John Fowles HEBANOWA WIEŻA Tłumaczył Tomasz Bieroń Tytuł oryginału THE EBONY TOWER HEBANOWA WIEŻA ...Et parfarez longnes et lees Par lens estranges et sanvages Et passa mainz felons passages Et maint peril et maint destroit Tant qu'il vint an santier tot droit... Chretien de Troyes, Yvain David przybył do Coetminais w środę po południu, dzień po wylądowaniu w Cherbourgu, skąd pojechał samochodem do Avranches, aby spędzić tam noc. Dało mu to wystarczająco dużo czasu, by z oddali podziwiać wyśnione wieżyce klasztoru Mont St Michel, pójść na spacer po St Mało i Dinan, po czym przy wspaniałej wrześniowej pogodzie niespiesznie zmierzać na południe przez nie znaną mu krainę. Natychmiast zapałał sym- patią do zacisznego pejzażu sadów i pól, równiutkich i przystrzyżonych, skupionych w sobie, zdyszanych po orgii płodności. Dwa razy zatrzymał się i zarejestrował szczególnie miłe oku połączenia tonacji i głębi — równo- ległe pasy akwareli ze skreślonym równym pismem komentarzem. Choć poszczególne kolory miały swój początek w jakimś polu uprawnym, oświetlonej słońcem ścianie domu czy odległym wzgórzu — nic nie rysował. Nim odjechał, zapisywał także datę, porę dnia i pogodę. Czuł się trochę winny, że jest w tak doskonałym nastroju, podróżując samotnie, choć zrobił Beth taką awanturę, że z nim nie jedzie. Piękny dzień, wrażenie, że odkrywa coś nowego, no i oczywiście znajdujący się na wyciągnięcie ręki cel całej wyprawy, stwarzały złudze- nie kawalerskiej wolności. Końcowe kilka mil przez las Paimpont, ostatnią większą połać starodrzewu Bretanii, było prawdziwą rozkoszą: cieniste, zielone boczne drogi z przestrzelonymi słońcem przesiekami, wąskimi droga- mi przez nie kończące się drzewa. Wydarzenia z niedaw- nego, pełnego sukcesów okresu życia starca natychmiast 7 ułożyły się w całość. Żadna lektura i inteligentne rozu- mowanie nie zastąpi bezpośredniego doświadczenia. Już na długo przed przybyciem do Coet David wiedział, że podróż nie pójdzie na marne. Skręcił w jeszcze węższą drogę przez las, nie uczęsz- czaną voie communale. Po około mili dotarł do zapowie- dzianej tablicy. Manoir de Coetminais. Chemin privó. Zmuszony był sam otworzyć i zamknąć białą bramę. Jeszcze pół mili jazdy przez las i drogę zagrodziła mu następna brama, w miejscu, gdzie kończyły się drzewa, a rozpoczynał porośnięty trawą sad. Do górnego pręta kraty przykręcona była kolejna tablica. Uśmiechnął się w duchu, gdyż pod nagłówkiem Chien mechant widniał napis w języku angielskim: Wstęp surowo wzbroniony. Przyjezdni proszeni są o wcześniejszy kontakt telefonicz- ny. Jakby dla potwierdzenia, że to nie przelewki, brama była zamknięta od środka na kłódkę. Chyba zapomniano, że ma dziś przyjechać. Poczuł się zbity z tropu. Byle się nie okazało, że stary drań w ogóle nie pamięta o jego przyjeździe. Z głębokiego cienia patrzył w słoneczną przestrzeń przed sobą. Przecież nie mógł zapomnieć, David jeszcze w zeszłym tygodniu wysłał mu kartkę, w której podziękował za zaproszenie i ucieszył się z góry na wizytę. Gdzieś blisko pośród drzew z tyłu zabrzmiał dziwny trzynutowy ptasi trel, jak sfałszowana melodia na fujarce. Odwrócił głowę, ale nic nie zobaczył. David nie znał tego gatunku, co w jakiś tajemny sposób przypo- mniało mu, że jest Anglikiem. A zły pies czy dobry, Anglik nie będzie przecież... Wrócił do samochodu, wyłą- czył silnik i zamknął drzwi, po czym przeszedł przez bramę górą. Szedł podjazdem przez sad, którego wiekowe drzewa zawieszone były renetami i cydrówkami. Psa ani śladu, nie słyszał szczekania. Manoir na wyspiarskiej, skąpanej w słońcu polanie pośród morza olbrzymich dębów i bu- ków, niezupełnie odpowiadał jego oczekiwaniom, może dlatego, że słabo znał francuski — a jeśli nie liczyć Paryża, także Francję — i przełożył sobie to słowo na angielski wizją dworku szlacheckiego. Tymczasem posia- dłość bardziej przypominała solidne gospodarstwo rol- 8 ne. Tynkowana fasada w kolorze bladej ochry z sza- chownicą czerwonawych bierwion kontrapunktowanych ciemnobrązowymi okiennicami nie prezentowała się na- zbyt arystokratycznie. W części wschodniej dobudowano pod kątem prostym niewielkie skrzydło, wyraźnie śwież- szej daty. Manoir miał jednak swój urok. Stary i zwarty, pełen wyrazu, z atmosferą ciepła, a zarazem trwałości. Tyle że on oczekiwał czegoś bardziej okazałego. Od strony południowej do budynku przylegał żwiro- wany dziedziniec. Pelargonie u stóp ściany, dwie stare pnące róże, stadko białych gołębi na dachu. Wszystkie okiennice były zamknięte, dom uśpiony. Główne drzwi, zwieńczone wytartą przez czas tarczą herbową z kamie- nia, wychodzące ekscentrycznie na zachód, stały jednak otworem. David ostrożnie przeszedł przez żwirowe po- dwórze. Nie było kołatki ani dzwonka, szczęśliwie nie było też zapowiadanego psa. Ujrzał sień z kamienną posadzką, dębowy stół obok wiodących na górę starych schodów ze steraną i spaczoną balustradą. Sień biegła na przestrzał do drzwi, także otwartych, w oprawie których widać było ogród. Zawahał się, świadom, że przyjechał wcześniej niż zapowiedział, po czym zastukał pięścią w ciężkie drzwi wejściowe. Kilka sekund później, zdaw- szy sobie sprawę z małej doniosłości swego czynu, przekroczył próg. Na prawo ciągnęła się podłużna, przy- pominająca korytarz izba. Stare ściany działowe widać zburzono, lecz zostało kilka potężnych, czarnych podpór, które odcinały się od białych ścian z bezczelnością szkieletów. Ogólne wrażenie przywodziło na myśl styl Tudorów. Piękne pomieszczenie, zarazem przestronne i skupione w sobie, antyki z rzeźbionego drewna, wazo- ny z kwiatami, kilka foteli i dwie sofy w głębi, stare różowo-czerwone dywany, no i, jakżeby inaczej, sztuka... David wiedział, że prócz własnych prac stary posiada niewielką, lecz cenną kolekcję, toteż zdziwiło go to, że nikt jej nie pilnuje. Ze ścian zgłaszały się znane nazwiska: Ensor, Marąuet, ten pejzaż na końcu to pew- nie „zimny" Derain, a nad kominkiem... Ale wypadało się zaanonsować. Przeszedł po kamien- nej posadzce obok schodów do drzwi po drugiej stronie 9 domu. Wychodziły na szeroki trawnik z gazonami kwia- tów, zaroślami krzewów i kilkoma ozobnymi drzewami. Od północy trawnik zamykał wysoki mur, za którym David ujrzał rząd niższych zabudowań, niewidocznych od frontu. Stodoły i obory — jeśli już trzymać się porównania z gospodarstwem rolnym. Pośrodku traw- nika stała surmia przystrzyżona w kształt wielkiego, zielonego grzyba. W jej cieniu drzemały trzy wiklinowe fotele i stół ogrodowy. Z tyłu, w brodziku upału, dwie nagie dziewczęta leżały na trawie. Dalsza, na pół schowa- na, leżała na plecach, jakby spała. Bliższa leżała na brzuchu, wsparłszy dłońmi podbródek, i czytała książkę. Na głowie miała słomkowy kapelusz z szerokim rondem, luźno opasany ciemnoczerwoną kokardą. Oba ciała były opalone na ciemny, jednolity brąz, i wyraźnie nieświa-. dome obecności przybysza, który stał w półmroku sieni trzydzieści metrów dalej. Nie pojmował, jak mogły nie usłyszeć wśród leśnej ciszy jego samochodu. No ale rzeczywiście przyjechał wcześniej niż „na podwieczo- rek", jak proponował w liście. A może jednak uszedł jego uwagi dzwonek u drzwi, na którego dźwięk zszedłby na dół służący. Przez kilka krótkich sekund rejestrował w pamięci ciepłe tony dwóch bezczynnych postaci kobie- cych, zieleń surmii i zieleń trawy, jaskrawy karmin kokardy, róż porosłego sędziwym bluszczem muru w ty- le. Potem odwrócił się i przeszedł z powrotem do drzwi wejściowych, bardziej rozbawiony niż zakłopotany. Zno- wu pomyślał o Beth. Jakże by ją zachwyciło to jego natychmiastowe zatopienie się w legendzie: zbereźny stary faun i jego słynne popołudnia. Bez trudu zauważył to, co zaintrygowany przeoczył poprzednim razem. Na kamiennej posadzce za jednym z węgarków stał mosiężny dzwonek. Podniósł go, za- dzwonił — i natychmiast tego pożałował, gdyż ostry brzęk rodem ze szkolnego podwórka rozdarł ciszę domu, słoneczny bezruch. A skutek był żaden; nie usłyszał kroków na górze, nie otworzyły się drzwi na końcu długiej izby, w której się znajdował. Zaczekał na progu. Upłynęło może pół minuty, po czym jedna z dziewczyn, nie wiedział która, pojawiła się w drzwiach do ogrodu 10 i zmierzała ku niemu. Miała teraz na sobie prostą białą galabrję z bawełny. Szczupła, wzrostu trochę poniżej średniego, po dwudziestce. Kasztanowozłote włosy i re- gularne rysy, oczy dość duże, bosa. Bez wątpienia An- gielka. Zatrzymała się jakieś sześć metrów od niego, przy schodach. — David Williams? Wykonał przepraszający gest dłonią. — Spodziewaliście się mnie państwo? — Tak. Nie wykazała inicjatywy, by się przywitać. — Przepraszam za wtargnięcie. Brama jest za- mknięta. Potrząsnęła głową. — Wystarczy pociągnąć. Za kłódkę. Głupio wyszło. — Nie robiła wcale wrażenia, że jest jej głupio. — Henry śpi. — W takim razie proszę go, broń Boże, nie budzić. — Uśmiechnął się. — Przyjechałem trochę za wcześnie. Nie sądziłem, że tak łatwo państwa znaleźć. Przyglądała mu się przez chwilę; chyba oczekiwał cieplejszego powitania. — Jest nie do życia, jeśli się nie zdrzemnie po obiedzie. Wykrzywił twarz w uśmiechu. — Wziąłem za dobrą monetę to, co napisał w liście, że mogę się tu zatrzymać, ale jeśli... Wyjrzała na dwór przez drzwi, po czym znów skiero- wała wzrok na jego twarz, z wyrazem obojętnego zapyta- nia. — A żona? Wyjaśnił, że Sandy tuż przed wyjazdem dostała ospy. — W piątek leci do Paryża. O ile córka nie będzie bardzo chora. Odbiorę ją z lotniska. Znów zmierzyła go swymi trzeźwymi oczyma. — Czyli pokazać panu pokój? — O ile... — Nie ma sprawy. Od niechcenia pokazała mu dłonią, by szedł za nią i odwróciła się ku schodom. Bezpośrednia, blada i nie- zwykle skromna, zważywszy wcześniejsze okoliczności. — Piękna izba — powiedział. 11 Dotknęła poczerniałej od upływu lat balustrady. — Piętnastowieczna. Podobno. — Nie patrzyła ani na niego, ani na izbę. Nie pytała też o nic, jakby przyszedł zza miedzy. Na górze schodów skręciła w korytarz na prawo. Środkiem biegła plecionka z sitowia. Otworzyła drugie z kolei drzwi i stanęła w progu ze świecą w dłoni, przyglądając mu się wyczekująco jak właścicielka ho- telu, w którym spędził poprzednią noc. Spodziewał się niemal, że zaraz usłyszy cenę. — Łazienka jest obok. — Cudownie. Pójdę tylko po samochód. — Jak pan chce. Zamknęła drzwi. Była w niej jakaś nadnaturalna powaga, niemal wiktoriańska, pomimo galabii. Gdy szli korytarzem ku schodom, spytał z przymilnym uśmie- chem: — A pani jest... — Henry mówi na mnie Myszą. Nareszcie odrobina zgryźliwości w jej twarzy. A może wyzwanie, nie był pewien. — Od dawna go pani zna? — Od wiosny. Spróbował zaskarbić sobie trochę współczucia. — Wiem, że on nie przepada za takimi imprezami. Leciutko wzruszyła ramionami. — Wystarczy nie dać się wziąć w obroty. On tylko tak pyskuje. Usiłowała mu coś przekazać, w bardzo prosty sposób. Może to, że jeśli przypadkiem widział ją w ogrodzie, powinien wiedzieć, że jej stosunki z gośćmi Henry'ego są jednak bardziej formalne. Choć wzięła na siebie rolę gospodyni, zachowywała się, jakby nie miała z tym domem wiele wspólnego. Gdy zeszli ze schodów, skręciła w stronę ogrodu. — Czekamy na pana. Za pół godziny? Budzę go o czwartej. Znów uśmiechnął się szeroko; ten ton pielęgniarki, nie dbający o to, co świat sobie pomyśli o człowieku, którego nazywała „Henrym" bądź „nim". 12 — Świetnie. — Niech pan się czuje comme chez vous. Dobra? Zawahała się, jakby wiedziała, że jest zbyt chłodna i nieprzenikniona. Pojawił się nawet ledwo zasygnalizo- wany uśmiech powitalny. Po czym odwróciła się i bez- głośnie poszła do ogrodu. Gdy była w drzwiach, przez galabrję na moment przedarło się słońce: ulotny nagi cień. Przypomniał sobie, że nie spytał o psa, lecz przyjął, że ona o tym pomyślała. Usiłował sobie również przypo- mnieć, czy został kiedyś chłodniej przyjęty w obcym domu. Bo przecież nie narzucał się, nie mógł nawet przewidzieć obecności kobiet. Sądził, że starzec ma takie rzeczy już dawno za sobą. Wrócił przez sad do bramy. Nie zwiodła go przynajmniej w tym względzie: wystarczyło lekko pociągnąć i pałąk wyszedł z korpusu kłódki. Podjechał pod dom i zapar- kował samochód w cieniu kasztanowca, wyjął torbę pod- różną, walizkę i dżinsowy garnitur na wieszaku. Idąc na górę, zerknął w stronę ogrodu, lecz obie kobiety naj- wyraźniej zniknęły. W korytarzu na piętrze zatrzymał się, by rzucić okiem na dwa obrazy, które za pierwszym razem zauważył, lecz nie rozpoznał. No jasne, Maximi- lien Luce. Starzec miał szczęście, że je kupił, zanim na rynek sztuki wkroczyła chciwość; mądra inwestycja. Zapomniał o oziębłym powitaniu, jakie mu zgotowano. Pokój był prosto umeblowany. Dwuosobowe łóżko w dość nieudolnej chłopskiej imitacji stylu empirowego, nadjedzona przez korniki orzechowa szafa, krzesło, stary szezlong z wytartą, zieloną tapicerką, lustro w złoconej ramie. Nieco zatęchły pokój, urządzony meblami z lokal- nych wyprzedaży, wyglądał na rzadko używany. Od reszty odstawał podpisany Laurencin nad łóżkiem. Da- vid chciał zdjąć obraz z haka, by mu się przyjrzeć w lepszym świetle, lecz rama była przytwierdzona do ściany. Uśmiechnął się i pokiwał głową; szkoda, że biedna Beth nie mogła przyjechać. Londyńskie wydawnictwo, a ściśle mówiąc — pomy- słodawca całego projektu, ostrzegał Davida, że podczas 13 wyprawy do Coetminais napotka trudniejsze do przeby- cia rafy niż zamknięte na kłódkę bramy. Drażliwość, nazwiska, których nie wolno wymienić, szorstki język, uszczypliwość. Dano mu jasno do zrozumienia, że akurat ten „wielki człowiek" potrafi być zarazem okropnym starym draniem. Jak się zdaje, potrafi być jednak także czarujący —jeśli kogoś polubi. Pod pewnymi względami naiwny jak dziecko, powiedział wydawca. Pod żadnym pozorem nie wdawać się w spory na temat Anglii i Ang- lików, przyjąć do wiadomości, że za młodu wybrał wygnanie i nie znosi, by mu przypominać, co być może utracił. I jeszcze jedno: na książce rozpaczliwie mu zależy. David ma się nie dać zwieść pozorom, że starzec ma za nic opinię w swej ojczyźnie. Pod wieloma względami podróż nie była, ściśle rzecz biorąc, niezbędna. Napisał już wstęp i dobrze wiedział, co ma zamiar powiedzieć. Istniały już duże teksty z katalo- gów, szczególnie z retrospektywy w Tatę w 1969 roku (spóźnionej gałązki oliwnej brytyjskiego świata sztuki), z dwóch niedawnych wystaw paryskich i z nowojorskiej. Myra Levey napisała krótką monografię w serii Współ- cześni mistrzowie, była też korespondencja z Matthew Smithem i trochę przydatnych wywiadów prasowych. Do wyjaśnienia pozostało kilka szczegółów biograficz- nych, lecz i to można było załatwić listownie. Oczywi- ście mógłby, a raczej miałby ochotę wypytać mistrza o niezliczone kwestie artystyczne, lecz ten nigdy nie był w tej dziedzinie zbyt pomocny. Sądząc z jego wcześniej- szych wystąpień, powiedziałby coś beznadziejnie zawoa- lowanego, naumyślnie zwodniczego lub wręcz obceso- wego. Była to zatem głównie okazja, by poznać człowie- ka, któremu poświęcił dużo czasu i którego twórczość, mimo pewnych zastrzeżeń, szczerze podziwiał... a jak przyjemnie będzie potem mówić, że zna go osobiście. W końcu zalicza się teraz bezsprzecznie do największych, w jednym rzędzie z Baconem i Sutherlandem. Nie od rzeczy byłoby nawet stwierdzić, że jest najciekawszy w tym doborowym gronie, choć on sam pewnie powie- działby, że jest najmniej angielski i tyle. Urodzony w 1896 roku, student na londyńskiej Slade 14 za wspaniałych czasów Steersa i Tonksa, podczas zacią- gu w 1916 roku charakterystyczny wojujący pacyfista, od 1920 roku w Paryżu (a w sensie duchowym na dobre poza Anglią), po czym przez ponad dziesięć lat w dziwa- cznej — gdyż sama Rosja zwróciła się ku socreali- zmowi — ziemi niczyjej pomiędzy surrealizmem a komu- nizmem, Henry Breasley musiał czekać jeszcze dziesięć lat na uznanie w kraju, które przyszło podczas jego pięcioletniego „wygnania z wygnania" w Walii podczas drugiej wojny światowej, gdy wystawił swe rysunki z hiszpańskiej wojny domowej. Jak większość artystów Breasley znacznie wyprzedził polityków. Dla Brytyj- czyków londyńska wystawa jego prac z lat 1937—1938 była w 1942 roku zrozumiała. Oni już też się przekonali, na czym polega wojna i jakim gorzkim szaleństwem była pobłażliwość w stosunku do międzynarodowego faszyz- mu. Bardziej inteligentni widzowie wiedzieli, że w jego relacji z hiszpańskiej tragedii nie było nic proroczego. Rysunki te zrodziły się prosto z ducha Goi. Ich siła oddziaływania, sprawność formalna i wnikliwość rysun- ku były jednak bezsporne. Zaznaczył więc swą obecność, a prywatnie dał się poznać jako osoba „trudna". Nim w 1946 roku wrócił do Paryża, w kraju silnie zakorzeniła się legenda o czarnej żółci, którą bryzgał na wszystko co angielskie czy konwencjonalnie mieszczańskie — zwła- szcza jeśli miało to coś wspólnego z oficjalnymi po- glądami na sztukę bądź z jej publicznym zarządzaniem. Przez kolejne dziesięć lat „narodowa" świadomość jego istnienia nie uległa większym zmianom, lecz zaczęto kolekcjonować jego obrazy, a w Paryżu i Londynie rosła grupa wpływowych wielbicieli jego twórczości. Jak wszyscy inni malarze europejscy ucierpiał na błyskawi- cznym przejęciu roli arbitra malarskich wartości przez Nowy Jork. W Anglii nigdy do końca nie wykorzystał siły uderzeniowej rysunków hiszpańskich, ich słynnego „czarnego sarkazmu". W swej twórczości wykazywał jednak coraz większą dojrzałość i opanowanie materii malarskiej. W tym okresie powstała większość aktów i wnętrz. Ujawnił się ukryty przez długie lata pod powierzchnią humanista, lecz publiczność jak zawsze 15 bardziej interesowały smaczki artystowskie—opowieści o pijaństwach i kobietach, zawarte w atakach na jego osobę, jakie w nieregularnym rytmie przypuszczały brukowe i nacjonalistyczne gazety. Jednakże pod koniec lat pięćdziesiątych ten styl bycia trącił już myszką. Pogłoski i fakty dotyczące jego zatwardziałości w wy- stępku, jak na przykład jego pogarda wobec ojczyzny, stały się komiczne... a nawet przyjemnie autentyczne dla pospolitych umysłów, z ich skłonnością do utożsamiania barwnego życiorysu z wartościową twórczością, z ich niezrozumieniem, że pomimo odciętego ucha Van Gogha sztuka może być najwyższym przejawem zdrowia psy- chicznego, a nie banalnym melodramatem. Nie należy ukrywać, że Breasley bez widocznego sprzeciwu przyjął narzuconą mu rolę. Jeśli ludzie mieli ochotę być epato- wani, z reguły epatował. Bliżsi znajomi wiedzieli jednak, że wbrew powtarzającym się z rzadka wybuchom eks- hibicjonizmu bardzo się zmienił. W 1963 roku kupił stary manoir w Coetminais i wy,- rzekł się swego umiłowanego Paryża. Rok później ukaza- ły się jego ilustracje do Rabelais'go, ostatnia praca czysto rysunkowa, niskonakładowe wydanie, które od tego czasu stało się jedną z najcenniejszych tego rodzaju książek naszego stulecia. W tym samym roku namalował pierwszy z obrazów należących do najnowszego okresu swej twórczości, które miały mu przynieść niepodważal- ną renomę międzynarodową. Choć zawsze odrzucał ideę interpretacji mistycznej — a poza tym pozostało w nim wystarczająco dużo z dawnego lewaka, by z góry za- rzekać się jakiejkolwiek intencji religijnej — wielkie, dosłownie i w przenośni, płótna zdominowane zieleniami i błękitami miały swe korzenie w Henrym Breasleyu, którego istnienia świat wcześniej nie podejrzewał. Tak jakby odkrył, kim naprawdę jest, znacznie później niż większość artystów o jego umiejętnościach warsztato- wych i doświadczeniu. O ile nie został zupełnym odlud- kiem, przestał być etatowym enfant terrible. Sam okreś- lił kiedyś nowe obrazy jako „sny". Rzeczywiście poja- wiał się w nich element jego twórczości z lat dwudzies- tych, a mianowicie skłonność do anachronicznych ze- 16 stawień. Innym razem nazwał je tapiseriami, jakby na potwierdzenie czego atelier w Aubusson wykonywało tkaniny według jego projektów. Sprawiały wrażenie — „nieprawdopodobne połączenie Samuela Palmera z Chagallem", jak napisał pewien krytyk w recenzji z retrospektywy w Tatę — eklektyzmu w pełni zasymilo- wanego w swoisty styl, co było widoczne przez całą jego karierę, lecz dopiero w Coetminais zostało uchwycone i zaakceptowane przez krytykę. Domieszka Nolana, mimo tematyki znacznie mniej określonej, bardziej ta- jemniczej i archetypicznej... Często posługiwano się sło- wem „celtycki", w odniesieniu do powracającego moty- wu lasu, enigmatycznych postaci i zdarzeń. Sam Breasley częściowo to potwierdził, gdy ktoś ośmie- lił się spytać o najważniejsze źródło jego twórczości — i od razu otrzymał częściowo szczerą odpowiedź: Pisanel- lo i Diaz de la Pena. Nie trzeba dodawać, że wzmianka o Diazie i barbizończykach była autoironiczna. Naciska- ny o Pisanella, Breasley wymienił jednak obraz z Galerii Narodowej w Londynie, Wizję Św. Eustachego, i wyznał, że obraz ten prześladował go przez całe życie. Podobieńs- twa wydawały się stanowczo znikome, lecz wkrótce zwrócono uwagę, że Pisanello i jego czternastowieczni mecenasi mieli fioła na punkcie legend arturiańskich. Tym, co sprowadziło młodego Davida Williamsa (uro- dzonego w 1942 roku, roku pierwszego sukcesu Breas- leya w Anglii) do Coetminais we wrześniu 1973 roku był właśnie ten ostatni aspekt twórczości starego malarza. Przed retrospektywą w Tatę nie odczuwał specjalnego zainteresowania Breasleyem, lecz gdy oglądał obrazy, uderzyły go pewne cechy wspólne ze sztuką, a raczej stylem, który go zawsze interesował jako uczonego — z międzynarodowym gotykiem. Dwa lata później ujął dostrzeżone podobieństwa w eseju. Wysłano gratisowy egzemplarz pisma Breasleyowi, co jednak nie spotkało się z żadną reakcją z jego strony. Prośba wydawców o napisanie biograficznego i krytycznego wstępu do Twórczości Hary’egio Breasleya (z dodatkową informa- cją, że wybór autora spotkał się z aprobatą malarza) była dla niego dużym zaskoczeniem. Nie był to całkiem przypadek nie znanego nikomu młodzieńca, który odwiedza starego mistrza. Oboje ro- dzice Davida byli architektami, nadal czynnymi jako zespół małżeński o pewnej renomie. Ich syn za młodu wykazał się naturalnymi zdolnościami i wnikliwym wy- czuciem koloru, a wychowywał się w środowisku jak najbardziej przychylnym sztuce. Z czasem poszedł na Akademię i zdecydował się ostatecznie na malarstwo. Na trzecim roku był studencką gwiazdą, malując obrazy znajdujące nabywców. Był rzadkim okazem pod jeszcze jednym względem: w przeciwieństwie do większości studentów umiał wyrażać swe myśli słowami. Wychował się w domu, gdzie sztuka współczesna i jej problemy były stale śledzone i omawiane. Umiał mówić i pisać. Posiadał sporo autentycznej znajomości historii sztuki, nie opar- tej wyłącznie na osobistych upodobaniach, w czym po- mogły mu liczne wyjazdy do Toskanii, gdzie rodzina miała zaadaptowane gospodarstwo. Był świadom, że los mu sprzyja i że może to budzić zawiść jego rówieśników, gorzej obdarowanych przez naturę i społeczeństwo. Za- wsze chciał być lubiany, toteż wyrobił w sobie maniery będące wypadkową szczerości i taktu. I rzeczywiście był całkiem lubianym studentem, a później nauczycie- lem i wykładowcą — nawet ofiary jego krytycznego pióra nie żywiły do niego wyłącznie urazy. Nie niszczył nikogo dla samej przyjemności niszczenia. Bardzo rzad- ko się zdarzało, żeby nie znalazł czegoś godnego po- chwały w jakimś artyście czy wystawie. Z własnego wyboru po ukończeniu studiów pracował przez rok w Instytucie Courtauld. Przez następne dwa lata prowadził ćwiczenia z malarstwa i wykładał wstęp do estetyki. Jego własna twórczość znalazła się pod wpływem op-artu i Bridget Riley, co nadało rozpędu jego karierze. Został bowiem jednym ze znośnych młodych substytutów kupowanych przez tych, których nie stać było na obrazy Riley. Nawiązał wtedy (czyli w 1967 roku) romans ze studentką trzeciego roku, który wkrótce oka- zał się czymś poważniejszym. Pobrali się i kupili, z pomocą rodzicielską, dom w Blackheath. David postanowił spraw- dzić, czy utrzyma się wyłącznie ze sprzedaży swych 18 obrazów, jednakże pojawienie się Aleksandry, pierwszej z jego dwóch córeczek, jak również wiele innych spraw — na przykład lekkie zachwianie wiary we własną twór- czość, w której zaczął odchodzić od wpływów Riley — skłoniło go do poszukiwania dodatkowych źródeł do- chodu. Nie miał ochoty wracać do ćwiczeń, zaczął jednak znowu wykładać. Przypadkowo poznana osoba poprosi- ła go o napisanie recenzji. Rok później stało się to na tyle intratne, że mógł zrezygnować z wykładów. Od tej pory takie właśnie wiódł życie. Jego własna sztuka, wyzwolona spod kurateli op- -artu, na tyle zyskała na renomie, że w katalogach wystaw pojawiało się przy jego nazwisku mnóstwo czerwonych gwiazdek. Choć pozostał artystą w pełni abstrakcyjnym w potocznym znaczeniu tego słowa (we- dług najnowszego żargonu był kolorystą), zdawał sobie sprawę, że skłania się ku naturze i odchodzi od przerafi- nowanej fazy ,,rileyowskiej". Jego obrazy odznaczały się techniczną precyzją, solidną konstrukcją architektonicz- ną odziedziczoną po rodzicach oraz wyrazistą subtel- nością tonalną. Brutalnie mówiąc, dobrze się kompono- wały na ścianach mieszkań, co było jedną z przyczyn (znaną mu i akceptowaną), dla których ludzie je kupowa- li. Druga przyczyna była taka, że stosował mniejsze wymiary niż większość malarzy nieprzedstawiających. Tę cechę prawdopodobnie także nabył od ojca i matki: nie żywił uznania dla zaoceanicznego monumentalizmu, obrazów malowanych bezpośrednio do olbrzymich sal muzeów sztuki współczesnej. Nie był też osobą, która wstydzi się myśleć o swych obrazach pod kątem miesz- kań i domów, dla odbiorcy prywatnego, na wybraną przez niego samego skalę. Choć nie lubił pretensjonalności, nie był jednak wcale pozbawiony ambicji. Nadal zarabiał więcej swym malar- stwem niż pisaniem, co wiele dla niego znaczyło. Wiele dla niego znaczyła także pozycja, jaką zajmował pośród malarzy swego pokolenia. Choć brzydziła go sama myśl o współzawodnictwie, bacznie śledził dokonania rywali i wszelkie publiczne o nich wypowiedzi. Budziło to w nim lekkie wyrzuty, więc w publicznych wypowiedziach, i i» jakie stanowiły jego własne recenzje, zbyt wyrozumiale oceniał tych, których konkurencji najbardziej się oba- wiał. Jego małżeństwo było bardzo udane, nie licząc jed- nego krótkiego okresu, w którym Beth zbuntowała się przeciw „macierzyństwu ustawicznemu" i wywiesiła proporzec ruchu wyzwolenia kobiet. Teraz jednak miała na koncie ilustracje do dwóch książek dla dzieci, trzecie zamówione, a czwarte w perspektywie. David zawsze podziwiał małżeństwo swych rodziców. Jego własne zaczęło przybierać te same cechy bezproblemowego kumpelstwa i partnerstwa. Gdy zwrócono się do niego w sprawie wstępu do Breasleya, wziął to za kolejną oznakę, że generalnie wszystko idzie ku dobremu. Przyjechał do Coetminais z jedną tylko małą obawą: że Breasley nie zdaje sobie sprawy, iż on jest mala- rzem — a tym bardziej, jakiego rodzaju malarzem — a nie tylko recenzentem sztuki. Według wydawcy sta- rzec nie zadawał w tej kwestii żadnych pytań. Widział artykuł i ocenił, że „dobrze się czyta", lecz znacznie bardziej leżała mu na sercu jakość koloru reprodukcji w przygotowywanej książce. Pogląd Breasleya, że abs- trakcja jest błędną drogą, był powszechnie znany, więc właściwie nie miał powodu zaprzątać sobie głowy twór- czością Davida. Może jednak złagodził swe stanowisko, choć gdy przyjechał w 1969 roku do Londynu, nie szczędził gromów Victorowi Pasmore'owi. Bardziej pra- wdopodobne, że żyjąc z dala od londyńskiej sceny arty- stycznej, był autentycznie nieświadomy, jakiego tuli do swego łona węża. David miał nadzieję, że zdoła omi- nąć ten temat, a jeśli nie, zagra na wyczucie i spró- buje uzmysłowić staremu, że świat odszedł od tak wąs- kiego pojmowania sztuki. Dowodzi tego choćby to, że on przyjął zlecenie napisania wstępu. Breasley był „twórcą" — a że twórcą czegoś emocjonalnie i sty- listycznie zupełnie odmiennego bądź odległego od jego własnych upodobań i źródeł (De Stijl, Ben Nichol- son i reszta — łącznie z arcyrenegatem Pasmore'em) w sztuce dwudziestowiecznej — to nie miało zna- czenia. 20 David był młodym człowiekiem, nade wszystko tole- rancyjnym, bezstronnym i dociekliwym. Skorzystał z półgodziny, nim Henry zostanie obudzo- ny, aby przyjrzeć się dziełom sztuki na dole. Od czasu do czasu wyglądał przez okno na tyły domu. Na trawie nie było nikogo, w domu panowała taka sama cisza, jak za jego pierwszym przyjściem. W długiej izbie wisiał tylko jeden obraz Breasleya, lecz prócz tego było co podziwiać. Pejzaż rzeczywiście wyszedł spod pędzla Deraina, jak domyślił się David. Trzy piękne rysunki Permeke'a. Ensor i Marąuet. Wczesny Bonnard. Charakterystycznie rozedrgany szkic ołówkiem, nie podpisany, lecz na pew- no Dufy, nie do podrobienia. Potem znakomity Jawlen- sky (jak on się do tego dorwał?), podpisana odbitka przed drukiem Otto Dixa, ładnie skontrastowana z rysunkiem Nevinsona. Dwa Matthew Smithy, Picabia, niewielki obraz kwiatowy, który nie może być niczym innym, jak wczesnym Matisse'em, choć coś w nim nie gra... liczniej- sze były obrazy i rysunki, których David nie umiał przy- pisać żadnemu artyście. Jeżeli pogodzić się z nieobecno- ścią bardziej skrajnych nurtów, miał przed sobą salę sztuki dwudziestowiecznej, dla zdobycia której wiele małych muzeów poderżnęłoby sobie nawzajem gardła. Breasley gromadził zbiory już przed wojną i najwyraź- niej zawsze posiadał jakieś dochody. Jako jedynak na pewno odziedziczył znaczną sumę, gdy w 1925 roku zmarła jego matka. Ojciec, jeden z tych wiktoriańskich jegomościów, którzy zdawali się zarabiać na dostatnie życie bezczynnością, zginął w pożarze hotelu w 1907 roku. Według Myry Levey, on także bawił się po amator- sku w kolekcjonerstwo sztuki. Breasley przyznał sobie najpocześniejsze — i naj- korzystniejsze — miejsce nad kamiennym kominkiem w środku izby. Zawiesił tam olbrzymie Księżycowe łowy, bodaj najbardziej znany obraz z ouvre powstałego w Coet- minais, obraz, który David miał zamiar szczegółowo omówić i który bardzo chciał kiedyś w samotności przeanalizować — może także po to, by utwierdzić się 21 w przekonaniu, iż nie przecenia przedmiotu swych badań. Poczuł lekką ulgę, że obraz wytrzymał ponowne oględziny — nie widział go na żywo od czasu wystawy w Tatę przed czterema laty — a nawet przewyższał wersje zachowane w pamięci i na reprodukcjach. Podob- nie jak w przypadku wielu innych dzieł Breasleya oczywista była wcześniejsza ikonografia — tym razem Polowanie Uccella i wiele inspirowanych przez nie obrazów. Było to odważne zestawienie, świadome ryzy- ko. Tak jak w rysunkach hiszpańskich Breasley nie krył się z wpływem Goi, a nawet go parodiował, tak tutaj cień Uccella z galerii w Oksfordzie w jakiś sposób pogłębiał i dodawał wyrazu obrazowi, przed którym siedział Da- vid. Cień ten stwarzał podstawowe napięcie w obrazie: za tajemniczością i wieloznacznością (żadnych psów, koni, zwierzyny, tylko mroczne postacie pośród drzew, ale tytuł był potrzebny), za współczesnością wielu elemen- tów powierzchniowych obrazu krył się zarówno hołd, jak i prztyczek w nos bardzo starej tradycji. Nie dało się z całą pewnością orzec, iż jest to arcydzieło, niektóre pociąg- nięcia były zbyt ciężkie, impasto niekiedy zbyt niedbałe, w całości dało się dostrzec jakąś nadmierną statyczność, brak zróżnicowania tonalnego (ale i to da się złożyć na karb Uccella). Był to jednak obraz znaczący, o dużej prezencji, wytrzymywał porównanie z wszystkim, co powstało w powojennym malarstwie brytyjskim. Chyba najbardziej realną jego tajemnicą, podobnie jak i całej serii, było to, że namalował go człowiek w tak podeszłym wieku. Księżycowe Iowy powstały w 1965 roku, gdy Breasley miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Czyli osiem lat wcześniej... I nagle, jakby w celu rozwiązania zagadki, w drzwiach ogrodu pojawił się malarz we własnej osobie i ruszył ku Davidowi. — Williams, witam, witam. Podszedł z wyciągniętą dłonią, w jasnoniebieskich spodniach i ciemnoniebieskiej koszuli, jak studencik z Oksfordu czy Cambridge, i w czerwonej jedwabnej apaszce. Brodę miał zupełnie białą, choć brwi dopiero zaczynały siwieć. Bulwiasty nos, zwodniczo kapryśne 22 usta i szaroniebieskie oczy w wojłokach skóry tkwiły w nadal czerstwej twarzy. Szedł ku niemu z pośpiechem, jakby zdawał sobie sprawę, że nie dopełnił wymogów gościnności. Był niższy i szczuplejszy niż David sądził na podstawie fotogram. — To wielki zaszczyt gościć u pana. — Bez takich. Bez takich. — Potrząsnął Davida za łokieć, uśmiechnął się i zmierzył spojrzeniem, a siwy loczek na czole drgał zarówno przenikliwie, jak i od- stręczająco. — Zajęto się panem? — Tak. Wspaniale. — Niech się pan nie przejmuje Myszą. Jest trochę szurnięta. — Starzec trzymał ręce na biodrach, starając się robić wrażenie człowieka młodego, energicznego, w wieku Davida. — Myśli, że jest Lizzie Siddal. Co ze mnie robi tego koszmarnego włoskiego pacykarza... cholerna obraza, co? David zaśmiał się. — Rzeczywiście zauważyłem u niej pewną... Breasley wzniósł oczy ku górze. — Mój drogi panie. Nawet pan sobie nie wyobraża. Ale cóż. Dziewuchy w jej wieku. Napije się pan herbaty? Tak? Jesteśmy w ogrodzie. Gdy szli w stronę zachodniego końca izby, David wskazał dłonią do tyłu na Księżycowe Iowy. — Cudownie to znowu zobaczyć. Modlę się tylko, żeby drukarnia sobie z tym poradziła. Breasley wzruszył ramionami, jakby go to nie ob- chodziło, lub jakby był nieczuły na zbyt jednoznaczne komplementy. Potem rzucił ku Davidowi jeszcze jedno badawcze spojrzenie. — A pan? Zdolniacha z pana, chodzą słuchy. — Przesada. — Czytałem artykuł. Ci wszyscy faceci, o których nigdy nie słyszałem. Świetne. — Ale od rzeczy? Breasley położył mu dłoń na ramieniu. — Nie jestem uczonym, drogi chłopcze. Zdumiałaby pana moja ciemnota w kwestiach, które pan zna jak cycek swojej matki. Nieważne. Wytrzyma pan jakoś ze mną, dobra? 23 Wyszli do ogrodu. Dziewczyna o przydomku My- szą, nadal bosa i w białej arabskiej szacie, przeszła na ukos przez trawnik z drugiego końca domu, niosąc tacę z przyborami do herbaty. Nie zwróciła na nich uwagi. — Widzi pan? — mruknął Breasley. — Zdałoby się jej przetrzepać dupę. David zagryzł wargi. Gdy podeszli do stołu, ujrzał drugą dziewczynę stojącą na łasze trawy ukrytej za kępą krzewów. Chyba przez cały czas czytała; gdy podeszła z książką w dłoni, zobaczył w trawie z tyłu słomkowy kapelusz z czerwoną kokardą. O ile Myszą robiła wrażenie dziwaczki, o tyle to stworzenie było niedorzeczne. Jeszcze niższa, bardzo chuda, twarz trochę ściągnięta pod burzą rozwichrzonych włosów zrobio- nych na rudo hną. W ustępstwie na rzecz przystojnosci wciągnęła na siebie podkoszulek, na oko męski lub chłopięcy, pofarbowany na czarno. Sięgał zaledwie jej lędźwi. Powieki miała także poczernione. Wyglądała jak szmaciana lalka, znerwicowany strach na wróble, eks- centryczna ulicznica. — To jest Annę — powiedziała Myszą. — Alias Świruska — powiedział Breasley. Breasley pokazał Davidowi ruchem dłoni, by usiadł obok niego. David zawahał się, gdyż brakowało jednego krzesła, lecz Świruska usiadła po menelsku na trawie koło przyjaciółki. Spod czarnego podkoszulka wychynę- ły, a raczej uderzyły po oczach czerwone majtki. Myszą zaczęła nalewać herbatę. — Pierwszy raz w tych stronach, Williams? Pozwoliło to Davidowi na uprzejme, nieudawane uwagi na temat swego nowo nabytego zamiłowania do Bretanii i jej pejzaży. Starcowi przypadło to chyba do gustu, zaczął opowiadać o domu, jak go znalazł, o jego dziejach, dlaczego wypiął się na Paryż. Wcale nie za- chowywał się jak gbur, sprawiał niemal wrażenie, jakby możliwość rozmowy z innym mężczyzną była dla niego rozkoszą. Siedział odwrócony do dziewczyn plecami, zupełnie je ignorując, a David miał narastające poczucie, że wzbudza w nich niechęć. Nie był pewien, z jakiego 24 powodu — czy dlatego, że zwrócił uwagę starca ku sobie, że wprowadził pewną oficjalność, a może po prostu słyszały już to wszystko, co starzec miał mu do powiedze- nia. Znów zadając kłam swej renomie, Breasley roz- wodził się nad krajobrazami Walii", nad swym wczesnym dzieciństwem, przed 1914 rokiem. David wiedział, że matka Breasleya była Walijką, wiedział również o poby- cie w Breconshire podczas wojny, nie spodziewał się jednak, że starzec zachował o tamtych stronach ciepłe wspomnienia, że tęskni do tamtejszych wzgórz. Starzec mówił dziwnym staccato, zarazem stanowczo i niepewnie, posługiwał się przestarzałym slangiem, stale okraszał swój język przekleństwami, język ani intelektualny, ani uczuciowy, mówił raczej jak jakiś ekscentryczny admirał na emeryturze (skojarzenie to przyszło Davidowi do głowy ku jego skrywanemu roz- bawieniu). Te wszystkie wycofane z obiegu manieryzmy brytyjskich klas wyższych zdawały się niebywale rażące w ustach człowieka, którego życie było hurtowym sprze- ciwem wobec wszystkiego, za czym te właśnie klasy wyższe stały. Podobny paradoks dał się dostrzec w pro- stych białych włosach, zaczesanych na czole we fryzu- rę, którą Breasley musiał reaktywować z czasów młodo- ści — a którą już dawno zdyskredytował wśród młodzie- ży Hitler. Zawdzięczał jej swoją chłopięcość, lecz czer- stwa, podszyta cholerycznością twarz i blade oczy wska- zywały na coś znacznie starszego i bardziej niebezpiecz- nego. Jawnie starał się wyjść na znacznie sympatyczniej- szego starego ramola, niż był naprawdę i z pewnością wiedział, że David nie dał się nabrać. Gdyby jednak dziewczyny nie milczały tak zawzię- cie — Swiruska oparła się nawet plecami o krzesło Myszy i wróciła do lektury — David czułby się tylko umiar- kowanie spięty. Myszą siedziała wyniośle w swej białej todze i słuchała, lecz myślami zdawała się być gdzie indziej — może na obrazie prerafaelitów. Kiedy David patrzył w jej stronę, na jej dość ładnej twarzy pojawiał się ledwo dostrzegalny grymas, mający służyć za formalne potwierdzenie, że jest obecna duchem; co sprawiało nieodparte wrażenie, że nie jest. Zapragnął się dowie- 25 dzieć, jak jest naprawdę, nie licząc spraw oczywistych. Nie przewidział tego wszystkiego, z rozmów z wydawcą zrozumiał, że starzec mieszka sam—a ściśle rzecz biorąc, z podstarzałą francuską gospodynią. Podczas podwie- czorku dziewczyny zachowywały się jak posłuszne córki. Tylko raz pokazały pazury. David wspomniał o Pisanellu, o niedawno odkrytych freskach w Mantui, wiedząc, że jest na bezpiecznym gruncie. Breasley widział reprodukcje, wydawał się au- tentycznie zainteresowany relacją i autentycznie nie- douczony (David początkowo podejrzewał kokieterię) w kwestii technik malarstwa ściennego. Ledwo jed- nak David zagłębił się w złożoną problematykę arri- cio, intonaco, sinopie i całej reszty, Breasley prze- rwał mu. — Świruska, dziewczę miłe, na rany Boga skończ czytać tę zasraną książkę i posłuchaj. Podniosła wzrok, odłożyła książkę i złożyła ręce. — Przepraszam. Było to skierowane do Davida, z pominięciem stare- go i.z nie ukrywaną obojętnością: przynudzasz, ale skoro on się uparł... — A jak już używasz tego słowa, to na miły Bóg udawaj, że szczerze. — Nie myślałam, że to do nas. — Nie chrzań. — A poza tym słuchałam. Mówiła lekkim cockneyem, zdartym i agresywnym. — Nie bądź taka bezczelna, do cholery. — Słuchałam. — Nie chrzań. Skrzywiła się, zerknęła do góry na Myszę. — Hen-rii. David uśmiechnął się. — Co pani czyta? — Drogi chłopcze, nie mieszaj się do tego. Jeśli nie masz nic naprzeciwko. —Pochylił się do przodu i wycelo- wał w dziewczynę palcem. — Teraz już dość. Dokształć się trochę. — Tak, Henry. 26 — Tak pana przepraszam, mój drogi. Kontynuuj, proszę. Ów drobny incydent wywołał nieoczekiwaną reakcję ze strony Myszy. Dyskretnie skinęła Davidowi głową za plecami Breasleya. Nie wiedział, czy chce mu powie- dzieć, że to normalne, czy też, że powinien czym prędzej lecieć z tematem, zanim rozpęta się porządna awantura. Odniósł jednak wrażenie, że Myszą słucha go teraz z odrobinę większym zainteresowaniem. Zadała nawet pytanie, najwidoczniej wiedziała coś o Pisanellu. Starzec musiał o nim mówić. Wkrótce potem Breasley wstał i zaprosił Davida do swojego „warsztatu" w budynkach za ogrodem. Dziew- czyny nie ruszyły się. Idąc za Breasleyem przez sklepio- ną bramę w murze, David odwrócił głowę i zobaczył, jak opalona postać w czarnym podkoszulku podnosi książkę. Starzec mrugnął do niego, gdy szli po żwirze w stronę rzędu zabudowań po lewej. — Zawsze to samo. Wpuść sukę do łóżka, to zaraz jej się zdaje, że wszystko może. — Studentki? — Myszą tak. A druga za kogo się uważa, Bóg jeden wie. Wyraźnie jednak nie miał ochoty o nich mówić; jakby były zwykłymi ćmami zwabionymi do jego świecy, parą dużej klasy fanek. Zaczął opowiadać o remontach i zmianach, jakie przeprowadził, o poprzednim prze- znaczeniu budynków. Weszli przez sień do głównej pracowni, stodoły z usuniętym piętrem. Długi stół za- słany szkicami i kartonami przy nowoczesnym oknie wychodzącym na żwirowane podwórze; stół z farba- mi, znajome zapachy i przybory; no i królujący nad całą przestrzenią, na końcu stodoły, kolejny egzemplarz z serii coetminajskiej, ukończony w około trzech czwar- tych — płótno dwanaście na sześć stóp na specjalnie wykonanej sztaludze, ze stopniami na kółkach, z których można dosięgnąć górnej części obrazu. Sceneria była znów leśna, lecz z polaną w środku, zaludnioną znacznie tłumniej niż zwykle, słabsze niż zazwyczaj wrażenie morskiej toni, wszystko pod pierwszej klasy granatem, 27 niemal czernią, która skutecznie sugerowała zarazem noc i dzień, upał i burzę, zagrożenie ciążące nad czyn- nikiem ludzkim. Tym razem natychmiast dostrzegł (bo był już na to wyczulony) odniesienia do rodziny Breughlów, a nawet subtelne autocytaty z Księżycowych łowów w domu. David uśmiechnął się do malarza. — Mogę liczyć na jakieś podpowiedzi? — Może Kermesse? Jeszcze nie wiem. — Starzec wpatrywał się w obraz. — Gra nieśmiałą, wyczekującą, wiesz, te sprawy. — Mnie się wydała bardzo porządną dziewczyną. — Muszę mieć wokół siebie kobiety. Czuję wtedy cykliczność. Krwawienie, te rzeczy. Wiem, kiedy mam nie pracować. Reszta jest mało ważna. — Spojrzał na Davida. — Ale pan to wszystko wie. Też malarz, co? David wziął wewnętrzny wdech i pospiesznie prze- skoczył przez zdradliwy temat. Wyjaśnił, że dzielą z Beth pracownię, więc rozumie, co Breasley miał na myśli. Starzec rozpostarł ramiona, że niby zgadza się z przed- mówcą. Wydawał się też życzliwie nie zainteresowany drążeniem sprawy twórczości Davida. Odwrócił się i usiadł na taborecie koło stołu pod oknem, potem sięgnął po martwą naturę, rysunek ołówkiem przedstawiający polne kwiaty: szczęcie i osty rozrzucone po stole. Naryso- wane zostały z godną podziwu, choć raczej bezduszną precyzją. — Myszą. To już jest jakaś ręka, nie sądzi pan? — Dobra kreska. Breasley pokazał ruchem głowy w stronę wielkiego płótna. — Biorę ją do roboty głupiego. — Przy tej skali... — Bystra dziewucha, Williams. Nie daj się pan zwieść pozorom. I nie kpij z niej. — Starzec wpatrywał się w rysunek. — Zasługuje na coś lepszego. — Po chwili: — Nie dałbym sobie bez niej rady. — Jestem pewien, że dużo się przy panu uczy. — Wiem, co ludzie mówią. Żeby w moim wieku... Stary rozpustnik, te sprawy. 