Krystyna Boglar LONGPLAY Z KOWALSKIM Wydawnictwo „Śląsk* Projekt okładki i ilustracje Marka Piwłfl Redaktor Wanda Wieczorej Redaktor techniczny Barbara Stokfi Korektor Kornelia Brzostows' © Copyright by Wydawnictwo „Sl.sk", Katowice li ^1ЪЧЬ ISBN 83-216-0242- Wydanie I. Nakład 20.300 egz. Ark. wyd. 6,4. Ark. druk. 4 Format B6. Papier druk. mat. ki. V, 71 g І Oddano do składania 17 sierpnia 19811 Druk ukończono w maju 1982 Symbol 32299І Cena zł 451 Bielskie Zakłady Graliczrfl Bielsko-Biaa zam. 1250/81 В Mc r ......• • . ___j--i______i______ -n_ ----------- Z jednej strony opuścić przyjaciela w tak ważnej dla wszy-laj-pane przez tarninę portki i nikły cień uśmiechu prze stkich crraH.. я v Лпнгіві... strach o rjozostawiona we wsiŁtn:.. nrzez nnhladła twarz stkich chwili, a z drugiej... strach o pozostawioną we wsi rodzinę. Jednakże widząc rozpaczliwie mrugającego rzęsami Jaśka postanowił mu pomóc. Chwycił kolegę za głowę i nie bacząc na wściekłe pomrukiwania, za pomocą rożkalem oddech, dorzucił: 1____Л____■*.. i 1-1 _. . * . brudnej koszuli usunął przeszkodę Jasiek odetchnął z ulgą. Jeszcze zalany łzami badał uważnie rozmiary katastrofy. — Lecimy pod las! — zawołał i już gnał na przełaj potykając się o wydarte z ziemi kamienie. Tadzik w mgnieniu oka ocenił sytuację. Dym, który słał się nisko od strony wsi, zmienił kolor z czarnego naj burożółty. Widać przystąpiono tam do gaszenia. Jeśli nie pogna za Jaśkiem, straci przyjaciela. Tego był pewien. A poza tym muszą sprawdzić naocznie, czy pociąg ocalał. Jeszcze raz rzucił okiem na daleką linię dziadkowego sadu i już za chwilę sadził bruzdami w, ślad za Jaśkiem Lasu dopadli prawie równocześnie. Tuż za pierwszymi brzozami ział olbrzymi lej po bombie. Z dziury wystawały gałęzie, okoliczne pnie obdarte były z kory i straszyły głębokimi ranami. Odłamki ścięły korony młodych drzew jak nożem. Tadzik zatrząsł się ze zgrozy. Chciał to pokazać Jaśkowi, ale ten darł przecinką w stronę, skąd dobiegały głosy ludzi i syk pary w lokomotywie. W pół drogi natknęli się na pomocnika maszynisty, Franka od Kozyrów. — Tata żyje? — Jasiek chwycił go za ramię i ścisnął. Franek zastopował przerażony. Wydawało mu się przez moment, że z lasu wyskoczył diabeł. Koszula Jaśka brudna i podarta odsłaniała drobne zadrapania na plecach, nie-' groźne, ale krwawiące. Dotego umorusana twarz. — Jasiek? — wyszeptał wreszcie łykając ślinę ci to? Rannyś? Chłopiec wreszcie oprzytomniał. Spojrzał na swoje po- _______________-.----------.-.«-И,*____------------ii* 1_T11. • . ... lknął przez pobladłą twarz. — Nie. Ale tor oberwał. Lecę, żeby to powiedzieć tacie. Zza pnia starego dębu wychynął Tadzik i łapiąc z tru- — Co 14 — Nie da... się przejechać... poskręcane szyny... Franek odwrócił się na pięcie. — Twój stary wysłał mnie naprzód, żebym się przyj -kał szynom... ale skoro sami widzieliście... Jasiek już nie słuchał. Biegł wzdłuż toru naprzeciw rolniutko posuwającemu się pociągowi. Tadzik i Franek tozyra wolno ruszyli za nim. Spotkali się przy krzyżu. Maszynista, dostrzegłszy bie-nąeych, przyhamował. Wychylił się z lokomotywy i przy-onił oczy dłonią. Z trudem, w tym brudnym oberwańcu, jzpoznał własnego syna. Dlaczego nie siedzisz w chałupie! — zaczął ostro, le zaraz złagodniał, przyjrzawszy się z bliska chłopcu. — 'o we wsi? Bombardowali, zbóje! Paaali się — wyjąkał zdyszany Tadzik. — Od za-Irody Waszków dym wali jak z komina. — Zrąbali szyny — powiedział przez zaciśnięte zęby lasiek. — Tato, myśmy to widzieli! Podkłady fruwały powietrzu jak stado wron! A jakie leje po bombach! — No, tom dobrze zrobił zatrzymując pociąg w lesie. — -mruczał maszynista. Do połowy drogi dojedziesz — Jasiek ręką wskazał [ierunek. — Ale dalej, na most nie da rady. Nadszedł Franek i w milczeniu czekał na rozkazy. — Zrąbane, powiadasz... — zastanowił się maszynista. — 'o i niema po co z lasu wyjeżdżać, zanim nie naprawimy >ru. Oni tylko czekają na taki unieruchomiony, widoczny tk na dłoni pociąg. Niedoczekanie ich! — mruknął i ze-fcoczył zJeJseejotywy. ,ać? — spytał pomocnik. 15 - Tak. Ktoś musi popilnować składu. Ja zbiorą 1ц] I trzeba je jakoś przetransportować. Choćby za po-we wsi. Musimy tor naprawić... na tyle, zęby ten pocj gtarej drezyny. jeszcze przejechał. A ty - zwrócił się do syna - pognj f1 __ panie poruczniku _ prosił maszynista Kowalski -lasem do dróżnika Frankowskiego i powiesz mu jak i t i pańgcy Iudzie by pomogli? Stary musi wiedzieć, że ma tor zablokowany! Idziemy! ' wiśniewski wsłulChany w odgłosy zbliżającego się co-Jasiek kiwnął głową. Spojrzał na Tadzika i zapytał:! Lz bardziej frontu podniósł zdziwione oczy. — A ty? Ze mną czy do wsi? — Tadzik pochylił nis] __ Czym? Ułańskimi szablami? — przecząco pokręcił głowę. — Dobrze — zlitował się nad kolegą Jasiek.] ?łową __ Nie mogę. Dziś w nocy ruszamy na południe. Ja sam pójdę do dróżnika. — I nie oglądając się za sj raki otrzymałem rozkaz. bie, pomaszerował równym krokiem. — Mnie tam nikt rozkazu nie dawał — mruknął ma- Tadek stał jeszcze przez moment i spoglądał z żale zynista skubiąc jasne wąsy. — Sam wiem, że trzeba tor w stronę znikającego za drzewami Jaśka. Przemógł s mprawić. Rannych jeszcze tu przywiozą furmankami... jednak i ze zwieszoną głową powlókł w stronę wsi. j >rzecie to ludzie, żołnierze jak i pan. Muszę ich stąd wy- Paliły się trzy zabudowania. Oborę i stodoły stra^ ńeżb, pan rozumie? oeień w ciągu kilkunastu minut. Dwa domy mieszkał* Porucznik Wiśniewski przygryzł usta. Dobrze wiedział, kurnik i chlewik stały okopcone, ze starej pokręconej i e maszynista choć młody i popędliwy, ma rację. Grębo-wiatrów jabłoni opadały czarne, smoliste liście. W obe nce od tygodma były punktem, do którego przywożono ściu Waszków tu i ówdzie wyskakiwały i nikły pod str i?żko rannych polskich żołnierzy. gami wody czerwonawe ogniki pożaru. | " °obrf ~ оЬ+Сі.^па1 mundur ~ dam P^u dwudziestu Nikt nie zginął. Sytuacja zdawała się względnie op f^,^^ ™eW* mUS2ą byĆ tU Z poWrotem-nowana. Na wieś spadły dwie bomby, w tym jedna ri _ Tak , . ma„„rnn-„łQ „„, , . - . eksplodowała. Leżała pod wiśnią w sadzie obła zielonk ąj^^^££* prZyłozył dwa palce do k°" wostalowa, z pełnym brzuchem_prochu, wtairiądnj ^ przedpołudnie ^ wytę.Qna praca ^^ %& grożąc wybuchem. Ludzie bali się jej, dzieciom zakazai - —S'* ^-"Irt. trm. т-iTicti źf*Amc\rtf\ oon&r 16 fosi kilofami,^ oskardami lub zwykłymi łopatami ryli wo- tam podchodzić, ale też i nie było we wsi żadnego sapeij „ 2niszC70„p„. 0f1„,-„tQ w„ V. " 7~ "f.------- У" "~ który umiałby ją rozbroić. Porucznik Wiśniewski post] ™ ™Z%Ti afcmka toru. Dwukrotnie rozpierzchaIi S^wSoryLny posterunek, obiecując zawiadomić o ty^^flSóre na SE? ^ Г*1*^™ bomb™- 17 mieniany aż wać życie setce rannych. — Jasiek! — maszynista skinął na syna. — PokażeJ panom ułanom drogę. Tylko matce nic nie mów, bo będzi biadoliła bez potrzeby. Tam załadujecie na drezynę t co się nada. Franek nią pokieruje. Jazda! Chłopiec odgarnął z czoła jasny kosmyk włosów i zJ salutował ojcu do gołej głowy. " do Ropczyc ale prace zastopowała wojna. TŁmu jeszcze była pod ostrzałem. Dlatego taka nerwowa. ™"te niegdyś przeznaczone na złom szyny miały uratfc-zegorza zastrzelili. Padł pod lasem koło Grzybowa, raz № nicgujro ^ i — On na niej jeździł? Łynia skinął głową. — Prowadź, Kowalski! — niecierpliwił się wachmistrz. Jasiek lekko dotknął kolanami boków kobyły. Zarea-|>wała natychmiast. Wjechali w las. Wieczorem szyny już były na miejscu. Na szczęście — Tak jest! *nwr» Podsza "lko raz Pokazały się samoloty, ale nie były to bombow-I kopnął się do wsi, gdzie czekali ^^V^™ . Zdziwiło to nawet niektórych, ale tak na dobrą spra- wachmistrza Р°Ї*^И^ k№ P^ 1 ? nikt nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Robota rła piekielna. Bez podnośników, dźwigów kolejowych ;ałego technicznego sprzętu ludzie potrafili sprostać wy- — A ty kim jesteś? • п^іяги i kowi kilkakrortnie przekraczającemu, w normalnych wa- — Jasiek Kowalski. Syn maszynisty tego pociągu, nkach) ich moźliwośd Pracowali wszyscy: kawaleray_ to... — chłopiec zmieszał się. ,Р~.7П1-Р wsk [> chłopi' ^о^ЖиУ i amunicyjni z działonu, nawet nie- _ Na kooooń! - wrzasnął wac^"ęczme * órzy lżej ranni plątali się wzdłuż nasypu oferując swo-kując na grzbiet siwego, który zastezygfuszanu ч pomoc Wszyscy rozumieIi) że wyekspediowanie składu - spojrzał w dół na twarz chłopca jego P°<»™:P0™^ ciężko rannymi żołnierzami jest sprawą chwili. Front, ranione ramiona i zastanowił się. — umiesz iy j iząc z odgłosóW; pOSUWał się dość szybko. Artyleria gra- _ Na wsi się wychowałem! -^ruszył «ą^ juz bardzo głośno. Wszystkie po№fi <лы^ ^ I choć tato maszynista, do kom nawyKiem. xyi , ... "| na południe zostawiały w Grębowicach swoich ran- do niskiego — Tato kazał was poprowadzić lasem Brwi wachmistrza podjechały w górę. siodła jeździłem. Na oklep. Wachmistrz uśmiechnął się. — Szeregowiec Łynia! Konia dla nowego ! eh, część lekarzy, sanitariuszek i niewielkie zapasy me-J kamentów. Wieś sama całkowicie zdezorganizowana :ez naloty i strach, stawała się jednym wielkim szpita- rzysty! «^-я-» , biała strzał a' który należało Jak najszybciej ewakuować. Klacz była ^^^f^CzT^^ *«** wciąż stał w lesie niewidoczny dla lotników. n^^S^^i5^^wUi»r^.h-«eb> S° Paru wiejskich wyrostków szalenie dumnych їаклтоеггешрок^ад.^^е^^^^^^^^^ ^ 2aufania_ Dorośli pracowali przy torzs_ pod skórą są coraz rzadsze, brązowe oczy, nieufne w pier szej chwili, łagodnieją Jak ona się nazywa? — szepnął Jasiek patrząc szeregowca Łynie, który coś szeptał klaczy do ucha Baśka. Zwyczajnie. " A -"------1Ь-™ ■»*' - - zaśmiał się i nagle umilkł łodyjowskiej! 18 — Dwa d — Jak na tyle bomb — zauważył stary Matusiak, co jeszcze w pierwszej wojnie służył — to nawet niewiele ucierpiał. Wymieni się trochę podkładów... z kilka- laczy ao u ^ c.g me^row 82уп_. wolniutko musisz przejechać, maszy- Baśka. Po P^kownik0^fie >• Bardzo wolniutko... 19 „ _ — Jeszcze go nie ma — odparła pielęgniarka patrząc — Że beż nie zrąbali mostu? — zastanowił się h ran [Ważnie w mroczną dai. Kozyra przyśrubowując dwa złącza szyn. / 'l Czarna ściana lasu stapiała się z granatowym niebem. - Martwić to nas powinno — mruknął KowalsJu un edynie trzy rozł0żyste grusze majaczyły niewyraźnie wy- sząc głowę. Mocował się z zardzewiałą mutrą, az mu wą; agta].ąc z tła. Po czwartej, tej której ulęgałki były naj- zwilgotaiały. _ _ т . __ ^м 7 tfodsze pozostał jedynie głęboki lej. Nagle cisza zaczyna drgać. W koronach drzew szeleści [ikki wietrzyk łagodząc upał i duchotę. Drganie powtórzyło ę. W mroku, pod czarną ścianą lasu błyszczy para ślepiów. ш o^ x^v. --...-,------„ - , _ — Idzie pociąg — szepcze sanitariuszka Marysia, odru- „Stary koń" — maszynista Kowalski miał raptem ij iQW0 p0iprawiając przekrzywiony czepek. — Jak duch! dzieści dwa lata i od początku wojny „powoził , jak d - - - - Kiedy zmobilizowano we wsi pra^ młodsi objęli ich dawne funkc — Głupiś, czy co? — żachnął się stary Matusiak z til dem prostując grzbiet. — Bogu dzięki, "most cały, a te» jakby to twój huncwot, Jasiek, takie głupstwa gadał, J bym się nie dziwił, ale ty? Stary koń! [rawie go nie słychać. ^^^^^^^^^^^^^^^^^^ — Tak ma być — burknął doktor, niespokojnym wzro-aawne іиіілл»т oceniająC sytuację. Jeszcze sporo furmanek z ranny- siedem lat jezcjj musj podjechać. Doktor, który pojawił się w Grębowi-łch dziś po południu, mało co wie o ofiarnej wymianie Mszczonych szyn. Myśli tylko o rannych. Na szczęście Niemcy nie bombardują w nocy. Z daleka lko dochodzi głuchy odgłos zbliżającego się frontu. Porucznik Wiśniewski wyłania się na swym koniu jak jawa. Młody oficer zręcznie zeskakuje i przykładając dwa pice do daszka melduje krótko: — Odchodzimy, panie kapitanie. Podobno nasz nowy Jwadron formuje się sześćdziesiąt kilometrów stąd. Zostałam panu także i swoich rannych. Proszę o opiekę nad mi. To dobrzy chłopcy. Tam pod Niemirowem dali z sie- e wszystko. ^^^^^ ^^^^^^^ Lekarz zmęczonym gestem przytyka palce do furażerki. — Może pan być spokojny, poruczniku. Wszyscy ranni |jadą tym pociągiem. ^^^^^^^^^^^^^ I obaj wpatrują się uważnie w czarne pudła wagonów jnące w ciszy po świeżo naprawionym odcinku toru. Po- z nogi na nogi i strzygły uszami. tg dojeżdża do mostu i staje. Cicho syczy wypuszczana Doktor Milczarski, w stopniu kapitana, cichym, lecz |ra wiał, pociągiem wszystkich mężczyzn Tak więc Wiktor Kowalski, który przez jako pomocnik maszynisty, zastąpił swego mistrza, gdy mu wojna inny zgotowała los. — Nie z głupoty tak mówię, tylko z myślenia — odpj napadnięty. — Jeśli nie zbombardowali mostu, a nietruj w niego trafić, to znaczy... -x- Ty, co? — zaniepokoił się nagle stary Matusiak — Pewnikiem chcą ten most dla siebie mieć. Cały i uszkodzony. A nam tylko tor popsuli. Teraz rozumiecie? Kilku ludzi słysząc to przerwało robotę. — To po co my im tor naprawiamy! — Franek pras: kilofem, aż iskry poszły. — Żeby pociąg z rannymi odprawić jeszcze tej nocy warknął wściekle Matusiak. — Do roboty, chłopy! Noc już zapadła szybka i cicha, i,vb j ^~__j-______„,. ale we wsi nikt spać| nie kładł. Kawalerzyści poili konie, sypali obrok. Zwie* ta, czując, że ruszają w drogę, przestępowały niecierplil nowczym głosem dyrygował ludźmi przenoszącymi rannj — Furmanki podjadą od strony mostu. Rannych będj my wnosić do wagonów na noszach. Co z pociągiem? ' 20 Gdzieś daleko głucho stęka ziemia. — Front się zbliża — mówi lekarz. 21 — Tak Niemieckie dywizje pancerne. Odjeżdża p .łótna — przykrywali nimi kłujące legowiska. Wzdłuż toru .*, 1 romadziło się coraz więcej mieszkańców wsi. Żegnali bo- z ^g™1.^ Muszą mieć w drodze 0piekę. Mam rj iaterskich żołnierzy wiedząc, że ich już tak prędko nie zo- wiele nersonelu do pomocy. No to do widzenia, poruczni] ,aczą. Stękająca na zachodzie ziemia gotowała okrutny los: SlysmZ spotkalf w lepszych czasach. 1 bce żołdactwo, poniewierkę i śmierć Kobiety trzęsącymi Poruczmk lekko wskakując na kasztanka. lą rękami podawały zołmerzom wodę i chleb. Po starczych • _Obv mnie kapitanie bliczach ł тШУсЪ> gładkich policzkach płynęły jedna- Oddział strzelców konnych wtopił się w ciemność i | owo gorzkie łzy. Parę zawodzących bab kazał lekarz od- _To hvli ostatni — szepnął lekarz sam do siei rowadzic do wsi. Tu musiała panować absolutna cisza. . y r -echnai. Wagony pomału zapełniały się rannymi. Ci, co mogli gorzko się usrn^ _^ sanitariuszka Marysia. ;ać o własnych siłach, czekali do końca. Ich oczy suche Jak to Satai'Nie ma już ułanów? przeraźliwie smutne zdradzały stan ducha. Z goryczą _ kie ma Tam skąd słychać działa, walczy jeszcze % ' sercu zostawiali na pastwę wroga nielicznych mężczyzn, rhota I oare'innych, wykrwawionych formacji. Sądzę, obiety i dzieci. Nic dla nich zrobić już nie mogli..To raczej nasSpny żohiierz, który tu dotrze, będzie już w niemi ies, me znając swego jutrzejszego losu, pomagała im. паьгерпу iu ' J — Słuchaj, Jasiek — maszynista Kowalski objął ramie- tanmun u[ m doktorze! To okropne, co pan mó i?™8^*' ~?™iedz matce' 2еЬУ stą-d odeszła- T° nie jest - Lekarz skinął dłonią czekającym. idok dl,a nie^! Niech zabiera dziecko, krowę, wóz i jedzie ^ Do robSy sSro! Szkoda czasu! w«nida stryja Józka. Tutaj Bóg wie co będzie się działo! Jasiek z Tadzikiem pracowali w pocie czoła, pomaga —Wszędzie dziać się będzie to samo — powiedział w czym się tylko dało Tu, zaraz przy moście, skręcała rardo stary Matusiak, poprawiając gruzłowatymi palcami dvna dróżka prowadząca ze wsi. Tędy transportowano ci »ndaz na oślepłych oczach jakiegoś szeregowca piechoty, ko i lżei rannych Jedni szli opierając się na ramiom - Ja nigdzie się stąd nie ruszę! Nigdzie! I twojej nie radzę, koleeów drudzy o kulach zrobionych naprędce z grub: ™™ Jakoś przetrzymamy. Wiosną wróciciel - uśmiechnął gałęzi Część niesiono na noszach. Zapach krwi i lekan ? do rannego, choć ten nie mógł tego widzieć, mieszał się z wonią suchych łąkowych ziół. Wagony to\ j — Wiosną wrócimy — powtórzył tylko macając porowe służące w czasie pokoju do przewożenia ładurik tetrze pustą dłonią. — Żebyście ludzie wiedzieli, że zboża lub bydła, otwierały rozsuwane drzwi na przyj? roCi™J! ..... rannych których układano pokotem, na nie heblować — Matki pilnuj — szepnął ojciec Jaskowi na ucho. — deskach,' podścieliwszy jedynie na spód nieco słomy. Ra » ™, już czas. Bywajcie! nie skarżyli się nie marudzili. Wiedzieli, że na nic wie «'asiek szarpnął się, doskoczył do ojcowskich nie można liczyć w tej sytuacji, że jest to wszystko, co : dziecięcą determinacją rzucił: nich mogli zrobić ludzie z sercem i sumieniem. Jeśli ł - Tato! Zabierz mnie! Tato! jęczał to nie z niewygody, lecz z bólu. Wl.ktor Kowalski ukradkiem otarł oczy. Bał się, żeby Chłopcy pomagali, jak umieli najlepiej: wrzucali sno » nie spostrzegł tej chwili słabości. Przytulając konopr udeptywali je, a kiedy kobiety-przynosiły kawały surow W do ucha pierworodnego mruknął: 22 ramion one 23 • г^ігіріяі! Ja mam rozkaz prowi L było przezroczyste jak szkło, a nikły sierp księżyca _ Ty mi się tu me ™£*"-£™£ moment - 1 opływał się gdzieś w dali. Pierwszy kogut odezwał się dzić pociąg, a ty... ^ chłopak z ciebie, i Ą x Janiaków, drugi zapiał u Matusiaka. Szczeknął pies, za- opiekować się rodziną, uuzy ju j ^^czal targnięty łańcuch. Wieś pomału budziła się do mięczak. No, bywaj! rozpaczą w sercu. Tak ńeznanego. Wśród odległych pagórków, których stąd nie Jasiek usiadł na nasypie . * ^ ^ ktoś ^^ ^.^ chrzęściły juz gąsienice niemieckich czołgów. Tym-chciał P°:ig:^ó^iłO3s?J™sp0Strzegł bladą twarz przyjacie ;zasem drogą pod lasem ciągnęły tabory ludzi, wozów za ramię. , — Jasiek, a jak one przyjdą tu, to co — Jakie: one? — nie zrozumiał, myśląc jeszcze o swi ich sprawach. — No... Niemce. Chłopak zacisnął wargi. — To im damy po kulasach! — Kto? — zdumiał się Tadzik, — My! A bo to nie jesteś Polak? Już im coś takiel wymyślimy, że im w pięty pójdzie! ' - prychnął Tadzik. — Gadasz, byle gad — Ее, tam Jasiek mruknął coś pod nosem — Pociąg rusza! — wrzasnął nagle i zerwał się na ro ne nogi. — Tatoooo! — Cichaj! — chwycił go w Objęcia Matusiak. być bez wrzasków! Jasiek umilkł. Z oczyma zasnutymi łzami patrzył j' pociąg-widmo stukając po podkładach sunie w strołmie S -■ • ч . '--- -----i„,, 7 ГЛ7П9Л __ Dokąd szli? Tego nikt nie wiedział. Byle dalej od zgiełku wojny. Stara Matusiakowa i jej sąsiadki wyniosły parę aniek mleka dla dzieci uciekinierów. Dziękowali bez słów, Jrostym skinieniem głowy, łzą spadłą po policzku. — Ludzie, toż wy poginiecie! — pojękiwała babka ośniakowa wyciągając żylaste ręce z bochenkiem chleba opieczonym w kapuścianych liściach. Uciekinierzy bez słowa ruszali dalej poganiając wy-hudłe krowiny, podtrzymując chwiejące się w koleinach |rozy wyładowane dobytkiem, dziećmi i zwierzętami. Jasiek z Tadzikiem stali przy drodze i zamglonym wzrokiem odprowadzali uchodźców. — Idą i idą, bez końca — mruknął Tadek. — Żeby fyćh Niemców coś powstrzymało! Nagle w dali rozległo się charakterystyczne świergo- Samoloty! sercu odprowadza wzrokiem czernieją W mgnieniu oka wszystko, co żywe, zaczęło pierzchać. skad&jesz~cz7 nie słychać odgłosów wojny. Z rozpa^ SKąa jeoiwi ___ ----,„„л,о wTToikiei i przerażeniem w sercu "^l"*7* "^^.gtem ludzie w popłochu rzucili się w kierunku zbawczego, jak w mroku wagony, az gmą gazie , ^ _ świeżo zaoJmiemali, lasku. W ciągu kilku sekund na piaszczystej Noc przyjęła ten кошг, закл. ш* <-*■«* i .. . . .... na, tłusta §leba. . d u ostatm ludzie, паліг pierzyn. A także ci, co nie zdążyli. ____ Dawno juz znikł P^?'c" ciągle jeszcze tkv Jasiek z Tadzikiem sadzili w stronę wsi. Nadlatujące, zapłakana matka, a ™ j .