie, żeby w ciągu jutrzejszego dnia oduczyć Kysza robienia kałuż na podłodze. —: Mitia! Chodź, przejdziemy się trochę po świeżym powietrzu — zaproponowała nagle mama. Znaczyło to, że nie chce, bym słyszał, o czym będzie poważnie rozmawiała z tatą. — Chłodno na dworze — powiedział tata. — To włóż palto. — Przecież jest w pawlaczu. — Więc je zdejm. Najwyższy czas — powiedziała mama i tata musiał wydostać swoją jesionkę, a ja znowu trzymałem mu drabinkę. Potem rodzice poszli spacerować po świeżym powietrzu. Kysz smutny leżał na swoim posłaniu. Zdawało się, że czuje swą winę. ,,Od jutra, przed wyjściem do szkoły, będę go 78 przywiązywał, żeby oduczył się robienia takiego bałaganu" — pomyślałem sobie i wyjrzałem przez okno. Tata i mama spacerowali po skwerku. Tata rozprawiał o czymś żywo i wymachiwał rękoma. Zasiadłem do lekcji i zacząłem nowy zeszyt. A Kysz stanął za krzesłem naprzeciwko mego stolika i przyglądał się, jak maczam stalówkę i wypisuję nią kreski i kółka. Z ciekawości aż język wysunął, ale nie przeszkadzał mi. Przeciwnie. Udało mi się kilka kresek bardzo równych, nie za grubych i zrobiłem bardzo mało kleksów. Potem uczyłem się czytać sylaby. A potem wrócili rodzice. Tata powiedział: — Gdybym był wiedział, to wcale bym się nie starał zjadać z nim puda soli! Zdradził naszą przyjaźń! — A ja uważam, że to ty nie masz racji — powiedziała mama. — I póki sam się do tego nie przyznasz, będziesz się złościł. — Za nic! O, nigdy w życiu! — zawołał tata i sprawdził moje zeszyty. Przed snem zapytałem, kto z jego przyjaciół okazał się zdrajcą. — Siergiej Siergiejew — powiedział tata. ■— To cały pud soli poszedł na marne? — Są jeszcze jakieś pytania? — sucho zapytał tata. Mieliśmy taką umowę, że aby nie zanudzać tatę co pięć minut, przez cały dzień zapamiętywa- 79 łem sobie wszystkie pytania i wieczorem zadawałem razem. — Co to jest Pigmej? — spytałem. — Na to odpowiem jutro — powiedział tata. — Innych pytań już nie ma? — Dlaczego Siergiej Siergiejew jest zdrajcą? Co on zrobił? — Zrozumiesz, jak dorośniesz! — powiedział tata. — A o te Dwieteczki wcale nie musisz się obrażać. To wspaniałe i bardzo rzadkie przezwisko. Takie przezwiska miewają tylko Indianie. Pamiętasz, czytałem ci kiedyś o takim, którego nazywano: „Ten, Który Maluje Włosy na Rudo". Więc nie masz się o co gniewać. — A jak ty byłeś w pierwszej klasie, to jak cię przezywali? — Bułka. Nazywano mnie Bułką, bo lubiłem jeść w czasie lekcji. Ale potem się odzwyczaiłem. No, śpij już — powiedział tata... 21 Nazajutrz rano, przed wyjściem do szkoły, zrobiłem tak, jak sobie umyśliłem: przywiązałem Ky-sza. Postawiłem mu blisko miskę z mlekiem, naczynie z wodą i ukrajałem kawałek kiełbasy. — Tylko żebyś mi czasem nie przegryzł sznurka — powiedziałem. — Ja też muszę siedzieć na ławce, jak na uwięzi, po trzy kwadranse. A przer- 80 wy są krótkie. Na lekcji wystarczy głowę wykręcić w inną stronę, to zaraz człowiekowi robią uwagę. I przed dzwonkiem ruszyć się z klasy nie można. Rozumiesz? ,,Wrr! Nic nie rozumiem. Idź już lepiej, bo się spóźnisz!" — powiedział Kysz i poszedłem do szkoły, ale tym razem nie spóźniłem się. Motor ciągnika zapuścili już beze mnie. Fukał i kopcił w niebo niebieskimi kółkami dymu, a kierowca przyczepiał do jego ramienia zamiast koparki jakiś ogromny kawał żelaza podobny do bomby... W klasie od razu napadła na mnie Śnieżka: — Dlaczego wczoraj nie poczekałeś na mnie, tylko uciekłeś sam? — Kysz siedział głodny i strasznie rozrabiał — odpowiedziałem. — Żebyś więcej tak nie robił! Wypada się pożegnać. Gdy już zaczęła się lekcja, Śnieżka szepnęła: — Chcesz, to się załóżmy, że ja zaraz, na lekcji, pogryzę szablę i połknę. — A o co się założymy? — zapytałem i nawet się nie zastanowiłem, skąd Śnieżka wzięła szablę. — Załóżmy się, o co kto będzie chciał — powiedziała. — Taki zakład nazywa się „Amerykanka". Wieta Pawłowna na szczęście patrzyła w in- 6 — Kysz, Dwieteczki... 01 ną stronę. Uścisnęliśmy sobie ze Śnieżką dłonie, a Ola Danowa, ta, co ją przezywali Oda, „przecięła" nam ręce. Śnieżka wyciągnęła z teczki coś, co było owinięte w zatłuszczony papier, i położyła sobie na kolanach. — Lepiej może nie połykaj na lekcji — szepnąłem. — Poczekajmy do przerwy. — Nie zdążyłam zjeść śniadania — powiedziała i wyjęła kawałek bułki. — Szabla z chlebem jest smaczniejsza. No, patrz! Ze zdenerwowania aż otworzyłem usta, a Śnieżka wyjęła z papieru coś, co było rdzawo-srebrzyste, ale nie miało rękojeści. Odgryzła kawałek, pożuła i połknęła. Potem znowu ugryzła i z pełnymi ustami powiedziała: — Nie domyśliłeś się, że ta szabla to po prostu smażona ryba? Przegrałeś! Roześmiałem się na całą klasę i natychmiast podeszła do nas Wieta Pawłowna. — Sierogłazow! Z czego się śmiejesz? Wstań! — Strasznie mnie coś rozśmieszyło — powiedziałem prawdę, bo przyrzekłem tacie, że nigdy nie będę kłamał nauczycielom. — Co cię tak rozśmieszyło? Milczysz? Siadaj. Snieżana Sokołowa, wstań. Co się tu u was dzieje? , Śnieżka zdążyła wszystko prędko połknąć i odpowiedziała: 82 — Jeśli można, to ja wszystko wytłumaczę na ucho. — Nie, nie można. Nie wypada szeptać przy innych. To nieładnie. Wobec tego Śnieżka odważnie opowiedziała na głos, jak to założyła się ze mną, że zje podczas lekcji szablę z chlebem, ponieważ nie zdążyła w domu zjeść śniadania i pokazała całej klasie nie dojedzony kawałek tej morskiej ryby. — A w sklepie jest jeszcze inna ryba: mrożony kapitan — dodała na zakończenie i wszyscy, razem z Wietą Pawłowna, śmieliśmy się serdecznie. Ale raptem Wieta Pawłowna spoważniała, 6* 83 usiadła przy swoim stole, zamyśliła się i zapytała: — Kto mi odpowie, co to takiego dyscyplina? — To wykonywanie wszystkiego tego, co każą — powiedziała Śnieżka, podnosząc rękę. — Otóż „każą" to nie jest właściwe słowo — powiedziała Wieta Pawłowna. — Bardzo bym nie chciała kazać wam się uczyć, kazać wam słuchać mnie uważnie zamiast zajadać smażoną szablę. Kazać wam czysto pisać, dobrze czytać i rachować. Wy powinniście sami — rozumiecie! Sa-mi dobrze się uczyć i dobrze sprawować. A po co powinniście dobrze się uczyć? Kto nam to powie? Proszę bardzo, Misza Lwów! — Powinniśmy się dobrze uczyć, żeby wszystko wiedzieć — powiedział Tygrys. — A dlaczego chciałbyś wszystko wiedzieć? — Bo ciekawe — odparł Tygrys. — A po co jest potrzebna dobra dyscyplina? (Wiele dzieci podniosło ręce). Odpowie nam Ola Danowa. — Zła dyscyplina przeszkadza dobrze się uczyć — cicho powiedziała Ola, ta, która przecięła nam dłonie podczas zakładu. — Śnieżana Sokołowa! Teraz już wiesz, co to jest dyscyplina? — Już się domyśliłam — powiedziała Śnieżka. — To jest, jak człowiek sam sobie każe zrobić coś dobrego. 84 — Zuch! A jeśli chodzi o tę rybę, to mogłaś poprosić o pozwolenie, a ja bym się zgodziła, żebyś cichutko zjadła smażoną szablę. I nie stracilibyśmy przez to tyle czasu. Sierogłazow, a ty zrozumiałeś, dlaczego na lekcji nie należy śmiać się nagle ni z tego, ni z owego? — Bo choćby nie wiem jak człowieka coś śmieszyło, nie można innym przeszkadzać w nauce — odpowiedziałem. — Zuch! Siadaj. Wieta Pawłowna dalej prowadziła lekcję. „Gdyby to mamie i tacie powiedziała, że jestem zuch, byłoby naprawdę zupełnie dobrze" — pomyślałem sobie. 22 Na przerwie Tygrys podszedł do mnie i zapytał: — Dwieteczki! A jak tam twój szczeniak? Na pewno tylko przez zapomnienie powiedział „Dwieteczki", bo zaraz ze strachem popatrzał na rozgniewaną Śnieżkę. Ale wcale się nie obraziłem i odpowiedziałem mu: — Szczeniak jest bardzo fajny, tylko dyscyplina u niego wysiada. Nie wszystko robi, co mu się każe. — E-ech! — jakoś dziwnie powiedział Tygrys i wybiegł na korytarz. 85 Wytłumaczyłem Śnieżce, że moje przezwisko jest bardzo rzadkie. Zupełnie jak indiańskie i będę się na nie odzywał. — Jak chcesz, Aleksy. Nie zapomniałeś o naszym zakładzie? Przyznałem, że przegrałem, chociaż szabla była smażona, i zapytałem, jakie żądanie mam spełnić. — Powiem ci na ostatniej lekcji. Jeszcze się nie namyśliłam — powiedziała Śnieżka. W czasie dużej pauzy, tak jak wczoraj, popędziłem do domu. Kysz nie wyskoczył mi na powitanie, a nawet nie zamerdał ogonem. Nie tknął ani mleka, ani wody, ani kiełbasy. Leżał, z nosem między przednimi łapami, jak na Ptasim Targu, gdy był wystawiony na sprzedaż. Przykucnąłem i, odgarnąwszy mu ręką grzywkę, zajrzałem w jego psie oczy. Były ciemnopiwne i wilgotne jak wiśnie po deszczu. Kysz był ciężko na mnie obrażony. Pogłaskałem go i powiedziałem: — Kysz! Na razie uczę cię dyscypliny i zmuszam do niej, a potem tak się przyzwyczaisz, że sam ją sobie będziesz nakazywał. U nas, ludzi, też jest tak samo. Na przykład, pierwszego września bez pytania wyszedłem z klasy podczas lekcji. Złapano mnie, posadzono z powrotem na 86 miejscu i kazano siedzieć do dzwonka. Po prostu przywiązano, jak ja ciebie. A teraz już wszystko zrozumiałem i przed przerwą z klasy nie wychodzę. Zobaczysz, jeszcze będziesz mi wdzięczny. I nie dąsaj się. Przecież ja nie obraziłem się na Wietę Pawłownę. Ona jest porządna i dobra. I ja też. A gdybym cię odwiązał, to zaraz coś byś pogryzł albo rozbił, prawda? ,,Wrr!" — przyznał Kysz. — No, właśnie. Bywaj zdrów. Niedługo wrócę — powiedziałem, wytarłem kałużę kojo kaloryfera i pobiegłem do szkoły. Po drodze zdążyłem zajrzeć do skrzynki na listy. Pisma-przynęty nikt jeszcze nie zabrał. 87 23 Na ostatniej lekcji zacząłem się nagle zastanawiać: dlaczego koty, głupsze przecież od psów, rozumieją, że „wychodzić" trzeba do skrzynki z piaskiem, a szczeniaki nie — i trzeba je wyprowadzać na dwór? A jeśli, na przykład, właściciel psa wychodzi na cały dzień do szkoły i w domu nikogo nie ma? Kiepska sprawa. Trzeba koniecznie wymyślić jakiś wynalazek... ... Wieta Pawłowna coś tłumaczyła, a ja kreśliłem w zeszycie do pisania na czysto różne skrzynki na piach dla szczeniaków. I w pewnej chwili wynalazek przyszedł mi do głowy. Ale z radości i z tego, że tak długo myślałem o Ky-szu, zapomniałem się i szczeknąłem: — Ha-au! Tak jak i Śnieżka na chwilę zapomniałem o dyscyplinie i oto, co z tego wynikło... Klasa ryknęła takim gromkim śmiechem, że aż zajrzał do nas zastępca dyrektora, który akurat przechodził korytarzem. Ze strachu i rozpaczy miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Ale Wieta Pawłowna nie pytała mnie o nic w jego obecności. Coś mu wyjaśniła po cichu. Zastępca dyrektora popatrzył na mnie, dlaczegoś westchnął i wyszedł z klasy. — Sierogłazow! Czy twój ojciec pracuje tylko na dzienną zmianę? — spytała Wieta Pawłowna. 88 — Tak — odpowiedziałem i jeszcze bardziej zapragnąłem zapaść się po «d ziemię. — Dostanie ci się — szepnęła Śnieżka. — Ale ja przyjdę i stanę w twój ej obronie. Wiem, dlaczego zaszczekałeś: myślałeś o swoim psiaku. Ja w przedszkolu też czasem_ miauczałam, gdy było mi tęskno do mojej Capki. Kogo się więcej boisz: dyrektora czy zastępcy? — Zastępcy — powiedziałem i dałem jej znak, żeby zamilkła. Nie do rozmów mi było . Kysza, dla wdrożenia mu dyscypliny, przywiązałem do kaloryfera, a 'sam, zamiast słuchać wykładu, wymyślam wynalazek — ubikację dla szczeniaków i co gorsza, szczekam na lekc^ji! Ładny mi wychowawca psa! A teraz Wie-fca Pawłowna przyjdzie do nas wieczorem, ws czystko opowie rodzicom i — żegnaj, Kysz!... Nie! Nie dopuszczę do tego! Rozzłościłem się i zmusiłem do uważnego słuchania lekcji. Wieta Pawłowna trzy razy wywoływała mnie, żebym powtarzał i powtarzałem bez omyłki. Za trzecim razem, powiedziała, że mógłbym być zdyscyplinowany —'i pojętny. Trzeba tylko naprawdę chcieć, a wtedy zawsze będzie ze mnie prawdziwy zuch. — Najlepiej właśnie lu.~łoię, kiedy wpierw^ wykrzyczą, a potem-pochwa.lą — nie wytrzymała i znów szepnęła Śnieżka, za co została jej zwrócona uwaga. 89 — Śnieżka Sokołowa! — powiedziała Wieta Pawłowna. — Przesadzę cię na inną ławkę. Obiecałaś przecież mieć dobry wpływ na Sierogła-zowa! — To zupełnie niechcący zapominam ostatnio o dyscyplinie. Już wkrótce wcale nie będzie trzeba robić mi uwag — przyrzekła Śnieżka. — Zobaczymy — powiedziała Wieta Pawłowna, ustawiła nas w pary i uprzedziła, żeby nikt nie uciekał bez pytania, tak jak wczoraj Alosza Sierogłazow. Ale i bez tego bym nie uciekł. Starałem się pamiętać o dyscyplinie. Na korytarzu, koło gazetki ściennej, znowu stała grupa starszoklasistów, a Rudik Baryszkin o czymś im opowiadał. I nikt nie wiedział, że wczoraj szczuł wielkiego złego psa na maleńkiego Kysza!... Na ulicy Śnieżka powiedziała mi wreszcie, czego ode mnie chce. Otóż chciała, żebym nazajutrz przyniósł Kysza do szkoły. — Na samą lekcję? — przeraziłem się. Ale Śnieżka zgodziła się, żeby go przynieść na przerwę, a potem odnieść z powrotem. —■ Lepiej ty przyjdź do mnie, ile razy chcesz, i przyglądaj mu się — powiedziałem. — Kysz i ja mamy okres próbny. Jeśli w szkole coś się przez niego stanie, to wiesz, co będzie? 90 — Od razu przyznaj się, że tchórz cię obleciał — uśmiechnęła się Śnieżka. — Ja ci powiedziałam swoje życzenie, a ty się boisz. — To wcale nie tchórzostwo, tylko dyscyplina — powiedziałem. — Jak tylko skończy się próbny okres, zaraz Kysza przyniosę. Słowo honoru. — No, dobra,— ustąpiła Śnieżka. — A wiesz, na co miałam najpierw ochotę? Chciałam przybrać twoje nazwisko. Strasznie mi się podoba. — Żadne tam nadzwyczajne nazwisko. Chcesz, to przybieraj. — Przybrałabym. Mówiliby do mnie: „Soko-łowa-Sierogłazowa, do tablicy!" Przecież w naszej klasie Iwanowa-Zielonko też ma podwójne nazwisko. Ale tak nie można. Już pytałam się babci — z żalem westchnęła Śnieżka. Potem spytała o numer mego mieszkania, obiecała, że kiedyś wpadnie, i pożegnaliśmy się. 24 Gdy tylko odwiązałem Kysza, od razu zapomniał, że był obrażony, zaczął mnie obskakiwać, skomląc radośnie i starał się liznąć mnie w rękę. Nalałem zupy sobie i jemu. Popatrzył na miskę, powąchał, poruszył uszami i zapytał: ,,Wrr! A gdzie kość?" 91 — Dzisiaj kości nie ma. Jak odrobimy lekcje, pójdziemy do sklepu i za dziewięćdziesiąt kopiejek kupimy mięsa na zupę. Tam dużo kości. Wystarczy dla.ciebie i dla taty. Jedz. Kysz wyciągnął spod swego posłania kość, położył ją do miski i dopiero wtedy zaczął chłeptać zupę. „No, no! — zdumiałem się. — Całkiem się wdał w mego tatę!" Gdy szliśmy na spacer i do sklepu, na klatce schodowej minął nas pędem Rudik z Herą. Stanęliśmy sobie z Kyszem w kąciku, przepuszczając ich, ale Rudik przechodząc koło nas szarpnął smycz Hery. Stanęła. Nie warczała ani nie szczekała, tylko rozwarła pysk, zjeżyła sierść i ślepia nabiegły jej krwią. A mały Kysz pomyślał, że skoro Hera nie warczy, to znaczy, że chce się wreszcie z nim pobawić i nieśmiało zamerdał ogonkiem. Mocno trzymałem go za sznurek. Tym razem nie czułem ani strachu, ani gniewu, tylko jakiś chłód i pustkę. Znowu nie mogłem zrozumieć, dlaczego duży Rudik i wielka Hera znęcają się nad nami. Ale nie bałem się wcale. Rudika i Herę na pewno nacieszył wreszcie do syta widok Kysza i mnie wciśniętych w kąt. W ślad za nimi wyszliśmy na ulicę. Okazało się, że czekała na nich ta sama dziewczynka, uczennica dziewiątej klasy, Ola, która, gdy pierwszego dnia w szkole było mi tak przy- 92 kro i smutno----pogładziła mnie po głowie i powiedziała, żebym nie spuszczał nosa. Teraz, ujrzawszy nas, Ola uśmiechnęła się, a mnie od razu zrobiło się jakoś lżej i weselej. Rudik, wskazując na nas palcem, coś do niej powiedział... Poszliśmy z Kyszem do sklepu kupić mięsa na zupę, w którym była cała masa pysznych kości. Kysz z wolna przywykał chodzić obok i nie plątać się pod nogami. Gdy już kupiliśmy wszystko, co mama kazała, wróciliśmy do domu. Na klatce schodowej znowu zajrzałem do skrzynki na listy i tak się zdenerwowałem, że zupełnie jak podczas lekcji, wszystko mi się pomieszało i powiedziałem do Kysza: — Wrr! A on zapytał: „Wrr?" Szybko pobiegłem po kluczyk, otworzyłem skrzynkę i podsadziłem Kysza, żeby powąchał. Według mnie, poczuł zapach swej ukochanej kości. Wyskoczył mi z rąk na ziemię i pociągnął mnie w górę po schodach. Prawie frunęliśmy na czwarte piętro. Aż tchu mi brakło ze zdenerwowania, Kysz jak szalony ruszał nozdrzami, gdy raz jeszcze dla •pewności węszył, a potem z ujadaniem rzucił 93 się na obite czarną ceratą drzwi mieszkania numer czterdzieści jeden. . Nacisnąłem guzik dzwonka. Z tego że Kysz przyprowadził mnie pod drzwi Rudika, zdałem sobie sprawę dopiero wówczas, gdy usłyszałem straszne szczekanie Hery. Zbiegliśmy ze schodów jeszcze prędzej, niż dostaliśmy się na górę. Prawdopodobnie, podczas gdy robiliśmy sprawunki, Rudik zdążył odprowadzić Herę do domu, a sam z Olą znowu gdzieś poszedł. Kysz trząsł się cały ze wzburzenia. Starałem się dociec, co go zawiodło do Rudika: naprawdę zapach kości czy po prostu psi trop? I czyżby Rudik — czempion pływacki — był tym samym, który podkradał gazety i pisma? — Kysz, czy tam naprawdę pachniało kością, czy tylko tak ci się wydało? — spytałem. ,YWrr! Wrr! — I jeszcze raz: — Wrr!" '— powiedział Kysz. Wówczas wydostałem ze schowka kość (którą przedtem ukryłem w nim niepostrzeżenie) i oddałem uradowanemu Kyszowi. Nie chciałem bowiem, żeby posądzał Herę o kradzież. Po co niepotrzebnie oskarżać psa, choćby nawet był zły i napadał na słabszych? Postanowiłem, że o tym wszystkim od razu opowiem tacie, a tymczasem zabrałem się do lekcji. Kysz wcale mi nie przeszkadzał. Odwrotnie, nawet pomagał. Znów z ciekawością przy- 94 glądał się, jak na papierze pojawiają się kreski i przeróżne zakrętasy liter. Tego dnia mama telefonowała dwa razy. Pytała, co u nas słychać i zadowolona, że wszystko w porządku, powiedziała, że prosto z pracy pójr dzie coś załatwiać. 25 Wreszcie po odrobieniu domowych zadań mogłem zająć się znowu wynalazkiem dla Kysza. Najpierw przyszykowałem wszystkie narzędzia: młotek, piłkę, gwoździe. Skrzyneczka powinna była być szeroka i raczej płaska. Doszedłem do wniosku, że szczeniaki dlatego nie „załatwiają się" do skrzynek z piaskiem, ponieważ nie ma w nich słupka, przy którym mogłyby podnosić tylną łapę. Czyli należy zainstalować tam słupek i przeprowadzić doświadczenie. Zbić skrzyneczkę nie było trudno. Na jej dnie, na krzyżaku, umocowałem słupek, z budowy przyniosłem piasku z drobnymi kamyczkami, nasypałem do skrzynki i zacząłem czekać na doświadczenie. Gdy tylko Kysz nalał znowu kałużę na podłodze, tknąłem go w nią nosem, a potem zaprowadziłem do skrzynki i tknąłem nosem w słupek. Powtórzyłem to kilka razy. 95 Najważniejsze jednak było przed nami. Pilnowałem Kysza i odpędzałem od nóg stołu i stolika pod radio, aż wreszcie zrozumiał, o co chodzi. Tylko okropnie zasypał podłogę piaskiem. Ale taki byłem uradowany, że aż wrzasnąłem: — Hurrra! hurrra! A Kysz powiedział: „Wspaniały wynalazek! Dlaczego wcześniej tego nie wymyśliłeś?" — Bo nie chodzę jeszcze na politechnikę — odparłem i znowu krzyknąłem: — Hurrra! Właśnie w tej chwili tata otworzył drzwi swoim kluczem i ponuro zapytał, co takiego radosnego wydarzyło się w naszym mieszkaniu. Pokazałem mu skrzynkę i wyjaśniłem, do czego służy. A Kysz sam, bez żadnego rozkazu, zademonstrował, jak się to odbywa. Tata był tak zdumiony, że nie zdejmując palta ani czapki, usiadł na krześle. — Sam to wymyśliłeś? — spytał. — No pewnie, że sam! Przecież jeszcze nie у umiem czytać! ■— odpowiedziałem. — Raz jeszcze dowiodłeś, że każdy genialny wynalazek jest zupełnie prosty! Znakomity, prawdziwie inżynierski pomysł. Niezależnie od całkowitego analfabetyzmu. Zuch! — Tata znowu się zasępił. — Czego nie można powiedzieć o mnie... No, cóż! Nauczysz się pisać, to złożysz wniosek na wynalazek i dadzą ci patent. Przewiduję, że licencję na produkcję takich skrzynek zakupi wiele rozwiniętych i rozwijają- 96 cych się krajów. Będziesz sławny. Nadadzą ci tytuł najlepszego przyjaciela psów. Tata żartował, ale widziałem wyraźnie, że ma jakieś strapienia i ciężko mu na sercu. Zjadł obiad i położył się na tapczanie, zakładając ręce pod głowę. Potem czytał gazetę, a jak skończył, opowiedziałem mu, jak Kysz od razu wpadł na trop i zaprowadził mnie pod drzwi mieszkania Rudika. Tata zerwał się z tapczanu i aż mu się szczęki zaczęły ruszać. — Jeśli Kysz się omylił, to niepotrzebnie obrazimy człowieka — powiedział. — Chociaż ten arogancki chłystek dawno już mi się nie podoba. Powiadasz, że jego fotografia umieszczona jest w gazetce ściennej? Może wyobraził sobie, że wobec tego wszystko mu wolno? Ale ja jestem zwykłym sobie prenumeratorem i nie pozwolę, żeby mi kradli pisma ze skrzynki! Idziemy! A to co? Dusza w pięty uciekła? Tchórz! — z pogardą powiedział tata. — Przestraszyłeś się czempiona i jego psa? Wszystkiego się boisz! Marsz za mną! Zrobię z ciebie odważnego człowieka! — A czy ty wiesz, jaka ta Hera jest? Pogryzie ciebie i mnie i trzeba będzie robić zastrzyki! — Powiedziałem: „marsz za mną!", czy nie powiedziałem? — krzyknął tata. — To idziemy. Zobaczysz, co z nas zostanie — powiedziałem i przywiązałem Kysza do kaloryfera, żeby nie poleciał za nami. 7 — Kysz, Dwieteezki. 97 26 "Weszliśmy na czwarte piętro. Tata zadzwonił i Hera zawyła groźnie, jak na złodziei. Drzwi otworzył Rudik w spodniach dresu i bluzie. Spojrzał na nas z góry. Hera warczała złowrogo wyglądając spoza niego. — Dzień dobry — powiedział tata. — Moje uszanowanie. Rodziców nie ma w domu. Hera, leżeć! — powiedział Rudik. — Właściwie to z panem chciałbym pomówić — powiedział tata. — A niby o czym mamy rozmawiać? — niegrzecznie zapytał Rudik, a Hera, wyczuwszy pogróżkę w głosie swego pana, znowu warknęła. Minę Rudik miał jednak niepewną i plecami przymknął drzwi do swego pokoju. Hera kłapała zębami i szczerzyła je na tatę. Serce mi zamierało, a w środku znowu zrobiło się zupełnie zimno ze strachu. Tata niespodziewanie krzyknął na Herę: — Pójdziesz! — przy czym machnął na nią ręką i tupnął nogą, a Hera natychmiast podwinęła ogon i odskoczyła w najdalszy kąt korytarza. Stamtąd już nie szczekała, tylko zaskomliła żałośnie. Sąsiedzi, słysząc jej poprzednie wściekłe ujadanie, powychodzili ze swoich mieszkań. Rudik stracił pewność siebie. 98 — Może zechce poprosić nas pan do mieszkania, żeby tam porozmawiać, bo jakoś nie widzę ani u pana, ani u pańskiego psa zbytku dobrego wychowania — powiedział tata. Wszystko to wydawało mi się cudem: że Hera skuliła się w kącie i że Rudik był zmieszany. — Proszę — wycedził przez zęby. — Chodzi o to — powiedział tata, gdy już weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi — że dziś jeden z lokatorów naszej klatki widział, jak pan zabierał z mojej skrzynki pismo: ,,Wiedza to potęga"... Zauważyłem, że Rudik zmienił się na twarzy, choć tata przecież po prostu usiłował go zaszachować. — Tak. Pana — powtórzył tata. — Jeśli tamta osoba omyliła się, miło mi będzie pana przeprosić. W tej chwili drzwi, przy których stał Rudik, nieco uchyliły się i tata wspinając się na palce, starał się zajrzeć tam, ale Rudik odepchnął go, bo był wyższy, i zamachnął się do ciosu. Tata zaś, jakby cały skulił się w sobie, jednak nie uchylił się, tylko gdy Rudik miał uderzyć — schwycił go za rękę. Rudik syknął z bólu, przysiadł i rozwarłszy usta patrzył na mego tatę, ale z dołu do góry. Hera leżała w swoim kącie i nawet nie zamierzała warczeć. 