28 David uśmiechnął się. — Już tak nie mówią. Breasley zdawał się jednak nie słyszeć. — Mam to gdzieś, zawsze miałem. Można mieć za- strzeżenia dopiero, gdy człowiek zacznie wykorzystywać je duchowo. Zaczął mówić o starzeniu się, zwrócony ku obrazowi: wbrew temu, co się sądziło w młodszym wieku, wyobraź- nia, zdolność poczęcia, nie martwieje. Spada tylko fizycz- na i psychologiczna wytrwałość, by wykonać poczęte dzieło. Tu potrzeba pomocy. Wyznając to, zdawał się zawstydzony. — „Rzymskie miłosierdzie". Zna pan to? Stary pryk ssie cycka jakiejś młódce. Często o tym myślę. — Nie wierzę, że to takie jednostronne, jak pan twierdzi. — David wskazał na rysunek kwiatów. — Na studiach artystycznych u nas nikt by jej czegoś takiego nie nauczył. — Myśli pan? — Jestem pewien. Większość z nich w ogóle nie umie rysować. Breasley gładził swe białe włosy; znów wydawał się niemal wzruszająco chłopięcy, pozbawiony pewności siebie. David poczuł, że działa na niego urok tej bardziej nieśmiałej, ale i bardziej szczerej istoty, która kryła się za wulgarnym językiem i manierami. Istoty, która wyraź- nie postanowiła mu zaufać. — Powinienem ją stąd przegonić, ale nie mam od- wagi. — Nie ona o tym decyduje? — Nic panu nie powiedziała? Kiedy pan przyjechał? — Bardzo dobrze odegrała rolę anioła stróża. — To na złość mnie. Powiedziane to było z domieszką posępnej zgryźliwo- ści. I pozostało nieodgadnione, gdyż starzec wstał w na- głym przypływie energii i lekko, jakby przepraszająco, dotknął ramienia Davida. — Do diabła z tym. Pana interesuje malarstwo. David spytał o wstępne fazy powstawania obrazu. — Metoda prób i błędów. Dużo rysuję. Patrz pan. 29 Zaprowadził Davida na drugi koniec stołu. Szkice robocze zostały wykonane z tym samym dziwnym połą- czeniem lękliwości i stanowczości, którą okazał, mówiąc o dziewczynie — jakby obawiał się krytyki, a zarazem w ogóle się na nią nie nastawiał. Nowy obraz, jak się zdaje, wyrósł z bardzo mglistego wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, wspomnienia wyjazdu do wesołego miasteczka, nie pamiętał już gdzie, miał pięć lub sześć lat, długo się na to cieszył i przeżył bardzo intensywnie, nadal pamiętał tę obezwładniającą chęć — wspomnienie zdawało się ciężkie od pragnie- nia — by doświadczyć każdego namiotu, każdego wozu, wszystko zobaczyć, wszystkiego zakosztować. Potem burza z piorunami, której zbliżanie się na pewno do- strzegli wszyscy dorośli, lecz z jakiegoś powodu dla niego burza była szokiem i zaskoczeniem, straszliwym roz- czarowaniem. Wszystkie zewnętrzne znamiona wesołe- go miasteczka stopniowo znikały ze szkiców roboczych, znacznie bardziej rozbudowanych i zróżnicowanych, niż się David spodziewał, a z finalnego imago zostały cał- kowicie wyrugowane. Tak jakby nieudolna dosłowność, po- jęciowy odpowiednik tego, co starzec mówił, musiała zostać powoli zamordowana w wyniku stałego prze- twarzania kompozycji i odchodzenia od słów. Opowieść tłumaczyła jednak dziwną duszność obrazu, bezpostacio- wą świetlistość w jego centrum. Odniesienia metafizycz- ne, maleńkie planety światła pośród nieskończonych nocy i cała reszta, pozostały może odrobinę zbyt oczy- wiste. Wszystko raczej zbyt mroczno-klasyczne. Gdy ująć treść obrazu w słowa, ostawał się tylko pesymistycz- ny truizm o kondycji ludzkiej. Jednakże ton, nastrój wypowiedzi niosły ze sobą silne przekonanie — co wy- starczało, by David przemógł w sobie osobiste uprzedze- nie wobec jawnej zawartości literackiej w malarstwie. Rozmowa wypłynęła na szersze wody: David zdołał ją skierować ku przeszłości, życiu we Francji w latach dwudziestych, przyjaźni Breasleya z Brakiem i Matthew Smithem. Cześć, jaką Breasley żywił wobec tego pierw- szego, od dawna nie była tajemnicą, lecz starzec nie chciał co do tego pozostawić żadnych wątpliwości. Róż- 30 nica między Brakiem a Matisse'em i „ekipą" była taka, jak między wielkim człowiekiem a dużymi chłop- cami. — Wiedzieli o tym. On też. Wszyscy to wiedzą, tylko tak zwany cały świat o tym nie wie. David nie sprzeczał się. Do grupy malarzy, która nie dorastała Braque'owi do pięt, starzec dołączył Kutassa, ale liczba wulgaryzmów spadła. Zniknęła też maska niewiedzy, a wyłoniła się ukryta pod spodem twarz starego kosmopolity. David zaczynał podejrzewać, że ma do czynienia z papierowym tygrysem, a w każdym razie z tygrysem, który był groźny, zanim David się narodził. Rzadkie nutki agresji wynikały z żałośnie przestarzałego pojęcia o tym, co ludzi szokuje, jakie czerwone szmaty budzą w nich wściekłość. Odwracając tę metaforę, moż- na powiedzieć, że starzec był jak matador, który próbuje rozdrażnić ślepego byka. Tylko nadęty bufon obruszyłby się na te naiwne prowokacje. Tuż przed szóstą spacerowali z powrotem do domu. Dziewczęta znowu gdzieś zniknęły. Breasley oprowadził Davida po izbie na dole. Poszczególnym pracom towa- rzyszyły anegdoty, a niekiedy nie znoszące sprzeciwu oceny. Pewien sławny twórca został skarcony za banal- ność, „cholerną łatwiznę". — Takich się maluje tuzin dziennie. Tylko jemu się nie chciało, i to go ocaliło. Kolejny wylew szczerości nastąpił, gdy David spytał o motywy zakupu obrazów. — Inwestycja, drogi chłopcze. Ubezpieczenie. Nigdy nie myślałem, że moje rzeczy osiągną jakąś cenę. A co pan powiesz o tym facecie? Zatrzymali się przed niewielkim obrazem kwiatowym, który przedtem David ostrożnie przypisał Matisse'owi. — Potem malował już tylko chłam. Nie było to dla Davida żadną wskazówką, w tym towarzystwie. Uśmiechnął się. — Poddaję się. — Miro. Z 1915. — Dobry Boże. — Smutna sprawa. 31 Potrząsnął głową, jak nad grobem kogoś, kto zmarł w kwiecie wieku. Były też inne drogocenności, których David nie ziden- tyfikował: Serusier, wybitny gauguinowski pejzaż Fili- gera... lecz gdy dotarli do końca izby, Breasley otworzył drzwi. — Tutaj mam większego artystę, Williams. Zoba- czysz. Przy kolacji. Drzwi wiodły do kuchni. Siwowłosy mężczyzna z kan- ciastą szczęką siedział przy stole i obierał warzywa, starsza kobieta z uśmiechem odwróciła się od nowoczes- nego pieca, David został przedstawiony: Jean-Pierre i Mathilde, którzy zajmują się domem i ogrodem. Był także duży wilczur, którego Breasley uciszył. Na imię ma Macmillan, do rymu z Villon, gdyż, jak wyjaśnił Breasley z żachnięciem, taki sam z niego „stary oszust". David po raz pierwszy usłyszał, jak starzec mówi po francusku, co brzmiało dziwnie obco, ale płynnie i bez śladu akcentu. Przypuszczalnie obcym językiem jest teraz dla niego angielski. David domyślił się, że rozmowa dotyczy wieczornego menu. Breasley unosił pokrywki i pociągał nosem, jak oficer podczas inspekcji mesy. Potem starzec dokonał oględzin szczupaka i opowiadał jakąś historię, zdaje się, że go złowił tego popołudnia, był z nim pies i chciał rzucić się na rybę, gdy wylądowała na brzegu. Breasley pochylił się i pogroził psu palcem, ma oszczędzać zęby na złodziei. David ucieszył się, że przyje- chał pod nieobecność psa na terenie posiadłości. Odniósł wrażenie, że wieczorna wizyta w kuchni stanowi swego rodzaju rytuał. Swojska, domowa atmosfera, spokojna francuska para stanowiły kojący kontrast z mgliście perwersyjną nutą, jaką wprowadziła obecność dwóch dziewczyn. Gdy wrócili do długiej izby, Breasley przykazał Davi- dowi, by czuł się jak u siebie. On musi coś napisać. Spotkają się znowu na aperitif o wpół do ósmej. — Mam nadzieję, że nie obowiązują stroje wieczorowe? — W tym domu hołdujemy wolności, drogi chłop- cze. Można przyjść na golasa, jeśli pan chce. — Mrugnął okiem. — Dziewuchom się spodoba. 32 David wykrzywił usta w uśmiechu. — Dobra. Starzec pożegnał go, unosząc dłoń i ruszył ku scho- dom. W połowie drogi do góry odwrócił się i powiedział: — Świat to nie tylko nagie cyce, co? Dyskretnie odczekawszy parę minut, David też po- szedł na górę. Usiadł na szezlongu i spisywał notatki. Szkoda, że nie można starego bezpośrednio cytować. Jednak pierwsze dwie godziny okazały się bardzo po- żyteczne, a będzie ich więcej. Po chwili podszedł do łóżka i położył się, z rękami pod głową, wpatrzony w sufit. Pokój był nagrzany, bez powietrza, choć otworzył okien- nice. Dziwne, ale poczuł wreszcie lekkie ukłucie osobi- stego rozczarowania Breasleyem. Trochę za dużo pozer- stwa, udawania starego satyra, zbyt duży rozdźwięk między twórcą a sztuką. Błąkała mu się też po głowie drobna przykrość, choć starał się nie dopuszczać do siebie tego tematu: starzec nie pytał go o jego własne prace. Była to oczywiście tylko absurdalna reakcja na rozbuchany egocentryzm, niewolna jednak od zawiści... ten cudowny stary dom, pracownia, zbiory, przenikający dom smaczek odrobinę drapieżnej dwuznaczności w ze- stawieniu z nie będącą go w stanie niczym zaskoczyć Beth i dzieciakami; odludność tego wszystkiego, odmien- ność, tajemnicze przebłyski szczerości, patyna... płod- ność, całodniowa wyprawa przez kraj, tyle dojrzewają- cych jabłek. Czuł jednak, że jest niesprawiedliwy wobec Beth, która w końcu zachowała się bardziej odpowiedzialnie niż on podczas gorączkowych dyskusji w poniedziałek rano, gdy ospa Sandy z hipotezy przeszła w pewnik. Zdążyła już do nich przyjść matka Beth, gotowa wszyst- kim się zająć, gdy wyjadą, całkowicie do tego zdolna i chętna, toteż wzięła stronę Davida. Zwyciężyło sumie- nie Beth, odrobina jej krnąbrności — oraz, jak podej- rzewał, resztki moralnego kaca po krótkim buncie prze- ciwko tyranii dzieci po narodzinach Louise. Nawet jeśli nie będzie powikłań, ona zamartwiałaby się, nie wiedząc o tym, lecz David musi jechać, to przecież jego praca. Zaplanowany tydzień w Ardeche, po Bretanii, nadal jest realny. Ostatecznie uzgodnili, gdy w poniedziałek wie- 33 czór wyruszał do Southampton, że jeżeli do czwartku nie przyjdzie do Coetminais telegram, spotkają się następ- nego dnia w Paryżu. Jeszcze przed wyjazdem pobiegł kupić dla niej bilet, który wręczył jej wraz z kwiatami i butelką szampana. Gestem tym zyskał w oczach teścio- wej, lecz Beth była oględniejsza, gdyż w pierwszej re- akcji na chorobę córki niechęć do podróżowania samot- nie była dla niego wyraźnie istotniejsza niż obowiązki rodzicielskie. Jej ostatnie słowa brzmiały jednak: — Wy- baczę ci w Paryżu. Drzwi na górze schodów, w które wszedł Breasley, otworzyły się na krótko i Davida dobiegły dźwięki muzyki, z radia lub z płyty, chyba Vivaldi. Potem znowu cisza. Czuł się jak zwykły przyjezdny, uboczny, tak naprawdę nie chciany. Jego myśli powędrowały na powrót ku dziewczynom. Nie żeby był zaszokowany, iż idą do łóżka ze starcem, czy co tam się robi ze starcami. Przypuszczalnie otrzymywały za swe usługi dobre wyna- grodzenie, zarówno w sensie dosłownym, jak i przenoś- nym. Musiały wiedzieć, jakie ceny osiągają teraz jego prace, już nie mówiąc, ile można by dostać na aukcji za kolekcję. W jakiś natrętny sposób ich obecność drażniła Davida. Na pewno czegoś chcą, wykorzystują słabości starego człowieka. Były jak parawan przesłaniający tajemnicę, o której jemu nie wolno wiedzieć. Żałował, że nie ma z nim Beth. Zawsze była bardziej bezpośrednia, mniej dbała o to, czy kogoś urazi. Wyciąg- nęłaby z dziewczyn więcej, niż on zdoła. Gdy zszedł na dół, ucieszył się, że jednak postanowił włożyć na siebie coś elegantszego — garnitur dżinsowy, koszula, apaszka na szyję. Ubrana w kremową bluzkę z golfem i długą spódnicę z popeliny Myszą nakrywała do długiego drewnianego stołu na końcu izby. Lampy były zapalone, na dworze zmierzchało. David ujrzał tył białej głowy Breasleya na kozetce koło kominka, a gdy zszedł na dół, zobaczył także czuprynę opartej o jego ramię Świruski. Siedziała niedbale, z nogami na taborecie, i czytała na głos po francusku z jakiegoś czasopisma. 34 Miała na sobie czarną satynową sukienkę bez ramion, z falbankami, w guście hiszpańskim. Dłoń obejmującego ją ramieniem starca wśliznęła się pod materiał i spoczy- wała na lewej piersi dziewczyny. Nie wyjął jej, zobaczyw- szy Davida, tylko uniósł drugą dłoń i wskazał w głąb izby ku Myszy. — Napij się, drogi chłopcze. On również się przebrał, w bladą letnią narzutkę, białą koszulę i purpurową muszkę. Dziewczyna wy- kręciła głowę i łypnęła na Davida, oczy czarne jak węgle, usta jaskrawoczerwone, cieniutki grymas, po czym za- częła powoli tłumaczyć to, co przeczytała, na angielski. David uśmiechnął się, stał przez chwilę zakłopotany, po czym podszedł ku krzątającej się wokół stołu Myszy. Spojrzała na niego chłodno. — Czego się pan napije? — Tego, co państwo. — Noilly Prat? — Świetnie. Podeszła do starej rzeźbionej armoire obok drzwi do kuchni; kieliszki, rząd butelek, miska z lodem. — Cytryny? — Poproszę. Wziął kieliszek i patrzył, jak ona nalewa sobie tego samego; potem jakiś gazowany napój owocowy i wresz- cie whisky... troskliwie szafowaną; przyłożyła nawet do szklanki dwa palce, aby sprawdzić poziom alkoholu, nim dolała taką samą ilość wody sodowej. Jej bluzka, uszyta z luźnego tkanego płótna koloru starej koronki, przez które prześwitywało maleńkimi plamkami nagie ciało, miała długie rękawy, obcisłe w nadgarstkach, i golf; styl edwardiański, raczej skromna i pensjonarska, tyle że, jak wkrótce zdał sobie sprawę, pod spodem nic nie było. Przyglądał się jej z profilu, gdy roznosiła drinki; wyraz twarzy spokojny i kontrolowany. Poruszała się zwinnie, zaprawiona do roli gospodyni. David zastanawiał się, dlaczego starzec odczuwał potrzebę robienia sobie z niej żartów. Za jej powściągliwością krył się raczej dobry smak i inteligencja, a nie głupota. Nie dostrzegał już teraz w niej nic prerafaelickiego, po prostu atrakcyjna laska 35 w stylu z lat siedemdziesiątych... dużo łatwiejsza w kon- takcie niż ten groteskowy przedmiot męskiej chuci na kozetce; znów czytała po francusku. Od czasu do czasu starzec poprawiał jej wymowę, a ona powtarzała jakieś słowo. Myszą zaniosła im drinki, po czym wróciła w miej- sce, gdzie czekał David. Podał dziewczynie jej własną szklankę i poczuł, że wpatruje się w niego przenikliwie i nieco podejrzliwie, jakby odrobinę wkradła mu się w myśli. Potem w milczeniu podniosła ku niemu szklan- kę i upiła trochę. Pomogła sobie drugą ręką. Nareszcie uśmiechnęła się. — Byliśmy do wytrzymania? — Byliście wspaniali. — Proszę mu dać trochę czasu. Wykrzywił usta w uśmiechu. Zdecydowanie zaczyna- ła mu się podobać. Miała ładne rysy, bardzo regularne i proporcjonalne, ładne usta i bardzo czyste, niebiesko- szare oczy, które błyszczały jeszcze jaśniej w zestawieniu z opaloną cerą i nie były już tak pozbawione wyrazu jak po południu. Umalowała je nieco, podkreślając delikat- ny, owalny kształt. Podobała mu się ich bezpośredniość. Jedna z jego teorii zaczęła się chwiać. Nie mógł już uwierzyć, że w jakikolwiek sposób wykorzystują starca finansowo. — Pokazał mi pani rysunki. No, kwiaty. Byłem pod wrażeniem. Spuściła oczy na szklankę, celowo odczekała chwilę, po czym znów spojrzała na niego. — A mnie podobała się pańska wystawa w Redfern zeszłej jesieni. Nie musiał udawać zaskoczonego; jeszcze raz się uśmiechnął. — Nie spodziewałem się. — Byłam dwa razy. — Gdzie pani studiowała? — W Leeds. Tam zrobiłam dyplom. A potem dwa semestry na Akademii Królewskiej. Przybrał wyraz należnego podziwu. — Dobry Boże, w takim razie nie może pani... — Tu więcej się uczę. 36 Spuścił wzrok, to nie jego interes, zdołał jednak zasugerować, że przyjęcie na studia doktoranckie na szalenie wymagającą Królewską Akademię Sztuki nie jest czymś, z czego się łatwo rezygnuje. — Nie ma problemu. Henry wie, że ma szczęście, że tu jestem. Powiedziała to z kolejnym uśmiechem, lecz nie było w nim ani ironii, ani próżności, toteż David podciągnął jej ocenę o jeden stopień. Przedstawiła mu swoje referencje i natychmiast nabrała w jego oczach powagi. Najwidocz- niej mocno się pomylił, został po przyjeździe wpuszczony w maliny. Od razu pojął, że Myszą musi być dla starca realną pomocą w pracowni. I postawił sobie hipotezę: usługi seksualne świadczy druga dziewczyna. — Nowy obraz jest znakomity. Nie wiem, jak on to robi, że ciągle mu wychodzą. — Tak to robi, że myśli tylko o sobie. To podstawa. —*I tego się pani od niego uczy? — Nie. Patrzę. — Powiedział, że czuje wobec pani dużą wdzięcz- ność. — To takie duże dziecko. Potrzebuje zabawek. Jak uczucia. Żeby mógł je potłuc na kawałki. — Ale pani uczuć nie potłukł? Wzruszyła ramionami. — Musimy mu trochę schlebiać. Udawać, że drżymy przed jego reputacją starego satyra. Że sprawił sobie harem. Uśmiechnął się i spuścił wzrok. — Muszę przyznać, że się zastanawiałem, jak tu się sprawy mają. — Nasz ostatni gość usłyszał w dziesięć minut po przyjeździe że poprzedniej nocy Henry posiadł nas obie po trzykroć. Nie wolno panu sprawiać wrażenia, że pan mu nie wierzy. W tej dziedzinie. Zaśmiał się. — Dobrze. — On wie, że nikt mu nie wierzy, ale nie w tym rzecz. — Zrozumiano. Upiła wermutu. 37 — I żeby sobie wszystko do końca wyjaśnić: Annę i ja nie odmawiamy mu tej odrobiny seksu, na którą może się jeszcze zdobyć. Patrzyła mu w oczy. Za szczerością kryła się prośba o wyrozumiałość, a także jakieś ostrzeżenie. Oboje spu- ścili głowy. Wzrok Davida na chwilę spoczął na kształcie nagich piersi pod bluzką. Nie było w niej kokieterii ani śladu wybujałego seksualizmu jej przyjaciółki. Jej pano- wanie nad sobą było tak silne, ze odbierało znaczenie jej urodzie, podszytej nie do końca skrywaną nagością. Jednak podstępnie przykuwało ku niej uwagę. — Zupełnie nie umie się wysłowić. Jak pan musiał sam zauważyć. Trochę dlatego, że mieszka od tak dawna za granicą. Ale to coś głębszego. On musi widzieć i czuć. Zupełnie dosłownie. Cień młodych dziewoi to mało. — Zaczynam rozumieć, jakie miał szczęście. — Podaję panu tylko plusy. — To też rozumiem. Spojrzała ukradkiem na starca, potem znów na Davida. — Jeśli zrobi się wredny, nie wolno się wycofywać, nie znosi tego. Trzeba się wykłócać i nie dać wytrącić z równowagi. — Uśmiechnęła się. — Przepraszam, że się wymądrzam, ale naprawdę go znam. Zakręcił cytryną na dnie szklanki. — Niezupełnie rozumiem, dlaczego mnie tu w ogóle wpuścił. O ile zna moje prace. — Właśnie dlatego pana ostrzegam. Pytał mnie. Mu- siałam mu powiedzieć, bo gdyby się sam dowiedział, byłoby jeszcze gorzej. — Chryste Panie. — Proszę się nie przejmować. Przypuszczalnie rzuci tylko parę złośliwych tekstów. Na które nie musi pan reagować. Obrzucił ją posępnym spojrzeniem. — Podejrzewam, że zwaliłem się na głowę. Zwłasz- cza pani. — Dlatego, że po południu wyglądałyśmy na znudzo- ne? A nie na pilne studentki? Uśmiechała się, a on odwzajemnił jej uśmiech. — Skoro już o tym mowa, to tak. 38 — Jesteśmy zachwycone, że pan przyjechał. Ale nie możemy tego za bardzo okazywać przed Henrym. — Tak, już teraz doskonale rozumiem. Znienacka w jej oczach pojawił się złośliwy chochlik. — Teraz musi się pan nauczyć obchodzić z Annę. Jest trudniejsza ode mnie. Nie zdążyli jednak poruszyć tego tematu. Drzwi od kuchni otworzyły się i do pokoju zajrzała siwa głowa francuskiej gospodyni. — Je peux servir, mademoiselle? — Oui, Mathilde. Je mens vous aider. Poszła do kuchni. Druga dziewczyna wstała i pomo- gła podnieść się z kozetki Breasleyowi. Miała nagie plecy, sukienkę wyciętą absurdalnie nisko. Trzymając się za ręce, przeszli w część izby, gdzie czekał David. Trzeba było jej przyznać duży styl. W jej kroku był kontrolowany wdzięk, coś małpiego, tłumiona żywot- ność, prowokacyjnie sztuczna przy dostojnym chodzie jej siwowłosego towarzysza. David wątpił, czy kiedykol- wiek nauczy się z nią „obchodzić". Tylko jeden koniec stołu był nakryty. Breasley stanął przy krótszym boku, dziewczyna zajęła miejsce po jego prawej stronie. Starzec skinął głową. — Williams, drogi chłopcze. Miał usiąść na prawo od Świruski. Pojawiły się Mathilde i Myszą: waza zupy, taca cruditśs, półmisek z plasterkami kiełbasy w różnych odcieniach różu, mase- lniczka. Zupa była dla Breasleya. Nie usiadł, lecz ze staroświecką kurtuazją czekał, aż Myszą zajmie miejsce przy stole. Gdy usiadła, pochylił się i delikatnie pocało- wał ją w czubek głowy. Dziewczyny wymieniły neutral- ne spojrzenia. Mimo widocznej różnicy w urodzie i in- teligencji była między nimi bliskość, więź, która nie potrzebowała słów. Myszą nalała zupy do stojącego przed starcem talerza. Między dwa guziki w połowie dłu- gości koszuli wsunął dużą serwetę i rozpostarł na kola- nach. Świruska milcząco nastawała, by David pierwszy się obsłużył. Gospodyni poszła w kąt izby i zapaliła lampę olejną, którą przyniosła i postawiła na pustym miejscu naprzeciw Davida. Po drodze do kuchni sięgnęła do 39 kontaktu i światła elektryczne wokół nich zgasły. Świe- ciła się tylko niewidoczna lampa w korytarzu na górze po drugiej stronie izby, wypowijając z mroku urodziwy ukos średniowiecznych schodów. Niknąca blada fosfo- rescencja wieczornego światła na dworze, nad drze- wami; twarze skąpane w niemrawym migotaniu zza mlecznego klosza. Myszą nalała Davidowi, starcowi i so- bie czerwonego wina z butelki bez etykietki. Świru- ska, jak się zdaje, nie piła, i ledwo co jadła. Siedziała wsparta łokciami opalonych nagich ramion na stole, pogryzała surowe warzywa, wpatrzona swymi ciemnymi oczyma w siedzącą naprzeciw Myszę. Nie patrzyła na Davida. Zapadła krótka cisza, gdy wszyscy zabrali się do jedzenia. Jakby czekali na oficjalne otwarcie rozmowy przez Breasleya. David był zresztą głodny i czuł się znacznie bardziej u siebie, odkąd Myszą tak gruntownie oczyściła atmosferę. W świetle lampy wyglądali jak z Chardina, Georgesa de la Toura; obraz przepojony spokojem. Nagle Świruska zakrztusiła się. David łypnął ku niej okiem — to nie warzywa, tylko zduszony chichot. — Idiotka — mruknęła Myszą. — Przepraszam. Zacisnąwszy usta i pochyliwszy głowę, podjęła absur- dalną próbę, by opanować nerwowość. Nagle przycisnęła białą serwetkę do twarzy i skoczyła na nogi. Stanęła pięć czy sześć stóp dalej, plecami do nich. Breasley nie przestał spokojnie jeść zupy. Myszą uśmiechnęła się do Davida. — Nie o pana chodzi. — Zdałoby się jej przetrzepać dupę — mruknął Breasley. Dziewczyna nadal stała, świecąc długim, nagim krę- gosłupem, rudawy zwichrzony cień nad cienką jak u stra- cha na wróble szyją. Potem odeszła jeszcze dalej, w stro- nę kominka, w ciemność. — Myszą jest pana fanką, Williams. Mówiła panu? — Już założyliśmy towarzystwo wzajemnej adoracji. — Bardzo wymagające stworzenie, ta nasza Myszą. David uśmiechnął się. — W ślady Pitagorasa, słusznie? 40 Starzec zajmował się zupą. David poszukał oczyma pomocy dziewczyny. — Henry pyta, czy maluje pan abstrakcję. Podnosząc łyżkę do ust, starzec zdążył mruknąć: — Obstrukcję. — No więc tak. Obawiam się, że maluję. Jeszcze zanim Myszą rzuciła mu szybkie spojrzenie, wiedział, że popełnił błąd. Starzec błysnął uśmiechem. — A czegóż to się obawiamy, drogi chłopcze? — To tylko taki zwrot — powiedział David od nie- chcenia. — Podobno łebskie rzeczy. Wysoce cenione, jak mó- wi Myszą. — Ais ich kann — wymamrotał David. Breasley ponownie uniósł głowę. — Jeszcze raz? Lecz nagle przy krześle zjawiła się Świruska. Niosła trzy pąki chryzantem, zerwane z donicy, którą David wi- dział w kominku. Położyła jedną koło dłoni Davida, drugą koło starca, trzecią koło Myszy. Potem usiadła z rękami na podołku, jak dziecko, które samo zadało sobie karę. Breasley poklepał ją po ramieniu, jak dobry wujek. — Co pan tam mówił, Williams? — Staram się, jak mogę. — Szybko ciągnął dalej. — Miałem raczej pokorną nadzieję, że idę w ślady... — zo- baczył jednak zbyt późno, że pakuje się w kolejny błąd. — Czyje, drogi chłopcze? — Braque'a? Błąd. David wstrzymał oddech. — Ten nonsens z syntetycznym kubizmem? — Ja w tym widzę sens. Starzec przez chwilę nie odpowiadał. Zjadł jeszcze zupy. — Wszyscy za młodu rodzimy bękartów. — David uśmiechnął się i powściągnął język. — Widziałem w Hisz- panii mnóstwo okrucieństw. Nieopisane rzeczy. Taka jest wojna. Nie tylko oni. Nasi też. — Zjadł jeszcze zupy, po czym odłożył łyżkę, poprawił się na krześle i przy- glądał Davidowi. — A po bitwie sobie z zimną krwią namalujemy, łapiesz pan? Ja na to nie idę. 41 — Ostrzegano mnie, panie Breasley. Nagle starzec trochę spuścił z tonu. W jego oczach pojawił się nawet lekki błysk rozbawienia. — Byłeś to wiedział, mój chłopcze. David rozłożył dłonie: wiedział. Odezwała się Myszą: — Henry, chcesz jeszcze zupy? — Za dużo czosnku. — Jest dokładnie taka sama, jak wczoraj wieczorem. Starzec prychnął, po czym sięgnął po butelkę z wi- nem. Swiruska przejechała rozcapierzonymi palcami po włosach, jakby się obawiała, że są przylizane. Z rękami na głowie obróciła się trochę w stronę Davida. — Podoba się panu mój tatuaż? Pod wygoloną pachą miała grafitową stokrotkę. Przez resztę wieczoru David zdołał, w cichym przy- mierzu z Myszą, utrzymać rozmowę z dala od tematu sztuki. Pomogły też potrawy. Quenelles ze szczupaka w sosie beurre blanc były dla niego nowym doświad- czeniem, podobnie jak jagnię prć sals. Mówili o francu- skiej kuchni i umiłowaniu rozkoszy żołądka, potem o Bretanii, o bretońskim charakterze. Znajdowali się w Haute Bretagne, jak został poinformowany David, jest też Basse, czyli Bretagne Bretonnante dalej na zachód, gdzie nadal używa się rdzennego języka. Coet — ozna- cza las lub puszczę, a minais to mnisi. Okoliczny las należał niegdyś do opactwa. Między sobą opuszczali końcówkę, mówiło się po prostu Coet. Rozmawiali głów- nie David i Myszą, która od czasu do czasu zwracała się do Breasleya po potwierdzenie lub dalsze szczegóły. Swiruska z rzadka coś bąknęła. David wyczuł, że dziew- czyny mają różny zakres praw. Myszy wolno być sobą, druga jest tolerowana warunkowo. W rozmowie wyszło, że ona też kiedyś studiowała sztukę. Grafikę, nie malar- stwo. Poznały się w Leeds. Sprawiała jednak wrażenie, że nie traktuje swych kwalifikacji zbyt poważnie, że czuje się w tym towarzystwie kimś podrzędnym. Utoczywszy swą porcję krwi, starzec zdawał się usa- tysfakcjonowany, gotów przynajmniej częściowo powró- 42 cić do nastroju sprzed kolacji. O ile jednak Myszą zdo- łała skierować rozmowę na niewinne tory, o tyle nie umiała poskąpić mu wina. Sama piła bardzo mało, a Da- vid zrezygnował z prób dotrzymania kroku gospodarzo- wi. Z armoire wyjęto drugą butelkę. Nim zjedli, ta również została opróżniona, a oczy Breasleya zaszły mgiełką. Nie wydawał się pijany, sięgał po kieliszek skoordynowanymi ruchami. Tylko oczy zdradzały, że stary demon wziął go we władanie. Odpowiadał coraz krócej, chyba prawie nie słuchał, co się mówi. Myszą poskarżyła się, że nie oglądają filmów i rozmowa zeszła na temat: co David widział ostatnio w Londynie. Wtem starzec wtrącił w pół słowa: — Jeszcze jedną butelkę, Myszą. Spojrzała na niego, lecz on unikał jej wzroku. — Na cześć naszego gościa. Nadal się wahała. Starzec gapił się w pusty kieliszek, potem uniósł dłoń i opuścił na stół. Niezbyt mocno i bez złości, tylko z roztargnionym zniecierpliwieniem. Myszą wstała jednak i podeszła do armoire. Widocznie doszli do punktu, w którym lepiej było ustąpić, niż się spierać. Breasley rozparł się na krześle, wpatrzony w Davida spod siwego loczka, niemal dobrodusznie, jakby z przylepio- nym uśmiechem. Świruska przemówiła do blatu stołu: — Henry, mogę się położyć? Nie zdjął wzroku z Davida. — Czemu? — Chcę poczytać książkę. — Jesteś zasrana cizia. — Proszę cię. — To spieprzaj. Nie spojrzał na nią. Myszą wróciła z trzecią butelką, a Świruska popatrzyła na nią nerwowo, jakby od niej też potrzebowała zgody. Skinęła lekko głową, a potem Da- vid poczuł jej rękę ściskającą go za udo. Świruska sięg- nęła dłonią pod stołem, chyba dla dodania mu otuchy. Wstała, przeszła przez izbę i weszła na schody. Breasley przesunął butelkę w stronę Davida. Nie z grzeczności, lecz w formie wyzwania. — Ja już dziękuję. — Koniak? Calvados? 43 — Nie, dziękuję. Starzec nalał sobie kolejny kieliszek wina. — Wie pan, o czym chce poczytać? — Skinął głową ku schodom. — O maryśce. — Doskonale wiesz, że dała sobie z tym spokój — powiedziała spokojnie Myszą. Pociągnął łyk wina. — Myślałem, że wy, cudowne dzieci, wszystkie ćpacie. David powiedział lekkim tonem: — Ja osobiście nie. — Bo potem nie da się równo przyłożyć linyki, co? — Przypuszczalnie się nie da. Ale ja nie jestem matematykiem. — A jak pan to nazywa? Myszą czekała ze spuszczonymi oczami. Najwidocz- niej nie mogła mu teraz pomóc, tylko jako niemy świa- dek. Nie warto było udawać, że nie wiadomo, do czego odnosi się „to". David odwzajemnił spojrzenie starca. — Panie Breasley, większość z nas odczuwa, że termin abstrakcja jest już całkowicie pozbawiony zna- czenia. Ponieważ nasze pojęcie o rzeczywistości tak bardzo się zmieniło przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Starzec jakby rozważał to w swoim umyśle, a potem odrzucił. — Ja to nazywam zdradą. Największą zdradą w his- torii sztuki. Wino wyszło mu na policzki i nos, oczy zmatowiały. Siedział nie tyle oparty, ile oklapły w krześle, które obrócił nieco w stronę Davida. Znalazł się dzięki temu bliżej siedzącej obok niego dziewczyny. David za dużo z nią rozmawiał podczas kolacji, okazał zbyt wiele zainteresowania... teraz to zrozumiał, jak również to, że starzec widział ich rozmawiających przed jedzeniem. Teraz musiał ją w jakiś sposób przejąć z powrotem w posiadanie. — Triumf cholernego eunucha. A więc to tak. — To chyba lepsze niż triumf cholernego dyktatora? — Sranie w banię. Liczy się ikra. Byle czyja. Nawet Hitlera. Ikra albo nic. Nie patrząc na Davida, Myszą powiedziała: 44 — Henry uważa, że abstrakcja stanowi ucieczkę od odpowiedzialności za człowieka i społeczeństwo. — Przez chwilę sądził, że Myszą bierze stronę Breasleya, lecz zdał sobie sprawę, że gra tylko rolę tłumaczki. — A jeśli filozofia potrzebuje logiki? Jeśli matematy- ka stosowana potrzebuje czystej formy? Chyba da się obronić rolę spraw fundamentalnych w sztuce? — Chuj prawda. Potrzeba fundamentów, a nie spraw fundamentalnych. — Skinął głową ku dziewczynie. — Pary cycków i cipy. I wszystkiego, co za tym idzie. To jest rzeczywistość. A nie wasze odjechane teoryjki i pedal- skie kolory. Wiem, do czego zmierzacie, Williams. Myszą ponownie dokonała przekładu zupełnie neu- tralnym głosem: — Lękacie się ludzkiego ciała. — A może po prostu bardziej nas interesuje ludzki umysł niż genitalia. — No to Boże dopomóż pana cholernej żonie. — Myślałem, że rozmawiamy o malarstwie — powie- dział David bezbarwnym głosem. — Z iloma kobietami pan spał, Williams? — To nie pańska rzecz, panie Breasley. Denerwował go ciążący na nim wzrok Breasleya, gdy formułował riposty. Jak szermierka w zwolnionym tempie. — Wykastrować. W to się bawicie. Zniszczyć. — Są gorsi niszczyciele niż sztuka nieprzedstawia- jąca. — Chuj prawda. — Niech pan to powie ludziom w Hiroszimie. Albo tym, którym znapalmowano wioskę. Starzec prychnął. Potem zapadła cisza. — Nauka nie ma duszy. Nie pomoże sama sobie. Jak szczur w labiryncie. Dopił wino i zniecierpliwionym gestem pokazał My- szy, by napełniła kieliszek. David czekał, choć korciło go, by zapytać, po co w ogóle został zaproszony do Coetmi- nais. Był wściekły, choć ostrzegano go. Nie spodziewał się jednak tak agresywnie osobistej napaści, tego, że każda próba racjonalnej obrony czy dyskusji doleje tylko oliwy do ognia. 45 — Bo wy, ludzie... — Starzec wpatrywał się w pełny kieliszek, mówił urywanymi zdaniami. — Poddaliście twierdzę. Sprzedaliście się. Nazywacie się awangardą. Eksperymentatorami. Pieprzenie. Zdrada stanu i tyle. Poszliście na tandetę i sprzedaliście wszystko. — Malarstwo abstrakcyjne nie jest już awangardą. A czy najlepszą propagandą humanizmu nie jest wolność tworzenia, jak się komu podoba? Znów przerwa. — Gadanie. David zmusił się do uśmiechu. — Czyli wracamy do socrealizmu? Nadzoru państwa? — A pod jakim pan jest nadzorem, Wilson? — Williams — powiedziała Myszą. — Odwal się pan z tą liberalną śpiewką. Całe życie żyłem w jej smrodzie. Lefairplay. A wszystko z tchórzo- stwa. — Znienacka wymierzył palcem w Davida. — Za stary jestem na to, chłoptysiu. Za dużo widziałem. Zbyt wielu ludzi umiera za przyzwoitość. Tolerancję. Podtartą dupę. Dokończył wina jednym gulgotem, po czym znów sięgnął po butelkę. Szyjka dzwoniła o brzeg kieliszka, nalewał za długo, rozlał trochę. Myszą podniosła kieli- szek i przelała nieco wina do swojego, po czym bez słowa starła mokrą plamę przed starcem. David nie odezwał się. Czuł się znów opanowany, ale i zażenowany. — Dobre wina. Wiesz, jak to robią? Szczają do nich. Szczają do kadzi. — Dość drżącą ręką podniósł kieliszek do ust, po czym odstawił. Przerwy między porywami elokwencji trwały coraz dłużej. — Francuz ma Anglika w małym palcu. — Kolejny rozziew. — Nie olej. Pigment. Merde. Ludzki ekskrement. Excrementum. To, co z cze- goś wyrasta. To są te pana sprawy fundamentalne. A nie jakieś pedalskie obrazki w dobrym abstrakcyjnym gu- ście. — Znów przerwał, jakby szukał drogi przed siebie, lecz ostatecznie musiał się cofnąć. — Nawet bym sobie nimi dupy nie podtarł. Zapadła ciężka cisza. Gdzieś na dworze zahuczała sowa. Dziewczyna siedziała kawałek od stołu, z rękami skrzyżowanymi na udach, oczami spuszczonymi, jakby 46 gotowa czekać całą wieczność, póki starzec nie skończy bredzić. David zastanawiał się, jak często musiała zno- sić te żałosne artystowskie wybuchy wyzwalane przez alkohol. Te wszystkie przebrzmiałe bitwy o sprawy, które zostały całkowicie ustalone, zarówno de facto, jak i de jurę, na długo przed przyjściem Davida na świat. Nie wszystkie formy są naturalne, a kolor ma funkcje nie- przedstawiające... równie dobrze można się sprzeczać o słynne równanie Einsteina. Nastąpiło pęknięcie między formą a rzeczywistością. Teraz można się kłócić tylko o zastosowanie form, a nie o samą zasadę. Tak sądził David i musiał mieć to częściowo wypisane na twarzy. Wypił też więcej niż zazwyczaj. — Rozczarowany, Williams? Myślisz, że jestem zala- ny! In vino bzduritas? David potrząsnął głową. — Trochę pan przesadził, to wszystko. Znów milczenie. — Naprawdę jesteś malarzem, Williams? Czy tylko tchórzliwym zasranym pyskaczem? David nie odpowiedział. Zapadła kolejna cisza. Sta- rzec wypił jeszcze wina. — Mów pan coś. — Nienawiść i złość to zbytek, na który nie możemy sobie już pozwolić. — W takim razie, Boże, panu dopomóż. David uśmiechnął się odrobinę. — On też wypadł z repertuaru. Myszą sięgnęła po butelkę i dolała wina. — Wiesz, pan, jak nazywaliśmy nadstawianie drugie- go policzka, jak byłem młody? Jak nazywaliśmy faceta, który nadstawiał drugi policzek? — Nie. — Ciota. Facet, co daje dupy. Dajesz dupy, Wilson? Tym razem Myszą nie pokwapiła się go poprawić, a David odpowiedzieć. — Na kolana i portki w dół. Wszystko rozwiązuje, co? — Nie rozwiązuje. Ale strach też nic nie rozwiązuje. — Jaki strach? — Strach przed utratą... to, o czym mówiliśmy. 47 Starzec wytrzeszczył na niego oczy. — O czym on gada? Myszą powiedziała cicho: — Chce powiedzieć, że twoja twórczość i twoje po- glądy na sztukę nie są zagrożone, Henry. Jest miejsce dla wszystkich. Nie patrzyła na Davida, lecz odsunęła się nieco od starca; położyła rękę na stole, po czym oparła twarz na dłoni. Na moment położyła palec na ustach. David ma przestać reagować. Z zewnątrz dobiegło nagle szczeka- nie Macmillana; dzikie paroksyzmy podejrzliwości. Ktoś krzyknął, mąż gospodyni. Ani starzec, ani dziewczyna nie zwrócili uwagi; odgłosy te musiały być dla nich znajome, zaś dla Davida były przejmującymi symbolami, odzwierciedlającymi napięcia, które targały starcem. — Taki teraz model się lansuje? Dziewczyna spojrzała na Davida. W jej oczach tlił się uśmiech. — Henry jest zdania, że nie powinno się okazywać tolerancji wobec tego, co uważa się za złe; — W kółko to samo. Ani w tę, ani we w tę. Jak to Anglicy. Zagłosujmy na Adolfa. Kolejne milczenie niespodziewanie przerwała Myszą. — Nie można powstrzymywać totalitarnych idei to- talitarnymi metodami. To tylko im sprzyja. Starcowi zaświtało chyba niejasno, że dziewczyna bie- rze teraz stronę Davida. Jego wzrok błąkał się ku cieniom na końcu stołu. Po ostatniej dolewce Myszą odstawiła butelkę po swojej lewej stronie, poza jego zasięgiem. Zaczął powoli: — Chciałem ci coś powiedzieć. Nie było jasne, czy miało to oznaczać „nie bierz tego osobiście do siebie", czy też „zgubiłem wątek". David wymamrotał: — Tak, wiem o tym. Spojrzenie starca powróciło na twarz Davida. Wzrok miał mętny. — Jak się nazywasz? — Williams. David Williams. Myszą powiedziała: — Dokończ wino. Zignorował ją. — Nie umiem się wygadać. Nigdy nie umiałem. 48 — Wiem, o co panu chodzi. — Trzeba nienawidzić, żeby kochać. Trzeba kochać, żeby malować. — Rozumiem. — Cholerna geometria. Na nic. Nie wyjdzie. Wszyscy próbowali. Do kosza. — Wpatrywał się w Davida z roz- paczliwą koncentracją, wyraźnie nie panował nad tym, co mówi. Myszą podpowiedziała mu: — Tworzenie jest mówieniem. — Nie da się pisać bez słów. Linii. Dziewczyna patrzyła w przestrzeń izby. Mówiła bar- dzo cicho: — Sztuka jest rodzajem mowy. Mowa musi być opar- ta na ludzkich potrzebach, a nie abstrakcyjnych pojęciach gramatyki. Na słowie mówionym. Prawdziwym słowie. — Reszta... idee. JMam gdzieś. David z powagą skinął głową. Myszą ciągnęła dalej: — Idee są same przez się niebezpieczne, gdyż kłócą się z ludzkimi doznaniami. Jedyną odpowiedzią na faszyzm jest ludzkie doznanie. — Maszyna. Ten tam... komputer. — Naprawdę rozumiem — powiedział David. — Taszyści. Fautrier. Ten cały Wols. Jak wystraszo- ne owce. Sik, sik. — Przerwał, milczenie. — Ameryka- niec, jak mu tam? David i dziewczyna powiedzieli Jackson Pollock jed- nocześnie, toteż starzec nie dosłyszał. Myszą powtórzyła nazwisko. — Jackson Poląg. — Znów wgapił się w ciemność. — Lepsza bomba niż Jackson Poląg. Nie odpowiedzieli. David utkwił wzrok w blacie stołu sprzed wieków; sczerniały dąb, pokancerowany i wytar- ty, patyna stuleci użytkowania; stulecia pradawnych głosów próbujących powstrzymać nieubłaganą falę. Tak, jakby czas znał przypływy i odpływy. Ni stąd, ni zowąd starzec przemówił zupełnie nie beł- kotliwie, jakby tylko udawał pijanego, a teraz podsumo- wywał wszystko zjedna tylko drobną niekonsekwencją. — Hebanowa wieża. Tak to nazywam. 49 David skierował wzrok na dziewczynę, lecz nie od- wzajemniła spojrzenia. Zapobieganie kłótni stało się ważniejsze niż przekład wypowiedzi starca. Było zupeł- nie jasne, że Breasley jednak nie udaje. David widział, jak starzec wodzi błędnym wzrokiem za kieliszkiem czy kilkoma kieliszkami, które stały mu pod nosem. Wresz- cie sięgnął ręką, w ostatnim wysiłku, by wydać się trzeźwym i konstruktywnym. Myszą chwyciła go za dłoń i wsunęła nóżkę kieliszka między palce. Starzec z trud- nością podniósł kieliszek do ust i podjął heroiczną próbę dopicia wina. Pociekło mu po brodzie i pochlapało koszulę. Myszą pochyliła się i wytarła płyn serwetką. — Do łóżka — powiedziała łagodnie. — Jeszcze jeden. — Nie. — Zdjęła opróżnioną do połowy butelkę ze stołu i postawiła na podłodze koło krzesła. — Nie ma już. Oczy starca natrafiły na Davida. — Qu'est-ce qu'ilfout ici? Dziewczyna wstała i pociągnęła go za łokieć do góry. — Spać — powiedział. — Tak, Henry. Siedział jednak dalej, nieco przygięty, bardzo stary człowiek w zamroczeniu. Dziewczyna czekała cierpli- wie. Z góry spojrzała w oczy Davida, bardzo poważnie, jakby się bała, że spotka w nich pogardę za rolę, jaką przyszło jej odegrać. Pokazał na siebie palcem — czy może jej pomóc? Skinęła głową, lecz uniosła do góry palec — jeszcze nie teraz. Chwilę później pochyliła się i pocałowała starca w skroń. — No już. Spróbuj wstać. Jak grzeczny, lecz trochę nieśmiały chłopiec, wsparł się rękami o stół. Wstawszy, zachwiał się na nogach i poleciał do przodu. David szybko podszedł z dru- giej strony. Starzec opadł z powrotem na krzesło. Tym razem postawili go na nogi. Dopiero gdy zaczęli prowa- dzić go przez izbę ku schodom, okazało się, jak bardzo jest pijany. Był jak w śpiączce, oczy miał zamknięte, lecz nogi, wiedzione czy to pradawnym instynktem, czy to długą praktyką, człapały rytmicznie do przodu. Myszą zdjęła mu muszkę, rozpięła górne guziki ko- 50 szuli. Jakimś cudem wywlekli go na schody i zaprowa- dzili do dużego pokoju w zachodniej części domu. David zobaczył dwa łóżka, dwu- i jednoosobowe, z tego drugiego wyskoczyła Świruska. Nadal miała na sobie czarną sukienkę, lecz narzuciła na nią bia- łą bluzę. Kątem oka dostrzegł kolejne obrazy i ry- sunki na ścianach, stół pod wychodzącym na zachód oknem, na którym stały słoiki z kredkami i ołów- kami. — Och, Henry. Ty stary zbereźniku. Nad pochyloną głową starca Myszą powiedziała do Davida: — Teraz już damy sobie radę. — Na pewno? — Siku — wymamrotał Breasley. Dziewczyny poprowadziły go do drzwi za łóżkami. Wszyscy troje zniknęli za drzwiami. David stał nie- zdecydowany, zagubiony; i wtedy nagle zarejestrował obraz nad łóżkiem. Był to Braąue, którego kiedyś wi- dział w reprodukcji. Musiał być podany jako znajdujący się w „zbiorach prywatnych", David nie skojarzył go z Breasleyem. Przypomniał sobie kwaśno, jakie popełnił głupstwo, powołując się na takie nazwisko w obronie własnej. Świruska wyszła z łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Uderzyła go dodatkowa ironia tej sytuacji: obraz, który na każdej aukcji poszedłby za kilkaset tysięcy — i ta trzymana tu dla ozdoby, na oko nie budząca zaufania osóbka po drugiej stronie pokoju. Dał się słyszeć odgłos wymiotów. — Co wieczór macie z nim coś takiego? — Tylko czasami. — Uśmiechnęła się blado. — Nie chodzi o pana. W ogóle o obcych. — Nie mógłbym pomóc go rozebrać? Potrząsnęła głową. — Niech się pan nie martwi. Naprawdę. Przyzwy- czaiłyśmy się. Patrzył na nią z powątpiewaniem. Powtórzyła: — Naprawdę. Chciał powiedzieć, że podziwia je obie za to, co robią, lecz nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, co rzadko mu się zdarzało. 51 — W takim razie... proszę powiedzieć dobranoc... nie wiem, jak ma naprawdę na imię. — Di. Diana. Miłych snów. — Nawzajem. Lekko wydęła i zacisnęła usta, po czym skinęła nieznacznie głową. David wyszedł. W swoim pokoju, w pidżamie, leżał w łóżku oparty na łokciu i wpatrywał się w kartki kupionego na drogę dreszczowca. Czuł, że powinien jeszcze przez jakiś czas być do dyspozycji, na wypadek, gdyby jednak potrzebo- wały dalszej pomocy. Poza tym, choć czuł się zmęczony, nie było mowy o zaśnięciu. Nie mógł nawet czytać, adrenalina nie przestała jeszcze w nim buzować. Był to przedziwny wieczór. Po raz pierwszy cieszył się, że nie ma z nim Beth. Nie wytrzymałaby tego, pewnie wpadła- by we wściekłość, choć zaczepki starca były tak prymi- tywne, tak obnażały jego własne słabości. Miało się tu właściwie do czynienia z niegrzecznym bachorem. A My- szą, Diana, jak niesamowicie skutecznie sobie z nim radziła. Co za dziewczyna, co za para, w drugiej też musi być coś lepszego, niż się na pierwszy rzut oka wydawało, lojalność, jakaś odwaga. Wierzył teraz w słowa Myszy, w prawdziwość jej sądów; potrzebował jej opanowania; był ciekaw, czy jest z niego zadowolona. Przypomniał sobie sceptyczne żarciki, jakimi raczyli się z Beth: że jeśli starzec nie sprosta swej renomie, jeśli nie obmaca Beth przynajmniej dwa razy, ona zażąda zwrotu kosztów podróży... tę kwestię miał przynajmniej z głowy. Będzie miał co opowiadać po powrocie do domu. Próbował skupić się na dreszczowcu. Upłynęło może dwadzieścia minut od chwili, gdy zostawił dziewczyny z ich tyranem. W domu zapadła cisza. Teraz jednak usłyszał, że ktoś wychodzi z pokoju Breasłeya, potem drobne kroki, skrzypnięcie podłogi przed jego pokojem. Chwila wahania, potem ciche stuka- nie do drzwi. — Proszę. W drzwiach pokazała się głowa Myszy. — Zobaczyłam, że się u pana świeci. Wszystko w po- rządku. Zasnął. 