еЫ^ milczący i samotni. I -ebrne na tle jasnego nieba meserszmity już pikowały w bezruchu przytuleni_ a> . ^^ . one g&, wizgiem w strorię ziemi. Chłopcy wpadli do sadu w mo-leka wieś migała ostatnimi swwi ^.^ Medy ^ ^^ zacząlQ się piekło Samoloty jedne po drugich. _ -ptnia gwizdem pluły żelazem z karabinów maszynowych. Pi- A na zachodzie ciągle: drży zi • bezruchu, r ci o stalowych nerwach obniżali lot tak, że skrzydłami Z nadejściem świtu powietrze ылпч™ 25 24 nieomal orali 'niski brzozowy zagajnik. Konie rżały i oszl A od zachodu ziemia dudniła coraz głośniej, łałe rzucały się do ucieczki przewracając wozy, krowy xl w cjągu następnej upalnej wrześniowej nocy front prze-czały i padały martwe, dobytek zbierany latami rnjj gunął się na południe. Przez wieś Grębowice przemknął nie i wyrzeczeń ginął w kurzu i pyle. Z rozprutego kulad zatrzymująe się jakiś zagubiony tabor, błysnęły polskie worka sypała się w spaloną trawę mąka. j Drzełki na zielonkawych połówkach, i nastało oczekiwanie. A samoloty nawracały raz po raz. Lasek rozbrzmiewj starego Matusiaka nosiło po wsi, aż dziwowały się po-okrzykami grozy, bólu, gwizdem żelaza i szczękaniem brl aiektóre baby. • kładowej. ' — Stoi nad tą bombą w sadzie, co nie wybuchła i cosik Ш ^ To nie są bombowce — wycharczał Tadzik zerkaj combinuje, jakby się blekotu najadł! Przecie z Niemcem spomiędzy liści łopianu. . . . j tm wojny nie wygra! - Nie __ Jasiek wyprostował skulone nogi, poonia — Stary on, to i w rozumie mu się pomieszało! Też wy- głowę i spojrzał bojaźliwie w niebo. Ale wzrok jego pd nyślił! Most będzie wysadzał! na pękate jabłka czerwieniejące pomiędzy listowiem. H Kobiety roztrajkotały się na dobre. Zajęte zaszywaniem tern zobaczył to, co leżało tuż obok jego głowy — bomTj ;apasów w białe powłoczki z płótna zbiły się w chacie ów niewypał, przed którym ostrzegano wszystkie wiejsk pniakowej i tak ugadywały, aż trzeba było groźby, żeby dzieci Chłopiec nagle roześmiał się. 1 'ozeszły się wreszcie po chałupach pilnować dzieci i per- — Nie bombowce? — upewniał się Tadzik. ^ I moczących na ogniu garnków. __эде__odparł Jasiek z wzrokiem utkwionym w lśni д stary Matusiak medytował. Wspomnienia z 1914 roku ca skorupę do połowy wbitą w ziemię. — I nie będą. Taj padły go nagle jak rój uprzykrzonych much. Wtedy w da-chyba miał rację. Dranie oszczędzają już tory, mosty... q *kiej Italii, wraz z towarzyszami, wysadzili most, żeby za-siebie! A niedoczekanie! — wrzasnął i nagle znów zar rzymać napór wroga. Most był kolejowy, zawieszony w gó-twarzą w trawę, tuż nad sadem bowiem z wizgiem prz acn na(j przepaścią, zniszczenie go dawało szansę ujścia mknął srebrzysty ptak. — A bodaj cię... niebo nie пой pułapki. A wróg był ten sam: Niemcy. Stary człowiek , , __ wykrztusił. Ale wojna, która rzuciła go na kolaij maniackim uporem uczepił się myśli o wysadzeniu mostu toczyła się z dala od sadu. , \' Grębowicach, zanim wejdą tu Niemcy. Skomplikowałoby Kiedy po półgodzinnym ukrywaniu się wyszli znów j, wrogowi opanowanie dróg na wschód i południe kraju, drogę oczom ich ukazał się straszliwy widok: wśród za! rogi którymi uchodziły wciąż niedobitki polskiej armii. t h ludzi poranionych i padłych zwierząt krzątali i Jakiekolwiek utrudnienie najeźdźcom miało swój głę-Swi Ci co przeżyli nalot, szykowali się do drogi, tros oM sens. o zabitych powierzając wsi. . Matusiak z Janiakiem i paru chłopami zamknęli się Janiak ze starym Matusiakiem przegnali wiejskie dzie stodole i radzili cicho przy blasku naftowej lampy, py-sami zakasali rejkawy i z zaciekłością kopali groby istota jjąc z fajeCzek. Kobiety pomstowały, wygrażały pięścia-bez imion nazwisk, bez prawa do spokojnego spoczynki, aie nic to nie pomogło. Jasiek z Tadzikiem sami, bez niczyjego polecenia wzl _ Trzeba duży ładunek wybuchowy — mruknął Jasie do zbijania brzozowych krzyży. I tak w ciągu po^ ak. — Bombę rozbroisz? Tę, co w sadzie leży zaryta? łudnia wyrósł na skraju lasku nowy cmentarz. — I diabła bym rozbroił! — podniósł głos Matusiak. — 26 27 ino... całkiem nie wiem jak! żeby trafił 4ą ^kijapj już ładunek pod most to bym umiał zrobić. Ino przycz*dzien pic pod przęsło by kto inny musiał. na takie wspmac^ g , i zwalisty, rozgrzebał słomę iw; a uż гє Nagle z£ — Tylko nie bijcie! dzierano ze .•_., którego wieś miała nigdy nie zapomnieć. Kamieni- ■ - -ZJ ^J^^drogą, pełną rozmiękłych po deszczu kolein, przemknę- Za stary juz jes efs ą^ ^acie furmanka trzęsąc się na wybojach. Koń biegł resztkami sił, poganiany batem przez dwóch żołnierzy polskich mundurach. Na furze kolebały się niebezpieczne jakieś worki i skrzynie. Stary siwek o pociemniałej d potu sierści potknął się nagle, przewrócił pociągając za obą do płytkiego rowu wóz i obu ludzi. Janiak, który wyszedł z chałupy, by popatrzeć, co też ш: ш^. ----- - ,._ W4Z«ak pędzi drogą, aż się zatrzymał zdumiony widząc dwóch skóry. — Ja bym wam przy tym moście w^«~jnierzy; którzy zamiast ratować konia i dobytek wy- Krępacz, chłop wielki ^=^ -^ ^ ^^ dał? Masz matki P^--^^ ^.^ .^ go „, СІа^ ^sSoSśrh^cwocle jeden! Co a Ш» J i siostry, co w kołysce skrzecz! stko zrobił, co każecie! . konniał20*^11 się z rOWU' aby natychmiast dać drapaka w pole — Zmykaj do chałupy!— huknął Jama* ^ІГ. „f" „агіЖат rzucili się na ziemię, przykryli głowy rękami i za- niesfornemu chłopakowi. - I o moście nikomu^m|*-"*tygli w bezruchu jak martwi. _____________ __ Nie powiem — Jasiek rozcierał siedzenie^ uuu _ ш diabeł? _ mruknął Janiak, drapiąc się w głowę ' ka bvł mocny. Z cholewami. Kopniak bolał. - ^oń bezskutecznie usiłował podnieść się, więc jako człek ostać __błagał. lawykły do oszczędzania zwierząt pociągowych, ruszył na m __ jazida! , I >rzełaj, by mu w tym pomóc. W połowie drogi zatrzymał 7, TaSldpm z trzaskiem łupnęły drzwi. Chłopa zma шга5к tamtych dwóch leżących wśród kartoflanej naci. której tu i ówdzie sterczały kępj rozejrzał się dokcj usta, Stać! Na wozie jest dynamit! Może wybuchnąć! Janiak zatrzymał się w pół kroku. Po grzbiecie prze-|iegł mu zimny dreszcz. „Dynamit? Jaki dynamit?". Sprawa wyjaśniła się w pół godziny później, kiedy to baj żołnierze do spółki z kilkoma chłopami, z zachowałem wszelkiej ostrożności, uwolnili siwka i jego ładunek. rzwił jasną czuprynę, z, siana, zaciął z determinacją i gwizdnął na palcach. . j ostac і zbliżj| Od pnia czereśni oderwała się ош™ у na odległość wyciągniętej ręki. __ Słyszałeś co? — wionął szept. — No. Szykują się do wysadzenia mostu. Mowm u "^шЛаіегхе byli z rozbitej jednostki saperów majora Zu-bie Jak by ją tam zataszczyć i... . J owsMego. Wyrwali się z okrążenia i umknęli niechybnej - Głuoiś __ syknął Tadzik. — Trza by nią z go| mjerc^ j^je wiedzieli, ani gdzie są, ani co robić dalej. Po Drasnąć Chyba że ją podpalą, albo co? rótkiej naradzie ze starym Matusiakiem, który jak rzep Jasiek z determinacją wzruszył ramionami, ьат j rzyczepił się do obu saperów, postawiono wszystko na d ' Ł że to pomysł nierealny. Z szumem nadleciał s ą ;dną ^аг^а: skoro jest dynamit i jest most do wysadzenia, wiatr Niósł deszcz. Upadła jedna kropla, ^uga'J^J > nie ma najmniejszego powodu, by tego nie zrobić. nął wielką gąbczastą chmurę, bo pop у l ^ tym cajym rozgardiaszu, wśród gorączkowych roz- tów nikt nie zwrócił uwagi na dwóch chłopaków, którzy jakby ktoś seis z niej woda. Potoki wody. W dali od zachodu grzmiały już obie: burza i woj [ą^aj^ s^ bez przerwy i z płonącymi uszami podsłuchiwali I znów nastał suchy wrześniowy ranek. Zaczyna » SZyStko, co rozpalało ich namiętności, ambicje i fantazję. 28 29 dziei sceptyczny i pełen wą« noWe; z wizgiem tak straszliwym, że prześwidrowywał Tadzik, chłodniejszy, "* Ja§kowi <ца którego istniał^ózg i kazał rzucić się na ziemię, zapikował jeden z meser „глсгі deDtał po piętach > „„_;„, -Hawda s' $£&ZZZ№%»y ^ — «^ , Tadzik, jednocześnie strzelając okiem w ! Ja krzątających się przy jednej ze skrzyń. — Kiedy? Przecież ich wcale tu nie wpuścimy wlizą do wsi bez mostu? — Jasiek, który niewiele w ży widział, nie mógł sobie w żaden sposób wyobrazić, niemieckie czołgi zdolne byłyby sforsować szeroko rozlar rzekę. On w ogóle nigdy nie widział czołgu. Tędy szła tylb polska piechota i kawaleria. Żelazna machina wojenna nj przetoczyła się przez brzozowe zagajniki Grębowie. Saperzy już pracowali pod przęsłami mostu. Ukry* w gęstym krzaku tarniny chłopcy mogli chwilami dostrz< ich sylwetki, jak niebezpiecznie balansując przeciąga; "'W"» kable, przycze] tów. Seria poszła po moście trafiając jednego z sape-ow, który znieruchomiał nad barierą, jak szmaciana lalka, tary Matusiak leżał przy betonowej podporze z szero-o rozrzuconymi rękami. Innych dosięgały celne pociski chwili bezładnej ucieczki. Padali w świeżą, spulchnioną eszczem glebę, by już tam zostać na zawsze. Przerażeni, oszołomieni chłopcy przywarli do siebie pod romnymi i gęstymi liśćmi łopianu, z sercami walącymi к oszalałe, z twarzami zroszonymi potem. Gdy terkot i gwizd ucichł, Jasiek ostrożnie wychylił owę. Samoloty odlatywały za las, ale od strony drogi rastał dziwny dźwięk: jakby gdzieś, tuż tuż, grały motory. siek zagryzł usta. Spojrzał z rozpaczą na przyjaciela. — Zobacz, czy to już... oni! — Ja? те10ех!^^^лё, przyczepiają dziwił jasiek nagle poczuł, że wszelki strach znika, drżące kola- z jednej strony na drugą ]» l Л , prostują się, ciało staje się posłuszne rozkazom mózgu, pakunki, śpiesząc się i pokrz УК JV mał Jagiek _ mus _ Zabm saperów. A ten lont jest tu. Rozumiesz? __ Idziemy bliżej —- nie у Tadzik rozumiał. Ale on się bał. Zęby szczękały mu tak, zobaczyć, jak oni to Р°^СІа^гік wiedział równie dóbr! nie mógł wykrztusić ani słowa. Skinął tylko głową. — Co podłączają. próba zbliżenia się i — Wyjdź na most — powiedział spokojnie Jasiek. — jak jego przyjaciel, ze kaz a _asem od pilnującej śli zobaczysz Niemców, daj znak ręką i zwiewaj! pracujących to solidne przyrżną v _ m^ _ Tadzik ОТ2аіЯ1а1 tak głośno, że Jasiek pod- na dole Matusiaka. ,,,riadowcv Wysokie łopil oczył w miejscu. Czołgali się jak Р^^^^тіт i g6rze Ą - Musisz! ny kryły ich zmierzwione r I Na drodze, za zagajnikiem, gdzie został wywrócony wóz nie miał czasu, by się rózg ąac. ^^^ jasiek. — 1 perów, coś się działo. Ziemia drżała i dudniła. — Widzisz lont? —-westc^ 4 ^ grubszy. Od cłrfl Tadzik wreszcie oprzytomniał. Przełknął ślinę, co jalk go zapalą. Słyszałem, ]ak rn°mogt fiuutt '> la tkwiła mu w gardle, i skoczył na stromiznę. Darł jego zapalenia jedna rmnu a i ^ ^^ wcześniej nie słysl Icami osypującą się ziemię, piął się, choć scalona desz-Nagle, nie wiadomo sKą , ^ wyskoczyły zza lasu ti >m skorupa pękała i szemrała piaskiem. Kiedy zniknął ćwierkania, z wyciem suni błyskawicznie, że nikt j barierą, Jasiek rozejrzał się uważnie. Wiedział, że pod- myśliwce. Wszystko stało się o^iedzieć tych zdarzti lont, jeśli to wróg nadchodzi. Ale wiedzieć to jedno, dobrą sprawę nie potrali у ' tełv karabiny nifcmeć czym, to drugie. Ognia nie skrzesze się ani pia- porządku chronologicznym. ^aj<«s j— w 30 31 •„a 1Q44 roto) (sierpień Ww Czołgi wdarły się od wschodu. Ich jednostajny pomruk rastał, żłobił echem zdruzgotane ulice, drżał w cichym hrzęku dawno stłuczonych szyb. Pod żelaznymi gąsienicami z trzaskiem pękały resztki cegieł, barykady z wozów tramwajowych» sypał się żwir z rozdartych worków. Stalowe potwory szły równo, dwójkami, badając wypalone .juelety okien lufami długich dział. W przerażającej ci-jv umierającego miasta ich jednostajny zgrzyt brzmiał ak rekwiem dla pokonanych. Spoza barykady usypanej gruzu, worków z piaskiem i przewróconej latarni patrzyło a to dwadzieścia sześć par oczu. _ Od mostu przedarły się czołgi! Zlikwidować! — abrzmiał spokojny głos dowódcy. Sześć postaci odzianych w zakurzone i przepocone kurtki erwało się od załomu muru, przeskakując gruz pomknęło stronę, skąd narastał grzmot zbliżających się „panter". — Żeby chłopcy przeszli, żeby przeszli! — syknął Ma-odsuwając z czoła kosmyk szarych od kurzu włosów. Na o policzkach i szyi lśniły w kroplach potu smugi sadzy. Wody tu nie było od tygodnia. — Przeskoczą! Jasne, że przeskoczą! — mruknął Lili-t przez zaciśnięte zęby. Taki dostał pseudonim w pierw-rch dniach powstania. I przywykł. Siedzieli tu od czterech dni. Po rozbiciu oddziału przez iecką jednostkę pancerną dowódca, podporucznik lk, wycofał swoich chłopców do jednej z powstańczych ater. Niestety, nie było w niej już nikogo. Czteropiętro- kamienica, gdzie jeszcze przed paroma dniami działał itet blokowy jej mieszkańców wraz z oddziałem ratow- ym i obywatelską kuchnią, (dziś była kupą gruzów, których tu i ówdzie sterczał kikut żelaza. Przeskoczyli do sąsiedniego domu, wypalonego od piwnicy po h. Był to jednak jakiś dach nad głową dla dwudziestu iu powstańczych żołnierzy. Ich dowódca, osławiony em na oddział policji SS podporucznik Wilk, miał za ie bronić odcinka za wszelką cenę. Owa „wszelka 35 ♦.maetu najlepszych. Ale • a *vcie czternastu j bobatersi cena" pocbW* ^ЦсЬ> d»g£ £ £*, ta? ЬУ10 ^t §Xć i ^cie ZaW І trzy obrony na.sn^ . poWstańcy trzy wiącego ^/sta..u było najgo^e]. ^ ejsCie V bt&^JL blokujące ^ swobodne to **"? Й-й і ^Ги^егГаза." ***nu pancerną, ал* ubiCy, **»" brakowało Aom po domU' T trupów- P^^11.^ śródmieścia ^ stos gru^w ^^ialały w rejorne sr bez f amunicji. JfJg°remoutujące w no^_ byłQ W2g ^taty rUSSSoWStanczą i ^ Jf ^cztery ulice tchnienia bron po w oZfflosły w pjr Znalezione jonie mostu, ^Wbuteiek zapady™' dysponował] Utycb resztka bu wgzyst^ «ут^рсу | -. granatów — ™ > dobrze jak je». w u £0Ыз W^MTSż nie dostame. Na Y^ рода ,J Amunicja tak samo dział że niczego i Starówce bron temałQ ^ A teraz «™wv~_ł£ri zbliżające S14. T żeli uda siei maó nieraiecbe^ ^ sytuac^ze^ ^ Wilk błyskawic^ reszta bąd» morzU, zy6 P^^^Sodziewanej Ъ^Уйоьга *Pf '^^Лк^іаи ЬУІУ ^ strzała, С ГЙда^* p^dS^eU tułaj'- e ы< i Gwintl W^ron^ «J^JSU* Y РУІЄ> ' ZaCiSkał ^ w bełmte poniemieckim z » szczyc z o ___ iy, Chrobry, powinieneś wiedzieć — dowódca cedził przez zaciśnięte zęby — że na czołgi jedyną bronią hutelki! Odmaszerować! Bohdan, zaczekaj...,— Wilk są rj się plecami o mur. Jego koszula lepiła się od potu. °F targach spalonych kurzem i słońcem kładł się biała-nalot. Głos chrypł chwilami do szeptu. — Miej oko na P-s/ystko. Nie pozwól chłopcom zbić się w gromadę. Przepakujecie pojedynczo. I pamiętaj — ręka o szczupłych, iełnycb zadrapań palcach spoczęła na ramieniu podwład--0 — nie wolno wam zmarnować ani jednej butelki! •zymaj— — mruknął wyjmując z kieszeni granat. — przedostatni... Bohdan zasalutował. Jego niegdyś jasnoniebieskie oczy słne były teraz czerwonawych żyłek. Nie spali od kilku .. Nie jedli, bo nie było co. I nie pili, bo też nie było co. Upał w kurzu i ceglanym pyle, upał zwalający z nóg jmocniejszego trwał bez przerwy w tych dniach sierp- wych. Rozżarzona kula słońca wydawała się nigdy nie hodzić. Nawet noc nie dawała ochłody. Burzone miasto adało się w gruzy zasnute czerwonawą mgłą, która dała na twarzach, dłoniach, wciskała się w zaschnięte dła, lepiła włosy. Studnię na podwórzu domu numer pięć zasypało już ierwszych dniach powstania. Ta druga, oddalona o czte-a metrów pluła żelazistą, brunatną cieczą. Ale w koń-rzestała. Za rogiem był już obstrzał. Przebiec z wiato sztuka, która udała się tylko dwa razy. Za trze-padł najmłodszy w oddziale Zysiek. Jego ciało, nie zebane, leżało od dwóch dni. Po tej stracie Wilk za-ił wypraw po wodę. Miał nadzieję, że po odparciu czołgów dostanie rozkaz odwrotu tam, gdzie jeszcze kuchnia, woda i znośniejsze warunki. Teraz stał pkroku, przytulony do wnęki, gdzie niegdyś było okno wartym piętrze, a dziś próżnia, za którą ziała przestał z lornetką przy oczach zmrużonych, źle widzą- 37 36 Groźny warkot przybrał na sile. Po dźwięku гогроипИ nawierzchnię, którą sunęły stalowe „pantery"- BazaltoT/И kostka ulicy w zgrzytach gąsienic dawała pogłos meta» — Zjechały z alej... nie widzę którędy... — Ile ich? — spytał Żbik usiłując językiem zwiliM spękane wargi. — Nie wiem. Nie widać. — Powstrzymają je? — w głosie Żbika brzmiała chfl udowodnienia samemu sobie, że strach, wściekłość oraz sześć butelek z benzyną zdołają przeciwstawić kilkunaste być może, pudłom z żelaza i stali. Wilk odwrócił twarz. W jego udręczonych oczach byfo| tylko bezbrzeżne zmęczenie. — Nie pytaj głupio! — warknął. — Ile mamy jeszcz« butelek? — Dwanaście. Dwa miotacze, sześć karabinów i trochę паї boi. To wszystko. Co powiedzieć chłopcom? Denerwują siejl Wilk przetarł oczy brudnym rękawem. Odjął lornetkę! i wrzasnął w pustkę czterech pięter: — W dwuszeregu zbiórka! Usta Żbika zacisnęły się w wąską linię. Zasalutował! przepisowo i już tłukł buciskami po osypującym się grule zie przeskakując z piętra na piętro, z kamienia na kamień, 'j Dwudziestu chłopców stało pod ścianą wyprężonych :j jak struny. Na ich spalonych słońcem twarzach nie było uśmiechu. Głębokie bruzdy idące od nosa w dół, pełne sadzy, zapadnięte policzki i zmęczone oczy pod zakurzc-l nymi brwiami. „Kiedy to się stało? — pomyślał Żbik lustrując oddział, j — Gdzie są ci piękni, radośni chłopcy, którzy pierwszego sierpnia w godzinie »W« wybiegli z domu, by walczyć zbrojnie z okupantem". Podporucznik Wilk stanął przed frontem, jak generał] w czasie defilady. Był młodym dowódcą, ale zaprawionym w długotrwałych walkach. I cieszył się ogromnym auto-1 rytetem, 38 __Następnych sześciu pójdzie za pięć minut — Wyliczał kolejno pseudonimy, patrząc uważnie w oczy tych, których wysyłał na śmierć. Żbik, zastępca dowódcy, wyjmował z plecaka butelki. Pochylony, widział tylko wyciągające się opalone, poranione dłonie. Nagle od strony mostu zagrzmiało. Potem nastąpił słośny wybuch i długa seria z karabinu maszynowego. __ Dostał! — twarz Żbika pojaśniała na moment. Wilk zastygł w bezruchu. Czekał sekundę, dwie, trzy. Chłopcy wstrzymali oddech. Czekali w napięciu. Ale wybuchy już się nie powtórzyły. Tylko gdzieś tam daleko karabin maszynowy terkotał bez przerwy plując nabojami. Żbik podniósł wzrok na dowódcę. __Może... należałoby wysłać zwiadowcę... Wilk spojrzał na niego z bezbrzeżną pogardą. W tej samej chwili rozległ się nowy wybuch. Żelazo rozrywane ogniem zajęczało, zazgrzytało i stanęło. W ciszy, która zapadła nagłe, szeleścił tylko osypujący się gruz. Chłopcy milczeli zaciskając dłonie na karabinach. Żbik znów oblizał wysuszone usta. Patrzył na własne zbielałe kostki palców, jakby to były obce dłonie. Znów zagrzechotało. Jakiś dźwięk wysoki zabrzmiał w powietrzu jak skowyt. Człowiek? I znów detonacja rozrywająca chmurę pyłu. — Czołg dostał — powiedział Wilk z cieniem uśmiechu. W kąciku warg ukazała się smużka krwi. Otarł ją dłonią. — Wydaje mi się, że to już trzeci. Żbik czuł jak mu serce bije. Nie był to przecież strach, tego uczucia nie zaznał już od wielu dni. Czekał w napięciu na powrót chłopców. Liczył sekundy, a potem minuty. '— Powinni już wrócić! — nie wytrzymał. Wilk spojrzał na niego spod oka. „Rozkleja się chłop, słowo daję" — pomyślał. Ale i on czekał. Znów zagrały silniki. „Pantery" wycofywały się chyba, żeby ominąć zagradzające im drogę wraki. — Spocznij! — Wilk przypomniał sobie o komendzie! Wyprężeni jak struna powstańcy przyjęli rozkaz z wyraźną ulgą. — Na razie nikt z wyznaczonych nie wyrusza! Jakiś hałas rozległ się nagle z boku, skąd przez otwór w murze przechodziło się do bramy od frontu. „Front" słowo względne, skoro na dobrą sprawę budynek jako pojęcie architektoniczne nie istniał. Chłopcy błyskawicznie pochowali się w załomach. Wilk Wzrokiem dał rozkaz Małemu, by zbadał sytuację. Mały był zwinny jak wiewiórka. Przyszedł do oddziału prosto z piekarni, gdzie pracował jako pomocnik. Kiedy już nie było co i z czego piec, stał się żołnierzem. Miał osiemnaście lat i rude loki, jak dziewczyna. Teraz błyskawicznie podpełzł aż do barykady. Zlustrował teren. Nikogo. Tylko pokryta kurzem gałązka, jedyna pozostałość po rosnącym Па podwórzu drzewku, chwiała się, jakby trącona w biegu. Mały zmarszczył brwi. Bał się wychylić głowę, by nie oberwać kulką od jakiegoś „gołębiarza". Nie powinno ich tu być, ale... Mały nauczył się już nie dowierzać niczemu І nikomu. Znów jakiś dźwięk podobny do tego, jaki wydaje V górach osypujące się piarżysko. Mały już wiedział, Se tam ktoś jest. Wytknął lufę karabinu przez dziurę w cegłach i cicho szepnął: — Wyłaź, zgago jedna, bo jak ci dosolę... W tej samej chwili gruz osunął się z szelestem i w otworze pojawiła się pucułowata twarz. — Jak rany, ale się przestraszyłem! Myślałem, że to Szkop! Mały wstał i opierając karabin o biodro wrzasnął: — Wyłaź stamtąd, ale już! Dziecinne jeszcze policzki wydęły się i chłopiec już bez strachu przelazł przez barykadę. Miał najwyżej dwanaście )at, olbrzymi poniemiecki hełm na głowie, który opadał mu ^ż na kark,- kryjąc włosy i uszy, biało-czerwona opaskę na kamieniu i brezentową torbę, którą przyciskał z całych sił Уо piersi. 