99 A mnie zrobiło się strasznie wstyd, że w obronie taty nie rzuciłem się na Rudika, gdy się na niego zamierzył. — Skrzynka była otwarta i pismo leżało na ziemi — powiedział Rudik zduszonym głosem. -— A, to eo innego — uśmiechnął się tata. — Proszę mi je oddać. Nawiasem mówiąc, to stary numer. Złapał się pan na przynętę. Radzę nie zmuszać nas do mieszania w to milicji i zwrócić wszystkie ukradzione pisma. Jeśli nie są już zniszczone. Rudik wstał z podłogi aż zzieleniały z nienawiści i strachu przed moim tatą. Poszedł do swego pokoju, a po chwili wyniósł stamtąd cały stos różnych tygodników i miesięczników. — Wszystko to zostanie zwrócone właścicielom — powiedział tata, z obrzydzeniem spojrzawszy na Rudika. — Może chce pan powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie? (Rudik jednak milczał). Bardzo mi żal, że pan tak popsuł tę wspaniałą wilczycę. Przekazał pan jej wiele cech swego nikczemnego charakteru. Jest tak samo jak pan głupio pyszałkowata i tchórzliwa — i tata przyjaźnie gwizdnął na Herę. Nagle zachrobotał klucz w zamku. Do mieszkania weszli ojciec i starszy brat Rudika, lotnik. Zdziwił ich nasz widok, przywitali się. Tata przepraszał za wtargnięcie i, chociaż z przykrością, opowiedział, dlaczego musiał tu przyjść. 100 — Więc to tak? — spytał Rudika jego ojciec. W odpowiedzi Rudik tylko uśmiechnął się krzywo. Potem tata powiedział, żeby nie pozwolili Ru-dikowi opiekować się wspaniałą Herą, a jego ojciec i brat mało nie spalili się ze wstydu z powodu takiej hańby. Ale zapewnili mego tatę, że tę chwilę Rudik zapamięta na całe życie. Najbardziej nieoczekiwane było to, że gdy już wychodziliśmy, tata podszedł do Hery, przysiadł przy niej, pogładził ją i pieszczotliwie poklepał za uszami. — Jesteś nikczemnik! — usłyszałem okrzyk lotnika, gdy tylko drzwi zamknęły się za nami. A sąsiedzi jak stali, tak stali nadal na podeście. Było ich teraz jeszcze więcej. Poprzychodzili nawet z innych pięter. I wszyscy zrozumieli, że zaszło coś niezwykłego. Emeryt Sizow, ujrzawszy w ręku mego taty „Ogoniok" — domyślił się wszystkiego. Tata porozdawał pisma, komu należało, a inne prosił doręczyć tym, których tu nie było. — Czyż to możliwe, żeby taki młody chłopiec był zdolny do czegoś podobnego! — gorzko kiwała głową, nie mogąc nadziwić się Krotkina, która otrzymała wreszcie swoje „Zdrowie". Ale najbardziej pieklił się Babadżanian, któremu Rudik ściągnął „Hodowlę Kwiatów" i „Pszczelarstwo" oraz Niedźwiecki, prenumerator „Przemysłu Wyrobów Drzewnych". 101 Na ich nalegania reszta lokatorów postanowiła zwołać w najbliższych dniach sąd lokatorski. — To dobrze zrobi temu młodzieńcowi — powiedziała Krotkina. — Taki ładny kawaler i — masz ci los! — westchnął ktoś. Ale ja pomyślałem sobie, że Rudik wcale nie jest ładny! To mój tata jest prześliczny, chociaż przez Kysza nie może się ogolić, choć prawie jest łysy, a ze wszystkich mieszkańców naszego bloku jest najniższy... Uzgodniono, że sąd nad Rudikiem odbędzie się następnego dnia wieczorem. Tata radził nie robić tego sądu, ponieważ ojciec Rudika to poważny, ogólnie szanowany człowiek, a brat — wojskowy lotnik, lotnicy zaś (tata dobrze o tym wiedział) nie bardzo cackają się z takimi typkami jak Rudik. Ale taty nikt nie słuchał. Poszliśmy więc do domu. 27 — Natknie się człowiek w życiu na takiego typa i aż obrzydzenie bierze. Chciałoby się wleźć pod prysznic i długo myć ręce — powiedział tata. — No to właź — poradziłem. Ale tata pod prysznic nie wlazł, tylko zwyczajnie umył ręce. Odwiązałem Kysza, zaprowa- 102 dziłem go do skrzynki z piaskiem, a on dowiódł, że mój wynalazek działa bez zarzutu. Tata znów zaczął mnie chwalić. — W Moskwie dwa razy na rok rodzi się tysiące łajek, owczarków, terierów, pudli, kundli, bokserów i ich właściciele biegają za nimi ze szmatką! Dumny jestem z mego syna! Dokonał już coś niecoś pożytecznego dla ludzkości i jej przyjaciół — psów! Mama, oczywiście, śmiała się. Kysz wyczu-wszy, że wszyscy są w dobrych humorach, biegał sobie wesoło po całym mieszkaniu, ale mnie zrobiło się nie do śmiechu, gdy przypomniałem sobie, że powinna przyjść Wieta Pawłowna ze skargą na mój brak dyscypliny. Wtedy tata od razu przestanie być dumny ze swego syna i nic mi nie pomoże dzisiejsza zasługa wobec ludzkości. Ale Wieta Pawłowna jakoś na razie nie przychodziła. Ostatni raz tego dnia wyprowadziłem Kysza na przechadzkę. Hera spacerowała z bratem Rudika, tym lotnikiem. Na widok Kysza szczeknęła złowrogo, ale ibrat zaraz ją uspokoił. — Żebyś wiedział — powiedziałem tacie już leżąc w łóżku — jak ja nienawidzę tych przeklętych, złych, niemieckich owczarków! Sam mi czytałeś, jak rzucały się na jeńców w obozach i na śmierć zaszczuwały uciekinierów! Nienawidzę ich! 103 — Uspokój się — powiedział tata. — Psy nic nie są winne. Wszystkiemu winni są ich właściciele. Uczą psy podłości i psy stają się podłe. Tropienie bezbronnych jeńców staje się dla nich zwykłym polowaniem. A dlaczego ty tak znienawidziłeś owczarki? Nic nie odpowiedziałem. Tata sam mnie uczył, że nie trzeba się na nikogo skarżyć. — A co powiesz o psach-bohaterach, które wysadzały transporty hitlerowców, a rannych wynosiły z pola bitwy?... Znajdowały i znajdują skradzione rzeczy... Owczarki są przewodnikami niewidomych... Pilnują dzieci. Cała rzecz polega na wychowaniu. Rudik zmarnował Herę dlatego, że sam jest niegodziwiec i tchórz... I Hera nie posiada za grosz odwagi, oddania i wierności! Prawdziwy pies-przyjaciel zginie, ale będzie bronił swego pana. No tak... Wyobraź sobie» na przykład, że wybrałeś się na wycieczkę w Alpy. A tu nagle zawieja śnieżna. Zabłądziłeś, zmarzłeś na kość i myślisz sobie: „Koniec! Żegnaj, rodzinny domu! Żegnajcie, tato i mamo!" W dodatku zwaliła się na ciebie lawina. Koniec, i już! Ale ludzie wysłali na poszukiwanie ciebie ogromnego bernardyna. I on cię znalazł! Hurra! Na piersiach ma przywiązany woreczek, a w nim buteleczka z... z... no, z herbatą... Łykniesz gorącej herbaty, rozgrzejesz się, przytulisz się do ciepłych psich kudłów, zapłaczesz ze szczęścia i przysięgniesz sobie, że póki życia nie zapo- 104 mnisz o nim. A przecież tego samego psa można było wytresować tak, że ograbiałby podróżnych! Więc daj spokój gadaniu, że nienawidzisz owczarków, nawet jeśli Hera zrobiła ci coś złego. Ona nie jest winna. Wszystkiemu winien jest jej pan. I jeszcze jedno: Kysza trzeba wychowywać, a nie figlować z nim jak z kociakiem. Powinien być wierny, odważny, uczciwy i wesoły. A jak on może być odważny, skoro z ciebie taki tchórzyk? Jesteś małego wzrostu, więc tym bardziej powinieneś być mężny! Tata nie dodał: „jak ja", ale i tak zrozumiałem, że nie trzeba się bać nikogo i niczego — jak on. — Są jakieś pytania? — Jesteś mi winien odpowiedź, co to są Pigmeje — przypomniałem. — To afrykańskie plemię. Małego wzrostu jak ty i ja, ale w lesie czują się jak ryba w wodzie. Podróżnicy są o nich jak najlepszego zdania. — A czym się żywią? 105 — Polują na zwierzęta. Bardzo też lubią smaczne korzenie i koniki polne. — A ty byś zjadł polnego konika? — W czasie wojny zjedliśmy kiedyś żmiję z Siergiejem Siergiejewem. Są jeszcze pytania? — Nie mogę dotąd zrozumieć, dlaczego Siergiej Siergiejew stał się nagle zdrajcą waszej przyjaźni. Weźcie i pogódźcie się. — Nigdy! — wykrzyknął nagle tata. — Najlepszemu przyjacielowi wetknąć nóż w plecy! Do śmierci nie przebaczę! 28 Zasypiając wyobraziłem sobie, że wspiąłem się bardzo wysoko, na szczyt Alp, i nagle rozszalała się zamieć. Wicher dmie... Ciemności egipskie... A raczej śnieżne... W dodatku jeszcze jakiś zwał śniegu zsunął się na mnie. Wystraszony, osłabiony szepczę przez łzy: „Żegnaj moja bazo! I ty, mamo! I tato! Żegnaj, Kysz! Żegnaj, Śnieżko! I Wieto Pawłowna! A nawet pan, panie wicedyrektorze! Żegnajcie wszyscy! Koniec!" A tu nagle brnie ku mnie pies owczarek, Hera. Uradowany, obejmuję ją za szyję, wyjmuję z woreczka butelkę, piję sobie gorącą herbatę i mówię do mojej kochanej wybawicielki: „Przysięgam, że nie zapomnę cię do samego końca mego życia!" 106 A Hera pomaga mi wydostać się z zamieci i doprowadza do schroniska. W nocy obudziłem się, ponieważ w sąsiednim pokoju tata krzyknął coś dwa razy. Na pewno przyśniło mu się coś strasznego. Na palcach podszedłem do drzwi sypialni. Tata przewrócił się gwałtownie na drugi bok i powiedział przez sen: — Sprawdź aparat próżniowy! Sprawdź każdą śrubkę! Pilnuj narzędzi! Ja na pewno mam rację! Nigdy się nie mylę! Nikt lepiej ode mnie nie wie, za ile dni będzie wypłata! 29 Położyłem się z powrotem, a rano spytałem taty, ile dni zostało do wypłaty. — Nie wiem, nie liczyłem — zdziwił się. — A po co ci ta wiadomość? — Potrzebna — powiedziałem i pomyślałem, że tata tylko tak sobie pochwalił się przez sen. I może nawet we śnie wydaje mu się, że ma we wszystkim rację, a naprawdę to jej nie ma i dlatego jest w takim szarym nastroju. Powiedziałem: — Słyszałem, jak przez sen mówiłeś o aparacie próżniowym. Tata z przerażenia aż złapał się za głowę. 107 — Żebyś mi nikomu o tym nie wspominał! Zawsze bałem się, że jakąś wojskową tajemnicę wygadam przez sen! No i masz teraz! Sprawdziło się! — Mitia! — powiedziała mama. — Nie nabijaj od samego rana głowy dziecku nie wiadomo czym! Przecież na lekcji będzie myślał tylko o wojskowych tajemnicach i tym idiotycznym aparacie próżniowym! Chciałem jeszcze zapytać, co to jest aparat próżniowy, ale musiałem wyprowadzić Kysza, 'żeby tata mógł się tymczasem ogolić swą elektryczną maszynką. Tata włączył ją, gdy tylko za nami zamknęły się drzwi, Kysz od razu rozszczekał się i za nic nie chciał zejść ze schodów. Wziąłem go na ręce, ale wyrwał się i ujadał jeszcze wścieklej, jak gdyby przez głupotę nie rozumielibyśmy grożącego nam niebezpieczeństwa, a tylko on, Kysz, jasno zdawał sobie z niego sprawę. Oczywiście pobudzili się sąsiedzi, wyjrzeli ze swych mieszkań i zaczęli mi wymyślać. Ostatecznie Kysz nie szczekał długo, bo tata domyślił się i maszynkę wyłączył. Ale te sekundy wydały mi się godzinami. — Sprawę psów też należałoby postawić na sądzie lokatorskim — powiedział ktoś. Nie wszczynałem żadnej dyskusji i wyprowadziłem Kysza na ulicę. 108 ■— Zrozum, że jeżeli będziesz budził sąsiadów, to staniesz przed sądem! I ja razem z tobą! Co ci przeszkadza ta maszynka? Pluń na nią! Znalazł sobie wroga... Przestań! ,,Wrr! Ani mi się śni! Obronię wszystkich od tego wielkiego żuka! Wrr!" ЗО W drodze do szkoły spotkałem Śnieżkę. Miała na sobie czerwony płaszczyk z kapiszonem i białe buciki. „To chyba bardzo ładne" — pomyślałem. — Słuchaj, dlaczego się nie witasz? — spytała Śnieżka. — Chcę, żebyś mówił mi „dzień dobry" i „wszystkiego dobrego". Umyślnie po to szłam naprzeciwko ciebie. Muszę cię o coś spytać. Mam kotkę Capkę. Ma już trzy lata. Jeśli codziennie zjada jedzenia za trzydzieści kopiejek, to wiesz, ile już forsy przejadła? — Ile? — Właśnie to trzeba obliczyć. Rybka, mleczko, kiełbaska. Twój szczeniak jeszcze więcej kosztuje. — A ty co, żałujesz? — Wcale. Tylko jestem ciekawa. Ale my nie umiemy rachować — westchnęła Śnieżka z żalem. — No, jak nie żałujesz, to po lekcjach wstąpimy do mojej mamy. Pracuje przecież przy ma- 109 tematycznych maszynach. Tu niedaleko — zaproponowałem uradowany, że Śnieżka nie jest skąpi-, radłem dla swojej kotki. Tego dnia aż na dwóch lekcjach wcale nie zwracano nam żadnych uwag. Przy końcu tej drugiej lekcji nagle przypomniałem sobie, że tata przykazywał mi nigdy nie tchórzyć, i postanowiłem, nie odkładając sprawy, przynieść Kysza do szkoły. Skoro bowiem zakład przegrałem, to należało spełnić życzenie Śnieżki. Nie chciało mi się zastanawiać, co może z tego wyniknąć. I bez zastanawiania się było mi dostatecznie straszno. Zdaje się nawet, że tak straszno nie było mi nigdy dotąd. Jeszcze nie skończyła się lekcja, a w ustach zrobiło mi się już kwaśno i nogi stały się obrzydliwie miękkie. „Oto nadeszła chwila, w której trzeba okazać odwagę — pomyślałem, słysząc dzwonek na dużą pauzę. — A cóż to byłaby za odwaga, gdyby nie było się czego bać?" Nic nie powiedziawszy Śnieżce, pobiegłem do domu. Kysz zachowywał się porządnie, ponieważ rano, jeszcze przed pójściem do szkoły, dostałem z pawlacza swoje stare zabawki razem z nadymanym krokodylem i dałem mu, żeby miał się czym bawić. 110 Gumowy pingwin z gwizdkiem tak mu się podobał, że nawet nie wyskoczył na moje przywitanie. Naciskał go zębami, a pingwin przy tym pogwizdywał. Kysz zaś zastanawiał się, co by to mogło być. — Pójdziemy do szkoły. Tylko szybko, bo się spóźnimy — powiedziałem i wpakowałem Kysza do wielgachnej torby na kartofle. Dźwigać ją było ciężko. Ale nogi uginały mi się nie od wysiłku, a ze strachu. „Nie tchórz. Nie tchórz. Widziałeś przecież, jak tata poskromił Herę i Rudika. No więc nie tchórz!" — przemawiałem sam do siebie, dla dodania odwagi. Na szczęście pauza jeszcze się nie skończyła. Dzieci tak się kotłowały, na korytarzu taki był harmider, że torby z psem nikt nie zauważył. Położyłem ją pod ławką, usiadłem i czekałem na dzwonek. Misze Jakowlewa obstąpili dokoła, a on opowiadał, jak to latem, kąpiąc się w Morzu Czarnym, dał nurka w masce i ugrzązł w podwodnych skałach. Ale wcale się nie wystraszył, zaczął się wydobywać i walczyć o swe życie. Walczył długo. Wszyscy już myśleli, że utonął i bardzo byli zdumieni, gdy wypłynął na powierzchnię. — Prawdopodobnie musiałem oddychać jak ryba. Bo inaczej bym się udusił — powiedział Misza. 111 — To wcale nie zauważyłeś, czy oddychałeś? — zdziwił się ktoś. — A ty zauważasz, jak oddychasz?... To się nie mądrz! — powiedział Misza i nikt się z nim nie spierał. 31 Ale oto zaczęła się lekcja. Kysz leżał w torbie i nie ruszał się ani nie skomlał. Przestałem się bać. I tak nie było już odwrotu. Szepnąłem do Śnieżki: — Kwita z nami. Już nie jestem ci nic dłużny. Śnieżka nie zrozumiała, o co chodzi. Wówczas nachyliłem się, otworzyłem nieco więcej błyskawiczny zamek, Kysz wysunął głowę z torby i Śnieżka go zobaczyła. Dała znak, że jesteśmy kwita i że jestem zuch. Moim zdaniem, ona sama się trochę wystraszyła i ze zdenerwowania zagryzła wargi. I wszystko byłoby dobrze. Lekcja skończyłaby się pomyślnie, choć czas wlókł się powoli — gdyby na korytarzu, koło drzwi naszej klasy, nie przechodziła szkolna kotka, Misia. W dodatku, mijając nasze drzwi, miauknęła głośno. Licho wie po co, a ja nie zdążyłem przytrzymać Kysza. Wyskoczył z torby i, przeraziwszy okropnie Wietę Pawłownę, jak strzała popędził do drzwi. Z rozpędu wpadł na nie całą piersią, drzwi się otworzyły i przez chwilę na korytarzu podniósł 112 się taki koci wrzask i syk, że czując, iż stała się rzecz nieodwołalna, zatrząsłem się ze strachu. Przez głowę przemknęło mi: „Przepadło! Teraz mama odda Kysza gdzie indziej, do innych ludzi... Odda go przeze mnie!..." Nic więcej pomyśleć nie zdążyłem, bo bez pytania wyskoczyłem z ławki i wypadłem na korytarz odciągnąć Kysza od kotki. Na korytarz powybiegały też dzieci i nauczyciele z innych klas. Kotka Misia, ratując się przed Kyszem, wskoczyła na parapet okna i, wygiąwszy grzbiet w łuk, syczała. Cała była najeżona jak szczotka do mycia butelek od mleka. Kysz w milczeniu, jakby był na prawdziwym polowaniu, podskakiwał, starając się łapą strącić Misie z parapetu, a ona darła się wniebogłosy. Zbapałem Kysza wpół i krzyczałem: „Fu! fu!" Dzieci dokoła wybuchnęły śmiechem. Pewnie, że im było wesoło: zobaczyć nagle w środku lekcji wojnę psa z kotem. Nauczyciele zaczęli zapędzać wszystkich z powrotem do klas i właśnie wtedy pojawił się przede mną, nie wiadomo skąd, zastępca dyrektora. — To twój pies? — zapytał. — ik... ik... ik... — mogłem tylko wykrztusić, przyciskając Kysza do siebie. — Sierogłazow! Raz jeszcze pytam się: czy to twój pies? — Mó-ik... mó-ik... — znów zacząłem się jąkać. S — Kysz, DwleteczM., 113 Na moje szczęście okazało się, że Śnieżka jest tuż obok mnie. Ze cztery razy walnęła mnie pięścią w plecy, jąkanie mi przeszło, trochę się opamiętałem i wreszcie odparłem: — To nie pies, to dopiero szczeniak. Mówiąc to, z wdzięcznością spojrzałem na Śnieżkę. Gdyby nie ona, wszyscy by się wciąż jeszcze zaśmiewali, a ja jeszcze głębiej zapadłbym się pod ziemię. — Wieto Pawłowna, proszę, niech pani kontynuuje lekcję. Sierogłazow wstąpi na chwilę do mnie do gabinetu... A teraz wszyscy szybko do swoich klas! — powiedział zastępca dyrektora i wszystkich jakby wiatr zdmuchnął z korytarza. W ogromnym, pustym korytarzu zostaliśmy tylko we dwóch: zastępca dyrektora i ja. Misia wciąż jeszcze stała na parapecie i syczała cichutko, niby przedziurawiona futbolowa piłka. Ale Kysz, zapomniawszy o niej, uważnie przypatrywał się zastępcy dyrektora. Rozumiał, że jest on dla nas obu znacznie groźniejszy od kotki, i właśnie zamierzał na niego zawarczeć. A tymczasem zastępca dyrektora patrzył na Kysza i na mnie. Potem poszliśmy do jego gabinetu. Zastępca dyrektora zasiadł za biurkiem, długo się namyślał, aż wreszcie spytał: — Powiedz mi, Sierogłazow, lubisz uczyć się w szkole? — Z początku to nie lubiłem, ale teraz... owszem, nawet mi się podoba — powiedziałem po- 114 stanawiając, że od tej chwili nigdy już nikogo ani niczego w życiu nie będę się bał. — A czy ty wiesz, że masz okres próbny? — Wszyscy mamy okres próbny — odparłem, umyślnie wzdychając głęboko. — To niby kto, wszyscy? — zapytał zastępca dyrektora. — Ja na przykład nie mam żadnego próbnego okresu. — Moja mama wyznaczyła Kyszowi tydzień próby... I jeśli pan powie... jego wykluczą... to znaczy wypędzą z naszego domu... Niech pan nic nie mówi, dobrze? Ja już więcej nie będę! — poprosiłem. — Tak... tak... Czyli obaj macie okres próbny? Tym bardziej obaj powinniście zachowywać się wzorowo. Świecić przykładem. A tymczasem, co się dzieje? Jeden przynosi drugiego do klasy, a ten drugi napada na bezbronną kotkę. I obaj powodują przerwanie lekcji. Po co go przyniosłeś? W gabinecie zastępca dyrektora nie był taki straszny jak na korytarzu. Czekał na moją odpowiedź, postukując ołówkiem o blat biurka. Pomyślałem sobie, że gdybym opowiedział, jak było naprawdę, to Śnieżka mogłaby oberwać. Bo przecież ja tylko spełniłem żądanie, więc to nie był mój pomysł, a jej. Kłamać nie chciałem, ale sam nie wiedziałem, jak wybrnąć. A najgorsze było to, że właśnie nic lepszego od prawdy wymyślić nie mogłem. 8» 115 Stałem i milczałem, a zastępca dyrektora czekał i postukiwał ołówkiem w biurko. Nagle rozległo się stukanie do drzwi. — Proszę wejść — groźnie powiedział zastępca dyrektora- i do gabinetu weszła niespodziewanie Śnieżka. Twarz miała zapłakaną, nos spuchnięty, a czerwona kokardka na warkoczu ściemniała zupełnie, bo Śnieżka gryzła ją ze zdenerwowania, zupełnie jak Kysz krawat taty. „To ona też coś przeskrobała?" — zdziwiłem się. Ale Śnieżka zatrajkotała szybko, że Wieta Pawłowna pozwoliła jej przyjść i opowiedzieć, jak to się wszystko stało. A wszystko stało się przez to, że nie trzeba było robić zakładów i jeść na lekcji ryby-szabli. Po to, żeby się przekonać, czy ja jestem odważny, czy tchórz. Nie przyniósłbym wtedy szczeniaka do szkoły. Ale teraz — zapewniła Śnieżka — to już całe życie będziemy pamiętać, co to jest dyscyplina, i nigdy nie będziemy robić zakładów na lekcjach... No, Śnieżka! Oto prawdziwy przyjaciel! Już miałem powiedzieć: „Żegnaj, ojczysta bazo! Żegnaj, Wieto Pawłowna, panie dyrektorze i pan, panie zastępco dyrektora też!" A tu Śnieżka przyszła i uratowała mnie, niby bernardyn w górach, spod całej lawiny! Zastępca dyrektora zakasłał się okropnie i nareszcie, ze łzami w oczach od tego kaszlu, zapytał: 116 - Czy zdajecie sobie sprawę z waszego postępowania? — Tak! — odpowiedzieliśmy razem. — Idźcie teraz na lekcję. Szczeniak zostanie tutaj — powiedział zastępca dyrektora. — Nie bój się, nie zjem ci go. Po lekcji odprowadzisz go do domu. — A czy pan zdaje sobie sprawę, co on tu może nawyrabiać? — zapytałem i pokrótce objaśniłem co. Wtedy zastępca dyrektora szybko zgodził się, żebym od razu odprowadził Kysza do domu. Polecił, żeby Śnieżka powtórzyła Wiecie Pawłow-nie, o czym rozmawialiśmy w jego gabinecie i poprosiła, by Wieta Pawłowna wstąpiła do niego po lekcji... Szybko pobiegłem z Kyszem do domu, obmyłem twarz spoconą od tej całej historii, napiłem się wody i wróciłem do szkoły. Głęboko przekonany, że tym razem to już Wieta Pawłowna nie omieszka przyjść do nas. 32 Do klasy wszedłem akurat wtedy, gdy Wieta Pawłowna powtarzała z dzieciakami wczorajszą rozmowę o dyscyplinie. — Oczywiście, najłatwiej zapamiętać, że wszyscy mamy wspólny cel — naukę. I że wszystko, 117 co tej nauce przeszkadza, jest naruszeniem dyscypliny. Zapamiętać to nietrudno. Znacznie trudniej postępować jak należy. Spróbujmy teraz rozstrzygnąć kilka zagadnień, dotyczących właśnie dyscypliny. Kto chciałby rozwiązać przykład pierwszy? Misza Lwów, proszę bardzo. Przypuśćmy, że na lekcji zachciało ci się zrobić kulkę z bibuły i rzucić nią w kark Griszy Sundariewa. Jak postąpisz? Jak to należy załatwić? Tygrys wstał, pomyślał i odpowiedział: — Kulkę zrobię na lekcji, a rzucę ją w czasie przerwy. „Zuch Tygrys! — pomyślałem sobie. — Ja też bym zrobił tak samo. Dobra odpowiedź!" — A dlaczego rzucisz kulkę w swego kolegę w czasie przerwy? — spytała Wieta Pawłowna. — Żeby mu nie przeszkadzać na lekcji — powiedział Tygrys. A ja znów pomyślałem sobie: „Jaka fajna odpowiedź!" — Grisza Sundariew! Powiedz nam, proszę, po co są przerwy między lekcjami? — Żeby odpoczywać od nauki — powiedział Grisza, zacisnął pięści i tak popatrzył na Tygrysa, jakby przed chwilą właśnie dostał w kark bibułkową kulką. — Brawo! Mam nadzieję, Misza Lwów, że teraz rozumiesz, że Sundariewowi ani na lekcji, ani w czasie odpoczynku nie należy przeszkadzać? 