52 — Nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak z nim źle. — Czasem musimy mu na to pozwolić. Świetnie się pan spisał. — Bardzo się cieszę, że mnie pani ostrzegła. — Jutro będzie cały skruszony. Łagodny jak bara- nek. — Uśmiechnęła się. — Śniadanie koło dziewiątej? Ale wie pan, może pan spać, do kiedy pan chce. Odwróciła się do wyjścia, lecz zatrzymał ją. — Co, u licha, znaczyła ta ostatnia rzecz? Hebanowa wieża? — A, to. — Uśmiechnęła się. — Nic. Jeden z jego wymysłów. — Przechyliła głowę. — Co, jego zdaniem, zajęło miejsce hebanowej wieży? — Abstrakcja? Potrząsnęła głową. — Wszystko, czego nie lubi w sztuce współczesnej. Co jego zdaniem jest mętne, gdyż artysta boi się jasności. No wie pan, w którymś momencie człowiek olewa wszystko, czego nie łapie, bo jest za stary. Niech pan tego nie bierze do siebie. On potrafi wytłumaczyć, o co mu chodzi, tylko obrażając ludzi. Uśmiechnęła się znowu, nadal wystawiając tylko głowę zza drzwi. — W porządku? Odwzajemnił uśmiech i skinął głową. Zniknęła, lecz nie wróciła do pokoju starca, ale poszła w głąb korytarza. Jakieś drzwi zamknęły się cicho. David miałby ochotę jeszcze pogadać. Dawny świat akademicki — studenci, których lubił, którzy trochę lubili jego, atmosfera Coet jakimś sposobem przypo- mniała mu dni przed nastaniem Beth. Nie żeby kiedykol- wiek nagminnie puszczał się ze studentkami. Już na długo przed ślubem był kryptomałżonkiem. Poczytał trochę, po czym zgasił światło i jak za- zwyczaj niemal od razu zapadł w sen. Ponownie okazało się, że Myszą miała słuszność. Gdy punktualnie o dziewiątej David zjawił się na dole, od starca az buchało skruchą. Wszedł z ogrodu, kiedy David 53 stał u stóp schodów, niepewny, gdzie jada się śniadanie. Osobie nie obznajomionej z tempem rekonwalescencji wytrawnych opojów wydawał się zaskakująco żwawy, jak też z nowa wyelegantowany, w spodniach z lekkiego materiału i w ciemnoniebieskiej sportowej koszuli. — Williams, mój drogi. Tak mi okropnie przy- kro za wczorajszy wieczór. Dziewuchy mówią, że za- chowałem się jak skończony cham. — Ależ skąd. Naprawdę nie. — Byłem kompletnie zalany. Bardzo w złym guście. David uśmiechnął się. — Już zapomniałem. — Przekleństwo mego życia, wie pan. Nigdy nie wiem, kiedy przestać. — Proszę się nie martwić. Uścisnął wyciągniętą nagle dłoń. — Bardzo zacnie z pana strony, drogi chłopcze. — Przytrzymując dłoń Davida, badał go wzrokiem. — Mów- my sobie po imieniu. Dzisiaj być na „pan" to straszne sztywniactwo. Słusznie? Powiedział „sztywniactwo", jakby posługiwał się ja- kąś niezwykle odważną gwarą młodzieżową. — Nie śmiem prosić. — Świetnie. To ja jestem Henry. Tak? A teraz chodź na śniadanie. Rano żremy w kuchni. Idąc przez izbę, Breasley powiedział: — Dziewuchy proponują maleńkie dćjeuner sur l'herbe. Dobry pomysł, co? Piknik? — Na dworze świeciło słońce, lekka mgiełka nad drzewami. — Jestem dość dumny z mojego lasu. Warto obejrzeć. — Z miłą chęcią. Dziewczyny już wstały i wyszły — do Plelan, najbliż- szej wioski, po żywność... a przy okazji, jak się domyślił David, żeby starzec miał czas odprawić pokutę. Po śniadaniu Breasley zabrał go na przechadzkę po swych włościach. Ogród napawał go dumą, a nowo nabyta znajomość nazw roślin i metod uprawy niejaką próżnoś- cią. Natrafili na Jean-Pierre'a kopiącego ziemię w ogro- dzie warzywnym za wschodnim krańcem domu. Przy- słuchując się rozmowie starca i męża gospodyni na temat schorowanego tulipanowca i pomysłów na jego uzdro- 54 wienie, David znów z przyjemnością uznał, że w życiu Breasleya są rzeczy znacznie ważniejsze niż spust żółci z poprzedniego wieczoru. Nie ulegało wątpliwości, że przystosował się do życia w Coet z jego naturalnym rytmem. Chwilę później znaleźli się w sadzie za ogro- dem, owoce na starej gruszy już dojrzały, David ma skosztować, trzeba je jeść prosto z drzewa, starzec posunął się do wyznania, że był głupcem, spędzając tyle ze swego życia w mieście, że zostawił sobie tak mało czasu na to, co teraz. Pomiędzy kolejnymi ugryzieniami gruszki David spytał, czemu Breasley tak późno się o tym przekonał. Breasley fuknął pogardliwie na siebie same- go, po czym szturchnął swą laską opadły na ziemię owoc. — Ta dziwka, Paryż, drogi chłopcze. „Choć życie tu ciąży twardym brzemieniem / Ziemi nie zbraknie, gdzie- byś złożył nasienie". Znasz ten fragment? Chyba hrabie- go Rochestera, co? Zgrabne. Nic dodać, nic ująć. David uśmiechnął się. Poszli dalej. — Powinienem był się ożenić. Wyszłoby mi dużo taniej. — Ale też dużo byś stracił? Znów fuknął na siebie. — Jedna czy pięćdziesiąt, bez różnicy, co? Zdawał się nieświadomy ironii: w dalszym ciągu jedna mu nie wystarczała; i oto jak na zawołanie mały biały renault przyjechał prywatną drogą z obcego świata. Myszą siedziała za kierownicą. Pomachała im przez okno, lecz nie zatrzymała się. David i Breasley skręcili w stronę domu. Starzec wskazał laską na samochód. — Zazdroszczę wam, facetom. Jak ja byłem młody, to takich nie robili. — Myślałem, że za to dziewczyny w latach dwudzies- tych były dość wystrzałowe. Laska uniosła się w życzliwie oburzonym sprzeciwie. — Kompletne dyrdymały, mój drogi panie. Nie masz pojęcia. Pół życia człowiek trawił, żeby raczyły rozkraczyć nogi. A drugie pół żałował. Jakaś stara dziwka czasem się złajdaczyła. Pieskie życie. Nie wiem, jak ja to zniosłem. David nie dał się jednak przekonać, i wiedział, że ma się nie dać przekonać. W głębi duszy starzec niczego nie żałował, może tylko nieosiągalnego, innego życia. Wokół 55 jego leciwego ciała unosiła się aura jego dawnej drapież- ności seksualnej. Nigdy chyba nie był specjalnie przy- stojny, lecz musiała w nim siedzieć jakaś napastliwość, jakiś diabeł, ustawiczne wyzwanie dla monogamii. Moż- na sobie było wyobrazić, że dziesiątki razy dostaje kosza i nic sobie z tego nie robi; że jest nieskończenie samolub- ny, w łóżku i poza nim; niewiarygodny, więc mu się wierzyło. A teraz nawet ci, którzy nie wierzyli, znaleźli potwierdzenie, że miał słuszność: bo doszedł do tego wszystkiego, sławy, bogactwa, dziewczyn, wolności by- cia tym, kim zawsze był, aureola wokół jego samolubst- wa, posłuszny jego wszelkim kaprysom światek, od- grodzony od wszystkich innych światów, daleki za leś- nym morzem. Dla kogoś takiego jak David, który lubił spoglądać na swe własne życie (a również na swoje obrazy) jak na logiczny proces, zależny od podjętych rozumowo decyzji, kryła się w tym jakaś niesprawied- liwość. Oczywiście wiedział, że na szczyt nie zdąża się wyłącznie według reguł, że przypadek i cała reszta muszą odegrać swoją rolę, tak samo jak akcjonizm i malarstwo aleatoryczne stanowią przynajmniej teore- tycznie istotny dział sztuki współczesnej. Przez myśl przemknęła mu jednak alegoria wspinaczki górskiej. Człowiek kupił najlepszy sprzęt, na jaki go było stać — i spojrzał w górę. Na szczycie stał wykrzywiony w ironi- cznym uśmiechu stary satyr w bamboszach, rozkosznie posyłający do diabła wszelką rachubę i zrowy rozsądek. O jedenastej byli już en route. Dziewczyny szły z przodu z koszykami, długą leśną drogą. Z tyłu szedł David ze starcem, niosąc składany niebieski leżak z alu- miniową ramą — przenośną sofę dla stetryczałych, jak się pogardliwie wyraził Breasley, lecz Myszą uparła się, by ją zabrać. Breasley niósł przewieszony przez ramię płaszcz, na głowie miał zbójecką starą panamę z szero- kim rondem. Władczym gestem udzielnego księcia wska- zywał laską na cienie, światła i efekty perspektywy „swego" lasu. Powrócili dzięki temu do właściwego celu wizyty Davida. Cisza, nieoczekiwana nieobecność pta- ków; jak zawrzeć w farbie ciszę? No, a teatr, czy David zwrócił uwagę na nastrój pustej sceny? 56 David zwracał raczej uwagę na to, co mógł wykorzys- tać do wstępu. Kto miał to szczęście przechadzać się z mistrzem, nie, z Henrym Breasleyem po jego umiłowa- ny m lesie Paimpont, nadal silnie tchnącym... mgiełka podniosła się, było zaskakująco ciepło, niezrównana pogoda, bardziej sierpniowa niż wrześniowa; nie można tak pisać. Nadal pławił się jednak — zdawszy sobie sprawę, że chrzest ogniowy, któremu został poddany, był dla niego zakamuflowanym dobrodziejstwem — w upor- czywej przychylności starca. Rola bretońskiej litera- tury średniowiecznej w serii obrazów w Coetminais, wyraźna w nastroju, choć mało uchwytna w konkretnej symbolice, była ogólnie uznana, lecz w publicznych wypowiedziach Breasleya David nie znalazł zbyt wielu wyjaśnień, jak duży jest naprawdę jej zasięg. Przed wyjazdem postudiował trochę ten temat, lecz teraz udawał ignorancję i odkrył, że Breasley jest człowiekiem o znacznie większej wiedzy i oczytaniu, niż sugero- wałby jego zdawkowy i lakoniczny sposób wypowiedzi. Swym niedbałym tonem starzec wyjaśnił nagłą dwu- nasto- i trzynastowieczną manię romantycznych legend, tajemnic wyspy Brytanii („taka Dzika Północ, co, ryce- rze zamiast kowbojów") rozprzestrzeniających się na całą Europę za pośrednictwem francuskiej imienniczki; nagłe zainteresowanie miłością, przygodą i magią; rolę bez- kresnego niegdyś lasu — którego przykładem był Paim- pont, w lais Chretiena de Troyes zwany Broceliande — jako scenerii tych poczynań; wyłamanie się poza sztywne ramy pozostałych sztuk średniowiecznych, niebywałą tęsknotę uosobioną w tych błędnych jeźdźcach, zagubio- nych damach, smokach i czarodziejach, Tristanie, Mer- linie i Lancelocie... — Wszystko cholerne bzdury — powiedział Breas- ley. — Liczy się tylko tu i teraz, Davidzie. Czego człowiek potrzebuje. Sugestywne. Pobudzające, to najlepsze sło- wo. — Zboczył w stronę Marie de France i Eliduca. — Genialna baśń. Przeczytałem parę razy. Jak się nazywał ten szwajcarski pierdoła, Jung, nie? Coś w tym stylu. Archetypy, te sprawy. Z przodu dziewczyny skręciły w odchodzącą ukośnie 57 węższą drogę, bardziej cienistą. Breasley i David szli jakieś czterdzieści jardów za nimi. Starzec pomachał laską. — Te dwie dziewuchy. Dziewuchy z Eliduca. Zaczął opowiadać fabułę. Świadomie czy nieświado- mie, w jego charakterystycznie skrótowym sposobie opowiadania bardziej to przypominało farsę Noela Cowa- rda niż podniosłą średniowieczną baśń o miłości zdradzo- nej, toteż parę razy David zmuszony był zagryźć wargi. Nie dodawały opowieści powagi realne postacie dziew- czyn, Świruska w czerwonej koszuli, czarnych ogrod- niczkach i gumowcach, Myszą w ciemnozielonym golfie (nie wszystkie biustonosze spłonęły, zauważył David) i jasnych spodniach. Coraz mocniej przychylał się do opinii Myszy: starzec prawie zupełnie nie umie posługi- wać się słowami. O ile nie zawsze wszystko trywializo- wał, o tyle na pewno wszystko wypaczał. Trzeba było sobie ciągle przypominać, jak umie wyrazić siebie w ma- larstwie; rozdźwięk był olbrzymi. Sztuka zapowiadała człowieka wrażliwego i złożonego; prawie wszystko w jego zewnętrzym zachowaniu przeczyło tym cechom. Choć porównanie to wzbudziłoby w nim odrazę, miał w sobie wiele ze staroświeckiego członka Akademii Królewskiej, któremu dużo bardziej zależy, żeby wy- glądać na stylową podporę martwego społeczeństwa, niż być czymś, co ma cokolwiek wspólnego z poważną sztuką. Była to przypuszczalnie jedna z rozsądnych przyczyn jego wiecznego wygnania: starzec musi wie- dzieć, że zupełnie nie pasuje do Anglii lat siedemdziesią- tych. Tylko tutaj mógł zachować swą osobowość. Oczy- wiście były to wszystko rzeczy, o których David nie mógł napisać we wstępie, lecz fascynowały go. Podobnie jak las, starzec miał w sobie pradawne tajemnice. Podeszli do dziewczyn, które zatrzymały się. Chodzi- ło o to, w którym miejscu należy zejść z drogi, aby dotrzeć między drzewami do leśnego stawu, nad którym miał się odbyć piknik. Punkt ten wyznaczał dąb z maźnięciem czerwonej farby na pniu. Myszą twierdziła, że go minęli, lecz starzec nakazał im iść dalej i miał słuszność. Po oko- ło stu jardach dotarli do dębu i zaczęli schodzić lekką 58 pochyłością wśród drzew. Poszycie zrobiło się gęstsze, lecz dostrzegli połyskującą w dali wodę. Po kilku minu- tach wyłonili się nad trawiastym brzegiem ćtang. Było to raczej małe jeziorko niż staw, co najmniej czterysta jardów szerokości w miejscu, w którym stanęli, na krańcach łukowate. Na środku unosiło się na wodzie kilkanaście dzikich kaczek. Do brzegów przylegał las, nie widać było żadnych domów; delikatnego niebies- kiego koloru woda we wrześniowym słońcu, gładka jak lustro. Miejsce to występowało na dwóch obrazach z ostatniego okresu, toteż David odniósł wrażenie, że już je zna, że doświadcza dćja vu. Było niezwykle czarowne, cudownie dziewicze. Zainstalowali się w wąt- łym cieniu samotnej jodły. Breasleyowi ustawiono le- żak. Teraz był wdzięczny, że go przynieśli, zagłębił się w nim cały z nogami do góry. Kazał trochę podnieść oparcie. — No dawaj, wy dwie. Zdejmować majty i do kąpieli. Świruska zerknęła pokątnie na Davida. — Wstydzimy się. — Popływasz z nimi, Davidzie? Dla towarzystwa? David chciał się poradzić wzrokiem Myszy, lecz ona wyjmowała coś z jednego z koszyków. Tym razem poczuł się wystawiony do wiatru. Nie było wcześniej mowy o pływaniu. — A... może później? — Sam widzisz — powiedziała Świruska. — Macie miesiączkę, czy co? — Na miłość boską, Henry. — Żonaty facet, moja droga. Cipa mu nie nowina. Myszą wyprostowała się i nieznacznie zerknęła na Davida, na poły przepraszająco, na poły cierpko. — Stroje kąpielowe uznane zostały za nieetyczne. Jesteśmy w nich jeszcze bardziej niemożliwe niż zwykle. Złagodziła jednak tę przymówkę uśmiechem w stro- nę starca. — Ależ to oczywiste — wymamrotał David. Myszą spojrzała na Świruskę. — Chodźmy na cypel, Annę. Tam jest twardsze dno. — Wzięła ręcznik i zaczęła iść, lecz teraz bardziej 59 zawstydzona wydawała się Swiruska. Spojrzała na męż- czyzn z wyrzutem. — Tym łatwiej dla starych zbereźnych podglądaczy. Starzec zarechotał, a ona pokazała mu język. Potem jednak też wzięła ręcznik i poszła za przyjaciółką. — Siadaj, drogi chłopcze. Podpuszczają cię. Wstydzą się, psiakrew jedna. David usiadł na kłującej trawie. Podejrzewał, że chciały mu zademonstrować, jaki mają z Breasleyem ciężki żywot, choć wydawałoby się, że poprzedni wieczór dowiódł tego aż nazbyt dobitnie. Czuł, że odbyła się drobna prowokacja, spisek przeciwko niemu: teraz nasza kolej cię zaszokować. Cypel, wąska, porosła trawą łacha ziemi, wrzynał się w jeziorko jakieś sześćdziesiąt jardów dalej. Gdy dziewczyny dochodziły do środka jeziora, dzikie kaczki wzbiły się z chlupotem nad taflę wody i odleciały długim łukiem nad drzewami. Dziewczyny zatrzymały się niedaleko końca cypla i Myszą zaczęła ściągać golf. Gdy przeszedł przez głowę, wywróciła go z powrotem na prawą stronę i rozpięła stanik. Swiruska zerknęła nad szklistą wodą w stronę miejsca, gdzie siedzieli David i starzec, po czym zrzuciła gumowce i opuściła jedną szelkę ogrodniczek. Myszą za jednym zamachem zsunęła dżinsy i majtki, rozdzieliła je i położy- ła obok reszty ubrania. Podeszła do wody i zaczęła się zanurzać. Druga dziewczyna pozwoliła opaść ogrodnicz- kom, po czym zdjęła koszulę. Nic więcej nie miała na sobie. Idąc ku wodzie, obróciła się w stronę mężczyzn i odtańczyła idiotyczny numer z repertuaru striptizerki, z ramionami w górze. Starzec znów zarechotał chrap- liwie i końcem laski postukał Davida w ramię. Siedział jak sułtan na tronie, przyglądając się swym dwóm młodym niewolnicom, dwóm nagim postaciom brodzą- cym ku środkowi jeziora, ciepłym plecom na tle lazuro- wej wody. Widocznie dno opadało powoli. Nagle jednak Myszą dała nura przed siebie i zaczęła płynąć, miaro- wym kraulem, dość sprawnie. Swiruska była ostrożniej- sza, podeszła głębiej, nie mocząc swych cennych, artys- tycznie zmierzwionych włosów. Gdy wreszcie ostrożnie położyła się na wodzie, płynęła lękliwą żabką. 60 — Szkoda, że jesteś żonaty — powiedział Breasley. — Zdałoby się, żeby je ktoś porządnie zerżnął. Gdy doszli do połowy lunchu, David czuł się już znacznie swobodniej. Głupie z jego strony było to pierw- sze zakłopotanie. Na przykład gdyby była z nim Beth... sami często tak pływali na wakacjach, nawet specjalnie szukali odludnych plaż, migiem przyłączyłaby się do dziewcząt. Odzyskał rezon częściowo dzięki starcowi, który za- czął znowu mówić, gdy dziewczyny pływały; a raczej, w ostatecznym akcie skruchy, poprosił Davida, by opo- wiedział mu o sobie. Omijał pytanie, co i jak David maluje, lecz chciał się dowiedzieć, jak „wszedł do bran- ży", jak żyje i kim byli jego rodzice, pytał o Beth i dzieci. Wystąpił nawet z zaproszeniem: przyjedź kiedyś z żoną i dziećmi, chciałbym je poznać, lubię małe dziewuszki, a David był na tyle próżny, że pochlebiło mu to. To, co się stało po kolacji, było, w kontekście, który omawiali po drodze, rodzajem średniowiecznej próby. Najwidoczniej zdał egzamin, w związku z czym zastanawiał się, na ile zawdzięcza to Myszy, nie licząc bezpośredniej porady. Musiała przemówić starcowi do rozumu, gdy się zbu- dził; może też przypomniała mu, że jego reputacja przy- najmniej na jakiś czas częściowo spoczywa w rękach Davida. Tymczasem dziewczyny wyszły z wody, wytarły się i położyły obok siebie w słońcu na cyplu. Próbę Davida można by przyrównać do pokonywania rafy: miotany falami przedostał się do zacisznej laguny. Dziwne, jak Coet i tamtejszy styl bycia zdawały się naturalnie ukła- dać w takie chwile, mityczne i ponadczasowe. Albo też z innych czasów. Potem przyszła jeszcze jedna taka chwila. Dziewczyny wstały. Musiały powziąć decyzję, co przystoi, a co nie, lub też bały się dezaprobaty starca, gdyż wróciły nagie, niosąc ubrania w rękach; teraz już bez ostentacji, lecz z wystudiowaną obojętnością nudys- tów, w którą trudno uwierzyć. — Hej tam, jesteśmy głodne — powiedziała Świruska. 61 Włosy łonowe miała również pofarbowane na rudo. Nago jeszcze bardziej przypominała wyrzutka społe- czeństwa. Dziewczyny zaczęły rozpakowywać koszyki, klęcząc w słońcu, a David pomógł Breasleyowi przenieść się bliżej krawędzi cienia. Gauguin zniknął, zjawił się Manet. Wkrótce, podczas posiłku, nagie ciała dziewczyn zda- ły się naturalne. Wyraźnie wywierały też kojący wpływ na starca. Symbolizowały już nie wyuzdanie, lecz jakąś spokojną, pogańską radość życia. Cudowny francuski chleb, pudełka smakołyków przywiezionych przez dzie- wczęta z Plelan... żadnego wina, starzec pił wodę Vichy, dziewczęta mleko; butelka piwa dla Davida. Świruska siedziała ze skrzyżowanymi nogami. Było w niej coś negroidalnego, pierwotnego, hermafrodyckiego, może to smagła opalenizna i egzotyczne włosy budziły takie skojarzenia. Psychologicznie David nadal czuł do niej jakąś odrazę, nie do końca wiedział, dlaczego... lecz to, co u Myszy zdawało się rodzajem inteligentnej dobrodusz- ności, u niej przesłaniała jakaś nieudolność, odrobina perwersji. Choć nie wygłaszała pikantnych uwag, od- nosiło się wrażenie, że seksualne implikacje ich za- chowania podniecały ją i bawiły. Dla innych sytuacja może się zdawać „stosowna". Ona, z nie do końca ukrywanym poczuciem wyższości, znajdowała w niej coś więcej — oczywiście nie powód do moralnego oburzenia, lecz sugestię, że David dostaje coś za darmo. Zgadzało się to z jego odczuciem, że jeszcze niezupełnie wkradł się w jej łaski. Nadal nie była do końca zadowolona z jego przyjazdu. Czego jeszcze może się o niej dowiedzieć, prócz pewnej zdolności do rozszyfrowania bełkotu, mod- nego, płytkiego narcyzmu i stylu życia, za którym w oczywisty sposób kryła się życiowa porażka, nie potrafił sobie wyobrazić. Przy opanowanej, szczerej My- szy wydawała się zwykłym pasożytem; jej jedyną wido- czną zaletą było to, że jest tolerowana. Być może budziła w nim odrazę także z powodu fizycznego kontrastu. Myszą, choć drobnej budowy, mia- ła znacznie bardziej kobiecą figurę, długie nogi, za- chęcająco jędrne małe piersi. Siedziała naprzeciw Davi- 62 da, wsparta na jednym ramieniu, z podwiniętymi noga- mi. Patrzył na jej ciało, gdy odwracała się, by coś podać, gdy wiedział, że przejdzie to nie zauważone. Rozmawiali o dość błahych sprawach, i ponownie przez umysł Davi- da przemknęła nutka niewierności — nie myśl o rzeczy- wistej zdradzie, lecz gdyby nie był żonaty, gdyby Beth... to znaczy, gdyby Beth nie ujawniała czasem pewnych wad, przelotnego braku zrozumienia, nadmiernego zmy- słu praktycznego, którego ta zachęcająco chłodna i szcze- ra pani sytuacji nigdy by nie okazała, a w każdym razie nie użyła przeciwko niemu, gdyż była na to zbyt in- teligentna (dostrzegał w niej bowiem coś, do czego dążył w swoim malarstwie, dystans, a jednocześnie rzeczo- wość). Nie chodzi o to, że Beth nie budziła w nim już pożądania, a perspektywa wspólnego pobytu we Francji bez dzieci, po Coet (czaiła się w tym cicha zgoda Beth na powtórne macierzyństwo, oboje życzyli sobie trzeciego dziecka, syna) była mu niemiła... czuł jednak pokusę. Zrobiłby to, gdyby był kim innym. No i gdyby otrzymał taką propozycję — na razie była to bezpieczna, bardzo mało prawdopodobna możliwość. W miejscach, gdzie padało słońce, skóra Myszy złociła się, w cieniu była bardziej matowa, lecz miększa. Sutki, zarys ramion pod pachami. Blizna na palcu u nogi. Sposób, w jaki schły pszeniczne włosy, nieco splątane, niestaranne; no i filigranowość, misterność rodem z Quat- tocenta — jej bluzki i długie spódnice wprowadzały w błąd; misterność skontrastowana ze zwierzęcością, zmierzwioną kępką włosów między udami. Siedząc bo- kiem do niego, twarzą do jeziora, obierała jabłko; podała ćwiartkę starcu, po czym wręczyła następną Davidowi. Jabłko było świeżutkie; i niepokojące. Henry musiał odbyć swoją sjestę. Świruska wstała i spuściła oparcie leżaka. Potem uklękła koło starca i szepnęła mu coś do ucha. Sięgnął dłonią do jej talii, powoli powiódł do góry, do ramienia, i przyciągnął ją do siebie. Pochyliła się i dotknęła jego ust swoimi. Poklepał ją w nagą pupę. Potem złożył ręce na brzuchu, a ona ułożyła mu na oczach purpurową chusteczkę. Ładne usta, różowa bulwa nosa. Dziewczyna wstała i wpa- 63 try wała się w niego przez chwilę, po czym zrobiła grymas w stronę pozostałej dwójki. Myszą uśmiechnęła się do Davida i wymamrotała: — Czas wolny. Lepiej stąd chodźmy. Wstali. Dziewczyny podniosły ręczniki, a Świruska pogrzebała w jednym z koszyków i znalazła książkę. Poszli w stronę cypla, jakieś trzydzieści jardów, tyle, żeby się znaleźć poza zasięgiem słuchu. Dziewczyny rozłożyły ręczniki, wyciągnęły się na brzuchu, nogami w kierunku jeziora, podbródki wsparły na dłoniach. David usiadł, potem położył się na łokciu, pięć czy sześć stóp dalej od strony lasu. Przez głowę przemknęło mu znacznie bardziej absurdalne skojarzenie malarskie: dwóch małych chłopców przysłuchuje się opowieściom elżbietańskiego żołnierza. Odczytał tytuł książki Świru- ski: Mag. Domyślał się astrologii, ona na pewno wierzy w te wszystkie bzdury. Nagle wyszczerzyła do niego zęby. — Żałujesz, że przyjechałeś? — Dobry Boże, nie. — Di mi powiedziała, co się wczoraj stało. Prze- praszam. Wiedziałam, co się szykuje, i stchórzyłam. Uśmiechnął się. — Sam bym poszedł spać, gdybym się spodziewał. Świruska przytknęła dwa palce do ust i przeniosła pocałunek na ramię Myszy. — Biedna poczciwa Di. Zawsze zrzucam to na nią. Biedna poczciwa Di uśmiechnęła się i spuściła wzrok. — Jak myślicie, ile jeszcze wytrzymacie? — spytał David. Świruska drobnym, suchym gestem wskazała na Myszę: ona tu decyduje. Myszą potrząsnęła głową. — Nie myślę o przyszłości. — Jako były nauczyciel sztuki... — Wiem. Świruska zrobiła do Davida kolejną ze swych min. — Zdrowy rozsądek prowadzi donikąd. — Nie w tym rzecz — powiedziała Myszą. — Po prostu trudno się zdobyć na wyjazd? — Kwestia przypadku. Przypadkiem się tu znalaz- łam, pewnie przypadek musi mnie stąd wyciągnąć. 64 — Jakim przypadkiem się tu znalazłaś? Spojrzała na Świruskę; jakiś prywatny żart. — Powiedz mu. Co ci zależy. — To takie głupie. — Unikała wzroku Davida. — Zamieniam się w słuch — mruknął. Zdjęła dłoń z podbródka, by urwać źdźbło trawy; okryte cieniem piersi; wzruszyła ramionami. — Zeszłego lata, w sierpniu. Byłam we Francji, ze znajomym. Też studentem Akademii, rzeźbiarzem. Miał fazę fascynacji neolitem, więc jechaliśmy stopem do Carnac. — Podniosła oczy na Davida. — No, te rzędy menhirów. Zupełnym przypadkiem na N24 za Rennes wziął nas nauczyciel z Ploermel. Kawałek od Coet. Powiedzieliśmy mu, że studiujemy na Akademii w Ang- lii, a on powiedział nam o Henrym. Oczywiście znaliśmy jego nazwisko i w ogóle. Ja nawet wiedziałam, że mie- szka gdzieś w Bretanii. — Uniosła w powietrze jedną łydkę. Wklęsłość pleców, delikatne brązowe pośladki. Potrząsnęła głową. — No i naszło nas, żeby zaszaleć i zapukać mu do drzwi. Zanocowaliśmy na kempingu w Paimpont. Zjawiliśmy się u Henry'ego koło jedenastej następnego dnia. Udając, że nie zauważyliśmy napisu na bramie. Spodziewaliśmy się, że nas wywali na zbity pysk, i prawie tak się stało. Ale zaczęliśmy się nad nim rozpływać. Jak bardzo kochamy jego twórczość. Która jest natchnieniem dla całego naszego pokolenia. Te sprawy. I nagle kupił to, ale jesteście bezczelni... wiesz. To wszystko w drzwiach. Wpuścił nas i pokazał trochę domu. Obrazki w długiej izbie. Głównie staraliśmy się powstrzymać od śmiechu. Mówił, jak to on potrafi, wy- dawał się takim bęcwałem. — Wyciągnęła ręce przed siebie, przyglądała im się. — Potem pracownia. Zobaczy- łam, co robi. Od razu inny świat. Pewnie ty też to wczoraj poczułeś. — Znów podparła podbródek dłońmi i wpat- rywała się w drzewa za plecami Davida. — Spędzasz trzy lata, wypracowując sobie odpowiednie poglądy na temat malarstwa. Na koniec jeszcze mniej wiesz, dokąd zmie- rzasz, niż na początku. I wtedy spotykasz tego sta- rego kretyna z jego całkowicie błędnymi poglądami. I wszystkie twoje genialne drobne zwycięstwa i postępy 65 okazują się niczym. Przepraszam, nie chciałam powie- dzieć, że ty powinieneś się tak poczuć. Ale ze mną tak było — dodała pospiesznie. — Dokładnie cię rozumiem. Uśmiechnęła się. — Nie powinieneś rozumieć. Jesteś na to o wiele za dobry. — Wątpię, ale mniejsza z tym. — No i to by było tyle. Aha, jeszcze na końcu, Tom poszedł po aparat, zostawiliśmy plecaki na zewnątrz. Henry mówi mi, że bardzo ze mnie pociągająca „dziewu- cha", żałuje, że nie jest młodszy. Zaśmiałam się, powie- działam, że żałuję, że nie jestem starsza. Nagle wziął mnie za ręce. Jedną pocałował. Dość staroświeckie. Wszystko to stało się błyskawicznie, zanim wrócił Tom. Zrobił trochę zdjęć. Potem Henry nagle spytał, czy nie zostalibyśmy na obiad. Pomyśleliśmy, że to tylko miły gest, że powinniśmy odmówić. .Głupota. On nigdy nie robi miłych gestów. Bez powodu. Może już wtedy to wyczułam, może miał coś w oczach. Poza tym wiedzia- łam, że Tom chce jechać dalej. Tak czy inaczej wszystko popsułam. Wiesz, jak to jest, kiedy komuś odmówisz, bo myślisz, że to nie ma znaczenia, a potem się okazuje, że miało. — Spojrzała w bok ku jodle. — Myślę, że odniósł wrażenie, iż zrobiliśmy to tylko dla zabawy. Że tak naprawdę nas nie interesował. W pewnym sensie miał rację. Był dla nas tylko znanym nazwiskiem. To było takie głupie. Jak zbieranie autografów. — Przerwała na chwilę. — Dziwne, ale od razu jak wyszliśmy, poczułam się źle. Chciałam wrócić. Przez moment nic nie mówiła. Świruska rozłożyła łokcie i leżała twarzą do ziemi, zwrócona w stronę Myszy. — Dwa semestry, dziewięć miesięcy później, nie jestem szczęśliwa w Londynie. Z Tomem wszystko skoń- czone. Czuję, że na Akademii nic nie osiągam. Nie z ich winy. Po prostu taka jestem. — Zaczęła znów skubać trawę. — Spotykasz kogoś sławnego i zaczynasz widzieć jego twórczość w innym świetle. Dostrzegasz ją. Ciągle mi się przypominał ten dzień w sierpniu. Jacy byliśmy wredni wobec w gruncie rzeczy biednego i dość samot- nego starca, który nie umie się wygadać. No i... różne 66 inne sprawy. Związane z moimi własnymi obrazami. Pewnego dnia usiadłam i napisałam do niego list. O so- bie. Że żałuję, że nie zostaliśmy na obiad. Nie powinniś- my tak wychodzić. A może przypadkiem potrzebuje pomocy domowej. Kogoś do mieszania farb. Cokolwiek. — Pamiętał cię? — Posłałam mu jedno ze zdjęć, które zrobił Tom. Henry i ja stoimy razem. — Uśmiechnęła się do siebie. — Był to typ listu, na samą myśl o którym przechodzą cię dreszcze wstydu od chwili wysłania. Byłam pewna, że nie odpisze. — Ale odpisał. — Przysłał telegram. „Ładna dziewczyna zawsze potrzebna. Kiedy?" — Cały on, dziubasek. Prosto z mostu — powiedziała Świruska. Myszą zrobiła minę do Davida. — W prostocie ducha przyjechałam. Oczywiście wie- działam o jego przeszłości. O jego reputacji. Ale myś- lałam, że sobie z tym poradzę. Że wstrzelę się w rolę wnuczki. Albo po prostu wyjadę, jeśli sytuacja zrobi się szemrana. — Spuściła w^rok. — Ale Henry ma jedną dość niezwykłą cechę. Jakąś magię. Oprócz malarstwa. Umie jakoś tak zrobić, że wszystko w tobie... topnieje. I nic nie ma znaczenia. Na przykład teraz. Żeby nie wstydzić się swojego ciała. Wstydzić się konwencjonali- zmu. Kiedyś to dość dobrze ujął. Powiedział, że wyjątki nie potwierdzają reguł, są tylko wyjątkami od reguł. — Wyraźnie nie mogła znaleźć słów. Uśmiechnęła się. — Nie potrafimy tego nikomu wyjaśnić. Musiałbyś być nami, żeby to zrozumieć. — To trochę takie matkowanie — powiedziała Świ- ruska. Chwilę milczeli. — A ty skąd się tu wzięłaś, Annę? — spytał David. Myszą odpowiedziała za nią. — Zaczęło mi być trudno. Z nikim pogadać. Mieszkałyśmy razem w Leeds. Pisy- wałyśmy do siebie. Wiedziałam, że Annę nie jest zbyt szczęśliwa, robiąc dyplom z metodyki. Zaraz jak skoń- czyła... 67 — Przyjechałam na tydzień, cha, cha. David uśmiechnął się do leżącej na ziemi twarzy. — Przynajmniej ciekawsze niż uczenie? — I lepiej płatne. — Stać go na to. — Trzeba mu oddać sprawiedliwość — powiedziała Myszą. — Nie ma żadnej umowy. Po prostu daje nam garść banknotów. Sto funtów. Dwieście. Kiedy jedziemy z nim do Rennes, nie śmiemy patrzeć na ubrania. Ciągle by nam coś kupował. — Jest naprawdę słodki — powiedziała Świruska. Obróciła się na plecy. Smagło zakończone chłopięce piersi, kępka ufarbowanych na czerwono włosów; pod- niosła kolano, podrapała się trochę wyżej, opuściła nogę. — Bardzo dziwnie się z nim pracuje — powiedziała Myszą. — Nigdy nie traci cierpliwości, gdy robię obraz. Nawet rysunek. Wiesz, czasami nie mogę patrzeć na to, co zrobiłam. Jeśli podrę, Henry wyrzuci to do kosza, ale zawsze z żalem. Dla niego to, co się zrobi, jest jakieś święte. Nawet jeśli nie wyszło. Zupełnie inaczej niż z ludźmi. — Przerwała, po czym potrząsnęła głową. — W pracowni prawie się nie odzywa. Prawie jakby był niemową, jakby słowa mogły wszystko zepsuć. Świruska przemówiła do nieba: — Te słowa, których on używa... — Sparodiowała głos starca: — „Krwawisz czy co?" Dajcie spokój. — Sięgnęła ręką ku górze, jakby chciała odpędzić jakieś wspomnienie. —; Kompensuje sobie. Świruska cmoknęła na znak, że się z tym zga- dza. — No wiem. Biedny stary drań. To musi być dla niego straszne. — Odwróciła się na bok, oparła na łokciu, spojrzała na Myszę. — Dziwne, no nie, Di? Jest jeszcze dość seksowny, na swój sposób. — Spojrzała na Da- vida. — Wiesz, w pierwszej chwili... przyzwyczajona jestem do facetów w moim wieku i w ogóle. Ale on musiał być kiedyś niesamowity. Jak był młody... Chryste, gdy- byś usłyszał jego opowieści. — Zrobiła kolejną błazenską minę do Davida. — O starych dobrych czasach. Co on nam kiedyś powiedział, Di? — Daj spokój. To wszystko bajeczki. 68 — Mam nadzieję, że bajeczki. Myszą stwierdziła: — Chodzi o bliskość. Nie o seks. O wspomnienia. Kontakt z drugim człowiekiem. To się starał wczoraj powiedzieć. David spostrzegł różnicę między dziewczynami. Jedna chciała zbagatelizować aspekt seksualny, dru- ga przyznać się do niego. Nagle poczuł intuicyjnie, że Swiruska wykorzystuje jego obecność dla rozstrzy- gnięcia sporu z Myszą. W tej kwestii był po jej stro- nie. — Gospodyni z mężem muszą być ludźmi o szerokich poglądach. Myszą spuściła wzrok w trawę. — Nie mów o tym nikomu, ale wiesz, jak Jean-Pierre spędził koniec lat czterdziestych i pięćdziesiąte? — David potrząsnął gło- wą. — W więzieniu. Za morderstwo. — Święty Boże. — Zabił ojca. Jakaś rodzinna waśń o ziemię. Francus- cy chłopi. Mathilde była gosposią Henry'ego, gdy wrócił do Paryża w 1946 roku. Znał całą sprawę z Jean-Pierre'em. Ja się dowiedziałam od Mathilde. Henry ładnie się zachował. Bardzo im pomógł. Swiruska prychnęła. — Nie tylko pomógł. Wylan- sował Mathilde. Myszą spojrzała na Davida, by sprawdzić, czy wie, o co chodzi. — Ta przyciężka modelka, której użył w kilku z pierwszych powojennych aktów... — Mój Boże. Zupełnie nie skojarzyłem. — Nawet Mathilde nie wspomina o tym. Mówi tylko, że „Monsieur Henri" przywrócił jej wiarę w życie. W czekanie. Jest także jedyną osobą, na którą Henry nigdy, ale to przenigdy się nie zdenerwuje. Kiedyś przy obiedzie wściekł się o coś na Annę. Wymaszerował do kuchni. Parę minut później wchodzę, a on siedzi przy stole, je z Mathilde i słucha, jak ona czyta na głos list od siostry. Zupełnie jak wikary ze swoją ulubioną parafian- ką. — Na jej ustach wy kwitł uśmieszek. — Można być zazdrosnym. — A was rysuje? — Nie ma już takiej pewnej ręki. Jest parę rysunków 69 Annę. Jeden strasznie śmieszny. Znasz ten słynny plakat Lautreca z Yvette Guilbert? Sparodiował go. Świruska przeciągnęła palcami przez włosy ku nie- bu. — Narysował mnie po prostu trzask-prask. Nie więcej jak trzydzieści sekund. Góra minuta, no nie, Di? Fantastyczne. Słowo daję. Obróciła się z powrotem na plecy, oparła brodę na dłoniach. Ciemnoszkarłatne paznokcie. Myszą znów zlustrowała Davida. — Omawiał z tobą artykuł? — Stwierdził tylko, że nigdy nie słyszał o tych mala- rzach. Z wyjątkiem Pisanella. — Nie wierz mu. Ma niesamowitą pamięć do obra- zów. Zatrzymałam trochę szkiców. Gdy chce opowie- dzieć o jakimś obrazie, a ja nie całkiem wiem, o którym, czasem mi narysuje. Tak, jak powiedziała Annę. Jak błyskawica. Prawie że pamięć absolutna. — Trochę mnie to podnosi na duchu. — Nigdy by się nie zgodził, żebyś pisał, jeśli nie byłbyś przyzwoicie blisko prawdy. — Już zaczynałem się zastanawiać. — Jest zawsze dużo bardziej świadomy tego, co robi, niż ci się wydaje. Nawet gdy mu odbije. Zabrałam go kiedyś do Rennes, zanim przyjechała Annę, na Śmierć w Wenecji. Ubzdurałam sobie, że Henry'emu się spodo- ba. Przynajmniej wizualnie. Przez pierwsze dwadzieścia minut siedział jak trusia. Wtedy pojawia się ten niebiań- ski blondasek. Gdy następnym razem jest na ekranie, Henry mówi: Ładna dziewuszka, co? Na pewno grała już w wielu filmach. David zaśmiał się, a jej oczy były pełne światła, śmiechu. Przestała być nad swój wiek poważna. —? Nie wyobrażasz sobie, jak się strasznie wstydzi- łam. Zaczyna się kłócić, czy to chłopiec czy dziewczyna. Głośno. Oczywiście po angielsku. Schodzimy na cioty i współczesną dekadencję. Ludzie wokół nas mówią mu, żeby się zamknął. On odpyskowuje po francusku. Nie wiedział, że w Rennes jest tyle pedałów i... — Przyłożyła sobie do skroni wyimaginowany pistolet. — Prawie doszło do bójki. Musiałam go wyciągnąć z kina, zanim 70 ktoś wezwie gliny. Przez całą drogę do domu mówił mi, że to, co on nazywa kinem, zaczęło się i skończyło na Douglasie Fairbanksie Seniorze i Mary Pickford. Uparty jak osioł. Przez ostatnie dwadzieścia lat widział wszyst- kiego z dziesięć filmów, ale wszystko wie na ten temat. Jak z tobą wczoraj wieczór. Im rozsądniej mówisz, tym mniej cię słucha. — Ale to tylko gra? — W ten dziwny sposób odzywa się w nim poczucie smaku. Jest w tym nawet jakaś uczciwość. Tak jakby mówił: nie będę się zachowywał, jakbym miał tyle lat co wy. Jestem stary, jestem kim jestem, nie chcę rozumieć. Świruska powiedziała: — Na przykład jego sposób wysławiania się. Ciągle mi powtarza, że zachowuję się jak podfruwajka. Śmieję się i mówię: Henry, podfru- wąjki wyszły z użycia razem z wiązanymi gorsetami i pantalonami. Na miły Bóg! A to tylko pogarsza sprawę, prawda, Di? — Ale to nie takie głupie, jak się zdaje. Wie, że musimy mieć się z czego pośmiać. A właściwie, żeby go nienawidzić. — Żeby wybaczać jego dziwactwa. Myszą rozłożyła ręce. Jesienne słońce prażyło. Przy- szybował motyl, czerwony admirał, i zatrzepotał przez chwilę nad wklęsłością pleców Myszy. David wiedział, co się stało. Nagła tęsknota za stosunkami na Akademii. Ta potrzeba szczerości, wspólnych rozważań. Sprawdzanie, na ile opiekun jest ludzki, na ile potrafi wyjść poza formalny układ. Potrzeba nie tylko zwierzania się, ale i słuchania zwierzeń. Myszą przemówiła do trawy: — Mam nadzieję, że nie jesteś tym wszystkim zaszokowany. — Jestem zachwycony, że macie do niego takie in- teligentne podejście. — Czasami się nad tym zastanawiamy. — I dodała: — Czy nie stałyśmy się tym, czym nas ochrzcił. Uśmiechnął się. — Nie wydajesz mi się zbyt płoch- liwa. — Prócz tego, że uciekłam. — Przecież powiedziałaś, że tu się więcej uczysz. 71 — Życia. Ale... — Nie malarstwa? — Próbuję zacząć od nowa. Jeszcze nie wiem. — Niezbyt myszate. Świruska powiedziała: — Zresztą czy to ważne? Wolę się użerać z Henrym niż z czterdziestką cholernych ba- chorów. Myszą uśmiechnęła się, a Świruska trąciła ją w ramię. — Ty się sprawdziłaś i tu, i tam. — Spojrzała na Davida. — Mówię ci, ja byłam w strasznym kanale. Ćpałam. Znaczy nic ostrego. Sypiałam z kim popadnie. Di wie. Zadawałam się z tyloma strasznymi bucami. Mówię ci. — Stopą trąciła Myszę w nogę. — Prawda, Di? — Myszą skinęła głową. Świruska spojrzała obok Davida w stronę śpiącego starca. — Z nim przynajmniej nie jest tak, że cię zerżnie i „następna, proszę". Przynaj- mniej jest wdzięczny. Nigdy nie zapomnę jednego faceta. Taki sobie... wiesz, nic wielkiego. Wiesz, co mi powie- dział? — David potrząsnął głową. — „Coś taka pierońsko chuda?" — Stuknęła się w czoło. — Boże wielki, kiedy pomyślę, co ja musiałam znosić. A poczciwy Henry ma łzy w oczach, kiedy mu się wreszcie uda. — Spuściła wzrok, jakby sobie zdała sprawę, że się zagalopowała, po czym nagle uśmiechnęła się do Davida. — Sprzedaj to do jakiegoś brukowca, zbijesz majątek. — Ty masz prawa autorskie. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę: pytająco i prowokacyjnie. Miała brązowe oczy, najładniejsze w ca- łej jej drobnej twarzy. Była w nich bezpośredniość, a jak się lepiej przyjrzeć, także łagodność. David zdał sobie sprawę, że w ciągu czterdziestu minut, które minęły od lunchu, zaczął ją poznawać. Domyślił się uczuciowości pod cynicznym językiem, i szczerości, lecz nie takiej jak u Myszy. Myszą odznaczała się szczerością wyzwolonych klas średnich, opartą na inteligencji i dowiedzionym talencie. U Świruski szczerość była bardziej robo- ciarska, mozolnie nabyta, przez życie w „strasznym kana- le". Przyjaźń, więź między nimi stały się zrozumiałe. Trochę były do siebie podobne, trochę się uzupełniały. Może wywołała to ich nagość, słońce, woda i ściszone gło- 72 sy, niemy bezwład jeziora, ale David poczuł się silnie wple- ciony w sieć tych trzech obcych mu żywotów, jakby znał tych ludzi dużo dłużej, bądź jakby żywoty, które znał naprawdę, w tajemniczy sposób zblakły i oddaliły się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Dziś było przejmująco rzeczywiste, wczoraj i jutro stały się mitami. Miał też poczucie uprzywilejowania niemal metafizycz- nego, że narodził się w środowisku i w czasach, które zezwalały na taki szybki proces — a bardziej banalnie, że jego kariera stwarza takie możliwości. Gdyby mogli go w tej chwili zobaczyć znajomi. Wtedy pomyślał o Beth. Już wcześniej spuścił wzrok z oczu Świruski i jakiś czas milczeli. Wtedy Myszą obróciła głowę ku wodzie, a potem ku przyjaciółce (nie całkiem jednak od nie- chcenia, jakby zwierzenia posunęły się zbyt daleko). — Idę jeszcze popływać. — Dobra. Myszą obróciła się i usiadła, plecami do Davida. Świruska uśmiechnęła się do niego. — Zapraszamy. Przewidział to, już wcześniej powziął decyzję, co zrobi. Obejrzał się w stronę starca. — Jeśli nie wyjdzie z tego jakaś afera. Uniosła brwi jak Groucho Marx, poruszyła lekko głową. — Zobaczymy, co wyjdzie. Myszą trzepnęła ją delikatnie w pupę. Potem wstała i podeszła do wody. Milczenie, Świruska leżała dalej, wpatrzona w trawę. Wreszcie odezwała się ściszonym głosem: — Marnuje się, co? — Wygląda na to, że wie, co robi. Uśmiechnęła się cierpko. — Żartujesz. Patrzył, jak Myszą brnie w wodę; nadepnęła na coś i trochę skręciła. — Myślisz, że powinna wyjechać? — Jestem tu tylko ze względu na nią. — Spuściła oczy. — Zabawne, ale to Di odstaje od reszty. Henry i ja po prostu żyjemy z dnia na dzień. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nie udajemy niewiniątek, bo nimi nie jesteśmy. Ona jest, ale próbuje udawać zblazowaną. 73 Myszą położyła się na wodzie i zaczęła płynąć. — I nie zdaje sobie z tego sprawy? — Nie. Jest głupia. To się czasem zdarza u inteligent- nych dziewczyn. No dobra, Henry'ego przejrzała na wylot. Ale siebie nie przejrzała. — Swiruska unikała teraz jego wzroku; była prawie nieśmiała. — Spróbuj ją wyciągnąć na rozmowę. Może dziś wieczór. Henry'ego położymy wcześnie do łóżka. Jej jest potrzebny ktoś z zewnątrz. — Jasne, spróbuję. — Fajnie. — Przez chwilę milczała, po czym ode- pchnęła się do góry i uklękła. Uśmiech. — Podobasz się jej. Uważa, że genialnie malujesz. To była wszystko gra. Wczoraj po południu. — Powiedziała mi. Przez chwilę przyglądała mu się badawczo, po czym wstała; przez sekundę zgrywała się na współczesną Wenus, z jedną ręką na lędźwiach, drugą na piersiach. — Nie patrzę. Weszła do wody. David wstał i zdjął ubranie. Dogonił Świruskę, gdy mulasta woda sięgała mu pasa. Obdarzyła go uśmiechem, po czym rzuciła się naprzód z lekkim okrzykiem. Chwilę później David sam dał nura i po- płynął za odległą głową. Pięć godzin później ta sama głowa znalazła się na- przeciw niego przy stole. Z coraz większą trudnością przychodziło mu myśleć o czymkolwiek innym. Przed kolacją zjawiła się tylko na krótko, gdyż była zajęta ze Świruską w kuchni. Nim zasiadła do stołu, przebrała się w czarną koszulę i kolejną długą spódnicę, w pasy koloru brązu i palonego oranżu; noc i jesień; włosy upięła we fryzurę zarazem klasycznie elegancką, jak i nieco roz- czochraną. Tylko nieznacznie dawała mu odczuć, że chce go zawojować. I szło jej znakomicie. Im więcej o niej wiedział, im dłużej na nią patrzył, tym bardziej mu się podobała. Jako temperament, jako system upodobań i uczuć, jako kobieta. Wiedział o tym, lecz ukrywał to zarówno przed nią, jak i częściowo przed sobą. A raczej 74 próbował na zimno rozważyć, dlaczego tak szybko przy- padła mu do gustu — dlaczego to właśnie połączenie cech fizycznych i psychicznych, rezerwy i otwartości, opano- wania i niepewności (zaczął bowiem wierzyć w to, co powiedziała Świruska), znalazło tak silny odzew w jego własnej naturze. Dziwne, jak te sprawy spadają na człowieka z jasnego nieba, jakby już wcześniej drzemały we wnętrzu i zostały tylko rozbudzone. Czuł się nieco, jakby go zauroczyła, wkradła w jego duszę i uznał, że jest to przede wszystkim skutek nieobecności Beth. Byli ze sobą tak blisko, że zapomniał, jak wygląda kawalerska wolność. A może po prostu potrzebował ujścia dla uczuć, jakie wzbudził w nim cały ten dzień. Upłynął mu nie- zwykle przyjemnie, jak doszedł po namyśle do wniosku. Był to dzień tak gęsty od zdarzeń, a jednak tak prosty; tak pełen nowych doświadczeń a zarazem pierwotny, atawistyczny, pozaczasowy. Przede wszystkim zaś czuł się teraz akceptowany, traktowany niemal jak członek rodziny. U dziewczyn jego notowania wzrosły dzięki wspól- nemu pływaniu. Zdał sobie później sprawę, że było to konieczne — aby dowieść, że jest równy gość, na pozio- mie myślenia Świruski; że rozgrzesza je z ich wyboru, na poziomie myślenia Myszy. Zrównał się z nią około stu jardów od brzegu. Brodząc w wodzie jakieś dziesięć stóp od siebie chwilę pogawędzili o jeziorze, temperaturze, rozkoszach natury. Zobaczył Świruskę wracającą na brzeg. Breasley chyba dalej spał pod jodłą. Powoli popłynęli z powrotem, ku wycierającej się chudej po- staci. Wyszedł z wody obok Myszy, a Świruska wręczyła mu swój wilgotny ręcznik. Słońce, drzewa, świadomość wpatrzonych w niego oczu; ostatnie podrygi zażenowa- nia, jakie jeszcze odczuwał, miały niewiele wspólnego z dziewczynami... a jeśli już, to wstydził się, że jest przy nich taki blady. Nie ubrał się od razu, lecz siedział wsparty na rękach obok swego ubrania, aby dosuszyć się jeszcze w słońcu. Dziewczyny leżały na plecach, jak przedtem zwrócone ku niemu głowami, stopami w stronę jeziora. Głęboki spokój jeziora, sielskie odludzie; no, może nie całkiem: na ?5 końcu najdalszej przesieki coś się poruszyło, rybak, zarzucona wędka, plamka chłopskiego błękitu. Nie odez- wał się. Odczuł rodzaj mentalnej — abstrakcyjnej? — chutliwości; przypływ pierwotnej samczości stęsknionej za legalną rozpustą, poligamią, pieszczotą dwojga ciał, sułtanatem. Ta wstrętna beztroska uwaga starego czło- wieka o tym, czego potrzeba dziewczynom, zrodziła sprośne marzenia, odsunęła na bok odpowiedzialność... jakże zmienia się postrzeganie tego, kim się jest, co się w sobie tłumi. Niewiele więcej niż dwanaście godzin temu niemalże potępił je i uznał za niegodne uwagi. Teraz to, co podczas obiadu było tylko leniwą hipotezą, stało się bliższe, bardziej precyzyjne, bardziej wyobrażal- ne. To tak, jakby całe dnie bądź tygodnie spędzone nad obrazem, na jego tworzeniu i dopracowywaniu, skonden- sować do kilku godzin. Oczywiście wiedział, dlaczego. Wielki pośpiech, proza życia — długa jazda do Paryża, gdzie musiał się znaleźć o tej samej godzinie nazajutrz. Może właśnie na tym polegał przebłysk geniuszu starca, że poszedł za głosem starej jak świat potrzeby ucieczki z miasta, na tajemnicze odludzie, i stwierdził, że pradaw- ne lekarstwo na molocha, celtycka zielona krynica, jest nadal w zasięgu ręki. Poszczęściło się starcowi, że za- chował wrażliwość, a zarazem głęboką amoralność, że za swą sławę nabył ciepło samotności i cudzych uczuć. David zerknął za siebie. Starzec dalej spał jak zabity. Dziewczyny położyły się w ten sposób, że nic nie stało na przeszkodzie jego długim oględzinom ich cielesnych kształtów; o czym zapewne wiedziały. To, że nie wy- stawiały jego poczucia przyzwoitości na bezpośrednią próbę — rozmawiając, musiałyby na niego patrzeć — sta- nowiło ich tajemną przewagę. Było mu wiadomo, że istnieje obca jego naturze brutalność: że mężczyźni potrafią gwałcić. Coś zarazem czułego i wyzywającego w tej bezbronności głęboko go poruszyło. Wstał i ubrał się. Opowie Beth, prędzej czy później zawsze jej wszystko opowiadał, ale najpierw pójdą do łóżka. Potem powolny marsz do domu przez las, nagłe ożywienie dziewczyn — zabrały go trochę inną drogą, 76 żeby mu pokazać malowniczo chylącą się ku upadkowi zagrodę w zarosłej przesiece — które wpadły w szał jeżynowy, upiecze się staroświeckie angielskie ciasto z jeżynami. Starzec utrzymywał, że nie znosi tego „szka- radzieństwa", ale rzekomo naburmuszony przyłączył się do zbierania, swą laską ściągał nawet co wyższe gałęzie. Przez jakiś kwadrans wszyscy z dziecinnym entuzjaz- mem pogrążyli się w jeżynobraniu. Co wzbudziło w Davi- dzie kolejny atak rozżalenia — zjedzą ciasto już bez niego. Był w błędzie, właśnie dlatego dziewczyny krząta- ły się później w kuchni. Myszą ugniatała ciasto, Annę przygotowała owoce. Specjalnie dla niego, powiedziały, jakby chcąc podkreślić, że nie ma w tej sytuacji nic, co uwłacza jego męskości. Poczuł się wzruszony. Część drogi do domu po jeżynobraniu szedł obok Myszy, przed drugą dziewczyną i starcem. Dość nieocze- kiwanie była trochę zawstydzona, jakby wiedziała, że Świruska z czymś się wygadała — czuł, że chce z nim porozmawiać, lecz zarazem boi się, by nie powiedzieć zbyt wiele. Dyskutowali o Akademii Królewskiej, czemu zrezygnowała ze studiów, ale raczej neutralnie, ogólnie. Dopadł ją ponoć rodzaj klaustrofobii, zbyt wiele elitar- nych talentów spędzonych w jedno miejsce, zaczęła zbyt obsesyjnie zastanawiać się nad tym, co robi i co ro- bią inni, to wszystko jej wina. Dostrzegł w idącej obok dziewczynie inną osobę: strasznie spiętą, dziko samo- krytyczną, zbyt sumienną — na co zresztą wskazywało jedyne jej dzieło, jakie widział. Starała się też nie robić zbyt wielkiej sprawy ze swej artystycznej przyszłości, a w każdym razie nie zanudzać go tym. Zeszli na temat szkolnictwa artystycznego w ogóle. Wiedział już z do- świadczenia, że bez Świruski jest zupełnie inną osobą, którą znacznie trudniej rozmiękczyć. Zatrzymała się nawet i odwróciła, aby zaczekać na resztę. Był dość pewien, że nie chodziło tylko o to, by nie dać Henry'emu powodów do zazdrości. W jakimś sensie rozmowa się nie udała. Nie umniejszyło to jednak atrakcyjności Myszy w oczach Davida. Chyba nic lepiej nie podsumowywało jego nastroju niż sprawa ewentualnego telegramu od Beth. Nie było 77 sensu udawać. Miał nieposkromiona nadzieję, oczywiś- cie nie, że Sandy jest poważnie chora, ale że coś innego opóźni podróż Beth do Paryża. Przewidzieli taką moż- liwość, że będzie musiała przesunąć wyjazd o dzień lub dwa. Więcej nie chciał, tylko jeden dzień. Życzenie to nie zostało spełnione: żaden telegram nie nadszedł. Jakby dla zadośćuczynienia Breasley odbył z nim ostatnie, bardzo pożyteczne tete-a-tete. Wyjaśniona zo- stała większość pozostałych kwestii biograficznych — na zwykłą modłę starca, lecz David czuł, że nie został zbytnio sprowadzony na manowce. Czasami dostrzegał nawet przekonującą szczerość. David spytał, czy nie jest paradoksem, że w 1916 roku starzec był pacyfistą, a pod- czas hiszpańskiej wojny domowej służył jako sanitariusz w brygadzie międzynarodowej. — Miałem to wszystko w nosie. Wojna to bzdura. Russell mnie tak przekabacił. Poszedłem na jego wy- kład. Najlepszy mózg, najlepsze serce. Coś pięknego. Nigdy go potem nie spotkałem. — Stali przy stole koło okna w jego sypialni, z tyłu dwa łóżka. David poprosił o pokazanie Braque'a i usłyszał historię o drugim, które- go Breasley musiał kiedyś sprzedać, żeby zapłacić za Coet i remont. Starzec uśmiechnął się do niego. — Mijają lata. Ciągle sobie myślę. Może to wszystko z tchórzostwa. Muszę się w końcu dowiedzieć. Pozbyć się tej zgagi. Łapiesz, o co mi chodzi? — Mniej więcej sobie wyobrażam. Starzec wyjrzał za okno; zachodzące słońce na drze- wach. — Robiłem w portki. Cały czas. Było okropnie. Mu- siałem rysować. Inaczej nie wytrzymałbym. — Uśmiech- nął się. — Nie, że śmierć. Człowiek modlił się o śmierć. Dalej słyszę ból. Przeżywam od nowa. Chciałem go przyszpilić. Zabić. Nie potrafiłem go dobrze narysować. — Może dla siebie. Dla nas potrafiłeś. Starzec potrząsnął głową. — Eee, tam. Zwykłe grymasy. Powykrzywiane gęby. David powiódł go w mniej bolesne rewiry życiorysu. Pod koniec zaryzykował nawet metodę piękne za nadob- ne. Skoro starzec rzekomo nie pamięta, z którymi mala- 78 rzami zestawił go David w swym artykule, jak to jest, że dziewczyny wysławiają pod niebiosa jego pamięć do obrazów? Breasley rzucił mu kwaśne spojrzenie i wytar- gał za nos. — Puściły farbę, suki jedne, co? — Wykręciłem im ręce, jak spałeś. Starzec spojrzał w dół i pogładził krawędź stołu. — Nigdy w życiu nie zapomniałem dobrego obrazu, Davidzie. — Znów popatrzył na ogród. — Nazwiska, tak. Ale co to jest nazwisko. Gryzmoły na dole w rogu. Nic więcej. — Uczynił znak kciuka w stronę Braque'a i mrug- nął okiem. — Obraz pozostaje i tylko to się liczy. — Więc nie muszę wykreślać się z bibliografii? — Wisielec. Nie z Werony. Foxe. Chyba. Nie pamię- tam. Mówił o detalu w tle Świętego Jerzego i księżniczki Pisanella i jego transpozycji w jednym z najbardziej posępnych obrazów z serii coetminąjskiej, bez tytułu, ale pasowałaby na przykład .Rozpacz; las wisielców i żywi, którzy zdają się im zazdrościć. — Foxe'a nie zauważyłem. — Księga męczenników. Ryciny. W domu był stary egzemplarz. Okropnie się przeraziłem. Miałem z pięć, sześć lat. Gorsze niż na żywo. W Hiszpanii. David zaryzykował dalszy krok. — Dlaczego tak niechętnie ujawniasz inspiracje? Pytanie wyraźnie ucieszyło starca; jakby David wpadł w potrzask. — Mój drogi chłopcze. Malowałem, żeby malować. Całe życie. A nie żeby łebscy młodzi skurwiele jak ty mogli się popisywać. Jak ze sraniem, nie? Pytasz się, czemu to robisz. Jak to robisz. I umierasz na obstrukcję. Nic mnie nie obchodzi, skąd mi się biorą pomysły. Niech przyjdą same. To wszystko. Nie mógłbym ci nawet powiedzieć, jak to się zaczyna. Co połowa z tego znaczy. Nie chcę wiedzieć. — Skinął głową ku Braque'owi. — Stary George miał na to powiedzenie. Trop de radne. Tak? Za dużo korzeni. Rodowodu. Przeszłości. A nie kwiat. To, co jest teraz. To, co wisi na ścianie. Faut couper la radne. Odciąć korzeń. Tak mawiał. 