10 .__ Ochotnik... tego... melduje... — wystękał i otarł dłonią pot z podbródka. Mały przyjrzał się chłopcu. Wiek dzieciaka wcale go nie zdziwił. Takich w czasie powstania były całe chmary: harcerze, uciekinierzy, dzieci osierocone, ze zbombardowanych domów, z przepełnionych piwnic. Dzieci zdrowe i poranione, dzieci chore z nienawiści do wroga. Ten był podobny do setek innych. — Prowadź do dowódcy — wysapał w końcu, poprawiając ogromny hełm. Mały rozejrzał się dokoła. Nikogo. Widać dzieciak sam się tu przedarł. Wskazał głową kierunek. Na wszelki wypadek cicho gwizdnął dwa razy na palcach. Nie był to sygnał regulaminowy, ale w końcu... Wilk wyszedł zza załomu. Za nim. reszta chłopców. — Co to jest? —spytał surowo Małego. — Melduję, że szczeniak. — Mały chciał wzruszyć ramionami, ale zaraz sobie przypomniał, że nie jest już pomocnikiem piekarza. — Jestem łącznikiem! — zahrzmiał nagle spod hełmu piskliwy nieco głos. — Pan major Granit kazał... — Jak się tu dostałeś? — przerwał Wilkjmarszcząc brwi. — Normalnie, alejami, potem w lewo. Przeskoczyłem zaraz za tym palącym się czołgiem... — Jeden czołg się pali? Olbrzymi hełm zachybotał w tył i w przód, przykrywając kartofelkowaty nos. Dwudziestu żołnierzy na ten widok parsknęło śmiechem. Wilk odwrócił się wściekły. — Jerzyk, Liliput, Mały! Rozpoznanie! Wykonać! Ty obejdziesz teren od ulicy! — warknął w stronę Żbika. Chłopcy zniknęli za pogruchotanym słupem ogłoszeniowym, który służył im za punkt obserwacyjny. — Jaki pseudonim? — spytał Wilk przyglądając się uważnie chłopcu. Może i jego wygląd był zabawny, ale droga, jaką przeszedł pod ostrzałem, do zabawnych nie .należała. 41 Łącznik przesunął hełm na tył głowy i spojrzał na dowódcę. Minę miał nieszczególną. — Nie maim — rozłożył ręce w niemym geście rozpaczy. — Jeszcze nie tego... — Skąd jesteś — Z Woli. — Rodzice żyją? — Wilk zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju pytań nie zadaje się w czas grozy, ale jako dowódca, musiał wszystko wiedzieć. Chłopcu drgnęły usta. Walczył przez moment z ogarniającą go niemocą. Potem się poddał. Dwie łzy spłynęły po policzkach, żłobiąc bruzdy w ubrudzonej twarzy. — Nie. Zginęli. Tato we wrześniu... znaczy w trzydziestym dziewiątym, a mama niedawno. Pod gruzami. Siostra też. — I nagle, jakby zdając sobie sprawę, że nie wygłosił tego wszystkiego tonem godnym żołnierza, wyprężył się w postawie na baczność. — Melduję, że... — Chwileczkę — przerwał Wilk. Już od paru sekund wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z zewnątrz. Za morzem gruzów, gdzieś od^strony alej znów nadciągały czołgi. Ich jednostajny pomruk potęgował się w rozgrzanym do białości powietrzu. Najmniejszy wietrzyk nie chłodził spoconych ciał. Zgrzytnęła rozgnieciona obcasem cegła. To wrócił patrol. Mały wyprężył się. — Panie dowódco, melduję, że trzy czołgi spalone. Widziałem je z daleka. To robota naszych. — Co z nimi? — głos Wilka, 'brzmiał głucho. — Rudy dostał. Leży obok czołgu. Z tej odległości... — Rozumiem! — przerwał dowódca. — Inni? Mały przecząco pokręcił głową. — Nie widać. Możemy przeskoczyć obstrzał, i wtedy... — Zabraniam! Może... jeszcze wrócą — dodał łagodniej. — Odmaszerować! — I zwracając się do Żbika dorzucił ciszej — Weź moją lornetkę i wal na górę. Z czwartego piętra spróbuj rozeznać, skąd te diabły podchodzą! 42 — Tak jest! — Żbik w paru susach zniknął za gruzowiskiem. Wilk położył rękę na ramieniu chłopca. — Teraz mów, z czym przychodzisz. — Ja... od majora Granita. Musieli się cofnąć... to jest... chciałem powiedzieć przesunąć... — błękitne oczka błagały podporucznika o wybaczenie. Żaden powstaniec się nie cofa! Nigdy! Czasem tylko przemieszczają swoje ugrupowania, ale jest to taktyka... gra wojenna! A on tutaj o cofaniu! Ech... Cień uśmiechu przemknął przez spieczone usta podporucznika Wilka. Zdjął furażerkę i otarł czoło. — Dalej. — Przeszli na Mokotów. Major powiedział, żeby się pan porucznik tutaj trzymał. Tak powiedział. I mam... mam od niego to na piśmie! — chłopak zaczął grzebać w torbie. Wyjął pęk kluczy, zwitek drutu i kłębek sznurka. Wszystkie te swoje skarby układał na ziemi sumiennie, jakby przedstawiał je do nagrody za ich urodę, przydatność i niezawodność. Wilk nie przeszkadzał. Rozkaz był i tak dla niego dostatecznie jasny. Mają tu zostać i bronić kwartału przed wdzierającymi się czołgami. Łącznik wreszcie wyciągnął meldunek. Podał go w dwóch palcach, jakby bojąc się ubrudzić kawałek niebieskiej kartki. Wilk uważnie przeczytał. Ze zmarszczonymi brwiami zmiął papier w kulkę. Chłopak patrzył i oazom nie wierzył. „Więc ten meldunek nic dla niego nie znaczy?" Wilk nagle oprzytomniał. Zobaczył szeroko otwarte oczy dziecka. Uśmiechnął się. A potem zaraz spoważniał. — Meldunek zrozumiałem. Dobrze wykonałeś swoją robotę. Mógłbyś już wracać, gdyby... Nagły huk targnął powietrzem. . Z góry posypały się kawałki muru. Powietrze drgało od wstrząsu zamazując kontury domów tumanami pyłu. 43 — Kryć się! — wrzeszczał Żbik zbiegając z górnego punktu obserwacyjnego. — Chyba nas wymacali! Jakby na potwierdzenie tych słów straszliwy grzmot przetoczył się przez morze ruin. Czteropiętrowy kikut wypalonego domu drgnął w posadach i zaczął się kłaść ukosem, jakby był z dykty czy papieru. Wilk otworzył usta do krzyku. W ułamku sekundy, jak na zwolnionym filmie, zobaczył opadającą w ich kierunku ścianę z cegieł. Pociągnął dzieciaka za rękę i runął w prześwit pomiędzy bramą a słupem. Powietrze grzmiało od salw. W kurzu wirującym miliardem ceglanych drobin migały postacie bardziej przypominające zjawy niż żywych ludzi. — Żyjesz? — wykrztusił Wilk odlepiając się od gruzowiska, spod którego przygnieciony, ale cały i zdrowy gramolił się chłopak. Hełm spadł mu z głowy i potoczył się w stronę ulicy. Małe oczka mrugały rozpaczliwie. — Ja tak. A pan? Ale... przysolili! Wilk nie odpowiedział. Rozglądał się dookoła, chcąc zorientować się w rozmiarach strat. — Chłopcy, do mnie! Tu jestem! — zawołał. Głos miał schrypnięty. Kurz dostał się do tchawicy i dusił. Zaczęli się schodzić otrzepując panterki. — Wszyscy są? Odpowiedziało parę głosów. Od strony gruzów i świeżo zwalonej ściany dochodziły jakieś jęki. — Dwóch przysypanych! — krzyknął Mały rzucając się w tamtym kierunku. — Chłopaki, szybko do roboty! Za chwilę może runąć druga ściana! Powstańcy rzucili się na oślep. Nie było łomów ani oskardów. Gołymi rękami wyrywali kawały cegieł, żelazny pręt znaleziony w piwnicy posłużył za podnośnik. Z głębi gruzowiska dochodziły nieustanne jęki. — To Jerzyk i Liliput! — wysapał Żbik unosząc ciężar ponad siły. — Żyją? — spytał Wilk pochylony nad otworem. 44 — Tak. Ale chyba są pogruchotam. Wilk przygryzł wargi. Myśl jak błyskawica przeleciała mu przez głowę: „Szpital na Krakowskim za daleko. Jak się tam dostać. I kto przeniesie rannych?" On sam musi tu tkwić, rzucać butelki zapalające na czołgi, które ich właśnie ostrzelały. Taki dostał rozkaz. I wykona go. Poczuł czyjeś dotknięcie. To łącznik, znalazłszy już swój hełm, szarpał dowódcę za rękaw. — Ja wiem, gdzie jest punkt opatrunkowy — powiedział poważnie. — Mogę poprowadzić... Wilk spojrzał na chłopca i zamyślił się. — Gdzie ten punkt? — W kościele. Podporucznik przetarł dłonią brodę. „Kościół? Jaki kościół?" Nie mógł go sobie przypomnieć żadną miarą. Wydobyto rannych. Obaj mieli liczne złamania i otwarte rany. Obaj nie nadawali się do dalszej walki. — Żbik, czy mamy z czego sporządzić nosze? Zastępca dowódcy zastanowił się. — Można by z tych desek, które są w piwnicy. To były drzwi... kiedyś... Liliput leżał na ziemi z zamkniętymi oczami. Nos wyostrzył mu się, zbielał. Widać było, że bardzo cierpi. Wilk pochylił się nad nim. — Odtransportujemy cię do punktu opatrunkowego, Liliput. Mały obejrzał się zdumiony. — Kto ich odniesie? — Ty. I ten... dzieciak. To znaczy... om wam pokaże drogę. — Zniżając głos do szeptu, dodał: — Sam wiesz, że tu zostać nie mogą! Mały nic nie odrzekł. W oceanie ruin bronionych zaciekle przez garstkę powstańców nie było dla nikogo nadziei. Wilk podszedł do chłopca, który Stał nie opodal przytulając do piersi swoją brezentową torbę. — Jak się nazywasz? 45 — Jasiek... tego... Kowalsiki. — Mówiłeś o jakimś kościele? Gdzie on? — Trzeba iść na zachód — chłopiec? ręką wskazywał kierunek. — Bliska Wola, panie poruczniku. Wilk już wiedział. Przypomniał sobie mały kościółek stojący na placyku otoczony kulistymi akacjami. Jakiś obraz sprzed wojny majaczył mu w pamięci. Kiedy tam był? Kiedy? Poruszył głową, jakby chcąc strzepnąć natrętną myśl, która nie mogła oblec się w ciało. — To niemożliwe! Tam są Niemcy! Jaś skinął głową. — Są. Ale ja znam przejście. Słowo honoru, panie poruczniku! W jego oczach był nie tylko żal za niewiarę, był tam również upór. Tragiczny upór żołnierza. Wilk chciał coś powiedzieć, usprawiedliwić się, ale jego uszu dobiegł hałas od strony barykady. Ostrożnie wychylił głowę. Piarżyskiem, otwartym na obstrzał sadziło w ich stronę trzech powstańców. — To Jacek, Strzała i Gwint! — wrzasnął mu 'nad uchem Żbik. — Wracają! Nagle ciszę przerwał ostry grzechot karabinu. Jedna z postaci' zachwiała się, wyrzuciła w górę ręce i padła na ziemię. — Jacek! — szepnął Wilk. — Dostał! Żeby ich piekło pochłonęło, tych gołębiarzy! Dwaj pozostali przeskoczyli ulicę. Za chwilę byli już w prowizorycznym schronie. — Panie poruczniku — meldował zdyszany Strzała — trzy czołgi spaliliśmy. Reszta odeszła, cofnęła się, ale... wracają. Jacek... dostał. — Wiem — odparł Wilk. — Widziałem. — A... reszta? — Rudego zastrzelili z czołgu, Chrobry dostał się pod gąsienice, a Bohdan... Bohdanowi granat rozerwał się w ręku. Jakiś pech!_ 46 Wilk otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wyjął z kieszeni swój granat, ostatni, i pilnie mu się przyglądał. — Pan porucznik da—mruknął Gwint wyciągając rękę. — Ja się na tym znam. Sam pomagałem przy ich produkcji. — Wziął granat, oddalił się na bezpieczną odległość. Wzrok Strzały spoczął na chłopcu, który ciągle jeszcze przyciskał do piersi brezentową torbę. — A to kto? Po co nam tu dzieciak? — Jestem łącznikiem! — wypalił Jaś spychając opadający na oczy hełm. — Zostaw go! — powiedział spokojnie Mały i odciągnąwszy kolegę na bok relacjonował: — Mamy dwóch rannych: Jerzyk i Liliput. Przysypało ich, jak ten czołg puknął z działa w nasz dom. Widzisz, jak tu teraz... Każdy ma tylko opatrunek osobisty... żadnych lekarstw, sam wiesz... — Cholernie chce mi się pić! — Strzała nie mógł nawet oblizać spieczonych warg. — Szukaliśmy studni po drugiej stronie. Dlatego tak długośmy marudzili. Chcieliśmy wam przynieść... żeby choć deszcz... — Deszczu nie było od czternastu dni — mruknął Kondor, osiłek o oczach tak jasnych, ze aż białych. — Mogę spróbować dostać się do tej studni o trzy ulice stąd. Jak dowódca pozwoli. Mały podrapał się za uchem. Podszedł do dowódcy i coś z nim szeptał na boku. Widać uzyskał zgodę, bo mrugnął na Kondora. Ten bez słowa chwycił pogięte cynowe wiadro i cicho, jak tylko mógł najciszej przeskoczył do bramy. Chłopcy wstrzymali oddech. — Pozwoliłeś mu? — zdumiał się nadchodzący Żbik. Wilk wzrokiem wskazał na obu rannych. — Bez wody nie przeżyją. Muszą pić... chociaż oni. — Kondor nie ma żadnych szans! Tam, o dwie ulice dalej siedzą na dachu gołębiarze. Tylko czyhają na taką ofiarę z wiadrem. — Nie kracz! — syknął Wilk. — Ktoś musiał pójść. Mogłeś ty! — i odszedł w kierunku, gdzie pod prowizoryczną osłoną z brezentu leżeli ranni. 47 Żbik zaciął usta. Poczuł, że siły odmawiają mu posłuszeństwa. Usiadł na gruzowisku, czując, jak pot spływa mu strumykiem po plecach. Kula slpńca stała wysoko nad miastem. Przez czerwonawą mgłę jej blask miał kolor krwi. Czołgi nawracały. Jękliwy zgrzyt gąsienic słychać było aż tu. Przebijały się z trudem, dążąc do połączenia z pozostałymi siłami hitlerowskich wojsk. Czyniły to z piekielnym uporem. Ciężkie „pantery", czterdzieści pięć ton wagi, sto dwadzieścia milimetrów grubości pancerza, zbrojne w działa dalekosiężne, w zdecydowanych ludzi, dla których gardłowy rozkaz był wszystkim. Powstańcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. I dla nich rozkaz majora Groma był najważniejszym i jedynym, jak na razie, do wykonania. Tylko siły były nierówne. Ale tak z jednej, jak i z drugiej strony barykady byli ludzie zdolni ponieść najwyższą ofiarę — śmierć. — Nadchodzą — meldował Żbik. — Przebijają się przez pierwszą barykadę, którą ustawili tu tydzień temu chłopcy z oddziału porucznika Szyszki. — Przejdą? — zainteresował się Mały. W jego pytaniu nie brzmiała nuta strachu. Pytał rzeczowo, jak człowiek, który przymierza się do jakiegoś czynu i ma w tym nieznanego sobie rywala. Wilk nie odpowiedział. — Gdzie Kondor? — Jeszcze nie wrócił! — mruknął Żbik. — Mówiłem... — Nie interesuje mnie, co mówiłeś! Trzech ludzi do mnie! — krzyknął w stronę piwnicy, gdzie żołnierze szu- • kali choć trochę ochłody przed palącymi promieniami słońca. Poderwało się sześciu. Wilk zmierzył ich wzrokiem i wybrał trzech. — Weźmiecie butelki i przebijecie się przez ulicę mając za osłonę wraki tramwajów! Podchodzić ostrożnie i z boku. Jasne? — Tak jest! — Wykonać! 48 Żołnierze zasalutowali i zniknęli w ulicznym labiryncie. Znali te przejścia, niektóre sami poszerzali po ostatnim bombardowaniu. Tędy przewidywali od Wrót po zlikwidowaniu czołgów. — Co z Kondorem? — niecierpliwił się Wilk. I choć tak opanowany, zimny, z dystansem do ludzi, nie mógł się doczekać jego powrotu. — W tamtą stronę przeskoczył — meldował Strzała —■ sam widziałem. No... i nie było słychać strzałów, ale nie wiem... — urwał, bo nagle blisko gwizdnął pocisk. — Nie kr acz!— mruknął Żbik. Strzała spojrzał na niego z urazą. „Kto kracze? Kondor nie głupi, zabić się nie da!" — odszedł na bok i z ukosa spoglądał na dowódcę i jego zastępcę. Znów zagrzechotały kule i jednocześnie, gdzieś za rogiem coś brzęknęło. Chłopcy rzucili się na pomoc. Podając sobie wiadro ponad głowami pomagali koledze w przecisnięciu się przez otwór jak gdyby za mały dla potężnej postury Kondora, Dopiero gdy kubeł do połowy napełniony czerwonawą, żelazistą wbdą stanął na podpórkach z cegieł, wszyscy poczuli, jak straszliwe pali ich pragnienie. Wysuszona skóra pękająca na łokciach, nadgarstkach i twarzy domagała się choć odrobiny wilgoci. Wilk przełknął ślinę. Opanował się z trudem. — Mały, napoić rannych, zostawić dla nich dwie pełne manierki, reszta do podziału! — podszedł do Kondora i rzekł sucho: — Dziękuję. Kondor wyjął z kieszeni granat. Podał go dowódcy. — Jest w porządku. Sprawdziłem. Wilk skinął głową. Nasłuchiwał odgłosów docierających z miejsca, przez które usiłowały się przebić „pantery". Chrzęst żelaza nie zwiastował niczego dobrego. Widać stalowe pudła gniotły bez trudu tramwajową barykadę. Ranni cicho jęczeli. Otwarte złamania groziły zakażeniem. Osobiste opatrunki już nie wystarczały. 49 — Gdzie dzieciak? — spytał Wilk swego zastępcę. — Siedzi w piwnicy. — Zawołaj go! Chłopak wychynął zza załomu. Ogromny hełm kolebał mu się na głowie w przód i w tył. Ciągle przyciskał do boku brezentową torbę. — Kowalski! Drobna postać wyprężyła się służbiśeie. — Umiesz się obchodzić z mapą? Ochotnik postąpił krok naprzód. Jego usta tworzyły cienką kreskę. — Tak jest — powiedział sucho. Wilk rozłożył na kamieniach plan miasta. — Jak się przedostać do punktu opatrunkowego? No... którędy byś poprowadził ludzi? Jaś wydął wargi. Odsunął z nosa hełm i spojrzał podporucznikowi prosto w oczy. — Z przeproszeniem, panie poruczniku, ten plan jest do... tego... już dawno nieaktualny! Nie ma ani tych ulic, ani tych przejść. Wilk bez słowa zwinął mapę i rzucił pod mur. Dobrze wiedział, że chłopiec ma rację. Jakiś łoskot wstrząsnął powietrzem. Ściana drgnęła, ale nie runęła. Teraz nastąpiło kilka wybuchów po sobie. — Jeden czołg! — klasnął w ręce Mały. Jakby na przekór tym słowom znów zagrały silniki. Łoskot i zgrzyt gąsienic zlały się w jeden przerażający huk. Teraz nikt już nie wiedział, co się stało. Znów ponad ulicami szło echo jazgotliwe, złe, zwiastujące śmierć. Wilk zrozumiał, że dłużej czekać nie można. — Mały, do mnie! Poderwali się obaj: Mały i chłopiec. Ten ostatni wyczuł nieomylnie, że nadeszła jego chwila. Okrągłymi jak guziki oczami wpatrywał się w dowódcę. — Ułóżcie rannych na noszach. Dam ci jeszcze trzech ludzi. Dzieciak prowadzi! 50 Chłopiec zmarszczył brwi. W tej tak strasznej i groźnej chwili dla niego liczyło się jedynie słowo: dzieciak. — Jestem łącznikiem — przypomniał z wyrzutem. — Jaś Kowalski, łącznik. Wilk niecierpliwie machnął dłonią. — Kogo wybierzesz? Mały zastanowił się. — Silnych, < — Silnych, to i ja potrzebuję! — żachnął się dowódca. — Pan porucznik potrzebuje przede wszystkim sprytnych. Żeby się nie dali zabić. A mnie, do noszenia rannych, potrzeba wyłącznie wyrwidębów. Wilk westchnął. Mały, jak zwykle, miał rację. Skinął głową. — Wybierz trzech. Za trzy minuty macie być gotowi! I jeszcze... — zawahał się na moment — gdyby co... gdybyśmy tutaj., pamiętaj, przekaż meldunek majorowi Gromowi. Będziemy walczyli do końca. Mały zasalutował. Dopiero dwa kroki dalej otarł oczy. Łzawiły. Wyszli żegnani ukradkowymi spojrzeniami kolegów. I choć los ich był jednakowy, wszędzie groziła śmierć, to jednak ci, co zostawali, byli jej nieomal pewni. Długi, Czarny, Kondor, Mały i łącznik bez pseudonimu kroczyli ostrożnie, dźwigając prowizoryczne nosze. Każdy z nich, gdyby mu dano wybór, wolałby zostać i walczyć u boku kolegów. Takie same uczucia miotały obydwoma rannymi. Ból nie odebrał im, litościwie, świadomości. Rany nie były śmiertelne. Obaj wiedzieli, że oddział podporucznika Wilka dziś lub najdalej jutro przestanie istnieć. Z zaciśniętymi zębami znosili bez jęku każde potknięcie, każdy wstrząs. Mały oddziałęk szedł w milczeniu aż do ulicy. Tu niebezpieczeństwo wzrastało stokrotnie. Samotny żołnierz przeskoczy, ale dwóch, i to obciążonych noszami... mało prawdopodobne. A jednak trzeba było. Mały cicho gwizdnął na palcach. Jednocześnie dał wzrokiem znak chłopcu, żeby się przyczołgał. 