118 -r— Rozumiem - - odpowiedział Tygrys ze zdziwieniem. A ja pomyślałem: „Jaki trudny przykład rozwiązał Grisza!" — Nawiasem mówiąc, czy ty chciałbyś dostać w kark mokrą kulką? — Niechby tylko spróbował! — ponuro powiedział Tygrys, spode łba popatrzywszy na Gri-szę. — W takim razie sam też nigdy nie rzucaj. I przyzwyczajaj się, że zanim coś zrobisz, pomyśl: dobrze to będzie czy źle? Ola Danowa! Rozwiąż nam następny przykład. Powiedzmy, że jesz na lekcji maślaną bułkę, a Snieżana Sokołowa zauważyła to. Co wtedy zrobisz? — Dam jej kawałeczek — powiedziała po namyśle Ola. — No tak. Bardzo ładnie, że nie jesteś skąpa i chcesz podzielić się z koleżanką. A jak postąpi Sokołowa? Śnieżka wstała i poczuła, że ma wielką ochotę zjeść kawałeczek maślanej bułki, którą poczęstowałaby ją Ola Danowa. Ale na takie trudne pytanie nie umiała odpowiedzieć i westchnęła: — Nie wiem... — Tak. Przypuśćmy, że Ola podzieliła się z tobą. Siedzicie obie, zajadacie, a ja wysilam się, tłumaczę nowy temat; tymczasem w mojej teczce leży kanapka z kiełbasą. Przecież ja też bywam głodna. Czyli według waszego rozumowania po- 119 winnam wyjąć swoją kanapkę, podzielić się z Sie-rogłazowem, bo jemu też się chce jeść i tylko myśli: -„żeby już prędzej duża pauza!" No i w ten sposób z lekcji zrobimy sobie obiad. Tak? — To już lepiej nie jeść na lekcjach, żeby nikomu nie było przykro — powiedziała Ola Da-nowa. „Ciekawe, skąd Wieta Pawłowna wie, że ja naprawdę myślę tylko o tym, żeby już była duża pauza?" — starałem się odgadnąć. A Wieta Pawłowna zadawała jeszcze wiele pytań, podawała ciekawe i trudne przykłady, które my staraliśmy się rozstrzygnąć prawidłowo. Zupełnie niespodziewanie zapytała mnie znienacka, kim chciałbym być. — Dyrektorem Zoo ■— powiedziałem. — A dlaczego? — zaciekawiła się. — Bo bardzo lubię ptaki i zwierzęta i będę dla nich dobrym dyrektorem — odparłem. Wszyscy się roześmieli i lekcja się skończyła. 33 Gdy' po lekcjach wracaliśmy do domu, powiedziałem do Śnieżki: — Nigdy nie zapomnę, jak pomogłaś mi u zastępcy dyrektora, a przedtem uratowałaś od jąkania. Chyba zaczęliśmy już jeść nasz wspólny pud soli. 120 Opowiedziałem jej, że mego tatę zdradził jego najlepszy przyjaciel Siergiej Siergiejew i cały ich pud soli poszedł na marne. — Z nami tak nie będzie — powiedziała Śnieżka. Wstąpiliśmy do mnie, zjedliśmy coś niecoś, nakarmiliśmy Kysza i razem odrobiliśmy piśmienne zadanie. Pokazałem Śnieżce, jak Kysz zapala i gasi światło. Potem Śnieżka zatelefonowała do swojej babci, żeby się o nią nie niepokoiła, i poszliśmy do mojej mamy, do biura maszyn matematycznych. Było to niedaleko od nas. Żadnych przepustek tam nie było potrzeba. Nie to, co u taty w instytucie. Przez korytarze poszliśmy do sali, w której pracuje moja mama. — Zupełnie, jakby tu gdzieś koniki polne ćwierkały — powiedziała Śnieżka. A Kysz nie wiedział, co robić, gdy dookoła tyle różnego brzęczenia, buczenia, migotania jakichś lampek żółtych, zielonych, czerwonych, a po ekranach przebiegają białe żmijki. Zwróciłem się do panienki w białym kitlu, żeby poprosiła moją mamę. Mama bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła nas we trójkę, ale powiedziałem, że przyszliśmy w ważnej sprawie, bo Śnieżka, która pomogła mi odrobić lekcje, koniecznie musi wiedzieć, ile pie- 121 niędzy będzie kosztować utrzymanie jej kotki Capki w przeciągu dwudziestu lat, jeśli dziennie wydaje się na nią trzydzieści, a czasem czterdzieści kopiejek. Poprosiłem, żeby mama od razu obliczyła i wydatki na Kysza, też w przeciągu dwudziestu lat, a także — po ile gramów soli dziennie bez szkody dla zdrowia powinno jeść dwoje przyjaciół, żeby zjeść jej cały pud? No i oczywiście poprosiłem, żebym mógł popatrzeć, jak maszyna poradzi sobie z naszymi pytaniami. Mama wyjaśniła coś swoim kolegom i koleżankom, którzy obstąpili nas wokoło i nawet bawili się z Kyszem. Jeden z nich podrapał się w głowę i powiedział, że zadanie jest bardzo skomplikowane i maszyna będzie musiała pracować na pełnych obrotach. Nacisnął kilka guzików. Aparat zaszczekał, zamigotały na nim przeróżne kolorowe lam-peczki i oto w szparze ukazał się arkusik niebieskiego papieru z kolumienkami czarnych cyfr. — Patrzcie — powiedziała mama. — Za dwadzieścia lat, Śnieżko, na twoją kotkę zostanie wydane tysiąc czterysta czterdzieści rubli. A na Kysza półtora raza więcej: dwa tysiące sto sześćdziesiąt rubli. Wszyscy aż się przerazili. 122 — Przecież to cały „Zaporożec" — powiedział ten, który naciskał guziki. — Domek można by mieć za to! — powiedział drugi. — Kilka motocykli — dorzucił trzeci. — Mleczko, kiełbaska, rybka — objaśniła Śnieżka. — Tysiące ciastek! — zawołała panienka, która szukała mojej mamy. — Istotnie, jest nad czym się zastanowić — powiedział starszy pan. — A więc taka pchła w ciągu dwudziestu lat zje „Zaporożca". A co w zamian? Cóż ty, chłopcze, za to dostaniesz? — zapytał. Ani nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ani w ogóle nie chciało mi się odpowiadać, ale ze względu na mamę odparłem jak najuprzejmiej: — Ja nic nie potrzebuję. Mnie potrzebny jest pies. — A mnie kotka — oświadczyła Śnieżka. — No, dzieci, idźcie już, odprowadzę was — powiadziała śmiejąc się mama i wręczyła nam kartkę z cyframi. Okazało się, że jedząc codziennie po osiem gram soli — cały jej pud zjedlibyśmy ze Śnieżką za przeszło pięć lat. — Będziemy już wtedy w szóstej klasie — powiedziała Śnieżka. •— Wiesz co — zaproponowałem — jedzmy le- 123 piej po cztery gramy, żeby starczyło nam tego puda do samej dziesiątej klasy. Śnieżka zgodziła się. Spytałem mamę, ćzy nie żal jej wydać na Kysza przez dwadzieścia lat taką furę pieniędzy? Może wolałaby je odkładać, a potem kupić domek, „Zaporożca" albo parę tysięcy ciastek? Mama żachnęła się i nic nie odpowiedziała. Poczułem, że obraziła się na mnie za to pytanie, więc powiedziałem, że tylko sobie żartowałem. A poza tym ani rusz nie mogłem zrozumieć, po co musimy uczyć się rachunków, skoro maszyny liczą tak szybko i bez błędów? Szliśmy ze Śnieżką do domu i sprzeczaliśmy się — co ważniejsze: pies czy kot? O tym, że pies jest ważniejszy, wiedziałem dobrze i nie potrzebowałem na ten temat dyskutować, ale dyskutowałem, żeby nie robić Śnieżce przykrości. Mówiłem, że psy pełnią służbę graniczną i występują w cyrku, bronią i ratują ludzi, odnajdują skradzione rzeczy, potrafią liczyć. Co może być bardziej interesującego i weselszego od tresowanych psów? Ale w odpowiedzi na moje argumenty Śnieżka twierdziła z uporem, że wszystko jedno — koty są ważniejsze! Gdyby nie one, myszy i szczury pożarłyby całą naszą żywność. I nas też nie byłoby na świecie... A ten, kto nie ma kota, musi kupować lodówkę, do której myszy nie mogą się dostać, a lodówki, gdy są włączone. 124 specjalnie tak mruczą jak koty, żeby myszy odstraszyć. Ja jednak w dalszym ciągu dowodziłem swego. — Więc nie wierzysz mi? — spytała Śnieżka ze łzami w oczach i tupnęła nogą. — A wiesz, dlaczego psy napadają na koty? Bo im zazdroszczą, że są głupsze i nie umieją łapać myszy. — A właśnie, że nie zazdroszczą! Ani ociupinki! Koty kradną śmietanę i serdelki! •— powiedziałem, a Kysz zaszczekał, że mam rację. Śnieżka z goryczą pokiwała głową i nic nie odpowiedziawszy, przeszła na drugą stronę ulicy. 125 Szliśmy tak aż do skrzyżowania. Zrobiło mi się nagle przykro, że nie ustąpiłem jej, i zacząłem przechodzić na tamtą stronę. Zobaczywszy to, Śnieżka uśmiechnęła się i też poszła mi naprzeciw. Spotkaliśmy się na samym środku jezdni, a ja powiedziałem: — I pies jest potrzebny, i kot. Uczeni wkrótce wynajdą nowe zwierzę, takie, co to i myszy będzie łapać, i tropić potrafi, i w cyrku występować. To zwierzę domowe będzie się nazywało piesokotem. Głowa będzie szczekać, a resztę, aż do ogona, weźmie się od kota. Ale znowu nie dogodziłem Śnieżce. — Przede wszystkim, to się nie będzie nazywało piesokot, tylko kotopies. I kot będzie z przodu, a pies dopiero z tyłu! — powiedziała. — Że też ty tego nie rozumiesz! — A niby z jakiej racji! — krzyknąłem, nie panując już nad sobą, ale w tej chwili rozległ się gwizdek i milicjant podbiegł do nas. Wziął nas za ręce i przeprowadził na chodnik. Okazało się, żeśmy się zagadali i nie zauważyli, że zatrzymujemy cały ruch samochodowy, a kierowcy bali się trąbić w obecności milicjanta. Przestaliśmy się kłócić i oboje byliśmy zadowoleni, gdy wreszcie Śnieżka zaproponowała, żeby wyprodukować jednakową ilość obu gatunków: tyle samo kotopsów i tyle samo piesokotów. Co prawda pomyślałem sobie, że nie wiado- 126 mo jeszcze, jak odbędzie się spotkanie takiego piesokota z kotopsem, ale rozmowy o tym już nie zaczynałem... Niedaleko domu Śnieżki przystanęliśmy, by popatrzeć na rysunki i fotografie na wystawie domowego „Krokodyla". I nagle zatkało mnie: jedno ze zdjęć przedstawiało poprzedniego właściciela Kysza! Leżał na trawniku pod młodym drzewkiem i usiłował zasłonić się ręką od fotografa. — Śnieżko! Przeczytaj, co tu napisano! — poprosiłem. — ,,0-by-wa-tel Chmu-row w nie-trzeź-wym sta-nie usz-ko-dził mło-de drzew-ko" — przesyla-bizowała Śnieżka i dodała: — Tu jest jeszcze jego adres. To zaraz obok. Dostał mandat. Pożegnałem się pośpiesznie, nic jednak nie wyjaśniając Śnieżce, szarpnąłem Kysza za smycz i popędziłem do domu, byle dalej od ulicy, na której mieszkał obywatel Chmurow. A nuż odebrałby mi Kysza, gdybyśmy się spotkali? 34 Wieczorem tata nie zdążył jeszcze zjeść kolacji, gdy przyszli sąsiedzi mówiąc, że czekają na niego z rozpoczęciem rozprawy sądu społecznego 127 nad Rudikiem. Od wczorajszego dnia nie widziałem go ani w szkole, ani na podwórku. Mama powiedziała, że byłoby jej nieprzyjemnie uczestniczyć w takim posiedzeniu i nie poszła z nami. Mnie też nie chciała puścić, ale sąsiedzi uważali, że powinienem iść, ponieważ mogę być potrzebny jako świadek. Rudik siedział już w kącie na stołku. Wcale nie wyglądał na zawstydzonego czy zmartwionego. Nie widziałem w pokoju ani jego ojca, ani brata lotnika. Jak się okazało, Rudik nie chciał stawić się na rozprawę, ale zagrożono mu, że sprawa zostanie przekazana milicji, więc przyszedł. Jako jego obrońca zgłosił się Zajączkowski, dziadek Kolki Zajączkowskiego z drugiej „A". Dawniej ten dziadek Kolki pracował w sądzie, właśnie jako obrońca. Pierwsza zabrała głos siedząca za stołem Krot-kina. Powiedziała: — Towarzysze lokatorzy! Zamiast spokojnie oglądać koncert estradowy w telewizji musimy niestety zajmować się bardzo nieprzyjemną sprawą. Musimy osądzić postępek Baryszkina i dociec jego przyczyn. — Nie postępek, a zwykłe kryminalne przestępstwo — groźnie poprawił Krotkinę były prokurator, Ławrow. Zaś dziadek Kolki Zajączkowskiego zerwał się jak oparzony ze swego miejsca i zawołał: - To niedopuszczalne! Na samym początku 128 rozprawy prokurator zaczyna wywierać nacisk na przewodniczącego sądu, co jest naruszeniem wszelkich przepisów procedury sądowej! Protestuję! Nie nadążałem pytać tatę o takie niezrozumiałe słowa, jak na przykład owa „procedura sądowa", ale tata kazał, żebym je sobie zapamiętał, to potem objaśni mi je wszystkie razem. — Bardzo proszę strony nie kłócić się! — ciągnęła Krotkina. — Baryszkin, wstań! Rudik wstał, starając się nie patrzeć na nikogo, ale słowo daję, że wyczułem, iż nie jest mu ani trochę wstyd. — Wczoraj wieczorem towarzysz Sierogłazow wykrył, że to z waszej winy ginęły nam gazety. Otwarcie zwróciliście je prawowitym właścicielom. Bardzo proszę, żebyście się obecnie przyznali do winy wobec wszystkich. Przyznajecie się? — Tak. — Pięknie! Cieszy nas, że mówicie prawdę. To gwarancja waszego moralnego odrodzenia! — ucieszyła się Krotkina. — Czy mogę przystąpić do zadawania pytań? — spytał prokurator Ławrow takim głosem, że aż się wzdrygnąłem. — Baryszkin, kiedy po raz pierwszy zdecydowaliście się na tego rodzaju wykroczenie? — Nie pamiętam — powiedział Rudik. — To znaczy bardzo dawno — stwierdził Ławrow. 9 — Kysz, Dwieteczki... 129 — Przepraszam! Przepraszam! — znów zaprotestował dziadek Zajączkowski. -— Należy dowieść, że to było dawno. — Każde ze zwróconych pism tego dowodzi! — uciął prokurator. — Oto na przykład piętnasty numer „Ogonioka" z ubiegłego roku, skradziony Sizowowi. Oto „Młodość" Szestikryłowa z lipca tego roku. Nie mówię już nawet o „Wieczorkach" z tabelami loterii. Ofiarą Baryszkina systematycznie padali lokatorzy naszego domu. Winę jego uważam za udowodnioną całkowicie. Opowiedzcie, Baryszkin, jak to było wczoraj. Opowiedzcie wszystko po kolei. Czekamy. Rudik niechętnie zaczął opowiadać, jak to pilnował przyjścia listonosza, jak wyczekiwał na klatce schodowej chwili, gdy przy skrzynce pocztowej nie będzie nikogo z lokatorów, jak dorobionym kluczem otwierał skrzynkę, wyjmował pisma i, żeby uniknąć spotkania z win-dziarką Kłają, piechotą wchodził na swoje piętro. Opowiadał, a ja wyobrażałem sobie to wszystko, ale nie tylko nie ciekawiło mnie to, ale było mi wstrętne. — Rzecz prosta, że wasz ojciec i brat nic o tym nie wiedzieli? — spytał prokurator. — Nie. Nagle, wśród panującej ciszy, Ławrow zaskoczył Rudika i nas wszystkich nowym pytaniem: 130 — Czy otrzymywaliście w tym roku od ojca pieniądze na prenumeratę? — Otrzymywałem — burknął Rudik. — Na jakie pisma? — „Młodość" i „Wiedza to potęga". — Czy zaprenumerowaliście je? — Nie. — Dlaczego? — Wydałem pieniądze — wycisnął z siebie Rudik. — Na co? — Nieważne. — Czyli, że pieniądze wydaliście, a pisma kradliście co miesiąc ze skrzynek w różnych klatkach schodowych, podrabiając numer mieszkania i, że tak powiem, wobec ojca byliście w porządku? — Tak — powiedział Rudik. Podniósł się gwar i Krotkina musiała postukać kluczem w głowę żelaznej figurki piłkarza, która stała na biurku. — Według mnie wszystko dla wszystkich jest jasne. Więcej pytań nie mam — ponuro powiedział były prokurator Ławrow, wkładając pod język jakąś pastylkę i wycierając chustką czoło. Potem jeszcze ci, którzy siedzieli przy stole, zadali Rudikowi kilka pytań. — Dlaczego zawsze w sobotę zabieraliście „Moskiewską Prawdę"? — Bo tam są krzyżówki — odparł Rudik. 131 — A czy chociaż jedną rozwiązaliście do końca? — Nie — odpowiedział. — A czy sumienie nie odezwało się w was ani razu? — spytała Krotkina. — Czy wyjmując z mojej skrzynki „Zdrowie", nie zastanawialiście się, jak będę się denerwować, gdy go tam nie znajdę? Nie postawiliście siebie na moim miejscu? Na to pytanie Rudik nic nie odpowiedział. Potem dziadek Zajączkowski wypytywał go łagodnie, jakie ustanowił rekordy międzyszkolne, jakim stylem najbardziej lubi pływać i jakie odznaczenia otrzymał w szkole. Po odpowiedziach Rudika dziadek Zajączkowski zwycięsko spoglądał na prokuratora Ławro-wa, a wreszcie oświadczył, że pytań więcej nie ma. Zacząłem się nudzić. Chciało mi się do domu, do mamy i Kysza, ale tata kazał, żebym nie kręcił się i siedział spokojnie. — Będę się streszczał — znowu przemówił Ławrow. — Ludzi znam nieźle. Widywałem przestępców zatwardziałych i kajających się. Nie wiem, jak państwo, ale ja nie wyczuwam u Ba-ryszkina szczerej skruchy ani wstrząsu duchowego. Cały jego wygląd zdaje się mówić: „Jestem człowiekiem wyjątkowym. Wszystko mi wolno. Czego chcecie ode mnie?" — Bardzo nam przykro, ale radzi byśmy wi- 132 dzieć tu jego ojca, towarzysza Baryszkina — powiedziała Krotkina. — W nocy miał atak serca. Źle się czuje — powiedział starszy brat Rudika. Wszedł właśnie przed chwilą, ale nie wiem, dlaczego był po cywilnemu. — Co wraz z gazetami kradł nam szesnastoletni Baryszkin? — ciągnął Ławrow. — Nasz spokój! Nasz czas! Naszą wzajemną ufność! A także, między innymi, nasze pieniądze. Na podstawie tego wszystkiego uważam za konieczne przekazać sprawę Baryszkina organom milicji w celu zastosowania bardziej surowych kar niż te, którymi rozporządza nasz sąd. Wszyscy głośno bili brawo. Rozległy się głosy: — Nie dziecko! — Racja! — Sprzeciwiam się! — oświadczył wstając mój tata. — Po co zaraz milicja? Wtedy zabrał głos dziadek Zajączkowski: — Szanowni członkowie sądu społecznego! Surowe żądanie oskarżyciela zasmuciło mnie głęboko. Zadałem sobie pytanie: czyż nasz kolektyw nie jest w stanie dopomóc Baryszkinowi? Jakie okoliczności danej sprawy uważam za łagodzące jego winę? Że nie najgorzej uczy się w szkole. To raz. Że ma sukcesy sportowe. To dwa. A najważniejsze to fakt, że do tego pierwszego decydującego kroku pchnął młodego człowieka przemóż- 133 ny duchowy głód. Pchnęła go żądza czytania. I, mówiąc oględnie, posłużył się cudzymi pismami. Po czym młodzieniec, którego dręczyły wyrzuty sumienia, zdobył się na nieśmiałą próbę poprawy i poprosił ojca o pieniądze na prenumeratę. Ojciec z radością daje mu żądaną sumę. Młodzieniec wydaje ją na co innego. Co tu robić? Na chodzenie do czytelni nie ma czasu: lekcje, treningi, wyjazdy na zawody. Baryszkin decyduje, że nie należy pozostawać w nieświadomości wobec zachodzących na świecie wydarzeń. I właśnie dlatego przywłaszcza sobie pisma „Za granicą", „Dookoła Świata" i inne. Istotnie, szeroki i różnoraki jest krąg zainteresowań tego młodego chłopca. Naszym najprostszym obowiązkiem jest pomóc mu zaspokoić je. Proszę wysoki sąd o udzielenie Baryszkinowi surowego napomnienia oraz o zobowiązanie go, by w ciągu trzech dni zaprenumerował sobie następujące gazety i pisma: „Moskiewska Prawda", „Za granicą", „Młodość", „Wiedza to potęga" i „Wesołe Obrazki". Koszt tych prenumerat będzie stanowił poważną karę. Skończyłem. Propozycja skazania Rudika na prenumeratę tego, co kradł, była tak nieoczekiwana, że z początku wszyscy siedzieli cicho, a potem zaczęli bić brawo jeszcze goręcej niż prokuratorowi Ławro wowi. Zaś sam Ławrow podszedł do dziadka Zajączkowskiego, uścisnął mu rękę i powinszował bły- 134 skotliwego przemówienia, które wejdzie do jakiejś złotej księgi. — Prawdziwy Plewako! — oświadczył głośno Ławrow dziadkowi Zajączkowskiemu. Potem Krotkina zapytała Rudika, czy ma pieniądze na prenumeratę. Na to odpowiedział jego starszy brat: — Pieniądze są. Przeznaczone były na aparat fotograficzny. W swym ostatnim słowie Rudik powiedział, że sam nie wie, jak stopniowo wciągnął się w kradzieże i poprosił o pozwolenie, by zamiast „Wesołych Obrazków" mógł zaprenumerować „Gry Sportowe". Przyrzekł poprawić się. Sąd po naradzie zobowiązał Rudika, że w ciągu trzech dni zaprenumeruje pisma i gazety. Postanowiono również napisać o tym, co zaszło, do szkoły. Po rozprawie tata został jeszcze na podwórku pogadać z sąsiadami, a ja pobiegłem do domu. A ile razy przypomniało mi się, jak Rudik popatrzał na mnie w czasie odczytywania wyroku — robiło mi się zimno ze strachu. 35 Wyszliśmy z Kyszem na spacer. Było ciepło i lokatorzy stojąc przed klatkami wciąż jeszcze rozprawiali o wyroku. 135 Na ulicy Kysz nagle szarpnął smycz. Zza rogu wyszedł brat Rudika z Herą i chciał pójść dalej, ale Kysz uparł się i rwał do Hery, jakby to wcale nie ona miała zamiar niedawno rozszarpać go na kawałki. Hera też zobaczyła Kysza, ale ani nie zaszczekała z wściekłością, ani nawet nie zawarczała. Spojrzała na brata Rudika, a on uśmiechnął się i powiedział: — Pobaw się, pobaw, nie bój się. Podeszli do nas całkiem blisko. Kysz, zapominając o obrazie, znów tak merdał ogonem, że tracąc równowagę, przewracał się z boku na bok. Hera zaskowyczała cichutko, przypadła na przednie łapy, zapraszając Kysza do zabawy, ale ja pociągnąłem go ostro i chciałem odprowadzić do domu. Nie mogłem zapomnieć napędzonego nam strachu. Kysz odwrócił się, popatrzył na mnie i powiedział: „Coś ty! Przecież ona wcale nie chce gryźć!" I wtedy pomyślałem sobie, że nie trzeba być zawziętym. Tego, to ja powinienem uczyć się od Kysza. „A także — pomyślałem — prawdą jest, że jeśli jakiś pies jest zły i niewdzięczny, to nie jego wina, a jego pana. Ot, brat Rudika jest zupełnie innym człowiekiem i Hera nie warczy złowrogo, a chce się bawić". Odpiąłem smycz, Kysz skoczył do Hery i nim się obejrzeliśmy, psy harcowały sobie wesoło. 136 Gdy mały Kysz żwawo wiercił się wokoło Hery i zwinnie przemykał pod jej brzuchem, nie mogła się połapać ani opamiętać i aż warczała ze złości. Ale to jej warczenie nie było groźne. Za to gdy wreszcie trafiła się jej sposobna chwila, korzystała i łapą przewracała Kysza na grzbiet. Według mnie, łaskotała go i Kysz zanosił się od śmiechu. Długo by jeszcze tak swawolili, ale mama zawołała z balkonu: — Alosza! Kysz! Do domu! Z bratem Rudika ledwo rozłączyliśmy psy i niezadowolonego, opierającego się Kysza zaciągnąłem do domu. 36 Dużo pytań uzbierało mi się w ciągu tego dnia, zacząłem więc zadawać je tacie. Zapytałem, co to takiego próżnia, która śniła mu się w nocy. — To zupełna pustka. Na przykład karafka, z której wypompowano całe powietrze — powiedział tata i tak na mnie spojrzał, że zrobiło mi się wstyd, iż nie wiem takiej prostej rzeczy. — A co zostało w tej karafce, jak wypompowano z niej całe powietrze? — zapytałem. — Nic — odparł tata. — Jak to: nic? Nawet najmniejszy atom nie został? ■— A tak! Wyobraź sobie, że nic! Pustka! 137 — Nie. Tak nie może być — upierałem się. — No, na przykład wypompowaliśmy powietrze z karafki. Do samego końca. A co w środku zostało? Nic? Ale przecież ja to widzę! A jeśli widzę to nic, to znaczy, że nie jest to nic, a coś, bo niczego widzieć nie można. (Tata patrzył na mnie z zakłopotaniem). Po co głowę zawracać, lepiej powiedziałbyś od razu, że próżnia to tajemnica wojskowa i nie wolno o niej opowiadać. — Tak... próżnia to tajemnica wojskowa — powiedział tata, ściskając sobie skronie dłońmi. — Ale nie państwowa, a ogólnoświatowa. Nawet więcej: to tajemnica Wszechświata. — I co, nigdy jej nie odkryjemy? — Bardzo możliwe — powiedział tata. — To po co w takim razie uczyć się, jeśli jej nigdy nie odkryjemy? — zdziwiłem się. — Kto ci powiedział, że nie trzeba się uczyć?! — krzyknął tata, kipiąc cały, a na ten jego krzyk nadbiegł Kysz, warcząc groźnie. — Przeciwnie, trzeba się uczyć i uczyć! Gdyby człowiek nie uczył się, mieszkalibyśmy nie w domu z cegieł, a w jednopokojowej pieczarze, bez żadnych wygód! Chodzilibyśmy w zwierzęcych skórach, a nie latali samolotami. Nie bylibyśmy w stanie dociec setek tajemnic przyrody! Zrozumiałeś? I takim leniuchom jak ty nie uda się zatrzymać ludzkości w rozwoju! Nikt na to nie pozwoli! Są jeszcze jakieś pytania? — Kto to taki Plewako? —■ zapytałem obra- 138 żony, bo wcale nie miałem zamiaru zatrzymywać rozwoju ludzkości. — Znakomity rosyjski obrońca — powiedział tata już spokojnie. — Mistrz w walkach z carskimi sędziami. Rozumiesz? — Rozumiem. A jakiej wagi mistrzem był Plewako? Czy dałby radę Poddubnemu? — Marina!... Marina!...' — jęknął tato wołając mamę. — Co się stało? Co ci jest? — przestraszonym głosem spytała mama, przybiegając z kuchni. — Wytłumacz naszemu synowi różnicę między Plewako a Iwanem Poddubnym. Ja już nie mam sił — powiedział tata, rozcierając sobie skronie. Mama wytłumaczyła mi, że Plewako nie był bokserem, ale tak jak dziadek Zajączkowski bronił w sądzie oskarżonych. I tak, jak Poddubnyj na ringu, nokautował okrucieństwo, niesprawiedliwość i sądowe omyłki. Zrozumiałem wszystko od razu i zacząłem się rozbierać. Ale właśnie w tej chwili ktoś zadzwonił do drzwi i Kysz zaczął szczekać. 