79 — Malarze nie powinni być intelektualistami? Starzec uśmiechnął się. — Skurwiele. Żaden dobry malarz nie był. Taki Pukasso. Straszny facet. Ciągle szczerzył na ciebie kły. Prędzej bym zaufał rekinowi ludojadowi. — Ale umiał się dość zrozumiale wypowiadać na temat swojej twórczości? Starzec prychnął w gwałtownym sprzeciwie. — Mydlenie oczu, mój drogi chłopcze. Fumisterie. Od początku do końca. — I dodał: — Bardzo wydajny. Całe życie miał za duży przerób. Musiał robić ludziom wodę z mózgu. — Guernica? — Dobre na nagrobek. Niech wszystkie szuje, które miały to gdzieś, teraz wyrzucą z siebie całe współczu- cie. Zabrzmiała jakaś gorycz; nagłe światełko ostrzegaw- cze; coś jeszcze surowego. David wiedział, że wrócili do sprawy abstrakcji i realizmu, do wspomnień hiszpańs- kich starca. Wyjaśniło się, co ma za złe Picassowi. Ale Breasley cofnął się przed tą otchłanią. — Sijeunesse savait... znasz to? — Oczywiście. — To wszystko. Trzeba tylko malować. Taka jest moja rada. A spryciarze niech sobie gadają z tymi biednymi bucami, którzy nie umieją malować. David uśmiechnął się i spuścił oczy. Jakiś czas potem wstał do wyjścia, ale starzec zatrzymał go. — Fajnie, że się skumplowałeś z dziewuchami, Davi- dzie. Chciałem ci to sam zaproponować. Niech się ro- zerwą. — Sympatyczne dzieciaki. — Chyba zadowolone z życia, nie? — Nie było zażaleń. — Nie mam im teraz zbyt wiele do zaoferowania. Trochę kieszonkowego. — Szukał potwierdzenia w ja- kiejś sprawie. — Może powinienem im płacić pensję, ale nie umiem załatwiać takich rzeczy. — Jestem pewien, że nie po to tu są. — Ale powinno być coś stałego, nie uważasz? 80 — Zapytaj Myszę. Starzec wpatrywał się za okno. — Za bardzo wrażliwa. Nie pogadasz o pieniądzach. — Chcesz, żebym je wybadał? Breasley podniósł dłoń. — Nie, nie, mój drogi. Proszę cię tylko o radę. Między mężczyznami, rozumiesz. — Nagle spojrzał na Davida. — Wiesz, czemu mówię na nią Myszą? — Przyznaję, że mnie to zaciekawiło. — Nie chodzi o gryzonia. Starzec zawahał się, potem sięgnął do szuflady i wyjął kartkę papieru. Znad ramienia starca David patrzył, jak ten pochyla się nad kartką, jak nad jakimś oficjalnym dokumentem. Tymczasem napisał tylko rozstrzelonymi drukowanymi literami M U Z A, po czym przed Z wstawił skręconego w literę S węża, a u dołu U dorysował zakrzywionego penisa. Potem spojrzał na Davida; mrug- nął, z językiem wywalonym na wierzch jak u jaszczurki. Ledwo David zdołał pojąć podwójne znaczenie, Breasley zmiął kartkę. — Nic jej nie mów. — Oczywiście, że nie. — Bardzo się boję ją stracić. Kryję się z tym. — Myślę, że ona to rozumie. Starzec skinął głową, potem wzruszył lekko ramiona- mi, niby że wiek i przeznaczenie muszą w końcu zwycię- żyć; nie pozostaje nic więcej do powiedzenia. O wszystkim tym David rozmyślał, leżąc wkrótce potem w wannie. Może układ ten działa właśnie z powo- du dystansu, niezrozumienia, niedomówień kryjących się za fasadą szczerości... bo jako model nowoczesny, mónage & trois pięknych młodych ludzi bez zahamo- wań, prawdopodobnie by się rozpadł. Pojawiłyby się zazdrostki, niesnaski, pęknięcia... a wszystko tak za- mknięte w sobie, odosobnione, odległe od prawdziwego, codziennego świata Davida, od Blackheath i korków w godzinie szczytu, przyjęć, znajomych, wystaw, dzieci, sobotnich zakupów, rodziców... Londynu, zarabiania i wydawania. Jakże rozpaczliwie można by zatęsknić... za czymś takim, odpowiednio przetransponowanym. 81 Stanowczo muszą spróbować czegoś takiego z Beth; może Walia, może West Country, które przecież nie jest chyba całe jak St Ives: chmara pozerów wokół dwóch czy trzech znaczących nazwisk. Biedne buce, które nie umieją malować. Tak. Tym, co miał ostatecznie zapamiętać o starcu, była jego dzikość, w sensie przyrodniczym. Zewnętrzna dzi- kość, w języku i zachowaniu, była koniec końców my- ląca — tak samo, jak w spektaklach agresji u niektórych zwierząt krył się głębszy motyw, potrzeba spokoju i prze- strzeni, terytorium, a nie niczym nie uzasadniony pokaz męskości. Groteskowe miny starca miały umożliwić swobodę działania jego prawdziwemu „ja". Tak na- prawdę nie mieszkał w manoir, lecz w lesie na zewnątrz. Przez całe życie musiał odczuwać tęsknotę za miejscem schronienia; głęboko wstydliwy, nieśmiały, zmuszał się do zachowań dokładnie przeciwstawnych tym cechom. Nieśmiałość kazała mu wyjechać z Anglii, lecz we Francji używał swej angielskości — gdyż w zaskakująco dużej mierze zachował swój rdzenny charakter — dla ochrony przed zakusami, jakie czyniła na niego francuska kul- tura. Teza o angielskości leżącej u podstaw serii z Coet- minais została już postawiona w jednym akapicie szkicu do wstępu, lecz David postanowił rozbudować ją i wzmo- cnić. Teza ta zaczęła przybierać kształt wiodącego moty- wu: podstępny stary wygnaniec, chowający się za krzyk- liwą zasłoną skandalicznych zachowań i kosmopolityz- mu, odznacza się być może równie prostą i niezbywalnie rdzenną naturą co Robin Hood. Kwestia panujących w tym układzie rozbieżności j stała się motywem przewodnim podczas kolacji. Choć \ whisky wypił już wcześniej, Henry zakropił posiłek tylko ' dwoma kieliszkami wina, i to mocno rozcieńczonego ] wodą. Zdawał się znużony, nieobecny, w stanie opóź- , nionego kociokwiku. Wyglądał na swoje lata, a David j poczuł, że niemal wszedł w spisek z dziewczynami, aby ; podkreślić dzielącą ich od Breasleya przepaść. Świru- \ ska była w gadatliwym nastroju, opowiadała Davidowi \ o mękach szkolenia nauczycielskiego swą skrótową an- gielszczyzną pełną slangowych zwrotów. Starzec przy- glądał się jej jakby nieco zdumiony tym nagłym ożywie- niem... i zagubiony. Raz po raz nie był pewien, o czym dziewczyna mówi: mikronauczanie, sztuka systemowa, psychoterapia, wszystko to pochodziło dla niego z innej planety. David domyślał się, jak zagadkowe dla kogoś, kto nadal czuł się uczestnikiem tytanicznych bojów artystycznych z początku dwudziestego wieku, jest to sprowadzenie żarliwej teorii i rewolucyjnej praktyki do techniki stosowanej w szkolnictwie masowym, do „za- jęć" w przerwie między angielskim a matematyką. Les Demoiselles d'Avignon i miliard słoików plakatówki. Wypili kawę, starzec prawie się nie odzywał. Myszą skłaniała go, by poszedł spać. — Bzdura. Chcę posłuchać, jak wy, młodzi, rozma- wiacie. — Przestań udawać. Jesteś bardzo zmęczony — po- wiedziała łagodnie. Ponarzekał chwilę, szukał męskiego wsparcia u Davi- da, lecz go nie otrzymał. Wreszcie Myszą zabrała go na górę. Gdy tylko zniknęli, Świruska przesiadła się na krze- sło starca. Dolała Davidowi kawy. Tego wieczoru ubrana była mniej egzotycznie — w czarną sukienkę od Kate Greenaway upstrzoną różowymi i zielonymi kwiatusz- kami. Chłopska prostota sukienki lepiej przystawała do jej natury. Bądź do tego, co David zaczynał w niej lubić. — Jak Di wróci, pójdziemy na górę. Powinieneś zobaczyć jej prace — powiedziała. — Bardzo chętnie. — Wstydzi się pokazywać. Głupota. Zamieszał kawę. — Co się stało z jej chłopakiem? — Z Tomem? — Wzruszyła ramionami. — To, co zawsze. Nie mógł znieść, że ją przyjęli na Akademię Królewską. To on miał się dostać. — Zdarza się. — Był z tych, którzy myślą, że wszystko wiedzą. Elitarna szkoła prywatna, te sprawy. Osobiście go nie cierpiałam. Zawsze był taki cholernie pewny siebie. Tylko że Di nigdy tego nie widziała. 83 — Rąbnęło ją to? Skinęła głową. — Już mówiłam. Jest taka niewinna. W pewnych rzeczach. — Chwilę milczała, potem prze- stała bawić się łyżeczką do kawy i zlustrowała go w świe- tle lampy: jej najszczersze oczy. — Mogę ci coś powiedzieć w wielkiej tajemnicy, Davidzie? Uśmiechnął się. — Oczywiście. — Chciałam ci to powiedzieć po południu. — Spoj- rzała ku schodom, potem na niego, i zniżyła głos: — On chce, żeby za niego wyszła. — O Boże. — To takie bez sensu, że... — Nie chcesz powiedzieć, że jest... Potrząsnęła głową. — Ale nie znasz jej. W tylu rzeczach jest dużo lotniej- sza ode mnie, choć naprawdę czasem podejmuje takie bez sensu decyzje. Weźmy ten cały bajzel. — Uśmiech- nęła się bez humoru.—Dwie takie bombowe dziewczyny jak my. Coś nam się musiało porobić w naszych małych główkach. Już nawet nie żartujemy na ten temat. No, z tobą dziś po południu. Ale to pierwszy raz od tygodni. — Odmówiła? — Tak twierdzi. Ale dalej tu siedzi, no nie? Jakby miała kompleks ojca czy co. — Znów poszukała jego oczu. — To taka bombowa dziewczyna, Davidzie. Na- prawdę, nie masz pojęcia. Moi starzy są świadkami Jehowy. Totalny odjazd. Miałam takie straszne pro- blemy w domu, że cholera jasna. W ogóle to nie mam domu. Bez Di chyba bym umarła. Nawet w zeszłym roku. Samo to, że mogłam do niej pisać. — David nie zdążył się wtrącić. — Jest taka niekonsekwentna. — Pociągnęła dłonią wokół siebie. — Nawet z tego robi powód, żeby za niego nie wyjść. Kretyństwo. Spieprzyć sobie życie. Byle tylko nic z tego nie mieć. — Nie pozna tu nikogo w swoim wieku. — Otóż to. — Oparła się na łokciu, wpatrzona w Davi- da przez stół. Nadal mówili ściszonymi gło- sami. — Ale ona nawet się nie stara. Weźmy zeszły tydzień. Pojechałyśmy do Rennes na zakupy. Przysiadło 84 się do nas dwóch Francuzów. W kawiarni. Studenci. Z jajem, zabawni, w porządku faceci. Chcą nas pode- rwać. Di mówi, że jesteśmy na wakacjach u znajomego ro- dziny. — Zrobiła minę.—Mówią, że przyjechaliby kiedyś do nas. — Przeczesała włosy palcami. — Bomba. A Di, nie do wiary. Nagle zachowuje się jak policjantka na służbie. Z miejsca ich ścięła. A potem prosto do domu i wyskakuje z ubrania, bo Henry'emu było źle samemu i potrzebuje się potulić. Naprawdę potulić. On już prawie nie potrafi, wiesz co... Davidzie, mówię ci, seks, ja dużo przeżyłam. Dużo gorsze rzeczy niż tutaj. Ale z Di jest inaczej. Ona miała tylko tego jednego palanta w Leeds. Tak na poważ- nie. Dlatego tak się o nią martwię. Jej się wydaje, że może być albo tak jak z Henrym, albo to, co ja wyprawiałam. Nie wie, co to jest naprawdę. Co to może być. — Czy myślałaś... Nie miał się jednak dowiedzieć, czy myślała o tym, żeby wyjechać sama. Na górze cicho zatrzasnęły się drzwi. Swiruska oparła się w krześle, a David odwrócił głowę, by ujrzeć przedmiot ich rozmowy schodzący pogrążonymi w cieniu schodami. Pomachała ręką w stro- nę sadzawki światła, w której siedzieli, potem przeszła przez izbę; szczupła, chłodna, opanowana, na przekór temu, co zostało powiedziane. Usiadła ponownie na- przeciw Davida, jakby z lekką ulgą. — Był dziś grzeczny. — Jak przewidziałaś. Wykonała gest „oby tak dalej". — A o czym to rozmawialiśmy? — O tobie. David dodał: — Czy mi pozwolisz zobaczyć swoje prace? Spuściła wzrok. — Nie ma zbyt wiele do oglądania. — Tyle, ile jest. — Głównie rysunki. Obrazów prawie w ogóle nie malowałam. Swiruska wstała. — Ja mu pokażę. Ty możesz tu zostać, jeśli chcesz. Dziewczyny mierzyły się przez chwilę wzrokiem; wyzwanie naprzeciw wahania, powidok jakiejś wcześ- 85 niejszej prywatnej sprzeczki. Po chwili wahanie uśmie- chnęło się i wstało. David poszedł za nimi na górę, potem korytarzem koło swojego pokoju do wschodniej części domu. Był tam jeszcze jeden duży pokój, z łóżkiem; atmosferą bardziej przypominałby salon albo pokój studentki, gdyby na ścianie nie wisiały oryginalne, wybitne dzieła, lecz jakieś wypociny lub reprodukcje. Świruska podeszła do gramo- fonu w kącie i zaczęła przebierać w stosie płyt. Dziew- czyna stojąca obok Davida powiedziała: — Tutaj. Na długim stole kreślarskim stały tusze, akwarele, nachylona deska kreślarska z przypiętym nie dokoń- czonym szkicem. Na stole panował pedantyczny ład, w przeciwieństwie do stołu w pracowni starca... zupełnie tak samo jak u Davida w domu. Myszą sięgnęła po teczkę i położyła ją na stole, lecz jeszcze przez chwilę nie otwierała. — Pod koniec Leeds poszłam w zupełną abstrakcję. Dzięki temu dostałam się do Akademii. Więc to jest raczej krok do tyłu. — Nieśmiało uśmiechnęła się do niego. — Poczułam, że czegoś mi brakuje. Warsztatowo rysunki były znakomite, choć raczej pozbawione indywidualnego wyrazu. Opanowanie, któ- re w jej charakterze nie raziło, na papierze przechodziło w chłód, coś zbyt wypracowanego i mozolnego. Sporą niespodzianką był dla Davida całkowity brak owej swo- bodnej linii starca, jej stanowczości i wigoru — porów- nania tego nie musiał czynić z pamięci, gdyż wspomnia- ny rysunek Breasleya, naszkicowana od ręki parodia Świruski w stylu Lautreca, znalazł się w teczce. Widocz- na była raptowność i maestria w prowadzeniu linii. David nie szczędził oczywiście komplementów; zadawał sztampowe pytania, co Myszą chce osiągnąć, gdzie, jej zdaniem, najbardziej zbliża się do celu. Świruska stanęła po jego drugiej stronie. Spodziewał się muzyki pop, lecz puściła Chopina, bardzo cicho, w tle. Doszli do grupy rysunków z dodatkowymi maźnięcia- mi akwareli, nieprzedstawiającymi, czymś w rodzaju rejestru kolorów, jaki David sam czasem stosował. Bar- dziej przypadły mu do gustu: jeden lub dwa tony, 86 kontrasty, wrażenie niedokończenia w przeciwieństwie do nazbyt skrupulatnych etiud z czystego rysunku. Myszą podeszła do komody po drugiej stronie pokoju i wróciła z czterema płótnami. — Muszę je chować przed Henrym. I przepraszam, jeśli wyglądają jak kiepskie Williamsy. Rozglądnęła się, gdzie je powiesić, po czym zdjęła ze ściany rysunek ołówkiem i podała go Davidowi. Gwen John. Z opóźnieniem zdał sobie sprawę, kim był pozują- cy: Henry, mniej więcej w obecnym wieku Davida. Siedział prosto jak struna, w drewnianym krześle, nieco po aktorsku, promieniujący wielkim mniemaniem o so- bie mimo niedbałego ubioru: zażarty młody modernista z końca lat dwudziestych. Myszą przekręciła lampę kreślarską, by oświetlić obrane przez siebie miejsce. David odłożył zdetronizowany rysunek. Płótna, które mu pokazała, nie wykazywały oczywi- stego podobieństwa do jego własnych prac, tyle że były subtelnie precyzyjnymi obrazami abstrakcyjnymi na nieco mniejszą skalę (jego ulubioną) niż większość dzieł tego rodzaju. Gdyby o tym nie wspomniała, najpewniej nie dopatrzyłby się żadnych wpływów. Nie musiał jed- nak udawać, że dostrzega jakość obrazów, stawianych problemów i skuteczności rozwiązań, gdyż były to kwe- stie, które znał na wylot. — Teraz rozumiem, czemu cię przyjęli. — Jednego dnia wychodzi, drugiego nie. — Normalne. Te wyszły. Świruska powiedziała: — No dawaj. Powiedz jej, że są cholernie dobre. — Nie mogę. Pękam z zazdrości. — Ona chce tylko pięć stówek od sztuki. — Przestań się wygłupiać, Annę. David powiedział: — Niech się przyjrzę temu obok szkicu. Szkic przedstawiał pnącą się po ścianie różę, a obraz kratownicę różów, szarości i bieli, paletę pułapek, któ- re zostały ominięte. Sam bałby się podjąć czegoś takiego, ze względu na brak wyraźnych akcentów, konieczność wydobycia ekspresji z całości. Nad jego losem ciążyły 87 raczej te fragmenty zodiaku, które uosabiały kolory ubrania Myszy: jesień i zima. Przez dwadzieścia z górą minut dyskutowali o ma- larstwie: o jego metodach pracy, mediach, w których tworzył, o ponownym zainteresowaniu litografią, o tym, jak „rodziły się" jego pomysły... rozmawiał w podobnym stylu, jak niegdyś ze studentami, choć nieco wyszedł z wprawy. Z Beth żył zbyt blisko, aby potrzebował jej cokolwiek wyjaśniać, dla niej wszystko było oczywiste; prócz tego nie mieli nigdy podobnych zamierzeń arty- stycznych. Zarówno z punktu widzenia krytyka, jak i in- tuicyjnie rozumiał, co dziewczyna chce osiągnąć. Rze- czywiście istniała analogia z jego własnym rozwojem; na sposób bardziej kobiecy, dekoracyjny — z większym naciskiem na fakturę i zestroję kolorystyczne niż for- mę — zmierzała ku abstrakcji, wychodząc od naturalnej, a nie sztucznej gamy kolorów. Powiedziała, że Henry wywarł na nią wpływ twierdząc, iż kolor można naryso- wać; dużo się nauczyła, usiłując mu dowieść, że nie można. Usiedli, David w fotelu, dziewczyny naprzeciw niego na kozetce. Dowiedział się o nich więcej, o ich po- chodzeniu, znajomych; bez słów uzgodnili, że Henry i czas obecny to tematy chwilowo zakazane. Znów mówiła przede wszystkim Świruska. Zabawnie opowia- dała o swych przeraźliwie surowych rodzicach, na różny sposób zbuntowanych braciach i młodszej siostrze, kosz- marnym dzieciństwie i młodości w zaułkach Acton. Myszą mówiła o swej rodzinie z większą rezerwą. Była zdaje się jedynaczką, ojciec miał małą fabrykę maszyn w Swindon. Matka żywiła ambicje „artystyczne", w ra- mach hobby prowadziła sklep z antykami w Hungerford. Mieli tam bombowy dom, słowami Świruski, w stylu georgiańskim. Wyższe sfery. David domyślił się, że rodzi- ce byli dość bogaci, zbyt inteligentni, by popaść w za- tęchły prowincjonalizm, i że Myszą nie chce o nich mówić. Jakiś czas milczeli. Gdy David szukał jakiegoś nie- zbyt namolnego sposobu, by skierować rozmowę z po- wrotem na tematy bieżące i przyszłe, Świruska wstała i podeszła do jego krzesła. 88 — Idę do łóżka, Davidzie. Ty zostań. Z Di jest nocny ptaszek. Posłała mu całusa i zmyła się. Zrobiła to zbyt nagle, zbyt nachalnie, poczuł się wytrącony z równowagi. Dziewczyna, z którą został, nie patrzyła w jego stronę; ona też wiedziała, że sytuacja została zaaranżowana. — Jesteś zmęczony? — spytała. — Mogę być, jeśli ty jesteś. — Zrobiło się niezręcznie. — Henry miewa koszmary — mruknęła. — Któraś z nas zawsze śpi w jego pokoju. Oparł się wygodnie w krześle. — Jak on, u diabła, przeżył bez was? — Jego poprzednia przyjaciółka odeszła od niego dwa lata temu. Podobno go oszukała. Coś z pieniędzmi. Nie wiem dokładnie, nigdy o niej nie mówi. Mathilde twierdzi, że coś z pieniędzmi. — Więc przez jakiś czas dawał sobie radę sam? Zrozumiała, do czego pije, i odpowiedziała z lekkim uśmieszkiem: — W zeszłym roku bardzo mało namalował. Napraw- dę potrzebuje pomocy w pracowni. — Tuszę, że będzie miał tę pomoc na stałe? — Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie; spuściła wzrok. — Annę się wygadała. — Trochę. Ale jeśli... — Nie, nie, tylko że... Przekręciła się i położyła nagie stopy na kozetce, kładąc głowę na bocznym oparciu. Bawiła się guzikiem czarnej koszuli. Jedwab, lekko błyszczący; wokół man- kietów i kołnierzyka delikatna złota lamówka. — Ile ci powiedziała? — Tylko tyle, że martwi się o ciebie. Przez chwilę milczała; potem spytała ściszonym gło- sem: — Powiedziała, że Henry chce się ze mną oże- nić? — Tak. — Zaszokowało cię to? Zawahał się. — Trochę. Chwilę oswajała się z jego odpowiedzią. — Jeszcze się nie zdecydowałam. — Wzruszyła ra- 89 mionami.—Myślę sobie, że skoro i tak robię wszystko, co powinna robić żona... — A on robi wszystko, co powinien robić mąż? — Potrzebuje mnie. — To nie całkiem to samo. Znów zamilkła. Wyczuł to, co po jeżynobraniu: zma- ganie między ochotą do rozmowy a obawą. Teraz jednak nie wytrzymała. — Bardzo trudno to wyjaśnić, Davidzie. To, co się stało. Oczywiście nie potrafię go kochać fizycznie. I dos- konale wiem, że przynajmniej połowa jego miłości do mnie to czysty egoizm. Organizuję mu życie. Ale nie przeżuwa już własnego mitu. Rozpustny żwawy staru- szek to wyłącznie na pokaz. W głębi duszy jest po prostu dość samotnym i wystraszonym starym człowie- kiem. Myślę, że przestałby malować, gdybym wyjechała. To by go zabiło. Może nawet dosłownie. — Dlaczego musisz wybrać między małżeństwem a wyjazdem? — Nie muszę. Po prostu czuję, że nie mogę teraz od niego odejść. A w takim razie czemu za niego nie wyjść, skoro może go to uszczęśliwić? Dalej bawiła się guzikiem, przekrzywiwszy lekko głowę; mina dziecka, które coś przeskrobało. Wyrafino- wana fryzura, nagie kostki i stopy. Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. — Annę powiedziała też, że nie chcesz, aby wy- glądało na to, że zależy ci na jego pieniądzach. — Nie chodzi mi o to, co ludzie powiedzą. Tylko co to zrobi ze mnie. — Po chwili dodała: — On dobrze wie, ile warte są zbiory. Braąue pójdzie do Maeght po jego śmierci. Ale nawet bez tego. To absurdalne, taka suma w nagrodę. Ale on o tym wie. — Co z tobą? Uśmiechnęła się cierpko. — Chcę być malarką. Nie nadzianą wdową. — Po- wiedziała miękko. — Zejdź mi z oczu, Coet. — Teoria poety-łachmyty jest przestarzała. — Sztuka to nie zmaganie? — Nie jestem całkiem pewien, po której stronie powinienem stanąć. 90 Znowu się uśmiechnęła, nie patrząc na niego. — Mam dopiero dwadzieścia trzy lata. Chyba za wcześnie, żebym miała pewność, że już nigdy nie będę chciała żyć gdzie indziej. I inaczej. — Ale jest to dla ciebie pokusa? Zwlekała z odpowiedzią. — Cały świat zewnętrzny. Nie chce mi się już nawet jeździć do Rennes. Te wszystkie samochody. Ludzie. Zdarzenia. Moi rodzice, muszę w końcu pojechać się z nimi zobaczyć. Ciągle to odkładam. To absurdalne. Jakbym była pod jakimś urokiem. Bałam się nawet twojego przyjazdu. Naprawdę strasznie mi się podobała twoja wystawa. Mimo to byłam przekonana, że ty mi się nie spodobasz. Tylko dlatego, że przychodzisz stamtąd i myślałam, że mnie wytrącisz z równowagi, i... no wiesz. Zostawiła jeden ze swoich obrazów na ścianie za kozetką. Wiedział, że nie z próżności. Ostatnie wątpliwo- ści, jakie żywił wobec osądu Annę, rozwiały się. Chłód i pewność siebie tego pierwszego wieczoru były pozą, podobnie jak obojętność podczas spotkania w progu. Obraz wisiał jako rodzaj przypomnienia, jak wiele ich łączy; coraz więcej. Umilknięcia przestały mieć znaczenie. — Twoi rodzice wiedzą, co się dzieje? — Nie wszystko... ale oni nie są tacy jak rodzice Annę. Potrafiłabym ich przekonać. — Wzruszyła ramio- nami. — Nie o to chodzi. Chodzi o myśl, że miałabym opuścić swoje leśne łono. Tutaj jakoś wszystko wydaje się możliwe. Po prostu boję się podjąć decyzję. W tę czy we w tę. — Zza kozetki dobiegł cichutki turkot, ćma tłukła się o abażur lampy. Di na chwilę odwróciła ku niej głowę. — Zastanawiam się też, czy jest jakiś związek między zostaniem przyzwoitą malarką a... byciem nor- malną. — Nie będziesz malowała lepiej, zmuszając się, żeby być nienormalną. — Bo wszyscy tego ode mnie oczekują. — Rób to, co czujesz, że musisz robić. Do diabła ze wszystkimi. — Nie umiem z niczym zerwać. To jest mój problem. Zawsze muszę dotrwać do czarnego końca. 91 — Zerwałaś z Akademią. — Bo to było zupełnie wbrew mojej naturze. Nie masz pojęcia. Ciągłe udowadnianie, że jestem czymś innym, niż jestem. Zresztą i tak trafiłam pod rynnę. Teraz jest jeszcze gorzej niż poprzednio. Osunęła się trochę, kolana nadal trzymając w górze. Jedynym źródłem światła w pokoju była lampa na podło- dze za kozetką. David prawie nie spuszczał wzroku ze spowitego cieniem profilu jej twarzy. Panowała głęboka nocna cisza, w domu i na dworze. Jakby byli sami, tutaj i na całym świecie. Poczuł, że zawędrował znacznie dalej, niż się spodziewał, w krainę widm i rzeczy nie- przewidzianych. A jednak odczuł jakąś konieczność tego, co się stało. Musiało przyjść, miało swe przyczyny, zbyt drobne, zbyt różnorodne, by zauważyć je dawniej lub przeanalizować teraz. — Ten... romans, który miałaś, skończył się źle? — Tak. — Z jego winy? — Właściwie nie. Miałam za duże oczekiwania. Był zazdrosny, że dostałam się na Akademię. — Tak, Annę mi mówiła. Zapadła kolejna krótka cisza. — Nie bardzo służę ci radą — powiedział. — Służysz. — Same frazesy. — Nie. Znów cisza, jakby całkiem dosłownie znajdowali się w lesie; tak śpiewają niewidoczne ptaki, niedostrzegalnie przenosząc się z miejsca na miejsce pomiędzy poszcze- gólnymi kwestiami. — Annę umie być tak cudownie oddana. Pełna na- dziei. Kiedyś jakiś sympatyczny facet zrozumie, jaka ona jest naprawdę. Pod tym całym kretyństwem. — Co by się stało, gdyby cię tu zostawiła samą? — Staram się o tym nie myśleć. — Dlaczego? Znów zwlekała z odpowiedzią. — Czuję, że tylko dzięki niej mam jeszcze kontakt z realnym światem. — Dodała: — Wiem, że ją wyko- 92 rzystuję. Jej sympatię. Jakieś takie rozchełstanie. Wiecz- na studentka. — Pociągnęła dłonią po oparciu kozetki. — Czasami się zastanawiam, czy ze mną nie jest coś nie w porządku. Dotknęła czegoś, co Davidowi parę razy przeszło tego dnia przez myśl. Domyślał się, że w tym, iż siebie określiła jako świruskę, kryje się jakaś prawda. Fizyczna strona życia z Henrym musi być głęboko sprzeczna z jej „niewinną" naturą. Ale naprawdę broniła się raczej przed normalną seksualnością, kobiecością, która doma- gała się... — Nie licz na to. Jeżeli mnie pytasz o zdanie — powie- dział łagodnie. — Nie mówię poważnie. Dyskutowaliśmy nawet o tym. Mówiliśmy... — nie dokończyła. — Wydaje mi się, że ta niezwykła szczerość, z jaką mówisz o sobie, jest nieco niebezpieczna. Trzeba się trochę kierować wyczuciem. — Nie bardzo wierzę w swoje wyczucie. — Czemu? — Jestem jedynaczką. Nie mam się z kim porów- nywać. Nawet co do rówieśników można się tak bardzo pomylić. Tak było na początku z Annę. Mieszkałyśmy w tym samym domu, ale przez wiele miesięcy jej nie lubiłam, uważałam ją za kawał zdziry. Kiedyś poszłam do jej pokoju coś pożyczyć. Płakała, bo coś się stało w domu, z jej siostrą. Zaczęłyśmy rozmawiać. Opowie- działa mi wszystko o sobie. Od tej pory pełne zaufa- nie. — Przez chwilę nic nie mówiła. — Tak samo było z Tomem, tylko na odwrót. Zaczęłam się nad nim lito- wać. Pod spodem strasznie mu brakowało poczucia bezpieczeństwa. Czyli najpierw potraktowałam z góry kogoś o złotym sercu, a potem oddałam ciało i duszę komuś, kto nie był tego wart. — Przerwała. — Próbowa- łam. Po Tomie. Na Akademii. Znowu z facetem z pierw- szego roku. Był miły, ale... łóżko i nic więcej. Czułam się samotna. — Może za wiele oczekujesz. — Kogoś, kto potrafi dostrzec, kim jestem. — To dość trudne. Jeśli się z tym kryjesz. 93 Potrząsnęła głową. — Może nie chcę, żeby się to stało. Już sama nie wiem. Zapadła kolejna cisza. Myszą gapiła się w spódnicę. On przyglądał się jej obecnej metaforycznej nagości i pomyś- lał o wcześniejszej dosłownej; wiedział, że słowa coraz szybciej stawały się zbędne, choćby szczere i współ- czujące, bo sytuacja wymagała czegoś innego. Ćma znów zaterkotała o abażur. Na szybie za stołem kre- ślarskim siedziały inne, w luźnej konstelacji, jasno- płowe plamki kruchych, głupawych organizmów prag- nących niemożliwego. Okrucieństwo szkła: przezroczy- ste jak powietrze, nieprzeniknione jak stal. Znów się odezwała: , — Zaczęłam się bać obcych. To idiotyczne, kiedyś w Rennes chciało nas poderwać dwóch studentów pra- wa. Annę mówiła ci o tym? Spojrzała na niego, a on potrząsnął głową. — Wpadłam w popłoch, że dowiedzą się o Coet. Że będą chcieli tu przyjechać. Jakbym była dziewicą czy coś. Zakonnicą. Przeraża mnie wysiłek poznawania lu- dzi. To ciągłe rozmijanie się. A może to ja się rozmyam. Należał się uśmiech: po co w takim razie rozmawiają? Chyba to wyczuła. — Z wyjątkiem tu obecnych — mruknęła. — Którzy nie są takimi rzadkimi okazami — powie- dział miękko. Skinęła głową, ale nie odezwała się. Niemal zamarła na kozetce, zahipnotyzowana swymi dłońmi, potrzebą, by na niego nie patrzeć. — Chciałam cię poznać. Zeszłego roku w listopadzie. Po wystawie. Porozmawiać o mojej pracy.: Pochylił się do przodu. — No to, na miły Bóg, czemu... Nie byłoby z tym żadnego problemu. — Już po południu odkryli, że David zna jej opiekuna na Akademii. Obdarzyła go delikatnym uśmiechem. — Z tych sa- mych powodów, dla których czekałam do teraz, żeby ci powiedzieć. — I dodała: — No i miałam wcześniejsze do- świadczenia wpraszania się w życie wybitnego malarza. Doznał nagłego odczucia przypadkowości życia; jak niewiele było potrzeba, żeby się wtedy poznali, wystar- 94 czyło, żeby się odezwała, chwyciła za słuchawkę. A wte- dy co, zastanowił się, w Londynie te same fluidy co teraz? Nie wiedział; to jednak zdawało się bardziej brzemienne, bardziej wyodrębnione, chyba bardziej nieuniknione. Domyślił się, znał ją już tak dobrze, dlaczego się nie odezwała: nie tyle z nieśmiałości, ile z rodzaju dumy. W katalogu było jego zdjęcie i wzmianka, że jest żonaty i ma dzieci. Może to też odegrało jakąś rolę; obawiała się potencjalnych zapętleń. — Żałujesz, że się wtedy nie poznaliśmy? — Za późno na żale. Znów oboje milczeli. Potem Myszą pochyliła się i dotknęła czołem kolan. Przez kilka chwil czuł obawę, że się rozpłacze, a zarazem pragnął tego. Nagle jednak Myszą zmieniła nastrój, bądź też przyszło jej coś do głowy, gdyż spuściła nogi i wstała z kozetki. Patrzył, jak idzie do stołu kreślarskiego. Przez sekundę oglądała teczkę z rysunkami, po czym wyjrzała przez okno w mrok nocy. — Przepraszam. Nie po to tu przyjechałeś. — Bardzo chciałbym ci pomóc. Zaczęła zawiązywać teczkę. — Pomogłeś mi. Bardziej niż zdajesz sobie sprawę. — Wcale mi na to nie wygląda. Przez kilka chwil nic nie mówiła. — Jak uważasz, co powinnam zrobić? Zawahał się, potem uśmiechnął. — Znaleźć kogoś takiego jak ja? Nieżonatego? Jeśli to nie brzmi strasznie zarozumiale. Zawiązała kokardkę na czarnej tasiemce. — A Henry? — Nawet Rembrandt nie miałby prawa zrujnować komuś życia. — Nie jestem pewna, czy już nie jest zrujnowane. — Użalasz się nad sobą. A to nie w twoim stylu. — Nie, to tchórzostwo. — Też nie w twoim stylu. — Patrzył, jak znowu wygląda przez okno. — Wiem, że bardzo się boi cię stracić. Powiedział mi. Przed kolacją. Ale przez całe życie tracił kobiety. Myślę, że jest na to bardziej uodpor- 95 niony, niż ci się wydaje. Poza tym moglibyśmy coś zrobić na osłodę. Znaleźć mu kogoś do pomocy w pracowni. Poczuł się jak zdrajca, ale w dobrej sprawie. Pod- niosła teczkę i położyła na podłodze koło stołu, po czym przesunęła drewniane krzesło z powrotem na miejsce. Została tak z rękami na oparciu, tyłem do niego. — To nie było zarozumiałe, Davidzie. Ale gdzie mam szukać kogoś takiego? — Znasz odpowiedź na to pytanie. — Raczej wątpię, czy Akademia przyjmie mnie z po- wrotem. — Mogę się bardzo łatwo dowiedzieć. Po powrocie. Przeszła za kozetkę i patrzyła na niego ukośnie w dół. — Mogę się z tobą skontaktować? Jeśli...? — Henry ma mój adres. Kiedy zechcesz. Mówię bardzo poważnie. Spuściła wzrok. Wiedział, że powinien wstać, zawiąza- nie teczki było sygnałem, że wieczór dobiegł końca, było późno, ona nie usiadła. Był jednak świadom, że ona nie chce, by poszedł, a on również nie miał na to ochoty. Był świadom, jeszcze bardziej niż dotychczas, że mimo całej szczerości i rady udzielonej studentce przez opiekuna, prawda nie została wypowiedziana. W powietrzu wisiało nie wyrażone słowami przeświadczenie o wspólnocie wyobraźni. Jej na pół schowana postać w świetle lampy na podłodze, cisza, łóżko w kącie powoływały do życia tysiące duchów starych pokojów. Był może zdumiony, że przeświadczenie to przychodzi tak szybko... jakby nie z niego, lecz z miejsca, w którym się znajdowali. Jakże nie cierpiało przeszkód i utrudnień, odzierało prawdę i pożądanie z ich konwencjonalnej otoczki; pożą- dał prawdy, wierzył w prawdę pożądania, czytał w jej myślach, przeskakiwał mosty, pragnął tak gwałtownie, fizycznie i psychicznie. A bliskość jutra, koniec te- go wszystkiego, była nie do zniesienia. Dlatego ucze- pił się swego pragnienia, choć czuł, że w jakiś nie- uchwytny sposób straci twarz, że uczony wujek zza morza błyskawicznie okaże się cesarzem bez ubra- nia. — Czas iść — mruknął. 96 Uśmiechnęła się do niego, zupełnie zwyczajnie, jakby sobie to wszystko uroił. — Mam zwyczaj spacerować po ogrodzie. Jak Maud. Przed spaniem. — Czy to zaproszenie? — Obiecuję nie mówić już o sobie. Utajone napięcie zanikło. Przeszła przez pokój do pomalowanej szafy i wyjęła wełniany rozpinany sweter, po czym wróciła, naciągając rękawy, usuwając luźną nić na plecach; uśmiechnięta, niemal żwawa. — Masz dobre buty? Jest duża rosa. — Wytrzymają. W milczeniu zeszli na dół i poszli ku drzwiom do ogrodu. Nie mogli wyjść od frontu, Macmillan podniósłby wrza- wę. David zaczekał, aż Myszą włoży gumowce, po czym wyszli z domu. Nad długim dachem wschodził księżyc, w poświacie nie dało się określić fazy, gwiazdy nikłe, jedna jasna planeta. Jedno oświetlone okno, lampa w korytarzu koło pokoju Henry'ego. Szli trawnikiem, a potem przez podwórze koło pracowni. Brama na końcu podwórza prowadziła do kolejnego niewielkiego sadu. Między szpalerami drzew było coś w rodzaju alejki, przystrzyżonej, na tle czarnej ściany lasu. Rosa perliła się ciężko. Ale było ciepło, bardzo cicho, ostatnia letnia noc. Upiorne jabłonie, okradzione z barw; granie świerszczy. David spojrzał ukradkiem na dziewczynę obok niego, jak idzie ze spuszczoną głową, milcząca, zgodnie z obietnicą. Ale nie uroił sobie. Niewypowiedziane było obecne. Czuł je i przeczuwał każdym nerwem i włóknem ciała. Jego ruch: powrócił do słów. — Mam wrażenie, jakbym tu był od miesiąca. — Czar miejsca. — Myślisz? — Te wszyskie legendy. Już się z nich nie śmie- ję- Mówili prawie szeptem, jak złodzieje, nie dla uszu niewidocznego psa. Chciał wziąć ją za rękę. Ostatni wysiłek, by zachować dystans. — Na pewno się zjawi. Błędny rycerz. — Na dwa dni. Potem wyjedzie. 97 A więc zostało powiedziane. Przez co najmniej pięć sekund szli jednak dalej, jakby nie zostało. — Diano, nie śmiem na to odpowiedzieć. — Nie oczekuję tego od ciebie. Trzymał ręce w kieszeni płaszcza, wypchnięte do przodu. — Gdyby człowiek miał dwa życia. — Ba. To tylko Coet — mruknęła. — Gdzie jednak nie wszystko jest możliwe. — I do- dał: — Niestety. — Dużo sobie wyobrażałam na twój temat. Kiedy było wiadomo, że przyjeżdżasz. Ale nie, że będę chciała, żebyś został. — Ja też. — Gdybyś tylko nie przyjechał sam. — Tak. Jeszcze raz miał to niesamowite poczucie niereal- ności czasu i zwykłej kolei rzeczy. Czuł, że rzeczywiście powoduje nim jakiś czar i legenda. Pomyślał też o Beth, śpiącej już zapewne w Black- heath, w innym świecie; o swej absolutnej pewności, że nie ma przy jej boku innego mężczyzny. O swym autentycznym strachu, że utraci tę pewność. Dziecin- ne: skoro on jest niewierny, to ona też może. Nielo- giczne. Nie odmawiali sobie samotnego korzystania z wszelkich innych przyjemności: smacznego posił- ku, kupowania ubrań, pójścia na wystawę. Nie byli nawet przeciwni swobodzie seksualnej u innych ludzi, u znajomych; jeśli byli czemukolwiek przeciwni, to posiadaniu określonego zdania na ten temat, moralnemu potępieniu. Wierność była dla nich kwestią smaku i mieli to szczęście, że ich gusta się tutaj nie różniły; tak jak pewne obyczaje żywieniowe czy upodobanie do pew- nych kolorów tkaniny na zasłony. Dzięki wspólnym upodobaniom lubili żyć ze sobą. Dlaczego więc czynić wyjątek z seksu? Czemu zaprzeczać doświadczeniu, artystycznej duszy Davida, czemu zapominać o brzemie- niu całego życia starca? Odebrać mu tak wiele, dla sie- bie biorąc tak mało: ciepło, uścisk, krótkie wejście w cudze ciało. Jeden niewielki akt wyzwolenia. I wiel- 98 ki strach, ogrom zniszczenia tego, co się tak troskliwie zbudowało. Zatrzymali się przed kolejną bramą na końcu sadu. Dalej była niewyraźna droga przez las. — To moja wina. Ja... — powiedziała. — Twoja? — Bajki. O śpiących królewnach. — Ale oni mogli żyć razem. Potem. Pomyślał jednak: czy jakikolwiek porządny książę odmówiłby tylko dlatego, że potem nie będą mogli żyć razem? Czekając, nie powiedziała nic — albo wszystko. Żadnych warunków. Jeśli chcesz. Wyobraził sobie wcześniej krótki pocałunek. Kiedy znalazł jej usta i poczuł jej ciało, kiedy objęła go ramiona- mi, już nie mogło być krótko. Wkrótce mogło być już tylko bardzo erotycznie. Pragnęła go fizycznie, nie tylko emocjonalnie; on sam rozpaczliwie pragnął jej na oba sposoby. Oparli się o mur, przygniótł ją swym ciałem. Czuł nacisk jej bioder, jej język i wynikłe z tego zastępcze rozkosze, i nie opierał się. To ona przerwała, odrywając nagle usta i kładąc mu głowę na ramieniu. Nadal stali przytuleni. Całował czubek jej głowy. Stali tak, w mil- czeniu, może przez minutę. Parę razy pogłaskał ją delikatnie po plecach. Patrzył w noc i na drzewa; ujrzał siebie stojącego tam, kogoś obcego, w innym życiu. Wreszcie odepchnęła go łagodnie i oparła pochyloną głowę o bramę, plecami do niego. Objął ją ramieniem, obrócił ku sobie i znów pocałował. — Przepraszam. — Chciałam tego. — Nie tylko za to. Za wszystko. — Przecież to kłamstwo. Miłość istnieje — powie- działa. — Tak. Milczeli. — Cały czas, gdy rozmawialiśmy, myślałam, jeśli będzie chciał iść ze mną do łóżka, zgodzę się i wszystko się wyjaśni. Będę wiedziała. Wszystko miało być takie proste. — Niestety nie jest. 99 — Tyle tych „niestety". — Zgiął rękę w łokciu, przycisnął ją bardziej ku sobie. — Co za ironia. Czytasz sobie o Tristanie i Izoldzie, którzy śpią w lesie rozdzieleni mieczem. Jakieś średniowieczne stwory niespełna rozu- mu. Cała ta bzdura z czystością. Aż tu nagle... Wyrwała mu się i stanęła koło słupa bramy, cztery czy pięć stóp od niego. — Proszę cię, nie płacz. — Nie przejmuj się, Davidzie. Zostaw mnie na chwi- lę. I proszę cię, nie mów nic. Wszystko rozumiem. Szukał słów, lecz nie znalazł, nie takie, które by coś wyjaśniały. Znów poczuł się cisnięty do przodu, poza seks, poza rojenia, tam, gdzie prawda może tylko — jej słowo — przemknąć... znów toczyły się zmagania, które kiedyś analizował i które stanowiły istotę arcydzieła Pisanella, może nie największego, lecz bodaj najbardziej przejmującego i tajemniczego w całej sztuce europej- skiej, mimochodem wspomnianego w rozmowie ze star- cem tego samego wieczoru: święty patron rycerstwa umyka z oczami w bok, księżniczka Trebizondu z wy- rzutem mierzy nieugiętym wzrokiem swego oswobodzi- ciela. Teraz przydał jej twarz Beth. Doczytał się znaczeń, których nigdy wcześniej nie dostrzegał. Niepozorna postać dziewczyny obsadzonej w roli smoka odwróciła się, z nieśmiałym uśmiechem. Wyciąg- nęła ku niemu dłoń. — Udawajmy, że nic się nie stało. Ujął jej dłoń i zaczęli iść w stronę domu. — Nie będzie to duże przekłamanie — mruknął. — Wiem. Ścisnęła go mocniej: nie mów tak. Po paru krokach ich palce splotły się mocno i nie puszczały, jakby ktoś chciał ich rozdzielić; jakby ręce wiedziały, jak bardzo głupi są śmiertelnicy, a przynajmniej ich intencje i słowa. Znów ujrzał ją nagą, rzeźbę jej ciała na trawie; poczuł smak jej ust, ich uległości. Pułapka małżeństwa, kiedy fizyczność zamienia się w uczucie sympatii, znajome ruchy, znajome gry, bezpieczna sztuka i nauka wspól- nego życia; zapomniał o tej rozpaczliwej ignorancji, dzikim pragnieniu poznania. Dawania. Oddania się. 100 Musiał puścić jej rękę, by otworzyć i zamknąć bramę z sadu na podwórze. Klamka brzęknęła cicho, na co Macmillan zaczął szczekać gdzieś przed domem. Znów wziął ją za rękę. W milczeniu minęli pracownię, przez okno od północy ujrzał długi czarny cień nie dokończo- nego płótna Kermesse, uśpionego na sztaludze. Ogród, paranoicznie podejrzliwy pies nadal szczeka. Doszli do domu, nie zamieniwszy ani słowa, i weszli do środka. Puściła jego dłoń, schyliła się i zdjęła gumowce. Z koryta- rza na górze dobiegało nikłe światło. Wyprostowała się, a on poszukał w mroku jej oczu. — Nic to nie rozwiąże, ale pozwól mi zabrać cię do łóżka — powiedział. Patrzyła na niego przez długą chwilę, potem spuściła wzrok i potrząsnęła głową. — Dlaczego? — Błędnym rycerzom nie wolno zdejmować zbroi. — Żeby jej blask nie okazał się zwodniczy? — Tego nie powiedziałam. — Jako sposób na wygnanie złego ducha. — Kiedy mi dobrze ze złym duchem. Wyraził tylko słowami to, co wydawało się oczywiste, gdy wracali; ten ciasny splot palców, to milczenie. Ciała znaczą więcej niż słowa; teraz znaczy więcej niż wszyst- kie jutra. — Wiesz, że nie chodzi tylko o... — powiedział. — Tym bardziej. Nadal sądził, że to wykręt, a prawdziwa przyczyna leży gdzie indziej. — Dlatego, że się wycofałem? Potrząsnęła głową, po czym spojrzała mu w oczy. — Nigdy o tobie nie zapomnę. O tych dwóch dniach. Zrobiła nagły krok ku niemu i schwyciła go za ramiona, żeby jej nie objął. Szybko dotknęła jego ust swoimi i ruszyła ku schodom. Postawiła nogę na pierw- szym stopniu, zawahała się na ułamek chwili widząc, że David idzie za nią, poszła na górę. Obok drzwi do pokoju Henry'ego, potem korytarzem. Nie oglądała się za siebie, ale na pewno słyszała jego kroki tuż za sobą. Zatrzymała się plecami do niego przed drzwiami jego sypialni. 