51 — Postaram się odwrócić uwagę gołębiarzy — szepnął — wy skaczcie, ale nie wcześniej, niż dam znać! Gdyby co... to pamiętaj! Dostałeś rozkaz przetransportowania rannych. I musisz go wykonać! — Tak jest — szepnął chłopiec. Zaczaili się przy wyjściu z piwnic' Tylko tędy prowadziła droga do ruin po przeciwległej stronie ulicy. Tam też były piwnice z poprzebijanymi przejściami. Można było się przemknąć. Ale teraz czekało na nich pierwsze poważne niebezpieczeństwo. Mały przeezołgał się 'do wyjścia. Rozejrzał się. Na nic. Gołębiarze, niemieccy strzelcy wyborowi siedzieli pod dachem jedynego ocalałego tu budynku. Zostali złapani w pułapkę przed paroma dniami, kiedy powstańcy opanowali cały kwartał. Ale bronili się zaciekle. Mieli trzy karabiny maszynowe, miotacze ognia i amunicję bez ograniczeń. Teraz, gdy przebijały się ich własne czołgi, stokrotnie zwiększyli uwagę. Mały miał tylko jedno wyjście: dostać się na taką samą wysokość i rzucić granat. Jeśli nawet nikogo nie trafi, to spowoduje chwilowe zamieszanie, wystarczające, by czterech chłopców z noszami przeskoczyło ulicę. Spojrzał w górę. Wysoko. Jedynym punktem, z którego mógł dokonać swego szaleńczego czynu, był komin sąsiedniego domu wypalonego od parteru po dach. Mały cofnął się. Musiał o tym wszystkim powiadomić chłopców. — Wybuch granatu to dla was znak, że można skakać. — Powinniśmy to zrobić wszyscy razem, ale... dzieciak nie udźwignie drugich noszy. Kondor spojrzał na rannych. — Trzeba te nosze jakoś chwilowo połączyć... jeśli Niemcy na dachu wpadną w popłoch, powinniśmy sobie poradzić... — Róbcie jak chcecie — skinął głową Mały. — Ja muszę znaleźć się w okolicach komina... Kondor — szepnął do kolegi — gdyby co, to ty... 52 Kondor odruchowo poprawił beret z orzełkiem. „Gdyby co--- to jasne, że poprowadzi oddział dalej..." Mały zniknął. Pięciu żołnierzy, w tym dwóch rannych i łącznik Kowalski zacisnęli kciuki. Liczyli minuty, potem sekundy. — Pamiętajcie, walimy w tamtą dziurę — powiedział Kondor do Długiego, wskazując duży otwór przekopany w czasie walk o ten kwartał. Otwór szczęśliwie znajdował się na wprost ich stanowiska, tyle że dzieliła go odległość dwustu metrów. — Ty, Jasiek — Długi skinął na chłopca — podeprzesz . nosze z tyłu. Dasz radę? Łącznik poważnie kiwnął głową. Czekali. Czekającym zawsze wydaje się, że czas stanął w miejscu. Z palcami wczepionymi w prowizoryczne nosze, by nie stracić ani sekundy, pochyleni nisko nad ziemią wyglądali raczej na krótkodystansowców, którzy za sekundę wyskoczą z bloków, by pędzić bieżnią do mety. Granat grzmotnął gdzieś bardzo wysoko. Chłopcy sprężyli się, wypadli na ulicę i nie zważając na gardłowe okrzyki gdzieś z samej góry, sprintem, nie czując nawet potwornego ciężaru noszy, dopadli zbawczego otworu. Ulica pozostała za nimi. Na razie byli bezpieczni. Tylko krwawiący Liliput cichutko jęczał. Widać ból odnowił się na skutek urazu. W czasie szaleńczego biegu nikt nie myślał o delikatności. Chodziło wyłącznie o życie. — Czekamy na,Małego — wysapał Kondor zdejmując beret. Jego włosy, szare od kurzu, przylepiły się do skóry. — Może po tej stronie jest jakaś czynna studnia? — Weźcie wodę z manierki — wyszeptał ranny Je-rzyk. — My wytrzymamy. — Każdemu należy się po łyku — rozsądził Czarny przysiadając na piętach. Sprawiedliwie podzielił płyn pachnący żelazem. Łącznik wypił swoją porcję jednym haustem. Okrągłe oczy badały stan piwnic, w których się znaleźli. ;>з — Znajdziesz przejście? — zaniepokoił się Długi. — Tak. Teraz na prawo. — W aleje? — zdumiał się Kondor. — Przecież stamtąd walą czołgi! — Wiem — chłopiec patrzył jasnym wzrokiem spod ogromnego hełmu. — Ale tamtędy jest jedyne przejście. I Niemcy o nim nie wiedzą. Kiedy szedłem do was, też były tam czołgi. / Kondor niecierpliwił się. Grzechotanie karabinu maszynowego nasiliło się. Mały nie nadchodził. — Miał tylko jeden granat — powiedział Długi — teraz już nie przeskoczy. Nie puszczą go. Kondor usiłował wyprostować swą zwalistą postać. — Idziemy — powiedział chwytając nosze. — A Mały? — żachnął się Czarny. — Chcecie go zostawić? Łącznik spojrzał na starszego kolegę. Jego wielki hełm znajdował się poniżej piersi Czarnego. — Wróci do podporucznika Wilka. I tam będzie walczył razem z nimi. Czarny umilkł. Bez słowa dźwignął nosze. Teraz było ich już tylko czterech.^ I dwóch rannych, którzy cierpieli w milczeniu. Dzieciak szedł na przedzie uginając się pod ciężarem bez jednego słowa skargi. Czarny wiedząc, iż jest to dla niego nadmierny wysiłek, starał się pomóc chłopcu w miarę swoich możliwości. Po upływie pół godziny zbliżyli się już na tyle do alej, że słyszeli wyraźnie, jak grzechoczą gąsienice „panter" po bazaltowej kostce przysypanej gruzem. Ten dźwięk natrętnie wdzierał się w uszy, łomotał w udręczonym mózgu, drgał echem wśród pustych ścian. Tuż przed następną pułapką przysiedli na murku. Chłopiec pogrzebał w brezentowej torbie i wyciągnął połowę bochenka czarnego, gliniastego chleba. Oczy mężczyzn zaświeciły się. Nie jedli od czasu, gdy pikujące z gwizdem sztukasy zbombardowały kuchnię, a przy okazji jedyną 5 i telefoniczną linię łącznościową, jaka znajdowała się w tym kwartale. Zginęło paru chłopców i sanitariuszka Iza. Chłopiec ważył chleb w dłoniach. — Kto ma nóż? Długi wyjął scyzoryk o trzech ostrzach. To była jego jedyna broń osobista. Pistolet bez nabojów zostawił Żbikowi. A nuż zdobędzie skądś amunicję? Chłopiec kroił uważnie sześć jednakowych kromek. Dzielił się uczciwie i sprawiedliwie. Zjedli. Tylko Jerzyk odmówił. Gorączkował i coraz to pokasływał. Widać nie tylko złamana kość dokuczała. — Idziemy! Kondor podniósł się z miejsca. Za nim reszta. — Ty, Kowalski — powiedział — zrób rozpoznanie! Tylko się nie daj ustrzelić byle frycowi! Chłopiec machnął dłonią i zniknął u wyjścia z piwnicy. — Fajny dzieciak — mruknął Czarny obciągając prze-poconą panterkę. — Sprytny! — Głupiś — warknął Kondor z pochmurnym czołem — powinien, szczeniak, u matki za pazuchą siedzieć, a nie bawić się w wojnę! — On nie ma nikogo — wtrącił cicho Liliput. — Niemcy wytłukli mu całą rodzinę. — Takie buty — westchnął Kondor — ale wszystko jedno, za młody na taki los! Łącznik wychynął bezszmerowo zza załomu. — Melduję, że może da się przejść. — Co to znaczy „może"! — wściekł się Długi. — Jak odkopiemy wyjście. — Jaś nie dał się tak łatwo zbić z tropu. — Nasi zlikwidowali czołg, który się wbił bokiem w mur. Tam było najlepsze wyjście. Trzeba tylko odwalić trochę gruzu i... — Dobra — przerwał Kondor. — Idziemy. Odgruzowanie szło dość łatwo. Jadące górą „pantery" skutecznie zagłuszały wszelką działalność powstańców. — Którędy teraz? — spytał Kondor. ss — Na drugą stronę ulicy. Do budynku dawnego liceum. Tyle... że pod ostrzałem. Jerzyk znów jęknął głośno. Widać ból stawał się nie do zniesienia. Nagle Czarny zastygł w bezruchu. Palcem czerwonym od ceglanego pyłu wskazywał coś na ulicy. Długi zbliżył się i ostrożnie wyjrzał. — Co tam jest? — Riksza. Tam stoi porzucona riksza! Jeśli dobrze widzę, nie jest zepsuta. Oba koła... Kondor odsunął go, zerknął i zatarł dłonie. To byłoby znakomite wyjście z sytuacji. Umieszczenie rannych na rikszy rozwiąże problem dalszego transportu. Przejścia piwnicami i tak już się skończyły. Pozostawały tylko ulice. — Kto pójdzie? — spytał Czarny z nadzieją. Kondor ocenił sytuację. Riksza nie znajdowała się daleko, tylko dojście do niej nie należało do łatwych. Początkowo pod osłoną unieruchomionego czołgu, a potem... właśnie, co potem? Nagle, zanim ktokolwiek się odezwał, wyprysnął zza lufy spalonego czołgu łącznik Kowalski. Kilkoma susami przesadził odsłonięty odcinek i zapadł po przeciwległej stronie. Nikt nie strzelił. Kondor/ ze świstem wciągnął powietrze. — Smarkacz! Bez rozkazu! — Sam mówiłeś, że za młody na żołnierza — roześmiał się Czarny. Długi zacisnął pięści. Aż do bólu wpatrywał się w poruszającą się po drugiej stronie postać chłopca. Łącznik miał teraz około dwudziestu kroków do wehikułu, który, jak pobieżnie sprawdził, był cały i zdatny do użytku, jeśli nie liczyć poszarpanego siedzenia. Ale to drobiazg bez znaczenia. Przykucnął i z tej perspektywy uważnie badał górne piętra dawnego liceum, gdzie, jak wiedział, siedzieli Niemcy. Z małego okienka tuż pod ostrzelaną rynną wystawała lufa karabinu maszynowego. 56 M^^B — Żeby ich... — zamruczał, ostrożnie posuwając się parę kroków dalej, ciągle ukryty za stosem desek z barykady. Riksza była już blisko. Sapiąc z przejęcia, posuwał się dalej. Nie czuł nawet, że ostre odłamki cegieł ranią mu do krwi kolana. Miał jeden cel i jemu podporządkował wszystko: ból, strach, a przede wszystkim nienawiść. Wyciągnął rękę. Jeszcze parę centymetrów i opalona dłoń chwyciła za obręcz koła. Rozległ się cichy brzęk. Chłopiec zamarł w bezruchu. Lufa karabinu ani drgnęła. „Chyba usnął, głupi gołębiarż" — pomyślał i złośliwy uśmieszek wypełzł mu na spieczone usta. Pomalutku, bacząc, by nie narobić hałasu, przesunął się pod koła rikszy. Postanowił, że wyprowadzi pojazd możliwie nie wychylając się spod niego. Tak było najbezpieczniej chociaż ogromnie niewygodnie. Opadł na czworaki i czując na plecach ciężar, posunął się do przodu. Riksza drgnęła i ruszyła. — „To wcale nie jest takie trudne!" — pomyślał i wytężył siły. Był dwunastoletnim niedożywionym chłopcem, a nie atletą. Ale w tych warunkach nawet siłacz nie dawał żadnych gwarancji. Lewe koło zabrzęczało niebezpiecznie. Chłopiec iprzywarował. Odczekał chwilę, która trwała całe wieki. Potem ruszył dalej. Czuł się jak ślimak dźwigający na barkach swoją skorupę, tyle że ta skorupa miała służyć innym. Był już w połowie ulicy, kiedy Niemcy zauważyli ruch. Lufa karabinu zniżyła się, zaterkotało, plunęło ogniem. Chłopiec usłyszał pacnięcie w hełm. Był to najprawdopodobniej rykoszet z bardzo osłabioną siłą rażenia. Siedzący w ukryciu powstańcy zacisnęli wargi. Ranny Jerzyk zamajaczył w gorączce. —•■ Żyje — odetchnął z ulgą Kondor. — Jedzie dalej! Chłopiec istotnie posunął się o dobre dwadzieścia kroków. Teraz już nie musiał uważać na hałasujące koła odarte z gum. Wiedział, że Niemcy mają go na muszce i będą się starali nie spudłować. Nie stanowił jednak wygodnego celu. Trochę osłaniały go resztki dawnej barykady. 57 Znów zagrzechotał karabin. Jeden z pocisków odbił się od bazaltowej kostki ulicy i poszedł bokiem trafiając w metalową ramę kierownicy. Pękła z cichym dzwonieniem. „Zniszczą mi rikszę! — przeleciało mu przez głowę. — Niedoczekanie!" Popchnął pojazd ramieniem, nie bacząc na to, że nogi pozostają odsłonięte. To wystarczyło. Następna seria unieruchomiła go na bruku. Rozkołysana riksza nie powstrzymywana przez nikogo przejechała resztę drogi własnym rozpędem i wpadła prosto w ręce powstańców. Na ziemi pozostało rozciągnięte ciało chłopca. — Trafili go! — Czarny miał łzy w oczach. Kondor nie wahał się ani sekundy. Jak pocisk wyprysnął z kryjówki, zakosami rzucił się w kierunku leżącego, chwycił go za barki i zanim Niemcy posłali następną serię, był już z powrotom. Długi pochylił się nad dzieckiem, sprawdzając, czy żyje. Żył. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w zarośnięte twarze. — Ale załatwiłem, co? — wyszeptał i skrzywił usta. — Dostał w nogi — powiedział Czarny rozrywając swój osobisty opatrunek. — Zatamuję mu krew. — No, to mamy już trzech rannych — stwierdził filozoficznie Długi. — I jedną rikszę. — Zajmij się nią — powiedział Kondor. — Spróbuj naprawić co trzeba. — Pochylił się nad chłopcem. — Kowalski, ty... nie umieraj tylko... — prosił widząc, że oczy dzieciaka mętnieją. — Nic mu nie będzie, jeśli go szybko odtransportujemy do szpitala — odezwał się Czarny. — Chodźmy już! Kondor zmarszczył brwi. Oceniał sytuację. Nie była łatwa, ale też nie należało tracić nadziei. Wiedział, że musi dowieźć rannych. Taki miał rozkaz. — Czarny, Długi, do mnie! — rozkazał sucho. Długi dokręcał obluzowany gwint rikszy. Zdziwił go ton Kondora. Otarł ręce o spodnie i zbliżył się. — Chyba sami rozumiecie, że nie ma sensu iść dalej razem — zaczął Kondor cicho, by nie usłyszeli go ranni. 58 — Mamy rozkaz! — oburzył się Czarny. — Teraz ja rozkazuję! — Kondor był stanowczy. — Rikszę może prowadzić tylko jedna osoba. Powstańcy nie odezwali się. To była prawda. Riksza to przecież coś w rodzaju bagażowego roweru. Pedałować może tylko jeden. Siedzenie zajmą trzej ranni. — Co mamy robić? — spytał Długi po chwili milczenia. — Wracajcie do oddziału. Porucznikowi przyda się każda para rąk. I zameldujcie mu o wszystkim. — Tak jest — wyprężyli się służbiście. Sprawa była załatwiona. Mgła rozwiewała się, rozmazywała, to znów kłębiła. Dziwne obrazy wyłaniały się z mroku i ginęły. Jakieś białe twarze bez rysów, strzępki słów, czerń nad głową i rozchybotane ogniki ni to lamp, ni świec. Chłopiec otworzył oczy i zdumiał się. „Gdzie ja jestem? — Chciał się poruszyć, ale ciało przeszył mu ostry ból. Dłoń namacała jakąś tkaninę. —■ Bandaż? — Nad głową, wysoko, trochę ukosem migotały plamy barw. Odwrócił oczy. Tuż obok, zaledwie na odległość wyciągniętej ręki majaczyła czyjaś postać. Wielkie biało-złote skrzydła, błękitna szata pełna skamieniałych fałdów i jasna twarz anioła. Chłopiec przestraszył się. — Umarłem!" — przeleciało mu przez udręczony mózg. Anioł trzymał w dłoniach lirę. Spod marmurowych, wąskich palców powinna była płynąć muzyka. Ale dźwięk, który dotarł do jego uszu nie był z zaświatów. Na 'kamiennej posadzce stukały czyjeś kroki. Jasiek przymknął oczy. Ten łomot stokrotniał w jego mózgu. Kiedy znów otworzył oczy, anioła już nie było. Zamiast marmurowego lica pochylała się nad nim zarośnięta twarz Kondora. Chłopiec uśmiechnął się, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł otworzyć ust. — Cicho — Kondor przysiadł na piętach. — Nic nie mów. — Ja nie umarłem? — wionęło z ust chłopca. — A ten... anioł, który tu przyszedł? 59 — Cicho. Jesteśmy w kościele. Ten anioł jest z marmuru. Tu jest szpital... wszystkich was dowiozłem szczęśliwie... tą rikszą, pamiętasz? — Tak. — Nic ci nie będzie. Za jakiś czas wyzdrowiejesz — szeptał muskając brudną dłonią jasne włosy chłopca. — Ty, Liliput i Jerzyk... — A co z tobą? — spytał Jaś, z trudem rozwierając drętwiejące wargi. Trzeba się było domyślać, o co pyta. — Dołączę do majora Groma. Mokotów się trzyma! Tobie chciałem powiedzieć, że jesteś dzielnym żołnierzem. — Bez pseudonimu — szepnął chłopiec z goryczą. Kondor podniósł z ziemi hełm małego. Czerwono-biała wstążka była zakurzona i strzępiła się na końcach. — Twój baniak też uratowałem. Patrz! — twarz powstańca rozjaśniła się ciepłym uśmiechem. — Chcesz mieć pseudonim? Może „Baniak", co? Ten hełm cię jednak uratował... Chłopiec lekko pogładził wstążkę. — Może być — szepnął. Mężczyzna podniósł się i wyprostował. — Ja, kapral Kondor z oddziału podporucznika Wilka, nadaję ci pseudonim „Baniak" i stwierdzam, że należysz do szóstego batalionu! Dam ci to na piśmie. Szeregowiec Kowalski zadowolony? Chłopiec skinął głową. Był szczęśliwy. Twarz Kondora zamazywała się, nikła, zlewała z kamienną twarzą anioła. I już nie było na dobrą sprawę wiadomo, do kogo należą biało-złote skrzydła. Lekarz pochylił się nad chłopcem. Zmierzył mu puls. — Przeżyje? —Kondor nie mógł powstrzymać łez. — Powinien — odparł lekarz ocierając zmęczoną twarz — o tyle, o ile to jest możliwe na wojnie. Łagodny blask świecy padł na twarz śpiącego. To była wojna również dla takich dzieci jak szeregowiec Baniak z szóstego batalionu. Dniało. Naprzód zaróżowił się pas nieba nad rządami wierzb, co jak kury siedziały na grzędzie pilnując dojrzewającego zboża. Potem jasność rozlała się szeroko, obejmując las, wzgórza na zachód od młyna i drogę wiodącą do miasteczka, po której tego ranka nie szedł nikt. Droga była piaszczysta, wyboista ze śladami kolein wyżłobionych przez chłopskie furmanki. W tę niedzielę lipcową wieś budziła się późno. Kury darły się, grzebiąc pazurami suchą ziemię w oczekiwaniu na sypnięcie pośladu, z obory odezwało się przeciągłe mu-czenie krowy. Nad lasem dźwięczała sygnaturka — znak rozpoczętego dnia. W chałupie Kowalskich muchy z brzęczeniem odbijały się od okna gęsto zarosłego doniczkami z kwitnącą fuksją. Jasiek obudził się i czekał na szuranie maminych stóp zwiastujące wytęsknione śniadanie. W kołysce zrobionej własnoręcznie przez ojca zapłakał kilkumiesięczny niemowlak. Za niedługą chwilę dom, już obudzony, szykował się na powitanie świątecznego dnia. Tylko ojciec, w starych, pamiętających wojaczkę zielonkawych spodniach, łaził po oborze dzwoniąc wiadrami. Stary żuraw skrzypiał przeraźliwie, woda rozpryskiwała się tysiącami kropel. Kiedy już zjedli — mleko z ziemniakami, do których matka sypnęła skwierczących skwarek — Jasiek wyśliznął się do sadu. Przemaszerował przed rosochatą jabłonką, która rodziła zielone i kwaśne owoce, przelazł przez dziurę w płocie i niepomny na wołanie dochodzące z chałupy wyprysnął dróżką w stronę lasu. Po kilku minutach zamknął się nad nim namiot zieleni. W ciszy i złotych błyskach prostowały się paprocie migocąc kroplami rosy. Gęste poszycie pełne było borówkowych liści, wśród których matowiały błękitnym nalotem dojrzałe jagody. Jasiek kucnął i skubał smakowite kulki rozpryskujące się pod naciskiem języka w ciemnoczerwony słodki sok. Zapamiętał się w tym zbieraniu tak, że nawet nie wiedział, «3 kiedy zawędrował nad strumień, co wąskim, szybkim nurtem pchał się między paprociami gulgocąc jak stado indyków. Nad nim wysokie, przekwitające trawy poddawały swe wyliniałe kity powiewom porannego wiatru. Nagle trzasnęła gałązka, zaszeleścił piasek. Ku strumykowi zbliżała się wysoka kobieta odziana w wystrzępioną starą spódnicę. Z bluzki, nie cerowanej od co najmniej kilku lat, zwisały pasma podartego materiału. Była bosa, Ostrożnie stawiała gruzłowate stopy, jej siwe włosy powiewały w nieładzie. Szklistym, nie widzącym spojrzeniem ogarniała drzewa, krzewy i płuszczącą w strumieniu wodę. Na widok chłopca zatrzymała się. Dziwny ni to uśmiech, ni grymas wypełzł na jej oblicze. W oczach zalśnił głęboki blask. — Tu jesteś? — zapytała, a właściwie stwierdziła. Podwinąwszy nogi usiadła wśród traw. Jasiek skinął głową. Powstrzymał rękę z uzbieranymi jagodami, którą już niósł do ust. Podsunął się do kobiety i podając je na wyciągniętej dłoni powiedział: — Chcesz? Chciała. Jadła ze smakiem przyglądając się przelatującym wśród drzew ptakom. We wsi nazywali ją wariatką. Bo też nie była całkiem normalna choć, kiedy się nie bała, potrafiła mówić zupełnie do rzeczy. Niejedna wiejska baba żegnała się krzyżem, gdy wariatka stawała w obejściu prosząc o kawałek chleba lub parę ziemniaków. Dawały, byle się jej pozbyć, byle zniknęła im z oczu. Mieszkała w rozpadającej się chacie pod lasem, razem z kotem równie jak ona zdziczałym. Kiedy w 1945 roku rozdzielano chłopom ziemię — mówiono wtedy, że to reforma rolna — nikt nie pamiętał o istnieniu tej kobiety. Nikt też nie sądził, że może ona uprawiać rolę. I pewnie by tego nie umiała, choć chłopką była jak inne. 64 Gdy przed ośmioma laty, tuż po zakończeniu działań wojennych wrócili do wsi ojcowie rodzin, do wariatki nie wrócił nikt. Ludzie zapomnieli już, że była ona kiedyś normalną kobietą. Osiem lat, to szmat czasu. — Tato — pytał mały jeszcze Jasiek — dlaczego ją nazywają wariatką? — Bo przygłupia ona — westchnęła matka — w głowie jej się pomieszało od tych straszności. — Jakich? — nie ustępował Jasiek unosząc na rodziców oczy niebieskie jak kwiatuszki kwitnące nad strumykiem. Ojciec pokiwał głową. — Ta kobieta nie chciała oddać hitlerowcom resztki zboża, co je miała schowane na czarną godzinę. Więc na jej oczach mordercy ze swastykami spalili jej chałupę... — I od tego zwariowała? Ojciec spojrzał spod oka na syna. — W tej chałupie Niemcy najpierw zamknęli troje jej dzieci... a potem podpalili... Matka chwyciła się za głowę i z jękiem wypadła z chałupy. Znała już tę historię od lat, ale za każdym razem przeżywała ją na nowo. Jasiek spoglądał na ojca rozszerzonymi ze zgrozy oczyma. Już nie były takie błękitne. — Jak to? Spalili jej dzieci? Franciszek Kowalski spuścił głowę. — Tak. Żołnierze hitlerowscy stali kordonem wokół chaty, nie dopuszczając nikogo. Kiedy