37 Tata otworzył. — Przepraszam, że tak późno. Dobry wieczór. Już dawno się do państwa wybierałam — usły- 139 szałem i z przerażeniem poznałem głos Wiety Pawłownej. To znaczy, udawała tylko, że mi przebacza, a teraz przyszła poskarżyć się na mnie i na Kysza! Nie było już można rozebrać się, położyć i udawać, że śpię. Wyszedłem przywitać się. Mama od razu poprosiła, żebym poszedł do kuchni i na maleńkim ogieńku zaparzył herbatę. I póki to robiłem, Wieta Pawłowna zdążyła porozmawiać z rodzicami. Herbaty pić nie chciała, bo śpieszyła się do Śnieżki. Tata odprowadził ją do przystanku, a wrócił jakiś smutny i mrukliwy. Narzekał, że niepotrzebnie kupował szczeniaka, który zabiera mi czas, ale zrozumiałem, że Wieta Pawłowna nie opowiedziała jednak, że przyniosłem Kysza do szkoły. Tata tupnął na niego nogą, trafił w moje gumowe buty i groźnie zapowiedział mamie, że zrobi porządek z całym naszym bałagańskim gopsodar-stwem. Mama słuchała, słuchała zrzędzenia taty, w końcu powiedziała: — Chodźmy pooddychać świeżym powietrzem! — Tylko co nim oddychałem! — odparł tata. — Nie zaszkodzi pooddychać jeszcze raz. A ty rozbieraj się i śpij — kazała mi mama. Zrobiło mi się strasznie smutno. Już drugi raz w tym tygodniu rodzice kłócili się przeze mnie 140 i żebym nie był tego świadkiem, wychodzili pooddychać świeżym powietrzem. Gdy ubrali się i wyszli, zatelefonowałem do Śnieżki. Spała już, ale powiedziałem, że to bardzo ważna szkolna sprawa, więc ją obudzono. — Słuchaj! Wieta Pawłowna poszła do ciebie z wizytą! — zakomunikowałem jej. — Powiedz, że już więcej nie będziemy! — A dlaczego sam tego nie powiedziałeś? — spytała Śnieżka. — Nie zdążyłem, bo zaparzałem herbatę. Wszystkiego dobrego. Dobranoc — powiedziałem, przypomniawszy sobie, że Śnieżka to lubi. — Dziękuję. Jak to już teraz ciemno! — powiedziała i odwiesiła słuchawkę. I wtedy zrobiło się straszno: kto wie, może Wieta Pawłowna naradziła się z zastępcą dyrektora i on uznał, że pies przeszkadza mi w nauce, a Wieta Pawłowna kazała mamie oddać go z naszego domu, żebym nie został przez niego na drugi rok w pierwszej klasie? I oto teraz, właśnie w tej chwili, tam na świeżym powietrzu decyduje się los Kysza, a on nic o tym nie wie i beztrosko tarmosi na podłodze stary kapeć. — Kysz! Chodź tu! Źle z nami! Niebezpieczeństwo! ,,Wrr?" — spytał Kysz, opierając łapy o moje kolana. — Źle z nami! Ale nie oddam cię za nic! Ni- 141 gdy! Ty mi wcale nie przeszkadzasz w nauce! Na odwrót, właśnie teraz chcę być lepszy, żebyś mógł brać ze mnie przykład. Będę odważny, odkryję wszechświatową tajemnicę, a ciebie nauczę liczyć do dziesięciu! Wyjrzałem przez okno. Mamą i tata siedzieli koło kiosku z gazetami. Tata wymachiwał rękoma, a mama słuchała go. O czym mówią, nie sposób było się domyślić. I oto pierwszy raz w życiu postanowiłem podsłuchać ich rozmowę. Wyłącznie ze względu na Kysza. Tylko dla niego. A nuż i oni będą zdania, że Kysz rozprasza moją uwagę i pewnego dnia, gdy nie będzie mnie w domu, oddadzą go jakimś obcym ludziom? Nie! Zaraz poproszę ich, żeby tego nie robili! Włożyłem palto, buty, wybiegłem na dwór i ostrożnie przelazłem przez płot. Dął wiatr, jakby naprawdę zbierała się burza. Szeleszczące liście tłumiły moje kroki. Zakradłem się pod sam kiosk, wytknąłem ucho zza węgła i zacząłem słuchać. — ... Masz rację. Ale ja już drugi tydzień nie mogę sobie dać rady. Maszyna nawala... Najlepszy przyjaciel jest przeciw mnie... Szczeniak plącze się pod nogami... A syn zalewa mnie falą pytań. Nawet nie falą, prawdziwą tsunami. Na razie wytrzymuję jak skała. Powinienem umieć odpowiedzieć na pytania dziecka. I muszę szperać po encyklopediach. Ledwo odpowiem na jedno, 142 On już ma w pogotowiu drugie i zwala je na mnie. Wytrzymuję jeszcze jak skała, ale brak mi już sił! — z goryczą powiedział tata, a ja, zagryzając wargi, z przerażeniem wyobraziłem sobie, jak stoi nad brzegiem, a o jego pierś rozbijają się morskie bałwany. A tata tylko wypluwa słoną wodę i, zdmuchując z czubka nosa pianę, oczekuje nowej fali moich pytań... — No więc przyznaj się, że nie masz racji i pogódź się z Siergiejem Siergiejewem. Wtedy od razu wróci dobry humor. Każde pytanie Aloszy będzie cię cieszyć. Przecież dzięki niemu sam uzupełniasz swoje wiadomości! Wkrótce będziesz wiedział wszystko. Nawet jak się tresuje kangury. ' — Do tego nie wytrwam. Runę — znowu z goryczą powiedział tata. — A poza tym szczeniaka nie ja kupiłam, a ty. Zamarłem. Przycisnąłem serce rękoma, żeby nie usłyszeli jego bicia. — Jeśli drażni cię, że szczeka na maszynkę do golenia, jeśli nie możesz go znieść... oddaj go. Poszukaj, kto by go wziął. Zrań dziecko w samo serce. Wszystkie kości szpikowe będą wtedy dla ciebie. — Za kogo ty mnie masz? — spytał tata urażonym tonem i poczułem, że nie jest człowiekiem, który chciałby pozbyć się Kysza dla szpikowych kości... Uspokoiłem się i pobiegłem do domu. 143 38 Przed drzwiami mieszkania okazało się, że klucze zostały w marynarce i od razu zrozumiałem, że to kara za podsłuchiwanie. Kysz poczuł mnie przez drzwi, drapał je z tamtej strony i popiskiwał niecierpliwie. — Co tu robić, Kysz? — zapytałem i przeraziłem się: a co, jeśli rodzice liczyli, że to ja im otworzę i nie wzięli swoich kluczy? Przecież mama jest bez torebki, a tata w dresie bez kieszeni! — Oj, co teraz będzie, Kysz? Co teraz będzie?... Kysz, co robić? — szeptałem pod drzwiami. „Wrry! — powiedział Kysz z tamtej strony. — Tylko spokojnie! Spróbuj dostać się do mieszkania przez balkon Lelikowych, po przeciwpożarowej drabince!" — Dobra. Dziękuję. Trzeba będzie złazić — odparłem, a jednocześnie poczułem znajomą miękkość w kolanach i kwaskowaty smak w ustach. Ale nie zważałem na to. Tata mówił często, iż prawdziwy człowiek powinien być zawsze, w każdej chwili swego życia przygotowany do próby charakteru. Uznałem, że taka chwila właśnie nadeszła. Wbiegłem na górę i zastukałem do Lelikowych, którzy mieszkali nad nami. — Miszka! Zatrzasnęły mi się drzwi. Zejdę od was po drabince pożarowej — powiedzia- 144 łem do zaspanego Miszki Lelikowa z piątej klasy. Oczywiście starałem się powiedzieć to tak zwyczajnie, jakbym prosił o temperówkę do ołówka. — A dlaczego zęby ci dzwonią? — spytał Miszka. — Bo zmarzłem. ■— Nie zapominaj kluczy, Teczuchno! Miszka kiwnął, żebym wszedł za nim. Przeszliśmy przez korytarz do kuchni. Miszka otworzył balkon, rozsunął deski, podniósł kwadratową klapę i powiedział niecierpliwie: — Złaź prędzej! Myślisz, że mi tak gorąco w kąpielówkach? Spuściłem nogi z krawędzi luku, namacałem pierwszy szczebel drabiny, stanąłem na nim, mocno trzymając się rękoma za krawędź otworu, potem tak samo namacałem drugi stopień... Trzeci... czwarty... piąty... szósty... I aż nie mogłem uwierzyć, gdy po całej wieczności pod moimi nogami zaskrzypiała drewniana podłoga naszego balkonu... ' Dopiero wtedy zauważyłem, że na dworze jest bardzo zimno, a wiatr dzwoni szybami okien. Spojrzałem w dół... Czego się właściwie' tak bałem? Stałem sobie na balkonie, a w tej chwili w naszej kuchni zapaliło się światło. Tata wyszedł na balkon i spytał: — Ty też oddychasz świeżym powietrzem? 10 — Kysz, Dwieteezkri... 145 Nadbiegł Kysz i choć przecież sam poradził mi zleźć po drabince na kuchenny balkon, był bardzo zdziwiony, że udało mi się dostać do mieszkania. Teraz już wcale nie bałem się opowiedzieć tacie, jak i dlaczego podsłuchiwałem rozmowę, jak zapomniałem kluczy i... jak znalazłem się na balkonie. Tata zamknął oczy, pokręcił głową i spytał: — Czy wiesz, co by się stało z mamą, gdyby zobaczyła, jak wisisz nad otchłanią? Czyś ty oszalał? — Sam przecież kazałeś mi być odważnym. A zresztą, spaść mogłem tylko na nasz balkon, a nie na ulicę. — Marina! My tu sobie jeszcze oddychamy świeżym powietrzem! — zawołał tata w głąb mieszkania i dodał do mnie: — Mamie ani słowa! Tak, chcę, żebyś nie był tchórzem, ale to nie znaczy, że jutro, w czasie przerwy obiadowej, powinieneś wleźć do klatki z głodnymi lwami lub włożyć sobie w zanadrze parę kobr. Trzeba trochę ruszać mózgiem! Idź spać! — A o czym rozmawiałeś z Wietą Pawłow-ną? ■— zapytałem. — To pedagogiczna tajemnica — odparł tata. Zasypiając, wyobraziłem sobie, że jestem dyrektorem Zoo. W czasie przerwy obiadowej wchodzę do klatki z lwami i częstuję je kanapką 146 ż kiełbasą, ale lwy nie chcą jej jeść, żeby nie psuć sobie apetytu przed obiadem: dozorcy właśnie rzucają im do klatki kawałki mięsa. I wcale a wcale nie było mi straszno w tej lwiej klatce... 39 Takiego poranka jak następnego dnia jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Żeby wyprowadzić Kysza wstałem znowu wcześniej od rodziców, podszedłem do okna i przez sekundę wydało mi się, że w ciągu nocy zniesiono pięciopiętrowe domy naprzeciwko nas, że na dworze nie ma ani zielonych trawników, ani topoli. To ci dziwy! Przetarłem oczy. To w nocy niespodziewanie spadł śnieg, przysypał czerwone dachy domów, trawniki i topole, które przez to stały się jakby niewidoczne. Dozorcy nie sprzątali śniegu z asfaltu, więc za oknem było cicho i mglisto. — Kysz! Prędzej! Zaraz pokażę ci twój pierwszy w życiu śnieg! Chodźmy! ... Otworzyłem drzwi klatki schodowej przepuszczając Kysza przodem, ale.on wysunął nos, po-węszył i kichnął, jakby myślał, że widocznie nie obudził się jeszcze na dobre i ten nieznany zimny zapach śni mu się tylko, więc należy powąchać porządnie. Ja także ścierałem sen z oczu. 148 Wreszcie Kysz oswoił się z zapachem, wyszedł na dwór i powiedział groźnie: „Wrry!" Na wszelki wypadek, żeby to miękkie, zimne, białe nie zamierzało spłatać jemu, Kyszowi, jakiegoś głupiego figla. Najpierw powąchał śnieg, potem dotknął go przednią łapą, potem już śmielej odrzucił go dwiema tylnymi, złapał trochę w pysk dla spróbowania i posmakował przekrzywiwszy głowę na bok. Zrozumiał zapewne, że on, Kysz, jest silniejszy, choć śniegu dokoła było bez liku, po czym ruszył z kopyta i zakosami pognał po podwórzu, zostawiając za sobą pierwsze ślady ha niepokalanym śniegu. Później długo dumał nad kałużą ściętą cieniutkim lodem, podobnym do mrożonego szkła, i nie mógł zrozumieć, co to takiego. Ale wreszcie zrozumiał, bo podniósł głowę i powiedział do mnie: ,,Wrr! Że też nie domyśliłem się od razu! Przecież to jest wielki talerz z zimną zupą. Wiesz? Wczoraj nie zjadłem jej do końca i jak ostygła, to pokryła się białą skórką. Tak samo i ta tutaj. Tylko że zupa w mojej małej miseczce jest o wiele smaczniejsza niż ta na tym wielkim talerzu! Wrr!" Pomyślałem sobie, że zuch z Kysza i wiele dobrego może nauczyć mnie w życiu. I ja go też nauczę. 149 Zaczął gonić wróble, a ja przyglądałem się topolom, lipom i jarzębinom, które stały tak spokojnie, jakby bały się poruszyć. Śnieg leżał na każdym topolowym listku, na ogołoconych gałązkach lip, na czerwonych gronach jarzębin. Potrafił nawet ułożyć się na spiczastych czubkach drewnianych sztachet zielonego płotu, na drutach przewodów, nie mówiąc już o daszkach wentylacyjnych kotłowni centralnego ogrzewania, stojących na podwórku i siedzeniu czerwonego motocykla „Jawa". Lokatorzy wychodzili z klatek schodowych, uśmiechali się na widok tego pierwszego śnieżnego poranka i szli każdy w swoją stronę... Kyszowi zapewne zmarzły łapy, bo przecież biegać musiał boso! Podginał je po kolei pod siebie, potem spłoszył gołębie, drepczące po czarnym daszku wentylacji centralnego ogrzewania, i sam usiadł na ich miejscu. Pod tym żelaznym daszkiem przechodziły gorące rury. Dlatego ciepły był nawet w najsroższe mrozy i każdy śnieg szybko na nim tajał. W mroźne dni siedziały tam i grzały się nastroszone gołębie i wróble, dziobiąc niezmarznięte okruszyny. Teraz Kysz siedział i grzał się na okrągłym czarnym daszku, niby olbrzym na malutkiej arenie, a koło niego spacerował rozgniewany gołąb. Gardziel rozdęło mu ze złości, coś się w niej prze- 150 taczało i wyglądało tak, jakby gołąb połknął piłeczkę od ping-ponga. Zmarzłem trochę i pozazdrościłem Kyszowi. Ale przecież nie mogłem zgonić go z ciepłego daszka tak, jak on zgonił gołębia! 40 Przed wyjściem do szkoły znów przywiązałem Kysza do kaloryfera. Na ulicy bardzo chciałem spotkać Śnieżkę. Trochę na nią zaczekałem, a potem szedłem prędko, żeby się nie spóźnić. Śnieg ludzie już rozdeptali. Tylko na rosnących wzdłuż chodnika drzewach bielił się nietknięty i puszysty... Koło szkoły chłopcy trzęśli topolę. Śnieg padał z niej płatami, a drzewo wesoło szumiało mokrymi jak po deszczu liśćmi. Na podwórzu szkolnym ogłuszyło mnie nagle uderzenie twardą śnieżką w tył głowy, aż czapka spadła mi na ziemię. Rozejrzałem się wokoło, ale z naszej klasy nie zobaczyłem nikogo. Za mną szło trzech chłopców, a wśród nich był Rudik. To tylko on mógł tak mocno walnąć mnie w głowę. Chyba że któregoś z tamtych do tego namówił... Minęli mnie. Udali, że w ogóle mnie nie zauważyli. Śmieli się i rozmawiali. Stałem rozcierając ręką bolące miejsce i całą 151 siłą powstrzymując łzy, a w mokrym śniegu na ziemi poniewierała się moja czapka. Rozległ się dzwonek, złapałem czapkę, pobiegłem do klasy i nim przyszła Wieta Pawłow-na, zdążyłem opowiedzieć Śnieżce o tym, jak podle uderzono mnie w samą głowę śnieżną kulą. I opowiedziałem, jak to wczoraj sądzili Rudika. Śnieżka była przekonana, że Rudik mścił się na mnie i podmuchała na uderzone miejsce. Od razu trochę mniej bolało. Było mi smutno i przykro, więc na lekcji siedziałem cicho i ani razu nie dostałem upomnienia. A w czasie pauzy na podwórzu szkolnym znowu zobaczyłem Rudika. Lepił kulę ze śniegu i coś opowiadał Oli, którą widywałem, jak przychodziła do naszego domu. Zdaje mi się, że się kłócili. Nagle Ola zawróciła na pięcie i weszła do szkoły. A Rudik zamachnął się i ze złością cisnął śnieżką w przechodnia za ogrodzeniem. Na drugiej lekcji Wieta Pawłowna kazała mi czytać. Sylabizowałem, ale gorzej niż wczoraj. Bolała mnie głowa. Na lekcji śpiewu dostałem dwójkę i uwagę, że wszyscy śpiewają, a ja nie. Ale po prostu nie mogłem śpiewać. Myślałem o tym, że choćby nawet Rudik zaczął się na mnie mścić, to ja się go nie przestra- 152 szę i jakoś będę się bronił. Tylko nie wiedziałem jeszcze jak. Po lekcjach zaprosiłem Śnieżkę, żeby przyszła do mnie ze swoją kotką. Spróbujemy zaprzyjaźnić ją z Kyszem. — A ty rozumiesz po kociemu? — spytałem Śnieżkę. — Odrobinkę. Najlepiej rozumiem, jak Capka mruczy, a jak miauczy, to wcale — powiedziała Śnieżka. — A ja psiego języka już się nauczyłem — pochwaliłem się. — Jest trudniejszy od kociego, bo psy są mądrzejsze od kotów. A od psów to mądrzejsze są tylko goryle, słonie, delfiny i my, ludzie. — To znaczy, że moja kotka jest głupsza? A czy twój Kysz potrafi tak jak Capka przepowiadać pogodę? Aha! Albo czy wie, że przyjdą goście, choć ich nikt nie zapraszał? Jeśli Capka się myje, mój tatuś zawsze mówi: „Ktoś się do nas wybiera z wizytą, trzeba by skoczyć do sklepu". I idą coś kupić do herbaty, a potem rzeczywiście przychodzą goście. Odwrotnie, pies jest głupszy od kota! Szczeka dopiero wtedy, jak goście już stoją w progu. Nie chciało mi się kłócić ze Śnieżką o to, kto mądrzejszy. I tak wiedziałem, że koty są głupsze. — A mogłabyś z kociego języka przetłumaczyć coś na psi i odwrotnie? — spytałem. — Na przykład, jak będzie po kociemu: Wrr-e-hau-rr-rau? 153 — Wielkie rzeczy! Mrr-au-mi-jau! • głośno miauknęła Śnieżka, aż idąca naprzeciwko jakaś staruszka groźnie na nas spojrzała. Ale nam było wesoło. Umówiliśmy się w końcu, że sprawdzimy, kto jest mądrzejszy — Kysz czy Capka, i poszedłem do domu, zapomniawszy zupełnie o tym uderzeniu w tył głowy. I tylko szkoda mi było, że śnieg już stopniał i na zielonych topolach nie było ani jednego płatka. 41 Kysz znowu był obrażony, że go przywiązałem, chociaż sznurek zrobiłem mu znacznie dłuższy. Sięgał aż do skrzyneczki ze słupkiem i w ogóle można było biegać po całym pokoju. ,,Wrr! — powiedział Kysz, skomląc. — Lubię swobodę i nie chcę siedzieć na sznurku. Spróbowałbyś choć jeden dzień tak przesiedzieć! Przekonasz się, jak to słodko!" — A co? Właśnie, że spróbuję — odpowiedziałem. — Dlaczego nie miałbym przez jeden dzień posiedzieć sobie na sznurku? Gdy już zjedliśmy, zdjąłem z Kysza obrożę ze sznurkiem i włożyłem sobie na szyję, a drugi koniec przywiązałem do kaloryfera. Ale sznurek skróciłem, żeby było mi gorzej niż Kyszowi. Po- 154 łożyłem się na podłodze i wyobraziłem sobie, że jestem szczeniakiem. Kysz zaś zaczął biegać po całym mieszkaniu. ...I nagle przyszło mi do głowy, że czarnoksiężnik zamienił mnie w psa. Rodzice wracają do domu, a tu w mieszkaniu dwa szczeniaki: Kysz i ja. Kysz biega, skacze, a ja siedzę na sznurku i mama w żaden sposób nie może poznać, który z nas jest jej synem, Aloszą. Wtedy tata mówi: Alosza to ten, który umie czytać i pisać, ładnie cieniując litery i liczyć kreski. A poza tym, powinien mieć powalane atramentem przednie łapy, nos i koniuszki uszu. 155 Ogarnął mnie strach. Wszystko, czego uczono mnie w szkole, w jednej chwili wywietrzało mi z głowy, a tuż przed przyjściem rodziców wymyłem przecież pumeksem łapy, nos i uszy. W jaki sposób poznają mnie teraz? A jeśli w dodatku starego czarnoksiężnika znowu wsadzono do butelki, to co ja teraz zrobię? A jeżeli on w ogóle nie zostanie wypuszczony, to całe życie będę szczeniakiem, nie potrafię rozwiązać tajemnicy Wszechświata ani nie zostanę dyrektorem Zoo... Tata i mama są prawie w rozpaczy. Zamyślili się, jak by tu nas rozpoznać. ,,Ile ja mam lat?" — pyta tata Kysza. ,,Hau-hau!" — powiada Kysz. „A więc, według ciebie, mam dwa lata?" „Hau!" — powiedział Kysz. Wtedy tata pyta mnie: „Jeśli ty jesteś moim synem, Aloszą, to pokaż, gdzie leżą zaostrzone wkłady do versatilów!" Ucieszony, że tata wpadł na taki pomysł, ob-skakuję go, dwa razy liżę w policzek, potem biegnę do biurka i nosem szturcham w środkową szufladę. Tata wyjmuje grafity, a mama pyta, gdzie leży popsuty i schowany przede mną budzik. Myślała, że nie wiem, gdzie go położyła. Ale podbiegam do stolika w kuchni, włażę za słoiki z czarnymi porzeczkami i taszczę stamtąd zegarek. A mamę polizałem w sam nos. I właśnie wtedy, zamiast ucieszyć się, że je- 156 den ze szczeniaków to ja — rodzice mówią jednocześnie: ,,W tej chwili siadaj do lekcji. Wolałeś się bodaj w psiaka zamienić, byle tylko wymigać się od nauki! Marsz do stołu!" Wówczas od razu stałem się z powrotem uczniem pierwszej klasy, wstałem z podłogi i zabrałem się do pisania. Z podwórza nawoływano mnie: — Aloszka! W palanta! — Alocha! W klasy! — Dwieteczki! Wyprowadź szczeniaka! Raz nawet ktoś zadzwonił do drzwi. Zdjąłem obrożę i z zeszytem w ręku otworzyłem. — Chodź się bawić! — powiedziały Irka i Swieta. — Aw-aw-rr-e-aw-aw! — odparłem smętnie, pokazując im zeszyt. Swieta otworzyła ze zdziwieniem usta, a domyślna Irka wyjaśniła jej: — Lekcje odrabia. Chodźmy! Możliwe nawet, że rzuciłbym odrabianie lekcji i poszedł na podwórze grać w palanta, ale rozumiałem przecież, że skoro jestem przywiązany do kaloryfera, to w żaden sposób zrobić tego nie mogę. Bo cóż by wtedy z tego wyszło? Kysz wziąłby ze mnie przykład i zacząłby przegryzać swój sznurek: Wolno tobie, to wolno i mnie. Kysz zaś bawił się w przedpokoju kością, warczał, toczył ją łapą po podłodze, piszczał z uciechy, że jest wolny i od czasu do czasu pytał: „Wrr! No co, spróbowałeś? Przyjemnie siedzieć 157 na sznurku? Właśnie, właśnie! Więcej 'mnie nie przywiązuj, a i sam odwiąż się już prędzej!" Raz nawet Kysz zaczął targać za sznurek, żeby mnie odwiązać, ale powiedziałem mu: — Dziękuję ci, Kysz, ale doświadczenie trzeba przeprowadzić do końca. Odwiążę się dopiero wtedy, gdy poczuję, że już umieram z nudów. Odrobiłem resztę lekcji i, leżąc na podłodze, zacząłem malować na dużym, białym arkuszu papieru. Kazano nam narysować, co kto będzie chciał. Namalowałem więc obraz pod tytułem: „Ptasi Targ". Co prawda dwa razy musiałem zdejmować obrożę, żeby przynieść sobie świeżej wody do pędzelków. Na moim obrazie po prawej stronie wisiały klatki z żółtymi kanarkami i kolorowymi papużkami. U dołu leżały puszyste króliki — szare, białe i rude — pośrodku ludzie trzymali słoiki z jaskrawopomarańczowymi i czarnymi bojownikami i rybkami podobnymi do zebr. Na wszystkich pustych miejscach narysowałem gołębie, brązowe koty z niebieskimi oczami. W końcu nie było na tym obrazie ani jednego wolnego skrawka. Było na nim tak tłoczno, jak na Ptasim Targu. Tylko na samym dole został biały pasek, więc na całą jego długość namalowałem srebrzystoniebieską rybę-szablę. Póki malowałem, wcale nie przykrzyło mi się siedzieć na sznurku, ale jak tylko skończyłem, zrobiło mi się nudno i położyłem się Tia kanapie. 158 Przecież Kysz, gdy był uwiązany, też najczęściej leżał. Na leżąco na pewno nie jest tak strasznie przykro umierać z nudów. A leżąc, przypomniałem sobie, jak to rano wyszliśmy na ulicę i patrzyli na pierwszy śnieg... Oczy mi się kleiły, potem skleiły się zupełnie, zdrzemnąłem się, a wreszcie, sam nie wiem kiedy, zasnąłem. Przyśniło mi się, że siedzę za biurkiem w gabinecie zastępcy dyrektora, a on stoi przede mną i trzyma za obrożę wielkiego doga. ,,Nie należy przyprowadzać do szkoły takich 159 wielkich psów — mówię. — Nie zmieści się pod ławką. Tylko małe pieski można przynosić i koty, i żółwie, i chomiki. Ale tylko jeden jedyny raz". „Już więcej nie będę" — mówi zastępca dyrektora. A wtedy ja go pytam: „Prawda, że wcale nie jestem taki straszny? A ty się mnie bałeś. Nie bój się mnie!" 1 nagle, w tym śnie, tak się przeraziłem, że do zastępcy dyrektora powiedziałem „ty", że obudziłem się od razu. 42 W mieszkaniu było tak cicho, jakby Kysz też gdzieś zasnął sobie koło mnie. — Kysz! Chodź tu! — zawołałem ziewając, ale nie odezwał się, a jego pazurki nie zastukały gęsto i wesoło po posadzce. — Gdzieś ty się schował? Ach, ty spryciarzu! No, wyłaź! Kysz! Zdjąłem obrożę, zajrzałem pod kanapę w dużym pokoju, na balkon, do łazienki. Ale Kysza nigdzie nie było. A gdy wziąłem za klamkę wejściowych drzwi i zobaczyłem, że nie były zamknięte, serce ścisnęło mi się jakimś strasznym przeczuciem. — Kysz! — krzyknąłem i wybiegłem na schody. ■— Kysz! 160 Od własnego głosu dzwoniło mi w uszach. — Czego krzyczysz jak wariat? Sam mieszkasz czy co? — wsiadł ktoś na mnie. Ale pędziłem na samą górę, aż pod drzwi strychu, powtarzając sobie: „Nie może być!... To nie może być! Nie! Nie!" Na dół zbiegłem jeszcze prędzej i spytałem windziarki Kłani: — Pani go nie widziała? Nie przebiegał tędy na ulicę? Mój pies, Kysz... Pani nie widziała? Windziarka burknęła, że nie jest od pilnowania szczeniaków. Obiegłem całe podwórze, przebiegłem wszystkie piętra wszystkich klatek schodowych, zajrzałem do kotłowni i na śmietnik i bez przerwy wołałem głośno: — Kysz! Kysz! Kysz! Potem stukałem do wszystkich mieszkań na naszej klatce schodowej, chociaż niektórzy lokatorzy złościli się, że nie daję im spokoju albo, nic nie odpowiadając, zatrzaskiwali mi drzwi przed nosem. I na każdym piętrze wołałem aż do ochrypnięcia: — Kysz! Kysz! Kysz! — w nadziei, że poszedł do cudzego mieszkania, przestraszył się, schował, a gdy usłyszy mój głos, to zaszczeka z radości. — Kysz! Kysz! Kysz! 11 — Kysz, Dwieteczki... 