101 — Pozwól mi cię tylko objąć. — To tylko pogorszy sprawę. — Ale skoro godzinę temu... — Zrobiłam to z kim innym. Ja też byłam kimś innym. — Może oboje mieli rację. Spojrzała w głąb korytarza na swoje drzwi. — Gdzie będziesz o tej porze jutro, Davidzie? — Mimo to chcę iść z tobą do łóżka. — Z litości. — Chcę cię. — Zerżnąć i zapomnieć? Milczeniem dał poznać, że go zraniła. — Dlaczego tak brutalnie? — Bo nie jesteśmy brutalni. — W takim razie nie byłoby tak, jak mówisz. — Tylko gorzej. Nie potrafilibyśmy zapomnieć. Stanął za nią i położył jej ręce na ramionach. — Słuchaj, nic się nie pogmatwa, to tylko słowa. Chcę cię po prostu rozebrać i... Przez jedną ulotną chwilę sądził, że znalazł odpowiedź. Coś się w niej jeszcze opierało. Przyprawiająca o szaleń- stwo bliskość, niemy współudział wszystkiego dokoła — kilka kroków, gorączkowe zdzieranie ubrania w ciemno- ściach, zatopienie się, zaznanie, posiadanie, wyzwolenie. Nie odwracając się, na króciutką chwilę schwyciła jego prawą dłoń na swym ramieniu. Potem poszła. Szepnął jej imię z jakąś pełną niedowierzania rozpaczą. Nie zatrzy- mała się, a on zamarł, czuł się śmiertelnie unieruchomio- ny. Patrzył, jak wchodzi do pokoju, drzwi się zamykają; a on stał boleśnie sflaczały, jak człowiek, który podjął ży- ciową decyzję, chwilę później beztrosko odrzuconą. Sta- nął w czerni swego pokoju, zdjęty wściekłością straconej szansy; wyodrębnił swój nikły zarys w starym lustrze ze złoconą ramą. Upiór. Zgroza polegała na tym, że nadal się pogrążał, nadal wrzał, nadal sobie uzmysławiał; tak, jak istnieją rzadkie zjawiska psychiczne, o których się czyta, myśli, lecz przegapia, gdy się wreszcie wydarzą. Dla jednej jego części — już nastawionej na pomniejszanie, trywializowanie — była to tylko przewrotna odmowa; 102 dla drugiej, przenikliwe i obezwładniające poczucie utra- ty, rozdarcia, porażenia, trwałego okaleczenia... i bycia zdradzonym. Pragnął całą swoją istotą — teraz było za późno; przeszywało go nieznośnym bólem coś, co nie istniało, targało uczucie równie żywotne co dinozaury. Już wtedy wiedział, że było w tym znacznie więcej niż przeżycie seksualne, że była to drobina przeżycia, które wywraca wszelką logikę, wyzwala z nicości nowe słońce, nowe ewolucje, nowe wszechświaty. Przeżycie metafi- zyczne, znacznie wykraczające poza dziewczynę; udręka istoty pozbawionej wolności, której prawdziwą naturę dopiero co poznała. Po raz pierwszy w życiu poznał coś więcej niż fakt bycia, poznał pasję istnienia. Tu i teraz poczuł jednak zarazem gwałtowne prag- nienie ukarania — siebie, dziewczyny w pokoju obok, Beth w odległej londyńskiej nocy. To słowo, którego użyła... zobaczył ją siedzącą na kozetce, jej pochyloną głowę przy bramie, jej niemalże nadal obecną twarz w półmroku na dole... nieznośne, nieznośne, nieznośne. Wyszedł z powrotem na korytarz i spojrzał w stronę pokoju Henry'ego; potem podszedł do drzwi na drugim końcu korytarza. Nie zapukał. Ale drzwi nie ustąpiły. Jeszcze raz nacisnął klamkę, odstał kilka sekund. Potem zastukał. Nie było odpowiedzi. Obudziło go skrzypienie jego własnych, nie zamknię- tych na zamek drzwi. Był kwadrans po ósmej. Świruska podeszła do jego łóżka ze szklanką soku pomarańczo- wego, którą mu podała, gdy usiadł w pościeli. Przez chwilę nie wiedział, o co chodzi; potem sobie przy- pomniał. — Kazałeś się wcześnie obudzić. Panie mesje. — Dziękuję. Wypił łyk soku. Miała na sobie bluzkę polo i spódnicę do kolan, dzięki czemu wyglądała wyjątkowo niedemo- nicznie. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym bez pytania usiadła w nogach łóżka. Z wyrwanej z notesu kartki przeczytała: 103 — „Powiedz Henry'emu, że jestem na zakupach. Wrócę po obiedzie". Patrzyła na ścianę koło drzwi, ostentacyjnie unikając wzroku Davida, i ostentacyjnie oczekując wyjaśnień. — Nie ma jej w domu? — Na to wygląda, co? — Nie odezwał się, a ona odczekała chwilę. — Więc co się stało? Zawahał się. — Doszło do pewnego nieporozumienia. — Aha. Więc na jakim tle? — Wolałbym, żeby ci sama opowiedziała. Nie dała się zbyć ugrzecznionemu tonowi głosu. Zaczerpnęła tchu. — Rozmawialiście? — Nic nie powiedział. — Chcę tylko wiedzieć, czemu ją tak wywiało. — To chyba oczywiste. Nie chce się ze mną zobaczyć. — Fajnie, tylko, na miły Bóg, dlaczego? — Obrzuciła go ostrym, oskarżycielskim spojrzeniem. — Cały dzień wczoraj. Nie jestem ślepa. — Odwróciła wzrok. — Di nie rozmawia z obcymi. Musi być coś niesamowitego, żeby skruszyć ten głaz. — Nie uszło to mojej uwagi. — Ale tylko rozmawialiście. — Znów drasnęła go spojrzeniem. — Boże drogi, jaki ty jesteś wredny. Wiesz, że nie idzie o seks. Trzeba jej miłego faceta. Jednego. Żeby jej powiedział, że jest w porządku, że jest normal- na, że podnieca mężczyzn. — Myślę, że wie o tym. — To dlaczego jej nie ma? — Ponieważ nie ma już nic więcej do powiedzenia. — A ty nie mogłeś na jedną noc zapomnieć o swoich zasranych zasadach. — Było trochę inaczej niż myślisz — powiedział do trzymanej w dłoni szklanki. Wlepiła w niego oczy, a potem stuknęła się w czoło. — Chryste Panie. Nie powiesz mi chyba, że... — Nie chciała — mruknął. Pochyliła się, szarpiąc za rudą czuprynę. — Poddaję się. — Nie wolno ci. Ona cię potrzebuje. Bardziej niż kiedykolwiek. Po chwili wyprostowała się, spojrzała na niego z kwa- śnym uśmiechem i dotknęła w stopę pod pościelą. — Przepraszam. Powinnam się była domyślić. Wstała i podeszła do okna; otworzyła okiennice i wpa- trywała się w coś na zewnątrz. — Przez Henry'ego? — spytała, nie odwracając gło- wy. — Przez to, jacy jesteśmy. — Więc nie wymyśliłam sobie tego? Patrzył w pościel, oparty na łokciu. Czuł się za- wstydzony, w każdym znaczeniu rozebrany; zarazem miał potrzebę jeszcze większej nagości. — Nie sądziłem, że takie rzeczy się zdarzają. — To Coet. Myślisz sobie, genialne. Jak pierwszy raz przyjedziesz. Potem zdajesz sobie sprawę, że to działa jak ciężki narkotyk. Milczeli. — Chryste Panie, ale zadyma, no nie? — powiedziała i spojrzała w błękitne poranne niebo. — Ten sadystyczny stary zasraniec. Wiesz jakoś mi się wydawało, że do tego wszystkiego pasujesz. Że się nawzajem potrzebujecie. — Spojrzała na niego z wyrzutem. — Powinieneś był to zrobić, Davidzie. Tylko raz. Na złość staremu bucowi. Mogłeś to dla mnie zrobić. — Nie jesteśmy tacy ostrzy jak ty, Annę. Nic więcej. — Jasne. Ja myślę tylko o jednym. — Chrzanisz — powiedział łagodnie. Wróciła w nogi łóżka, patrząc na niego. — Nie przypadłam ci do gustu, jak przyjechałeś, co? — To już tylko gasnące wspomnienie. Zbadała autentyczność jego uśmiechu i spojrzenia; potem nagle zagryzła wargi i zadarła z jednej strony bluzę. Nad spódnicą błysnęła opalona golizna talii. — To może ze mną? Jeden szybki? Uśmiechnął się szeroko. — Jesteś niemożliwa. Postawiła kolano na końcu łóżka, skrzyżowała ramio- na do ściągnięcia bluzy i pochyliła się ku niemu; tylko w oczach widać było, że się wygłupia. — Znam różne numery. Wyciągnął rękę z pustą szklanką. 105 — Spróbuję je sobie wyobrazić. Przy goleniu. Złapała się za serce i przewróciła oczami. Potem wzięła szklankę. Stała nad nim przez chwilę. — Myślę, że Di jest wariatką. — Wyciągnęła palec i trąciła go w nos. — Jesteś całkiem niczego sobie. Jak na urodzonego sztywniaka. Na tym docinki się nie skończyły. Jej głowa wy- chynęła zza drzwi. — Aha, chcąc nie chcąc zauważyłam. Jesteś też całkiem nieźle uposażony. Taka miła, szczera; Boże, błogosław ubogim w manie- rach. Ale ten drobny przypływ sympatii i ciepła tak szybko zanikł, niemal zanim ucichły jej kroki. David leżał wpatrzony w sufit, próbując zrozumieć, co się stało, gdzie popełnił błąd, dlaczego skazała go na te męki. Czuł się cały pogrążony w rozwianych złudzeniach, nieznoś- nie przygnębiony i roztrzęsiony. Nie wiedział, jak zdoła przeżyć ten dzień. Jej ciało, jej twarz, jej dusza, jej wo- łanie: jest tam gdzieś pośród drzew, czeka na niego. Choć to niemożliwe, zakochał się; jeśli niezupełnie w niej, to w idei miłości. Jeśliby stanęła w tej chwili w drzwiach, błagała go, by został, zabrał ją stąd... nie wiedział. Może jeżeli poszliby wtedy do łóżka, jeżeli widziałby ją nagą choć przez krótką noc, poczucie przegranej, straconej na wieczność szansy, byłoby mniej brutalne. Wiedział jednak, że nawet to było złudzeniem. Osta- teczna rozłąka byłaby wtedy niemożliwa. Nawet jeśliby wyjechał do Paryża, jak to miał za chwilę uczynić; być może z każdego innego miejsca na świecie mógłby wyjechać na zawsze, lecz tutaj... musieliby się znów spotkać. Gdzieś, jakoś. Uniknął tego. Odczuwał to jednak jako wyrok skazu- jący, nie uniewinniający. Nim minęło południe, zdążył pokonać mniej więcej jedną trzecią z dwustu pięćdziesięciu mil dzielących go od Paryża, lecz nie przyszedł jeszcze do siebie. Prócz robota, który prowadził samochód nie kończącą się route nationale, wszystko pozostało w Coet. Przy śniadaniu 106 starzec nadal prezentował się od swej najpoczciwszej rtrony, David musi odwiedzić go kiedyś znowu, tym razem z żoną, musi mu wybaczyć jego przywary, jego wiek, jego „marudność"... życzył mu nawet sukcesów malarskich. Nie osłodziło to jednak Davidowi gorzkiej świadomości, że zdawkowo dziękując za zaproszenie, 3dstawił farsę. Coet było dla niego na całe życie zaka- zane, nigdy nie przywiezie tam Beth. Uścisnęli sobie dłonie, gdy stał przy samochodzie. Ucałował Annę w oba policzki i szepnął jej do ucha ostatnie przesłanie. — Powiedz jej... to, co mówiliśmy. — Skinęła gło- wą. — I ucałuj ją ode mnie. Cień kwaśnego uśmieszku. — Bez przesady, nie jesteśmy aż tak napalone. — W jej piwnych oczach nie było jednak szyderstwa; ostatni raz miał ochotę się uśmiechnąć. Podróż zaczęła się źle: nie więcej niż trzysta jardów za bramą przez prywatną drogę do Coet przebiegło tuż przed samochodem coś pomarańczowobrązowego, my- Bzowatego, ale zbyt dużego jak na mysz, i dziwnie krętego, prawie jak wąż, lecz zbyt małego jak na węża. Zniknęło pod kołami. David zwolnił i obejrzał się; zo- baczył maleńką plamkę na tłuczniu opuszczonej leśnej drogi. Jakaś ciekawość, masochizm, chęć odwleczenia wyjazdu za wszelką cenę kazała mu się zatrzymać. Była to łasica. Musiała wpaść prosto pod koło. Była martwa, zmiażdżona. Tylko głowa ocalała. Maleńkie złowrogie oko dalej gapiło się w górę, a z rozdziawionych ust wyciekła strużka krwi, jak czerwony kwiat. Przyglądał się przez chwilę, po czym wrócił do samochodu. Tonacja dnia została ustalona. Przez całą drogę do Rennes rozglądał się za postacią obok zaparkowanego białego renaulta. Nie stracił do końca nadziei, póki nie wjechał na autoroute, która okrążała miasto od południa. Wtedy już wiedział, że jej nigdy więcej nie zobaczy. Odczuł to jako niemal natych- miastową karę. Dowodziło tego jej poranne zniknięcie: wina jest po jego stronie. Jego przestępstwem było, że zbyt późno zrozumiał; przy bramie sadu, gdy się wy- rwała; a on jej pozwolił, w zabójczym niezdecydowaniu. 107 Nawet gdy wrócili do domu, coś się w nim dopraszało, by nie wierzyła mu na słowo. Nie sprawdził się zarówno w rozumieniu współczesnym, jak i średniowiecznym, jako ktoś, kto pragnął seksu, i jako ktoś, kto się go wyrzekał. W jego umyśle rodziły się wyimaginowane scena- riusze. Samolot Beth rozbije się. Nigdy się nie ożenił. Ożenił się, lecz z Dianą zamiast Beth. Diana wyszła za Henry'ego, który wkrótce zmarł. Ona zjawiła się w Lon- dynie, nie mogła żyć bez niego, odszedł od Beth. Wszyst- kie te marzenia miały swój koniec w Coet, w pełnej harmonii pracy, miłości i skąpanego w księżycowym blasku sadu. Niedorzeczne, ośmieszyłyby nastolatka; pogłębiały też jego grobowy nastrój, gdyż był wstrząśnięty, że powstają mu w głowie takie rojenia. Co prawda, zapadło mu już w świadomość tych pierwszych kilka minut po jej wyj- ściu z pokoju: że coś takiego może mu się przytrafić, tak głęboko nim poruszyć i pogrążyć w takiej rozpaczy. I na jak kruchych podstawach oparte było jego wcześniejsze mniemanie o sobie. Obnażone zostały jego braki. Jego ułomność polegała na tym, że nie wierzył w grzech. Henry wiedział, że grzech jest życiowym wyzwaniem; nie czymś nierozumnym, lecz aktem odwagi i wyo- braźni. Henry grzeszył z potrzeby i z odruchu; David ze strachu. Jak powiedziała Annę: na złość staremu bucowi. Zaprzątały go środki, nie cele; to, co pomyślą o nim ludzie, nie to, co on myśli o sobie. Jego zmorą była próżność, egoizm, rozbuchane id, które chciał skrywać pod cechami, które nazywał „szczerością", „bezstron- nością"... dlatego w skrytości ducha tak bardzo lubił pisać recenzje, schlebiało to tej stronie jego natury. Największą próżnością (i głupotą u artysty) było stwa- rzać pozory skromności. To tłumaczyło, dlaczego tak bardzo ceni w swoim malarstwie niedopowiedzenie, przyzwoitą technikę, mieszczenie się w ramach swego własnego słownictwa krytycznego — malując, zawsze formułował w myślach recenzję swej pracy. Wszystko to sprowadzało się do jednej rzeczy: strachu przed wy- zwaniem. 108 A to właśnie mu się przytrafiło: wyzwanie, daleko wykraczające poza sprawy moralności i seksu. Wpadł w potrzask, zrozumiał to teraz. Przepłynął obok grotes- kowo sterczącej rafy, jaką był pierwszy wieczór ze starcem, a jego wewnętrzna ślepota, sztywność i kołtuń- stwo, tak zwana światowość, potrzeba bycia lubianym, dokonały reszty. Prawdziwa skała prawdy czyhała dale- ko za błękitną laguną. Im dłużej jechał, tym mniejszą czuł ochotę, by wynaj- dować dla siebie usprawiedliwienia. Odczuł rodzaj po- wierzchownej ulgi, że może mniej więcej otwarcie spoj- rzeć w twarz Beth — ale i to zdawało się przyznaną niewłaściwej osobie nagrodą pocieszenia. „Wierności małżeńskiej" dochował tylko dzięki przekręconemu klu- czowi w zamku. A to, że ta formalna niewinność w ogóle cokolwiek dla niego znaczy, podkreślało jego prawdziwą zbrodnię: unik, ucieczkę, wykręt. Coet spełniło funkcję lustra, a życie, do którego po- wracał, leżało bezlitośnie odbite i rozprute lancetem na jego powierzchni... jak marnie teraz wyglądało, jak mdło i bezpłciowo, jak bezpiecznie. Brak ryzyka, taka była jego istota: dlatego na przykład jechał znacznie szybciej niż zazwyczaj. Poza miastami drogi były dość puste, nadrobił mnóstwo czasu, przeklęty samolot miał wylądo- wać dopiero po siódmej. Zabijając wszelkie ryzyko, odrzucając wszelkie wyzwania, stał się sztucznym czło- wiekiem. Sekret starca: nie pozwolić, by cokolwiek stanęło między nim samym a ekspresją. Co nie było kwestią zewnętrznych celów artystycznych, stylu, tech- niki, tematyki, lecz tego, jak się to robi, ile się wkłada siebie, jak dzielnie podejmuje się zadanie nieustannego przekuwania samego siebie. Powoli i nieubłaganie dotarło do Davida, że jego poraż- ka ubiegłej nocy była symbolem, nie sednem sprawy. Przypomniał sobie prostacki i naciągany kalambur star- ca ze słowem Myszą; znak, o ile były mu jeszcze potrzeb- ne znaki, prawdziwej natury jego wpadki. Spartaczenie przygody ciała było czymś trywialnym, częścią seksual- nej komedii. Nie dał sobie jednak, nawet nie próbował, dać sobie znacznie większej szansy egzystencjalnej. Wąt- 109 pliwości na temat własnego malarstwa nachodziły go już wcześniej. Nie zadawał sobie jednak pytania o swą fundamentalną naturę, a przynajmniej o to, czy drzemie w niej potencjał, by zbudziła się zjawa prześladują- ca każdego artystę: wiecznotrwałość. Miał przeraźliwą wizję, że wszedł w ślepą uliczkę, że narodził się w epoce historii sztuki, którą czasy przyszłe uznają za pustynię; tak samo jak Constable, Turner i szkoła z Norwich wyrodziły się w jałowy akademizm połowy stulecia i lat późniejszych. Sztuka zawsze rozwijała się falami. Kto wie, czy druga połowa dwudziestego wieku nie należy do najbardziej dennych obniżeń fali? Znał odpowiedź, jakiej udzieliłby starzec: należy. No, chyba że do zajebania walczyć rękami i nogami z jej nąjgorliwiej pielęgnowa- nymi wartościami i rzekomymi zwycięstwami. Być może już samo słowo abstrakcja mówiło wszyst- ko. Nie chcesz, żeby twoje życie znalazło odbicie w twoich obrazach; bądź też ponieważ jest pełne kompromisów, takie ukierunkowane na bezpieczne ciepełko, możesz tylko maskować jego pustotę techniką i dobrym sma- kiem. Geometrią. Bezpieczeństwo kryje nicość. Tym, co nadal posiadał starzec, była pępowina łączą- ca go z przeszłością; krok do tyłu, i stał koło Pisanella. Przynajmniej duchem. Tymczasem David był zamknięty w kokonie wiedzy książkowej, sztuki jako instytucji społecznej, sztuki jako nauki, o której dyskutują ko- misje przyznające stypendia. I tu leżało jądro jego rzeko- mej dzikości. David i jego pokolenie, i wszystkie przy- szłe pokolenia, mogą tylko patrzeć wstecz, przez kraty, jak zwierzęta w klatce, urodzone w niewoli, na starą, zieloną wolność. Przystawało to dokładnie do doświad- czenia ostatnich dwóch dni: laboratoryjnej małpie po- zwolono zerknąć na jej utracone prawdziwe „ja". Znaj- dujące się w modzie szaleństwa, oficjalnie usankcjo- nowane rozwichrzenie, powierzchowne ekscesy sztuki współczesnej zwodziły. Wszystko to rodziło się z głębo- kiej frustracji, stłumionej, lecz jeszcze całkowicie nie wygasłej świadomości zniewolenia. Był to przewodni motyw w całym współczesnym szkolnictwie artystycz- nym w Wielkiej Brytanii. Te osławione wystawy dyplo- 110 mowę, na których studenci Akademii Sztuk Pięknych pokazywali puste płótna — gdzież znaleźć lepszy ko- mentarz do zatęchłej hipokryzji uczących i bezradnej pustki nauczanych? Nie można żyć sztuką, więc na- ucza się parodii jej podstawowych zasad — udając, że geniusz, osiągnięcie, to kwestia jednorazowego eks- perymentu, gwiazdorstwa, a nie całych lat samotne- go uporu. Że jeden błyskawiczny sukces, biały królik z kapelusza, usprawiedliwia zbrodnicze zwodzenie na manowce tysięcy niewinnych; że bełtanie w akade- mickim dole kloacznym, ustawiczne gmatwanie łami- główki, nie podważa całego systemu. Gdy szkoły kła- mią... Może to samo dzieje się w innych sztukach — w lite- raturze, muzyce. David nie wiedział. Dręczyła go jed- nak, mdliła jego własna sztuka. Kastracja. Triumf eunu- cha. Widział, widział na wylot, jak nieudolna była napaść starca; to szyderstwo z Guerniki. Odwrót od natury i rzeczywistości straszliwie wypaczył relację pomiędzy malarzem a widzem; teraz malowało się dla intelektu i teorii. Nie dla ludzi; a najgorsze, że nie dla siebie. Płynęły z tego oczywiście korzyści materialne, sława, lecz wyrzucenie za burtę ludzkiego ciała i jego naturalnej fizycznej percepcji otworzyło rynnę, lej prowadzący ku nicości, ku zgodzie między malarzem i krytykiem w jed- nej tylko rzeczy: że tylko oni istnieją i mają wartość. Dobry nagrobek; dla wszystkich szumowin, których nigdy nic nie obchodziło. Człowiek chronił się za hasłami „otwartości" na obecne trendy; zapominając, jak niebywale zwiększył się pęd postępu i jego akceptacji, jak szybko awangarda przeradzała się teraz w art pompier, śmiałość w banał. Pomyłką była nie tylko jego własna odmiana abstrakcji, lecz cała powojenna lawina, abstrakcyjny ekspresjo- nizm, neoprymitywizm, op-art i pop-art, konceptualizm, fotorealizm... U fant couper la radne, w porządku. Nie mogli mieć jednak w zamiarze takiego wykorzenienia, unoszenia się po zamarzłej orbicie w przestrzeni kosmicz- nej. Byli jak lemingi, wydani na pastwę popędu samobój- czego, szukający Lebensraumu w morzu podbieguno- 111 wym, w bezdennej nocy, ślepi na wszystko, prócz swego własnego złudzenia. Hebanowa wieża. Jakby w jego wewnętrznej boleści niebo zachmurzyło się, gdy dojeżdżał do Ile de France i monotonnych ściernisk wokół Chartres. Lato umarło, była jesień. Wszedł w pierwszy rok życia; koniec z zielonymi pędami młodości. Bzdura, powiedział sobie od razu. Ostre przy- gnębienie nie ustępowało jednak. Dotarł wreszcie na obrzeża Paryża. Wypytywanie o drogę oderwało go na chwilę od zgłębiania swej duszy. Tuż po piątej zainstalował się w pokoju hotelowym koło Orły. Paryż mieli sobie zamiar darować, w Ardeche czekał na nich dom przyjaciela, znów długi dzień jazdy. Może gdzieś się zatrzymają po drodze. Tak czy owak, jutro napawało go przerażeniem. Wziął prysznic i zmusił się do ponownego przejrzenia szkicu wstępu do Sztuki Henry'ego Breasleya; póki miał świeże wrażenia, by sprawdzić, co trzeba zmienić, roz- budować, mocniej podkreślić. Tekst był beznadziejny. Sformułowania i osądy, które zaledwie kilka dni wcześ- niej mu się podobały... proch, chłam. Te banały, ten żargon, pozowanie na autorytet. Zza krzykliwych słów znowu wyłoniła się rzeczywistość Coet. Położył się na plecach w łóżku hotelowym i zamknął oczy. Trochę później stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Po raz pierwszy od wielu lat zbierało mu się na płacz. Bez sensu, bez sensu. Umrze, jeśli jej już nigdy nie zobaczy. Po- szukał papieru listowego, ale nie znalazł, to nie tego typu hotel, to meta na jedną noc. Wyjął własny notes; był jednak w stanie tylko siedzieć i gapić się w kartkę. Nie można. To tak, jakby majstrował przy obrazie, o którym wiedział, że jest niedobry; można tylko odejść, nie oglą- dając się za siebie, we własne osobne drzwi, w noc. Pod tym wszystkim kryła się świadomość, że się nie zmieni, że będzie malował jak dawniej, zapomni o tym dniu, znajdzie powody, by zinterpretować wszystko ina- czej, przelotnie stracił głowę, pofolgował sobie. Ranę pokryje strup, potem odpadnie, na skórze nie pozostawi ani śladu. Zdrowy rozsądek czynił z niego kalekę. Nie 112 potrafił zawierzyć przypadkowi, stracona możliwość sta- nie się rozsądną decyzją, rzeczą godziwą, a żarliwy płomień, który go trawił — marzeniem, chwilowym złudzeniem; rzeczywista osoba znajdzie się pośród za- rzuconych pomysłów trzymanych pośród starych szkico- wników w głębi szafy w pracowni. Ale wtedy jeszcze wiedział: odrzucił szansę na nowe istnienie, a ostateczna jakość i trwałość jego twórczości oparta była na rezygnacji. Poczuł spóźnioną, lecz gorzką zawiść wobec starca. Koniec końców wszystko sprowa- dza się do tego, z czym człowiek przychodzi na świat: albo ma się skłonność do szaleństw i bezwzględnego egocen- tryzmu, do trzymania myśli i uczuć w osobnych prze- gródkach, albo nie; David nie miał. Niegodziwa, mściwa niesprawiedliwość polega na tym, że sztuka jest u pod- staw amoralna. Choćby nie wiem ile się starał, człowiek jest beznadziejnie upośledzony: wszystko dla bydlaków, nic dla zasłużonych. Coet bezwględnie wykazało, kim się urodził, kim nadal był i miał zawsze być: przyzwoitym człowiekiem i wiecznym biernym świadkiem. Ta ostatnia etykietka błąkała mu się po głowie przez kilka godzin, zanim ją sobie sformułował. Patrzył na nie wybudowany wieżowiec, który jawił mu się niemal namacalnie nad jednostajnym morzem dachów przed hotelem, zroszonych mżawką; nie zrealizowana metafo- ra tego, czym on był wobec wyniosłego gmachu tego, czym być mógł. Dojechawszy do Orły, stwierdził, że lot jest opóźniony o pół godziny. Nad Heathrow była mgła. Nawet w najlep- szym nastroju David nie znosił lotnisk, bezosobowości, stadności, anonimowości, braku poczucia bezpieczeń- stwa. Stał przy oknie w poczekalni i patrzył w płaską dal. Zmierzch. Coet było w innym wszechświecie; o jeden wiekuisty dzień drogi. Próbował sobie wyobrazić, co robią. Diana nakrywa do stołu, Annę bierze lekcję francuskiego. Cisza, las, głos starca, szczekanie Macmil- lana. Doznał najdotkliwszego ukłucia najstraszliwszego 113 ludzkiego niedostatku: nie posiadania, lecz wiedzy. O tym, co mówi, co czuje, co myśli. Ból sięgał głębiej niż wszelkie wątpliwości na temat sztuki, jego sztuki, jego przeznaczenia. Przez kilka strasznych chwil zobaczył siebie, i całą ludzkość, z całą jasnością. Coś, ostatnia nadzieja odkupienia, wolnej woli, paliła w nim wszelkie statki; odwrócił się; biegł po ocalenie. Lecz statki, odpor- ne na wszelki płomień, jak obrazy starych mistrzów rzucały na niego swój wysoki cień; znieruchomiały, lecz w drodze, powracający do domu młody Anglik patrzy w odległy rząd zamarłych świateł pasa startowego. Ogłoszono przylot, zatem poszedł szukać Beth. Jej bagaż był w samochodzie, więc wyszła z pierwszymi pa- sażerami. Machnięcie ręką. Podniósł dłoń; nowy płaszcz, niespodzianka, ćwierćobrót i dyg jak na pokazie mody. Gay Paris. Kobieta wyzwolona. Patrzcie, bez dzieci. Nadchodzi, na jej twarzy nieprzejednany czas teraź- niejszy; filuterny zachwyt: to niemal cud, że go tu spoty- ka. On nadaje swej twarzy wyraz niemal równej pewności. Zatrzymuje się kilka stóp od niego. — Cześć. Zagryza wargi. — Przez jedną upiorną chwilę myślałam... — Prze- rywa. — Że to mój mąż. Przygotowana zagrywka. Uśmiecha się do niej. Całuje w usta. Wychodzą razem, rozmawiają o dzieciach. Ma poczucie spóźnionego przebudzenia, jak po opera- cji, gdy godziny zostały mu zwrócone, lecz jeszcze niezu- pełnie je przyjął; stłumione wrażenie, że coś się zaczyna bezpowrotnie wymykać. Cień twarzy, włosy przetkane złotem, zamykane drzwi. „Chciałam tego". Wie, że śnił, lecz nie pamięta co. Krzyk zaciera się. Ona pyta: — A co u ciebie, kochanie? Poddaje się temu, co pozostało: abstrakcji. — Jakoś przeżyłem. ELIDUC NOTA OSOBISTA Roboczy tytuł tego zbioru opowiadań brzmiał Wariacje, przez co pragnąłem zasugerować wariacje pewnych te- matów z moich poprzednich książek, jak również metod prowadzenia narracji — choć bardzo nie chciałem, aby czytelnicy czuli się poszkodowani, jeśli nie znają moich powieści, bądź też nie mogą przysiąc z ręką na sercu, że rozumieją rozróżnienie pomiędzy rćcit i discours. Pro- bem zniknął. Roboczy tytuł został odrzucony przede wszystkim dlatego, że pierwsi fachowi czytelnicy, którzy moje książki znają, nie widzieli żadnego uzasadnienia dla Wariacji... prócz bardzo prywatnego mirażu w umyśle autora. Poddałem się ich osądowi, a złudzenie, pominąw- szy niniejszą wzmiankę, zachowałem dla siebie. Hebanowa wieża jest jednak wariacją w prostszym sensie, a źródło nastroju opowiadania, jak również częś- ciowo tematu i miejsca akcji, jest tak odległe i zapom- niane — choć, jak sądzę, kluczowe dla dziejów powieś- ciopisarstwa — że chciałbym je częściowo przywrócić do życia. Wspominam o tym, gdyż nie wyjaśniona tajemni- ca — o czym wie każdy agnostyk i powieściopisarz — czarno na białym dowodzi zrzucenia z siebie od- powiedzialności twórczej. Mam na sumieniu martwą łasicę; a jeszcze głębiej, martwą kobietę. Jako student romanistyki w Oksfordzie czytałem, co mi wpadło w ręce, raczej z braku rozeznania niż z roz- mysłu. Prawie się nie zastanawiałem nad swym wła- snym gustem, gdyż zaakceptowałem obowiązujący wte- dy mit, że tylko nauczyciele mają prawo do osobistych 117 preferencji. Nie jest to postawa, jaką próbowałbym zaszczepić dzisiejszym studentom, miała jednak pewną zaletę. Upodobania koniec końców ukształtowały się na ściśle pragmatycznej zasadzie; nauczyłem się cenić to, o czym nie potrafiłem przez długie lata zapomnieć. Wśród książek, które z uporem trwały w mojej pamięci, znalazł się Le Grand Meaulnes (Mój przyjaciel Meaul- nes) Alain-Fourniera. Wielu młodych magistrantów po- wiedziało mi, że nie dostrzegają istotnych podobieństw między Le Grand Meaulnes a moją własną powieścią Mag. Widocznie pępowina — nie jest to przesadna meta- fora — pozostawia znacznie dyskretniejsze blizny niż w owym czasie sądziłem; a może współczesna krytyka akademicka jest ślepa na powiązania bardziej emo- cjonalne niż strukturalne. Pod urokiem Henri Fourniera znalazłem się od same- go początku. Nie da się tego samego powiedzieć o innej części spisu lektur. Starofrancuski, z jego latynizmami, zagadkową ortografią, mnogością dialektów, jest może fascynujący dla językoznawcy, lecz dla kogoś, kto czyta dla znaczenia i fabuły, utrudnienia te są wyłącznie źródłem irytacji. Mimo to miałem się później przekonać, że jedna dziedzina literatury starofrancuskiej nie poszła w zapomnienie, na które skazałem całą tę epokę, zdaw- szy egzaminy końcowe. Dziedziną tą — chciałoby się rzec, „leśną" — był celtycki romans. Zdumiewająca przemiana w kulturze europejskiej, jaka nastąpiła pod wpływem brytyjskiej — w pierwo- tnym celtyckim znaczeniu tego słowa — wyobraźni, nie została nigdy, jak podejrzewam, w pełni prześledzona i przyjęta do wiadomości. Mania rycerskości, miłości dwornej, mistycznego i wojującego chrześcijaństwa, syn- drom Camelotu — to wszyscy znamy, a w przypadku tego ostatniego elementu tradycji może nawet zbyt dobrze, o czym świadczą liczne współczesne parodie. Sądzę jednak, że temu osobliwemu zawładnięciu wczes- nośredniowiecznymi umysłami przez wyobraźnię pół- nocy zawdzięczamy — przynajmniej emocjonalnie — sa- mą istotę tego, co do dziś rozumiemy przez literaturę piękną — powieść z całą jej progeniturą. Można się 118 uśmiechać z politowaniem nad naiwnością i prymitywną techniką takich opowieści, jak Eliduc, sądzę jednak, że ze strony powieściopisarza jest to nieprzyzwoite — dla bardzo prostej przyczyny. Jest on bowiem świadkiem swych własnych narodzin. Na temat życiorysu Marie de France nie wiadomo prawie nic. Nawet imię wydedukowano, wiele lat po jej śmierci, z pewnego wersu jej poematu—Marie ai nun, si suis de France. Imię moje Maria, a pochodzę z... nie jest jednak nawet pewne, że mówiąc Francja, miała na myśli to samo, co my dzisiaj. Bardziej prawdopodobny jest region wokół Paryża, Ile de France. Pewne wskazówki językowe i inne dają powód do przypuszczeń, że po- chodziła z części Normandii zwanej Vexin, graniczącej z niecką paryską. W jakimś okresie swego życia znalazła się w Anglii, być może wraz z dworem Eleonory Akwitańskiej. Kró- lem, któremu zadedykowała swe Lais, opowieści miłos- ne, jest być może mąż Eleonory, Henryk II, zmora Becketa; do przyjęcia jest nawet hipoteza, iż Marie była nieślubną siostrą Henryka. Jego ojciec, Geoffrey Planta- genet, miał z nieprawego łoża córkę o tym imieniu, która około 1180 roku została przeoryszą klasztoru w Shaftes- bury. Nie wszystkie średniowieczne przeorysze wiodły nabożny żywot, a prócz tego romanse zostały niemal z całą pewnością napisane w poprzednim dziesięcioleciu. Przy- puszczenie, iż była to jedna i ta sama osoba, potwierdza fakt, że dwa pozostałe spośród zachowanych dzieł Marie mają charakter religijny i z pewnością powstały po roku 1180. Jeżeli „Marie de France" była rzeczywiście pło- dem andegaweńskich amorów i późniejszą przeoryszą w Shaftesbury, musiała się urodzić przed rokiem 1150, wie- my też, że przeorysza dożyła mniej więcej do 1216 roku. Trudno sobie wyobrazić, by Lais mógł napisać kto inny niż dobrze wykształcona (czyli, w tej epoce, dobrze urodzona) młoda kobieta; że miała romantyczną, piękną duszę, wywnioskować łatwo, a o jej olbrzymim i błyska- wicznym sukcesie literackim świadczy mnogość współ- 119 czesnych rękopisów i przekładów... można ją nawet uznać za wczesną ofiarę męskiego szowinizmu, wysłaną do Shaftesbury dla sprowadzenia ze złej drogi. Istnieją niewątpliwe dowody, że jej opowieści spotkały się z de- zaprobatą Kościoła. Niebawem po ukazaniu się Lais, jegomość nazwiskiem Denis Piramus — mnich, lecz z natury bezspornie urodzony recenzent — z żółcią i sarkazmem skomentował jej sukces. Nie było dla niego tajemnicą, dlaczego arystokratyczni słuchacze czerpali z jej opowieści tak wątpliwą przyjemność: słyszeli to, czego pragnęli doświadczyć we własnym życiu. W swych Lais Marie postawiła sobie za cel ocalić od zapomnienia pewne celtyckie baśnie: opowieści z rozleg- łego tworzywa ludowego, które uczeni nazywają mati&re deBretagne, a z którego najlepiej zachowane są w pamię- ci cykl arturiański i opowieści o Tristanie i Izoldzie. Nie wiadomo, czy usłyszała je po raz pierwszy w języku francuskim czy angielskim, gdyż użyte przez nią okreś- lenie bretun nie miało wówczas zastosowania geograficz- nego, lecz dotyczyło Celtów brytońskich, czyli, prócz samych Bretończyków, także WaUjczyków i mieszkań- ców Kornwalii. Źródła podają, że celtyccy minstrele wędrowali po całej północno-zachodniej Europie na długo przed epoką Marie, a ich występy mogła usłyszeć na każdym większym dworze. Prócz tej swoistej archeologii Marie oddała nam znacznie istotniejszą przysługę: uzupełniając stary mate- riał swą znajomością świata, doprowadziła do przełomu w literaturze europejskiej. Pojawił się w niej zupełnie nowy element. Element ten to otwartość w sprawach seksualnych i bardzo kobieca świadomość tego, jak ludzie naprawdę się zachowują — a także, jak zachowa- nie i problemy moralne można wyrazić za pomocą takich środków, jak dialog i fabuła. Uczyniła dla potomnych to samo, co Jane Austen kilka stuleci później — wysoko ustawiła poprzeczkę precyzji opisu ludzkich emocji i rzą- dzących nimi absurdów. Analogia jest jeszcze bliższa, gdyż wspólny motyw wszystkich opowieści Marie (który ona sama określiłaby jako desmesure, czyli uczucio- wy brak umiaru) szalenie przypomina temat Rozważnej 120 i romantycznej u Austen. Trudniej jest nam dziś dostrzec inne podobieństwo, mianowicie humor. Ponieważ opo- wieści te są od nas tak odległe, zapominamy, że w dwu- nastym stuleciu ich materia była równie odległa; nie doceniamy wyrafinowania zarówno autorki, jak i jej słuchaczy, jeśli sądzimy, że bez zastrzeżeń dawali wszystkiemu wiarę. Równie dobrze można by oczekiwać od współczesnej publiczności, by oglądała bez zmruże- nia oka dreszczowce, westerny i epopeje fantastyczno- -naukowe. Ironia Marie jest dziś tak trudna do uchwycenia z jeszcze jednej historycznej przyczyny. Jej Lais nie były przeznaczone do czytania po cichu — ani prozą. W ory- ginale napisane zostały w rymowanych ośmiozgłosko- wych dwuwierszach, które miały być odśpiewane i ode- grane przy luźnym akompaniamencie muzycznym, miej- scami być może wyrecytowane niemal konwersacyjnym tonem na tle akordów i arpeggiow. Jako instrument posłużyłaby harfa, niewątpliwie w wydaniu bretońskim, czyli rotę. Dzięki romantykom zajęcie minstreli zaczęło kojarzyć się z czymś głupawym, lecz nieliczne dostępne nam źródła mówią o wysoce rozwiniętej sztuce, która pozostanie dla nas na zawsze pogrążona w mroku zapo- mnienia. W przypadku pisarzy w rodzaju Marie de Fran- ce ocena samego tekstu przypomina ocenę filmu wyłącznie na podstawie scenariusza. Długa ewolucja powieściopi- sarstwa była w dużym stopniu związana ze znajdowa- niem środków wyrazu dla „głosu" autora — jego humo- rów, jego prywatnych przekonań, jego natury — za pomo- cą manipulowania wyłącznie słowem i drukiem; przed nastaniem Gutenberga jesteśmy jednak zagubieni. Wy- mienię jeden drobny przykład z opowieści, którą zaraz przeczytacie. Dwukrotnie Marie w sposób bardzo oficjal- ny opowiada o tym, jak bohater składa wizytę niesfornej księżniczce, w której jest zakochany; nie wpada bez- ceremonialnie na pokoje, lecz każe się zaanonsować. Można to uznać za zwykłą narracyjną watę, konwen- cjonalny przekaz dworskiej etykiety. Moim zdaniem była to raczej cierpka uwaga na marginesie skierowana do pierwszych słuchaczy Marie — jeżeli to, co wiemy 121 0 Henryku II jest prawdą, a Marie rzeczywiście była z nim spokrewniona, zaryzykowałabym domysł, do kogo skierowany był ów drobny przytyk. Moim zamiarem było przekazać przynajmniej część tej żywej ustnej tradycji w mym przekładzie, który jest oparty na tekście H (Harley 978) z British Museum, pod redakcją Alfreda Ewerta *. Pozostaje mi tylko przypom- nieć czytelnikowi o trzech rzeczywistościach, na któ- rych tle historia jest anachronistycznie opowiedziana. Pierwsza z nich to system feudalny, w którym wielką rolę odgrywał ślub składany przez wasala. Na dochowy- waniu danego przez siebie słowa opierała się nie tylko struktura władzy, lecz całe cywilizowane życie. Dziś, jeśli ktoś złamie umowę, można uciec się do pomocy sądownictwa; w owych czasach można było jedynie chwycić za broń. Drugi kontekst to chrześcijaństwo, pod którego wpływem powstało zakończenie Eliduca **, lecz niewiele więcej. Marie jest bezspornie bardziej zainte- resowana ludzkim sercem niźli nieśmiertelną duszą. 1 wreszcie trzecia rzeczywistość, to miłość dworna, gdzie ten sam nacisk na dotrzymywanie wiary stosował * Winien jestem słowa podziękowania dr. Nicholasowi Mannowi z Pembroke College w Oksfordzie za pomoc w rozwikłaniu szczególnie trudnych wersetów. ** Eliduc ukazał się w antologii Arcydzieła francuskiego śred- niowiecza (pod redakcją Zygmunta Czernego) według nieco innego tekstu źródłowego. Znakomite tłumaczenie Anny Tatarkiewicz jest typowe dla stylu przekładów starych tekstów stworzonego przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego: czytelny i potoczysty, lecz bardzo wyraź- nie archaizowany. Celem archaizacji nie jest filologiczna wierność epoce (z tego choćby prostego powodu, że trudno mówić o dwunasto- wiecżnej polszczyźnie pisanej), lecz nadanie tekstowi swoistego smacz- ku. Wytworzony tymi środkami nastrój jest baśniowo-groteskowo- -bailadowy, obfitujący w „dzieweczki", „niebogi", „rycerzów uda- łych". Tymczasem zamiarem Fowlesa było pokazać Eliduca jako opowieść precyzyjną w opisie stanów emocjonalnych, toteż w po- niższym przekładzie, zgodnie z duchem angielskiego „oryginału", archaizacja zredukowana jest do nieuniknionego minimum (przyp. tłum.). 122 się do relacji płciowych. Idea ta nie cieszy się w dwudzie- stym stuleciu zbytnią popularnością, lecz amour cour- tois była rozpaczliwie potrzebną próbą ucywilizowania (zaszczepienia kobiecej inteligencji) brutalnego społe- czeństwa, a każda cywilizacja oparta jest na powszech- nie przyjętych kodach i symbolach wzajemnego zaufa- nia. Epoka, w której może mieć miejsce desmesure w rodzaju Watergate — w mojej opinii tragedia w znacz- nie większej mierze kulturowa niż polityczna — nie powinna mieć większych problemów ze zrozumieniem tej idei. Du un mut ancien lai bretun Le cunte e tutę la reisun Vus d/rai... Przekażę wam całą treść bardzo starej celtyckiej opo- wieści, w tej mierze, w jakiej zrozumiałam jej prawdę. Żył raz w Bretanii rycerz imieniem Eliduc. Był on, wzorem jemu podobnych, jednym z najdzielniejszych ludzi w kraju, i miał żonę ze świetnego i wpływowego rodu, równie dobrze urodzoną, co wierną swemu mał- żonkowi. Żyli szczęśliwie przez wiele lat, jako że małżeń- stwo ich spajała miłość i zaufanie. Lecz wtem wybuchła wojna i on ruszył do walki. Tam zakochał się w dziew- czynie, księżniczce Guilliadun przepięknej urody. Cel- tyckie imię żony, która pozostała w domu, było Guil- deluec, toteż opowieść zwie się Guildeliiec i Guilliadun od ich imion. Tytuł pierwotny brzmiał Eliduc, lecz został zmieniony, jako że opowieść naprawdę mówi o dwóch ko- bietach. Teraz opowiem wam dokładnie, co się wydarzyło. Panem Eliduca był król bretoński, który bardzo sobie rycerza upodobał i dbał o jego sprawy. Eliduc służył mu wiernie — zawsze, kiedy król musiał wyjechać z kraju, Eliduc zostawał na straży jego włości i bronił ich swym wojennym kunsztem. W podzięce spotkało go wiele nagród. Wolno mu było polować w królewskich lasach. Żaden łowczy, choćby najzuchwalszy, nie odważył się wejść mu w drogę bądź poskarżyć się na niego. Zawiść ludzka, że mu się tak dobrze powodzi, dała jednak o sobie znać. Oszczerstwa i potwarze sprowadziły na niego gniew króla. Ostatecznie został bez żadnego powodu wygnany z dworu. Pozostawiony samemu sobie, Eliduc raz po raz prosił, by mógł stanąć przed królem w swojej 125 obronie — oszczerstwa były kłamstwami, służył królowi dobrze i z ochotą. Z dworu nie nadeszła jednak żadna od- powiedź. Przekonany, że nigdy nie uzyska posłuchania, Eliduc postanowił udać się na wygnanie. Pojechał do domu i wezwał wszystkich swoich przyjaciół. Powiedział im, jak się sprawy mają z królem i że wzbudził jego gniew. Eliduc dał z siebie wszystko, toteż pretensje króla nie znajdowa- ły usprawiedliwienia. Kiedy pan nie żałuje oraczowi słów potępienia, chłopi mają na to porzekadło: Nigdy nie ufaj miłości wielkiego pana. Człowiek rozsądny na miejscu Eliduca okazuje więcej zaufania w miłość swych bliźnich. Teraz mówi *, że ma dość Bretanii, popłynie przez morze do Anglii i zabawi tam czas jakiś. Żonę zostawi w domu; zajmą się nią jego słudzy wraz z jego przyjaciółmi. Poidjąwszy postanowienie, dotrzymał go. Zaopatrzył sie- bie i dziesięciu jeźdźców, których zabrał ze sobą, jak nale- ży na podróż. Przyjaciołom smutno było go żegnać, a jego żona... towarzyszyła mu przez pierwszą część podróży, we łzach, iż go utraci. Poprzysiągł jednak uroczyście, iż dochowa jej wierności. Potem mówi do widzenia i jedzie prosto ku morzu. Tam wsiada na statek, szczęśliwie przemierza morze i przybywa do portu w Totnes. W tej części Anglii było kilku królów, którzy toczyli ze sobą wojnę. W stronę Exeter w tej krainie żył bardzo możny starzec. Nie miał męskiego dziedzica, tylko nieza- mężną córkę. Co dało powód obecnej wojnie? Ponieważ odmówił ręki córki równemu sobie z innej dynastii, drugi król grabił jego ziemie. Starego króJa złapał w po- trzask w jednym z warownych grodów *'*. Nikt nie miał odwagi, by opuścić mury miasta i grupą czy w pojedynkę, wdać się w walkę z najeźdźcą. Eliduc usłyszał o tym * Przejścia do czasu praesens historicum (podobnie jak do dialo- gu) zgodnie z oryginałem. ** Tekst mówi o „zamku", lecz wydaje się jasne, że chodzi o Exeter, w owym czasie miasto za murami. Marie musiała wiedzieć o jego roli w czasach Zachodniej Saksonii i o oblężeniu przez Wilhelma Zdobywcę w 1068 roku. Sasi odebrali Celtom East Devon i Exeter pod koniec VII wieku, więc oryginalne źródło Eliduca. którym dysponowa- ła Marie, musiało poprzedzać te czasy. Nawiasem mówiąc, port Totnes często pojawia się w matiere de Bretagne. 126 wszystkim i postanowił, iż skoro jest wojna, pozostanie w tych stronach, zamiast jechać dalej. Pragnął dopomóc oblężonemu królowi, który znajdował się w coraz więk- szych tarapatach i zajrzało mu w oczy widmo ruiny i klęski. Odda mu się na służbę jako najemnik *. Wysłał do króla gońców z listem, w którym napisał, iż opuścił swój kraj i chce przyjść mu z pomocą; jeżeli jednak król nie pragnie wziąć go na służbę, Eliduc prosi tylko o bezpieczny przejazd przez jego ziemię, aby mógł udać się w inne strony i tam oddać na czyjeś usługi swój wojenny kunszt. Ujrzawszy gońców, król był zachwyco- ny i przyjął ich ciepło. Wezwał dowódcę zamku i przyka- zał, by wysłał do Eliduca straż, która by go przywiodła do grodu. Potem król zatroszczył się o mieszkanie i wszyst- ko, co niezbędne na miesięczny pobyt. Zbrojna, konna straż pojechała po Eliduca. W grodzie, odbywszy podróż bez kłopotów, przyjęty został z wiel- kimi honorami. Zamieszkał u bogatego mieszczanina, przyzwoitego, dobrze wychowanego człowieka, który oddał rycerzowi swój najlepszy pokój, zawieszony tapi- seriami. Eliduc kazał przygotować smaczny posiłek, na który zaprosił wszystkich niespokojnych rycerzy przeby- wających w mieście. Zabronił swym własnym ludziom, nawet nąjzachłanniejszym, przyjmować jakiekolwiek dary bądź pieniądze przez pierwsze czterdzieści dni. Trzeciego dnia pobytu Eliduca w Exeter przez miasto poniósł się krzyk, iż nadjechał wróg, rozłożył się obozem po całej okolicy i już gotuje się do szturmu na bramy. Eliduc usłyszał rozwrzeszczanych w popłochu mieszczan i natychmiast włożył zbroję. To samo uczynili jego towa- rzysze. W mieście było czternastu innych zdolnych do walki rycerzy, reszta została ranna lub wzięta w niewolę. Widząc Eliduca wsiadającego na koń, idą do swych mieszkań i także wkładają zbroje. Nie będą czekać na wezwanie, pojadą z nim za bramę. * ...en soudees remaneir. Rycerz soudoyer to postać (przynajmniej w romansie) znacznie bardziej godna szacunku niż najemnik we współczesnym czy nawet renesansowym znaczeniu tego słowa. Być może najbliższym odpowiednikiem jest japoński samuraj. 