odjechali, przybiegli ludzie ze wsi, ale po chacie zostały jedynie dopalające się zgliszcza. Ta kobieta osiwiała w ciągu jednej godziny. I nigdy już nie -wróciła do zdrowia. Potem, po śmierci starego Kiełkowskiego zamieszkała w chacie pod lasem. Stary nie miał rodziny, nikt się o chałupę nie upomniał... Tę opowieść usłyszał Jasiek trzy lata temu. Odtąd próbował zbliżyć się do wariatki. Z czasem doprowadził do tego, że przestała się go bać, brała podawane pożywienie, a nawet uśmiechała się do niego dziwnym skrzywieniem warg. 3 — Longplay z Kowalskim 65 Szły łata. Wariatka żyła poza wsią, a wieś, choć znała jej historię, nie umiała jakoś ulżyć losowi nieszczęśliwej kobiety. Każdy miał swoje problemy, prawie każdy opłakiwał utratę kogoś bliskiego. Wojna ustawiła tyle grobów... Dzieci, jak to dzieci, goniły za nią po miedzy wrzeszcząc: Wariatka! Wariatka! Odganiane, wracały. Niejeden oberwał za to pasem od ojca, niejedną sprała matka, niewiele to zmieniło. Twarde prawa przyrody, trudne powojenne lata nie sprzyjały ludziom dotkniętym przez los. Latem kobieta wynajmowała się do żniw. Za miskę zupy, bochenek chleba, parę wiader ziemniaków, bo nikomu się nie przelewało. Ale ludzie bali się jej oczu, spluwali przez ramię, jakby była duchem, a nie żywą istotą. Jasiek Kowalski, sam dość trudnego charakteru, widział w wioskowej wariatce, w jej stosunku do otoczenia jakąś inność, coś, co sprawiało, że biegł pod las, by pobyć choć przez chwilę obok tej istoty jakby z innego świata. Ze świata, którym rządziły prawa tragedii i tajemnicy. Od stycznia już było wiadomo, że wieś zostanie zelektryfikowana. To wielka sprawa. W 1953 roku takiej decyzji nie podejmowano pochopnie. Kraj był zniszczony, mienie rozgrabione przez okupanta, wojenne rany dalekie od zabliźnienia. A jednak wola życia i chęć unowocześnienia zarówno przemysłu, jak i rolnictwa, były motorem wielkich zmian. Tam gdzie nigdy dotąd nie widziano żarówki, miała ona zapłonąć: w wiejskiej chacie pod nierzadko dziurawą i w większości słomą krytą strzechą. Taka była potrzeba dni, konieczność przywrócenia ludziom wiary w życie. Zakończą już żywot naftowe lampy i smrodliwe kar-bidówki. Zabłysną pierwsze żarówki, w chałupach będzie jasno, jak w dzień. Jasiek już się nie mógł doczekać. Wyślipiał oczy nad podręcznikiem do polskiego przy migającej lampie, której 66 knot palił się nierównym płomieniem i marzył o tym, co nadejdzie. Wiosenne roztopy trwały tak długo, że nie było mowy o rozpoczęciu prac przy stawianiu słupów. Monterzy zjawili się we wsi dopiero po Wielkanocy. Zmieniał się dotychczasowy krajobraz. Obok smukłych topoli i krzaczastych wierzb pojawiły się nowe akcenty: słupy i druty, po których miał popłynąć prąd — łącznik ze światem, którym dla wsi było dotychczas najbliższe miasteczko. Oprócz monterów zjawił się też delegat rządu i w uroczystym przemówieniu wyjaśnił nieufnym jeszcze chłopom, jakie pożytki niosą zmiany w ich dotychczasowym życiu. A na razie wiejskie dzieciska chmarą oblegały ciężarówki z robotnikami i sprzętem, patrząc chciwymi oczkami, jak się to nowe rodzi. W końcu słupy stanęły, druty poziomo przecinające niebo w pięciolinię obsiadły jaskółki, porcelanowe bezpieczniki lśniły w słońcu. Na podłączenie światła czekano. Miało zabłysnąć w lipcowe święto. Tymczasem trwały wczesne żniwa, bo lato było gorące i suche. Kłosy gęsto poprzerastane kąkolem dojrzewały i lada chwila mogły zacząć się obsypywać. Do dwudziestego lipca sprzątnięto już z pól całe żyto, szykowano się do owsa. Tylko w chacie wariatki, tej pod lasem, czas jakby stanął w miejscu. Kobieta żyła z dnia na dzień, obojętna na wszystko: żniwa, elektryfikację, chmury, grad czy ciężarówki z robotnikami. Dla niej liczył się kęs chleba, zupa na dnie garnka i życzliwa cisza drzew kołyszących się tajemniczo nad głową. Teraz siedziała w trawie, bose stopy podwinąwszy pod rąbek obszarpanej spódnicy i wsłuchiwała się w ćwierkanie ptaków. Jasiek kucał obok, bojąc się zbytecznym słowem przerwać trwającą chwilę. Pierwsza odezwała się kobieta: — Kiedy mi matka kupiła buty, tom je zawinęła w węzełek i schowała do skrzyni. з» 67 Chłopiec podniósł wzrok. Poprzez cienkie źdźbła traw obserwował drogą, co wiła się pod lasem i ginęła w kępie wierzb. r— Dlaczego? — spytał wypluwając zżuty listek zajęczego szczawiu. Kobieta przesunęła dłonią po siwych kosmykach spadających na twarz. Jej puste oczy spoczęły na podrapanych kolanach Jaśka. — Mój też takie miał — ciemny palec dotknął zaskorupiałej ranki i cofnął się błyskawicznie. — Synuś. Wojtek mu było. Po ojcu. Jasiek zmartwiał. Nigdy dotąd nie wspominała swoich straszliwie zamordowanych dzieci. Przestraszył się. Chciał wstać i wrócić do wsi, ale coś go powstrzymywało. Spuścił oczy. — Babkę mu przykładałam, żeby się goiło. — Co? — pytanie rzucone przez chłopca było cichutkie. Takie prawie westchnienie. Jednak dosłyszała. Szczupłymi palcami przesunęła po trawie. Nie znajdując, czego szukała, pochyliła się nad źdźbłami, bacznie im się przypatrując. Zerwała coś z cichym chichotem. — Babka — powiedziała — ziele dobre na rany. Chcesz? Odsunął nogę. Nie chciał. Jej ręka zawisła w powietrzu, potem z palców wypadł zielony listek. Leżał teraz wśród innych, już bezużyteczny. Jasiek z zaciśniętą krtanią patrzył, jak duży błękitnozielony żuk powoli wspina się po jego krawędzi. Kiedy znów podniósł wzrok, kobiety już nie było. Odeszła bezszelestnie, a może nie usłyszał poprzez szum krwi, co huczała mu w uszach. Przestraszył się kobiety, a ona to wyczuła. Wyczuła tym szóstym zmysłem, który mają ludzie wrażliwi lub nie całkiem zrównoważeni. Jasiek zagryzł wargi. Teraz dopiero zdał sobie z tego sprawę. „Może już nigdy tu nie wróci? Może..." podniósł listek babki 68 i zbliżył do nosa. Poczuł zapach ziemi, piołunu i mokrego bagna. Chłopiec nie spiesząc się pomaszerował brzegiem lasu. Sygnaturka na wieży znów klekotała, a jej dźwięk zwiastował południe. W chałupie nie było nikogo, jeśli nie liczyć starej Wier-ciochowej siedzącej na ławeczce w sadzie koło kołyski z niemowlakiem. Dziecko machało rączkami i roześmiało się na widok Jaśka ukazując bezzębną zaślinioną buzię. Jasiek też się uśmiechnął, ale nie chcąc być posądzonym o wylewne uczucia dla malucha, wywalił jęzor. Wiercio-chowa zamruczała coś pod nosem i pogroziła mu sękatym palcem. Chłopiec pomyszkował w kuchni, znalazł kawał placka, odkroił spory kęs i wsadził cały do ust na wypadek, gdyby mu chciano siłą odebrać. Ale nic mu dziś nie groziło. Kuchnia była pusta, komórka też, i nawet w oborze nie było nikogo widać. Jasiek żując ze smakiem okruszyny placka wyszedł'na drogę. Koło chałupy Jazgota bawił sdę w piasku mały Kazik. — Nie wiesz, gdzie nasi poszli? — Jasiek przystanął. — Wiem.. — Gdzie? Jasiek z uwagą przyglądał się, jak mały rysuje patykiem dwie równoległe linie z takim zapamiętaniem, jakby od tego zależało całe życie. — A co dasz? Niestety, Kazik był istotą przekupną. Jasiek nic nie miał do dania. W ustach rozpływało, się powoli wspomnienie placka. Wzruszył tylko ramionami i poszedł przed siebie. „Pewnie poszli do wsi — myślał. — Może do Dzierżoniów? E, nie, ojciec niechętnie tam chodził. Już raczej matka". U Dzierżoniów pachniało świeżym ciastem. Jasiek łakomie przełknął ślinę. Wahał się: wejść, nie wejść. Wszedł, bo usłyszał głos matki: 68 — Wapno by mi się zdało. Nie macie tam trochę na stryszku? Stara Dzierżoniowa była skąpa nad podziw. Cała wieś o tym wiedziała. — Iii — odburknęła znad dzieży. — Po co wam teraz? Na Wielkanoc trza było bielić! — Jakże to tak? — frasowała się matka — takie święto będzie we wsi, a u nas chałupa cała w deszczowych zaciekach. Rynna urwana... Jasiek stał w sionce przestępując z nogi na nogę. Rynnę ojciec miał naprawić w tym samym dniu, kiedy monterzy ciągnęli do chałupy druty. W całym tym rozgardiaszu zapomniał. Trzeba będzie -tatę przypilnować. Teraz jednak przyszedł tu w innej sprawie. Nurtowała go już od dawna. — Mamo — zaczął jakimś takim grubym głosem — do chaty pod lasem przewodów elektrycznych nie dociągnęli... Dzierżoniowa plasnęła do dzieży podłużną pacynę wyrobionego ciasta. — A po co wariatce światło? Jasiek poczuł, że mu wilgotnieją dłonie. — Gazetę... chociaż poczytać... Matka zacisnęła rogi czarnej chustki. — Przecież ona ciemna, liter nie składa! Chłopiec aż usta otworzył z-wrażenia. No... żeby o tym nie wiedzieć, nie pomyśleć? Jakże to tak? Co prawda nie wszyscy we wsi umieli czytać, ale młodsze pokolenie nadrabiało wojenne braki. Szkoła była. Mała, bo mała, przerobiona z dawnej remizy strażackiej, ale kto chciał, ten się uczył. Jasiek bosą stopą pocierał łydkę drugiej nogi. „Coś trzeba zrobić, ale co? Może zapytać nauczycielkę? Była nowa we wsi i bardzo młoda. Jasiek Kowalski od początku jej asystował. Chodził jak cień za dziewczyną z grubym warkoczem na plecach, nosząc jej cały nauczycielski dobytek: kałamarz na sznurku, paczkę kredy, elementarze i poplamione zeszyty. Czuł się niezwykle uhonorowany tą funk- io cją i nie zwracał uwagi na głupie wybryki kolegów, którzy biegali za nim, skandując przeraźliwie na całą wieś: „Ko--wal-Ski z bło-ni, za miasto-wą go-ni"! A niech tam! Co się będzie przejmował głupimi szczeniakami! Z powagą wkraczał za nauczycielką do remizy, układał przed każdym jego zeszyt, sprawdzał, czy stalówki siedzą dobrze w obsadkach i czy w kałamarzach atrament nie za nadto zgęstniał. Sam robił duże postępy. Umiał już sprawnie czytać i pisać drukowane litery, a i te „pisane" mniejszy sprawiały kłopot. Uczyli się razem, ci z pierwszej i ci ze starszych klas. Tak było w tych powojennych latach. — Więc może spytać nauczycielkę? — szeptał w zwinięty kułak. — Mógłbym... albo nie! Jeszcze wyśmieje! Sam nauczę czytać biedaczkę, a gmina będzie musiała podłączyć światło również do chaty pod lasem. Żeby było sprawiedliwie. I w porządku... Wracając natknął się na stojącą przy furtce, obszarpaną jak zawsze. Zahamował, aż zgrzytnął żwir. Oddychał szybko po ciężkim biegu i minęły sekundy, zanim mógł wydusić słowo. — Chcesz jeść? Jej oczy łagodnie spoczęły na małej figurce chłopca. Kąciki ust drgnęły. — On też biegał... a potem ogień... chleba? Kobieta postąpiła krok do przodu, zachwiała się. Jasiek błyskawicznie podparł ją ramieniem. Powoli odzyskiwała siły. — Poczekaj — powiedział spiesznie — zaraz coś przyniosę do jedzenia. Poczekaj... Kobieta uśmiechnęła się. I byłaby pewnie poczekała, gdyby nie głupi Kazio od Jazgotów, który zaczął, wraz ze swoją siostrą, głośno wrzeszczeć: — Wariatka! Mamoooo, wariatka! Kobieta spłoszyła się. Oderwała dłoń od sztachety i zataczając się odbiegła w stronę sadu. Kiedy Jasiek wyszedł 71 z chaty, trzymając ostrożnie w obu dłoniach miskę pełną parujących ziemniaków, po kobiecie nie było już śladu. Tylko mały Kazio darł się wniebogłosy: — Wariatka! Ojej, wariatka! Jasiek postawił ostrożnie miskę na ławeczce pod gruszą, dogonił małego i sprał go tak, że ten z wrzaskiem gnał do chałupy, aż mu spod bosych stóp pryskały kamyki. A potem zamiast do obory, do krów, ruszył do lasu. Szedł łąką, na której niebieskawo łyskały drobne łodygi długolistnej mięty. Obok żółciły się jaskry. Nad trawami ciągnął lekki wietrzyk kołysząc źdźbła i niosąc zapach piołunu, słodkawych główek koniczyny i suchego siana. Do paska przy portkach uwiązał na sznurku flaszkę z atramentem, zza pazuchy wystawało zawiniątko z obsadką, dwoma srebrnymi stalówkami i dwoma kartkami kratkowanego papieru wyrwanego z zeszytu. Szedł jakby bez celu, ale uparcie tam, gdzie nad strumykiem wśród paproci przychodziła ona. Postanowił, że i ją nauczy tego, co uparcie wbijał w głowę sam sobie: czytania i pisania. Niech to będzie jego wkład w nadchodzące nowe, któremu nie powinna stać na przeszkodzie niczyja niewiedza, niczyja ignorancja. O tym, że obłąkana może w ogóle niczego nie zrozumieć jakoś nie pomyślał. Nad nim kołysały się drzewa szurniąc łagodnie, tu i ówdzie w gałęziach coś żyło, coś skrzeczało, czyjeś ostre pazurki czepiały się szorstkiej kory, czyjś dziób pukał w suche drewno. Nadeszła niedługo potem. Jasiek odczekał, aż umości się wygodnie w trawie i zje ze smakiem przyniesiony przez niego chleb z boczkiem. Potem podniósł w górę obsadkę. — Chcesz pisać? Zdziwiła się. Znanym gestem odsunęła z policzka pasmo włosów. 72 Jasiek umoczył stalówkę w kałamarzu. Wyraźnie, wy-4 suwając przy tym koniuszek języka, nasmarował pierwszą literę alfabetu. — To jest „A" — powiedział. Pochyliła głowę. Jakiś cień przypomnienia, czy też może tylko zainteresowania błysnął w oku. — A — potwierdziła, po czym palcem narysowała to „a" w powietrzu. Jasiek odczuł coś na kształt wzruszenia. Nerwowo oblizał wargi. Chciał coś powiedzieć, jakaś myśl przeleciała mu przez głowę, ale zaraz zgasła." — Napiszę ci twoje imię, dobrze? Kobieta zmarszczyła brwi. Z wielkim wysiłkiem uniosła w górę.obie dłonie i przyglądała się im, jakby należały do kogoś innego. — Imię? — powtórzyła i zaraz roześmiała się radośnie — one wszystkie latały do wsi — powiedziała bez sensu. — Kto? — Dziewuchy. Martyna i Katarzyna. — A do ciebie jak mówiły? — Jasiek z uporem przyglądał się kartkom papieru. — Leokadia — uśmiechnęła się wyskubując z fałdów spódnicy okruchy chleba. — Na pewno? — Jasiek czuł, że ten jakiś ulotny i kruchy cień porozumienia nawiązany z nieszczęśliwą kobietą umacnia się, utrwala. Wyraźnie, litera po literze, napisał na kratkowanym papierze jej imię. Potem oddzielnie każdą literę. Przyglądała się temu z wyraźnym upodobaniem. Coś ją fascynowało v/ tym wodzeniu srebrną stalówką. — Co to? — spytała. — Twoje imię. Leokadia. Teraz podał jej obsadkę. Przyjrzała się jej z uwagą. Palce miała poplamione sokiem z jagód. Potem bez żadnego trudu, może nieco koślawię napisała: LEO. 73 Lipcowe święto obchodzono hucznie i paradnie, jak przystało na wieś, która doczekała się elektryfikacji. Już poprzedniego dnia wójt wysłał młodych ludzi do miasteczka celem dokonania niezbędnych zakupów. W remizie miało się odbyć skromne przyjęcie dla monterów i delegata z województwa. Wszystko musiało być zapięte na ostatni, świąteczny, guzik. Dwudziestego drugiego cała wieś pachniała ciastem, które w wielkirh brytfannach lub jak chleb, prosto na łopacie, wędrowało do rozgrzanych pieców. Baby pociły się obficie, bo upał tego dnia panował ponad miarę i stać przy buchającym żarem piecu nie było łatwo. Ale i chłopi odziani, jak jeden, w świąteczne garnitury, powyciągane ze skrzyń i przetrzepane z kurzu i resztek „bagna", co się je przeciw molom wkłada, kręcili szyjami w ciasno zapiętych kołnierzykach, niezwyczajni ani takich strojów, ani uroczystości. Na beczce pod remizą stał delegat i w prostych słowach mówił o nowym porządku: — W dziewiątą rocznicę utworzenia Krajowej Rady Narodowej ojczyzna ludowa daje wam to, co sama ma najlepszego: chleb i światło. Na resztę trzeba będzie poczekać... — Dobrze mówi — stęknął stary Molenda ocierając chustką spocone czoło. — Ino kiedy zapalą? Na tę historyczną chwilę czekała cała wieś. W każdej chałupie pojawiły się nowe, nieznane dotąd akcenty: przewody elektryczne, poukrywane pod powałą, w deskach ścian, i czarne, bakelitowe kontakty. Pod sufitami wisiały żarówki z metalewym kloszem, kołysząc się lekko, gdy wiatr wpadał przez okno. Delegat mówił jeszcze długo o tym, co było i co będzie. O planie pięcioletnim, maszynach dla rolnictwa, o dobrej pracy chłopa na wsi i robotnika w mieście. O synach tej wojną sponiewieranej ziemi, na których czekają uniwersytety. 74 / Jasiek Kowalski stał obok ojca, który dziś przywdział białą płócienną koszulę i granatowe świeżo wyprasowane spodnie. Jasiek też wyglądał uroczyście, choć z przykrót-kich już nogawek łyskały opalone nogi. Potem był obiad, na który matka ugotowała rosół i mięso z ziemniakami. Czekano zmierzchu, by zelżał nieznośny upał i elektryczność rozbłysła jak należy. Wreszcie słońce zaczęło się chylić za horyzont, niebo ciemnieć na wschodzie, a wiatr niósł od ściernisk zapach lata. Ludzie zbili się w gromadę głowa przy głowie tak, że plac przed remizą ledwie ich mógł pomieścić. Wszyscy wpatrzeni byli w rząd słupów idących gęsiego od strony drogi przez pola i łąki ku miastu. Delegat stał z ręką na wyłączniku, tuż pod ścianą remizy. Nad jego głową bieliła się matowa kula lampy. Czekał na znak, że elektrycy ukończyli pracę. Wreszcie wójt machnął trzymanym w dłoni kawałkiem gałgana. Ludzie zamilkli i nawet rozszczebiotana jak stado wróbli dzieciarnia zastygła w bezruchu. Jasiek czuł, jak go coś ściska za gardło. Delegat przekręcił wyłącznik i ostra smuga światła padła na tłum. — Huraaa! — zaniosło się wysoko ponad dach remizy kryty gontem, ponad plac, cztery rzędy akacji, i echem odbiło się od zagajnika. — To wielki dzień — powiedział ojciec jakoś tak uroczyście — zapamiętaj go na całe życie. — Dobrze — wyszeptał Jasiek zapatrzony w mleczne światło bijące znad drzwi remizy. Potem odwrócił głowę i szarpnął ojca za rękę — tato, w chałupach, w chałupach też! Nawet nie wiadomo kiedy ludzie rozbiegli się do swoich obejść i teraz co rusz w innym punkcie wsi błyskały lampy, rozświetlały się szyby okien, z nocy robił się dzień. — Tato, chodźmy! — Jasiek szarpnął ojca za koszulę. — Niech i u nas, zaraz... 