161 Ze wszystkich sąsiadów współczuli mi tylko Krotkina i adwokat, dziadek Zajączkowski. Zadzwoniłem nawet do mieszkania Rudika. Natychmiast wściekle zaszczekała Hera, ale drzwi nikt nie otworzył. Jeszcze raz zapytałem windziarkę i wreszcie przypomniała sobie, że niedawno słyszała jakieś skomlenie, zupełnie jakby prosię niesiono w worku. ... Niemożliwe! Mój Kysz! A ja spałem sobie... Spałem, przywiązany do kaloryfera... Na pewno źle zamknąłem drzwi wtedy, gdy Irka i Swieta przyszły po mnie, żebym szedł się bawić... Spałem i przespałem wszystko... Niemożliwe!... Kysz, znajdź się! Nie zgiń na zawsze! Co robić? Wszystko zrobię! Wszystko oddam, bylebyś ty się znalazł! Ale nie, to nie ty sam uciekłeś, tylko ciebie ukradli! Jeszcze raz przeszukałem całe podwórze i ulicę koło domu. A może jednak uciekł? Nie widzieli go ani dozorcy, zmiatający liście na kupę, ani sprzedawczyni wiśniowego soku, ani posterunkowy milicjant, ani listonoszka — nikt! Znikł jak kamień w wodzie. 43 Wróciłem do domu. W przedpokoju leżała kość i zielony, pogryziony przez Kysza, gumowy krokodyl. 162 Zdjąłem słuchawkę telefonu, ale sam nie wiedziałem, dokąd dzwonić. A może to mama przyszła i po cichu wyniosła Kysza? Przecież merdając ogonem podnosił tumany kurzu i obdrapywał nóżki stołu... A może tata? Żeby móc spokojnie golić się elektryczną maszynką i samemu ogryzać pyszne szpikowe kości?... Nie, ani mama, ani tata tak by nie postąpili. Nigdy w życiu... Żeby choć Kysz zaszczekał, tobym się obudził... A może on szczekał, wzywał mnie na pomoc, a ja spałem sobie jak suseł... spałem... spałem... I nagle bolesne przypuszczenie przeszyło mnie na wylot: to poprzedni właściciel ukradł Kysza. On! Nikt inny! Wyśledził i ukradł! Spacerowaliśmy przecież po ulicach i on na pewno nas widział! Prędzej! Trzeba jak najprędzej! W telefonicznej słuchawce, którą trzymałem w ręku, huczało głośno i jakby na trwogę. Nakręciłem numer Śnieżki i powiedziałem: — Śnieżka? Słuchaj! Kysz zginął! Tak. Bez śladu. Nigdzie go nie ma! Drzwi były otwarte. To na pewno ukradł go ten, co to nałożyli mu karę! Pamiętasz, w „Krokodylu" była jego fotografia? Taki nie ogolony. Tak, tak. Antypatyczny. Idź tam zaraz. Weź ołówek i papier i czekaj na mnie. Tylko prędko! Ja już lecę!... Co za głupiec ze mnie! Trzeba było wtedy zapisać sobie jego adres... Ale jak, kiedy nie umiem ani pisać, ani czytać... Aha! Teraz żałujesz! A mo- nł 163 źe zdjęli już tę fotografię i powiesili jakąś inną? Wciąż mi mówią: „Prędzej ucz się czytać i pisać..." Ale wszystko jedno, znajdę tego człowieka!... Sam jestem winien!... Spałem... spałem... I nic nie słyszałem... Oj, Kysz, przebacz mi! A może obraziłeś się za ten sznurek i sam uciekłeś? Ale przecież przywiązywałem cię nie po to, by ci zrobić na złość... Popędziłem ulicą nie zdając sobie sprawy, że płaczę na głos i w ogóle na nic nie zwracając uwagi, jakby dokoła mnie była martwa pustka. Ani domów, ani ludzi, ani samochodów, ani drzew... Wpadłem na słup, ale nie poczułem bólu, tylko w biegu uprzytomniłem sobie, że to właśnie przy tym słupie Kysz dlaczegoś najbardziej lubił przystawać, gdy spacerowaliśmy po ulicy... Tak, tak, to właśnie ten słup, drugi od rogu, między sklepem z pieczywem a apteką... Przebiegłem przez kałużę, obryzgałem przechodniów i powiedziałem im w duchu: „Przepraszam, już nie będę!", skręciłem za róg i na gapę przejechałem jeden przystanek trolejbusem... Śnieżka czekała już na mnie koło witryny „Krokodyla". W ręku trzymała zeszyt. — Już przepisałam. To tu niedaleko. Ja wiem, gdzie. Idziemy ■— powiedziała. 164 Popatrzyłem na pomiętą twarz człowieka, który — bo kto, jak nie on? — ukradł mi Kysza, i z wściekłości mało na nią nie plunąłem. Poszliśmy do jego domu. 44 — Aleksy! Jakżeś ty mógł tak zaspać? — spytała Śnieżka, — Zaspałem... — przyznałem się i nagle przemknęło mi przez myśl, że może ja wcale nie spałem, tylko uśpili mnie złodzieje w czarnych maskach. Rozpylili do mieszkania płyn ten sam, którym przed operacją uśpiono mego tatę. Usnąłem jak suseł. Kysz też. A oni porwali go i zanieśli do samochodu, który jak strzała pomknął z naszego podwórza. Powiedziałem o tym podejrzeniu Śnieżce. Słuchała z takim przejęciem, że aż usta otworzyła, a wreszcie rzekła: — Boże, jakie to ciekawe! Opowiedz, co było dalej! — Potem obudziłem się, i koniec — powiedziałem. — A ciekawego to w tym nic nie ma... Nareszcie doszliśmy do domu, w którym przedtem mieszkał Kysz. — Nos masz czerwony od płaczu i oczy mokre. Wytrzyj je — powiedziała Śnieżka, gdy szliśmy na górę po schodach. 165 Stopień za stopniem... Oto te właśnie drzwi... Dzwonek nie działał. Zastukałem i przyłożywszy ucho do drzwi błagałem w duchu: „No, zaszczekaj! Zaszczekaj, mój Kyszu! Uratujemy ciebie!" Ale w mieszkaniu nie było słychać ani szczekania, ani kroków, ani nic! Martwa cisza. Wtedy zacząłem walić w te drzwi pięściami z całej siły. Na to moje walenie z sąsiednich drzwi wyjrzała jakaś staruszka. — Tam nikogo nie ma. Nie dobijaj się — powiedziała. — Pewnie makulaturę zbieracie? Makulatury też tam nie ma. — A psa nie przyprowadzał dzisiaj do domu? — spytałem i pomyślałem, że na pewno trzeba było zapytać jakoś inaczej. — Psa to już z tydzień chyba nie ma. I chwała Bogu. Tylko skowyczał po całych dniach. Wytrzymać nie było można. Staruszka zatrzasnęła swoje drzwi. — Co teraz robić? — spytałem zupełnie zgnębiony. Myślałem przecież, że przyjdziemy tu ze Śnieżką, zobaczymy Kysza, zwymyślamy tego typa, a jeśli nie będzie chciał oddać nam psa, to sprowadzimy milicję. Tymczasem wszystko wyszło inaczej. A może on wcale nie wracał do siebie po dokonaniu kradzieży? Poszedł prosto na Ptasi Targ i jeszcze raz sprzedał Kysza? 166 — Chodźmy do twojej mamy — zaproponowała Śnieżka. — Nie! Wszystko jest źle załatwione! Pędźmy do mego domu! ■— zawołałem. 45 Należało działać. Jeszcze nie upłynęło zbyt wiele czasu. W domu natychmiast zatelefonowałem pod 02 na milicję i gdy połączono mnie z dyżurnym naszej dzielnicy, powiedziałem: — Dzień dobry. Okradziono nasze mieszkanie. Proszę przyjechać natychmiast. — Adres? — spytał dyżurny. Podałem mu nasz adres. — Co zostało ukradzione? .— To, co najdroższe — powiedziałem i chlip-nąłem. — Spałem, a oni otworzyli drzwi i ukradli. Przyjeżdżajcie prędzej. Śnieżka stała obok zagryzając wargi, cierpiała wraz ze mną. Dyżurny już o nic nie wypytywał, a za jakieś siedem minut samochód zajechał przed nasz dom. * Zawołaliśmy ze Śnieżką z balkonu: ■— Tutaj! Tutaj! — i pobiegliśmy otworzyć. Pierwszy wysiadł z windy mężczyzna w niebieskim płaszczu. Ręce trzymał w kieszeniach. 167 A za nim, ku naszemu zdumieniu, ukazał się młody człowiek z psem, jak dwie krople wody podobnym do Hery. Wszyscy weszliśmy do naszego mieszkania. — A rewolwer panowie mają? — spytała Śnieżka. — Wszystko mamy — powiedział ten w niebieskim płaszczu, wyjmując ręce z kieszeni. — I rewolwer, i karabin maszynowy. Zaczął oglądać zamek w drzwiach i wypytywać mnie, ale nagle rozpłakałem się znowu i nie mogłem wymówić ani słowa. Śnieżka wszystko im wyjaśniła. -A co jeszcze ukradli? — spytał człowiek w niebieskim płaszczu. — Więcej to chyba nic — powiedziałem. — Wystarczy. — Mocno spałeś! Wszystkie meble mogli wynieść! — Wielkie rzeczy! — powiedziałem. — Obe-szlibyśmy się bez nich! — No, a gdyby zabrali telewizor i lodówkę? — Bez tego też można się obejść. Przecież jak ludzie żyli w pieczarach,, to nie mieli telewizorów ani lodówek, a bez psów żyć nie mogli. I my nie możemy bez Kysza. — Ma rację — przyznał ten z psem. — Kim jest dla mnie Reks? Przyjacielem i bratem rodzonym! 168 Reks słysząc to zamerdał ogonem, oczy błysnęły mu radością, a ja znowu o mało się nie rozbeczałem. — On na pewno uśpił mnie — powiedziałem. Człowiek w niebieskim płaszczu pociągnął nosem, wąchając powietrze w mieszkaniu, i powiedział: — Tak, tak. Oczywiście. Czuję zapach eteru. Nie trap się. Taka porcja konia zwaliłaby z nóg, nie tylko ciebie. Kogo podejrzewasz? — Jego byłego właściciela. Tego, od kogo kupiliśmy Kysza. Powiedziałem, że byliśmy u niego ze Śnieżką, ale nie zastaliśmy go w domu. 169 Ten, który trzymał Reksa, podprowadził go do materacyka Kysza. Reks go obwąchał. — Siad! Uważaj, Reks, nie szukasz rzeczy, a swego najbliższego krewnego. Porwano go. „H-rrr! — powiedział Reks. — Na. pewno zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy!" Od materaca popędził do przedpokoju, obwąchał wszystko i pociągnął swego pana na schody. „Czyżby znowu Rudik?" — pomyślałem. Ale Reks pokręcił się po podeście, obwąchał poręcz schodową i pobiegł na dół zadzierając nos, jakby ślad węszył nie na ziemi, a w powietrzu. Ja też powąchałem poręcz, ale zapachu Kysza nie rozpoznałem. — Widocznie niesiono go na ręku — powiedział prowadzący psa, a Reks na ulicy, po wyjściu z klatki schodowej, zaczął się kręcić, zaskomlał i zrozumiałem, że ślad Kysza zaginął. — Tu i sto naszych psów nie da rady. Reks zaś po tych słowach zaskowyczał i z miną winowajcy spojrzał na mnie. „Nie bój się! Jeśli ja nie trafiłem na ślad, to ludzie poruszą głową i znajdą twojego Kysza" — powiedziały mi jego oczy. — No, dobra. Trzymaj się. Nie rozpaczaj — uspokoił mnie człowiek w niebieskim płaszczu. — Rozpatrzymy się z Graj czowem. W razie czego zatelefonujemy. Daj nam dokładny rysopis tego twego szczeniaka. Zrobiłem to, jak umiałem. Pogadał jeszcze o czymś z windziarką Kłania, wypytywał trochę niektórych lokatorów, wsiadł razem z Grajczo-wem i Reksem do samochodu, tłumek rozstąpił się, samochód zatrąbił i odjechał. Gdyby nie Śnieżka, znowu wydałoby mi się, że otacza mnie martwa pustka. Śnieżka uspokoiła mnie, opowiadała, jak jej babcia zgubiła w czasie wojny kartki na chleb i mało nie umarła z rozpaczy. Ale jakiś porządny człowiek powiesił w sklepie z pieczywem ogłoszenie, że znalazł kartki Sokołowych i oddał je babci. A babcia taka była uszczęśliwiona, że napisała o tym w liście na front do dziadka i do tatusia Śnieżki. Tatuś odpisał, że jego batalion przesyła temu uczciwemu człowiekowi bojowe pozdrowienia i przyrzeka prędzej rozbić faszystów, żeby chleb — czarny i biały — można było kupować bez kartek. I tak się też stało. Tylko dziadek Śnieżki nie powrócił z wojny... Teraz to ja musiałem uspokajać płaczącą Śnieżkę. Do mamy i taty postanowiłem nie telefonować, żeby nie denerwowali się w pracy. Wrócą do domu, to się dowiedzą. 46 Tego dnia wrócili do domu razem. Tata przywitał się ze Śnieżką i powiedział, że bardzo mu przyjemnie ją poznać. Potem wyjął z teczki paczuszkę i podał ją mnie. 171 Rozwinąłem papier. Była tam ciemnożółta obroża, nabijana brązowymi gwoździkami, i miękka skórzana smycz. Nowiutką obróżkę widziałem jak przez mgłę, ale zacisnąwszy zęby starałem się nie rozpłakać. — Alosza, czy nie jesteś przypadkiem chory? — zapytała mama. — A może w szkole coś na-broiłeś? Gdzie Kysz? Opowiedziałem rodzicom o wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło... Mama aż usiadła z wrażenia, a tata, pocierając zarośnięte przez te parę dni policzki, w milczeniu chodził po mieszkaniu. Parę razy telefonowali do nas sąsiedzi i mówili, co oni przypuszczają w związku z zaginięciem Kysza. — Trzeba działać! — powiedział tata. — Pies to nie igła. Jak będziemy szukać, znajdziemy. Tylko się nie maż! — nakazał mi surowo. Mama odgrzała obiad i powiedziała, że trzeba zjeść, nabrać sił, uzbroić się w cierpliwość i rozpocząć poszukiwania. Ze wstrętem grzebałem łyżką w talerzu z zupą. Śnieżka zaś jadła tylko przez grzeczność, żeby nie robić mojej mamie przykrości. A mama i tata, wygłodzeni po pracy, wprawdzie jedli, ale zupełnie byli bez humorów. I oto w pewnej chwili mama westchnąwszy położyła tacie na pusty talerz wielką szpikową kość, całą obrośniętą tłuszczem i chrząstkami. 172 Serce ścisnęło mi się żałośnie. Tata popatrzył na kość, przewrócił ją na drugą stronę i odsunął talerz. Mama włożyła kość z powrotem do garnka. A ja poczułem w tej chwili, że niemożliwe, żebyśmy nie znaleźli Kysza! — Aby tylko był żywy! — powiedziała mama. — Co do licha! — huknął tata pięścią w stół, aż wszystkie naczynia na nim zabrzęczały. — Nie rozumiem! W biały dzień kradną nam szczeniaka, czyli członka naszej rodziny! Pomyślałem, że skoro tata nazwał Kysza członkiem naszej rodziny, to znaczy, że Kysz na zawsze już przestał być tym szczeniakiem, którego obowiązuje okres próbny... — To zupełnie tak samo, jakbyście zamknęli teraz na sekundę oczy, a mnie tymczasem chapną i, że tak powiem, uprowadzą, Bóg wie dokąd! Śnieżka zamknęła na sekundę oczy, po czym otworzyła je i odetchnęła z ulgą, ujrzawszy mego tatę na tym samym miejscu. Wtedy ja zamknąłem oczy — nie wiem na ile — a gdy je otworzyłem, zrobiło mi się straszno: taty przy stole nie było. Tylko wiatr poruszał leciutko zasłony okna, które uchyliło się niepostrzeżenie. Mama starła ręką łezkę z policzka, jakby to właśnie w jej oczach porwano przed chwilą tatę — głowę naszej rodziny. Ale usłyszałem jego głos. Rozmawiał z kimś przez telefon. 173 47 Potem ubraliśmy się i znowu poszli do dawnego właściciela Kysza, a po drodze tata na dziesięciu domach powiesił ogłoszenia, napisane czerwonym ołówkiem. Gdybym umiał pisać — wisiałyby już dawno i kto wie, może mielibyśmy już jakieś wiadomości o Kyszu. Ogłoszenie zaś brzmiało tak: „Zginął szczeniak!!! Długowłosy. Biały. Uszy ciemne. Na czole grzywka. Wynagrodzenie za zwrot pod adres: 5 aleja nr 9, mieszk. 7. Wdzięczni będziemy za wszelkie informacje". — To prawie poemat — powiedziała mama. — ,,Uszy ciemne, grzywka na czole..." Na ulicy było ciemno i zimno. Dął wiatr, mżył drobny deszczyk. Zrobiło się nam jeszcze smutniej i nie rozmawialiśmy wcale. Tym razem na głośne stukanie do drzwi w mieszkaniu rozległo się człapanie pantofli. Niestety Kysz nie zaszczekał. Drzwi otworzył jego były właściciel, ale o dziwo wcale nie był podobny ani do człowieka z Ptasiego Targu, ani do tego z fotografii w „Krokodylu". Był ogolony, twarz mu nie drgała, a oczy nie biegały. Nasz widok wcale go nie zdziwił. 174 — Można? =— ponuro i niecierpliwie spytał tata. — Czy mi się zdaje, czy nie dosłyszałem pańskiego powitania?... Były właściciel Kysza stał w progu i wcale nie zapraszał nas do środka. — Przepraszam. Dobry wieczór — poprawił się tata. — Są chwile, że człowiek zupełnie traci głowę. — Proszę wejść. Spotkanie jak w bajce, ale ja wiem, po co pan przyszedł i skąd pan ma mój adres. Nazywam się Nikołaj Iwanowicz. — A w „Krokodylu" było napisane Nikołaj Wasiliewicz — zauważyłem podejrzliwie. — Dyżurny milicjant pomylił się przy spisywaniu protokołu — spokojnie wyjaśnił Nikołaj Iwanowicz. — Niedawno telefonował do mnie operacyjny Wołodkin. Niestety, niczym pocieszyć państwa nie mogę. Psa nie ukradłem i nie wiem, gdzie on jest. Tata długo nic nie odpowiadał. Patrzył w oczy Nikołaja Iwanowicza, a Nikołaj Iwanowicz patrzył w oczy taty, jakby obaj bawili się w taką grę, kto dłużej wytrzyma bez mrugnięcia. — Niech pan wybaczy. Ale szukać psa przecież trzeba — powiedział wreszcie zmieszany tata. — N-no tak! Pięknie dziękuję za podejrzewanie mnie. Proszę do pokoju. Proszę siadać. Weszliśmy do pokoju. Śnieżka od razu zapa- 175 trzyła się na półki zastawione jakimiś dziwnymi figurkami i rurkami. Tata opowiedział pokrótce, co i jak się stało, i jeszcze raz przeprosił za podejrzenie. „Przebacz mi, Kysz! Przebacz! Gdybym wiedział, gdzie ciebie szukać!" — myślałem bez przerwy, nie mogąc sobie miejsca znaleźć z rozpaczy. — Coś panu powiem — rzekł Nikołaj Iwano-wicz. — Tu niedaleko jest Instytut, w którym przeprowadzają różne doświadczenia na zwierzętach. Słyszałem, że skupują tam psy. Sam chciałem go tam sprzedać. Ale zrobiło mi się szkoda. Niech pan tam się dowie. Co prawda już późno. Zarejestrowaliście psa? — Odkładaliśmy, odkładali, aż doczekaliśmy nieszczęścia — powir-iział tata. — A czy i na kotach też tam robią doświadczenia? — spytała przerażona Śnieżka. I wtedy nagle przypomniało mi się, że kiedyś tata czytał mamie głośno artykuł w „Wiedza to potęga" o tym, jak to doświadczalnemu psu odcięto głowę, a potem przyszyto ją z powrotem. Ale nie jedną, a od razu dwie. A drugiego psa uśmiercono i przywrócono do życia. A jednemu owczarkowi odcięto tylną łapę i przyszyto ją znowu. I przyrosła. Nawet oglądałem zdjęcie. Tata zachwycał się wówczas złotymi rękami chirurgów i dowodził mamie, że takie doświad- 176 czenia są nieodzowne dla dobra całej ludzkości. I że jeśli udało się jednemu człowiekowi przeszczepić serce — to właśnie tylko dzięki doświadczeniom przeprowadzanym na tysiącach psów, małp i innych zwierząt... — Prędzej! Prędzej chodźmy do tego Instytutu! — zacząłem popędzać tatę. — Dziś już za późno. Musicie poczekać do jutra — powiedział Nikołaj Iwanowicz. — A czy w nocy też robią tam doświadczenia? — zapytałem. — Nie, nie robią. Wiem na pewno, bo mój sąsiad tam pracuje — uspokoił mnie Nikołaj Iwanowicz. Zrobiło mi się troszkę lżej na sercu. — No cóż, trzeba poczekać do jutra — zdecydował tata i spytał, wskazując na półki pełne szklanych figurek: — Czy pan przypadkiem. nie jest dmuchaczem szkła? — Owszem. Jestem. Teraz właśnie zmieniam miejsce pracy. — Zapraszam pana do naszego laboratorium. Dobry dmuchacz jest nam akurat potrzebny. Proszę, oto adres. Nie pożałuje pan. — Wstąpię. Zobaczymy — powiedział Nikołaj Iwanowicz i zapytał mnie: — Jak nazwałeś psa? — Kysz — odpowiedziałem. — Pan na pewno wciąż krzyczał na niego: kysz! kysz stąd! — Tak. Wziąłem godnie pomyślawszy, ile to 12 — Kysz, DwieteczM. 177 kłopotu — przyznał Nikołaj Iwanowicz. - - A u państwa dużo narozrabiał? — Coś niecoś tam było. Ale przecież to jeszcze dziecko... to jest, szczeniak... nie może być inaczej — smutnie powiedział tata. 48 Pożegnaliśmy się, na wszelki wypadek poszliśmy jednak do Instytutu, w którym mógł znajdować się Kysz. Po drodze Śnieżka poprosiła, by tata zatelefonował do jej domu i powiedział, że ona jest pod opieką dorosłych i wkrótce wróci. Gmach Instytutu był szary i miał trzy kolumny. Nie świeciło się ani w jednym oknie. Nasłuchując uważnie przeszliśmy wzdłuż żelaznej kraty ogrodzenia. Koło nas przejeżdżały trolejbusy i różne samochody, ale mimo to zdawało mi się, że słyszę dalekie psie szczekanie. — Nie bój się. Jeśli Kysz jest tam, wyratujemy go, ale jeśli nie... to już gorsza sprawa — powiedział tata. — Weź się jednak w garść. Bądź mężczyzną. Nie jęcz! Odprowadziliśmy Śnieżkę do jej domu i za* dzwoniliśmy. I oto drzwi otworzyła Wieta Pawłowna! Była w kąpielowym frotowym szlafroku, a na głowie miała białe lokówki. Zamknąłem oczy i otworzyłem, ale mimo to, to była Wieta 178 Pawłowna. Tata był zdumiony nie mniej jode mnie. — No, jak tam? Mówcie! Znaleźliście? — spytała nasza nauczycielka. — Na razie nie. Ale znajdziemy — powiedział tata. Poszliśmy. Nie miałem głowy, żeby zastanawiać się, dlaczego Śnieżka ukrywa, że nasza nauczycielka to jej mama. A może sąsiadka? Albo ciocia? Może nawet zastępca dyrektora i sam dyrektor nie wiedzą, że Śnieżka i' Wieta Pawłowna to bliskie sobie krewne? To jednak ciekawe! Bardzo ciekawe! Jak tylko Kysz się znajdzie, zaraz wyjaśnię tę sprawę. W pewnej chwili przystanąłem nagle i zapytałem: — Tata! A wujaszek Sania? — Co: wujaszek Sania? —- z roztargnieniem zapytał tata. — Przecież on jest sędzią śledczym. Sam mówiłeś! ■— Tak, ale do spraw specjalnie ważnych. — A to, że Kysz zginął, to nie jest może dla nas specjalnie ważna sprawa? — Nie przesadzaj. Zginął jeden szczeniak. Gdybym zadzwonił do wujka Sani, to powiedziałby mi: „Nie zawracaj mi głowy! W takiej sprawie należy udać się do biura rzeczy zaginionych!" 12* 179 — No, a gdyby skradziono wszystkie szczeniaki w całym kraju? To wtedy sprawa byłaby ważna? — spytałem, nie ruszając się z miejsca. — Byłaby. Ale to się nigdy nie zdarzy. — Więc jak to jest? — nie mogłem zrozumieć. — Zginął jeden szczeniak i to nie jest specjalnie ważna sprawa, a tysiące szczeniaków to specjalnie ważna? Tata na sekundę przymknął oczy. Minę miał udręczoną. Więc, nie czekając na odpowiedź, wziąłem go za rękę i poszliśmy dalej. Tępy ból świdrował moje serce i czułem, że tak będzie, póki Kysz się nie znajdzie. I jeśli nawet wujek Sania ma ważniejsze sprawy niż odszukiwanie Kysza, to dla mnie jest to sprawa najważniejsza. Z naszych niewesołych min mama domyśliła się, że nie dowiedzieliśmy się niczego dobrego. Miała zapłakane oczy i za to, że tak żałowała Kysza, no i oczywiście przebaczyła mu wzbijanie tumanów kurzu ogonem — przysiągłem sobie starać się nie denerwować jej i dobrze się uczyć... Mama spytała tatę, czy dowiedział się przynajmniej, za co były właściciel Kysza trafił do „Krokodyla"? Tata odparł, że Nikołaj Iwanowicz jest znakomitym dmuchaczem szkła, że to prawdziwy skarb 180 dla laboratorium, że jutro przyjdzie objąć u nich pracę, a wtedy tata rozpyta go o wszystko. Zdaje się jednak, że to wcale nie pijak, a zupełnie porządny człowiek... 