127 — Pojedziemy z tobą, panie — mówią teraz. — I co- kolwiek uczynisz, my uczynimy to samo. Eliduc odpowiada: — Dziękuję wam. Czy ktoś z was zna miejsce, gdzie można urządzić zasadzkę? Jakąś kryjówkę? Gdzie możemy ich zaskoczyć? Jeżeli zaczeka- my tutaj, wydamy im walkę. Nie mamy jednak żadnej przewagi. Czy ktoś ma lepszy plan? — Jest wąska droga dla furmanek, panie. Mię- dzy lasem a polem lnu. Nabrawszy dość łupu, będą tamtędy wracali. Zazwyczaj wracają z takich wypadów, nie zważając na niebezpieczeństwo. Aż się proszą o szyb- ką śmierć. W jedną krótką chwilę można wyrządzić wiele szkody. — Przyjaciele — powiedział Eliduc — jedna rzecz jest pewna. Nie zaryzykujesz, nie wygrasz, nawet gdy sprawy wyglądają beznadziejnie — czy chodzi o woj- nę, czy o dobrą sławę. Jesteście wszyscy ludźmi króla, winniscie mu całkowitą wierność. Chodźcie więc za mną, gdziekolwiek pójdę, i czyńcie, co ja uczynię. Przy- rzekam, że nie przegramy, jeśli zdołam temu zapobiec. Być może nie zdobędziemy żadnego łupu. Jeżeli jed- nak pobijemy dziś wroga, ludzie o nas nigdy nie za- pomną. Jego wiara w zwycięstwo udzieliła się innym rycerzom i zaprowadzili go do lasu. Tam ukryli się koło drogi i czekali na powrót wroga z grabieżczej wyprawy. Eliduc wszystko zaplanował, pokazał im, jak najeżdżać w galopie i powiedział, jakie wznosić okrzy- ki. Kiedy wróg dotarł do przewężenia, Eliduc dał ha- sło do boju, po czym krzyknął swym przyjaciołom, by dzielnie się spisali. Natarli ostro i nie oszczędzali ni- kogo. Zaskoczony wróg wkrótce złamał szyki i roz- pierzchł się. Potyczka była krótka. Wzięli w niewolę dowódcę i wielu innych rycerzy, których powierzyli giermkom. Oddział Eliduca liczył dwudziestu pięciu mężczyzn, wzięli w niewolę trzydziestu wrogów. Wzięli również wiele broni i dużo innych drogocenności. Teraz powracają w triumfie do miasta, pełni blasku zwycięst- wa. Król wyczekiwał na wieży, rozpaczliwie niespokojny o swych ludzi. Narzekał gorzko, doszedłszy do przeko- 128 nania, że Eliduc jest zdrajcą i wytracił mu wszystkich rycerzy. Jadą tłumnie, jedni juczni, inni spętani — znacznie więcej, niż wyjechało, dlatego król czekał w zwątpieniu i napięciu, dawszy się zwieść pozorom. Nakazuje za- mknąć bramy miasta i obsadzić mury, z kuszami i inną bronią w gotowości. Nie potrzeba ich jednak. Drużyna Eliduca posłała przodem giermka, by wyjaśnił, co się zdarzyło. Człowiek ten opowiedział królowi o bretoń- skim najemniku, jak odparł wroga, jak znakomicie się spisał. Nie było nigdy rycerza, który by lepiej władał bronią z konia. Osobiście wziął w niewolę dowódcę wroga i dwudziestu dziewięciu jeńców, prócz tego ranił i zabił wielu innych. Usłyszawszy dobre wieści, król nie posiada się z rado- ści. Zstąpił z wieży i wyszedł Eliducowi na spotkanie; potem podziękował mu za wszystko, co uczynił i oddał mu jeńców na okup. Eliduc rozdzielił broń między innych rycerzy, dla swych żołnierzy biorąc nie więcej niż trzy konie, które im przydzielono. Wszystko inne rozdał, także część słusznie przynależną jemu samemu, między jeńców i innych ludzi. Po tym wyczynie Eliduc został ulubieńcem króla. Wraz z towarzyszami został na dworze przez cały rok i ślubował królowi, iż będzie mu wiernie służył. Później został obrońcą królewskich ziem. Młoda córka królewska słyszała wszystko o Eliducu i jego świetnych czynach — jakim jest urodziwym, dumnym rycerzem, jak dobrze wychowanym i hojnym. Wysłała swą dworkę, aby prosić, aby błagać Eliduca, by zechciał przybyć i zabawiać ją. Muszą porozmawiać, muszą poznać się ze sobą, poczuje się głęboko urażona, jeżeli odmówi. Eliduc odpowiada oczywiście, że się stawi, bardzo się cieszy na to spotkanie. Wsiadł na koń; zabraw- szy ze sobą sługę, jedzie pogawędzić z dziewczyną. Stanąwszy u drzwi jej komnaty, wysyła przodem pazia. Nie wkracza bezceremonialnie, lecz czeka na powrót pazia. Potem z łagodną miną, szczerą twarzą i niena- ganną uprzejmością zwrócił się do młodej damy oficjal- nie i podziękował jej za zaproszenie w odwiedziny. 129 Guilłiadun była bardzo ładna, wzięła go za rękę * i zawiodła do łoża, na którym usiedli i mówili o tym i owym. Ciągle rzu- cała ukradkowe spojrzenia... na jego twarz, jego ciało, każdy gest i minę... i powiedziała sobie, że jest taki powabny, taki bliski ideału mężczyzny. Miłość wypuszcza strzałę, księż- niczka zakochuje się. Blednie, wzdycha, lecz nie może oświadczyć się ze swą miłością, aby nią nie wzgardził. Eliduc został przez długi czas, lecz wreszcie spytał, czy może ją opuścić i wyszedł. Guilłiadun pragnęła, by został z nią dłużej, ale niestety... Wrócił do swego mieszkania, bez uśmiechu i pogrążony w myślach. Dziewczyna za- trwożyła go, gdyż była królewską córką, a on królew- skim sługą. Zdawała się tak nieśmiała, lecz subtelnie o coś go oskarżała. Czuje się podle oszukany — tak długo był w kraju, a dotąd jeszcze nigdy nie dane mu było jej ujrzeć. Kiedy jednak powiedział to sobie, poczuł się zawstydzony. Przypomniał sobie swą żonę, której obiecał prowadzić się, jak przystało na małżonka. Poznawszy go, dziewczyna chciała mieć w Eliducu kochanka. Jeszcze żaden mężczyzna jej się tak nie spo- dobał — oby się udało, oby się zgodził. Całą noc leżała, myśląc o nim, nie zaznała ani odpoczynku, ani snu. Na- stępnego dnia wstała o świcie, podeszła do okna i zawołała swego pazia. Gdy przyszedł, wszystko mu wyznała. * Jako oznaka łaski, dana jej z racji wyższej rangi. Zwykle średnio- wieczny dżentelmen ściskał lewą dłoń damy, i to tylko palce. Nawet między sobą mężczyźni w ten sposób ściskali swe delikatne dłonie — chodzenie pod ramię było prawie nieznane przed renesansem. Jest to częściowo skutkiem, bądź też przyczyną, wysokiej wartości erotycznej przyznawanej kobiecej dłoni przez całe średniowiecze, aż po czasy Holbeina. Wspomnę także, iż uwodzicielskie wykorzystanie przezroczy- stych tkanin znajduje szerokie potwierdzenie w innych (zaszokowanych męskich) źródłach z tej epoki. Aby lepiej wyobrazić sobie postać Guilłiadun — Guilli znaczy „złota" — warto przytoczyć fragment innej opowieści Marie (Lanval): „Ubrana była jak następuje: w białą lnianą koszulę, luźno zawiązaną na bokach, aby widać było od góry do dołu nagą skórę. Figurę miała powabną, szczupłą w talii. Jej szyja była biała jak śnieg na gałązce; oczy jasne w bladej twarzy, cudowne usta, doskonały nos, ciemne brwi; lecz jej włosy były faliste, koloru zboża. W słońcu jaśniały piękniej niźli złotogłów". 130 — Drogi Boże — mówi — w jakim jestem stanie. Wpadłam w taki potrzask. Kocham nowego najemnika, Eliduca. Który walczył tak wspaniale. Całą noc nie zmrużyłem oka, oczy nie chciały mi się zamknąć. Jeśli rzeczywiście mnie kocha, jeśli okaże, że ma poważne zamiary, uczynię wszystko, co zechce. A jakie rokuje nadzieje? Kiedyś może zostać królem. Szaleję za nim. Jest taki inteligentny, takie ma gładkie maniery. Jeśli mnie nie kocha, umrę z rozpaczy. Wysłuchawszy wszystkiego, co miała do powiedzenia, młody paź udzielił jej dobrej rady: nie trzeba od razu porzucać nadziei. — Moja pani, jeśli go kochasz, daj mu o tym znać. Poślrj mu pas lub wstążkę lub też pierścień. By zobaczyć, czy go to ucieszy. Jeśli przyjmie go z radością, z zadowo- leniem otrzyma od ciebie wiadomość, dobra nasza. To będzie znaczyć, że cię kocha. A pokaż mi cesarza, który nie tańczyłby z radości, gdyby się dowiedział, że przypadł ci do gustu. Dziewczyna łamała sobie głowę nad jego poradą. — Ale skąd będę wiedzieć, że naprawdę mnie chce, posławszy mu podarunek? Nie rozumiesz. Dżentelmen musi dar przyjąć, czy lubi ofiarodawcę, czy nie. Poda- runki przyjmuje się łaskawie. Nie zniosłabym, jeśliby miał ze mnie zakpić. Lecz może dowiedziałbyś się czegoś z wyrazu jego twarzy. Więc gotuj się. Szybko. I idź. — Jestem gotów. — Weź dla niego ten złoty pierścień. I masz, daj mu też mój pas. Mów bardzo ciepło, gdy będziesz go ode mnie pozdrawiał. Paź odwrócił się, a ona jest w takim stanie, że nieomal przywołuje go na powrót do siebie. Pozwala mu jednak odejść — po czym zaczyna wyrzekać w samotności. — O Boże, zakochałam się w cudzoziemcu! Nie wiem nawet, czy pochodzi z dobrego rodu. Czy nagle nie zniknie i nie zostawi mnie pogrążonej w rozpaczy. Nie rozmawiałam z nim, jak dopiero wczoraj, a teraz mu się narzucam. Myślę, że mną wzgardzi. Nie, nie wzgardzi, jeśli jest miły, spodobam mu się. Teraz wszystko w rę- kach bogów. Jeśli wcale o mnie nie dba, będę się czuła jak 131 straszny głupiec. Już nigdy nie będę szczęśliwa, póki żyję. Tymczasem, gdy księżniczka biadoliła, paź ruszył kon- no w drogę. Odnalazł Eliduca i pod nieobecność innych przekazał mu pozdrowienia, o jakie prosiła dziewczyna. Po czym wręczył mu pierścień i pas. Rycerz podzięko- wał, włożył pierścień na palec i zapiął pas *. Nie odrzekł nic jednak paziowi, o nic nie pytał — prócz tego, że chciał mu użyczyć swego własnego pierścienia i pasa. Paź nie przyjął ich jednak i powrócił do młodej pani. Była w swej komnacie: przekazał jej pozdrowienia i podziękowania Eliduca. — Na litość, nie ukrywaj prawdy. Czy naprawdę mnie kocha? — Tak myślę. Nie zwodziłby cię. Moim zdaniem z rozsądku udaje uprzejmego, umie skrywać swe uczu- cia. Przywitałem go w twoim imieniu i wręczyłem podarunki. Założył na siebie pas z wielką pieczołowitoś- cią. Potem pierścień na palec. Nie odezwałem się już więcej. Ani on do mnie. — Lecz czy zrozumiał ich znaczenie? Bo jeśli nie, jestem zgubiona! — Szczerze powiem, że nie wiem. Wyznam ci jednak z największą powagą, iż w moim mniemaniu, skoro nie kręcił nosem na to, co mu przysłałaś, to... nie można powiedzieć, żeby cię nienawidził. — Przestań droczyć się ze mną, bezczelny! Sama dobrze wiem, że mnie nie nienawidzi. Bo czym mogłam go zranić? Chyba kochając go tak mocno. Jeżeli zaś nienawidzi mnie, zasługuje na śmierć. Póki się z nim sama nie rozmówię, nie chcę mieć z nim do czynienia. Ani przez ciebie, ani przez nikogo innego. Sama pokażę mu, jak rozrywa mnie żądza. Żebym choć wiedziała, jak długo tu pozostanie! — Pani, król wziął go na służbę na rok. To chyba wystarczy, byś okazała mu swe uczucia? * Modny w średniowieczu pas był zapinany, z haczykiem po jednej stronie. Drugi koniec zwisał luźno. W muzeum Wiktorii i Alberta jest pięk- ny czternastowieczny pas wykonany dla damy z bretońskiego rodu. 132 Usłyszawszy, iż Eliduc nie odjeżdża, Guilliadun wpad- ła w uniesienie: jak cudownie, że musi zostać! Jedno, czego nie wiedziała, to udręka Eliduca, odkąd jego oczy pierwszy raz spoczęły na księżniczce. Los zadrwił z niego okrutnie — ten ślub, który złożył żonie na odjezdnym, iż nigdy nie spojrzy na inną kobietę. Teraz jego serce było w kleszczach. Pragnął dochować wierności. Nie dało się jednak ukryć, że zadurzył się po uszy w Guilliadun i jej urodzie. Ujrzeć ją znowu i mówić do niej, całować ją i trzymać w ramionach... Lecz nie mógł okazać jej swej tęsknoty, która okryłaby go hańbą — przez złamanie przysięgi danej żonie i przez wzgląd na króla. Był roz- darty; potem wsiadł na koń i nie roztkliwiał się więcej nad sobą. Wzywa do siebie przyjaciół, po czym jedzie na zamek pomówić z królem. Jeżeli można, zobaczy się z dziewczyną — dlatego tak się spieszy. Król właśnie wstał od stołu i udał się na komnaty swej córki, a teraz rozpoczął partię szachów z zamorskim ry- cerzem. Po drugiej stronie szachownicy jego córka uczy- ła się posunięć. Eliduc podszedł ku nim. Król przywitał go łaskawie i kazał usiąść przy sobie. Przemówił do swej córki: — Moja droga, musisz poznać tego jegomościa. I trak- tować z całym szacunkiem. W całym kraju nie ma świetniejszego rycerza. Dziewczyna z rozkoszą wysłuchała polecenia ojca. Wstaje, zaprasza Eliduca, by usiadł przy niej z dala od innych. Obojgu miłość odebrała mowę. Ona nie śmiała wyłożyć mu swych uczuć, on także lękał się mówić... podziękował jej tylko za podarunki, które mu przysłała: jeszcze żaden dar nie sprawił mu takiej przyjemności. Ona mówi mu, że cieszy się, iż on się ucieszył. I nagle mówi, dlaczego posłała mu pierścień, a także swój pas — jej ciało należy do niego, nie mogła się oprzeć, kocha go do szaleństwa, podda się każdemu jego życzeniu. Jeżeli nie może go mieć, nie będzie jej miał żaden inny mężczyz- na, on nie może w to wątpić. Przyszła kolej na Eliduca. — Księżniczko, jestem taki szczęśliwy, że mnie ko- chasz. Radość mnie rozpiera. Jakże mógłbym czuć ina- 133 czej, skoro tak mnie kochasz? Nigdy tego nie zapomnę. Wiesz, że jestem na rok w służbie twojego ojca, złożyłem ślub, że nie odejdę, póki wojna się nie skończy. Potem wrócę do domu. O ile mi pozwolisz. Nie chcę tu zostać. — Eliducu, taka jestem wdzięczna za twą szczerość. Jesteś taki uczciwy, tak wiele wiesz. Na długo, zanim wyjedziesz, będziesz wiedział, jak ze mną postąpić. Kocham cię, ufam ci bardziej niż komukolwiek na świecie. Wiedzieli już, że mogą być siebie pewni; tym razem nic więcej nie zostało powiedziane. Eliduc wraca do swego mieszkania, zachwycony, jak wszystko się dobrze potoczyło. Może rozmawiać z Guil- liadun, kiedy tylko zechce, są w sobie szaleńczo roz- kochani. Tak skutecznie zajął się teraz wojną, iż wziął w nie- wolę wrogiego króla i wyswobodził kraj swojego pana. Jego wojenna sława rosła wraz z uznaniem dla jego sprytu i hojności. W tej dziedzinie życia wszystko szło dobrze. W tym samym czasie król Bretanii posłał trzech gońców za morze, aby znaleźli Eliduca. W kraju działo się źle, coraz gorzej. Wszystkie twierdze były oblężone, cały kraj stanął pod bronią. Z rosnącą goryczą król żałował, iż wygnał Eliduca. Jego osąd wypaczyły złośliwe porady, którym dał posłuch. Zdradziecką szajkę, która oczerniła Eliduca i spiskowała przeciw niemu, zesłał już na trwałe wygnanie. Teraz, w godzinie wielkiej potrzeby, roz- kazywał, wzywał, błagał Eliduca — w imię zaufania, które ich łączyło, odkąd rycerz złożył ślub wasalny — by przybył i wyratował kraj z opresji. Na króla przyszły ciężkie czasy. Eliduc odczytał te wieści. Bardzo go zasmuciły. Po- myślał o Guilliadun. Kochał ją teraz aż po udręczoną głębię swej istoty, ona czuła to samo wobec niego. Nie doszło jednak między nimi do niczego zdrożnego, niczego nieprzystojnego, ich związek nie należał do przelotnych. Pieszczoty i rozmowy, cudowne podarunki — łączące ich namiętne uczucie nie wyszło poza to. Księżniczka czyniła tak celowo, dla nadziei, jakie żywiła. Wierzyła, iż jeśli 134 dobrze rozegra sprawę, Eliduc będzie należał do niej, tylko do niej. Nic nie wiedziała o istnieniu żony. Niestety — myśli Eliduc — trafiłem w ślepy zaułek. Pozostałem tu zbyt długo. Przeklęty dzień, w którym moje oczy po raz pierwszy ujrzały ten kraj. Zakochałem się po uszy. A ona we mnie. Jeżeli teraz będę musiał się pożegnać, jedno z nas umrze. Może oboje. A jednak muszę jechać, żąda tego list od króla Bretanii, prócz tego złożyłem mu śluby. Nie mówiąc o tych, które za- przysiągłem mej żonie. Muszę się pozbierać. Nie wolno mi zostać dłużej, nie mam wyjścia. Kościół nigdy nie wyraziłby zgody na ożenek z Guilliadun. Pod każdym względem jestem w matni. O Boże, pomyśleć, że miał- bym jej już nigdy nie zobaczyć! Muszę pomówić z nią otwarcie, jakimkolwiek kosztem. Uczynię, co zechce, co uzna za stosowne. Jej ojciec żyje w godziwym pokoju, już nikt nie chce z nim wojny. Powołam się na potrzebę króla Bretanii i poproszę o zgodę na wyjazd, nim mi- nie dzień. Tak było umówione — wyjadę, kiedy tylko nastanie pokój. Zobaczę się z Guilliadun i wyjaśnię wszystko. Ona mi powie, czego pragnie, a ja uczynię, co w mej mocy, by to urzeczywistnić. Bez dalszej zwłoki Eliduc udał się do króla prosić o zgodę na wyjazd. Wyjaśnił, jak się sprawy mają w Bre- tanii i pokazał mu list przysłany przez króla — wołanie o pomoc. Stary król czyta rozkaz i uzmysławia sobie, że utraci Eliduca. Jest bardzo zasmucony i zmartwiony. Zaproponował mu udział w swych włościach, trzecią część swego dziedzictwa, swego skarbca — jeśli tylko zostanie, on uczyni dla niego tyle, że Eliduc będzie mu dozgonnie wdzięczny. Lecz Eliduc nie ugiął się. — Przy takim obrocie spraw, skoro mój król jest w nie- bezpieczeństwie i tyle się natrudził, by mnie odnaleźć, mu- szę iść mu z pomocą. Nic mnie tu nie zatrzyma. Lecz jeśli będziesz kiedyś jeszcze potrzebował mych usług, z chęcią powrócę i przywiozę ze sobą wielu innych rycerzy. Na co król podziękował mu i zezwolił na wyjazd, nie spierając się więcej. Oddaje mu do dyspozycji wszystko, 135 co ma na dworze — złoto i srebro, psy, konie i piękne jedwabie. Eliduc wziął tylko tyle, ile mu było potrzeba. Po czym uprzejmie powiedział królowi, że bardzo chciał- by pomówić z jego córką, jeśli łaska. — Zgadzam się z przyjemnością — powiedział król. Eliduc posyła przodem młodą damę, by otworzyła drzwi do komnaty Guilliadun. Potem wchodzi, by z nią pomówić. Gdy go ujrzała, wykrzyknęła jego imię i przy- warła do niego namiętnie. Potem omówili jego kłopoty, a on wyjaśnił pokrótce, czemu podróż jest konieczna. Lecz kiedy wyłożył kawę na ławę, a jednak nie poprosił o zgodę na wyjazd, o zwrócenie mu wolności, księżniczka omal nie zemdlała z wrażenia. Jej twarz zbielała. Widząc, w jakiej jest udręce, Eliduc zaczyna odchodzić od zmys- łów. Ustawicznie całuje jej usta i zaczyna płakać ze współczucia. Nareszcie bierze ją w ramiona i trzyma, póki księżniczka nie przychodzi do siebie. — Moja najsłodsza, o Boże, posłuchaj, ty jesteś moje życie i śmierć, jesteś całym moim istnieniem. Dlatego przyszedłem. Żebyśmy mogli o tym pomówić i zaufać sobie. Muszę wracać do domu. Mam zgodę twego ojca. Lecz uczynię, cokolwiek zapragniesz. Cokolwiek miało- by mi się przydarzyć. Eliduc łagodnie mówi jej, jak bardzo ją kocha, jaka jest piękna. — Lecz uroczyście zaprzysiągłem posłuszeństwo twemu ojcu. Jeżeli zabiorę cię ze sobą, złamię dany mu ślub przed jego rozwiązaniem. Przysięgam, przyrzekam ci całym sercem, że jeżeli pozwolisz mi odejść od siebie na jakiś czas, lecz naznaczysz dzień, w którym mam po- wrócić, wtedy nic na świecie mnie nie zatrzyma, póki będę przy życiu i w dobrym zdrowiu. Moje życie jest całe w twoich rękach. Tak bardzo go kochała. Naznaczyła mu dzień, przed którym musi powrócić i zabrać ją ze sobą. Rozstali się we łzach i rozpaczy, wymienili złote pierścienie i ucałowali się czule. Eliduc pojechał konno ku morzu. Wiały korzystne wiatry i przeprawa trwała krótko. Gdy przybywa do domu, król Bretanii nie posiada się z radości, podobnie 136 jak krewni i przyjaciele Eliduca i wszyscy inni, a zwłasz- cza jego żona, jak dawniej powabna i godna swego męża. Lecz Eliduc coraz bardziej zamykał się w sobie, ze względu na miłość, która spadła na niego w Anglii jak grom z jasnego nieba. Nic nie sprawiało mu radości, nie chciał się uśmiechać — nigdy nie będzie szczęśliwy, póki znów nie ujrzy Guilliadun. Jego żonę bardzo przygnębiła ta skrytość, gdyż nie miała pojęcia o jej przyczynie. Użalała się nad sobą; ciągle pytała, czy nie usłyszał od kogoś, że źle się sprawowała, kiedy był za granicą. Chętnie obroni się przed zarzutami świata, jeśli tylko on sobie zażyczy. — Moja pani, nikt nie oskarżył cię o nic złego. Przysiągłem jednak uroczyście królowi kraju, w którym byłem, iż do niego powrócę. Bardzo mnie potrzebuje. Powiedziałem mu, że wyruszę w drogę w ciągu tygodnia, odkąd w Bretanii nastanie pokój. W tamtym kraju stoi przede mną wielkie zadanie. Nic nie sprawi mi radości, póki tam nie powrócę. Nie złamię danego przyrzeczenia. Tylko tyle powiedział żonie. Dołączył do króla Bre- tanii i bardzo mu dopomógł. Król przyjął jego plan walki i ocalił swe królestwo. Lecz kiedy zbliżał się naznaczony przez Guilliadun dzień, Eliduc wystąpił o pokój. Zgodził się na wszystkie warunki wroga, po czym przygotował się do podróży i dobrał sobie towarzyszy — dwóch bratanków, których lubił, i jednego ze swych paziów, chłopca, który o wszystkim wiedział i przekazywał wieści między Elidukiem i Guilliadun. Prócz nich, zabrał tylko giermków; nie chciał nikogo więcej. Kazał swym towarzyszom zaprzysiąc dochowania tajemnicy. Nie zwleka dłużej, wyrusza w morze i wkrótce przy- był do Totnes. Nareszcie wrócił do krainy, za którą tak tęsknił. Eliduc był bardzo roztropny. Znalazł gospodę z dala od przystani, gdyż nie chciał, by go ktoś zobaczył, wyśledził i rozpoznał. Kazał paziowi przygotować się do drogi i wysłał go do Guilliadun z wieścią, że powrócił dokładnie, jak obiecał. Nocą, gdy zapadną ciemności, musi wymknąć się z miasta; paź jej będzie towarzyszyć, a Eliduc wyjdzie jej na spotkanie. Chłopiec ubrał się jak miejscowi i poszedł pieszo aż do samego Exeter. 137 Podstępem dostał się na jej komnaty; potem pozdrowi! księżniczkę i powiadomił o powrocie kochanka. Zna)am ją smutną i bez nadziei; usłyszawszy wieści, najpierw rozkleja się i wybucha płaczem, po czym zasypuje pazia pocałunkami. Powiedział jej, że musi opuścić z nim miasto tego wieczoru; spędzili cały dzień na szczegóło- wym obmyślaniu ucieczki. Kiedy przyszła noc, we dwoje wykradli się z miasta. Lękali się, że ktoś może ich ujrzeć. Księżniczka miała na sobie jedwabną sukienkę delikatnie wyszywaną złoto- głowiem i krótki płaszczyk. O strzał z kuszy od miasta był zagajnik otoczony pięknym żywopłotem. Eliduc, który przybył, aby zabrać księżniczkę, czekał pod żywopłotem. Paź zawiódł ją na miejsce. Eliduc zeskoczył szybko z konia i ucałował ją: o radości, znów się spotkali. Pomógł jej wsiąść na konia, po czym wspiął się na swego, a jej rumaka wziął za uzdę. Pojechali czym prędzej z powrotem do przystani w Tot- nes i bez zwłoki wsiedli na statek: na pokładzie nie było nikogo, prócz ludzi Eliduca i jego ukochanej Guilliadun. Wiatry im sprzyjały, a pogoda była jednostajna, lecz u wybrzeży Bretanii złapała ich burza. Przeciwny wiatr odepchnął ich od przystani. Potem pękł i złamał się maszt, stracili wszystkie żagle. Modlili się w rozpaczy — do Boga, do św. Mikołaja i św. Klemensa, do Matki Boskiej, by wstawiła się za nimi u Chrystusa, ocaliła od zatonięcia i sprowadziła na brzeg. Tam i z powrotem gnał ich wicher, wokół nich szalała burza. Jeden z żeglarzy zawołał: — Co czynisz?! Mój panie, ta dziewczyna, którą wzią- łeś na pokład, utopi nas wszystkich. Masz w domu pra- wowitą żonę. Lecz teraz chcesz innej kobiety. To wbrew Bogu i prawu. Wbrew wszelkiej przyzwoitości i religii. Wrzućmy ją zatem do morza i ocalmy własną skórę. Eliduc słyszy, co krzyczy żeglarz, i niemal odchodzi od zmysłów. — Ty kurwi synu, ty bestio, ty szczurze, zamknij gębę! Jeżeli ona znajdzie się w morzu, zapłacisz mi za to! i Trzymał Guilliadun w ramionach, pocieszał ją, jak i umiał. Cierpiała na chorobę morską, a to, co przed chwilą j 138 usłyszała, przejęło ją do głębi: jej kochanek ma w domu żonę. Omdlała i upadła na pokład, śmiertelnie blada: i tak została, bez tchu i znamion przytomności. Eliduc wie- dział, że była na statku tylko ze względu na niego i szczerze sądził, że nie żyje. Cierpiał straszne męki. Wstał, rzucił się ku żeglarzowi i uderzył go wiosłem. Żeglarz upadł na pokład, a Eliduc kopniakiem strącił go za burtę, gdzie zabrały go fale. Skoro tylko to uczynił, stanął u steru. Poprowadził statek tak skutecznie, że ujrzeli ląd i przystań. Przybiwszy bezpiecznie do brzegu, zarzucili kotwicę i spuścili trap. Guilliadun nadal leżała nieprzytomna, na jej twarzy widniała tylko śmierć. Eliduc łkał bez ustanku — gdyby mógł, umarłby razem z nią. Poprosił towarzyszy o poradę, gdzie ma ją zanieść. Nie odstąpi od niej, póki jej nie pogrzebią z wszelkimi honorami i całym obrządkiem; złożą na wieczne od- poczywanie w poświęconej ziemi. Była królewską córką, należał się jej taki pochówek. Lecz jego ludzie byli zagubieni i nie umieli mu nic poradzić. Eliduc zaczął sam rozmyślać. Jego własny dom był niedaleko od morza, mniej niż dzień jazdy. Dokoła był las, rozległy na jakieś trzydzieści mil. Mieszkał tam od czterdziestu lat świątob- liwy pustelnik, i miał kaplicę. Eliduc wiele razy z nim rozmawiał. Zabiorę ją tam — powiedział Eliduc do siebie — po- chowam w kaplicy. Potem założę opactwo bądź klasztor i oddam im ziemię w darze. Zakonnice lub kanonicy każdego dnia modlić się będą za nią, niech Bóg zmiłuje się nad jej duszą. Kazał przyprowadzić konie, a gdy wszyscy wskoczyli na siodła, wymógł na nich przyrzeczenie, że go nigdy nie zdradzą. Ciało Guilliadun wiózł przed sobą, na swym własnym koniu. Wybrali najkrótszą drogę i niebawem wjechali w las. Wreszcie przybli do kaplicy, zawołali i zapukali. Nie odezwał się jednak żaden głos, a drzwi się nie otworzyły. Eliduc kazał jednemu ze swych ludzi wejść przez mur i odemknąć bramę od środka. Znaleźli świeży grobowiec: czysty i świątobliwy pustelnik umarł w zeszłym tygodniu. Stali smutni, nie wiedząc, co czynić. Towarzysze Eliduca chcieli przygotować grób, w którym 139 spocznie na zawsze Guilliadun, lecz on kazał im wyjść z kaplicy. — Nie tak się należy. Wpierw muszę się dowiedzieć od ludzi, którzy się na tym znają, jak założyć tu opactwo bądź klasztor, by okryć to miejsce chwałą. Na razie położymy Guilliadun przed ołtarzem i pozostawimy Bożej opiece. Kazał przynieść szaty i szybko przyszykowali dla dziewczyny miejsce spoczynku; położyli ją i zostawili, mając za umarłą. Kiedy Eliducowi przyszło opuścić kaplicę, myślał, że umrze z boleści. Całował jej oczy, jej twarz. — Serce drogie, niech Bóg widzi, że wyrzekam się broni i świata. Przeklinam dzień, w którym mnie ujrza- łaś. Skarbie mój, czemu ze mną poszłaś? Nawet królowa nie kochałaby mnie tak ufnie. Tak głęboko. Serce mi pęka. Kiedyś pochowam cię i wstąpię do klasztoru. Będę tu codziennie przychodził i wypłakiwał całe me nie- szczęście na twój grób. Nagle odstąpił od ciała dziewczyny i zamknął za sobą drzwi kaplicy. Wysłał przodem gońca, by powiadomił żonę, że Eliduc powraca, znużony i znękany. Pełna szczęścia na tę wieść, ubrała się na jego spotkanie; powitała go gorąco. Nie- wiele miała wszakże radości z jego powrotu. Eliduc nie obdarzył jej ani jednym uśmiechem czy miłym słowem. Nikt nie śmiał pytać, dlaczego. Tak trwał przez parę dni — wcześnie każdego ranka, wysłuchawszy mszy, jechał drogą do lasu i do kaplicy, gdzie leżała Guil- liadun... dalej nieprzytomna, bez tchu, bez znaku życia. Coś jednak bardzo go zdumiało: prawie nie ubyło jej świeżości, jej skóra była różowa i biała, nieco tylko bledsza. W głębokiej rozpaczy Eliduc łkał i modlił się ojej duszę. Co uczyniwszy, powracał do domu. Kolejnego dnia, kiedy wyszedł z kościoła po mszy, opodal czekał szpieg — młody sługa, któremu żona Eliduca obiecała konie i rynsztunek, jeżeli pojedzie za rycerzem w oddaleniu i zobaczy, dokąd udaje się jego pan. Chłopak zrobił, jak mu przykazano. Jedzie do lasu za Elidukiem, a ten go nie widział. Patrzył dobrze, ujrzał 140 Eliduca wchodzącego do kaplicy i usłyszał, w jak wielkiej jest rozpaczy. Kiedy tylko Eliduc wyszedł, sługa wrócił do domu i powiedział o wszystkim swej pani — jak to Eliduc wydawał z siebie w kaplicy odgłosy udręki. Daleka od gniewu, poczuła wzruszenie. — Pojedziemy tam jak najprędzej i przeszukamy kaplicę. Twój pan musi wkrótce wyruszyć na dwór, by rozmówić się z królem. Niedawno zmarł pustelnik. Wiem, że Eliduc bardzo go lubił, lecz nie smuciłby się tak z jego powodu. Nie cierpiałby aż takiej udręki. Na jakiś czas pozostawiła zatem zagadkę nie roz- wiązaną. Tegoż popołudnia Eliduc wyjechał na rozmowę z kró- lem Bretanii. Jego żona zabrała ze sobą sługę, a on powiódł ją do kaplicy pustelnika. Kiedy tylko weszła, ujrzała łoże i leżącą na nim dziewczynę, świeżą jak wiosenna róża. Ściągnęła z niej szaty, odsłaniając szczup- łe ciało, smukłe ramiona, białe dłonie o długich, jed- wabistych palcach. Od razu wiedziała, jaka jest prawda, skąd wzięła się tragedia na twarzy Eliduca. Wezwała sługę do środka i pokazała mu ciało, które nie wiadomo, jakim sposobem znalazło się w kaplicy. — Widzisz tę dziewczynę? Jest cudna jak klejnot. To kochanka mego męża. Dlatego jest taki nieszczęśliwy. Jakoś nie jestem wstrząśnięta. Taka ładna... żeby umrzeć tak młodo. Mam dla niej tylko litość. I nadal go kocham. To tragedia dla nas wszystkich. Zaczęła płakać, ze współczucia dla Guilliadun. Lecz gdy siedziała przy łożu śmierci ze łzami w oczach, spod ołtarza wyskakuje łasica. Sługa uderzył ją kijem, by nie przebiegła przez ciało. Zabił ją, po czym cisnął maleńkie zwłoki na środek prezbiterium. Wkrótce do kaplicy wbiegł samiec i ujrzał swą towarzyszkę. Podbiegł ku głowie martwej łasicy i kilka razy dotknął łapą. Kiedy nie poskutkowało, zdawał się zasmucony. Nagle wybiegł z kaplicy na leśną łąkę. Zerwał zębami ciemnoczerwony kwiat, zaniósł do kaplicy i włożył w pyszczek łasicy zabitej przez sługę. Zwierzę natychmiast wróciło do życia. Żona przyglądała się temu wszystkiemu, a teraz zawołała do sługi: 141 — Łap! Kijem go! Nie pozwól mu uciec! Rzucił ky i trafił łasicę. Kwiat wypadł spomiędzy zębów. Żona Eliduca podeszła i podniosła przepiękny kwiat, po czym wróciła i włożyła go w usta Guilliadun. Przez jakąś chwilę nic się nie stało, lecz potem dziew- czyna drgnęła, westchnęła i otworzyła oczy. — Dobry Boże — mruknęła — ależ długo spałam! Gdy żona usłyszała jej głos, podziękowała niebu. Potem spytała Guilliadun, jak się czuje. — Moja pani, urodziłam się w Brytanii, jestem córką tamtejszego króla. Zakochałam się beznadziejnie w ryce- rzu, dzielnym najemniku imieniem Eliduc. Uciekł ze mną. Lecz to występny człowiek, oszukał mnie. Cały czas miał żonę. Nigdy mi o tym nie powiedział, nie dał po sobie nic poznać. Kiedy poznałam prawdę, zemdlałam z nie- szczęścia. Teraz okrutnie zostawił mnie tu bezbronną w obcym kraju. Zwiódł mnie, nie wiem, co ze mną będzie. Kobiety są szalone, że ufają mężczyznom. — Moja droga — powiedziała żona — Eliduc jest zupełnie niepocieszony. Mogę cię o tym zapewnić. Sądzi, że nie żyjesz, oszalał z rozpaczy. Przyjeżdżał tu codzien- nie, by patrzeć na ciebie. Ty przecież jednak byłaś cały czas nieprzytomna. Jestem jego prawdziwą żoną i ogromnie mi go żal. Jest taki nieszczęśliwy... chciałam się dowiedzieć, gdzie znika, więc kazałam go śledzić i dlatego cię znalazłam. A teraz cieszę się, że jednak żyjesz. Zabiorę cię ze sobą. I oddam cię jemu. Powiem światu, że nie jest niczemu winien. Potem przybiorę welon. Mówiła tak pocieszająco, iż Guilliadun udała się z nią do domu. Żona kazała słudze, by ruszył w drogę za Elidukiem. Jechał pędem i wkrótce go doścignął. Chło- piec pozdrowił Eliduca z szacunkiem, po czym opowiada mu całą historię. Eliduc wskakuje na koń, nie czekając na przyjaciół. Jeszcze tej nocy był w domu i znalazł Guil- liadun z powrotem przy życiu. Z czułością dziękuje żonie, jest w siódmym niebie, nigdy nie zaznał takiego szczę- ścia. Nie może się powstrzymać od całowania Guillia- dun; a ona wstydliwie odwzajemnia pocałunki. Nie potrafią ukryć radości, że znów są razem. Kiedy żona 142 Eliduca ujrzała, jak się rzeczy mają, powiedziała Eliduco- wi o swych zamiarach. Poprosiła o oficjalną zgodę na separację, postanowiła zostać zakonnicą i służyć Bogu. Eliduc musi podarować jej trochę ziemi, na której ona założy opactwo. Potem musi poślubić dziewczynę, którą tak bardzo kocha, gdyż jest ani przyzwoite, ani godziwe, jak również wbrew prawu, by żyć z dwiema żonami. Eliduc nie próbował się z nią spierać; uczyni zadość jej życzeniu, odda jej ziemię. W tym samym lesie blisko zamku, gdzie stała kaplica pustelnika, kazał wybudować kościół i wszelkie inne oficja klasztorne. Potem uczynił klasztorowi wielki za- pis. Kiedy wszystko było gotowe, jego żona oblekła welon, wraz z trzydziestoma innymi zakonnicami. Tak założyła swój zakon i zaczęła nowe życie. Eliduc poślubia Guilliadun. Wesele obchodzono hucz- nie, po czym przez długie lata żyli razem szczęśliwie w doskonałej harmonii i miłości. Wiele rozdawali ubogim i czynili wiele dobrego, także w końcu i ich owiał reli- gijny duch. Po długich rozważaniach i namysłach Eli- duc kazał wybudować kościół po drugiej stronie zamku, na którego potrzeby oddał wszystkie swoje pieniądze i większość swego majątku ziemskiego. Wyznaczył poboż- nych ludzi i mnichów, by troszczyli się o zakon i jego za- budowania. Gdy wszystko było gotowe, nie zwlekał dłu- żej: oddaje się wraz ze sługami wszechmogącemu Bogu. A Guilliadun, którą tak bardzo kochał, wysłał do swej pierwszej żony. Guildeliiec przyjęła ją jak własną siostrę i uczyniła jej wielki zaszczyt, ucząc ją, jak służyć Bogu i prowadzić pobożne życie w zakonie. Modliły się o zba- wienie duszy Eliduca, on z kolei modlił się za nie. Dowia- dywał się przez gońców, jak się mają, jak służą sobie na- wzajem pociechą. Wszyscy troje na swój sposób starali się kochać Boga z prawdziwą wiarą; na koniec, z łaski Boga, w którym spoczywa wszelka prawda, zmarli w pokoju. Szlachetni Celtowie stworzyli tę opowieść dawno temu, by zawrzeć w niej osobliwe przygody tych trojga. Oby nigdy nie została zapomniana! NIEDOBRY KOKO Byth dom re ver dhe'n tavas re hyr. Mes den hep tavas a-gollas y dyr. Pewne melodramatyczne sytuacje rodem z krymina- łu i dreszczowca zostały tak wyeksploatowane przez kino i telewizję, że powstało, jak sądzę, nowe i pozba- wione sensu prawo odwróconego prawdopodobieństwa — im częściej któraś z tych sytuacji pojawia się na ekranie, tym mniejsza jest szansa, że coś takiego przydarzy się w życiu widzowi. Jak na ironię, pogląd ten wyraziłem w dyskusji z pewnym młodym geniuszem z BBC zale- dwie parę miesięcy przed niemiłym wydarzeniem, które jest przedmiotem tej opowieści. Z pozbawioną poczucia humoru irytacją zareagował na moje cyniczne stwierdze- nie, że im bardziej odrażająca jest informacja telewizyj- na, tym bardziej dodaje odbiorcy otuchy, gdyż jeżeli coś zdarzyło się gdzie indziej, nie zdarzyło się i nigdy się nie zdarzy tutaj. Musiałem oczywiście złagodzić swą wypo- wiedź i przyznać, że siedzący w każdym z nas Pangloss dzisiejszej doby, który uznaje tragedię za przywilej innych, jest stworzeniem występnym i antyspołecznym. Niemniej jednak, kiedy obudziłem się w noc mej udręki, niedowierzanie dorównywało we mnie przestra- chowi. Powiedziałem sobie, że śniłem, że słyszany przeze mnie trzask pochodził z w mej sennej podświadomości, a nie z rzeczywistości zewnętrznej. Wsparty na łokciu przebiegłem wzrokiem mroczny pokój i nastawiłem ucha na wszelkie odgłosy. Zdrowy rozsądek nadal mówił mi jednak, że to, czego się obawiam, jest tysiąc razy bardziej prawdopodobne w Londynie niż tam, gdzie się faktycznie znajdowałem. Miałem już nawet opaść z po- 147 wrotem na poduszkę i spisać mą nieco dziecinną reakcję na karb pierwszej samotnej nocy we względnie obcym domu. Nigdy nie byłem miłośnikiem milczenia, ludzi czy miejsc, toteż brakowało mi znajomych całonocnych od- głosów zza okna mego londyńskiego mieszkania. Lecz wtedy z dołu dobiegł lekki brzęk lub stukot, jakby jakiś metalowy przedmiot przypadkowo dotknął szkła lub porcelany. Zwykłe skrzypnięcie, przytłumiony dźwięk zatrzaskujących się delikatnie drzwi, dopusz- czały inne możliwości. Ale ten dźwięk był jednoznaczny. Z lekkiego zaniepokojenia wpadłem w obezwładniające przerażenie. Pewien mój znajomy stwierdził kiedyś, że istnieje kategoria przeżyć, których powinniśmy wszyscy przed śmiercią doświadczyć, aby móc uznać, że żyliśmy pełnią życia. Jednym z tych przeżyć była pewność, że zaraz utoniemy. Drugim — przyłapanie w łóżku (wszystko to działo się na niezbyt oficjalnym przyjęciu) z cudzą żoną, trzecim — zobaczenie ducha, czwartym zabicie innej istoty ludzkiej. Przypominam sobie, że choć dodałem parę równie idiotycznych własnych sugestii, trochę mnie zezłościło, że musiałem sobie przyznać w sekrecie, iż żadne z tych przeżyć nie było nigdy moim udziałem. Moje życie nie było pozbawione problemów, lecz morderstwo nigdy nie jawiło mi się jako ich skuteczne rozwiązanie — może tylko przez chwilę, w przypadku paru niewybacza- lnie stronniczych recenzji z moich książek. Mój fatalny wzrok odsunął mnie od wszelkiej czynnej służby pod- czas drugiej wojny światowej. Byłem w łóżku z cudzą żoną — podczas tejże wojny — lecz w okresie naszego przelotnego romansu mąż siedział bezpiecznie w pół- nocnej Afryce. Jako bardzo kiepski pływak nigdy nie by- łem narażony na niebezpieczeństwo utonięcia, a duchy, w niewytłumaczalnym braku zainteresowania promocją swej własnej sprawy, wydają się stanowczo ignorować sceptyków mego pokroju. Ale oto, po sześćdziesięciu sześciu latach istnienia, i mnie przytrafiło się jedno z tych „niezbywalnych" przeżyć: świadomość, że wbrew memu wcześniejszemu przekonaniu nie jestem sam w domu. 148 Jeżeli książki nie nauczyły mnie wielbić i pożądać w pisarstwie prawdy, całe moje życie należy uznać za zmarnowane, toteż ostatnia rzecz, jakiej życzyłbym so- bie w tej relacji, to ukazać się w fałszywym świetle. Nigdy nie udawałem, że jestem człowiekiem czynu, choć chętnie myślę, że dzięki pewnej dozie autoironii, dzięki niezupeł- nie poważnemu traktowaniu samego siebie, nie do koń- ca zasługuję na przydomek mola książkowego. Już za młodu, w pensjonacie, dowiedziałem się, że renoma człowieka dowcipnego — lub przynajmniej posiadające- go umiejętność obnażania bufonady — u prawie wszyst- kich z wyjątkiem najtępszych osiłków neutralizuje druz- gocące etykietki „kujona" czy „prymusa". Bez wąt- pienia folgowałem niekiedy charakterystycznej złośli- wości występującej u ludzi wątłej postury, nie będę też udawał, że nie cieszyły mnie plotki—które, obawiam się, niekiedy pomagałem rozsiewać — przynoszące ujmę innych pisarzom. Moja ciesząca się największą popular- nością chałtura, Karzeł w literaturze, nie była też wzo- rem obiektywnej i uczonej analizy, za jaką miała ucho- dzić. Z wielkim żalem muszę wyznać, że moje własne przywary były dla mnie znacznie ciekawsze niż cudze cnoty; nie mogę też zaprzeczyć, że książki — pisanie, czytanie, recenzowanie, redagowanie — były moim ży- ciem w stopniu większym niż samo życie. Zbyteczne jest może dodawać, że i tamtą noc spędziłem tam, gdzie spędziłem, także za przyczyną książki. Z dwóch walizek, które podróżowały ze mną taksów- ką ze stacji w Sherborne poprzedniego dnia, większa była pełna papierów: notatek, szkiców i najważniejszych tekstów źródłowych. Zbliżałem się do końca mojej życio- wej ambicji — ostatecznej i niezastąpionej monografii twórczości Thomasa Love'a Peacocka. Choć poważną nad nią pracę rozpocząłem dopiero cztery lata wcześniej, pragnienie, by posiadać na swym koncie taką książkę, towarzyszyło mi, zanim skończyłem trzydzieści lat, więc określenie „dzieło życia" nie jest zbytnią przesadą. Za- wsze istniały rozsądne przyczyny praktyczne, dla któ- rych pierwszeństwo otrzymywały inne zajęcia; to zamie- rzenie było jednak najbliższe memu sercu. Wreszcie 149 uprzątnąłem biurko przed podejściem na ostatni wierz- chołek, po to tylko, by Londyn, odrażający nowy Lon- dyn, który zdaje się poświęcać całą energię na mał- powanie Nowego Jorku, zgłosił weto wobec mojego niepozornego projektu. Od dawna zapowiadany i znacz- nie większy ruszył nagle z kopyta po drugiej stronie ulicy od mego mieszkania w Maida Vale. Nie chodziło tylko o huk i pył rozbiórki, czy o świadomość, że obmierzły pseudodrapacz chmur, który miał powstać na gruzach italianizujących domów szeregowych, wkrótce pozbawi mnie bezcennego zachodniego widoku. Dojrzałem w tym bowiem apoteozę wszystkiego, przeciwko czemu opo- wiadał się Peacock; wszystkiego, co niehumanistyczne, nierozumne i nieharmonijne. Niezadowolenie z tej budo- wlanej ingerencji zaczęło wywierać negatywny efekt na moją pracę naukową; w niektórych fragmentach wstęp- nej wersji tekstu Peacock był dla mnie jedynie pretek- stem do wyrzekań na dzisiejsze czasy. Nie mam nic przeciwko takim wyrzekaniom w należnym im miejscu, lecz wiedziałem, że poddając się im, sprzeniewierzam się zarówno przedmiotowi mych badań, jak i mym własnym przekonaniom. Rozwodziłem się nad tym pewnego wieczoru z nieja- kim rozżaleniem (jak również ukrytym zamysłem) wo- bec dwojga starych znajomych w ich domu w Hamp- stead. W minionych latach spędziłem wiele przyjemnych weekendów w wiejskim domu Maurice'a i Jane w pół- nocnym Dorset, muszę jednak wyznać, że przyjemność brała się raczej z miłego towarzystwa niż z sielskiego otoczenia. Nie jestem miłośnikiem prowincji, zawsze wyżej stawiałem naturę w sztuce niż w rzeczywistości. Wtedy jednak myślałem o „Ostrokrzewie" i jego odlud- nym gaju ze szczerą tęsknotą w duszy; jawił mi się jako doskonałe schronienie w godzinie potrzeby. Gdy mi owo schronienie zaproponowano, 'opierałem się wyłącznie pro forma. Z uśmiechem przyjąłem uszczypliwe uwagi Jane o mej nieoczekiwanej tęsknocie za wiejską krainą, której dobrego ducha ona uwielbiała, a wobec której ja dawniej żywiłem uczucia jej zdaniem haniebnie obojęt- ne... Thomas Hardy nigdy nie należał do mych ulu- 150 bieńców. Bez dalszych ceregieli wręczono mi klucze, Jane poddała mnie przyspieszonemu kursowi aprowizacyj- nemu, a Maurice wprowadził w tajniki funkcjonowania elektrycznej pompy wodnej i centralnego ogrzewania. Uzbrojony w niezbędną wiedzę, pod wieczór poprze- dzający owo niemiłe przebudzenie w środku nocy ob- jąłem w posiadanie mą skromną tymczasową wersję gospodarstwa Sabinek ze szczerym rozradowaniem. Mo- je poruszenie — i niedowierzanie — brało się po części stąd, iż poszedłem spać przepojony nadzieją na twórczą płodność, której mi tak wyjątkowo brakowało przez poprzednie dwa tygodnie. Miałem intensywną świadomość, usiadłszy wypro- stowany na łóżku, że dobiegający mych uszu dźwięk pochodził nie z salonu na dole, lecz ze schodów. Moja skostniała pozycja była absurdalna — i oczywiście nie przynosiła chluby mej odwadze. Nie chodziło jednak po prostu o to, że byłem sam. Cały dom był sam. O czterysta jardów polną drogą znajdowało się gospodarstwo, a do- piero pół mili dalej miasteczko, gdzie posterunkowy bez wątpienia spał twardo w swym łóżku. Telefon był w salo- nie na dole, więc z mojego punktu widzenia policjant mógł się równie dobrze znajdować na drugim końcu świata. Mogłem niechybnie narobić hałasu, w nadziei, że włamywacz ceni sobie w swym rzemiośle dyskrecję. Żywiłem przekonanie, iż zawodowi złodzieje gardzą przemocą. Zdrowy rozsądek podpowiedział mi jednak, iż odludna wyżyna w Dorset nie należy do miejsc, gdzie uprawiają swe mćtier zawodowi włamywacze. Mój gość miał znacznie większe dane, by okazać się znerwicowa- nym prowincjonalnym amatorem. Z cierpką nutą przy- pomniałem sobie rozmowę, jaką odbyłem niegdyś z Mau- rice'em: jedyną przyczyną tak niskiego poziomu prze- stępczości na obszarach wiejskich jest ścisła struktura społeczna. Tam, gdzie wszyscy się znają, zbrodnia jest czymś trudnym bądź desperackim. Ostatnia wątła nadzieja, że znajdzie się naturalne wy- tłumaczenie trzasku, który dobiegł mych uszu, wkrótce zgasła. Usłyszałem chrobot, jakby ktoś przesuwał krzes- ło po podłodze. Musiałem stawić czoło faktom: ktoś 151 buszuje po „Ostrokrzewie". Nietrudno było się domyślić, dlaczego — na przekór danym statystycznym Maurice'a — włamywacz wybrał akurat ten dom. Jego odosobnienie było oczywiste, a wszyscy w okolicy musieli wiedzieć, że londyńscy właściciele goszczą tu jedynie w weekendy, na dłuższy pobyt przyjeżdżając tylko latem. Wtedy była środa — a właściwie czwartek, gdyż zegarek powiedział mi, że już po pierwszej — w listopadzie. Nie mam prawa jazdy, na zewnątrz nie stał samochód, który ostrzegłby, że dom jest zamieszkany; poszedłem też wcześnie spać, aby rano w dobrej kondycji rozpocząć pierwszy dzień pracy. O ile mi było wiadomo, Maurice i Jane nie przechowy- wali w domu żadnych wartościowych rzeczy — przynaj- mniej z punktu widzenia zawodowego złodzieja. Umeblo- wanie odznaczało się typową dla Jane prostotą i dobrym smakiem. Wiedziałem o paru ładnych przedmiotach z por- celany i kilku obrazach dziewiętnastowiecznego nurtu naiwno-sielankowego, które (dla przyczyn przerastają- cych me pojęcie) osiągają dziś znaczne ceny. Nie przypo- minałem sobie srebrnej zastawy, nie sądziłem także, by Jane pozostawiła coś cennego z branży biżuteryjnej. Dobiegł mnie kolejny hałas — ku mej drobnej uldze, nadal z dołu. Towarzyszył mu jakby podmuch powietrza— być może drzwi jakiejś szafki zassały się. Brakowało mi znajomości rdzennych odgłosów domów, którą nabywa się tylko przez długotrwałe z nimi obcowanie. Nie można jednak powiedzieć, że nie podjąłem żadnych konstruk- tywnych działań, znalazłem bowiem po omacku okulary i włożyłem je na nos. Następnie wydobyłem nogi spod pościeli i usiadłem na skraju łóżka. Było bez wątpienia symptomatyczne, że zachowywałem się z największą ostrożnością, jakbym to ja był intruzem. Nie przychodzi- ło mi jednak po prostu do głowy, co mógłbym w tej sytuacji zrobić. Byłem pewien, że jeśli dojdzie do ręko- czynów, górą będzie mój adwersarz. Nie mogłem zyskać przystępu do telefonu bez konfrontacji z młodzieńcem — ustaliłem bowiem sobie, że to jakiś długowłosy chuligan z pięściami jak szynki i stosownym do tego umysłem — który raczej nie pozwoli mi z niego skorzystać bez walki. 