75 Już z podwórka widać było niezwyczajną jasność w chałupie. To matka, nie czekając na ich powrót, sama przekręciła kontakt. Stała teraz w drzwiach i fartuchem ocierała płynące po policzkach łzy. — Nie płacz — mówił ojciec łagodnie — tak już zawsze będzie. No, nie płacz, głupia! Cieszyć się trzeba! Weszli do izby i nie poznali jej. Niczym nie osłonięta płonąca żarówka wyławiała cień z każdego kąta, każdy przedmiot miał swoje odbite światło obrysowujące jego kontur, swój kolor, a nawet fakturę. Tylko za piecem w ciasnym załomie trwał dawny mrok, choć i on nasycony był niezwykłymi kolorami. — Trzeba chałupę odnowić — mruknął ojciec rozglądając się dokoła, jakby pierwszy raz zobaczył to miejsce — kurzu tu po pułap. Matka pokiwała głową. — Odmalować by piec. A jak farb kupisz, to przyozdobię co trzeba. Będzie ładnie. Noc zapadała nad wsią. Księżyc wyszedł, a jego martwe światło ginęło w zakamarkach, gdzie nie docierało to jasne, żółtawe, nowe i radosne. Wieś łyskała oknami, jarzyła się jak noworoczna choinka i weseliła do białego rana. Ostatnie światło zgasło, gdy zapiał rudy kogut. Nastał nowy dzień. Pługi o lśniących lemieszach zaczęły już kroić ścierniska, ale lato tak się zadomowiło na suchych stokach wzgórz, jakby w ogóle nie miało zamiaru odejść. Dnie były gorące i pełne kurzu, rzeczki wysychały, a strumienie zamieniały się w cieniutkie nitki ledwie szemrzące wśród paproci. Tak upływały dni i parne noce rozświetlone gwiazdami. Tak mijał czas. Aż nadszedł pamiętny piątek. Jasiek rankiem obrządził krowy, naniósł do chałupy wody i drew, a potem popędził pod las. Wariatki jeszcze 78 nie było. „Poczekam" — pomyślał i rzucił się na suche, pachnące liście jagód. Nad głową kiwały się stare dęby, wiatr czochrał ich korony z takim poszumem, jaki daje gwałtowny deszcz bębniący o liście. Daleko nad ścierniskami z krzykiem krążyły ptaki, a białe obłoki jak-żagle sennie odpływały po rozlewisku z błękitu. Nagle poczuł dym. Pociągnął nosem raz i drugi. „Skąd tu dym? Jeszcze nie czas na pieczone ziemniaki". Zerwał się z ziemi niespokojny. Ręce mu drżały i sam nie wiedział dlaczego. Straszne podejrzenie sparaliżowało mu na sekundę ruchy. — Leokadia! — wrzasnął i popędził przed siebie nie bacząc, że ostre gałęzie ranią mu skórę. Skraju lasu dopadł w momencie, gdy czarny dym walił już z chaty jak z komina. Płomieni nie było widać, więc rzucił się tam ostatkiem sił, dysząc i potykając się na nierównościach. Szarpnął oporne drzwi i nie bacząc na gryzące kłęby dymu zaczął przeraźliwie krzyczeć: — Leokadio! Gdzie jesteś, ludzie, pomóżcie! Poprzez syk i Skwierczenie ognia strzelającego od strony komórki, przez gruby kożuch dymu niewiele można było dostrzec. Jasiek potrącił stołek, podniósł go i bezmyślnie postawił na miejscu. Krztusił się, oczy zalewały łzy. Kobiety nigdzie nie było. Z szumem krwi w uszach i strachem, co rriu pchał się do gardła i dławił gorzej niż dym, wyskoczył z chałupy. Uciekał łąką, aż potknął się o kreci wzgórek i runął w gęsty dywan z macierzanki. Oprzytomniał, zobaczywszy nad sobą jej oczy pełne przerażenia i rękę szarpiącą mu brudną i klejącą się do pleców koszulę. — Żyjesz? — wymamrotał. — Boję się ognia — wyjąkała. — Nic ci się nie stało? — pytał Jasiek unosząc się z ziemi. Siedziała dziwnie osowiała, a w pustych zazwyczaj oczach dziś miała bezbrzeżny smutek. Daleko, za łąką 77 strzelały w górę płomienie ogarniające już nie tylko strop chałupy, ale i kilka mizernych drzewek w sadzie. — Dlaczego podpaliłaś swój dom? — spytał z wyrzutem w głosie. Podniosła głowę i nieznanym mu dotąd ruchem przesunęła dłońmi po wystrzępionej spódnicy. Patrzyła na nią z tak ogromnym zdumieniem, jakby ją widziała po raz pierwszy w życiu. — Kto ty jesteś? — spytała nagle. — Jasiek. Jasiek Kowalski ze wsi. Nie pamiętasz? Przecząco pokręciła głową. — Uczyłem cię czytać. Co... co ci się stało? Kobieta zmarszczyła brwi. W jej oczach malowało się zdumienie i chęć zrozumienia, za wszelką cenę, dlaczego znajduje się tu, na środku łąki z nieznanym chłopcem, który coś do niej mówi. — Pamiętam — westchnienie uleciało z jej warg. — Niemcy podłożyli ogień... Od strony wsi zajazgotała syrena straży pożarnej. Zza zakrętu wyskoczył beczkowóz. Konie poganiane strzelaniem z bata rwały po koleinach na złamanie karku. Ludzie też biegli. Z bosakami, widłami, co tam kto miał pod ręką. — Za późno — wyszeptał Jasiek — chałupy nie da się już uratować. Kobieta, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje, siedziała w trawie z opuszczoną głową. Kiedy nadbiegli ludzie i zabrali ją, nie protestowała, nie broniła się. Szła, jakby tam, gdzie ją prowadzono, znajdowała się ostatnia deska ratunku. Wieczorem cała wieś aż huczała od plotek. — Wariatka! — krzyczała Jazgotowa, aż ją było słychać pod kościołem — mogła całą wieś puścić z dymem! A wasz Jasiek jej w tym pomagał! Ładnego to macie syna, nie ma co! 78 — Jasiek — pytał ojciec ściskając obie ręce chłopca w obawie, że mu zwieje — co ty tam robiłeś? Po jakiego licha łaziłeś do tej wariatki? — Ona nie jest wariatką! — rzucił się chłopak, ale ojcowskie ramiona mocno trzymały. — Opowiedz wszystko, co wiesz. Po kolei. Opowiadał. Jąkając się i plącząc mówił o lesie, jagodach, chlebie z boczkiem, o dzieciach spalonych w chacie przez hitlerowców, o tym, że nauczył ją pisać. — Nie łżesz? — spytał ojciec surowo. — Nie. Wieczorem przyjechali z powiatu. Milicja też. Badali, pytali, dociekali. Ludzie we wsi też żywo dyskutowali, bo sprawa „wariatki spod lasu" nabrała nagle nowych aspektów. W ich świetle wdeś nie przedstawiała się tak znowu najlepiej. Młody prokurator, który objął pieczę nad śledztwem, nie mógł wyjść z podziwu: — I nikt nie zgłosił władzom, że ta kobieta w takich warunkach żyje? — No, nie — sumitował się wójt — ona była... nie tego... — zrobił jednoznaczne kółko na czole. — Od czasu jak... — Wiem — ostro przerwał prokurator. Chciał jeszcze coś dodać, ale stojący obok milicjant poszeptał mu coś na ucho. — Niech wejdą. Kowalscy, ojciec i syn, stanęli w progu. — Podobno chcecie coś wyjaśnić. Słucham. — Mój syn chce. On... on do niej chodził. Chleb nosił... Prokurator z uwagą przyjrzał się chłopcu. Jasiek stał pod ścianą blady i roztrzęsiony. Podrapane kolana, otarty łokieć i osmolone włosy mówiły same za siebie. — Ona nie jest wariatka! — wybuchnął. — Nie wolno jej krzywdzić! Ona nic złego nie zrobiła... boi się ognia... Prokurator otworzył usta. Coś na kształt uśmiechu przemknęło mu przez usta. Opanował się. — A więc opowiadaj, słucham uważnie. 79 Jasiek uspokoił się. Składnie i bez szczególnego trudu raz jeszcze wyjaśnił wszystko, co wiedział. — Ona nie podpaliła tej chałupy! — Nie — zgodził się z nim prokurator — od -dziesięciu minut wiem, że nie ona. Milicja schwytała już sprawcę. Jakiś włóczęga. Był pijany, rzucił niedopałek papierosa... ot, i wszystko. Mówisz — zamyślił się głęboko — że ta kobieta wtedy, na łące, rozmawiała z tobą normalnie? — dał znak komuś, kto stał z tyłu, koło drzwi. — Tak. Teraz rozumiem... ten widok... ogień, dym... to musiało jej przypomnieć... Niemców... pan wie? — Tak. Jakiś stukot sprawił, że Jasiek odwrócił głowę. W drzwiach stała Leokadia. Ale jakże admieniona. Włosy miała uczesane czyjąś litościwą ręką. Spódnica... poznał starą spódnicę matki. Kobieta wolno usiadła na podstawionym stołku. Patrzyła na Jaśka z rosnącą uwagą. W tydzień później do Kowalskich przyszedł list. Był adresowany do Jaśka. — Piszą ci tu z miasta, że Leokadia jest w szpitalu. Wyleczą ją. Ten... wstrząs, jaki przeżyła patrząc po raz drugi w życiu na płonącą chatę sprawił, że wróciła jej pamięć. Cieszysz się? Czy się cieszył? I tak, i nie. Zgliszcza chaty pod lasem pomału zapadną się w ziemię i pewnie porosną zielskiem. Siedział na dawnym miejscu. Nad strumieniem pomału milkły już ptaki, a woda szeleściła wspomnieniami. Nie miał już nikogo, komu byłby tak naprawdę potrzebny. Na rozległych łąkach zaczęła się już kłaść ciemność, a krzaki jałowca wtapiały się w mrok. Gdzieś w oddali brzęczała młockarnia niby olbrzymia mucha. Coś trzasnęło. Jakaś gałązka'. Potem zrobiło się cicho. Umilkł nawet stukot młockarni. Na niższych łąkach wstawały pasma mgły. Nad głowami, w atramentowej czerni połyskiwały gwiazdy. Schodziła noc. » i *»-./• ZAPORA Dniało. Spoza pofałdowanych pagórków wieńczących horyzont łyskała jasność. Jeszcze nie było koloru, jeszcze gęsty las miał barwę cienia. W dole, w nurtach szerokiej rzeki poza chlupotem fal nie rozlegały się żadne głosy. Czasem tylko wiatr grał w przybrzeżnych zaroślach. Dziś jednak siedział cicho zaszyty w bezpiecznym mateczniku. Miliardy błysków pojawiły się na wodzie, gdy wzeszło słońce. Miliardy błysków płynęły w łagodnym rytmie aż do miejsca, gdzie 'zniecierpliwione przeszkodą łamały się, wirowały i gasły. Przeciwnie do fal leniwej dotąd rzeki. Spłaszczone nagłą ścianą z betonu cofały się wpadając jedna na drugą, by z tym większym impetem uderzyć, rozbić, oswobodzić się i ruszyć dalej. Nic z tego! Skłębione, skołtunione, z pianą na grzywie musiały cofnąć się, podnieść poziom wody tak, jak chciał tego człowiek. Tu, pod bieszczadzką Soliną powstawała najwyższa w kraju zapora wodna na Sanie: osiemdziesiąt dwa metry! Ludzie z uporem i straszliwym wysiłkiem zatapiali w glinie, piasku i wodzie tony betonu i zbrojeniowej stali. W pocie, trudzie i codziennym znoju mijały miesiące, już lata. Wielka zapora miała spiętrzyć wody Sanu w rozległe Jezioro Solińskie o powierzchni 22,2 kilometrów kwadratowych, zaś elektrownia wodna przy zaporze powinna dać krajowi 144 megawaty. Setki ludzi i mnóstwo sprzętu pracowało tu codziennie od świtu. Codziennie. Z wyjątkiem niedziel i świąt. Dziś właśnie było święto. Niezwyczajne. I choć jego data powtarzała się jak co roku, to jednak ów słoneczny lipcowy poranek zamykał przeszłość i teraźniejszość v/ okrągłą liczbę TYSIĄCLECIA. Rzeka nie przejmowała się skargą odrzucanych fal, nie zagrzewała nigdzie miejsca, płynęła to tu, to tam, mieniąc się raz błękitem, raz zielenią, tak że trudno było powiedzieć, jaka to właściwie barwa. I czy w ogóle ma jakąś barwę woda, będąca tylko blaskiem pochłanianym i wy- 83 dzielanym przez rzekę, która ten blask załamuje i składa, rozrzuca i zbiera? Od kiedy? Od tysiącleci. — Jasieeek! Jaaasiek! — niosło się wołanie ponad wodą. — Sieek! Sieek! — odpowiadało echo. Matka zsunęła chustkę z głowy. Choć to wczesny ranek, upał doskwierał. Pot wystąpił jej na czoło więc otarła go machinalnie. „Gdzie się ten chłopak podziewa?" Jeszcze raz spojrzała na gęstwinę krzaków porastających brzegi. Tam zwykle siadywał z wędką. Ale dziś nie łowił ryb. Kobieta przesłoniła dłonią oczy od rażących jak uderzenie igieł promieni, i omiotła spojrzeniem betonowy mur zapory, z którego sterczał w białej poświacie odbitego słońca stalowy szkielet konstrukcji. Coś, jakiś maleńki punkt tkwił na szczycie budowli. Nie większy stąd od ziarnka grochu. — Jasiek, zarazo jedna! — wrzasnęła w bezsilnej złości, bo przecież nie mógł jej tam usłyszeć. — Wracaj do domu! — Nie wrzeszcz, kobieto — zagadał niecierpliwie stary Parchała, ostrożnie stawiając na ścieżce zreumatyzowane bose stopy. Miał spodnie podwinięte do kolan, w ręku sta-. rą wędkę, kubeł i pudełko rosówek. — Wystraszysz wszystkie ryby! — Widzicie, gdzie wlazł? — warknęła wskazując brodą budowlę — Jeszcze zleci i... nieszczęście gotowe! — Dlaczego ma zlecieć? — zdziwił się szczerze Parchała. — Wszystkie gagatki latają tam od początku budowy i nikt nie zleciał! — Co wy tam wiecie — stęknęła kobieta, lecz zawróciła na ścieżkę. — Sami jesteście! Nie rozumiecie, co to strach o dziecko! Co tu się porobiło od czasu budowy tej zapory! 84 — Elektrownia potrzebna! — zdenerwował się Parchała odwijając mankiety spodni. — Telewizor otwórzcie __ dorzucił ni w pięć, ni w dziesięć! Kobieta spojrzała na niego ze zdumieniem. — Teraz? Rano? — A jakże. Przecie dziś święto? Defiladę będą transmitować ze stolicy! Kobieta wzruszyła ramionami. —• I co? Zawsze trans... tego... puszczają. Jak co roku. Chłop usiadł na trawie i spokojnie wzuwał stare roz-człapane trepy. W wiadrze plusnęła ryba. — A właśnie, że nie jak co roku! Tysiąclecie Polski dziś obchodzimy! Wiesz ty, kobieto, co to tysiąc lat? Od chrztu pierwszego króla polskiego! — gruzłowaty palec zdawał się uderzać w powietrze. — Taka defilada będzie jak... nigdy! — Skąd wiecie? — kobieta lekko wspinała się na skarpę. — W gazecie było? — A było. W tej defiladzie to i przebierance będą... jak pogoda wytrzyma — zmienił nagle temat, bacznie przyglądając się błyskom na wodzie. — Jasiek niech ogląda! Kobieta przyspieszyła kroku. Jeszcze raz spojrzała na szczyt konstrukcji. Mała figurka zniknęła. Szli w rytmie bębnów: ci najwcześniejsi w siermięgach, ostrzyżeni na Piasta Kołodzieja, inni w łańcuszkowych kolczugach osłaniających piersi. Konopne peruki mieszały się w obrazie z przedziwnymi nakryciami głowy wojów z czasów Mieszka i Bolesława Chrobrego. Trwała defilada będąca jednocześnie przeglądem umundurowania i uzbrojenia od zarania dziejów państwa. Jasiek raz zerkał w telewizor, raz strzygł za matką krzątającą się w przestronnej kuchni. Dziś miały być bliny ze śmietaną. To wyjaśniało wiele. W każdym razie ten jakiś Jaśkowy niepokój. 85 Teraz szli Jagiełłowi. Jasiek zapomniał o blinach, choć zapach ciasta smażonego na oleju aż wiercił w nosie. Zapomniał o rzece, rybach, o zaporze. Patrzył z otwartą gębą na cuda przewalające się w rytmie grzmiących dźwięków: na ubiory niezwyczajne, czapki sobolowe z kitami, sztandary, buty, cały ten szyk, szlif i końską uprzęż ze skrzypiącej skóry. — O rany! — stęknął. — Tata patrzy! Koń pancerny! — Głupiś! — roześmiał się ojciec. — Nie pancerny, ino w blachy przyodziany, żeby go włócznią łatwo nie było przebić. Taki koń to wtedy wart był majątek. Szanować go musieli i dbać tak samo jak o żołnierza. — Jaaasne— mruknął chłopiec. — Obiad na stole — oznajmiła matka ocierając twarz. Stać przy kuchni w taki upał to było prawdziwe poświęcenie. — Mówię, obiad... Nikt się nie ruszył. W krzewach zaszeleściło, chlupnęła poruszona toń. Dziób łodzi spłynął na wodę, ślizgając się po mokrych trawach. Za chwilę plusnęło wiosło. — Odpływamy! — huknął młody brunet. — Zaraz! Zaczekajcie! — jasnowłosa dziewczyna z „końskim ogonem" dopadła burty. Pośliznęła się na mokrym kamieniu, zachybótała jak ptak i z piskiem wskoczyła do łódki. — Uwaga! — krzyknął, z trudem łapiąc równowagę. — Byłaby pani utopiła wiosło! Leniwym nurtem rzeki płynęły dwie łodzie i dwa kajaki. Okrzyki i pozdrowienia krzyżowały się w powietrzu, które jak miękka, parna i wilgotna szmata otulało ziemie., przybrzeżne krzaki, koryto Sanu i nawet odległe zalesione wzgórza. Słońce przesiewało promienie przez mgliste sito rozmazujące niepokalany blask. Nie można było spojrzeć wprost bo w oczach tańczyły zaraz migotliwe koła. 86 Łodzie płynęły pod prąd, popychane mocnymi, lecz niezbyt zgranymi uderzeniami wioseł. Mężczyźni o torsach opalonych na -brąz i kobiety wiotkie, złociste w kolorowych kostiumach kąpielowych wyruszali w ten świąteczny dzień na spotkanie z przygodą. Nie dla wszystkich wczasowiczów starczyło sprzętu. Tylko najsprytniejsi wywalczyli te dwie łódki i składaki. Chcieli popłynąć do Soliny, by obejrzeć budującą się tam zaporę. — Dziś jest święto, nikt tam nie pracuje, więc nas nie przegonią — tłumaczył pan Kazimierz swojej towarzyszce. — Zmęczył się pan? — młoda dziewczyna z podziwem przyglądała się szerokim barom wioślarza. — Żartuje pani! — parsknął i huknął basem w kierunku mijającego ich kajaka — nie spieszcie się tak, ludzie! Zapora nie zając, nie ucieknie! — Ścigamy się? — odkrzyknął cienki głos spod białego płóciennego kapelusza. — Kto pierwszy! Wiosła zanurzyły się głębiej, ramiona szybciej wyrzucały miliardy kropel, oddech stał się głośniejszy. Nurt stawiał opór. Rzeka łagodnie unosiła na swoim grzbiecie to wszystko, co płynęło z prądem: gałęzie, resztki wyrzuconych śmieci, trawy oddarte z nadbrzeża, wypłukane korzenie. To wszystko5 co lżejsze, co dawało się nieść bez wysiłku. Lubiła sprawiać niespodzianki. Sobie i innym. Nagłe zawirowanie wody, jakiś głęboki uskok to znów płycizna szeleszcząca drobnym piaskiem tam, gdzie się tego nikt nie spodziewał. Rzeka jak rzeka. Jeszcze nie uregulowana, nie spiętrzona, nie znająca swojego nieuchronnego przeznaczenia. Słońce mgliło się coraz bardziej. Umilkły wszelkie odgłosy. Łódki płynęły wolniej, wolniej uderzały wiosła. Ludzie byli zmęczeni, rzadziej pohukiwali, nawoływali się. Tylko upał się wzmagał zapierając dech, oblewając ciała potem i przyspieszając bicie serca. Czas mijał. 87 Po wojsku Stefana Batorego ruszyły pułki Jana III Sobieskiego: piechota, konnica wszystko znane z filmów, wie-lekroć oglądane w czasie zmagań Małego Rycerza z groźnym Tuhajbejowiczem. Muzyka grzmiała tysiącem decybeli, stygły bliny suto oblane śmietaną. Jasiek z nabitym na widelec kawałkiem ciasta trwał w bezruchu. — Jedz! — poganiała go matka. Chciała pozmywać po obiedzie i pójść wreszcie do sąsiadki obejrzeć nowy wzór do haftu. — A co go tak popędzasz? — zirytował się ojciec. — Przecie drugi raz tego nie pokażą! Tysiąclecie raz w Polsce bywa, a bliny co niedziela! Jasiek podniósł widelec do ust, ale nie trafił. Wściekły ocierał nos ze śmietany. Na ekranie telewizora w zbliżeniu widać było zdobyte na Turkach sztandary. — Ale fajnie! —westchnął i oblizał wargi. — A tak — kiwnął głową ojciec. — Będzie.lało —■ dorzucił zerkając w stronę okna, gdzie przygasła świetlistość dnia. — Burza chyba... Łódki płynęły środkiem nurtu. W dusznym upale nie było czym oddychać, a muchy tak cięły, że trzeba było nieustannie machać rękami. Krzaki przybrzeżne ucichły. Wszystko znieruchomiało, a w tym bezruchu czaił się dziwny niepokój. Brunet ciężko dyszał. Z najwyższym wysiłkiem poruszał wiosłami, jakby ważyły każde po dwie tony. — Powinniśmy przeczekać — mruknął. — Wrócić do ośrodka już i tak nie zdążymy. Deszcz wisi w powietrzu. — Ahoj! — rozległo się wołanie z sąsiedniej łódki. — Nasza łajba przecieka! Dobijamy do brzegu! — Zwariowaliście?! — odwrzasnął pan Kazimierz. — Zapora już za tym zakrętem! Trzeba dopłynąć i tam się wyładować. Przeczekamy burzę w jakiejś kawiarni! Jedyną odpowiedzią było machnięcie wiosłem. 88 — To co? — spytała dziewczyna patrząc z niepokojem na niebo; — Płyną z nami? Mężczyzna odburknął coś niezrozumiale. Miał pęcherze na dłoniach nienawykłych do wioseł i marzył wyłącznie o dużej szklance oranżady z lodem. Wizja oszronionej szklanki pełnej ożywczego płynu sprawiła, że silniej machnął wiosłem, nie zważając na ból, który od dłoni promieniował w kierunku ramion i barku. Inżynier Steguła podniósł się z kanapy, na której, wśród porozrzucanych gazet i tygodników, wylegiwał się od samego rana. Włączył telewizor, teraz dopiero zdając sobie sprawę z upływu godzin. Poczłapał do kuchni. W spodniach od piżamy, nie ogolony długo pił prosto z kranu zimną, nie skażoną zapachem chloru wodę. Otarł usta i wrócił do pokoju, gdzie rozbrzmiewały dźwięki wojskowych marszów. — Kościuszkowcy — uśmiechnął się na widok kosynierów w sukmanach sunących zwartą ławą z kosami osadzonymi na sztorc. — Ale wystawa! Tysiąclecie... no, jasne... Pani Zemanowa! — zawołał w głąb mieszkania. Odpowiedziała mu cisza. „Pewnie poszła na plotki do sąsiadek — pomyślał. — Cicho siedziałem, bała się przeszkadzać..." Inżynier Steguła był kierownikiem robót górnego odcinka solińSkiej zapory. Przyjechał tu w ubiegłym roku i pewnie posiedzi do końca. Ze dwa lata jeszcze. Tak. Wcześniej nie skończą. Nie da rady. Roboty huk, a ludzi jak na lekarstwo. I z wszystkim trzeba się zmagać. A to brak cementu, to znowu zbrojenie nie takie jak trzeba. Plany, zakresy robót, walka z mułem, iłem, walka z rzeką. Przede wszystkim walka z rzeką. Muzyka płynie, obrazy migają. Święto. Warto być świadkiem takiego święta. Dwudziesty drugi lipca. Tysiąclecie państwa. 81 Inżynier Steguła przeciąga się, patrzy w okno, za którym połać nieba zaciąga się jakby firanką z szarości i granatu. Mężczyzna rozgląda się, bo ma wrażenie, że z ukrycia coś na niego czyha. Nonsens. To nerwy. Nawet w świąteczny dzień dają o sobie znać! Przecież to tylko nadciąga burza, po której powietrze pachnieć będzie ozonem. Teraz maszerują Legiony polskie walczące pod wodzą Dąbrowskiego u boku Napoleona. Chwieją się chwościki u wysokich czapek, bieleją obcisłe spodnie, błyszczą czarne wysokie buty. Piękne mundury, piękni chłopcy. Na trybunie biją brawo. Pęki baloników unoszą się w powietrze. Klaszczą tłumy zgromadzone wzdłuż chodnika ulicy Marszałkowskiej. Orkiestra nie milknie, głucho walą werble... w odgłos bębnów wkrada się dźwięk inny: groźne mruczenie żywiołu. Chmury nad Sanem piętrzą-'się na kształt górskich szczytów. Szare od spodu, jaśniejące białawym obrysem, groźne i piękne. Jakaś myśl błyskawicznie przelatuje przez głowę inżyniera i gaśnie zanim się na dobre urodziła. — Zapora? Nic strasznego. Burza nie zagrozi budowli ze stali i betonu. Nonsens! Powstańcy z 1830 roku! Listopadowi chłopcy, za którymi pójdą elewi z Belwederu. Orkiestra gjrzrni, grzmi nadciągająca nawałnica. Na tle sfałdowanej czerni migały błyskawice. Za zakrętem wyrastał mur zapory. Łódź kierowała się do brzegu. I wtedy się zaczęło. Naprzód zniknęły okoliczne łagodne szczyty, potem szara filcowa ciemność objęła koryto rzeki, las, drogę prowadzącą do zabudowań widocznych stąd jak na dłoni. Potem kolejno zniknęła woda i niebo. Wiatr z szumem czochrał jedyną olchę, a zasłona deszczu stała już na styku nieba z ziemią. W powietrzu wirowały drobiny piasku, liście, wiechcie skołtunionych gałązek, a z oddali zbliżał się taki poszum, jakby morze wystąpiło z brzegów i waliło wprost przed siebie. 