49 Takiej ciężkiej nocy jak ta jeszcze nigdy w życiu nie miałem. Parę razy wyskakiwałem z łóżka i biegłem do wejściowych drzwi. Zdawało mi się bowiem, że ktoś do nich skrobie. Tata i mama też długo nie mogli zasnąć. Rozmawiali, a mama raz,po raz powtarzała: — Och, żeby już prędzej było rano! I ja też szeptałem: „Żeby już prędzej! Żeby już prędzej! Żeby już prędzej!" Ale bałem się zasnąć, bo wiedziałem, że na pewno przyśni mi się jakiś okropny sen o Kyszu. I przyśnił mi się. Kysz, z aparatem tlenowym na grzbiecie, siedzi w akwarium. Wokoło pływają śliczne różnokolorowe rybki i dokuczają mu. A Kysz nie ma gdzie się schować. Jednak ja wołam do niego: „Kysz! Jestem tu! Przebacz mi! Zaraz cię wyratuję!" Ale przez grubą warstwę zielonej wody Kysz mnie nie słyszy. Tlen lada chwila skończy mu się w aparacie... Nakładam więc maskę i nurkuję po Kysza, ale 181 uderzam o przezroczystą, nieprzebytą zaporę. Tłukę o nią czołem, a na Kysza pełznie tymczasem wielki żółw, powoli przebierając obrzydliwymi łapami... Ogarnęło mnie takie przerażenie, że aż się obudziłem. Było już rano. Koło mnie stała mama i dotykała dłonią mego czoła. Ale nie czułem ani strachu, ani gorączki i ubrałem się szybko. — Tatę wezwano w nocy pilnie do jakiegoś obiektu — powiedziała mama. — To kto mi pomoże uratować Kysza?! — krzyknąłem. — Zdążymy jeszcze pójść do Instytutu i wszystko wyjaśnić. Ale spóźnić się do pracy absolutnie nie mogę. ■— Absolutnie? — Dzisiaj absolutnie. Czyż przypuszczasz, że gdybym mogła, tobym się nie zwolniła? — A gdyby to nie Kysz zaginął, tylko ja? Zwolniłabyś się? Twarz mamy miała taki obrażony i bezradny wyraz, że pożałowałem swoich słów. — Słuchaj... Stało się nieszczęście. I dla ciebie, i dla mnie, i dla taty. Przyjaciele nam współczują... Ale przecież cały świat nie może wszystkiego porzucić i wziąć się do szukania Kysza! — powiedziała mama. — A ja, gdyby komuś w Japonii albo w Taszkiencie, albo w Afryce, albo w Perłowce przepadł szczeniak i ten ktoś przysłał do mnie bła- 182 galny telegram, od razu rzuciłbym wszystko, zwolnił się ze szkoły i poszedł szukać tego szczeniaka! — Lepiej nie marudź teraz! Możesz się dzisiaj nie myć. A śniadanie zjemy po drodze — powiedziała mama. Nagle zadzwonił telefon. Zamarłem. — Tak. Dzień dobry. Zaraz tam biegniemy. Dziękuję, kochana Śnieżko, ale damy sobie radę 183 z Aloszą sami. Dziękuję! On ci potem wszystko opowie!... Powtórzę mu... — mama weszła do pokoju. — Śnieżka chciała koniecznie iść z nami. Prosiła, żeby ci powiedzieć, że po lekcjach cała klasa będzie szukać Kysza i znajdzie go. Zrobiło mi się błogo, że Śnieżka jest moim przyjacielem. Pierwszym w życiu i prawdziwym. BO Szliśmy z mamą ulicą i nagle natknęliśmy się na zastępcę dyrektora... Szedł sobie powoli, palił, popatrywał na drzewa i dlaczegoś uśmiechał się. I chociaż nie wyglądał tak groźnie jak w szkole, ze strachu mrówki przebiegły mi po plecach. On także nas zauważył i od razu przestał się uśmiechać. Przywitaliśmy się. — A cóż to państwo idą w przeciwną stronę niż szkoła? — zapytał, lekko ukłoniwszy się mojej mamie. Mama szybko wszystko mu wyjaśniła. — Musisz szukać, Sierogłazow! Tylko nie próbuj ryczeć! Psiak był bardzo miły — powiedział zastępca dyrektora. — Co? Pan go znał? — zdziwiła się mama i badawczo popatrzyła na mnie. — Tak, miałem przyjemność go poznać — powiedział zastępca dyrektora, ale nie zdradził mnie przed mamą. 184 — Najgorsze — poskarżyła się mama — że męża w nocy wezwano do laboratorium, a ja dzisiaj w żaden sposób nie mogę się zwolnić. Niech pan wybaczy, że Alosza się trochę spóźni. — Trawkina! Dzień dobry! Pozwól na chwilę! — zawołał zastępca dyrektora Olę, która właśnie mijała nas razem z innymi koleżankami ze starszych klas, i Ola podeszła do nas. — Mam do ciebie prośbę. Sierogłazowowi zginął pies. Przypuszcza się, że został sprzedany do Instytutu. Żeby więc Sierogłazow nie pętał się sam po ulicach, zaopiekuj się nim. I pomóż mu w poszukiwaniach. Pani Sierogłazowa spieszy się do pracy. — A ja mogę? — Ja w tym Instytucie znam wszystkich! — Prosimy nam też pozwolić! — Zdaje się, że powiedziałem wyraźnie! — surowo rzekł zastępca dyrektora, a dziewczęta jakby wiatr zdmuchnął. Strasznie się ucieszyłem, że tak nieoczekiwanie Ola będzie mi pomagała, a mama dała jej pieniądze na przejazdy. — Panie dyrektorze — powiedziała Ola, przykładając rękę do serca — całe życie będę błogosławić pana za dzisiejszy szczęśliwy dzień! — A to dlaczego? — podejrzliwie zapytał zastępca dyrektora. — Bo dzisiaj mamy klasówkę z geometrii — odparła Ola. Moja mama roześmiała się, zastępca dyrektora 185 rozejrzał się wokoło, pewnie chciał, żeby Olę zastąpił ktoś inny, ale było za późno. Biegliśmy już z nią do przystanku. W trolejbusie, jadąc do Instytutu, opowiedziałem jej, jak usnąłem, włożywszy sobie obrożę, a gdy się obudziłem, Kysz jakby w wodę zapadł. Milicjant zaś stwierdził, że nasze mieszkanie spryskano eterem. Oli bardzo było żal Kysza. Pamiętała go dobrze i podobał się jej więcej niż Hera — pies jej przyjaciela, Rudika. 51 Gdy przyjechaliśmy, poprosiłem Olę, żeby w żadnym wypadku nie brała mnie już za rękę, nawet jeżeli będziemy musieli przechodzić przez jezdnię. Bo wygląda, jakbym był z przedszkola. I Ola mi to przyrzekła. Do Instytutu nie chciała nas wpuścić portierka w zielonej wiatrówce z medalem „Za odwagę". Nie wiedziała, czy wczoraj nie przyniósł ktoś psa podobnego do Kysza. Koło nas przechodzili pracownicy Instytutu Rozbierali się w szatni — zdejmowali palta, wkładali białe fartuchy i szli schodami na górę. Próbowaliśmy z Olą wypytać cztery osoby o Kysza, ale w odpowiedzi każdy śmiał się, mówił jakieś bzdury, nie starając się nawet zrozumieć, że szło o szczeniaka, któremu przytrafiło się nieszczęście. 186 Wtedy Ola podeszła do jakiegoś młodego, ale łysego człowieka w okularach i spytała go bez ogródek: — Przepraszam, ale pan chyba ma serce? Drgnął cały, przyłożył rękę do piersi i uśmiechnąwszy się, powiedział: — Uff!... Co za ulga. Jest na miejscu... A przecież łatwo mogłem zapomnieć je w domu albo w stołówce. Asystent Paszkow, do usług. — No więc niech pan natychmiast się dowie — zażądała Ola — czy w tym waszym... psiokwa-rium nie ma szczeniaka Kysza. Wczoraj został porwany. 0 ile zrozumiałem, była bardzo zła, że nikt się nami nie chciał zająć. — Długa sierść, ciemne uszy, grzywka na czole — powiedziałem. — Mordkę ma podobną do kwiatka... do chryzantemy — dodała Ola. —- Nie znam tego kwiatka — powiedział asystent Paszkow. — Bardzo panu współczuję — odparła Ola. — Nauka! Wszystko jej poświęciłem! 1 asystent Paszkow, tłumacząc się, że wszystko poświęcił nauce, rozłożył ręce i odszedł. — A dla ciebie — spytałem — co jest ważniejsze: nauka czy kwiaty? — Nauka o kwiatach — śmiejąc się powiedziała Ola. — A czy jest taka? 187 — Niedługo zaczniecie ją. To prześliczna nauka, nazywa się botanika. — A o psach też jest nauka — psiotanika? — Jest, ale nazywa się kynologia. — A o kotach? — Prawdopodobnie — kotologia... I jest jeszcze nauka o ptakach — ornitologia, o rybach — ichtiologia, o słoniach — elefantologia, o ślimakach — malakologia, a w ogóle nauka o zwierzętach nazywa się zoologia. Ale ja jej nie lubię. Lubię botanikę. Mimo tęsknoty za Kyszem aż dech mi zaparło z radości, że jest tyle nauk o zwierzętach i że można będzie uczyć się tego, gdy wreszcie przestanę być analfabetą. Chodziliśmy z Olgą po hallu; myślałem o tych wszystkich naukach, a także o tym, że wśród ludzi, zajętych swoimi sprawami, zawsze jednak można znaleźć człowieka, który ci pomoże. Trzeba tylko dobrze poszukać... Gdy Paszkow wrócił i powiedział, że w jednej z klatek siedzi szczeniak z opisu podobny do Ky-sza, a co najważniejsze, że przyniesiono go tu wczoraj — nie mogłem uwierzyć. — I pan go widział? — zapytałem. — Oczywiście. Ciemne uszy, grzywka nad czołem. Smutny. — To chodźmy po niego! Niech pan wypisze nam przepustkę! — aż krzyknąłem z przejęcia. — Niestety, tu nic nie będę mógł pomóc. "Po- 188 winien przyjść twój ojciec albo mama z dokumentami psa. Prócz tego Instytut go kupił. Radzę nie zwlekać. Zamknąłem oczy i zagryzłem wargi. Przecież nie zarejestrowaliśmy jeszcze Kysza. Kiedy tak stałem, z przerażenia zapomniawszy o wszystkim na świecie, Ola uzgodniła coś z Pasz-kowem. — Chodź, pójdziemy do twego ojca, do laboratorium! — ponagliła mnie. — Wiesz, gdzie to jest? Nie bój się! Udowodnimy, że Kysz jest twój! — Życzę powodzenia. Mieliście szczęście, że dziś miałem serce przy sobie! — powiedział Paszkow, a ja poprosiłem go, żeby nie pozwolił robić na Kyszu żadnych doświadczeń, żeby mu nic nie odcinali ani nie przyszywali, ani nie wysłali w kosmos na długie lata, bo to zupełnie głupi jeszcze szczeniak. — A na mnie zrobił wrażenie całkiem mądrego psa — powiedział Paszkow. Na wszelki wypadek pokręciłem przecząco głową i nie przyznałem się, że Kysz potrafi zapalać i gasić światło. — Panie asystencie — zapytała Ola — czy pan przypadkiem nie pytał, kto go tutaj wczoraj przyniósł? — Trzej chłopcy. Nazwisk nie znam. Na razie! I tak się spóźniłem. — Dziękuję! — zawołałem do Paszkowa, który wbiegał już na schody. 189 52 Do miejsca pracy mego taty pojechaliśmy taksówką, która kosztowała pięćdziesiąt cztery kopiejki. —- Do środka nas nie puszczą. Tutaj nie zajmują się psami, tylko rozwiązują tajemnice Wszechświata — powiedziałem Oli. Podeszliśmy do okienka biura przepustek i poprosiłem urzędniczkę, żeby wezwała mego tatę, Sierogłazowa, i powiedziała, aby jak najprędzej tu przybiegł w niezwykle ważnej sprawie. — Jeszcze nie wrócił — powiedziała po chwili ta panienka. — Weź, chłopczyku, słuchawkę. Ktoś chce z tobą mówić. Podłożyłem sobie pod nogi własną teczkę, wziąłem słuchawkę i powiedziałem: — Tu Alosza Sierogłazow. Kto mówi? — Dzień dobry, Alosza. Mówi Siergiej Siergiej ew. Czy coś się stało, czy tylko tak sobie telefonujesz? — A gdzie tata? — Jeszcze ze dwie godziny go nie będzie. Czy przypadkiem nie masz zamiaru płakać? Poczekaj, zaraz zejdę na dół. — Z kim rozmawiałeś? — spytała Ola, gdy oddałem słuchawkę do okienka. — Z Siergiejem Siergiejewem. To były przyjaciel mego taty. Zdradził go, choć zjedli razem pud soli — powiedziałem ze złością, ale gdy Sier- 190 giej Siergiejew podszedł do nas, zrobiło mi się głupio. Nie widziałem go dawno, wcale jednak nie wyglądał na takiego, który mógłby zdradzić tatę. Taki wysoki człowiek, z takimi dobrymi i wesołymi oczami w żaden sposób nie mógł być zdrajcą. Z ust sterczało mu cygaro, z kieszeni dwie fajki i cały otoczony był szaroniebieskim, mocnym dymem. Ola natychmiast wyjaśniła mu, że trzeba jak najprędzej działać, żeby uratować Kysza. Siergiej Siergiejew nie namyślał się długo, 191 odchrząknął, zajrzał do notesu, zdjął biały fartuch, wziął z szatni niebieski płaszcz i powiedział: — Za mną! Biegiem! I pierwszy raz tego dnia poczułem, że wszystko będzie dobrze. Biegliśmy z Olą za szeroko kroczącym Siergiejem Siergiejewem, niby wagoniki za spowitą dymem lokomotywą... Ale jak dowieść bez papierów, że ten szczeniak — to nasz Kysz? Jak to udowodnić? I kim byli ci trzej chłopcy? I dlaczego tak zrobili? Nagle, gdy już jechaliśmy taksówką, przypomniało mi się, jak dostałem śnieżką w głowę, jak Rudik minął mnie, śmiejąc się i rozmawiając z dwoma kolegami, a ja stałem i rozcierałem ręką uderzone miejsce, na ziemi zaś poniewierała się moja czapka... To oni! Zemścili się za to, że Kysz wytropił Rudika! Za to, że Rudik musiał podpisać prenumeratę na pisma i gazety! Porwali Kysza. Win-dziarka Kłania słyszała przecież, jak kwiczał w worku niby prosiak! — Siergieju Siergiejewie! Czy nie moglibyśmy na chwilkę podjechać pod szkołę? To strasznie ważne! — poprosiłem i wytłumaczyłem kierowcy, jak ma jechać. Zrodził mi się błyskawiczny plan i pomyślałem sobie: „Jeżeli to wy, to ja się was nie boję! Ja, najmniejszy w całej szkole uczeń pierwszej 192 klasy, który ma przezwisko „Dwieteczki", nikogo się już nie boję!" ... Gdy podjechaliśmy do szkoły, wyskoczyłem z samochodu i jak kula wbiegłem po schodach na nasze piętro. Odbywała się lekcja. Na korytarzu było pusto. Podbiegłem do ściennej gazetki i zerwałem słabo przyklejoną fotografię pływackiego czempiona, Rudika Baryszkina. Wolałbym włożyć do kieszeni dwie mokre żaby, dziesięć szczypawek albo jedną żmiję kobrę — niż tę fotografię! I właśnie miałem już biec z powrotem, gdy ktoś groźnie na mnie zawołał: — Sierogłazow! Stanąłem jak wryty, obejrzałem się i choć myślałem przecież, że już nigdy nie będę się bał, zlodowaciałem ze strachu. Wołał mnie sam dyrektor naszej szkoły. Nie ruszałem się z miejsca, chowałem w zanadrze zdjęcie Rudika i to wszystko było wstrętne. Dyrektor zaczął szybko iść w moją stronę. Był coraz bliżej i bliżej. Widziałem, jak brwi zbiegają mu się nad nosem i rozchylają się usta, żeby zapytać: „Dlaczego nie jesteś na lekcji? Dlaczego zerwałeś fotografię naszego sławnego czempiona, Baryszkina?" W głowie mi zadźwięczało: „Kysz! Tylko on! Czeka!" I nagle jakby skrzydła wyrosły mi u ramion i zjawił się ten oddech, który tata nazywał dru- 13 — Kysz, Dwieteczki... ino gim, a ja wcale nie wierzyłem, ze w ogóle ist* nieje. Na tym drugim oddechu, nie czując nóg pod sobą, zbiegłem po schodach i oto, włączywszy trzeci oddech, mknąłem już przez dziedziniec. A za mną przez otwarte okno wołał dyrektor: — Sierogłazow! Wróć! Dokąd biegniesz? Nakazuję ci nie bać się mnie! Ja też chciałem jemu odkrzyknąć: ,,I pan niech się o mnie nie boi! My ratujemy mego szczeniaka. Pana zastępca pozwolił!" Ale drzwiczki taksówki otworzyły się, Siergiej Siergiejew wciągnął mnie do środka, zawołał do szofera: „Cała naprzód!", i samochód ruszył jak strzała. Nie zdążywszy nawet odsapnąć, obejrzałem się i wyobraziłem sobie, jaka pogoń zaczęła się za nami. Na samym czele, przed wszystkimi, na wronym koniu, który nogi w kolanach przewiązane ma bandażami, cwałuje nasz dyrektor w papasze i burce, a za nim na taczance pędzi zastępca z Wietą Pawłowną. Za tą taczanką, na koniach, rwie cały pułk starszoklasistów. Łoskot taki, jak- by to Czołgi jechały, a nie kawaleria. Koniom rozwiewają się grzywy i ogony! Dyrektor coraz bliżej, coraz bliżej! A my pędzimy po ulicach, mijamy skrzyżowanie za skrzyżowaniem. Piękny, wyciągnięty pysk koński z oszalałymi, wesołymi ślepiami już, już dotyka tylnej szyby taksówki — a tu, w tej samej chwili, rozlega się gwizdek milicjanta. Mądrala ten starszy sierżant z czerwono-białą pałeczką! W locie chwyta za uzdę konia dyrektora, a jemu wypisuje mandat za przekroczenie szybkości! — Proszę pozwolić, że to ja zapłacę! —usłyszałem ocknąwszy się głos Siergieja Siergieje-wa. — Kierowca nie jest winien. To ja prosiłem, żeby pędził na złamanie karku. Bardzo pilna sprawa. Sierżant oderwał kwitek i powiedział do szofera: — Niech pan dziękuje, że nie przekułem talonu. , l~*\l — Dziękuję — powiedział szofer ze złością i pojechaliśmy dalej. 13* 53 W hallu Instytutu Siergiej Siergiejew kazał nam z Olą poczekać, a sam włożył fartuch, przechodząc koło dyżurnej coś do niej powiedział, i poszedł na górę. Podczas gdy czekaliśmy na niego, zauważyłem, że Ola jakoś posmutniała. Może i ona domyśliła się, że to Rudik?... Jakże ma spacerować z nim po ulicy, skoro wie, że to złodziejaszek, okradający skrzynki pocztowe? , I nawet zapragnąłem ze względu na Olę i ojca Rudika, do którego w nocy wzywano pogotowie, i ze względu na brata, wojskowego lotnika — żeby porywaczem Kysza okazał się nie Rudik, a ktoś inny. Chodziliśmy sobie z Olgą po hallu i rozmyślali, na pewno o tym samym. A ona wcale nie wiedziała, że za pazuchą mam schowaną fotografię Rudika, którą na każdej pauzie zachwycały się uczennice starszych klas. — Co ci jest? — spytałem Olę, nie wytrzymując milczenia. — Tak sobie... nic — odpowiedziała. — Chodźmy! Chodźmy! — rozległ się nagle nad nami głos Siergieja Siergiejewa. W ręku trzymał jakiś papierek, a twarz miał czerwoną i zagniewaną. Najwidoczniej z kimś się zdrowo o Kysza przemówił. Przeszliśmy przez cały wielki dziedziniec In- 196 stytutu, a im bliżej byliśmy dwupiętrowego budynku z nie otynkowanej cegły, tym głośniej przez okna pierwszego piętra słychać było szczekania psów. „Ach, żeby tylko Kysz tu był! Żeby tylko był!... Kysz, poczekaj jeszcze troszeczkę! Jesteśmy blisko! Jeszcze trzy minuty... nawet dwie tylko... Tylko jedna! Jedna minutka! Jesteśmy tu, Kysz!" Weszliśmy do kierownika działu gospodarczego i aż krzyknąłem ze zdziwienia: razem z nim siedział przy stole człowiek w niebieskim płaszczu, operacyjny Wołodkin i coś pisał. Podniósłszy oczy wcale nie zdziwił się na mój widok, zupełnie jakby — wpadłszy na trop złodziejaszków — właśnie oczekiwał nas tutaj, a my tymczasem spóźnialiśmy się... Spytał Siergieja Siergiejewa: — Pan jest ojcem? — Dziwne pytanie — odpowiedział Siergiej Siergiejew, żeby nie kłamać wprost. — Ma pan przy sobie dokumenty psa? — Jeszcze nie jest zarejestrowany. Właśnie miało to być zrobione, ale nie zdążyło się. — Skąd więc wiadomo, że to wasz pies? — zapytał kierownik działu. — Pozna nas. Zwłaszcza małego — powiedział Siergiej Siergiejew. — Mogę do niego? — zawołałem. 197 — Poznać to on wszystkich gotów, byle wyrwać się stąd jak najdalej. Potrzebne są papiery — upierał się kierownik. — Bez papierów i obroży z numerkiem pies uważany jest za bezpańskiego. — Kysz nie jest bezpański! To rasowy pies! Jego pra-pra-pradziadek był von Nippel, a babcia von Hussein! Czy mogę udowodnić, że on jest mój? — spytałem udręczony, że wszystko ciągnie się tak długo. — Jakżeż ty to udowodnisz? — spytał Wo-łodkin. — Wiem, kto go ukradł! — powiedziałem i odwróciwszy się plecami tak, żeby Ola nie widziała, wyciągnąłem zdjęcie Rudika. Wołodkin spojrzał, zdumiał się i pokazał fotografię kierownikowi. — Ten był tu także — powiedział kierownik. — Ale pieniądze wziął inny. — Kysz umie czytać moje listy! — wymyśliłem na poczekaniu, z niecierpliwości. — Ot, i zblagowałeś. Tutaj nasi naukowcy z tytułami doktorów nawet małp nie mogą ani rusz nauczyć czytać, a ty powiadasz, że pies potrafi. Psy u nas umieją tylko ślinić się, co jest odruchem warunkowym — powiedział kierownik. — Jeśli pan nie- wierzy, to proszę mi dać jakąś kartkę — poprosiłem, przerażony zupełnie, że dla ratowania Kysza tak się zakłamałem. Ale cofać się już nie było sposobu, chociaż Kysz, rzecz 198 jasna, nie umiał czytać, a ja — napisać ani jednego słowa. Śliniąc długo niebieski ołówek, czekałem na przypływ drugiego oddechu i przypominałem sobie litery. Potem zasłoniłem ręką od wszystkich kartkę, wysunąłem język i napisałem powoli, starając się nie zrobić błędu: z ja&tam tu a potem napisałem jeszcze szybko, jak dorosły, dwie linijki byle jakich zygzaków i wyszeptałem: — No, Kysz! Teraz ty włącz drugi oddech i przeczytaj to! Kierownik z niezadowoloną miną wziął ode mnie list do Kysza i kazał nam iść z nim razem. Zeszliśmy po schodach do półsutereny. Ale do pomieszczenia, w którym szczekały psy, nie weszliśmy. Kierownik kazał nam zostać w drzwiach na podeście. Widziałem, jak podszedł do zakratowanych drzwi i wsunął do klatki rozłożoną kartkę moje-jego listu. I po sekundzie usłyszałem dźwięczne, zanoszące się skowytem szczekanie Kysza. Zagłuszył wszystkie pozostałe psy i krzyczał do mnie ze swego więzienia: „Czekałem na ciebie! Nie piłem i nie jadłem! Kocham ciebie! Zabierz mnie stąd prędzej!" Kierownik otworzył drzwi. Szczekanie Kysza jakoś ucichło i zanim się opamiętałem, on sam wskoczył mi na ręce i skomląc, w mgnieniu oka Kus 199 oblizał mi policzki, nos, czoło, a ja przytuliłem do niego twarz i zakręciłem się w kółko, aby nikt nie spostrzegł, że obaj płaczemy ze szczęścia... Zapomniałem podziękować gderającemu kierownikowi. Siergiej Siergiejew został jeszcze, by sprawę załatwić z nim do końca. Niosłem Kysza na rękach, a Wołodkin odprowadził nas aż do wyjścia na ulicę. Ola szła nieco osobno, rozmawiając z asystentem Paszkowem, który wziął się tu nie wiadomo skąd. Potem dopędził nas Siergiej Siergiejew. Ciągle musiałem uspokajać Kysza, bo póki nie wyszliśmy z Instytutu, szczekał zajadle na każdego w białym fartuchu. Żegnając się z nami, Wołodkin powiedział: — Jeśli będziemy mieli jakąś specjalnie ważną i skomplikowaną sprawę, poproszę cię o pomoc w śledztwie. Przyjdziesz? — Ale tylko po lekcjach — odparłem i z całego serca uścisnąłem rękę Wołodkina. Miałem oczywiście ochotę rozpytać go, w jaki sposób wpadł na ślad Kysza, ale jeszcze bardziej chciało mi się do domu, żeby zatelefonować do mamy. Przecież ma dzisiaj jakieś niezwykle ważne sprawy i w dodatku jeszcze denerwuje się z powodu mnie i Kysza. Kysz przez cały czas węszył coś ciekawie. Domyśliłem się wreszcie, o co chodzi: przecież mama włożyła mi do teczki bułkę z kiełbasą! 200 — Poczekaj, przyjdziemy do domu, to zjemy jak należy ■— powiedziałem. „Wrr! Dobrze. Wytrzymam — zgodził się Kysz. — To już wszystko głupstwo w porównaniu z tym, co wycierpiałem". Usłyszałem, jak Paszkow powiedział na pożegnanie Oli: — Radzę starać się tylko na medycynę. Nawiasem mówiąc, z chemii zdaje się u mnie. Żartów nie ma! — Znamy was, egzaminatorów — odparła Ola. — W dni egzaminów wszyscy zostawiacie swoje serca w domu. Paszkow roześmiał się i pomachał jej ręką. „Ten Paszkow, choć w okularach i też taki łysy jak tato — pomyślałem sobie — a przecież 201 o ile ładniejszy od Rudika! Koniecznie trzeba będzie to kiedyś wytłumaczyć Oli". Ola nagle zaczęła się śpieszyć do szkoły, po-trzepała Kysza po uszach, pogłaskała po grzywce i wsiadła do trolejbusu. A my z Siergiejem Siergiejewem poszliśmy piechotą. 54 Po drodze wstąpiłem do budki telefonicznej i poprosiłem Siergieja Siergiejewa, żeby nakręcił numer do mamy. Gdy mama zdenerwowanym głosem powiedziała: „Tak, to ja! Kto mówi?" — podsunąłem słuchawkę pod nos Kyszowi i powiedziałem: — No, odpowiedz! Kysz, usłyszawszy głos mamy, zaszczekał. — Alosza! To ty? Odezwijże się! Mało nie zwariuję tutaj! — krzyknęła mama do słuchawki. — Nie — powiedziałem — to mówi Kysz. Znalazłem się i siedzę na rękach u Aloszy. Idziemy do domu na obiad. Jestem bardzo głodny. Nie jadłem całą dobę. Z nami jest Siergiej Siergiejew. — Ach tak! — zdziwiła się mama. — Kłaniaj mu się ode mnie. ...Jak dobrze było iść sobie powoli ulicą, patrzeć na ludzi, na drzewa, na domy i samocho- 202 dy! A przecież wczoraj wieczorem biegłem tędy do Śnieżki, zalewałem się łzami i zdawało mi się, że dokoła jest martwa pustka... Przechodnie patrzyli na Kysza, uśmiechali się i oglądali na wysokiego jak Guliwer Siergieja Siergiejewa, który teraz, zamiast cygara, palił fajkę... Lekcje już się skończyły. Zaczęliśmy spotykać uczniów, z początku ze szkoły numer osiem, a potem z naszej, numer dwadzieścia. Nagle wpadła na mnie prawie cała nasza klasa, a Tygrys wrzasnął mi prosto w ucho: — Dwieteczki! Dlaczego mi nie powiedziałeś? Cała klasa by szukała! I od razu byśmy znaleźli! Gdzie on był? Szybko opowiedziałem mu nasze przygody, a tymczasem wzrokiem szukałem Śnieżki. Nie było jej razem z dziećmi. „Nowa robota — pomyślałem sobie. — To Kysz gdzieś ginie, to Śnieżka. Może obraziła się, że nie wzięliśmy jej z nami?" Najbardziej cieszył się z Kysza Tygrys, a mnie, nie wiadomo dlaczego, przypomniało się, jak to Wieta Pawłowna kazała nam opowiedzieć, gdzie kto był i co robił w niedzielę... Misza Jako wlew o mało wtedy nie wystartował w kosmos na rakiecie „Wostok", a Tygrys nic nie chciał opowiadać, tylko przez łzy powiedział Wiecie Pawłow-nie, że u niego wszystko było źle... Bardzo źle... Teraz przypomniałem to sobie i zapytałem: 203 — Tygrys, a z czym to było u ciebie tak źle w zeszłą niedzielę? — Niby to nie widziałeś... — powiedział Tygrys. — Coś ty! Nic nie widziałem! Tygrys uwierzył mi i opowiedział: — Twego Kysza moi rodzice chcieli kupić dla mnie, już forsę wyjmowali. A ja właśnie zobaczyłem ciebie i rozdarłem się: ,,Dwieteczki!" Więc za karę, że zachowuję się jak źle wychowany, nie kupili mi go. Po sprawiedliwości, to jest mój szczeniak — i Tygrys pogłaskał Kyszar. — Ale przecież ja nie jestem winien, że tak wyszło — zauważyłem. — A kto? Przecież to na ciebie krzyknąłem, a nie na kogoś innego. A potem to było jeszcze gorzej — ciągnął dalej Tygrys. — Zamiast tego Kysza, kupili mi akwarium... z rybkami. Dwadzieścia rybek w nim pływało. Tatuś chciał sobie twarz obetrzeć chustką i dał, żebym ja chwilę potrzymał, a ja zacząłem iść, pośliznąłem się na skórce od dyni, i koniec... Akwarium poszło w kawałeczki. Osiem rybek uratowałem i powrzucałem do cudzych słoików. — Że też są tacy ludzie, którzy rzucają różne śliskie skórki na ziemię! — powiedziałem zmartwiony i pomyślałem, że trudno by było wykombinować jeszcze jedno takie niepowodzenie, jak to, które spotkało w ubiegłą niedzielę Tygrysa. 