152 Wytężałem także uszu, by usłyszeć coś innego — ściszony głos ludzki. Nie byłem bowiem wcale pewien, czy mam do czynienia zjedna tylko osobą. Najpośledniejszą formą chojractwa jest zabrać ze sobą wspólnika. Muszę też wyznać, z perspektywy czasu, że moje pobudki były czysto egoistyczne. Nie do mnie należała kradziona własność. Dla mnie nieocenioną wartość oso- bistą miał jedynie maszynopis i wszystkie rzeczy związane z Peacockiem. Rozłożyłem je na stole w drugim pokoju na dole, najdalszym od mojej sypialni, czyli w gabinecie. Nie groziło im zbyt wielkie niebezpieczeństwo ze strony półanalfabety, który buszował na dole po domu. Dla bardziej inteligentnej osoby mógłby to być sygnał, że dom mimo wszystko nie stoi pusty, lecz jeśli chodzi o inne ślady mojej bytności... Padłem ofiarą zarówno swego lenistwa, jak i znajdującej się w stadium zarodkowym pedanterii — z jednej strony posprzątałem ze stołu i umyłem naczynia po lekkiej kolacji, którą sobie przy- rządziłem, z drugiej strony nie pofatygowałem się roz- palić w kominku, aby, jak zalecała Jane, „ożywić nieco dom". Było duszno, w porównaniu z Londynem cieplej, nie pofatygowałem się więc także, by włączyć centralne ogrzewanie — włączyłem tylko elektryczny piec, który z pewnością już dawno ostygł. Lodówka także nie została włączona, gdyż nie zdążyłem jeszcze zrobić zakupów. Czerwona lampka bojlera jarzyła się w szafie koło mego łóżka. Zasłony na dole rozsunąłem, by oszczędzić sobie rano kłopotu, a drugą walizkę zabrałem ze sobą na górę. Nawet działając z całą premedytacją, nie zdołałbym skuteczniej zatrzeć śladów swej obecności. Moja udręka stała się nieznośna. Dobiegły mnie dal- sze dźwięki wskazujące na to, że osoba na dole jest całkowicie pewna braku towarzystwa. Choć jak mogłem, wytężałem uszu, nie słychać było najlżejszego choćby szmeru drugiego głosu. Było jednak dla mnie coraz bardziej oczywiste, że nawet w pojedynkę złodziej prę- dzej czy później spróbuje szczęścia na górze. Przez całe życie nie znosiłem przemocy, a wręcz wszelkiego rodzaju fizycznego kontaktu. Od wczesnego dzieciństwa nie wziąłem udziału w żadnej bójce. Wychowawca w szkole 153 podstawowej, z właściwą temu gatunkowi ludzi imper- tynencją, określił mnie jako Pigmeja, który to przydomek jednomyślnie podchwycili moi ówcześni koledzy. Mnie nie wydawał się szczególnie trafiony, jako że Pigmejów może cechować zwinność i zręczność, ja natomiast zupeł- nie nie miałem czym powetować wątłej postury i całko- witego braku „muskułów". Dopiero stosunkowo nieda- wno przemogłem panujące w rodzinie przekonanie, iż jestem fizjologicznie skazany na wczesną śmierć. Lubię stawiać się w jednym rzędzie — li tylko pod względem fizycznym, spieszę dodać — z Pope'em, Kantem i Wol- terem. Usiłuję wyjaśnić, dlaczego zachowałem bezczyn- ność. Powodował mną nie tyle strach przed śmiercią czy obrażeniami, ile świadomość, jak bezużyteczne są wszel- kie działania z mej strony. Prócz tego miałem jeszcze owo poczucie twórczego sku- pienia, o którym dopiero co wspomniałem, a które dawa- ło mi pewność, iż me życie intelektualne wcale nie traci impetu. Trawił mnie olbrzymi zapał, by zakończyć osta- teczną wersję książki, by ujrzeć, jak mój fascynujący, lecz nadal skandalicznie niedoceniany temat przybiera kształt żywego dzieła. Rzadko mi się wcześniej zdarzało odczu- wać taką pewność sukcesu na jedną czwartą przed ukoń- czeniem książki. Gdy siedziałem w łóżku, równie silne było me zdecydowanie, że nie dopuszczę, aby cokolwiek z tej idiotycznej sytuacji zagroziło osiągnięciu mego celu. Mimo tego postanowienia boleśnie odczuwałem swój dylemat. Spodziewałem się w każdej chwili usłyszeć kroki na schodach. Wtem doszedł mnie hałas, na dźwięk którego serce podskoczyło we mnie w nieoczekiwanej uldze — hałas, który byłem w stanie umiejscowić. Drzwi frontowe domu zamykały się na drewniany skobel. Była też zasuwa, która odmykała się bezszelestnie. Rygiel przytwierdzony był jednak zbyt sztywno i często zgrzytał przy przekręcaniu. I to właśnie usłyszałem. Ku mej radości następny dźwięk pochodził z zewnątrz. Rozpoz- nałem lekkie skrzypnięcie drewnianej furtki, którą wy- chodziło się z wąskiego ogrodu na drogę. Zdawało się, że wbrew wszelkim oczekiwaniom mój niemile widziany gość uznał, iż wystarczająco się obłowił. Nie wiem, jaki 154 bodziec skłonił mnie w tym momencie, by wstać i po omacku podejść ostrożnie do okna. Na dworze było bardzo ciemno, gdy zaczerpnąłem łyk świeżego po- wietrza — z tym małodusznym poczuciem własności, jakie mają ludzie wynajmujący domy — w drzwiach, zanim poszedłem na górę do łóżka. Nawet w biały dzień moja krótkowzroczność uczyniłaby wszelkie rozpozna- nie wątpliwym. Jednak coś we mnie chciało wyłowić w mroku ciemny kształt... nie potrafię powiedzieć, dla- czego. Może tylko dla całkowitej pewności, że pozosta- wiono mnie w spokoju. Wyjrzałem zatem ostrożnie przez małe okno, które wychodziło na drogę. Spodziewałem się zobaczyć bardzo niewiele; ku memu zaskoczeniu, i konsternacji, widocz- ność była całkiem dobra — z bardzo prostej przyczyny. W salonie na dole najwyraźniej nadal paliło się światło. Wypatrzyłem białe sztachetki furtki. Człowieka, który wyszedł, ani śladu. Przez kilka sekund panowała cisza. Potem dał się słyszeć dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu — delikatnie, z zachowaniem ostrożności, lecz nie całkowitej ostrożności kogoś, kto miałby podej- rzenia o mojej obecności. Zaryzykowałem odsunięcie zasłony, lecz samochód czy też furgonetka schowana była za wyrośniętą kępą ostrokrzewu, której dom za- wdzięcza swą nazwę. Na chwilę zdumiałem się, że samo- chód mógł podjechać i zaparkować pod samym domem, nie budząc mnie. Ostatni odcinek drogi biegnie jednak łagodnie w dół. Samochód stoczył się prawdopodobnie po pochyłości z wyłączonym silnikiem. Nie wiedziałem, co myśleć. Zatrzaskujące się drzwi samochodu sugerowały, że włamywacz odjeżdża. Ale włączone światła — żaden złodziej, choćby najbardziej nieudolny, nie popełniłby takiej gafy, jeśliby rzeczywiś- cie zamierzał opuścić miejsce przestępstwa. Nie musia- łem długo trwać w napięciu. Przy furtce nagle poja- wił się kształt ludzki. Przeszedł ku domowi i zniknął mi z oczu, niemal zanim zdążyłem się poruszyć. Wydarzenia potoczyły się z mrożącą krew w żyłach raptownością. Szybkie kroki po schodach. Zdjęła mnie panika: muszę coś zrobić, muszę działać. Stałem jednak nadal przy 155 oknie w jakimś katatonicznym bezruchu. Sądzę, że bardziej bałem się swego strachu niż jego przyczyny. Tym, co trzymało mnie zamarłego przy oknie, była rozsądniejsza świadomość, iż strach jest złym doradcą. Kroki doszły do niewielkiego podestu, z którego prowadzą przeciwległe drzwi do dwóch sypialni. Na jakie mógłbym się zdobyć szaleństwa, gdyby intruz najpierw udał się na prawo zamiast na lewo... było dla mnie poniekąd dobrodziejstwem, że usłyszałem dźwięk nacis- kanej klamki do pokoju, w którym się znajdowałem. Wszystko skrywała ciemność, nic nie widziałem, a mój stan paraliżu utrzymywał się, jakbym nadal żywił ni- czym nieuzasadnioną nadzieję, że obcy odejdzie. Lecz oto zapaliła się latarka. Natychmiast natrafiła na nie zasłane łóżko, z którego dopiero co wyszedłem; ułamek sekundy później znalazła mnie samego w oknie — w całej śmiesz- ności mej sytuacji, bosego, w pidżamie. Przypominam sobie, że zasłoniłem ręką oczy przed oślepiającym stru- mieniem światła, choć gest ten musiał zostać odebrany jako bezradna samoobrona. Osoba z latarką milczała, z czego można było wy- wnioskować, że nie zamierza uciekać. Poczyniłem niepo- radną próbę wyprostowania sytuacji. — Kim pan jest? Czego pan tu szuka? Pierwsze pytanie było głupie, drugie bezcelowe, toteż oba spotkały się z odpowiedzią, na jaką zasługiwały, czyli z żadną. Ponowiłem próbę. — Nie ma pan prawa tu wchodzić. Na chwilę latarka przestała się nade mną znęcać. Usłyszałem, że otwierąią się drzwi sypialni naprzeciwko. Lecz prawie natychmiast lustrzany blask żarówki znów mnie oślepił. Znów chwila milczenia. Potem, nareszcie, głos: — Niech pan wraca do łóżka. Ton uspokoił mnie nieco. Oczekiwałem akcentu z Dor- set, a w każdym razie wymowy człowieka nieokrzesane- go i niewykształconego. Usłyszałem głos bezbarwny i cichy: — No już. Do łóżka. — Nie ma potrzeby używać przemocy. 156 — Dobra. Więc tak, jak mówię. Zawahałem się, po czym wróciłem do łóżka i nerwowo usiadłem na skraju. — Przykrywamy nogi. Znów zawahałem się. Nie miałem jednak wyboru. Przynajmniej nie użyto przeciw mnie siły. Wsunąłem nogi pod pościel, lecz pozostałem w pozycji siedzącej. Latarka nadal mnie oślepiała. Znów milczał, jakby mnie rozgryzał i oszacowywał. — Teraz szkiełka. Zdejmujemy. Ściągnąłem okulary i położyłem na stoliku koło łóżka. Latarka zeszła ze mnie na chwilę, poszukując kontaktu. Pokój wypełnił się światłem. Ukazał mi się rozmazany kształt młodego człowieka średniego wzro- stu o wprost przedziwnych żółtych dłoniach; dostrze- głem także, iż ma na sobie niebieskawy dres. Wyczułem w nim człowieka wysportowanego i oceniłem na dwa- dzieścia kilka lat. Wyjaśniła się pewna ektoplazmatycz- ność jego twarzy, którą początkowo spisałem na karb mej krótkowzroczności. Aż po oczy zasłaniała ją damska nylonowa pończocha. Spod czerwonej wełnianej czapki wystawały ciemne włosy; oczy miał piwne. Teraz lustro- wał mnie nimi przez chwilę. — Czemu pan tak robi w portki, człowieku? Pytanie było tak absurdalne, że nie podjąłem próby odpowiedzi. Sięgnął po moje okulary i sprawdził szkła. Uzmysłowiłem sobie, że osobliwa żółtość jego dłoni brała się od rękawiczek kuchennych — włożonych, rzecz jasna, po to, aby nie zostawiać odcisków palców. Oczy nad maską, które znów na mnie spojrzały, były jak u skrytego w leśnej głuszy podejrzliwego zwierzęcia. — Nigdy się panu nie zdarzyło coś takiego? — Ma się rozumieć, że nie. — Mnie też. Zaimprowizujemy. Racja? Niewyraźnie przytaknąłem ruchem głowy. Odwrócił się i podszedł do miejsca, w którym ja stałem, gdy on wszedł. Otworzył okno, po czym od niechcenia cisnął me okulary w noc — a w każdym razie widziałem ruch ramienia, który nie mógł oznaczać niczego innego. Wte- dy ogarnęła mnie już złość, ale i poczucie, że szaleń- 157 stwem byłoby dać to po sobie poznać. Patrzyłem, jak zamyka okno, przekręca klamkę i zasuwa zasłony. Na- stępnie podszedł do łóżka i stanął w nogach. — Racja? Nie odpowiedziałem. — Spokojnie. — Nie uważam, by sytuacja napawała spokojem. Złożył ramiona i przyglądał mi się przez kilka sekund; potem wycelował we mnie palcem, jakby znalazł roz- wiązanie jakiegoś postawionego przeze mnie problemu. — Będę musiał pana związać. — Dobrze zatem. — Nie robi panu różnicy? — Niestety, nie mam wyboru. Znów milczenie, potem rozbawione parsknięcie. — Jezu. Tyle razy to sobie wyobrażałem. Na tysiące sposobów. Ale tak, nigdy. — Przykro mi, że pana rozczarowałem. Znów przerwa, by mnie oszacować. — Myślałem, że przyjeżdża pan tylko w weekendy. — Tak się składa, że wynająłem dom od właścicieli. Poświęcił temu tematowi jeszcze jedną myśl, po czym znów wycelował we mnie żółtym palcem. — Już łapię. — Co pan łapie? — Ktoś chce dostać wciry za przyjaciół. Racja? — Mój drogi młody człowieku, jestem od pana o poło- wę niższy i trzy razy starszy. — Jasne. Wygłupiam się. Odwrócił się i rozejrzał po pokoju. Bardziej niż ofero- ] wane przez niego możliwości zawodowe intrygowałem j go jednak ja. Oparł się o komodę i zwrócił do mnie ponownie: — Dokładnie, jak piszą. Jak to stare pryki nigdy nie popuszczą. Przykuśtykąją do ciebie z pogrzebaczem albo tasakiem. Zaczerpnąłem tchu. Powiedział: — Własność. Co to z ludźmi wyprawia? Rozumie pan? — I dodał: — Pana to się oczywiście nie tyczy. No ale. 158 Stwierdziłem, że oczy mam utkwione w przykrytych pościelą stopach. Ze wszystkich powieściowych udręk związanych z tą sytuacją żadna nie polegała na analizie motywacyjnej ofiary ze strony przestępcy. Machnął la- tarką. — Trzeba było narobić hałasu, człowieku. Wiałbym, aż by się za mną kurzyło. Nie wiedziałbym, gdzie pan jest. — Czy mogę zaryzykować sugestię, by zajął się pan celem swej wizyty? Znów parsknięcie. Nie zdejmował ze mnie wzroku. Potem potrząsnął głową. — Niesamowite. Przewidywałem wcześniej rozmaite formy działania, szybkie i rozmyślne, różniące się od siebie jedynie natę- żeniem przykrości, jakie musiałbym ścierpieć, a nie tę wstrętną parodię spokojnych pogaduszek przygodnie poznanych osób. Powinienem odczuć ulgę; wolałbym jednak znajomego diabła — bądź przynajmniej bardziej przystającego do ogólnych wyobrażeń na jego temat. Musiał dostrzec coś z tego w mej twarzy. — Załatwiam puste domy, koleś. Nie mikrusów. — To może by pan uprzejmie przestał się we mnie wpatrywać. Przemówiłem ostro, co posunęło nas o krok dalej w absurd. W jego głosie zabrzmiał niemal łagodny wyrzut: — Hej, to ja mam być ten drażliwy. Nie pan. — Roz- łożył żółte ręce. — Właśnie przeżyłem straszny szok, czło- wieku. Mógł pan tu na górze ładować rewolwer. Albo co gorszego. Wypruć mi flaki, gdy tylko otworzyłem drzwi. Zebrałem siły. — Czy nie wystarczy, że włamał się pan do domu dwojga porządnych i niezbyt zamożnych obywateli i za- mierza pan ograbić ich z rzeczy, które nie mają wielkiej wartości, a które oni wysoce sobie cenią... — Nie dokoń- czyłem zdania, może dlatego, że nie wiedziałem, jak mu przekazać, że w jego zachowaniu jest coś zbytecznego. Moje oburzenie było jednak spóźnione. Jego beztroski sposób wypowiedzi budził we mnie o tyle większe roz- drażnienie, że sam się do tego przyczyniłem. 159 — Mają też ładne mieszkanko w Londynie, co? Zdążyłem już sobie zdać sprawę, że mam do czy- nienia z tym niepojętym (dla mojego pokolenia) no- wym światkiem bezklasowej młodzieży brytyjskiej. Nikt , szczerzej ode mnie nie gardzi snobizmem klasowym, toteż fakt, że dzisiejsza młodzież wyzbyła się tylu sta- rych uprzedzeń w najmniejszym stopniu mi nie prze- szkadza. Życzyłbym sobie po prostu, żeby przy okazji nie odrzucali tak wielu innych rzeczy — takich jak szacunek wobec języka i intelektualnej rzetelności — tylko dlate- go, że uważają je za haniebnie burżuazyjne. Znałem podo- bnego pokroju młodych ludzi, którzy kręcili się na obrze- żach światka literackiego. Oni również nie mieli z reguły nic do zaoferowania prócz napuszonych pozorów emancy- pacji, rzekomej bezklasowości; toteż trzymali się tych pozorów z przerażającą zażartością. Z moich doświad- czeń wynika, że wyróżniała ich ostra jak brzytwa wrażli- wość na wszystko, co pachniało wywyższaniem się, a za wywyższanie uważali wszystko, co stanowiło wyzwanie wobec ich nowych bożków: mętnego i wąskiego myśle- nia. Miałem świadomość, jakie przykazanie właśnie zła- . małem: nie będziesz miał więcej niźli schamiały fleja ze slumsów. — Ach tak. Przestępstwo jako obowiązek dobrego i rewolucjonisty? ) — Nie samym chlebem, skoro już pan o tym wspo- ] mniał. j Nagle podszedł do krzesła koło komody, odwrócił je j i usiadł okrakiem, opasawszy ramionami oparcie. Znów wystrzelił ku mnie oskarżycielski palec. 1 — Na mój rozum w moim domu byli włamywacze, odkąd się urodziłem. Łapiesz pan? System, racja? Wie = pan, co powiedział Marks? Biedni nie mogą kraść od bogatych. Tylko bogaci mogą okraść biednych. Przypomniałem sobie osobliwie podobną — jeśli nie w treści, to w tonie — rozmowę, którą odbyłem raptem parę tygodni wcześniej z elektrykiem, który przyszedł wymienić część instalacji w moim londyńskim miesz- kaniu. On zdecydował się akurat na dwudziestominu- tową tyradę na temat niesprawiedliwego traktowania 160 pracowników przez związki zawodowe. Niemniej jednak sakramentalny ton bezwzględnej nieomylności był ten sam. Tymczasem wykład ciągnął się dalej. — Coś innego panu powiem. Ja gram czysto. Nie biorę więcej, niż mi trzeba, racja? Żadnych wielkich skoków. Tylko domy takie jak ten. Miałem różne cacka. Prawdziwa klasa. W tych oto ręcach. I zostawiłem tam, gdzie znalazłem. Poczciwy chłopczyna, kiwają głowami, i mówią pogrążonemu w żałobie właścicielowi, że miał fart, bo trafił na takiego przygłupa. Że niby tylko błazen mógł olać tacę Paula de Lamerie. Czajniczek z pierwsze- go okresu Worcester. Johna Sella Cotmana. Racja? Tyle że prawdziwy błazen to ten, co nie wie, że prawdziwa klasa jest supertrefna od chwili, gdy się jej tylko dotknąć. Więc zawsze, jak mnie kusi, wystarczy, że sobie pomyślę o systemie, łapiesz pan? Co zabija system? Pazerność. Mnie też. Jeżeli jej na to pozwolę. Więc nie jestem nigdy pazerny. Nigdy nie siedziałem. Nigdy nie będę. Całkiem sporo ludzi usiłowało się przede mną wy- tłumaczyć ze złego zachowania; nigdy jednak w tak idiotycznych okolicznościach. Największym może absur- dem była czerwona wełniana czapka. W mych kiepskich oczach przybierała ona wyraźne podobieństwo do kar- dynalskiego biretu. Minąłbym się dalece z prawdą, gdy- bym powiedział, że zaczynałem się dobrze bawić. Po- czułem jednak, że wykluwa się opowieść, która przez wiele miesięcy będzie robić furorę. — Druga rzecz. To co robią. Dobra, ludzie mają krzywdę... jak pan powiedział. Biorę rzeczy, które ko- chają. Te sprawy. Ale może pomaga im to zrozumieć, jakim zasranym oszustwem jest ten cały interes z własnością. — Plasnął dłonią w oparcie krzesła, na którym siedział okrakiem.—No bo sam pan pomyśl. Kompletna głupota. To ani moje krzesło, ani pana krzesło. Albo pana kumpli. Po prostu krzesło. Do nikogo nie należy. Często tak myślę. Wie pan, zabieram te rzeczy do domu. Patrzę na nie. Nie czuję, że są moje. Są tym, czym są, racja? Nie zmieniają się. Tylko są. — Odchylił się do tyłu. — A teraz niech mi pan powie, gdzie się mylę. Wiedziałem, że jakakolwiek próba poważnego sporu 161 z tym młodym bufonem przypominałaby dyskusję o me- tafizyce Dunsa Szkota z kabaretowym dowcipnisiem: wyśmieje wszystko, co się powie. Jego pytania i przymó- wki były nieudolnie zastawianą pułapką. Rosło we mnie jednak poczucie, że muszę spróbować go obłaskawić. — Zgadzam się, że bogactwo jest niesprawiedliwie rozdzielone. — Ale nie zgadza się pan z moim sposobem, żeby to naprawić. — Społeczeństwo nie przetrwałoby zbyt długo, gdy- by wszyscy podzielali pańskie poglądy. Znów zmienił pozycję, po czym potrząsnął głową, jakbym zrobił jakieś błędne posunięcie w grze w szachy. Nagle wstał i odstawił krzesło, po czym zaczął wysuwać szuflady komody. Przeszukiwał je chyba bardzo pobież- nie. Do górnej włożyłem klucze i trochę monet, usłysza- łem jak w nich grzebie. Jednak nic nie wziął do kieszeni; modliłem się tymczasem, żeby uszedł jego uwagi brak portfela. Ten był w mojej marynarce, na wieszaku za drzwiami, które ją teraz zasłaniały. Ponownie odwrócił głowę w moją stronę. — To jest to samo, co powiedzieć: jakby jutro wszyscy ze sobą skończyli, nie byłoby problemu przeludnienia. — Obawiam się, że nie widzę związku. — Pańska gadka to tylko słowa, człowieku. — Zbliżył się do okna i wpatrywał w małe lustro z epoki regencji. — Jakby wszyscy to, jakby wszyscy tamto. Ale wszyscy tak nie robią, racja? Jakby system był inny, to mnie by tu nie było. Ale jestem. Racja? Jakby dla podkreślenia swej „tubytności" zdjął lustro ze ściany; a ja przestałem bawić się w Alicję w krainie czarów z jego brakiem logiki. „Jam jest, którym jest" to piękne zdanie w swym najbardziej znanym kontekście, lecz nie stanowi podstawy do rozumnej rozmowy. Uznał chyba, że uciszyło mnie jego obalenie imperatywu kate- gorycznego i przeniósł swą uwagę na parę akwarel, które wisiały na tylnej ścianie pokoju. Patrzyłem, jak zdejmuje je kolejno i bada wzrokiem, zupełnie jak jakiś licytant na prowincjonalnej aukcji. Ostatecznie włożył je obie pod pachę. 162 — Po drugiej stronie, jest po co iść? Zaczerpnąłem tchu. — O ile wiem, to nie. Zniknął jednak ze swym „towarem" w drugim poko- ju. Nie dbał już teraz, czy narobi hałasu. Usłyszałem, jak otwiera kolejne szuflady, szafę ubraniową. Nic nie byłem w stanie zrobić. Sprint na dół do telefonu, nawet gdyby przywrócono mi okulary, nie miał najmniejszych szans powodzenia. Ujrzałem, jak staje na podeście schodów i pochyla się nad jakąś torbą lub neseserem. Zaszeleścił papier. Nare- szcie wyprostował się, po czym stanął znowu w drzwiach mojego pokoju. — Mało — powiedział. — Ale nieważne. Jeszcze pańskie pieniądze i to by było tyle. Przykro mi. — Moje pieniądze? Skinął głową w kierunku komody. — Drobne panu zostawię. — Nie dość pan się obłowił? — Przykro mi. — Nie mam zbyt dużo przy sobie. — No to nie będzie panu żal. Racja? Nie wykonał żadnego złowrogiego gestu, nie było też wyraźnej groźby w jego głosie, po prostu stał i patrzył na mnie. Dalsze zwlekanie wydawało się jednak bezuży- teczne. — Za drzwiami. Ponownie wycelował we mne palcem, po czym od- wrócił się i pchnął drzwi. Ukazała się moja sportowa marynarka. Choć to absurdalne, poczułem wstyd. Chcąc sobie oszczędzić kłopotu szukania banku w Dorset, tuż przed wyjazdem z Londynu pobrałem z konta pięćdzie- siąt funtów. Oczywiście natychmiast znalazł portfel i ban- knoty. Ujrzałem, jak je wyjmuje i przelicza. I wtedy, ku memu zaskoczeniu, podszedł do mnie i rzucił jeden na łóżko. — Piątaka za dobre chęci. W porządku? Wsunął resztę pieniędzy do przedniej kieszeni spo- dni, po czym leniwie grzebał palcami w portfelu. Ostate- cznie wyjął i obejrzał moją kartę bankową. — No, no. Teraz zaskoczyłem. Na stole na parterze to pana. 163 — Na stole? — Maszynopis. Pierwsze trzy rozdziały zostały przepisane na maszy- nie, musiał rzucić okiem na pierwszą stronę i zapamiętać moje nazwisko. — Przyjechałem tutaj, żeby dokończyć książkę. — Pisze pan książki? — W czasie wolnym od rozmów z włamywaczami. Kontynuował grzebanie w portfelu. — Co za książki? Nie odpowiedziałem. — No to o czym jest ta na dole? — O człowieku, o którym pan nigdy nie słyszał, i czy moglibyśmy wreszcie zakończyć tę obrzydliwą sprawę? Zamknął portfel i rzucił obok banknotu pięciofun- towego. — Skąd pan taki pewien, że się na niczym nie znam? — Nie miałem zamiaru tego sugerować. — Wy, ludzie, w ogóle nie czujecie takich jak ja. Usiłowałem ukryć rosnące rozdrażnienie. — Moja książka jest poświęcona dawno nieżyjącemu powieścio- pisarzowi nazwiskiem Peacock. Nie jest dzisiaj zbyt często czytany. To wszystko, co miałem na myśli. Przyglądał mi się. Złamałem kolejne nowe przykaza- nie i wiedziałem, że muszę być czujniejszy. — Niech panu będzie. To po co pan pisze o nim książkę? — Ponieważ cenię jego pisarstwo. — Dlaczego? — Posiada wartości, jakich pańskiemu pokoleniu raczej brakuje. — Jak na przykład? — Humanizm. Dobre maniery. Silna wiara w... — na końcu języka miałem słowo „przyzwoitość" — ...zdrowy rozsądek. — Ja to lubię u Conrada. Nie ma większego. — Wiele osób podziela pańskie przekonanie. — Pan nie? — Jest znakomitym powieściopisarzem. — Największym. 164 — Z pewnością jednym z największych. — Morze mnie rusza. Wie pan, co mam na myśli? — Skinąłem głową z wystarczającą, miałem nadzie- ję, aprobatą, lecz on najwidoczniej nadal przeżuwał mój przytyk na temat pisarzy, o których nie słyszał. — Czasem widzę porozrzucane książki. Powieści. Historia. Sztuka. Biorę je do domu. Czytam. Założę się, że wiem więcej o antykach niż większość handlarzy. Cho- dzę do muzeów. Tylko popatrzeć. Muzeum nigdy bym nie obrobił. Bo tak, jak ja to widzę, człowiek nie obrabia wte- dy tylko muzeum, obrabia tych wszystkich biednych skur- wieli, którzy przychodzą popatrzeć.—Zdawał się oczeki- wać jakiejś odpowiedzi. Znów skinąłem nieznacznie głową. Odczuwałem ból w plecach, siedziałem taki na- pięty przez całą tę groteskową sytuację. Doskwierało mi nie jego zachowanie, lecz tempo, jakie narzucił: andante, choć całość powinna zostać wykonana prestissimo. Z muzeami jest tak, jak powinno być. Nie własność prywatna. Po prostu muzea. Każdy może iść. — Jak w Rosji? — Racja. Literaci są oczywiście nieustająco podatni na ekscent- ryzm. Człowieka, który właśnie uszczuplił twoje skrom- ne zasoby o czterdzieści pięć funtów, trudno określić przymiotnikiem „ujmujący". Posiadam jednak pewną zdolność naśladowania akcentów i dialektów — opowiada- nia anegdot opartych na tym dość okrutnym talencie — i zaczynałem, przy całym strachu i podenerwowaniu, rozsmakowywać się w niektórych osobliwościach myś- lenia i języka mego prześladowcy. Obdarzyłem go bla- dym uśmiechem. — Pomimo to, co tam robią ze złodziejami? — Człowieku, tam bym tego nie robił. Proste jak drut. Trzeba nienawidzić, tak? Tu jest od groma nienawi- ści. Niech będzie, że tam dużo rzeczy spieprzyli. Ale przynajmniej się starają. Właśnie tego tacy ludzie jak ja nie mogą znieść w tym kraju. Nikt się nawet nie stara. Wie pan, kto się stara w tym kraju? Tylko pieprzeni torysi. To dopiero jest banda zawodowców. Faceci jak ja to przy nich mały pikuś. 165 — Moi znajomi, których własnością jest ten dom, nie są torysami. Ich poglądy są wręcz bardzo od tego odległe. Podobnie zresztą jak moje. — Wielka mi rzecz. Powiedział to jednak lekkim tonem. — Trudno nas zakwalifikować jako cios dla sprawy rewolucji. — Hej, chce pan, żebym się poczuł winny czy jak? — Może odrobinę bardziej świadomy złożoności ży- cia. Stał wpatrzony we mnie przez długą chwilę, a ja sądziłem, że czeka mnie kolejna porcja pseudomarcuz- jańskich — jeśli to nie pleonazm — uproszczeń. Nagle jednak ściągnął z nadgarstka jedną z żółtych rękawiczek i spojrzał na zegarek. — Jaka szkoda. Tak było miło. Dobra. Teraz tak. Mam kaaawał drogi przed sobą, więc sobie zrobię kawy. Właśnie. A pan, pan wstanie, nie ma pośpiechu, ubierze się pan i potupta na dół. Moje uśpione na chwilę obawy powróciły do życia. — Czemu mam się ubrać? — Muszę pana związać, człowieku. A nie chcemy chyba zmarznąć czekając, racja? Skinąłem głową. — Grzeczny chłopczyk. — Podszedł do drzwi, lecz odwrócił się. — Życzy pan także kawy? — Nie, dziękuję. — Nie chce kawusi? Ze mną jak z dzieckiem. Potrząsnąłem głową, a on zszedł na dół. Czułem się osłabiony, znacznie bardziej roztrzęsiony niż sądziłem; wiedziałem przy tym, że to, co właśnie przeżyłem, miało być tylko stosunkowo przyjemną przygrywką. Teraz będę musiał przetrzymać wiele godzin związany, nie wy- obrażałem sobie też, w jaki sposób miałbym zostać wy- swobodzony. Aby nic mi nie przeszkadzało w pracy, nie zleciłem przesyłania poczty na swój tymczasowy adres, toteż szansa na zjawienie się listonosza była znikoma. Mleko, jak ostrzegała mnie Jane, miałem przynosić sobie sam z farmy. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jaki ktokol- wiek miałby powód, by choćby przechodzić koło domu. 166 Podniosłem się i zacząłem ubierać —jak też reasumo- wać wnioski na temat nowomodnego włamywacza-dżen- telmena. Upodobanie, jakie znajdował w brzmieniu włas- nego głosu, pozwoliło mi wyrobić sobie przynajmniej mgliste wyobrażenie o jego pochodzeniu. Gdziekolwiek się urodził, byłem raczej pewien, że jego codzienne środowisko stanowił obecnie Londyn — a w każdym razie duże miasto. Nie wyczuwałem żadnego wyraźnego akcentu regionalnego, co świadczyło o pochodzeniu mniej robotniczym, niż można by sądzić z jego gro- teskowego języka. Ogólnie rzecz biorąc, czułem jednak, że raczej wspiął się po drabinie społecznej, aniżeli pod- upadł klasowo. Dość jednoznacznie chciał mi zaimpono- wać swymi pretensjami do wykształcenia. Faktycznie byłem w stanie uwierzyć, że zdał maturę, może nawet miał za sobą rok studiów na jakiejś podrzędnej uczelni. Dostrzegałem w nim wiele mechanizmów obronnych, zrodzonych z poczucia frustracji, które nie uszły mej uwagi u dzieci niektórych moich znajomych. Młodszy syn Maurice'a i Jane, ku głębokiemu rozżaleniu swych rodziców (którzy jednak na charakterystyczną liberalną modłę mieszczuchów z Hampstead przychylnym okiem patrzyli na rewolucję młodzieżową), zaraził się niedawno podobnym zmanierowaniem i wybrzydzaniem. Zrezyg- nowawszy ze studiów w Cambridge ze względu na „zupełną bezcelowość" studiowania prawa — to, że jego ojciec był adwokatem, bez wątpienia przydało jego decyzji dodatkowego smaczku — oświadczył, że będzie komponował muzykę folkową. Po kilku miesiącach w stanie rosnącego rozdrażnienia (jak dali mi do zro- zumienia rodzice) brakiem natychmiastowych sukcesów na tym polu, znalazł ostoję — o ile to właściwe słowo — w maoistycznej komunie w South Kensington, prowa- dzonej przez zbiegłą z domu córkę potentata handlu nieruchomościami. Przytaczam te szczegóły biograficz- ne tonem nieco żartobliwym, lecz Maurice'owi i Jane, szczerze i zrozumiale zmartwionym, że Richard marnuje swoje młode życie, wcale nie było do śmiechu. Zrelacjo- nowali mi gorzką rozmowę przeprowadzoną po jego rezygnacji ze studiów, w której w czambuł potępił ich 167 styl życia i wszystko, co z nim związane. Całe lata walki o mądre, pożyteczne sprawy, począwszy od rozbrojenia nuklearnego a skończywszy na ochronie platanów przy Fitzjohn's Avenue, zostały im nagle rzucone w twarz — a ich kardynalną zbrodnią (według Jane) było to, że nadal mieszkali w domu, który kupili zaraz po ślubie w 1946 roku za kilka tysięcy, a który teraz wart był ponad sześćdziesiąt tysięcy. Ludzie ich pokroju stali się pożyw- ką wszystkich satyryków, nie ma bowiem wątpliwości, że istnieje rozdźwięk pomiędzy przyjemnym życiem, jakie wiodą prywatnie a walką o życiowo upośledzonych, jaką toczą publicznie. Być może wzięty adwokat nie powinien z upodobaniem chodzić na premiery, nawet jeśli za darmo udzieli swej wiedzy prawniczej każdej organizacji społecznej, która go o to poprosi; być może radna z ramienia Partii Pracy (Jane była nią przez wiele lat) nie powinna przyrządzać kolacji godnych Elizabeth David; lecz ich prawdziwą, niewybaczalną zbrodnią było w oczach Richarda to, że ich zrównoważone życie było przyzwoite z wyboru, a nie zaślepione i pełne hipokryzji. Choć przychylałem się do gniewu Maurice'a i jego oskarżeń o samolubny brak odpowiedzialności, bardziej trafna była chyba jednak ostateczna diagnoza Jane. Twierdziła ona, jak sądzę słusznie, że chociaż chęć epater la familie stanowiła przyczynek do stoczenia się chłopca, prawdziwym rakiem, który toczył jego i jemu podob- nych, był zajadły idealizm. Był tak odurzony — by nie rzec zaćpany — wizjami artystycznej chwały i podniośle rewolucyjnego stylu życia, że rysujące się przed nim zwyczajne perspektywy postrzegał jako beznadziejne wstecznictwo. Jak to dość zgrabnie ujęła Jane, chciał Everestu w jeden dzień; jeśli potrzeba było dwóch dni, tracił zainteresowanie. Mój własny egzemplarz młodzieńca zbuntowanego po prostu rozwiązywał swe problemy trochę bardziej skutecznie — stosując przewrotną logikę, rzec by mo- żna, bardziej przekonująco niż młody Richard z jego „czerwoną książeczką". Przynajmniej zarabiał na sie- bie, na swój sposób. Jego piąta woda po Marksie była oczywiście żartem; niczym więcej jak usprawiedliwie- 168 niem po fakcie, co Marks, poczciwy burżuazyjny sztyw- niak, sam z ochotą by wykazał. Nie potrzeba chyba mówić, że nie poczyniłem wtedy aż tak rozbudowanego zestawienia włamywacza z Ri- chardem. Chłopiec przyszedł mi jednak do głowy, gdy wkładałem ubranie — i natychmiast padło na niego moje podejrzenie. Już wcześniej zastanawiałem się, skąd mło- dy człowiek na dole wiedział o istnieniu „Ostrokrzewu". Im dłużej myślałem, tym bardziej wykluczałem działanie przypadku. Włamywacz zdradził się z tym, że wie, iż właściciele mieszkają w Londynie. Informację tę mógł uzyskać w miejscowym pubie lub na farmie, lecz zdawał się zbyt roztropny, by stwarzać tego rodzaju niepotrzeb- ne ryzyko. Cóż zatem stało na przeszkodzie, by dowie- dział się o Maurice'u i Jane z pierwszej ręki? Nigdy nie dostrzegłem u Richarda cech niegodziwości czy mściwo- ści, toteż nie mieściło mi się w głowie, aby miał celowo skłaniać kogoś do „obrobienia" własności swych rodzi- ców — cokolwiek nakrzyczał na nich w chwili podwyż- szonych emocji. Mógł jednak o tym rozmawiać w swoim gronie zadeklarowanych zmieniaczy świata... a nie bra- kowało mi dowodów, że mój własny młody żartowniś poczytywał się za politycznego filozofa spod tego samego znaku. Właśnie ujawnił także, że czeka go długa jazda, co wskazywało na Londyn. Hipoteza ta wstrząsnęła mną, lecz brzmiała dość wiarygodnie. Nadal usiłowałem ją potwierdzić jakąś mimowolną wskazówką z jego strony, gdy usłyszałem jego głos z dołu schodów: — Wszystko przygotowane, staruszku. Musiałem zejść do niego. Desperacko szukałem jakie- goś nie budzącego podejrzeń pytania, które pomogłoby przypieczętować mój domysł. Nic mi jednak nie przyszło do głowy, a nawet jeśli miałem rację, z pewnością uzmysłowił sobie, co mu grozi, gdy okazałem się znajo- mym rodziców Richarda. Zastałem go siedzącego przy masywnym stole po- środku salonu. Zasłony od frontu były zasunięte. Trzy- mał w dłoni kubek kawy, który uniósł na mój widok. Za jego plecami ujrzałem oświetlone przejście do kuchni. 169 — Na pewno nie chce pan kawy? — Na pewno. — To może kropelkę brandy? Jest trochę w kreden- sie. Uszczypliwość zaprawiona troskliwością znów na chwilę odebrała mi mowę. — Nie, dziękuję. Rozejrzałem się po pokoju. Brakowało dwóch lub trzech obrazów, podejrzewałem też, że na serwantce, obok której stałem, jest mniej porcelany niż uprzednio. — W takim razie do roboty. — Skinął głową w stronę kuchni, a ja przez chwilę nie wiedziałem, o co mu chodzi. — Zew natury i te sprawy. Maurice i Jane dobudowali ubikację i łazienkę na tyłach domu. — Jak długo zamierza pan... — Ktoś ma przyjść rano? — Absolutnie nikt. — Dobra. Przeszedł w kąt pokoju i ujrzałem, jak podnosi i kart- kuje książkę telefoniczną. — Nawiasem mówiąc, ma pan wyłączony telefon. Przykro mi. Dalej przewracał kartki, potem wyrwał jedną. — Dzwonię do tutejszego pana władzy o dziesiątej, racja? O ile się obudzę. — Dodał jednak szybko: —: Żart, człowieku. Spoko. Obiecuję. — Potem powiedział: — Idzie pan czy nie? Poszedłem do kuchni i zobaczyłem drzwi do ogrodu. W uprzednio gładkiej tafli szkła była zębata czarna dziura; po cichu przekląłem mą nieobecną gospodynię, że poświęciła wierność architekturze epoki na rzecz wygody domowników. Mój jak najbardziej obecny gość stanął za moimi plecami w drzwiach. — I niech się pan przypadkiem nie zatrzaśnie od środka. Proszę. Poszedłem do ubikacji i zamknąłem drzwi; mój wzrok mimowolnie spoczął na zasuwie. Wąskie okno ubikacji wychodziło na ogród. Mógłbym się zapewne przez nie przecisnąć. Usłyszałby jednak, jak je otwieram; prócz tego wokół ogrodu biegł gęsty, wysoki żywopłot — 170 jedyna dostępna droga ucieczki prowadziła przez furtkę. Gdy wróciłem do salonu, zobaczyłem, że postawił przed kominkiem fotel Windsor. Zaprosił mnie, bym usiadł. Stałem w drzwiach, pragnąc uniknąć tego ostate- cznego poniżenia. — Jestem najzupełniej gotów dać panu me słowo. Nie będę wszczynał alarmu, aż nie upłynie wyznaczony przez pana czas. — Przykro mi. — Znów zaprosił mnie gestem, bym usiadł w krześle, po czym podniósł jakąś rolkę; uzmy- słowił sobie, że bez okularów nie widzę, co to jest. — Taśma klejąca. Nie będzie bolało. Coś się we mnie nadal buntowało przeciw temu upokorzeniu. Nie poruszyłem się. Podszedł ku mnie. Jego wstrętna nylonowa twarz, w której było coś nie- przyzwoitego, jakby rozlazłego, kazała mi się cofnąć o krok. Nie dotknął mnie jednak. Przecisnąłem się obok niego i usiadłem. — Grzeczny chłopczyk. A teraz łapki na oparcia, zgoda? — Podniósł dwa paski kolorowego papieru, które musiał wyrwać z jakiegoś czasopisma. — Podłożymy na nadgarstki. Żeby panu nie powyrywało włosów przy ściąganiu taśmy. Patrzyłem, jak owija pasek papieru wokół mego lewego nadgarstka. Później zaczął go niezbyt ciasno przyklejać do oparcia fotela. Nie potrafiłem powstrzy- mać drżenia rąk. Dostrzegałem pod pończochą jego twarz, a nawet — jak mi się zdawało — cień wąsów. — Chciałbym pana zapytać o jedną rzecz. — Wal pan. — Dlaczego wybrał pan akurat ten dom? — Chce pan wiedzieć, czy warto go kupić? — Zanim zdążyłem mu przerwać, ciągnął dalej: — No dobra. Zasłony. Kolor. To pierwsza rzecz. — Jak to zasłony? — Tak to, że wyczuwam domy letnie na milę. W oknie wisi sobie gustowny kawałek materiału. Na parapecie lampa olejna za dwadzieścia papierów. Dziesiątki takich rzeczy. Jak tam, da się wytrzymać? 171 Trochę mnie uciskało, ale skinąłem głową. — A czemu w tych stronach? Zaczął z drugim nadgarstkiem. — Dobre są każde strony, gdzie stuknięci faceci zostawiają puste domy. — Jest pan z Londynu? — To jakaś okoliczna dziura? Widać było gołym okiem, że nic znaczącego z niego nie wyciągnę. Wyczułem jednak pewien lekki niepokój pod jego kpiarstwem. Potwierdził się, gdy mój rozmówca pospiesznie zmienił temat ze swojego życia na moje. — Dużo pan książek napisał? — Kilkanaście. — Ile to zajmuje czasu? — Zależy od książki. — Dajmy na to ta, którą pan teraz robi. — Zbierałem materiały przez kilka lat. To trwa dłu- żej, niż samo pisanie. Przez chwilę milczał, gdyż kończył oklejanie drugie- go nadgarstka. Potem przykucnął. Poczułem, że przysu- wa do nogi fotela moją lewą kostkę, której także ograni- czył swobodę ruchu za pomocą taśmy samoprzylepnej. — Chciałbym pisać książki. Może kiedyś napiszę. — Później dodał: — Ile jest słów w książce? — Typowe minimum wynosi sześćdziesiąt tysięcy. — Kupa słów. — Nie zauważyłem, żeby ich panu brakowało. Na krótko oderwał się od swej pracy, by na mnie spojrzeć. — Nie tak, jakby się pan spodziewał, racja? — Nie będę zaprzeczał. — Ta. No cóż... Znów jednak zamilkł, owijając taśmę wokół kostki. Znalazł gdzieś nożyczki, odciął końcówkę i przeszedł do drugiej nogi. — Ja to bym napisał, jak to jest naprawdę. Nie tylko to. Wszystko. Od początku do końca. — W takim razie czemu pan nie napisze? — Żartuje pan. — Wcale nie. Ludzi fascynuje zbrodnia. — Jasne. Cudny pomysł. A potem dzień dobry, pano- wie w jakiej sprawie? — Musiałby pan zakamuflować rzeczywiste okolicz- ności. — Wtedy bym nie napisał, jak jest naprawdę. Racja? — Czy sądzi pan, że Conrad... — Conrad to był Conrad, no nie? Usłyszałem cięcie nożyczkami, co wskazywało na to, że moja ostatnia kończyna została zabezpieczona; potem pociągnął mnie za nogi do przodu, by sprawdzić, czy taśma wytrzyma. — Tak czy inaczej kilka lat. Dobrze mówię? Kupa czasu. Wstał i patrzył na swe dzieło. Miałem niemiłe uczucie, że zostałem zamieniony w przesyłkę, a problem polega na tym, jak ją bezpiecznie zapakować. Poczułem jednak również ulgę. Teraz już nie dojdzie do przemocy. Powiedział: — Dobra. Poszedł do kuchni, lecz prawie natychmiast wrócił z kawałkiem sznurka do bielizny i nożem kuchennym. Stał przede mną, odmierzając kilka długości ramienia, po czym zaczął piłować linkę nożem. — A może pan? Napisze o mnie? Co pan na to? — Obawiam się, że nie byłbym w stanie napisać o czymś, czego ani trochę nie rozumiem. Ostrym pociągnięciem wreszcie przeciął sznurek. Przeszedł za fotel i usłyszałem jego głos znad głowy: — Czego pan nie rozumie? — Nie rozumiem, jak ktoś, kto wcale nie sprawia wrażenia głupiego, może się zachowywać tak jak pan. Przeciągnął sznurek do bielizny za oparciem fotela. Jego ręka powędrowała nad mym ramieniem i poprowa- dziła linkę wokół mego tułowia pod drugą pachą. — Plecy prosto, dobra? — Poczułem, że sznurek napina się. Potem wolny jego koniec znowu mnie ob- wiązał. — Myślałem, że wszystko wytłumaczyłem. — Potrafię zrozumieć młodych ludzi, którzy uciekają się do lewicowej przemocy, nawet gdy zakłócają życie publiczne. Pan jednak zdaje się działać wyłącznie dla swej osobistej korzyści. Mówiąc to, miałem oczywiście nadzieję, że uzyskam jakąś konkretniejszą wskazówkę potwierdzającą hipo- 173 tezę z Richardem. Nie dał się jednak wziąć na przynętę. Poczułem, jak zawiązuje sznurek na supeł z tyłu fotela. Potem znów stanął z przodu i poddał mnie inspekcji. — No i jak? — Wyjątkowo niewygodnie. Stał i patrzył na mnie przez chwilę. Potem ponownie zapoznał mnie bliżej z jednym ze swych palców. — Człowieku, kłopot z tobą, że nie słuchasz, co się do ciebie mówi. Nie odpowiedziałem. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę. — Idę się spakować. Wrócę powiedzieć pa. Pod oknem na podwórzu podniósł duży łom i pod- szedł do drzwi frontowych, które częściowo było widać przez korytarz do salonu. Otworzył je łomem, po czym zniknął na chwilę w gabinecie. Wyszedł stamtąd, trzy- mając pod pachą coś jasnego i kanciastego, chyba kar- tonowe pudełko; podniósł łom z podłogi i wyszedł w noc. Drzwi frontowe zatrzasnęły się cicho. Przez prawie minutę panowała cisza. Później usłyszałem nikły dźwięk zamykanych drzwi samochodu. Bramka skrzypnęła, lecz nie przyszedł prosto do domu. Kiedy wreszcie się pojawił, zrozumiałem, dlaczego. Pokazał mi moje okula- ry, które położył na stole. — Szkiełka — powiedział. — Przeżyły. Na pewno nie chce pan brandy? — Nie, dziękuję. — Włączyć piec elektryczny? — Nie jest mi zimno. — Racja. No to jeszcze pana zaknebluję. Podniósł taśmę i nożyczki. — Nie ma żywej duszy w zasięgu słuchu. Mógłbym wrzeszczeć całą noc. Zawahał się, lecz po chwili potrząsnął głową. — Przykro mi, człowieku. Mus to mus. Patrzyłem, jak odwija i odcina cztery czy pięć kawał- ków taśmy, które ułożył obok siebie na stole. Kiedy sięgnął po pierwszy z nich, odruchowo szarpnąłem gło- wą w bok. — To najzupełniej zbędne! 174 Odczekał chwilę. — No już. Skończmy tak, jak zaczęliśmy. Jestem pewien, że gdyby użył przemocy, winien byłbym się bronić. Zachowywał się jednak jak znudzona pielęgniarka wobec krnąbrnego pacjenta. Ostatecznie zamknąłem oczy i zwróciłem ku niemu głowę. Poczułem plaster przyciskany na ukos do mych skrzywionych w ponurym wyrzucie ust. Później został wygładzony na mych policzkach; potem przyszły następne kawałki. Znów niemal wpadłem w panikę, że nie będę w stanie oddychać tylko przez nos. Być może częściowo podzielał moje obawy, gdyż przez kilka chwil przyglądał mi się badawczo. Później wziął nóż i nożyczki i poszedł do kuchni. Usłyszałem, jak wkłada je z powrotem do szufla- dy. Światło w kuchni zgasło. Postaram się przekazać to, co nastąpiło dalej, tak rzeczowo, jak to tylko możliwe. Tak czy inaczej nie potrafiłbym znaleźć właściwych słów na opisanie tego, co wycierpiałem. Miałem wszelkie powody sądzić, że pozostawi mnie samego na moje okropne nocne czuwanie. Wyjdzie, i tyle go zobaczę. Lecz kiedy wrócił z kuchni, pochylił się koło serwantki i otworzył jedne z dolnych drzwiczek. Potem wstał z naręczem starych gazet, które Jane trzymała na podpałkę. Patrzyłem, nadal nic nie rozumiejąc — powie- działem mu wcześniej, że nie jest mi zimno — gdy uklęknął przy palenisku starego kominka, które sięgało połowy ściany obok mnie. Zaczął miąć gazety w kulki, które rzucał na główną płytę paleniska. Przez cały ten czas, jak również później, ani razu na mnie nie spojrzał. Zachowywał się dokładnie, jakby mnie tam nie było. Kiedy podniósł się i zniknął w gabinecie, wiedzia- łem... i zarazem nie wiedziałem — czy też nie mogłem uwierzyć. Musiałem jednak uwierzyć, gdy wrócił. Nawet bez okularów bez trudu rozpoznałem czerwone okładki segregatora, w którym trzymałem plan ogólny i odręcz- ne szkice różnych fragmentów książki, jak również brą- zowe kwadratowe pudełko zawierające moje bezcenne fiszki. Gwałtownie szarpnąłem nadgarstkami i kostka- mi. Usiłowałem „przedrzeć się" przez taśmę na ustach. 