9d To nie było morze, lecz grad. Pierwszy kajak przechylił się i jak na zwolnionym filmie położył na wodzie. Krzyk uleciał wraz ze strzępem wichury. Drugi kajak walczył we mgle i dymiących oparach, które unosiły się nad ołowianą wodą. Takie było zetknięcie lodu z nagrzaną powierzchnią fali. Jedna z łodzi zabulgotała tylko i poszła na dno jak kamień. Drugą siekł grad. Ludzie walczyli z żywiołem, który nic sobie nie robił z ich strachu i bezsilności. Ekran zamigotał po raz pierwszy, gdy szli powstańcy śląscy. Drugi raz zamigotał, gdy grzmot echem przewalił się nad rzeką. — Wyłącz — powiedział Walery Kowalski do syna — jeszcze nam się, nie daj Boże, jaka lampa przepali! Jasiek niechętnie przekręcił gałkę i jednocześnie trwo-żnie zerknął w okno. Twarz mu zbladła. — Tato! Łodzie się topią! Kowalski rzucił się ku oknu, za którym szalał żywioł. Przez strugi spływające po szybie ledwie co można było dostrzec. Ale to, co zobaczył, sprawiło, iż runął do sionki, gdzie na gwoździu wisiał stary, połatany ceratowy płaszcz. Chwycił go, w ciągu jednej sekundy wbił bose stopy w gumowe cholewy i otworzył wyjściowe drzwi. — Jasiek, leć do Rymarzowi Powiedz, że ludzie się topią na wodzie! Chłopiec stał nieruchomo, z trudem przełykając ślinę. Ojciec dostrzegł kątem oka jego papierową twarz, ale nie miał czasu teraz o tym myśleć. — Lećże, Jasiek, bo może być za późno! — I wybiegł w ciemność i ołowianą ścianę gradu. Jasiek stał na środku izby jakby go coś przymurowało. Czuł, że powinien coś zrobić, ruszyć się, biec tam, dokąd kazał ojciec... i nie mógł. Strach i nieznana słabość obezwładniły go, sprawiły, iż mózg wydał rozkazy ciału, które nie było w stanie im sprostać, bezwolne i drętwe. 91 A przecież Jasiek urodził się nad tą rzeką. Znał jej każdy zakręt, każdą płyciznę i każdą głębię. Bosymi stopami brodził przy brzegu ciągnąc za sobą nylonową żyłkę z haczykiem, na końcu którego rzadko trzepotała się ryba. Wiedział o tej rzece więcej niż niejeden dorosły i więcej miał dla niej szacunku niż ci z budowy. W ciągu dwunastu lat swego życia nieraz widywał burze, pioruny niejeden raz waliły w wodę, niejeden raz wezbrana rzeka wylewała zatapiając okoliczne łąki. Nigdy jednak nie widział z bliska śmierci. A teraz lodowate krupy zdążyły już zamienić się w ścianę deszczu pochłaniającą tych, którzy nie znali, nie przeczuli, czym może być spokojna woda jeszcze nie okiełznana przez człowieka. Mijały sekundy. W strugach ulewy i trzasku piorunów ludzie ze wsi walczyli o życie tych, którzy jeszcze mieli szansę. Na brzegu trzęsła się z zimna i przerażenia skąpo odziana dziewczyna o jasnych włosach. Jej twarz i ręce podrapane i zbite gradem znaczyły sine plamy. Jej towarzysz z łodzi, nie bacząc na własną słabość, usiłował ratować wciągniętych przez wir, tonących na środku nurtu. Przewrócony kajak kręcił się jak oszalały bąk, spływał rzucany drgawkami fali. Młodzi Rymarzowie z narażeniem życia nurkowali w spienionych wodach, holując do brzegu tych, którzy znaleźli się w kipieli. Stary Rymarz — ojciec, co to z dziada pradziada nad Sanem siedział, wydawał rozkazy niczym kapitan zagrożonego okrętu. Nikt się nie sprzeciwiał. Chłopi z wyżej położonych zagród przybiegli z bosakami. Okrzyki mieszały się w powietrzu z łoskotem gromów raz po raz walących w osiwiałą od piany rzekę. Było niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie. Walery Kowalski, którego ceratowy płaszcz leżał porzucony na brzegu, na własnych rękach wyniósł drugą dziewczynę. 12 — Stasiek! — wrzeszczał poprzez szum deszczu — ona żyje! Stasiek Rymarz wychynął z wody i rzucił się ku niedoszłej topielicy. Był ratownikiem przeszkolonym na kursach. I wiedział, co należy robić. Dwa nieruchome ciała leżały w krzakach przykryte mokrymi ręcznikami, które wyrzuciła na brzeg woda. Tym już nikt nie pomoże. Pozostali żyli, ale zaginęło troje ludzi, łódź i kajak. Walery Kowalski otarł mokrą twarz, rzucił okiem na brzeg, spodziewając się dostrzec tam swego syna. Ale Jaśka nie było. Targnął nim niepokój. „Może łódką popłynął szukać zaginionych, głupi szczeniak, jeszcze się utopi!" — pomyślał i już gnał przepatrując okoliczne krzaki, depcząc po resztkach dobytku, jaki wyrzuciły f aue. — Jasieeek! Jaaasiek! Tylko grom przetoczył się po niebie. Kowalski chwycił Maćka Rymarza za rękę. — Nie widziałeś gdzie mojego Jaśka? — Kogo? — Maciek osłaniał oczy przed siekącymi strugami wody. — Mojego syna! Nigdzie tu go nie ma! Kazałem mu biec do was, jak się to zaczęło. Nie widziałeś? Maciek powoli wylewał wodę z gumiaka. — Nie było go u nas. Samiśmy wypadli z chałupy, kiedy tato zobaczył, co się dzieje... usłyszeliśmy krzyki na wodzie i... Walery Kowalski już nie słuchał. Biegł w stroną domu plaskając po podmokłej łące, gdzie strugi wody z ziemi i nieba łączyły się w jedną błotnistą maź. Wpadł do sionki i nie zważając na wyszorowane do białości deski podłogi, runął do iżby. Jasiek stał na środku pokoju, tak jak go zostawił. Miał nieprzytomne oczy i trząsł się niby liść. — Co się stało? Co ci jest? 93 Chłopiec otworzył usta, ale żadne słowo nie wyszło spoza drgających warg. Walery przekręcił wyłącznik. Pokój zalało jaskrawe światło lampy. Stary zmrużył oczy i nie ocierając wody płynącej z przemoczonych włosów mruknął: — Przestraszyłeś się? — Jedyną odpowiedzią było milczenie. — Dwóch utonęło — dorzucił sucho. — Trójka zaginęła. Będziemy szukać. Ty... — zawahał się — nawet nie wyszedłeś z chałupy? Trzasnęły drzwi. Wpadła Kowalska ściągając już na progu mokre trepy. — Wiecie o tamtych? Wszystkie chłopy poleciały... co wy tak? — zdziwiła się na widok skamieniałej postaci syna. — Jasiek, co ci? Przypadła do chłopca zaglądając mu w oczy. — Nic mu nie jest — powiedział cicho Walery i zawrócił do sieni. — Tylko stchórzył. Kobieta żachnęła się. Objęła ramionami drżące ciało syna i przytuliła do piersi. — Co mi tu pleciesz, stary! — krzyknęła. — To nie dla Jaśka! Jeszcze za mały, żeby z żywiołem walczyć! Nowy huk targnął powietrzem, a potem rozszedł się swąd spalenizny. — Jezus, Maria! — kobieta zakryła oczy. — Zgaś to światło? Jeszcze w nas strzeli! Kowalski odruchowo przekręcił kontakt. Potem wzruszył ramionami, spojrzał spode łba na syna i wyszedł. Był potrzebny tam, gdzie trwała walka' o ludzkie życie. Jasiek pomału 'przytomniał. Nie widział nic, niczego nie pamiętał. Czuł jakąś straszliwą pustkę w mózgu, ciało ciążyło mu jak cetnar żyta. Bolała każda, nawet najdrobniejsza kosteczka. Odetchnął głęboko. Poczuł znów ożywcze krążenie krwi. Mógł postąpić krok naprzód, mógł wyciągnąć przed siebie dygoczącą dłoń. Mógł oprzeć się o ścianę. Zamknąć oczy. Nie patrzeć. I nie widzieć. 94 Matka, uspokojona, że Jasiek ocknął się już z niezrozumiałego dla niej odrętwienia, uśmiechnęła się. Podeszła do chłopca i pogłaskała go po jasnych, zlepionych potem włosach. — To już nie myśl, synku. I na gadanie ojca nie zważaj. — Wstrząsnęła się napotkawszy ostry, drapieżny wzrok. — Przecie mówię... Nie dokończyła. Chłopiec nagle zawinął się, ledwie dostrzegła bose pięty. I tylko huk zatrzaskiwanych drzwi zlał się z łoskotem gromu. — Co będzie, ludzie, co to będzie... — wymamrotała kobieta, opadając na stos poduszek piętrzących się w piramidę na szerokim łóżku. Jasiek już tego nie słyszał. Rwał w strugach deszczu i w huku nawracającej burzy. Pędził, bo opuścił go strach. Bo nie jest to ważne, czy ma się pięćdziesiąt, trzydzieści czy dwanaście lat, jeśli trzeba ratować innych. Jasiek biegł, mając przed oczyma szarą ze zdenerwowania twarz ojca. Twarz, której nie zapomni do końca życia. Ani tego słowa: „stchórzył". Chłopiec dopadł starego Parchałę prowadzącego w stronę własnej chałupy jakąś wiotką postać przykrytą kocem. Widać było tylko wiązkę kasztanowych włosów i siniak na policzku. — Prowadzę tę, co ją Maciek odratował. Wypluła morze wody, ale już dobrze... — A inni? Stary wzruszył ramionami. — Zaniosło ich chyba pod samą zaporę. Woda przybrała, więc... Jasiek już nie słuchał. Sadził wielkimi susami w kierunku, gdzie z mrocznej dali, oświetlana raz po raz błyskawicami, pojawiała się na mgnienie oka potężna ściana z betonu. Deszcz lał bez przerwy, ale jakby się nieco осіг- 95 pliło. Brunatna rzeka, szeroka teraz i skłębiona, zatopiwszy okoliczne drzewa i krzaki, bulgotała. Chłopiec otarł wierzchem dłoni zalane wodą oczy. Tu gdzieś była dziura w zabezpieczającej budowę siatce. Tę dziurę znał od dawna. Wydatnie skracała czas tym, którzy szli na budowę od strony wsi. Niby wszyscy o niej wiedzieli, ale jakby przyszło co do czego, to nikt. Takie są te nie pisane prawa ludzi, dla których wygoda ważniejsza jest od zarządzeń dyrekcji. A zarządzenie było jedno, jasne i proste: wejście dla robotników na budowę jest od strony stróżówki. Tyle że prawie o kilometr dalej. Więc i tak chodzili na skróty. Nawet wtedy gdy inżynier Steguła oficjalnie kazał dziurę zadrutować. Zadrutowali. Nawet całkiem porządnie. Ale rano znów przejście stało otworem. A potem nikt już nie miał czasu tym się zajmować. Były plany, trudności z kooperantami, walka z czasem o premie i walka z wodą o czas. Jasiek schylił się i bez trudu przelazł przez siatkę. Tuż nad samym lustrem wody, która dziś w niczym lustra nie przypominała, unosiły się szczątki potrzaskanej łodzi. Słowo „unosiły się" też nie należy do precyzyjnych. Strzaskana burta i kawałek dna tańczyły w wirowaniu fali, to podnosząc się, to znów opadając, jak w piekielnym tańcu. Rzeka huczała i z przerażającą siłą waliła w betonową ścianę konstrukcji, jakby chciała przebić ją na wylot, zniszczyć, zrujnować i pochłonąć. Woda wciąż przybierała. Jasiek, trzymając się jedną ręką wątłego krzaka, zsunął się niżej. Jego bosa stopa wpadła po kostki w gliniastą maź. Chłopiec zawieszony w powietrzu nad wodą badał wzrokiem okoliczne zarośla. Nic się nie poruszało. Z trudem, ślizgając się niebezpiecznie na mokrej trawie, zsunął się aż na sam brzeg. Tu chlupotało wiosło. Podniósł je i wtedy ich dostrzegł. Skuleni, wyczerpani do granic, trzęsący się z zimna, ale żyjący. Bez wątpienia żyjący. 96 — Hej! — wrzasnął przekrzykując pomruk burzy. — Tu jestem! Nie słyszeli. Byli na wpół przytomni. Dziewczyna i dwóch chłopców. Najwyżej dwudziestoletnich. Jasiek, nie_ zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, puścił gałąź. W jednej chwili znalazł się z głową pod wodą. Parskając i plując, pomagał sobie wyłowionym przed chwilą wiosłem, aż dotarł do trójki niedoszłych ofiar. Dziewczyna była nieprzytomna. Jeden z chłopaków niezdarnie usiłował ścisnąć sobie silnie krwawiącą ranę na ramieniu rękawem od koszuli. Jasiek zgrabiałymi palcami pomógł mu. — Trzeba ją ratować — wyszeptał drugi z chłopców unosząc się z ziemi. Zaraz jednak opadł z powrotem. Ten wysiłek okazał się dla niego zbyt duży. Jasiek w mig pojął, co należy robić. Nie wiedział tylko, że nie starczy mu na to sił. Z dziewczyną poszło jeszcze stosunkowo łatwo. Odciągnąć chłopców poza niebezpieczne miejsce było o wiele trudniej. Śliska skarpa przypominała raczej tor saneczkowy. Cokolwiek ciągnęło się w górę, nagle, siłą ciążenia znów zsuwało się w dół. A woda wciąż przybierała. Jasiek siedział obok dziewczyny w strugach deszczu i prawie płakał. Z żalu, niemocy i nadludzkiego wysiłku. Nagle kątem oka dostrzegł coś, co sprawiło, że na moment stężał. Całkowicie zajęty ratowaniem ludzi, przeoczył fakt, który mógł mieć dla budowy tragiczne skutki. Oto woda podniesiona do poziomu przekraczającego stan alarmowy, wdzierała się do wnętrza zapory przez widoczną nawet gołym okiem szczelinę. Jak powstała i kiedy, w tym monolicie, nie wiadomo, ale jedno wydawało się pewne: rzeka ciągle walczyła o swoje prawa. I nie ustawała. A Jasiek, zżyty z budową i znający jej tajemnice, wiedział o tym najlepiej. Tu przecież pracował ojciec, i nie było we wsi chałupy, skąd co rano nie wychodziłby ktoś na zaporę. 4 — Longplay z Kowalskim 97 „Trzeba zawiadomić inżyniera! — tłukło mu się w mózgu. — A co z tymi, tutaj? Bez pomocy nie wolno ich zostawić!" Jedno ważne, bo to ludzkie życie, ale i drugie, bo to wynik wieloletniej pracy. Chłopiec targnął się usłyszawszy odgłos silnika samochodowego wyjącego na najwyższych obrotach. Zostawił rannego, który usiłował własnymi siłami wyczołgać się na skarpę, i puścił się pędem w kierunku dziury w ogrodzeniu. Miał szczęście. Terenowy gazik inżyniera Steguły buksował tylnymi kołami w gliniastym podłożu. Wewnątrz wozu siedziało dwóch ludzi, dwóch innych usiłowało pod-sypać pod koła trochę drobnego żwiru i kamyków. Jasiek dopadł samochodu w momencie, gdy ten już ruszał. Poprzez szum deszczu bijącego w brezentowy dach wykrztusił: — Ludzie, topielcy... oni umrą... ratujcie! Inżynier Steguła spojrzał zza kierownicy. — Kto? Jacy ludzie? — Tam leżą. Jedną wciągnąłem na skarpę... jest jeszcze dwóch... jeden ranny... on... — zachrypiał nagle i umilkł. Mężczyźni w jednej chwili wyskoczyli z wozu. Jasiek poznał kierowników odcinka pierwszego i czwartego. Nie miał nawet czasu, by zastanowić się, skąd wzięli się tu wszyscy razem. Już gnał w kierunku rozerwanej siatki. Przełazili kolejno, ślizgając się w gumiakach. Przeniesienie dziewczyny, pomoc słaniającym się chłopcom, którzy choć słabi i wyczerpani, usiłowali stanąć na własnych nogach) — wszystko to trwało zaledwie parę minut. Już gazik ostro zawracał wśród bryzgów błota lecących spod oblepionych gliną kół. Już wył silnik, a Steguła z wprawą manewrował kierownicą, gdy nagle Jaśkowi przed oczyma stanęła szczelina w zwartej płaszczyźnie tamy. — Panie inżynierze! — rzucił się prawie pod koła. Upadł w błoto, podniósł się i znów upadł. — Panie inży- 98 nierze! Woda wlewa się przez zaporę! Sam widziałem, tam! — ręka chłopca wskazywała kierunek, mrużył oczy zalane wodą. Steguła zahamował. Jednym skokiem był już koło Jaśka. Ktoś inny zasiadł za kierownicą, ktoś inny wyciągnął do leżącego rękę. Samochód, ślizgając się po rozmiękłym podłożu, oddalał się" w kierunku wsi. Trzej mężczyźni i chłopiec znów zjeżdżali na łeb, na szyję ze skarpy. Huknęło tak, że Jasiek aż przysiadł ze strachu. W blasku błyskawicy woda wydała się czeluścią piekła. Teraz była granatowoczarna zawiesista z białymi płatami piany. Waliła w przeszkodę, aż bryzgi omywały ludziom twarze i dłonie. Wszyscy z uwagą patrzyli w jeden tylko punkt. Budowie groziło poważne niebezpieczeństwo. — Kalicki, weź gazik i jedź do wsi! — ryknął Steguła przekrzykując pomruk burzy. — Niech ludzie... — Gazik pojechał z topielcami do ośrodka zdrowia. Musiałem... — dalsze słowa zagłuszył ryk wiatru. — Czy to się nigdy nie Skończy? — stęknął inżynier Waligórski, ostrożnie stawiając stopy w burej mazi. Skończyło się w dwie godziny później. Takiej burzy i takiej ulewy nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Soliny. Uszkodzona została, i to w wielu miejscach, linia elektryczna, telefony. O rozmiarach szkód spowodowanych przez wodę nie umiano jeszcze powiedzieć nic dokładnego. Rzeka pochłonęła dwie ofiary. Statystyki w swojej suchej formie bywają szczególnie okrutne. Sześcioro niedzielnych wodniaków, wyłowionych z fal, pomału powracało do zdrowia. Bardzo ucierpiała zapora. Wysoki poziom wody uniemożliwiał dotarcie do zagrożonego miejsca. Walka o betonowego kolosa trwała bezustannie. Plan przewidywał uruchomienie za dwa lata pierwszego turbozespołu. Czy zdążą? Brudni i nieogoleni ludzie pracowali bez jedzenia i snu. Tu szło o coś więcej niż o wielką elektrownię wodną. Szło o miliony godzin przepracowanych przez ludzi, o ich 9П wysiłek już włożony. Tego nie wolno było zmarnować. W tej chwili liczyła się tylko straszliwa zbiorowa praca. I tylko ona. Jasiek nie wrócił tego dnia db domu. Zbiegł, co prawda, do wsi, ale tylko po to, by inżynierowi, który zabrał gazikiem poszkodowanych do ośrodka zdrowia, dać znać, że ma zawiadomić jednostkę wojskową o tym, co się stało," i prosić o pomoc. Chłopiec szerokim łukiem omijał własny dom, by go nikt przez okno nie zauważył. W sercu głęboko tkwiła zadra. Ciągle widział bladą z napięcia twarz ojca i jego surowy głos: „stchórzył". Mijając chałupę starego Parehały, wrzasnął poprzez szum deszczu. — Panie Parchała, proszę powiedzieć w domu, że nie utonąłem, tylko jestem potrzebny inżynierowi na zaporze! Stary odwrócił głowę. Miał na sobie przetarty płaszcz z obszernym kapturem. — A sam nie możesz? — Nie! — odwrzasnął Jasiek i śmignął w stronę drogi. Był bosy, '-ale cóż to szkodzi! Często latem chodził boso. Lubił czuć pod palcami chłodne pasma trawy. Teraz nogi miał zabłocone aż po kolana. Spojrzał w niebo siąpiące gęstą kurzawą kropel i wzruszył ramionami. Nie warto myć nóg pod studnią! I po sandały do domu też nie wejdzie. Jeszcze nie teraz. Może później... — Jasieeek! Jaaasiek! — zabrzmiało w oddali wołanie matki. Widać Parchała spełnił prośbę chłopca. Ale Jasiek zmierzał już w górę rzeki. Deszcz gęstą zasłoną okrywał okoliczne pagórki, las i rzekę. Burza cichła za zakolem i tylko lekkie pomruki i dalekie odblaski świadczyły o tym, że nawałnica oddaliła się na północ. W barakach dyrekcyjnych i pomieszczeniach dla robotników paliły się ogarki świec. Zerwanej linii przesyłowej jeszcze nie naprawiono, choć inżynier monitował kilkakrotnie. Wojsko obiecało, że zrobi wszystko, co w ich mocy, ale uszkodzenia są poważne i trzeba zrozumieć. 100 — Zrozumieć, to ja mogę, ale po ciemku nie sposób pracować! — denerwował się Kalicki, wysoki siwiejący brunet o groźnie zrośniętych brwiach. — Lepiej sprawdź, co z przeciekiem! Czy się powiększa? —• żachnął się inżynier Steguła zrzucając z głowy ochronny kask. — Majster mówi, że nie powiększa się. Tam jest bardzo trudny dostęp z góry. — Trzeba z wody... znaczy się z rzeki ■— odezwał się z kąta jeden z brygadzistów ściągnięty tu gazikiem. Steguła zdjął mokry waciak. — Za wysoki poziom. —■ Opadnie — stwierdził filozoficznie brygadzista. Inżynier odwrócił się błyskawicznie. — Człowieku, przecież tu każda minuta decyduje. Kalicki nie mówiąc ani słowa zarzucił nieprzemakalną kurtkę, która dziś przemokła na wylot, i trzasnął drzwiami baraku. —■ To co robimy? — spytał Jóźwiak, stary dozorca rezydujący w baraku nawet zimą. — Rozpalcie ogień w piecyku. Trzeba wysuszyć odzież — mruknął z kąta Waligórski. — Co ten chłopak tu robi? Skąd się wziął? Inżynier Steguła spojrzał w kierunku przewróconej skrzynki, na której przycupnął Jasiek. Właśnie przed chwilą ocknął się z uczuciem zimna. Pytanie inżyniera Wa-ligórskiego zaskoczyło go kompletnie. — Kto? Ja? — Ty. Dlaczego tu siedzisz? — No... — chłopiec więcej nie mógł powiedzieć, bo mu zęby szczękały z zimna. Rozpalony w żelaznym piecyku ogień bardziej dymił, niż grzał, a to, co Jasiek miał na sobie, było do nitki przemoczone. — Daj spokój — warknął Steguła. — Przecież to on pierwszy zauważył przeciek. Nie wiem tylko... jak się nazywasz? 101 — Jasiek. Znaczy... Jasiek Kowalski. — Skąd jesteś — Jak to: skąd? Stąd! Mój tato tu pracuje przy budowie... ale... — zająknął sję _ nie rozwali się ona? — Co? — nie zrozumiał Steguła. — No... zapora... Waligórski roześmiał się basem. Podobał mu się ten śmieszny chłopak przejęty tak jak i oni wszyscy przyszłością wielkiej budowy. — Nie zawali się. Ale trzeba uszczelnić. Jeśli... — nie skończył, bo drzwi baraku stuknęły, a z zewnątrz wdarła się parująca wilgoć. . — Wszyscy na dół! — wrzasnął Kalicki. — Do roboty! Ludzie już są, czekają na dyspozycje, a wy tu... — Nie wrzeszcz — mruknął Waligórski, ciężko wstając ze stołka. — I tak wszyscy na raz nie możemy wydawać poleceń. Steguła jest od tego. — Już idę! — inżynier w biegu zakładał kask. Szczęknęła żelazna sztaba u drzwi. Kroki plaskały w błocie. Potem wszystko ucichło. Jasiek kiwnął się na skrzynce. Głowa poleciała mu raz do przodu, raz do tyłu. Z trudem rozwarł klejące się powieki, bo Jóźwiak coś mówił do niego o ogniu. Potem stary też wyszedł. Na ścianie baraku tańczyły fantastyczne cienie. W piecyku żar trzaskał iskrami, a drobiny popiołu z fuknięciem padały na żelazną osłonę. Tyle zobaczył. Potem oczy zamknęły mu się, głOWa opadła na ramię i chłopiec zasnął. Przez całą noc ludzie na zaporze walczyli ze skutkami przyboru. W ciemnościach rozświetlanych jedynie pochodniami, bo światła wciąż nie było, wrzała ciężka praca. Bezużyteczne były maszyny, cały specjalistyczny sprzęt. W tych warunkach, w siąpiącym deszczu, błocie i tuż nad groźnie rozlaną wodą mógł pracować tylko człowiek. I pracował. 