204 Zaprosiłem go, żeby przychodził bawić się ze mną i z Kyszem. Póki Tygrys opowiadał, Siergiej Siergiej ew czytał gazetę. Poszliśmy dalej. Po drodze zdążyłem zapytać się go, co to jest tsunami. Okazuje się, że to największa fala na oceanie, wysoka jak wielopiętrowy dom. I tata moich pytań bał się, jak tej właśnie fali. Gdy byliśmy już koło naszego domu, Siergiej Siergiejew powiedział: — No, Aleksy, bywaj zdrów. Cieszę się, że mogłem ci pomóc. Był taki wysoki, że aż pani Żenią z pierwszego piętra z niezadowoleniem zaciągnęła zasłonę na oknie. — A pan? — zapytałem. — Przecież idziemy do domu na obiad. I niedługo mama przyjdzie. — Wstąpiłbym, ale... muszę jeszcze zdążyć w jedno miejsce. Siergiej Siergiejew zapykał z fajki, twarz utonęła mu w dymie i domyśliłem się, że nie chce zajść do nas dlatego, że gniewa się z moim tatą. Wypytywać, o co im poszło, jakoś mi nie wypadało, chociaż byłem bardzo ciekawy. Podziękowałem mu. Pogłaskał mnie i Kysza po głowie i poszedł sobie. A za nim, jak za parowozem, ciągnął się obłok dymu. Gdy wszedłem z Kyszem do klatki schodowej windziarka Kłania zaczęła wzdychać i dziwować się: 205 ■— Znalazł się, kochaneczek... I komuż ty przeszkadzałeś, biedne stworzonko?... Gdzieżeś się po-dziewało?... Uszki masz takie długachne, takie zakurzone, takie kędzierzawe... — Był w Instytucie. Doświadczenia na nim chcieli robić. Na inną planetę wysłać — zażartowałem. — A cóż to, własnych psów mają tam za mało na tych planetach? — zdziwiła się windziarka. — Psy są tylko u nas, na Ziemi — powiedziałem. Postawiłem wreszcie Kysza i, denerwując się, jakbym naciskał guziczek mający uruchomić rakietę, nacisnąłem guziczek naszego piętra. Kabina drgnęła i wydało mi się, że pod nami zagrzmiały rakietowe silniki, a przez okrągłe ilu-minatory widać skrawek Ziemi, która zakołysała się i staje się coraz mniejsza. Obłoki... oceany... przeróżne kraje... Ramiona gniecie mi jakiś straszny ucisk, ale śledzę pilnie dziesiątki przyrządów i kieruję rakietą. — Lecimy na inną planetę, Kysz — powiedziałem. — Tam jest pilne zapotrzebowanie na Psy. „Wszystko mi jedno, dokąd lecimy. Bylebyśmy byli razem. Nie mogę żyć bez ciebie. Wrr!" — odpowiedział Kysz i obaj poszybowaliśmy w stanie nieważkości. Smutno mi było tylko dlatego, że na długo opuszczałem mamę, tatę i Śnieżkę... Wolałbym w ogóle raczej nie lecieć!... 206 Silniki nawarczały się i nagle ucichły, a ja wspiąłem się na palce do iluminatora, żeby zobaczyć, co to za planeta, na której nie ma psów, i na którą oto przybyliśmy z Kyszem. Wyjrzałem, zamrugałem oczami, wyjrzałem jeszcze raz i zrozumiałem, że na schodach tej planety siedzi Śnieżka. Podłożyła pod siebie teczkę, brodę oparła o kolana, a twarz ma bardzo, bardzo smutną. Tak się strasznie ucieszyłem z tego spotkania, że wrzasnąłem: — Ho-o-o-op! To my-y! Ja i Kysz! 207 Śnieżka poderwała się ze schodka, otworzyłem drzwi i rzuciłem się ku niej. Nie widzieliśmy się przecież ze sto lat albo i więcej. Wzięliśmy się za ręce, zaczęliśmy tańczyć na podeście i zaśmiewać się, ale nie mówiliśmy nic, ani słowa, jakbym naprawdę przyleciał z innej planety i nie znał języka Śnieżki. A Kysz biegał wokoło nas i tak szczekał z radości, że aż trochę ochrypł. Sąsiedzi spoglądali na nas, ale nie złościli się ani nie kazali nam być cicho. Raptem na dole ktoś zabębnił pięściami w ścianę dźwigu. Zapomniałem zamknąć drzwi od kabiny. Gdy do niej podszedłem, zobaczyłem, że Kysz zdążył nalać kałużę na podłogę, więc szybko pobiegłem do mieszkania po ścierkę. Tymczasem sąsiedzi zamknęli drzwi kabiny i winda zjechała na dół. Zbiegłem po schodach, ale win-dziarka Kłania sama już wycierała podłogę i powiedziała srogo: — Zupełnie jak mały dzidziuś... Zupełnie jak mały dzidziuś... — To już się więcej nie powtórzy — przyrzekłem. 55 Śnieżka i Kysz byli już w mieszkaniu. Kysz leżał na swoim materacyku i wzdychał tak głęboko, że przy każdym westchnieniu aż się nieco cały unosił. 208 „No, nie ma takiej siły na świecie, która by jeszcze raz mnie stąd porwała!" — mówił. — Uważam, że Kysz jest teraz bielszy niż przedtem. Na pewno posiwiał od przeżyć. To się zdarza — powiedziała Śnieżka. Opowiedziałem jej wszystko o Oli i o asystencie Paszkowie, który na nasze szczęście nie zapomniał dziś serca w domu, i o Siergieju Sier-giejewie, i o tym, jak uciekłem od dyrektora, i o spotkaniu z Wołodkinem — człowiekiem w niebieskim płaszczu, i jak Kysz przeczytał mój pierwszy w życiu list, i wreszcie o Rudiku. Gdy tylko Śnieżka usłyszała, że to on z jakimiś swoimi koleżkami porwał Kysza — zacisnęła pięści i powiedziała: — Chodźmy do niego! — Po co? — zapytałem. — Znowu cię tchórz obleciał? — rozzłościła się. — Ani trochę. Ale cóż my zrobimy? — zapytałem po raz drugi. — Jak go ukarzemy? Trzeba myśleć. Sama wiesz, jak ja go nienawidzę. A przecież żal mi się go zrobiło, gdy skazano go na zamówienie prenumeraty! Śnieżka usiadła na kanapie i zamyśliła się, a ja poszedłem do kuchni, wyjąłem z garnka wspaniałą kość, której z wielkiej rozpaczy tata nie chciał ogryzać wczoraj wieczorem, i przyniosłem ją w misce Kyszowi. Gdy się ukazałem, usiadł na swoim materacyku, pociągnął nosem i z rozkoszy aż pokręcił gło- 14 — Kysz, Dwieteczki... 209 Śnieżka poderwała się ze schodka, otworzyłem drzwi i rzuciłem się ku niej. Nie widzieliśmy się przecież ze sto lat albo i więcej. Wzięliśmy się za ręce, zaczęliśmy tańczyć na podeście i zaśmiewać się, ale nie mówiliśmy nic, ani słowa, jakbym naprawdę przyleciał z innej planety i nie znał języka Śnieżki. A Kysz biegał wokoło nas i tak szczekał z radości, że aż trochę ochrypł. Sąsiedzi spoglądali na nas, ale nie złościli się ani nie kazali nam być cicho. Raptem na dole ktoś zabębnił pięściami w ścianę dźwigu. Zapomniałem zamknąć drzwi od kabiny. Gdy do niej podszedłem, zobaczyłem, że Kysz zdążył nalać kałużę na podłogę, więc szybko pobiegłem do mieszkania po ścierkę. Tymczasem sąsiedzi zamknęli drzwi kabiny i winda zjechała na dół. Zbiegłem po schodach, ale win-dziarka Kłania sama już wycierała podłogę i powiedziała srogo: — Zupełnie jak mały dzidziuś... Zupełnie jak mały dzidziuś... — To już się więcej nie powtórzy — przyrzekłem. 55 Śnieżka i Kysz byli już w mieszkaniu. Kysz leżał na swoim materacyku i wzdychał tak głęboko, że przy każdym westchnieniu aż się nieco cały unosił. 208 „No, nie ma takiej siły na świecie, która by jeszcze raz mnie stąd porwała!" — mówił. — Uważam, że Kysz jest teraz bielszy niż przedtem. Na pewno posiwiał od przeżyć. To się zdarza — powiedziała Śnieżka. Opowiedziałem jej wszystko o Oli i o asystencie Paszkowie, który na nasze szczęście nie zapomniał dziś serca w domu, i o Siergieju Sier-giejewie, i o tym, jak uciekłem od dyrektora, i o spotkaniu z Wołodkinem — człowiekiem w niebieskim płaszczu, i jak Kysz przeczytał mój pierwszy w życiu list, i wreszcie o Rudiku. Gdy tylko Śnieżka usłyszała, że to on z jakimiś swoimi koleżkami porwał Kysza — zacisnęła pięści i powiedziała: — Chodźmy do niego! — Po co? — zapytałem. — Znowu cię tchórz obleciał? — rozzłościła się. — Ani trochę. Ale cóż my zrobimy? — zapytałem po raz drugi. — Jak go ukarzemy? Trzeba myśleć. Sama wiesz, jak ja go nienawidzę. A przecież żal. mi się go zrobiło, gdy skazano go na zamówienie prenumeraty! Śnieżka usiadła na kanapie i zamyśliła się, a ja poszedłem do kuchni, wyjąłem z garnka wspaniałą kość, której z wielkiej rozpaczy tata nie chciał ogryzać wczoraj wieczorem, i przyniosłem ją w misce Kyszowi. Gdy się ukazałem, usiadł na swoim materacyku, pociągnął nosem i z rozkoszy aż pokręcił gło- 14 — Kysz, DwieteezM 209 wą. Postawiłem przed nim miskę z kością. Kysz podbiegł do wejściowych drzwi i zawarczał do swoich wrogów: „Niech wam tylko nie przyjdzie do głowy kraść moją kość i mnie!" — i bez pośpiechu zabrał się do ulubionego dania. — Już wymyśliłam — powiedziała Śnieżka. — Wiesz, co to jest pojedynek? Nie wiedziałem. — A znasz bajki: O Złotym Koguciku, O Rybaku i Rybce i O Carze Sałtanie? — To bardzo ładne bajki... Tata mi je czytał — powiedziałem. — Ułożył je dla nas Puszkin, a jego zabili w pojedynku — powiedziała Śnieżka. — Moja siostra, Wala, właśnie uczy się o tym w szkole. My też będziemy to przerabiać. — Opowiedz — poprosiłem i serce mi się ścisnęło z żalu nad Puszkinem. Jakżeż można zabijać ludzi, którzy układają dla nas takie śliczne bajki!... Śnieżka ściszonym głosem opowiedziała mi wszystko, co sama wiedziała o Puszkinie — wesołym, kędzierzawym i odważnym pisarzu... Że był wnukiem Murzyna Piotra Wielkiego, że kłócił się z carem i bronił rozbójnika Dubrowskiego, a car się rozzłościł i nasłał Dantesa, żeby porwał Puszkinowi jego najpiękniejszą na świecie żonę, Nataszę, i wywiózł ją za dziesiątą górę, żeby Puszkin umarł z rozpaczy... A ten Dantes był ładny 210 i antypatyczny jak Rudik... Puszkin jednak domyślił się wszystkiego i wyzwał go na walkę, która nazywa się pojedynek. Odbył się on na mrozie, nad brzegiem strasznej rzeczki Czarnej. Dantes strzelił do Puszkina pierwszy ze swego pistoletu i w dodatku jeszcze wbrew przepisom — rozrywającą kulą. Puszkin upadł i resztkami sił też strzelił, a co najważniejsze też trafił, ale Wala mówiła, że ten niegodziwiec Dantes miał, znowu wbrew przepisom, żelazny pancerz pod kamizelką i nie zginął. A Puszkin zginął... Gdy Śnieżka skończyła opowiadać, siedzieliśmy w milczeniu. Kysz ogryzał swoją kość. A w moim sercu zawrzała taka wściekłość, że Puszkina zabił człowiek podobny do Rudika, że zeskoczyłem z kanapy i zawołałem: — Chcę na pojedynek! Wyciągnę go na pojedynek! — Nie mówi się wyciągnę, a wyzwę — poprawiła Śnieżka. — I trzeba wszystko robić według przepisów, chociaż takich Rudików to bez żadnych przepisów powinno się wysiedlać jak najdalej ! — To mów prędzej, jakie są te przepisy! — niecierpliwiłem się. — Po pierwsze, musisz mieć pomocnika. Nazywa się sekundant... To ja będę. Odprowadzę cię na pojedynek i będę uważała, żeby wszystko było prawidłowo. Trzeba tylko kupić bandaże, watę i jodynę. 14» 211 Na wspomnienie bandaży i jodyny zrobiło mi się trochę nijako, ale opanowałem się, a Śnieżka ciągnęła dalej: — Po drugie, zaraz zadzwonię do Wali i zapytam, jak się wyzywa na pojedynek. — Śnieżka podeszła do telefonu i nakręciła numer. —'■ Wala? To ja. Powiedz, jak się wyzywa na pojedynek? Bardzo potrzebne. Tak! Mówię, że potrzebne. Tak... tak... I to już wszystko? To bardzo zły człowiek... Jeszcze nie wiemy na jaką broń. Na razie! — No i co? — spytałem, gdy Śnieżka wróciła do pokoju. — Wala powiedziała, że najpierw trzeba rzucić rękawiczkę. A potem wybrać broń. Masz rękawiczki? ' — Ale tylko z jednym palcem — odparłem i przypomniało mi się, jak co zimę marzyłem, żeby już prędzej być dorosłym i nosić rękawiczki, w których można mieć każdy palec luzem. — Z jednym palcem nie wypada rzucać. Musi być z pięcioma. Czyżbyście nie mieli w domu ani jednej normalnej rękawiczki? — zdziwiła się Śnieżka. Wtedy, choć bardzo nie miałem na to ochoty, wyjąłem z szafy nowe japońskie rękawiczki w przezroczystej torebce, które mama podarowała tacie, i zapytałem: — Według przepisów rzuca się od razu dwie czy jedną? 212 ■— Jedną — powiedziała Śnieżka. — Śliczne rękawiczki! Boisz się, że dostaniesz za nie? — Niczego się nie boję — powiedziałem. — A można potem zabrać rękawiczkę z powrotem? — Coś ty! Za nic! — wykrzyknęła Śnieżka. A ja, nie namyślając się, przeciąłem nożyczkami jedwabny sznureczek, którym związane były te od dawna przez tatę wymarzone rękawiczki, i jedną z nich schowałem do kieszeni. Potem ze skrzynki z zabawkami, przyniosłem wiatrówkę — strzelało się z niej patyczkiem zakończonym czarną gumową gałką — i powiedziałem: — Tę gałkę trzeba nasmarować atramentem albo czymś śmierdzącym. Najlepiej tranem. Trafię Rudika w samo czoło. Popatrz. Stanąłem przy oknie, wycelowałem, nacisnąłem spust i gałka ze strzałą przylepiła się do kółka na deseniu tapety. — Nie bardzo mi się to podoba — powiedziała Śnieżka. — No, to mam tu jeszcze dwie proce. — Nie wiedziałam, żeś ty chłopaczek z dwiema procami! Czy to przypadkiem nie ty wcelowałeś w zeszłym roku w mój najładniejszy balonik? Pękł na balkonie — spytała Śnieżka, mrużąc oczy. No i musiałem dawać słowo pierwszoklasisty, że to nie ja i że w ogóle nie strzelam ani do baloników, ani do gołębi, a wróble, to nawet na 213 odwrót, ratowałem. Te proce zaś po prostu znalazłem i schowałem sobie. — Proce nie nadają się. Co będzie, jeśli wybijesz mu oczy? — powiedziała Śnieżka. — W takim razie, wyzwę go na plucie. Pluję najdalej ze wszystkich na naszym podwórku — zaproponowałem i od razu chciałem plunąć z progu w lufcik. Ale Śnieżka powstrzymała mnie. — Dobrze. Najpierw pójdziemy wyzwać go na pojedynek. A czym się będziecie bili, to się potem wymyśli. Chodźmy do jego mieszkania. Jak tylko otworzy drzwi, od razu rzucaj mu pod nogi rękawiczkę. O, tak. I powiedz: „Jesteś nikczemnik, nikczemnik! Wyzywam cię na pojedynek, bo ukradłeś mego ukochanego psa!" Rozumiesz? — Rozumiem — powiedziałem cicho i westchnąłem, mnąc w ręku rękawiczkę. I nagle tak mi się odechciało wychodzić z naszego mieszkania, nie doczekawszy się ani rodziców, ani smacznego obiadu, ani meczu piłki nożnej, który miała nadawać telewizja... A nuż już nigdy, nigdy więcej tu nie wrócę?... I na zawsze opuszczę Kysza... Ale gdy tylko pomyślałem o Kyszu, strach i smutek jakby ręką odjęło... — Idziemy! — powiedziałem do Śnieżki i pierwszy wyszedłem na schody. Poszliśmy na górę do mieszkania Rudika. Nabrałem jak mogłem najwięcej tchu, zadzwoniłem 214 i cofnąłem się o krok, zamachnąwszy się rękawiczką. Oprócz Hery, która się rozszczekała, w mieszkaniu nie było nikogo. Ale wcale nie ucieszyłem się, że pojedynek się odkłada, tylko jeszcze bardziej się rozzłościłem, zaproponowałem Śnieżce, żebyśmy poszukali Rudika. Zgodziła się. Przed wyjściem napiliśmy się herbaty, zjedliśmy topiony serek „Przyjaźń" i pół tej bułki z kiełbasą, którą rano mama włożyła mi do teczki. Potem Śnieżka wzięła z półki z książkami album Moskwy i znalazła obrazek z pomnikiem Puszkina. Przyglądaliśmy się mu długo. — A może stoi sobie teraz i myśli: „Niepotrzebnie poszedłem wtedy na ten pojedynek... Lepiej było siedzieć w domu i pisać dalszy ciąg «Złotego Kogucika«" — powiedziałem. — Puszkin nie mógł tak myśleć — powiedziała Śnieżka. — To pewnie ty tak kombinujesz... Nie odpowiedziałem ani słowa i ubrałem Kysza w nową obróżkę. „Wrr — powiedział Kysz kręcąc głową — nie lubię chodzić w nowym!" — A myślisz, że ja lubię? — zapytałem. 56 Potem wyszliśmy z domu szukać Rudika. Na podwórku nikt z dzieciaków nie umiał powiedzieć, gdzie on może być. 215 — A może w „Szklaneczce"? Chodźmy na skwer — zaproponowałem. Na naszym skwerze postawiono niedawno kawiarenkę, którą nazwano „Szklaneczką" z powodu szklanych ścian. Dwa razy jedliśmy tam z mamą melbę i pili sodową wodę. Poszliśmy więc do „Szklaneczki". Było tu dużo ludzi i była nastawiona szafa grająca. — O, siedzi! — powiedziałem, ściskając rękę Śnieżki i aż mi w oczach pociemniało z żalu i złości. f Gdybyśmy nie uratowali Kysza, to w tej chwili robiono by mu zastrzyki i odcinano łapy, a Ru-dik siedziałby sobie w „Szklaneczce", z nogą założoną na nogę, i za otrzymane za Kysza pieniądze wcinałby melbę! Przez to, że pociemniało mi w oczach, nie od razu zorientowałem się, że naprzeciwko Rudika siedzi Ola. Patrzyła w naszą stronę. Ale zauważyłem, że spojrzenie ma jakieś niewidzące. „Pomszczę się za Puszkina! I za ciebie, Kysz! I za ciebie, Olu!" — pomyślałem. — No, idź! — drżącym głosem powiedziała Śnieżka. — Ja potrzymam Kysza. Tylko się nie bój. Oddałem jej smycz, wyjąłem z kieszeni rękawiczkę taty i ruszyłem wyzwać Rudika na pojedynek. Ale przy drzwiach przystanąłem. Nie dlatego, żebym stchórzył, ale wyobra- 216 ziłem sobie zaśnieżoną mroźną polanę nad rzeczką Czarną, a naprzeciwko mnie pięknisia-Rudika w carskim mundurze ze złotymi naramiennikami. Ja zaś, jak byłem, tak i pozostałem w szkolnym mundurku. Tylko na głowie mam taką samą czapkę jak Puszkin... Oto Rudik idzie prosto na mnie, a jego wąskie, zaciśnięte wargi rozciągają się w zjadliwym uśmiechu. Rudik podnosi pistolet, celuje... Wyjący wiatr miecie śniegiem... Poprzez to wycie słyszę zaniepokojony głos mamy: „Alosza! W tej chwili do domu!" I spokojny głos taty: „Cóż to? Zachciało ci się dostać do próżni?" Ale ja odpowiadam im wszystkim: „Mamo, tato i Śnieżko! Nie bójcie się! Kocham was i zwyciężę!" A Rudik w swych złotych epoletach jest już zupełnie blisko i wtedy ja strzelam. Strzała z gumową kulką, wysmarowaną śmierdzącym tranem, wymieszanym z klejem i atramentem, trafia Rudika prosto w czoło! Hura! Hura! Rudik pada. Podbiegają sanitariusze z noszami i niosą go do samochodu pogotowia, który ma ciągły sygnał i migające światło na dachu. Rudik krzyczy z noszy: „Puszkin! Więcej już nie będę! Więcej już nie będę!" Pogotowie rusza ostro, a ja spokojnie przedmuchuję lufę pistoletu... 217 — Ola z nim siedzi — leciutko trąciła mnie Śnieżka. — Przeproś ją, że przeszkadzasz... A pamiętasz, co masz powiedzieć? — Pamiętam. Ale powiem do niego po prostu „ty". A co potem zrobić? — Potem jego obleci strach i nie będzie chciał' z tobą się bić. A wtedy ty zrób tak... Śnieżka dumnie zadarła głowę i pogardliwym wzrokiem zmierzyła jakiegoś przechodnia od stóp do głowy, a Kysz stanął nagle na tylne łapy, przednimi objął moją nogę, przytulił się do niej uchem i zaskomlał. Mówił: „Nie idź... Nie wyzywaj go na pojedynek... To niebezpieczne. A nuż... wszystko przecież może się zdarzyć... Żal mi ciebie. Ja ciebie kocham. I ty mnie kochasz. Boję się... Śnieżka też się boi... Niech go diabli wezmą, tego Rudika! I bez ciebie mu się dostanie!..." Serce mi się ścisnęło, ale żeby Kyszowi nie udało się odwieść mnie od pojedynku, pchnąłem ciężkie... Pchnąłem ciężkie szklane drzwi, wszedłem do kawiarenki i skierowałem się w stronę stolika, przy którym siedziała Ola z Rudikiem. Rudik nie zauważył mnie, o coś prosił Olę ze złością, a ona dwa razy powiedziała przez łzy: — Zaraz stąd pójdę... Zaraz stąd pójdę... Przed nią, w metalowej czarce, stała nietknięta porcja melby. 218 Zrobiłem jeszcze dwa ostatnie kroki, dotknąłem ręki Oli i powiedziałem: — Przepraszam, Olu, że przeszkadzam. Muszę... temu... powiedzieć parę słów. Śnieżka, z nosem spłaszczonym na szybie i z Kyszem na rękach, patrzyła na mnie. Z ledwo dostrzegalnym uśmiechem Ola skinęła głową, a wtedy odstąpiłem o krok i patrząc prosto na Rudika, oznajmiłem głośno: — Za to, że ukradłeś mi ukochanego psa, wyzywam cię, niegodziwy człowieku, na pojedynek! Po czym zamierzyłem się prawą ręką i cisnąłem w Rudika rękawiczkę taty, ale nie trafiłem w niego, tylko przewróciłem czarkę z lodami i roztapiające się grudki białej melby prysnęły Rudikowi na nos i policzki. W „Szklaneczce" zrobiło się cicho. Ktoś się roześmiał. Stałem bez najmniejszego strachu i czekałem, co będzie dalej. Blada twarz Rudika poczerwieniała. Śmiesznie wyglądała przez te lody, ściekające z nosa. Rudik zmieszał się, a nowa rękawiczka mego taty leżała, jak to zdążyłem zauważyć, w białej kałuży. Czekałem. Już chciałem zrobić pogardliwą minę, tak jak uczyła mnie Śnieżka, ale właśnie wtedy Ola wstała od stolika i powiedziała do mnie poważnie: — Chodźmy stąd, Alosza. Takich typków nie wyzywa się na pojedynek. To zbyt wielki honor dla nich. 219 Chciała mnie wziąć za rękę, ale tym razem nie obraziłem się o to i podałem jej swoją, żeby pomóc Oli wyjść. I tak, trzymając się za ręce, opuściliśmy kawiarenkę. Bardzo chciałem Olę uspokoić i rozweselić, ale nie umiałem. Nie wiedziałem jak. Śnieżka oddała mi smycz, powiedziała: „Zuch!", i wbiegła do „Szklaneczki". Schwyciła ze stolika rękawiczkę taty i, trzymając ją za wielki palec, przyniosła nam na ulicę. Włożyłem rękawiczkę do kieszeni. Będę mógł oddać ją tacie i, nie wiem który już raz tego dnia, pomyślałem: „Śnieżko! Czy zjemy, czy nie zjemy razem pud soli i tak jesteś moim najlepszym przyjacielem! Nigdy ciebie nie zdradzę! Jeszcze i ja zrobię dla ciebie dużo dobrego!" Szliśmy, wymyślając ze Śnieżką na Rudika, a Ola wciąż milczała. Nie wypuszczałem jej ręki. — Patrzcie! — zawołała nagle Śnieżka. Naprzeciwko nas szedł operacyjny Wołodkin, a obok niego dwóch chłopaków — ci sami, którzy rzucili we mnie śniegiem. Szli niechętnie, z nienawiścią patrząc na Wołodkina. — To oni — powiedziała Ola. Kysz zjeżył się, przysiadł, a gdy tamci zbliżyli się do nas, rzucił się szczerząc zęby na jednego z nich. Chłopak uskoczył w bok, a drugi schował się za Wołodkina. Odciągnąłem Kysza i zapytałem Wołodkina: — To oni, prawda? 220 Kiwnął potakująco głową. — Ale jak oni potrafili to zrobić? — spytałem tak, żeby nikt nie słyszał. — Drzwi były otwarte. Szczeniak wyszedł na schody. Narzucili na niego kurtkę, zacisnęli mu pysk, i już. Uważaj, żebyś więcej nie spał na warcie. — A jak pan trafił na ich ślad? — Od razu pomyślałem sobie, że to zemsta za to, że ty i Kysz zdemaskowaliście złodziejaszka. A poza tym, te ptaszki już nie pierwszego psa kradną — powiedział Wołodkin i dodał do chłopców: — Idziemy! Jeszcze raz mocno uścisnąłem mu rękę i po- 221 prosiłem, żeby pamiętał o mnie w razie jakiejś specjalnie ważnej sprawy. Nie przyglądaliśmy się wcale, jak Wołodkin wywoływał Rudika z kawiarenki. Kysz ujadał, póki nie skręciliśmy za róg. 57 Gdy doszliśmy do naszego domu, zapytałem Śnieżkę, co było dzisiaj na lekcji, a do wciąż milczącej Oli powiedziałem: — Jesteś już dorosła, a my dopiero w pierwszej klasie. Przyjaźnić się z nami byłoby ci nudno. Ale wszystko jedno — jesteśmy przyjaciółmi. Dobrze? No, bo pomyśl: my ze Śnieżką mamy po siedem lat, a ty szesnaście. A jak my będziemy mieli już po pięćdziesiąt, to nikt nawet nie zauważy, że jesteś od nas starsza. A jak będziemy mieli po siedemdziesiąt, to tym bardziej. Ola się roześmiała, chociaż nic śmiesznego w moich słowach nie widziałem, i powiedziała: — W tych dniach zabiorę was na basen. Nauczę was pływać. Tylko spytajcie swoje mamy i tatusiów o pozwolenie. Śnieżka odeszła z Olą. Mieszkały przecież obok siebie, a ja z Kyszem poszliśmy do domu. Mama otworzyła nam drzwi i przykucnęła, a Kysz z radością wskoczył jej na ręce, 222 — Nie pozwalasz mi się do niego przytulać — zauważyłem niewinnie — a sama... Mama wstała z Kyszem na ręku i zapytała: — Gdzie się podziała druga rękawiczka tatusia? Całe mieszkanie przeszukałam. Nigdzie jej nie ma. Musiałem więc opowiedzieć od samego początku, jak doszło do tego, że rzuciłem tą rękawiczką w Rudika. Zacząłem od tej chwili, kiedy mama, za zgodą zastępcy dyrektora, zostawiła mnie z Olą. A skończyłem na spotkaniu z Wołodkinem, który porywaczy Kysza prowadził na milicję. — Słusznie powiedziała Ola! Nie wyzywaj takich typków na pojedynek. Nie rzucaj w nich rękawiczkami. Przecież tatuś ma na prawej ręce odmrożone palce i ja czterdzieści minut stałam po te rękawiczki w kolejce. W czym teraz będzie chodził? — zapytała mama. Wtedy wyjąłem z kieszeni rękawiczkę, trochę lepką od lodów, i mama obejmowała teraz Kysza razem z rękawiczką. 58 A taty wciąż jeszcze nie było. Przyszedł późno, gdy już kładłem się spać. Twarz miał zmęczoną, zupełnie zarośniętą, oczy zapadnięte, ale za*wołał wesoło do mamy, do mnie i do Kysza: 994 — Towarzysze! Okazało się, że nie miałem racji! Tak! Tak! Nie miałem! Witaj, Kysz! .Obaj mamy dzisiaj wyjątkowo szczęśliwy dzień! Tata mył się i opowiadał mi, jak w czasie doświadczeń w porę zrozumiał swój błąd, przyznał się do niego kolegom, a oni naprawiając skutki jego pomyłki, upadali ze zmęczenia, ale wszystko skończyło się pomyślnie. A tacie od razu spadł z ramion bolesny i ponad siły ciężar. Okazało się, że rację miał Siergiej Siergiejew. A teraz jest już wesoły i szczęśliwy. Co prawda, nie mogłem zrozumieć, jak to można być wesołym i szczęśliwym, jeśli zostało dowiedzione, że nie miało się racji. Skoro jednak tata jest w dobrym humorze, to znaczy, że tak może być. Na pewno trzeba po prostu jak najprędzej przestać się upierać przy swoim... Nazajutrz rano mama mówiła, że słuchając taty, stałem oparty o drzwi łazienki, oczy mi się kleiły, usiadłem na podłodze i usnąłem. I wcale nie czułem, jak tata położył mnie w ubraniu na kanapce, przykrył kołdrą,- a ja przespałem tak całą noc i nawet nic a nic mi się nie śniło. A jak to było dobrze — po dwóch takich ciężkich dniach — obudzić się w słoneczny jasny poranek, pogłaskać Kysza, przespacerować się z nim, potem cichutko, żeby nie zbudzić zmęczonego taty — zjeść śniadanie, włożyć do teczki książki, abecadło i kapcie i pójść do szkoły. Przed wyjściem rozmawialiśmy jednak z mamą 224 o różnych sprawach i tata się obudził. Wymruczał sennie: — Synu... podejdź do mnie! Podszedłem. —- Daj rękę! Wyciągnąłem rękę, a tata słabo, bo był na wpół śpiący, uścisnął ją. — Jesteś dzielnym chłopcem... Jesteś mężczyzną... tylko jeszcze naucz się czytać i pisać... to... wcale nie... I tata znów zasnął. — Dobra. W tym tygodniu nauczę się już na pewno — przyrzekłem i domyśliłem się, że mama opowiedziała tacie o wszystkim, co wydarzyło się wczoraj. 59 W drodze do szkoły dopędziłem na ulicy Śnieżkę z Wietą Pawłowną. Odwołałem Śnieżkę na bok i zapytałem. — Dlaczego trzymasz w sekrecie, że Wieta Pawłowną to twoja mama? Toś ty taka...! — Wcale nie jest moją mamą, tylko cioteczną ciocią. Moja mama z tatusiem wyjechali na trzy lata służbowo do Afryki — powiedziała Śnieżka. — To dlaczego ona jest dla ciebie jeszcze surowsza niż dla mnie? Nawet groziła, że do innej klasy cię przeniesie... 15 — Kysz, Dwieteczki.., 225 __. Sama nie wiem... Za to w domu jest bardzo dobra. __ A dlaczego nie wzięli cię do Afryki? __ Bo nie wytrzymuję upału. __ Zrobię ci trening — obiecałem. — Zapalimy v^ kuchni wszystkie gazy i piekarnik i będziemy sobie w takim gorącu lekcje odrabiać. __ Też pomysł! Gazem nie wolno się bawić. Chcesz się zatruć i pójść do szpitala? Nawet nie próbuj! — powiedziała Śnieżka i znowu poszliśmy razem, obok Wiety Pawłowny. jeszcze przed lekcją zdążyłem podejść do zastępcy dyrektora i powiedziałem mu, że dzięki Oli i innym ludziom uratowaliśmy Kysza. .__ W poniedziałek będziesz miał rozmowę z dyrektorem — powiedział zastępca. — Wytłumaczysz mu, dlaczego bez pytania zrywasz fotografię z gazetki i uciekasz, choć każą ci się zatrzymać. Jasne? — Nie mogłem się już zatrzymać — odparłem. — Wziąłem za duży rozpęd. __No, idź na lekcję — powiedział zastępca dyrektora. ■— Powodzenia. 60 Na pierwszej pauzie obstąpili mnie uczniowie i uczennice z różnych klas. Najwięcej ich było z klas starszych. Spoglądali na mnie z góry, śmieli się, ale mi nie dokuczali. 226 Redaktor radiogazety, Kola przezywany „Wokoło", przykucnął przede mną, podsunął mi dziurkowany mikrofon i spytał: — Sierogłazow! Czy byłby pan łaskaw odpowiedzieć na kilka pytań specjalnego korespondenta naszego radio? — Proszę pytać — odparłem, postanawiając nie bać się już niczego. — Tylko szybko, bo pić mi się chce. — Towarzysze! Proszę o absolutną ciszę! Nagrywa się! — poprosił Kola i wszyscy od razu ucichli. — Ile pan ma lat, Sierogłazow? — Zacząłem ósmy rok. — Czy we wczesnym dzieciństwie zajmował się pan boksem, sambo, dżudo, walką francuską, strzelaniem z broni palnej lub fechtun-kiem? — Strzelałem z pistoletu — powiedziałem, ale nie przyznałem się, że umiem pluć najdalej ze wszystkich dzieciaków na podwórku. Ciekawie przyglądałem się maleńkiemu magnetofonowi Koli, z kręcącymi się krążkami i migającą zieloną żaróweczką. — Jakie są pana osiągnięcia w strzelaniu z pistoletu? — Trafiłem w żarówkę w kuchni. Gumka przy-kleiła się do niej i żarówka pękła. — Wspaniały wynik. I pan się nie bał wyzywać Baryszkina na pojedynek? — Z początku się bałem, a potem nie. 15* 227 „Aha, to o to im chodzi — pomyślałem sobie. — Już się dowiedzieli. Ale nie ma się czego bać! A jeśli chcą się śmiać, to niech się sobie śmieją!" — A jak zachował się Baryszkin, gdy pan wyzwał go na pojedynek? — Rzuciłem rękawiczkę, opryskałem go lodami i powiedziałem: „Chodź na pojedynek za to, że ukradłeś mego ukochanego psa!" A on poczerwieniał. I już. — Poczerwieniał i już? Nie przyjął wyzwania? Powtarzam: czy nie przyjął wyzwania? — Nie. Nie przyjął. — Wszystko jest jasne. Ilu pan miał sekundantów? — Jednego — powiedziałem i popatrzyłem na Śnieżkę. ■— Proszę podać nazwisko tego szlachetnego człowieka! Położyła palec na ustach. — Nie podam. — Przepraszam, a dlaczego? — Bo dostanie. — Jeszcze jedno pytanie. Z jakich źródeł, pisanych czy ustnych, dowiedział się pan o pojedynku? — Opowiedziano mi, jak nad Czarną rzeką został zabity Puszkin. — A o Lermontowie nie opowiadano? 228 — Nie. — A czy pomyślał pan o tym, że wynik pojedynku mógł być bardzo tragiczny... dla pana i... oczywiście dla nas wszystkich? — Pomyślałem — odrzekłem cicho i wyobraziłem sobie, jak wszyscy by mnie żałowali i jak Tygrys przybijałby na mojej ławce kamienną tabliczkę, na której złotymi literami wyryto by napis: Tutuj u/ ■picru/óztfm кшатіаіа uczifl Aią ALoóza Siaroąlazout — Pytanie ostatnie: kogo jeszcze ma pan zamiar wyzwać na pojedynek w najbliższym czasie? — Jeszcze nie wiem. — Ale będzie pan nieustraszenie wyzywać takich ludzi jak Baryszkin? — No chyba! całe życie! — odparłem zapominając, że skutek pojedynku może być smutny. — Będę sobie poczytywał za honor, Sierogła-zow, być pańskim sekundantem! Dziękuję za udzielenie wywiadu! — powiedział Kola. — Proszę bardzo — odpowiedziałem, z trudem przepchnąłem się przez roześmiany tłum i poszedłem napić się wody. Bo od tego wywiadu zupełnie wyschło mi w gardle. 229 61 Na ostatnich lekcjach oboje ze Śnieżką siedzieliśmy cicho i uważnie słuchaliśmy, co mówi nauczycielka. Napomnienie dostaliśmy tylko raz, gdy zapytałem Śnieżkę, dlaczego Kola, ten z ra-diogazety, ma przezwisko „Wokoło", a ona mi wyjaśniła: — Bo nazwisko Ołokow w odwrotną stronę czyta się Wokoło. Pomyślałem sobie, że nie jest dobrze, gdy nauczycielką jest cioteczna ciocia. Szkoda, że Śnieżka nie poszła do pierwszej ,,B". Chociaż nie. Przecież wtedy nigdy nie zostalibyśmy przyjaciółmi na całe życie! A tak jesteśmy! 62 Jak tylko przyszedłem do domu, tata powiedział: — Jedz obiad, szybko! Mama już gotowa. Wiesz, gdzie idziemy? Nie zgadniesz! Na wystawę psów! W dodatku, jako honorowi goście. Siergiej Siergiejew będzie czekał na nas przy wejściu do parku. — A Śnieżkę weźmiemy? Jej smutno. Przecież kocich wystaw chyba nie urządzają? Wietę Paw-łownę też weźmy. ■— Weźmiemy. Jedz prędzej. Popatrzyłem na Kysza. Zupełnie, jakby czuł, 230 że wybieramy się na wystawę psów: przygładzał łapami uszy i według mnie, po wczorajszych wstrząsających przeżyciach, na nowo uczył się uśmiechać. A mama, póki ja jadłem, rozczesywała mu grzebykiem sierść na grzbiecie i bokach. Przy tej okazji zapowiedziała, że w najbliższym czasie wytępi wszystkie pchły Kysza. Na to tata odrzekł, że kategorycznie sprzeciwia się tej akcji, bo w przyrodzie wszystko jest w mądrej równowadze. Sam czytał w piśmie, że jeśli zniszczyłoby się nad brzegami rzek wszystkie komary, to ryby nie miałyby co jeść, a rybacy nie mieliby przynęty, komarowych poczwarek! I złe czasy nastałyby i dla ryb, i dla rybaków. Nawet wilków nie wybija się teraz bez opamiętania. Prócz nich bowiem, nikt nie zjada chorych łosi, a chore łosie zarażają całe stado. — Psie pchły nie gryzą człowieka! — powiedział tata. — Kysz sam się z nimi prędko rozprawi. A nuż mu się popsuje charakter, jeśli przepędzimy je z niego przy pomocy DDT? Nagle zachce mu się urządzić wielkie polowanie, pościg za pchłą i pokonać ją w chwalebnej walce jeden przeciw jednemu. A tu nie ma ani jednej pchły!... Gotowy dramat duchowy!... Lepiej nie ryzykujmy! Mama jednak powiedziała, że wszystko jedno — wytępi pchły Kysza. Po tej rozmowie tata zaczął się golić zwykłą żyletką. Elektryczna maszynka i tak nie dałaby 231 już rady jego brodzie. Golił się i dziwił, że ludzie potrafili skonstruować nie wiadomo po co, cicho-strzelne pistolety, a takiej maszynki elektrycznej, żeby nie brzęczała ani cicho latających samolotów, wymyślić nie mogą... 63 Wstąpiliśmy po Śnieżkę i Wietę Pawłowną. Tata cały czas wspominał, jak to kiedyś uczył się z nią w tej samej klasie. I w ogóle był w znakomitym humorze. Zgodził się nawet, żebym go pytał, o co tylko chcę. Ale ja pamiętałem, jak mówił, że nawał moich pytań może go w pewnej chwili zwalić z nóg, więc odparłem: — Pytań więcej nie ma. — Jak to: nie ma? — zdziwił się tata. — Wszystko już wiesz? — Tak — potwierdziłem. — Już wszystko wiem. Pytań więcej nie ma. — Towarzysze! Spójrzcie! Oto pierwszy człowiek w historii ludzkości, który już wszystko wie! Wszyscy się roześmieli. W wesołych humorach jechaliśmy trolejbusem do parku. Tata przekonał konduktorkę, żeby pozwoliła jechać Kyszowi, i jak za walizkę wykupił dla niego bilet za dziesięć kopiejek. 232 Już z daleka zobaczyłem przy wejściu do parku dymiące cygaro Siergieja Siergiejewa. Stał oparty o słup... Kysz ze zdumienia aż przysiadł i zakręcił się w kółko na miejscu: tyle tu psów nieznanych ras mijało go, idąc do parku! A w samym parku wprost nie wiadomo było, w którą stronę patrzeć. Kysz mało nie urwał się ze smyczy, tak chciał pobawić się to z tym, to z innym psem, ale nie zwracały na niego uwagi i on wreszcie zaczął też iść spokojnie koło mnie, tylko rozglądał się na prawo i lewo. Od czasu do czasu to tata, to Siergiej Siergie-jew objaśniali, jakiej to rasy pies idzie przed nami i czym ta rasa się odznacza. Rozdawanie nagród jeszcze się nie zaczęło i psy spacerowały sobie ze swymi właścicielami po alejach parku, a jeśli właściciele odpoczywali na ławkach, to psy siedziały lub leżały koło nich. Jakich że tam psów nie było! Przyglądaliśmy się owczarkom, buldogom, bokserom, terierom, dobermanom, pinczerom, bernardynom i dogom. Wiele psów miało na obrożach zawieszone złote i srebrne medale. Kysz długo nie chciał odejść od jakiegoś niemieckiego owczarka, który leżał za ławką na trawniku i z dziesięć medali połyskiwało na jego obroży. Głucho warczał na Kysza, jakby pytał: ,,Ja jestem owczarek i mam medale. A ty, jakiej jesteś rasy?" Kysz także warknął, ale odpowiedział spokoj- 233 nie: „Ja jestem kundel. I nie mam żadnego odznaczenia. Ale za to ty jesteś w kagańcu, a ja nie!" I rzeczywiście, owczarek był zapewne wściekły na cały świat za ten kaganiec i starał się ściągnąć go łapą... Każdy pies z medalem zachowywał się inaczej. Jedne tak, jakby wcale żadnych odznaczeń nie miały, a inne kroczyły z ważnymi minami i nawet głowy zadzierały wyżej, żeby ich medale było lepiej widać. — Zarozumialcy! — powiedziała Śnieżka o nich. Niektórzy właściciele takich medalistów sami kroczyli jeszcze dumniej niż ich psy i hardo patrzyli na wszystkich. Kundelka Kysza prawie unicestwiali swymi pogardliwymi spojrzeniami. Szedłem sobie i myślałem: ,,I cóż z tego, że mój Kysz to kundel. I tak jest najlepszy i najmądrzejszy, nawet bez waszych medali. Umie zapalać światło, szczekać na wstrętnie brzęczącą elektryczną maszynkę do golenia i wytropić złodzieja. A który z was potrafi przeczytać list od swego pana? Jesteście piękne psy, znamienite i bardzo mi się podobacie, ale Kysza nie zamieniłbym na żadnego z was, razem ze wszystkimi waszymi medalami". Śnieżka zgadła, o czym myślę, i zapytała: — A na buldoga zamieniłbyś Kysza? — Nie — odpowiedziałem. — Na żadnego psa nie zamienię. Szkoda gadać. — A na samolot? — Nie. — A na bezludną wyspę? — Ciekaw jestem, co ja bym tam robił na tej wyspie bez Kysza? — A oddałbyś Kysza za to, żeby zostać Guliwerem? — Nie. Myślisz, że przyjemnie byłoby mi żyć wśród was, liliputów? — No, a czarnoksiężnikiem chciałbyś zostać? — Dawno już mi się odechciało! Byle jaki dżin wsadzi człowieka do butelki i siedź tam całe wieki... — powiedziałem. Śnieżka trochę się rozzłościła, że nie udało jej się namówić mnie, żebym za coś oddał Kysza, i dała spokój tym pytaniom. Potem tata i Siergiej Siergiejew podeszli do kiosku i pili piwo, w którym maczali słone paluszki, a mama z Wietą Pawłowną rozmawiały o czymś na ławce. Usłyszałem, jak tata mówił: — Wszystkiego mogłem oczekiwać, ale żeby najlepszy przyjaciel, z którym zjadło się pud soli, wystąpił przeciwko mnie na zebraniu?... Nie... Tego się nie spodziewałem! To nie mieści się w mojej głowie. Tak. Na zebraniu, na którym cię besztają, kiedy potrzebujesz czyjejś pomocy... A tu tymczasem najlepszy przyjaciel wsadza ci nóż w serce. Brr!... Jestem przekonany, że gdyby w tej chwili prześwietlono mnie rentgenem, zdjęcie wykazałoby bliznę na sercu. Siergiej Siergiejew trochę się śmiał i popijał piwo, posypawszy dlaczegoś szczyptą soli krawędź kufla. 236 — Nie wierzysz? Tak, tak! Bliznę! Czytałeś, że jakiś joga tak wmówił w siebie, że oblano go wrzątkiem, że na ciele aż wyskoczyły mu bąble? No więc i u mnie na sercu jest blizna od twojej „przyjacielskiej" krytyki! Tak! Nie miałem racji! Ale tobie nie wolno było mi wymyślać. Dla ciebie jestem najlepszym, najmądrzejszym człowiekiem. Tak samo jak i ty dla mnie. Niech inni nam wymyślają! — Co to, to nie! — zaprotestował Siergiej Siergiejew. — Już wolę, żebyś ty mi wymyślał niż taki człowiek, z którym nie zjadłem puda soli. Nie wytrzymałem i zapytałem taty, kto to jest joga i dlaczego wmówił w siebie, że go oparzono? Dlaczego nie wmówił sobie raczej czegoś przyjemnego? — A bo ja wiem? Nie znam tego jogi! Oglądaj sobie psy i daj dorosłym porozmawiać spokojnie! — rozgniewał się tata. A Siergiej Siergiejew zapytał Śnieżkę: — Słyszałem, że jesteś wielką specjalistką w sprawach pojedynków. Jak myślisz, dlaczego jako wyzwanie rzuca się rękawiczkę, a nie, na przykład, skarpetkę? — Jak to, to pan nie rozumie? — odpowiedziała Śnieżka. — Przecież póki by pan rozsznu-rował but, przekłuto by pana szpadą! Pomyślałem, że to prawda, roześmiałem się i nagle zobaczyłem w kiosku czekoladowe medale. Tata chętnie kupił nam po dwie sztuki. 237 Śnieżka chciała od razu zjeść jeden medal, ale odszedłem z nią na stronę i powiedziałem: — Daj wstążkę z warkocza. Naciągnę na nią wszystkie nasze czekoladki i Kysz też będzie miał medale. Śnieżka rozplotła warkocze, a ja zrobiłem gwoździem dziurki w trzech czekoladowych medalach (bo czwarty Śnieżka jednak zjadła), potem nawlokłem je na. wstążkę i powiesiłem Kyszowi na szyi. Tych czekoladowych medali prawie nie można było odróżnić od prawdziwych. Nawet bardziej błyszczały i były większe. A na Kysza od razu zupełnie inaczej zaczęły spoglądać i psy, i ich właściciele. Kilka razy pytano mnie: — Co to za rasa? A ja odpowiadałem: — Tajny pies policyjny. Niespodziewanie ujrzałem, spoglądającą z sza- cunkiem na Kysza, tę samą paniusię, która na Ptasim Targu kupiła wtedy pięknego koguta. Na jej kapeluszu kiwało się i połyskiwało tęczowe pióro, przypominające szablę. Poznałem od razu i domyśliłem się, że kogut poszedł na zupę. Tata też dostrzegł paniusię i przywitał się z nią. — To ten sam piesek? — spytała z zazdrością. — I już ma trzy medale? — Tak. Najważniejsze, to umieć wybrać psa — odpowiedział tata. — Od razu dopatrzyłem się w nim przyszłego medalisty. A jak się miewa ko-gucik szanownej pani? — Strasznie dużo było z nim kłopotu — smutnie westchnęła paniusia. — Trzeba było... - Pani oszalała! Co też pani najlepszego zro- biła? — zduszonym głosem wykrzyknął tata (paniusia patrzyła na niego stropiona). — Przecież ten kogut na pewno wziąłby pierwszą nagrodę na Wielkiej Wystawie Ptaków w Kłaźmie! Pani oszalała! Sama sobie jest pani wrogiem! — Skądże mogłam wiedzieć? — Powinna była pani wierzyć w takiego urodziwego ptaka! A rybki? Czy pani wie, że właśnie te rybki, których pani wtedy nie kupiła, zostały laureatkami na Lisbońskiej Wystawie Ryb i Krabów? A czy chociaż obraz jest cały? — zaciekawił się tata. — Cały. Wisi. Ale zauważyłam, że z pana to wielki kpiarz — powiedziała paniusia. — Mitia, idziemy! — zawołała w tej chwili mama i razem z Kyszem odeszliśmy od paniusi, która na pewno wymyślała sobie, że nie zdecydowała się kupić go wcześniej od nas. Śnieżce i mnie było wesoło. Nie opodal grała wciąż muzyka, a przez megafony wzywano psy, by zgłaszały się po przyznane im medale. Kysza bez przerwy niepokoiły czekoladki i starał się je obwąchiwać, choć przecież słodyczy nie lubił. Zapatrzyliśmy się na boksera, który trzymał w zębach parasol; zapomniałem o Kyszu, a gdy się obejrzałem, zobaczyłem go przy ogromnym, szarym dogu. 240 Stał i merdał ogonem, a dog leżał przed nim i pałaszował właśnie jego ostatni czekoladowy medal. Złote papierki poniewierały się po ziemi, a dog oblizywał się i aż oczy mrużył z zadowolenia. Śnieżka zaś patrzyła na niego z goryczą. Gdy zjadł już wszystkie medale, dog serdecznie i z wdzięcznością polizał Kysza, aż nasz piesek lekko się od tego zachwiał. Pociągnąłem go za smycz, bo przyszło mi na myśl, że takiemu wielkiemu psu apetyt może wzrastać w czasie jedzenia i żeby przypadkiem nie zjadł przez nieuwagę samego Kysza. Odeszliśmy, oglądając się na przepięknego, szarego doga, obwieszonego medalami, a on leżał i na pewno myślał: za jakie to wyczyny, za jaką to służbę ten maleńki dobry piesek otrzymał takie smaczne medale?... Ale w żaden sposób nie mógł się tego domyślić. 64 Pod parasolami jedliśmy serdelki z musztardą, a potem zmęczeni wracaliśmy do domu. Gdy czekaliśmy w kolejce do taksówki, zobaczyłem, że jakiś dryblas klnąc, odepchnął od drzwiczek samochodu staruszkę z małym chłopcem i sam chciał wsiąść. Wyrwałem tacie z kieszeni prawą rękawiczkę — tę samą, którą rzuciłem w Rudika — żeby 16 — Kysz, Dwieteczki... 241 teraz cisnąć ją w tego łobuza. Ale tata, uprzedziwszy mnie, ujął go za rękę i odciągnął na bok. — Oj, boli! ■— jęknął typek. — I mnie też boli — powiedział tata. — Boli mnie patrzeć, jak chamy poszturchują starych ludzi. Zrozumiano? Puścił jego rękę i drągal poszedł sobie na sam koniec kolejki. — Jak widzę, zrobił się z ciebie zajadły poje-dynkowicz — powiedział tata. — Nie będzie ci można teraz nastarczyć rękawiczek — dodała mama. Śnieżka stała zamyślona. Nagle powiedziała: — Trzeba na naszym podwórku urządzić wystawę kotów. No, bo jak to? Są wystawy psów i ryb, i ptaków, i jakichś tam leśnych korzonków, i kwiatów, a wystaw kotów nie ma! To niesprawiedliwe! Obiecałem Śnieżce, że pomogę jej urządzić taką wystawę, chociaż pomyślałem sobie: „Po co kotom wystawa? Wszystkie są przecież jednakowe. Tylko różnych kolorów..." 65 A w ogóle to ten dzień był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Minął cały tydzień... Co to się nie wydarzyło przez te siedem dni!... I bardzo przyjemnego, i bardzo przykrego... 242 Leżąc w łóżku, starałem się przypomnieć sobie każdy dzień po kolei i jak w kinie, przyglądałem się im od nowa. Oto wypuszczam za okno wróbla i muchę i idziemy z tatą na Ptasi Targ, gdzie są rybki, króliki, koty, faliste papugi... gdzie kupiliśmy Kysza, a potem baliśmy się, że mama przepędzi nas razem z nim z domu. I to był bardzo dobry dzień. Oto poznałem Śnieżkę i nie wiedziałem jeszcze, że będzie moim najlepszym, pierwszym w życiu przyjacielem. A ile to robiono nam uwag, zanim zrozumieliśmy oboje, co to jest dyscyplina! W dodatku, kto je robił? Cioteczna ciocia Śnieżki! Potem Śnieżka poskromiła biednego Tygrysa, który byłby został właścicielem Kysza, gdyby umiał przyzwoicie zachowywać się na targu... To też był dobry dzień, chociaż Kysz zrobił w domu straszny bałagan... Oto zastawiam pułapkę w skrzynce na listy i czekam, żeby złapał się złodziej moich „Wesołych Obrazków". Oto Kysz zapala i gasi światło, a mama gniewa się na niego za to, że gdy merda ogonem, to wzbija kurz... A mnie tata łaje za to, że jeszcze nie nauczyłem się czytać. To już nie był taki dobry dzień... Oto założyłem się ze Śnieżką i ona jadła na lekcji smażoną szablę... Tego dnia przywiązałem Kysza do kaloryfera, a na lekcji wymyśliłem dla niego skrzynkę ze słupkiem. Potem Rudik kazał 10* 243 Herze warczeć na Kysza, a mnie straszyć śmiertelnie. Tego samego popołudnia Kysz wytropił Rudi-ka i zaczęły się złe dni. W nich też było dużo dobrego, ale lepiej, żebym już nigdy nie był na żadnych sądach, nie dostawał w kark śnieżną kulą, a przede wszystkim, żeby już nigdy Kysz mi nie zginął... Wspomniałem po kolei historię jego wyratowania i jeszcze raz podziękowałem w myśli wszystkim, którzy mi w tym pomagali. Ale wyzwania Rudika na pojedynek nie wspominałem. Zamiast tego myślałem o Puszkinie i Czarnej' rzeczce i o tym, ile pięknych bajek mógłby był jeszcze napisać... Już niedługo sam je wszystkie przeczytam. Potem będę częściej chodzić do Zoo i na wystawy psów... Będę pytał tatę o wszystko, co jest ciekawe, i będę się przyjaźnił ze Śnieżką. Postaram się nigdy w życiu nie być w szarym nastroju, najgorszym ze wszystkich, jakie można mieć... I postaram się nie być tchórzem... ...Minął zaledwie jeden tydzień... minęło siedem dni, a ileż jeszcze przede mną dobrych dni, i godzin, i minut, i sekund!... Tik-tak... Tik-tak... Z trudem otworzyłem klejące się powieki i zanim zasnąłem, najzupełniej szczęśliwy, popatrzyłem w oświetlony przez księżyc kąt pokoju: tam, na materacyku, zwinięty w kłębek spał Kysz — mój najukochańszy pies.