102 Kiedy czerń nocy zmieniła barwę, kiedy ciężka cisza wisząca nad wzgórzami powoli się rozpłynęła, a szarość oblekła niebo od wschodu cienką zasłoną z mgły, ludzie chwiejnym krokiem zeszli z budowy. Milczące postacie cicho rozpływały się w lipcowej nocy. Migotały ogienM papierosów. Nikt nic nie mówił. Milczenie podkreślało to straszne zmęczenie, które może zwalić z nóg najwytrwal-szego. Inżynierowie skinieniem dłoni pożegnali ostatniego z robotników nocnej, niezwyczajnej zmiany. Wygrali właśnie walkę z czasem. Teraz mieli parę godzin na odpoczynek. Skrzypnęły drzwi do baraku. Z wygasłego piecyka wiało chłodem i pustką. W kącie, na drewnianej skrzynce spał skulony chłopak. Jego bose, czarne jak święta ziemia nogi wystawały spod brezentowej kurtki, którą się przykrył. Inżynier Steguła przetarł czerwone ze zmęczenia i piekące oczy. Pod powiekami wciąż miał jeszcze migoczące płomienie palników acetylenowych. Na widok śpiącego przystanął. — Jeszcze tu jest? — A jest! — syknął Waligórski ze złością. — Nie przypilnował ognia, smarkacz! — Cicho — Kalicki z trudem ściągał z nóg przemoczone gumiaki — do kogo masz pretensje? Do dziecka? Zaraz rozpalę. — I boso, trzymając w dłoniach zabłocone skarpety, ruszył ku żelaznej „kozie" ustawionej na wprost wejścia. Za chwilę rozległ się trzask łamanych drewienek i wątły, żółty ogienek osmalił płytę. Waligórski siadł ciężko na zydlu. W głowie szumiało mu jak w ulu. — Ludzie, ale noc! — stęknął. — Zbudźcie mnie, jak przyjdzie druga... tfu! Pierwsza zmiana! — Dobrze — Steguła przecierał twarz chustką umoczoną w kuble z wodą. Wstrząsnął nim dreszcz. Niezdarnie sięgnął ręką po pudełko zapałek, które wyleciało mu z dłoni i pacnęło na deski podłogi tuż obok Jaśkowej głowy. Ж Chłopak drgnął i zerwał się na równe nogi tocząc wokół nieprzytomnym spojrzeniem. — Co? Gdzie ja... co? Kalicki roześmiał się cicho. Dokładał drewienka do otwartego piecyka. Jego zapadnięte, nieogolone policzki płonęły czerwienią odbitego ognia. — Zbudziłeś się? Pora. Czas wracać do domu. Czy nikt cię nie szukał przez całą noc? — To już rano? — zdumiał się chłopiec. Wlepił otumaniony wzrok w szparę drzwi, przez którą wpadała chłod-dna jasność dnia. — Spałem? — Jak zabity — westchnął zazdrośnie Steguła. — A myśmy tam... ech! — machnął niecierpliwie dłonią. — Pić mi się chce! Tu gdzieś była herbata... Jasiek przeciągnął językiem po wyschniętych wargach. Też mu się chciało pić. Spojrzał na swoje nogi i parsknął śmiechem. Kalicki poszedł za jego wzrokiem. — To są chyba najbrudniejsze nogi, jakie widziałem w życiu — i zerknąwszy na swoje bose palce, dorzucił — oprócz moich, oczywiście. Wszyscy gruchnęli śmiechem. Dzień już wstawał ciężki i mglisty. Po wczorajszej nawałnicy powietrze było ciepłe, ale wilgotne. Jak okiem sięgnąć widać było zniszczenia spowodowane przyborem rzeki. Zadowolone ptactwo trzepotało się tuż nad lustrem spokojnej wody. Czerwonawa tarcza słońca podnosiła się za miękko układającą się linią wzgórz, opary zaś snuły się nisko tuż nad rozczłapanym błotem drogi. Jasiek stał na skarpie. Całe podniecenie, bunt uleciały razem z burzą. Wzrok jego zahaczył o dachy wsi. Kiedy cienka smużka dymu zaczęła się wić ku niebu, przestał być sam. — No, i co> chłopcze? — usłyszał za plecami zmęczony głos inżyniera Steguły; — Kontrolujesz naszą noeną pracę? 104 — Nie — Jasiek uśmiechnął się —ч patrzę na wodę. Wiem już, jak będzie wyglądał przyszły zalew Soliński. Łódki, kajaki, ośrodki sportowe... Inżynier pokiwał głową. Wyjął z kieszeni wymiętą paczkę papierosów, wytrząsnął pokruszony tytoń i mocno zaciągnął się sportem. Miał szarą, pobrużdżoną z niewyspania twatrz i młode oczy. — Optymista z ciebie — mruknął wydmuchując z lubością dym. — Mam nadzieję, że tu spotkamy się na kajakach. Czy wiesz, że wczoraj obchodziliśmy tysiąclecie państwa? — Jasne. Przez tę burzę straciłem pancernych! — Jakich pancernych? — Nie oglądał pan telewizji? — Jasiek nagle zawiesił głos. Przypomniał sobie to wszystko, co nastąpiło później. — Oglądałem, ale nie do końca. Zaczęło się to całe piekło... tak... piękna była defilada... — urwał i spod oka przyjrzał się chłopcu. — Nie zamierzasz pójść do domu? Jakieś problemy? Jasiek spojrzał na niego i westchnął. —■ Skąd pan wie? Steguła roześmiał się. — Przecież nikt nie nocuje w baraku na skrzynce, jeśli nie musi! Każdy z nas wolałby tej nocy własne łóżko i ciepłą pierzynę, no nie? Jasiek przestępował z nogi na nogę. „Jak wytłumaczyć obcemu człowiekowi to wszystko, co zdarzyło się od wczorajszego dnia? Jak opowiedzieć tę całą mękę, którą przeżył?" — Wie pan... — wystękał. — Wczoraj stchórzyłem... — Ty? — zdumiał się inżynier. — Ja. W porannym słońcu, które jak żółty krąg wyłaziło niechętnie z oparów, opowiedział Jasiek wszystko, co się zdarzyło. Inżynier milczał. Nie przerywał. Cisza była taka, że słyszało się szelest podnoszących się traw, 105 — Taak — mruknął wreszcie Steguła, gdy Jasiek zakończył opowieść. — Tak. To wiele wyjaśnia. W domu wiedzą, gdzie jesteś? — Matka wie. — W porządku. Jestem pewien, że ojciec cię tu odszuka. Powinien przyjść, praca czeka. A co do całej sprawy... — zawahał się na moment — to powiem ci jedno: człowiek ma prawo wrosnąć w ziemię ze strachu. To ludzka rzecz. I mnie też się to raz w życiu przydarzyło... — Nie poleciał pan ratować ludzi? — To było w czasie wojny. Miałem wtedy dwadzieścia lat i pierwszy raz karabin w garści. A przede mną wróg, na pierwszej linii frontu. Szliśmy do ataku. Niemcy siedzieli dobrze osłonięci. Ich karabiny maszynowe pluły pociskami, których nam brakowało. Trzeba ich było wziąć szturmem, przez zaskoczenie. Dowódca poderwał oddział, chłopcy szli jak burza. Mijali mnie... a ja... — inżynier urwał nagle zamyślony. Jasiek podniósł na niego oczy pełne spokoju. — Pan stchórzył, tak? — Czułem, że nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. Karabin ważył chyba ze sto kilo, w głowie huczały nie tylko działa, ale i myśl, że zaraz zginę. To było przerażające. Do dziś pamiętam cienie migające ze wszystkich stron. To byli ci, którzy biegli, którym strach nie sparaliżował mięśni i umysłu. Nigdy w życiu nie zapomnę tego zmierzchu, drzew, wybuchających pocisków i ciemnych sylwetek ludzi. Nigdy... — I... co było potem? Inżynier odrzucił papierosa. Obcasem zdeptał niedopałek. — Usłyszałem krzyki, ktoś pchnął mnie kolbą karabinu, ktoś wrzeszczał, że sąd polowy... wiele nie pamiętam. Wiem tylko, że nagle ożyłem. Ruszyłem bez chwili wahania w największą lukę, biegłem przeskakując leżące ciała 106 zabitych. Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie zginąłem. Widać, nie była to jeszcze moja pora... a może los szykował mi inne niespodzianki? — Wykurzyliście Niemców? __A jakże. Mieli ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Ale my także. — I nigdy już się pan więcej nie bał? Steguła uśmiechnął się łagodnie. — Zawsze się bałem. Każdy żołnierz się boi. Ale już nigdy strach nie sparaliżował moich poczynań. Byłem wolny. Rozumiesz? — Chyba tak. Ja... — nie dokończył. Od strony zabudowań szedł ku nim Walery Kowalski. Rozglądał się dookoła, bacznie przepatrując okolicę. Zatrzymał się, gdy wzrok natrafił na siedzącego na kamieniu chłopca. Inżynier też go dostrzegł. — Ojciec? — Tak. — Powiedzieć mu, że to ty pierwszy odkryłeś przeciek na zaporze? Jasiek przecząco pokręcił głową. — Nie. Nie trzeba opowiadać o swoich... o tym, że się ooś... lub kogoś uratowało. Rozumie pan? Steguła skinął głową. Jasiek podniósł się, wyprostował. Chude, brudne nogi sprawiały, że wyglądał jak nastroszona czapla. Szedł w kierunku ojca, a oczy miał tak jasne, tak jasne, jak błyski na rozlanej wodzie. SPOTKANIE ь (luty 1979 roku) Dnieje. Po szybie okiennej pełza mglista jasność. Koła pociągu stukają miarowo. Jasiek przez dłuższą chwilę leży pod ciepłym kocem, nie mogąc sobie w żaden sposób uzmysłowić, gdzie się znajduje. Ten dziwny stukot i to trzęsienie, które sprawia, że ciało zupełnie bez jego woli wykonuje jakieś nieskoordynowane, kolebiące ruchy. Raptem słychać cichy gwizd. — Pociąg — mruczy chłopiec odganiając resztki snu — jedziemy do babci. Wczoraj tato zapakował-nas do wagonu sypialnego. Tu nawet jest całkiem fajnie! A gdzie mama? Jasiek zerka na łóżko poniżej własnego. Mama leży na wznak. Oczy ma zamknięte. „Tato tak się bał puścić nas samych w drogę. Ale nie miał racji. Mama dobrze się czuje, i to nowe dziecko, które ma urodzić, na pewno przyjdzie na świat u babci". Chłopiec przymknął oczy i poddał się łagodnemu kołysaniu. Było mu ciepło i dobrze. Za oknami pociągu przesuwał się cichy, biały świat. Śnieg jest zwiewny, a pada już bez przerwy trzeci dzień. W telewizji podawano, że to zima stulecia. Mróz ścisnął w same święta i trzymał. Teraz jest koniec lutego i nie zanosi się na zmianę. Rzeki zamarzły na grubość jednego metra, a miejscami i głębiej. Skawalone grudy śniegu tarasowały ulice i szosy, a ślizgawica zbierała swoje prywatne żniwo. Elektrociepłownie dyszały resztkami węgla, ludzie ciężko harowali dniami i nocami, by tylko utrzymać wielkie piece w temperaturze, która dawała szanse na przetrwanie. Marzli mieszkańcy miast, wsi, marzły zwierzęta domowe, a jeszcze bardziej leśne. A zima nie dawała oddechu. Od komunikatów stale powtarzanych w nadio i telewizji aż skóra cierpła: minus trzydzieści pięć w Suwałkach, minus dwadzieścia w stolicy. Minus i minus. Bez wytchnienia. A teraz jeszcze ten śnieg. Duże puchate płatki osiadały centymetr po centymetrze. Na wszystkim: drogach, szosach, drzewach, których gałę- 111 zie uginały się i łamały z suchym trzaskiem. Drogi główne, o których radiowe komunikaty mówiły najwięcej, bo były odśnieżane w pierwszej kolejności, jakoś jeszcze egzystowały, ale te boczne... lepiej nie mówić. Chłopi z saniami jakoś dawali sobie radę, ale tylko do połowy lutego. Później nawet ciężkie perszerony nie mogły przejechać. Świat topił się w białości. Jasiek nieco odsunął żółtą zasłonkę. Za szybą rozlewała się bezkresna biel. Elektrowóz ciągnął rząd wagonów w nieznane, po równinie, na której nie było na czym zawiesić oka. Chłopiec schował się pod koc. Nawet tu, przez szczelnie zamknięte okno, do dobrze nagrzanego przedziału, wdzierał się szczelinami ziąb. Pociąg znów zagwizdał i zaczął zwalniać. „Stacja" — pomyślał Jasiek i przywarł nosem do szyby. Odchuchał większy otwór i wyjrzał. Pusto. Żadnych peronów, zwrotnic, sygnałów. Tylko pole, po którym chodzą czarne ptaki podobne do wron. Matka poruszyła się nieznacznie. Otworzyła oczy. — Mamo — szepnął Jasiek z górnego łóżka. Bał się obudzić panią, która spała na najwyższej, trzeciej kondygnacji sypialnego przedziału. — Co, synku? — Stoimy w polu. — To nic, Jasiu. Spij, zaraz pojedziemy dalej. Nad głową chłopca rozległ się jakiś szurgot, więc umilkł i leżał dalej wpatrzony w metalową konstrukcję piętrowych łóżek. Z korytarza dochodziły ściszone głosy. Chłopiec poczuł głód. Zamarzyła mu się szklanka gorącego kakao i świeża bułka z masłem. — Mama... — Co? — Głodny jestem. Z góry patrzył, jak matka przetrząsa wielką kraciastą torbę stojącą obok na podłodze. Zaszeleścił papier i w po- 112 wietrzu rozszedł się nikły zapach czosnkowanej kiełbasy. Jasiek poczuł, jak mu ślinka napływa do ust. — Herbaty się napijesz? - — Mhm — mruknął zatopiwszy zęby w smakowitej kanapce. — Nie wiem, czy będzie dosyć ciepła. Stoi w termosie od wczoraj. Jaśkowi było to obojętne. Wypicie czegokolwiek, nawet letniej herbaty, w tym dusznym przedziale dawało natychmiast uczucie świeżości. Ostrożnie niósł do nst plastikowy kubek. — Jeszcze? — Proszę. Na najwyższym łóżku znów zaszeleściło i kobiecy głos powiedział: — Ja już nie śpię. Nie musi pani mówić szeptem. Gdzie jesteśmy? — W polu — pośpiesznie odpowiedział Jasiek. Odsunął już całkiem zasłonkę i gapił się przez wychuchany otwór, który zaraz pokrywał się mgłą. — Ojej! — przestraszyła się nieznajoma. — Żebyśmy tylko nie utknęli. Mąż nie chciał mnie puścić w tę podróż, bo komunikaty meteorologiczne były niedobre. Uparłam się i... W tej samej chwili elektrowóz gwizdnął, wagony drgnęły i pociąg począł nabierać szybkości. — Jedziemy! — ucieszyła się mama. — A już się przestraszyłam. Jasiek skończył chleb, wypił herbatę i zaczął się ubierać. Było mu ciasno i niewygodnie. Środkowe łóżko zajmuje na pewno najmniej przestrzeni w tej i tak wąskiej klatce. — Wstajesz? — spytała mama. — Tak. Już mi się tu nudzi. — To idź się umyć. Trafisz sam? 113 Jasiek milczał. Wstydził się nieznajomej. Nie wyobrażał sobie samotnej wędrówki długim korytarzem wagonu. Nie wiedział, gdzie jest to „mycie" ani jak je znaleźć. Na wszelki wypadek milczał. Zsunął się zręcznie na podłogę i kucnął obok maminego łóżka. Wreszcie wymruczał: — Chodź ze mną. Mama ze zrozumieniem pokiwała głową. — Zaraz. Mnie nie tak łatwo się ubrać jak tobie. Ruszała się dość ociężale, co było w jej stanie zupełnie zrozumiałe, ale Jasiek trochę się tego wstydził. Miał już dwanaście lat, o sprawach przychodzenia dzieci na świat wiedział sporo, ale zawsze... jakoś mu było głupio, gdy mijający ich ludzie z uwagą przyglądali się matce. Wyszli z przedziału. Na końcu korytarza stało już w kolejce parę osób. Jakiś pan obrzucił spojrzeniem matkę i zaproponował uprzejmie, że ją przepuści. — Nie powinna pani stać. Mama uśmiechnęła się promiennie, skinęła głową w podziękowaniu i zerknęła na Jaśka. Stał z bdku z twarzą nieruchomą, doskonale obojętny. Tylko rumieniec mówił o tym, co przeżywa. Kiedy wrócili do przedziału współpasażerka też już była ubrana. Uśmiechnęła się do chłopca, czesząc długie jedwabiste, bardzo jasne włosy. Miała na sobie czarne spodnie i błękitny pulower ze złotymi guziczkami. Pomału robili porządek w przedziale. Pociąg sunął dość * wolno, przystając co jakiś czas. — Strasznie sypie — zmartwiła się blondynka. — Właśnie. Może pani zje kanapkę? — mama odwija-ła z papieru apetyczne kromki. — Dziękuję. Pójdę do konduktora po kawę. Ledwie wyszła, pociąg zaczął gwałtownie hamować. Kiedy się zatrzymał, za oknem widać było białą płaszczyznę pola i daleki, niewyraźny las na horyzoncie. Z korytarza dobiegały głośne rozmowy. Jasiek otworzył drzwi 114 przedziału i wytknął głowę. Spojrzał na ludzi tłoczących gię przy oknach. — Mamo, tam się coś dzieje! Wkręcił się pod ramieniem starszego pana, wysunął bardziej głowę i przywarł nosem do szyby. Pociąg stał w miejscu, gdzie równolegle do szyn wąziutką nitką biegła szosa. Na niej tkwił kilometrowy chyba sznur samochodów. — Utknęli w śniegu? — przestraszył się starszy pan. — Jasne. Widać ludzi z łopatami! — Nie odkopią! — mruknął brunet z fajką w zębach. — Ale, też pan... byle co gada! — rozzłościła się gruba pani w czerwonym swetrze. — Pług przyjdzie, to ich odkopią! — Widzi pani... to, co stoi z przodu, jest właśnie pługiem! On też ugrzązł! — z jakąś dziwną satysfakcją odparł brunet wypuszczając z fajki kłąb niebieskawego dymu. — Co pan mówi? Pług? Jasiek przyglądał się szeroko otwartymi oczyma. Z tej odległości samochody i ludzie wyglądali jak zabawki. — Co z nimi będzie? — martwiła się starsza pani z kocz-kiem siwych włosów na czubku głowy. — Strasznie zmarzną na mrozie! — A pewnie! — odezwał się pan z fajką. — Jest poniżej dwudziestu stopni! — Dobrze, że my mamy ciepło — odezwała się pani w czerwonym swetrze. — Nie wiem tylko, na jak długo tego ciepła wystarczy — wymruczał starszy pan, patrząc na nią niechętnym okiem. — Jeśli tu postoimy parę godzin... — I po co to ludzi straszyć! — zdenerwowała się kobieta w jaskrawym swetrze. Ostentacyjnie weszła do swego przedziału, z furią zatrzaskując drzwi. Jasiek spojrzał na matkę. W jej oczach nie dostrzegł pociechy. 115 Pociąg stał, konduktor gdzieś zniknął, w każdym razie nie było go w służbowym przedziale, o czym doniosła ładna blondynka z najwyższego łóżka. Wróciła bez kawy i teraz popijała resztkę herbaty z maiminego termosu. — W pani stanie, to było dość ryzykowne — odezwała się patrząc na mamę zatroskanym wzrokiem. — Mam nadzieję, że już niedługo ruszymy — mruknęła matka i westchnęła cichutko. Sama wiedziała, że to było ryzyko. Wydawało jej się tylko, że skoro jedzie ciepłym pociągiem, w wygodnym wagonie sypialnym, nic złego nie powinno jej spotkać. Obie panie siedziały na dolnym łóżku i smętnie wpatrywały się w równinny krajobraz za oknem. Jasiek wyszedł na korytarz i stał tam zapatrzony w długi korek samochodowy, widoczny jak na dłoni. Ludzie z szosy zauważyli stojący pociąg i dawali rękami jakieś znaki, których nikt z pasażerów nie umiał rozszyfrować. — Chyba pokazują, że tam dalej nie ma przejazdu — pan z wygasłą już fajką zmarszczył brwi. — Dla kogo nie ma? — zainteresowała się grubaska w czerwonym swetrze, ponownie wychylając się z przedziału. — A bo ja wiem? — zastanowił się brunet. — Może dla nas? Wrócił konduktor ż wyraźnie zatroskaną twarzą. Stał na stopniu wagonu uważnie strzepując śnieg z butów. — Klops —'powiedział do podróżnych, którzy otoczyli go w ciasnym korytarzyku. — Chyba nie przejedziemy... mówią, że... trakcja elektryczna zerwana. Ktoś zaklął głośno. Inni stali bez ruchu i bez słowa. Spoglądali przez okno z wyrazem zdumienia na twarzach, z których ledwie co zdmuchnęli resztki snu. — I co będzie? — ocknęła się tęga pani. Policzki jej purpurowiały, nabierając tego samego odcienia co sweter. — Niestety, nie wiem. 116 Konduktor przepychał się do swojego przedziału. Ludzie rozstępowaili się niechętnie, zagapieni na siebie nawzajem, na jego służbową czapkę i śnieg, który za oknami gęstniał z każdą chwilą. Stali tak w szczerym polu ze trzy godziny. Temperatura w przedziałach z wolna opadała. Ludzie wyciągali, co tam kto miał: futra, kożuchy, nawet koce z łóżek. Sytuacja w wagonie sypialnym przedstawiała się i tak nieco lepiej niż w pozostałych przedziałach, gdzie pasażerów było dwa razy więcej i nie mieli do dyspozycji ciepłych koców. Za oknami śnieżyca nie pozwalała niczego dojrzeć na odległość wyciągniętej ręki. Dawno już zniknęła z oczu szosa i rząd samochodów walczących z zimnem, zaspami i gołoledzią. — Co będzie z nami? —martwiła się młoda blondynka spoglądając spod oka na mamę, która siedziała bez ruchu, spokojna i opanowana. — Konduktor mówił, że popchnie nas parowóz. Podobno już zawiadomili, kogo trzeba. Jasiek nie wytrzymywał siedzenia w przedziale. Wolał stać na korytarzu, gdzie było więcej ludzi i ciągle coś się działo. Teraz też przyglądał się spod futrzanej czapy opadającej mu prawie na nos, jak miła starsza pani z sąsiedniego przedziału rozlewa do podsuwanych szklanek gorącą herbatę. Chłopiec zamrugał rzęsami i oblizał wargi. Sam by się napił, ale maminy termos był pusty. Pani z siwym kokiem zatrzymała się koło niego. — A ty? Nie chcesz herbaty? Jasiek znów nerwowo zamrugał i szybko powiedział: — Ja nie... ale mama... ona... — zdanie „spodziewa sie dziecka" nie przeszło mu jednak przez gardło. Starsza pani spojrzała na niego z sympatią. — Gdzie jest mama? 117 Jasiek wskazał przedział. Za chwilę matka wraz ze swoją przygodną towarzyszką grzały dłonie o parujący kubek ze zbawczym płynem. — Skąd zdobyła pani gorącą herbatę? — Na szczęście w przedziale konduktora nie brakuje ani wody, ani możliwości jej zagotowania. Dolać jeszcze? — Proszę. Jasiek znów tkwił z nosem przy szybie, za którą świat pomału ciemniał. A padało bez przerwy. Po następnych kilku godzinach napełniających ludzi zwątpieniem, strachem i przenikliwym zimnem,