175 Jakiś dźwięk musiał wydobyć się na zewnątrz, lecz włamywacz nie zwrócił nań uwagi. Zmuszony byłem, o zgrozo, przyglądać się, jak skulo- ny kładzie obok paleniska cztery lata mojej nieregularnej, lecz tak trudnej do odtworzenia pracy, po czym pochyla się do przodu, z zapalniczką w dłoni, by przypalić koniuszki dwóch czy trzech gazet. Gdy buchnęły płomie- niem, spokojnie dokładał do ognia kartki maszynopisu. W następnym rzucie poszła gruba teczka dokumentów z fotostatu — kopie listów w rękopisie, współczesne recenzje powieści Peacocka, które z takim mozołem odnalazłem, i tym podobne. Zaprzestałem prób prote- stu — na co by się to zdało? Nic nie zdołałoby go powstrzymać od tego bestialskiego i niczym nie uzasad- nionego aktu zniszczenia. Śmieszne jest mówienie o god- ności, gdy ktoś jest przywiązany za ręce i nogi do fotela, toteż poczułem, że oczy podchodzą mi łzami bezradnej wściekłości; ostatnim wysiłkiem woli powstrzymałem jed- nak łzy. Zamknąłem oczy na kilka chwil, po czym otwo- rzyłem ponownie na dźwięk wyrywania kartek z se- gregatora. Z równie niewzruszonym spokojem metody- cznie zasilił nimi gorejące całopalenie, którego żar czu- łem teraz przez ubranie i na twarzy, a przynajmniej na jej obnażonych fragmentach. Cofnął się nieco i zaczął ciskać nowe paliwo przed siebie, miast zrzucać je z góry na stos całopalny jak uprzednio. Fiszki wyfrunęły z pudełka, by strawił je płomień. Po chwili sięgnął po pogrzebacz, który leżał obok kominka, i popchnął parę nadwęglo- nych jedynie kartek i fiszek do ognia. Ach, gdybym miał ten pogrzebacz w zasięgu rąk, gdy jeszcze były nie- skrępowane! Ze szczerą ochotą roztrzaskałbym mu nim czaszkę. Nadal nie patrząc na mnie, wrócił do bawialni. Tym razem wrócił z dziesięcioma tomami Dzieł zebranych, licznych wcześniejszych biografii i dzieł krytycznych na temat Peacocka, opatrzonych moimi obfitymi adno- tacjami. Z książek wystawały niezliczone paski papieru, co było dla niego jednoznaczą informacją, jak bardzo są dla mnie ważne. One również, jedna po drugiej, zostały wystawione na pastwę płomieni. Czekał cier- 176 pliwie, otwierając książki pogrzebaczem, gdy zbyt dłu- go opierały się zakusom ognia. Zauważył nawet, że mój egzemplarz Życiorysu Van Dorena miał pęknięty grzbiet, toteż rozdarł go na pół, aby przyspieszyć nieco agonię. Sądziłem, że teraz już zaczeka, aż każda stro- na, każda linrjka druku spłonie na popiół. Wyprostował się jednak, wrzuciwszy ostatni tom na wierzch sterty. Być może zdał sobie sprawę, że książki płoną znacznie oporniej niż luźne kartki; albo też miał nadzieję, że zdążą zgorzeć przez noc; może zaś nie zależało mu po prostu, gdyż wyrządził mi już wystarczającą krzywdę. Przez chwilę wpatrywał się w palenisko. Po czym nare- szcie obrócił się ku mnie. Podniósł dłoń, sądziłem, iż mnie uderzy. Tymczasem zaprezentował mi, o kilkadziesiąt centymetrów od twarzy, aby nawet ktoś tak „ślepy" jak ja nie miał problemów z rozpoznaniem gestu, żółtą dłoń zaciśniętą w pięść — zupełnie niedorzecznie, z kciukiem do góry. Znak miłosierdzia, choć nie zostało okazane. Trzymał dłoń w tej niewytłumaczalnej pozycji chyba co najmniej pięć sekund. Potem odwrócił się i ruszył do drzwi. Po raz ostatni rozejrzał się po pokoju, na zewnątrz bez żadnych emocji, jak majster, który sprawdza, czy wszystko jest na swoim miejscu. Nie sądzę, aby ta inspekcja obejmowała mnie. Światło zgasło. Usłyszałem, jak drzwi frontowe otwie- rają się, a potem zamykają. Furtka skrzypnęła, później również się zamknęła. Siedziałem wzburzony, wokół mnie złowróżbnie tańczące cienie płomieni, kwaśny odór, bez wątpienia najbardziej przygnębiający prócz swądu palonego ludzkiego ciała, odór spopielonej wiedzy ludzkiej. Zatrzasnęły się drzwi samochodu, zastartował silnik — wykręcanie, zmiana biegów, odblask reflek- torów na zasuniętych zasłonach. Później usłyszałem, jak jedzie do góry w stronę przeciwną niż wioska. W tym kierunku polna droga (którą przywiozła mnie poprzed- niego wieczoru taksówka) ostatecznie łączyła się z głów- ną drogą do Sherborne, wiodąc przez szczere pustkowie. Pozostawiono mnie ciszy, klęsce i dogorywającym płomieniom. Nie będę się rozwodził nad męczarnią następnych 177 dziewięciu czy dziesięciu godzin; męczarnią patrzenia na gasnący ogień, rosnącej niewygody, szalejącego we mnie gniewu za zadany mi straszliwy cios. Nie dopuszczałem myśli, by odrodzić me dzieło z jakże dosłownych popio- łów. Świat postradał zmysły, nie chciałem mieć z nim już nic wspólnego. Na resztę życia poświęcę się zemście, wytropieniu tego młodego sadystycznego zbira. Przecze- szę wszystkie podejrzane knajpy w Londynie, każę Maurice'owi i Jane sporządzić jak najdokładniejszy opis wszystkiego, co zostało skradzione. Bezlitośnie zweryfi- kuję moje podejrzenia co do Richarda. Parokrotnie usnąłem, by ocknąć się chwilę później, jak z koszmaru sennego, i zorientować się, że koszmar jest rzeczywi- stością. Na ile mogłem, poruszałem rękoma i nogami, by pobudzić krążenie. Wielokrotne próby poluzowania czy to pęt, czy to knebla nie odniosły żadnego skutku; podobnie jak wysiłki, by unieść się z fotelem do góry. Znów przeklinałem Jane, bądź też plecionkę, którą położyła na kamiennej posadzce. Nogi nie chciały się na niej ślizgać, nie byłem w stanie uzyskać żadnego mo- mentu siły. Zdrętwiałem, potem doznałem przykrego chłodu — przypomniałem sobie z goryczą, że odrzuciłem propozycję włamywacza, by temu zaradzić. Przez zasłony nieznośnie powoli sączył się świt. Wkrótce przejechał jakiś samochód w stronę wioski. Podjąłem daremną próbę krzyknięcia przez zalepione usta. Samochód wkrótce wydostał się poza zasięg słu- chu. Jeszcze raz spróbowałem kolejnymi szarpnięciami przysunąć krzesło do okna, lecz po kwadransie wysiłku pokonałem odległość zaledwie jednego jarda. Ostatnim sfrustrowanym zrywem niemal przewróciłem fotel do tyłu, wobec czego dałem za wygraną. Nieco później usłyszałem jadący polną drogą traktor, bez wątpienia z farmy. Znów podjąłem wszelkie próby, by krzyknąć 0 pomoc. Pojazd ślimaczym tempem minął jednak dom. 1 wtedy zacząłem się naprawdę bać. Resztki zaufania, ja- kie pokładałem w młodym człowieku, utraciłem w ostat- nich minutach przed jego wyjściem. Jeżeli był zdolny do czegoś takiego, był zdolny do wszystkiego. Złamanie przy- rzeczenia, iż powiadomi policję, byłoby dla niego niczym. 178 Koniec końców przyszło mi do głowy, że posuwając się ku przodowi domu, popełniłem błąd. W kuchni z dru- giej strony były noże; prócz tego okazało się, że łatwiej mi jest poruszać się do tyłu, gdyż obcasami mogłem silniej odpychać się od posadzki. Zacząłem mozolnie cofać się w stronę kuchni. Szatańsko trudną do przebycia prze- szkodą okazała się krawędź plecionki z sitowia. O jede- nastej dopełzłem już jednak do kuchni — i czułem się bliski płaczu. Już wcześniej zmuszony byłem oddać mocz; a mimo wszelkich starań nie zdołałem sięgnąć palcami do żadnej z szuflad, w której przechowywane były sztućce. Zapadłem w bezsilną rozpacz. I oto nareszcie, zaraz po dwunastej, usłyszałem kolej- ny nadjeżdżający samochód — siódmy lub ósmy tego dnia. Ten jednak zatrzymał się przed domem. Serce we mnie podskoczyło. Kilka chwil później usłyszałem stuka- nie do drzwi. Wyrzucałem sobie, że nie poszedłem za mym pierwotnym planem przemieszczenia się ku oknu. Nastąpiło kolejne stukanie, potem cisza. Rozjuszyła mnie głupota prowincjonalnych policjantów. Okazałem się jednak niesprawiedliwy wobec tego człowieka. Niedłu- go później zatroskana oficjalna twarz patrzyła na mnie przez poszarpaną dziurę w szkle drzwi kuchennych. I taki był koniec tej przygody. Niemal rok minął od chwili ocalenia, ciąg dalszy zrelacjonuję jedynie pokrótce. Posterunkowy, który mnie uwolnił, okazał się życz- liwy i kompetentny — tego dnia spotykała mnie zresztą wyłącznie życzliwość i kompetencja. Rozciąwszy mi pęta, natychmiast namówił mnie na odwieczną angielską odpowiedź na wszelkie kryzysy egzystencjalne. Do- piero gdy na jego oczach wypiłem dwie filiżanki zaparzo- nej przez niego ciemnej herbaty, wrócił do samochodu i złożył przez radio meldunek. Ledwo zdążyłem włożyć na siebie czyste ubranie, gdy przybył lekarz, a wkrótce po nim dwóch funkcjonariuszy w cywilu. Lekarz oznaj- mił, że nic mi nie dolega, po czym zostałem poddany długiemu przesłuchaniu ze strony sierżanta śledczego. 179 Posterunkowy poszedł tymczasem na farmę, by zatelefo- nować do Maurice'a i Jane. Okazało się przynajmniej, że nie byłem w błędzie sądząc, iż opowieść będzie przez długi czas robić furorę. „Bezczelny drań!" i podobne komentarze stale przery- wały mą relację. Spalenie moich książek zupełnie wy- trąciło sierżanta z kontenansu — ma pan, bo ja wiem, jakichś wrogów? Musiałem rozwiać jego złudzenia, do jakich środków gotowi są uciec się literaccy mafiosi z Londynu, by osiągnąć swe niecne cele; mniej go jednak zdziwiło, że dom został „namierzony". Ten rodzaj prze- stępstwa, i przestępcy, był coraz powszechniejszy. Wy- czułem nawet pewien niechętny podziw. Ci „buszujący samotnicy" to nieźli zawodnicy, jak się zdawało; nigdy nie biorą się za „robotę" tam, gdzie mieszkają, lecz wybierają sobie jakieś duże miasto i wykorzystują nową manię kupowania domów na weekend. Sierżant wyznał, że trudno wyczuć, gdzie należy szukać. Może w Lon- dynie... lub Bristolu, Birmingham, wszędzie. Zwalił winę na autostrady i nowo nabytą mobilność, jaką umoż- liwiały „elementom". Po namyśle nie powiedziałem nic o Richardzie. Czu- łem, że jestem to winien Maurice'owi i Jane, by przynaj- mniej omówić z nimi najpierw sprawę prywatnie — po- sterunkowy dodzwonił się do Jane do Hampstead, prze- słała wyrazy współczucia i zapewniła, że natychmiast przyjadą. Potem zjawił się farmer i żoną, cali przepra- szający, że nic nie słyszeli; potem monter od telefonów... byłem wdzięczny za to całe zamieszanie, gdyż odrywało moje myśli od zadanego mi ciosu. Maurice i Jane przyjechali samochodem, zaraz po siódmej, i musiałem od nowa opowiedzieć całą historię. Nie wiedząc nic o mojej osobistej stracie do chwili przy- jazdu, byli tak uprzejmi, że swą własną przypadłość uznali za żadną w porównaniu z moją. Moje podejrzenie związa- ne z Richardem zasygnalizowałem możliwie okrężną drogą, lecz nie szczędziłem im szczegółów politycznego filozofowania, jakiemu zostałem poddany. Wreszcie Jane tak spojrzała na Maurice'a, że wiedziałem, iż przebrała się miarka. Kilka minut później Maurice chwycił byka za 180 rogi i zadzwonił do syna do Londynu. Rozmawiał z nim dyplomatycznie — nie oskarżał go naturalnie o świado- my współudział — jak przystało na dobrego adwokata, stanowczo i dociekliwie. Wrócił od telefonu z informacją, że Richard przysiągł, iż nigdy nie wspomniał o domu — i że on (Maurice) mu wierzy. Widziałem jednak po nim, że coś go dręczy. Kiedy chwilę później wrócił sierżant, by sporządzić pełny wykaz wszystkiego, co zostało skra- dzione, usłyszałem, że Maurice wykłada mu sprawę Richarda. Jak rozumiem, na „komunę" zrobiono nalot, lecz nie znaleziono nic bardziej obciążającego niż zwy- czajowa marihuana. Każdy z młodzieńców, którzy z gru- bsza odpowiadali memu opisowi, miał rozsądne alibi; ta linia dochodzenia doprowadziła donikąd. Podobnie zresztą jak wszystkie inne w upływających tygodniach i miesiącach; z publicznego punktu widzenia zdarzenie to pozostało nie wykrytym drobnym przestęp- stwem. Nie mogę nawet twierdzić, że wyrządziło nieod- wracalne szkody mej twórczości pisarskiej. Spędziłem miesiąc przygnębienia — czy też głębokiego smutku — w którym nie pozwoliłem się pocieszyć nikomu, kto wiedział, jak wiele znaczyła dla mnie książka. Nie za- brałem jednak do Dorset wszystkich materiałów. W Lon- dynie została kopia trzech pierwszych przepisanych na maszynie rozdziałów; okazało się także, że mam znacznie lepszą pamięć niż uprzednio sądziłem. Może też było to dla mnie swego rodzaju wyzwanie. Pewnego dnia uzna- łem, że moi znajomi mieli rację i że Peacocka można odtworzyć; w chwili obecnej przekroczyłem już połowę drogi do tego celu. Takie zakończenie mojej przygody musi się wydawać pozbawione wyrazu. To jednak nie wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia. W pewnym sensie wszystko, co dotychczas napisałem, to dopiero zagajenie. Tak jak odtworzony Peacock nie może być zupeł- nie taki sam jak ten, który został, by tak rzec, wydarty z łona, ja nie mogę być pewien, że oddałem wydarzenia tej nocy z całkowitą dokładnością. Dołożyłem do tego 181 wszelkich starań, lecz mogłem przesadzić, szczególnie w próbach zapisu kwestii mego prześladowcy. Być może nie stosował idiotycznego żargonu Black Power (czy też innego wariactwa, z którego się ów żargon wywodzi) z aż taką monotonią; mogłem też błędnie zinterpretować niektóre z jego odczuć. Znacznie bardziej, niż parę drobnych przekłamań czy niedokładności pamięci, leży mi jednak na sercu ciągła niemożność nadania temu, co się zdarzyło, jakiegoś sensu. Spisałem tę relację przede wszystkim po to, by dojść do jakiejś konkretnej konkluzji. To, co najbardziej mnie dręczy, można ująć w formie dwóch pytań. Dlacze- go się to zdarzyło? Dlaczego zdarzyło się to mnie? W istocie: Co było we mnie takiego, że ów demoniczny młodzieniec zachował się tak, a nie inaczej? Nie potrafię patrzeć na to wyłącznie jak na podrzędny incydent w wojnie pokoleń. Nie jestem nawet w stanie uznać się za typowego przedstawiciela mego pokolenia, nie sądzę także (mimo tego, co powiedziałem w gniewie w pierwszych tygodniach po włamaniu), aby on był typowym przedstawicielem swojego — a mówiąc dokład- niej, nie sądzę, by typowy był jego ostatni, niewybaczal- ny czyn. Owszem, gardzą nami, lecz w ogólności mło- dzież zdaje się znacznie mniej skłonna do nienawiści niż my w ich wieku. Wszyscy znają ich podejście do miło- ści, manowce społeczeństwa przyzwalającego i wszyst- ko, co za tym idzie; bardzo niewielu zauważyło, że odbierając wartość miłości, odebrali także wartość nie- nawiści, co jest chyba zdrowym objawem. Spalenie mej książki było w jakiś sposób powiązane z potrzebą—przy- puszczalnie odwzajemnioną — rzucenia na mnie klątwy. Pod tym względem był, jak sądzę, wysoce nietypowy. W tym miejscu czyha enigma; fakt, że jego niewyba- czalny czyn poprzedziło zaskakująco łagodne, niemal uprzejme zachowanie. Kiedy mówił, że nie chce wy- rządzić mi fizycznej krzywdy, uwierzyłem mu. Nie mówił tego dwuznacznie, w formie paradoksalnej groźby. Miał na myśli, jestem tego niemal pewien, dokładnie to, co powiedział. Nie umiem tego jednak pogodzić z barba- rzyńskim okrucieństwem (w stosunku do bezbronnego 182 starego człowieka), które ostatecznie okazał. Z początku dopatrywałem się w jego zachowaniu zimnej kalkulacji: od pierwszej chwili jego uprzejmość była obliczona na wyprowadzenie mnie w pole — a przynajmniej od chwili, gdy skojarzył mnie z książką na dole. Teraz jednak po prostu nie wiem. Wiele bym dał — być może nawet rozgrzeszenie, gdyby taki był warunek możności po- stawienia mu takiego pytania — za to, by wiedzieć, kiedy naprawdę zdecydował się to zrobić. Niefortunna chwila politowania z mojej strony w sypialni zezłościła go; ubodło go także bez wątpienia moje kwestionowanie jego motywów, w porównaniu z autentycznymi młodymi rewo- lucjonistami politycznymi. Nie wydaje się jednak, bym sobie tym zasłużył na tak bestialski odwet. Tu mamy do czynienia z kolejną enigmą — widocz- nym w jego postępowaniu wyrzutem wobec mego za- chowania na samym początku. Mam tutaj co nieco na sumieniu, gdyż po raz pierwszy wyznałem na ten temat całą prawdę. Wobec policji, jak również Maurice'a i Jane, utrzymywałem, iż zostałem zaskoczony we śnie. Nikt mnie nie winił za to, iż nie podjąłem próby oporu — pod tym względem intruz i ofiara znajdowali się w liczącej dwie osoby mniejszości. Zresztą do tej pory nie jestem pewien, czy rzeczywiście obarczam się winą. Ewentual- ny wyrzut, jaki mógłbym sobie stawiać, opiera się na jego stwierdzeniu, że jeśli narobiłbym wrzawy, on wziąłby nogi za pas. Tak czy inaczej nie wytrzymuje krytyki wniosek, że spalił moją książkę,, gdyż nie stawiałem oporu. Dlaczego miałby mnie ukarać za ułatwienie mu sprawy? I co w jego faktycznym zachowaniu z jego ewi- dentną drażliwością, sugerowało, że postawienie się, zapobiegłoby katastrofie? Załóżmy, że byłbym sarka- styczny i obelżywy, proszę bardzo... czy wyszedłbym na tym lepiej? Usiłowałem wyliczyć sobie, co mógł we mnie nie- nawidzić, zarówno racjonalnie, jak i irracjonalnie: mój wiek, moją wątłą posturę, moją krótkowzroczność, mój akcent, moje wykształcenie, moją tchórzliwość, moje wszystko inne. Bez wątpienia wydałem mu się człowie- kiem minoderyjnym, staroświeckim, sztywnym. Listę tę 183 można by ciągnąć w nieskończoność, lecz wszystko to mogło się jedynie składać na postać godnego nie sprecyzowanej pogardy starego człowieka. Trudno było- by mnie zakwalifikować jako przedstawiciela „ich", „systemu": kapitalizmu. Należałem do profesji, wobec której zdawał się żywić niejaki szacunek — lubił książki, lubił Conrada. Dlaczego zatem miałby nie lubić — a ra- czej, dlaczego musiał mnie nienawidzić? Gdyby spog- lądał na moją książkę o Peacocku z purytańskiego punktu widzenia reprezentowanego przez „New Left Review", jako na zwykłe pasozytnictwo uprawiane na zamierzchłej burżuazyjnej formie artystycznej, z pew- nością by mi to powiedział. Tymczasem w najmniej- szym stopniu nie przypominał marksistowskiego inte- lektualisty. Dla Maurice'a i Jane najbardziej przekonujące jest owo wyjaśnienie ąuasi-polityczne. Myślę jednak, że są nieco uprzedzeni wskutek bolesnego rozczarowania, ja- kie przyniósł im Richard. Uważam, że jakakolwiek analogia z moim młodzieńcem jest fałszywa. Nigdy nie skojarzył mnie osobiście z „nimi". Nie wykazał zaintere- sowania moimi poglądami politycznymi. Dokonał zama- chu na coś jednoznacznie apolitycznego: moją książkę. Pozostawił we mnie silne wrażenie znacznie lotniej- szego umysłu, niż wskazywałby jego język, jakby wie- dział, że wygaduje bzdury i robił to częściowo po to, by mnie sprawdzić: jeżeli pozwolę mu zrobić z siebie błazna, to z kolei sam zasługuję, by ze mnie zakpić. Podejrze- wam jednak, że zaczynam zanadto komplikować spra- wę. W istocie rzeczy to, co powiedział i jak ja na to zareagowałem, nie miało żadnego znaczenia. Z perspek- tywy czasu mogę sobie wyobrazić, że nasza rozmowa poszła zupełnie odmiennym torem, a jednak miała takie samo, ponure zakończenie. Muszę wspomnieć o jeszcze jednej teorii Maurice'a: chłopak cierpi na swego rodzaju schizofrenię, a wysiłek i napięcie związane z koniecznością pilnowania mnie wzmagały się w nim do takiego stopnia, że w pewnym momencie musiał dać upust bardziej brutalnej sferze swej osobowości. Ale przecież już po podjęciu decyzji 184 dopraszał się, bym wypił brandy i proponował, że włączy / piec, żebym nie zmarzł. Jak na schizofrenika zdaje się to zdecydowanie zbyt wyrachowane. Prócz tego w ogóle nie wystąpił z groźbą fizycznej przemocy, nie dał mi też do zrozumienia, że całe jego zachowanie ma mi uzmysłowić, iż taka groźba istnieje. Związał mnie i zalepił usta. Mógł mnie bić, uderzyć w twarz, zrobić, co chciał. Jestem jednak przekonany, że mojemu ciału nie zagrażało z jego strony żadne niebezpieczeństwo. Przedmiotem napaści było coś innego. Ważną, jak sądzę, wskazówkę zawiera ten dziwaczny ostatni gest — wzniesiony do góry kciuk, który przy- stawił mi agresywnie do twarzy. Nie trzeba dowodzić, że pozbawiony był swego klasycznego znaczenia: nie spot- kało mnie miłosierdzie z jego strony. W równie oczywisty sposób nie niósł ze sobą najpowszechniejszego znaczenia współczesnego: „wszystko jest w porządku". Po po- wrocie do Londynu zauważyłem, że gestem tym po- sługują się często robotnicy pracujący przy rozbiórce domu naprzeciw mego mieszkania — widok ten dla mnie miał w sobie coś przewrotnie fascynującego, gdyż śmierć i zniszczenie były w mym umyśle częstymi gośćmi; uderzyła mnie także różnorodność znaczeń przypisywa- nych wzniesionemu kciukowi. Mówił on po prostu „tak", gdy hałas uniemożliwiał porozumienie głosowe; bądź też „rozumiem, zrobię tak, jak chcesz"; paradoksalnie, mógł zawierać zarówno polecenie „dawaj dalej" (na przykład pokazywany kierowcy cofającemu ciężarówkę), jak też „stój — świetnie" (nagle wzniesiony przy tym samym manewrze). W żadnym z tych uzusów nie występowała jednak agresja. Dopiero kilka miesięcy później doznałem olśnienia. Mam pewną drobną przywarę, chętnie oglądam w te- lewizji piłkarskie mecze ligowe. Jaki mam pożytek z obserwacji tej bezcelowej gonitwy, prócz poczucia wyższości intelektualisty na widok takiego ogromu bez- rozumnej energii trawionej na współczesny odpowied- nik rzymskiego cyrku, nie jestem dokładnie pewien. Pewnego wieczoru zwrócił jednak mą uwagę wybiegają- cy z „tunelu" zawodnik, który pokazał tenże agresywnie 185 wzniesiony kciuk zgrai rozwrzeszczanych kibiców w po- bliskim sektorze; paru z nich odpowiedziało nawet tą samą monetą. Znaczenie (mecz jeszcze się nie zaczął) było oczywiste: rozpiera nas odwaga, pokonamy wroga, zwyciężymy. Coś we mnie bardzo mocno się poruszyło. Nagle ujrzałem gest owego złodzieja jako ostrzeżenie: zaraz zacznie się ponury mecz, a przeciwna drużyna, w której występował, jest nastawiona na zwycięstwo. Mówił mi faktycznie: nie ujdzie ci to wszystko tak łatwo, jak myślisz. Mogłoby się zdawać, że to raczej ja miałem powód, by mu coś takiego zasugerować. Sądzę jednak, że to błędny wniosek. Spalenie moich papierów miało mi pokazać, że wzniesiony kciuk nie jest próżnym gestem; u podłoża obu postępków leżał lęk, a z pewnością odraza wobec faktu, że w tym konkretnym meczu wchodziłem na boisko w roli faworyta. Choć wydaje się to niepraw- dopodobne, w tych okolicznościach w jego mniemaniu nadal miałem nad nim przewagę. Wszystko to skłania mnie do postawienia hipotetycz- nego wniosku. Mam bardzo niewiele dowodów na jego potwierdzenie, a te, które posiadam, zdążyłem już pod- ważyć przyznając, że nie ręczę za ich całkowitą prawo- mocność. Sądzę jednak, że niektóre z jego językowych nawyków (być może nie tak natrętnych, jak sugerowa- łem, lecz z pewnością zauważalnych) są bardzo znaczące. Jeden z nich, to zwracanie się do mnie per „człowieku". Wiem, że jest to wśród młodzieży dość rozpowszech- nione. W stosunku do mnie był to jednak chyba świado- my zabieg. Częściowo obraźliwy w intencji, sądzę, że skry- wał także nieco żałosną próbę ustawienia się na równej stopie. Miał mnie przekonać, iż mimo różnicy wieku, wy- kształcenia, pochodzenia i wielu innych czynników, nie istnieje między nami żadna bariera; w rzeczywistości zaś w tej językowej manierze zawierało się zrozumienie, być może nawet przerażenie tym wszystkim, co nas dzieli. Nie jest chyba zbyt naciągany wniosek, że tym, co uszło mej uwagi (..Człowieku, kłopot z tobą, że nie słuchasz, co się do ciebie mówi") było nieme wołanie o pomoc. Kolejny uzus to wszędobylskie „racja" doczepiane do przeróżnego rodzaju stwierdzeń, które tego nie wymaga- 186 ją. Wiem, że jest to także wśród młodzieży norma językowa, w której być może niebezpieczne jest do- szukiwać się czegoś więcej niż bezmyślnego automatyz- mu. Niemniej jednakże uważam to za jedno z najbardziej znaczących powiedzonek naszego stulecia. Językowo jego intencję można by oddać jako: „Czy nie tak się rzeczy mają?", jednak psychologicznie pytający ma na myśli: „Czy nie mam racji?" W efekcie powiedzenie to oznacza „Wcale nie jestem pewien, że mam rację". Może być oczywiście użyte agresywnie: „Tylko spróbuj powie- dzieć, że nie mam racji!" Jedno, czego nie może wyrażać, to przekonanie o słuszności swego zdania. U podstaw zawiera wątpliwość i obawę, jest wyrazem beznadziej- nego parole w poszukiwaniu zaginionego langue. Niewy- powiedziana nieufność dotyczy samego języka. Chodzi nie tylko o to, że tacy ludzie wątpią w to, co myślą i w co wierzą, lecz że głęboko wątpią w swą umiejęt- ność ujęcia tego w słowa. Manieryzm ów jest objawem plajty kultury. Oznacza: „Nie potrafię lub prawdopo- dobnie nie potrafię porozumieć się z tobą". A to jest autentyczne upośledzenie życiowe, nie społeczne czy ekonomiczne. Jest bardzo istotne, a przynajmniej tak czytałem, aby, mając do czynienia z prymitywnymi plemionami, wie- dzieć, jakie znaczenie ma dla nich konkretny wyraz twarzy. Niejeden szlachetny i uśmiechnięty misjonarz poniósł śmierć, gdyż nie zdawał sobie sprawy, że po- zdrawia ludzi, dla których obnażenie zębów jest jedno- znaczną oznaką wrogości. Myślę, że coś podobnego się dzieje, gdy „racjowicze" mają do czynienia z tymi, któ- rzy potrafią się obejść bez tego przeklętego słowa. Nie byłoby absurdem utrzymywać, że gdybym okrasił moje własne wypowiedzi kilkoma zwrotami „człowie- ku" i „racja", noc potoczyłaby się zupełnie odmiennym torem. Jestem jednak przekonany, że zgubne starcie, do którego doszło między nami, było starciem między kimś, kto darzy język zaufaniem i czcią, a kimś, kto języka nie lubi i się go boi. Mój grzech nie polegał przede wszyst- kim na tym, że należę do klasy średniej, że jestem intelektualistą, że mogłem się wydać człowiekiem lepiej 187 sytuowanym, niż naprawdę jestem; mój grzech polegał na tym, że żyję słowem. Bardzo szybko musiałem wydać się chłopcu osobą, która odarła go z tajemnicy — i to takiej, której samo posiadanie chciał zachować w tajemnicy. Ta dość ro- zeźlona deklaracja szacunku wobec książek; to jakże tęskne pragnienie napisania książki samemu (, Ja to bym napisał, jak to jest naprawdę" — a przecież ubóstwo tego wyrażenia ab initio negowało możliwość realizacji za- mysłu!); zawarty w całej sytuacji uderzający paradoks słowo-czyn, uprzejma pogawędka towarzysząca meto- dycznemu okradaniu domu; ta z pewnością nie do końca nieświadoma niespójność jego poglądów; odmowa, by wysłuchać, a z pozoru nawet zrozumieć, moje łagodnie wysuwane obiekcje; te przeskoki z tematu na temat... wobec tego wszystkiego spalenie mojej książki było w jego oczach symbolicznym aktem sprawiedliwości. Tak naprawdę spalony został „sprzeciw" mego pokole- nia, by wyrzec się swego rodzaju magii. Mój los został najprawdopodobniej przypieczętowany z chwilą, gdy odrzuciłem sugestię, abym ja sam o nim napisał. Potraktowałem wtedy jego życzenie jako rodzaj dandyzmu, narcyzmu, nazwycie to, jak chcecie — słowo pisane jako zwierciadło jaźni. Sądzę jednak, że w rzeczy- wistości dopraszał się — w każdym razie podświadomie — bym udostępnił mu część mej magicznej władzy... być może także nie chciał do końca uwierzyć w jej istnienie, póki nie ujrzy jej zastosowanej do siebie. W jakimś sensie ważył się na szali naprzeciw, jak to określiłem, od dawna nieżyjącego powieściopisarza; najbardziej musiał draż- nić go fakt, że ów drogocenny i nie dany mu talent użyty został wobec kolejnego nikomu nie znanego czarodzieja słowa. Wywiesiłem napis „obcym wstęp wzbroniony", „tylko dla członków", byłem dla niego w tajnym, za- mkniętym w sobie stowarzyszeniu; i to właśnie musiał, w swym odczuciu, zniszczyć. Nie mówię, że nie kryło się w tym nic więcej, lecz jestem przekonany, że tu leży sedno sprawy. Zarzut wobec nas wszystkich, starych i młodych, którzy nadal cenią sobie język i możliwości, jakie otwiera, jest, ma 188 się rozumieć, niesprawiedliwy. Większość z nas chcąc nie chcąc, uczyniła co w naszej mocy, aby słowo, jego tajemnice i jego magia, jego nauka i jego sztuka, prze- trwały. Prawdziwe postacie negatywne dramatu zupeł- nie wymykają się jednostkowej kontroli: zwycięstwo kultury obrazu, telewizja, powstanie powszechnego sy- stemu niedouczania, społeczne i polityczne (czyż który- kolwiek starożytny mistrz języka może głośniej jęczeć w grobie niż Perykles?) dzieje naszego niesubordynowa- nego stulecia i Bóg jeden wie, ile jeszcze czynników. Nie chcę się wszakże ukazywać w roli niewinnego kozła ofiarnego. Sądzę, że mój młody demon pod jednym względem miał rację. Rzeczywiście moją winą była głuchota. Z rozmysłem dałem tej relacji niejasny tytuł i nie- zrozumiałe motto. Tytuł wybrałem, wypróbowawszy go uprzednio na rozmaitych królikach doświadczalnych. Najczęściej mówiono, że Koko to jakaś udziwniona piso- wnia zastosowana zamiast bardziej typowego Coco, a ca- ły zwrot oznaczał coś w rodzaju „niegrzecznego błazna". Na pierwszym poziomie znaczeniowym mnie to zadowa- la, nie życzyłbym sobie jednak, aby wiązany był tylko z jednym z dwójki protagonistów — lub by przymiotnik odbierany był tylko w jednym ze swych znaczeń. Koko w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z cyrkowym uciesznikiem z czerwonym nosem i w rudej peruce. Jest to japońskie słowo, które oznacza właściwą postawę synowską, odpowiedni stosunek syna do ojca. Ostatnie słowo należeć będzie do mego niezrozumia- łego motta, które posłuży za wyrok zarówno na ojca, jak i syna. Jest to jakże smutno prorocze zdanie z wymarłego języka tych wysp, starokornwalrjskiego. Zbyt mowne, za mało robotne to plemię, Lecz człek bez języka postradał swą ziemię. ENIGMA Kto umie, spocząwszy, powoli mętność swą znów uczynić przejrzystą ? Tao-Te-King Najczęściej spotykany rodzaj osoby zaginionej to dorastająca dziewczyna, której depcze po piętach na- stoletni chłopiec. Większość zaginionych w tej kategorii pochodzi z domów robotniczych, niemal bez wyjątku nękanych poważnymi problemami rodzinnymi. Niewiel- ki, lecz wyraźny wzrost liczby zaginięć następuje w trze- ciej dekadzie życia, za sprawą mężów i żon, niekoniecz- nie robotników, pragnących uciec od sytuacji małżeń- skich lub rodzinnych, które już ich nie bawią. Statystyki znacząco spadają po czterdziestce; w starszym wieku przypadki autentycznych i długotrwałych zniknięć są niezwykle rzadkie, tym razem ponownie ograniczone do bardzo ubogich grup społecznych — a wewnątrz tej kategorii do osób pozbawionych bliskiej rodziny, niemal włóczęgów. Zniknięcie Johna Marcusa Fieldinga postawiło wszel- kie statystyki pod znakiem zapytania. Lat pięćdziesiąt siedem, bogaty, szczęśliwy mąż i ojciec (syn i dwie córki); członek zarządu (nie tylko na papierze) kilku firm z City; właściciel jednego z najpiękniejszych elżbietanskich dworów we wschodniej Anglii, czynnie zainteresowany prowadzeniem przyległego gospodarstwa rolnego o po- wierzchni 1800 akrów; jeden z prezesów — choć raczej tylko honoris causa — towarzystwa łowieckiego, zapalo- ny strzelec... słowem człowiek, który w skansenie ludz- kich stereotypów mógłby posłużyć za wzorcowy model swego gatunku: rzutki przedsiębiorca z City, zarazem ziemianin i (z wyjątkiem rzeczywistego tytułu) szlachcic. 193 Byłoby najzupełniej zrozumiałe, gdyby uznał, iż ta czy inna dziedzina życia pochłania mu zbyt wiele czasu... jednakże największą anomalią tej sprawy był fakt, iż Fielding pełnił także funkcję posła do parlamentu z ra- mienia Partii Konserwatywnej. Trzynastego lipca 1973 roku o godzinie 14.30 jego zaawansowana wiekiem sekretarka, panna Parsons, pa- trzyła, jak wsiada do taksówki przed swym londyńskim mieszkaniem w Knightsbridge. Udawał się na zebranie zarządu w City; później miał złapać pociąg z godziny 17.22 do dużego miasta będącego stolicą jego okręgu wyborczego. Wkrótce po przyjeździe pociągu, o 18.30 z minutami, miał odbyć „konsultację" z wyborcami. Jego lokalny agent, zaproszony na kolację, miał go potem odwieźć do domu w Tetbury Hall. Fielding, który uważał osobisty kontakt z wyborcą za najskuteczniejszy środek zaskarbiania sobie popularności przez polityka, odbywał „konsultacje" dwa razy w miesiącu. W programie tego feralnego dnia nie było zatem nic wyjątkowego. Po fakcie stwierdzono, że na zebraniu zarządu się nie pojawił. Zatelefonowano do jego mieszkania, lecz panna Parsons dostała tego popołudnia wychodne, jako że za- mierzała spędzić weekend u rodziny w Hastings. Sprzą- taczka także już poszła do domu. Fielding, który za- zwyczaj wzorowo uczęszczał na zebrania, bądź przynaj- mniej zawiadamiał o nieuniknionych absencjach, został rozgrzeszony ze swego zaniedbania i zarząd bez niego rozpoczął obrady. Pierwszą osobą, która zdała sobie sprawę, że coś jest nie w porządku, był zatem agent w okręgu wyborczym. Poseł nie wysiadł z pociągu, którym miał przyjechać. Agent wrócił do biura partii, aby zadzwonić do mieszkania Fieldinga — a następnie, gdy nikt nie podniósł słuchawki, do jego domu na prowincji. W Tetbury Hall pani Fielding nie potrafiła udzielić mu żadnych przydatnych informacji. Ostatnio rozmawiała z mężem w czwartek rano — o ile go dobrze zrozumiała, powinien być teraz właśnie tam, gdzie go najwyraźniej nie było. Nie wykluczała jednak możliwo- ści, że postanowił przyjechać samochodem z ich synem, doktorantem na Londyńskiej Akademii Ekonomicznej. 194 Syn, Peter, na początku tygodnia rozważał możliwość przyjazdu do Tetbury ze swą dziewczyną. Być może rozmawiał z ojcem w Londynie później niż ona. Agent zgodził się zadzwonić do pani Fielding ponownie za pół godziny, jeśli poseł nadal się nie pojawi. Żona oczywiście również zadzwoniła do londyńskiego mieszkania, lecz bezskutecznie, a potem do domu pan- ny Parsons. Sekretarka była już jednak w tym czasie w Hastings. Następnie pani Fielding spróbowała się czegoś dowiedzieć w mieszkaniu w Islington, które jej syn dzielił z dwoma znajomymi z LAE. Młody człowiek, który podniósł słuchawkę, nie miał pojęcia, gdzie jest Peter, lecz „sądził", że zostaje na weekend w mieście. Żona podjęła ostatni wysiłek — zadzwoniła do dziew- czyny Petera, która mieszkała w Hampstead. Znów jed- nak nikt nie podnosił słuchawki. Jak przystało na damę, w tym stadium wypadków nie popadła bez potrzeby w roztrzęsienie. Najbardziej prawdopodobne zdawało się, że jej mąż po prostu nie zdążył na pociąg i jechał następnym, a z jakiejś przyczyny nie zechciał, czy też nie zdołał, nikogo o swym opóźnieniu powiadomić. Teraz czekała, aż oddzwoni agent, Drummond. On również zakładał spóźnienie na pociąg bądź też przespanie stacji, toteż wysłał umyślnego, by oczekiwał przyjazdów następnych pociągów z obu kierunków. Jednak kiedy, zgodnie z obietnicą, oddzwonił, mógł tylko poinformować, że jego zastępca nie miał szczęścia. Panią Fielding ogarnęło spore zdziwienie i niejakie zaniepoko- jenie; przecież Marcus zawsze miał przy sobie materiały do pracy, nie byłoby żadnych problemów z ustaleniem tożsamości, nawet gdyby na skutek choroby czy wypad- ku nie mógł mówić. Prócz tego był w dobrym zdrowiu, w znakomitej, jak na jego wiek, kondycji — żadnych problemów z sercem, nic z tych rzeczy. Przelotne obawy, jakie zaczynała w tym momencie żywić pani Fielding, dotyczyły raczej jej samej, kobiety już nie tak atrakcyj- nej jak niegdyś. Należała do tego rodzaju żon, który- mi najmocniej wstrząsnął niedawny skandal małżeński Lambton-Jellicoe. Lecz i w tym względzie nie miała najmniejszych podstaw do podejrzeń. Osobisty niesmak, 195 jakiemu dał wyraz jej mąż w związku ze skandalem, wydawał się zupełnie szczery... i współmierny z ogólną pogardą, jaką żywił wobec wynaturzeń społeczeństwa przyzwalającego. Godzinę później Fielding w dalszym ciągu nie pojawił się ani w siedzibie partii, ani w Tetbury Hall. Kongrega- cja wyborców została zwolniona do domu, z przeprosina- mi; nawet nie podejrzewali, że za trzy dni przyczyna ich rozczarowania miała się znaleźć w nagłówkach gazet. Drummond zgodził się zaczekać jeszcze za biurkiem. O kolacji, tak czy inaczej nieformalnej, na którą nikt więcej nie został zaproszony, zapomniano. Jeżeli będą jakieś wiadomości, natychmiast do siebie zadzwonią; jeżeli nie będzie, zadzwonią o dziewiątej. Wtedy właś- nie pani Fielding wpadła w panikę. A jeśli Marcus za- niemógł w londyńskim mieszkaniu? Poprosiła centralę o sprawdzenie linii. Była sprawna. Zatelefonowała do różnych londyńskich znajomych, chwytając się nadziei, że w przypływie roztargnienia Marcus — choć nie był on tego rodzaju osobą — dał się zaprosić na kolację bądź do teatru. Również te indagacje spełzły na niczym: w więk- szości przypadków służba uprzejmie wyjaśniła, że dane osoby znajdują się za granicą bądź także poza miastem. Podjęła jeszcze jedną próbę dodzwonienia się do syna; teraz jednak zniknął nawet młody człowiek, który uprze- dnio odebrał telefon. Równie nieosiągalne pozostały dziewczyna Petera i panna Parsons. Zaniepokojenie pani Fielding i poczucie bezradności wzmagały się, lecz była ona osobą z natury praktyczną i przedsiębiorczą. Po- wtórnie zatelefonowała do jednego z bliższych londyń- skich znajomych — bliższych również w tym znaczeniu, że mieszkał o trzy minuty drogi od mieszkania w Knights- bridge — i poprosiła, by się tam udał i nakazał stróżowi wpuścić się do środka. Następnie zadzwoniła do stróża, by go do tego upoważnić i spytać, czy przypadkiem nie widział jej męża. Odźwierny nie mógł jej powiedzieć nic ponadto, że odkąd rozpoczął służbę o szóstej, pan Fiel- ding nie przeszedł koło recepcji. Jakieś dziesięć minut później znajomy zadzwonił z mieszkania. Nie było śladu Marcusa, lecz wszystko 196 zdawało się w najlepszym porządku. Na biurku pani Parsons znalazł kalendarz pana Fieldinga, z którego odczytał program dnia. Przedpołudnie było wolne od zajęć, lecz pani Fielding nie widziała w tym nic niezwyk- łego. Poseł miał zwyczaj przeznaczać piątkowe przed- południa na mniej pilną korespondencję. Szczęśliwie pani Fielding znała jednego z dyrektorów firmy, której zarząd miał się zebrać o godzinie trzeciej. Jej następnym posunięciem był telefon do niego; wtedy dopiero dowie- działa się, że tajemnica sięga swymi korzeniami głębiej niż spóźnienie na pociąg o 17.22; oraz że panna Parsons także (ku przerażeniu pani Fielding, która nic nie wie- działa o niewinnej podróży do Hastings) zniknęła z mie- szkania przed godziną piętnastą tego popołudnia. Uzmy- słowiła sobie teraz oczywiście, że cokolwiek się wydarzy- ło, mogło mieć swój początek już poprzedniego dnia. Marcus był w mieszkaniu o dziewiątej w czwartek rano, kiedy rozmawiała z nim osobiście; na temat późniejszych okoliczności nie wiadomo było nic pewnego. Najzupeł- niej dobitnie stało się coś bardzo niedobrego. Drummond zgodził się podjechać do Tetbury Hall, aby mogli wspólnymi siłami powziąć plan działania. Tymczasem pani Fielding zawiadomiła miejscową po- licję. Wyjaśniła, że to tylko na wszelki wypadek... lecz jeśli zechcieliby sprawdzić w londyńskich szpitalach i na pogotowiu. Wkrótce po przyjeździe Drummonda nade- szła wiadomość, że w ciągu minionych dwudziestu czte- rech godzin nie zarejestrowano nie zidentyfikowanych przypadków zgonów, obrażeń czy zawałów. Pani Fiel- ding i Drummond zaczęli rozważać inne możliwości: porwanie na tle politycznym lub coś w tym rodzaju. Fielding miał jednak przekonania łagodnie proarabskie, nie proizraelskie. Jako człowiek, który zaangażował się w Izbie Gmin w tak wiele „słusznych" spraw, nie mógł raczej stać się obiektem napaści ruchu Czarny Wrzesień czy czegoś podobnego; nie mógł również — mimo wiary w praworządność i nieugiętą politykę w Ulsterze — figurować zbyt wysoko na listach IRA. W zasadzie wszystkie z jego rzadkich przemówień w Izbie dotyczyły finansów bądź rolnictwa. 197 Drummond nadmienił, że tak czy inaczej porywacze nie zachowaliby do tej pory milczenia. Porwanie na tle innym niż polityczne jeszcze mniej wchodziło w rachu- bę — wokół było wielu znacznie bogatszych ludzi... a jeśli wchodziłby w grę okup, z pewnością ofiarą padłaby raczej któraś z dwóch córek Fieldinga, Caroline lub Francesca, ale obie przebywały za granicą. Również i w tym przypadku wystąpiono by już z warunkami. Im dłużej omawiali sprawę, tym bardziej prawdopodobna wydawała się przejściowa amnezja. Ale przecież nawet cierpiący na amnezję mają świadomość, że zapomnieli, kim są i gdzie mieszkają! Miejscowy lekarz, ściągnięty sprzed telewizora, wydał zaoczną diagnozę. Czy w zacho- waniu pana Fieldinga pojawiło się ostatnio roztargnie- nie? Jakieś zmartwienia, napięcie? Napady złości, niepo- kój? Na wszystkie pytania trzeba było udzielić odpowie- dzi przeczącej. Czy przeżył jakiś nagły wstrząs? Nie, żadnego wstrząsu. Amnezję skreślono z listy możliwości. Lekarz delikatnie zasugerował to, co już zostało zrobio- ne, czyli sprawdzenie w szpitalnych izbach przyjęć. Pani Fielding ponownie zaczęła podejrzewać, że za pogodnym horyzontem jej życia czai się jakiś czysto prywatny skandal. Jak uprzednio wyobraziła sobie nie- przytomne ciało leżące w londyńskim mieszkaniu, tak teraz widziała kolację na dwie osoby w Paryżu. Niezbyt realna zdawała się jej możliwość, że kobieca twarz w blasku świec należy do pruderyjnej pani Parsons. Tego lata pani Fielding spędziła jednak w Londynie mniej czasu niż zwykle. Lada chwila zadzwoni telefon i odezwie się głos Marcusa, przekazującego jakąś długo skrywaną prawdę o ich małżeństwie... choć zawsze zdawało się przypominać małżeństwa znajomych, może nawet lepiej im się układało niż innym parom z ich kręgu. Należało podejrzewać coś bardzo pokątnego, osobę spoza ich klasy i spoza normalnego świata — jakąś lalunię ze slumsów czy Bóg wie co. Gdzieś głęboko w duszy pani Fielding postanowiła, że nie chce już tego wieczoru prowadzić żadnych dalszych dochodzeń. Jak wszyscy porządni torysi, stawiała bardzo ostrą granicę między prywatną moralnością a publicznym skandalem. Cokol- 198 wiek człowiek uczyni, jest mniej godne potępienia niż podanie tego do publicznej wiadomości. Jakby dla potwierdzenia jej decyzji, miejscowy in- spektor policji zadzwonił, by spytać, czy może jej jeszcze w jakiś sposób pomóc. Usiłowała zbagatelizować sprawę i udawać, że nie jest zaniepokojona — prawdopodobnie wyolbrzymiała jakiś drobny incydent, poradzi sobie, przede wszystkim zaś pod żadnym pozorem nie może się o niczym dowiedzieć prasa. Tę samą taktykę przyjęła wobec Drummonda. Być może istnieje jakieś zwyczajne wyjaśnienie, telegram nie doszedł, pani Parsons zapo- mniała zadzwonić, powinni przynajmniej poczekać do rana. W tym czasie Peter sam pójdzie do mieszkania i przeszuka je bardziej starannie. Pokojowiec z Filipin odprowadził Drummonda do drzwi zaraz po jedenastej. Sekretarz zdążył już na swój własny użytek wyciągnąć pewne wnioski. On również podejrzewał jakiś skandal i w skrytości był wstrząśnię- ty — nie tylko jako członek partii. Pani Fielding zdawała mu się kobietą nadal atrakcyjną, nie mówiąc o tym, że spisywała się bez zarzutu jako żona posła. Wyrodny Peter zadzwonił nareszcie tuż po północy. Z początku nie chciał matce uwierzyć. Wyszło na jaw, że on i jego dziewczyna, Isobel, zjedli z ojcem kolację za- ledwie wczoraj, w czwartek wieczór. Wydawał się wtedy zupełnie normalny; z całą pewnością nie wspomniał ani słowem o zmianach planów na weekend. Peter wkrótce jednak podzielił obawy matki i zgodził się natychmiast pojechać na noc do mieszkania w Knightsbridge. Pani Fielding przyszło do głowy, że jeżeli jej mąż został uprowadzony, porywacze być może znają tylko ten adres i, podobnie jak ona, spędzili cały wieczór, nie mogąc się dodzwonić. Lecz kiedy Peter zatelefonował ponownie — była już za kwadrans pierwsza — mógł tylko potwierdzić to, co już powiedział poprzedni gość. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Na tacy z korespondencją na biurku pani Parsons nic nie znalazł. W sypialni ojca nie było śladów pospiesznego pakowania się do podróży, a zawar- tość toreb i walizek zgadzała się z oczekiwaniami matki 199 Petera. Na bloku papieru na biurku nie było wzmianki o telefonie do sekretarki czy do pani Fielding. Lista spraw na przyszły tydzień w kalendarzu nie odbiegała od normy, rozpoczynając się od kolejnego zebrania zarządu i lunchu w poniedziałek w południe. Pozostawała kwe- stia paszportu. Ten jednak przechowywany był zwykle w sekretarzyku w gabinecie — który był zamknięty — a jedyne klucze posiadał sam pan Fielding i panna Parsons. Matka i syn jeszcze raz omówili kwestię postawienia w stan gotowości londyńskiej policji. Ostatecznie po- stanowili zaczekać do rana, kiedy zostanie być może wyjaśniona poboczna tajemnica zniknięcia panny Par- sons. Pani Fielding spała kiepsko. Kieby zbudziła się po raz któryś z rzędu, po szóstej rano, postanowiła pojechać samochodem do Londynu. Przybyła do miasta przed dziewiątą i spędziła z Peterem pół godziny na prze- trząsaniu mieszkania w poszukiwaniu jakiejś wskazó- wki. Wszystkie ubrania jej męża zdawały się być tam, gdzie powinny, nie było najmniejszych dowodów na nagły wyjazd czy podróż. Po raz kolejny zatelefonowała pod numer domowy panny Parsons w Putney. Nikt nie podniósł słuchawki. To przeważyło szalę. Najpierw pani Fielding przeprowadziła dwie rozmo- wy przygotowawcze. Tuż przed dziesiątą zadzwoniła do prywatnego mieszkania ministra spraw wewnętrznych. Stawką było bezspornie coś więcej niż zwykła sprawa kryminalna, toteż czuła, że rozgłos jest wysoce nie- wskazany, dopóki policja nie przeprowadzi szczegółowe- go dochodzenia. Kilka minut później łowy zostały nareszcie przekaza- ne w profesjonalne ręce. Do soboty wieczór obraz sytuacji wyklarował się, choć był to w dalszym ciągu obraz wysoce enigmatyczny. Z pomocą jej sąsiadów wkrótce dotarto do panny Parsons u krewnych w Hastings. Była głęboko wstrząśnięta — pracowała u Fieldingów od niemal dwudziestu lat — i zupełnie zagubiona. Przypomniała sobie, że gdy wycho- 200 dziła poprzedniego dnia, pan Fielding spytał, czy w jego teczce znajdują się dokumenty, których potrzebuje na zebranie zarządu. Z całym przekonaniem powiedziała policji, że pan Fielding zamierzał udać się prosto pod adres przy Cheapside, gdzie odbywało się zebranie. Dzienny stróż zeznał natomiast, że nie słyszał, jaki adres podał pan poseł taksówkarzowi, lecz że w jego zachowaniu nie było nic odbiegającego od normy — tyle że „trochu mu się spieszyło". Panna Parsons natych- miast wróciła do Londynu i otworzyła sekretarzyk. Paszport leżał na swoim miejscu. Nic jej nie było wiado- mo o listach bądź telefonach z pogróżkami, o pobranych z konta dużych sumach, planach wyjazdowych. W za- chowaniu pana Fieldinga przez ostatni tydzień nie dało się zauważyć nic niepokojącego. Prywatnie, poza zasię- giem uszu pani Fielding, powiedziała nadkomisarzowi, któremu w trybie nagłym zlecono sprawę, że pomysł z inną kobietą jest „niedorzeczny". Pan Fielding to człowiek całym sercem oddany żonie i rodzinie. Przez ponad osiemnaście lat służby jako zaufana sekretarka, chlebodawca nie dał jej żadnych powodów do podejrzeń o niewierność małżeńską. Szczęśliwym trafem dzienny stróż zamienił kilka słów z taksówkarzem, nim pan Fielding zszedł na dół. Podany przez niego rysopis był na tyle precyzyjny, że już w godzinach popołudniowych kierowcę odnaleziono. Ten dostarczył zaskakującego dowodu, że amnezja jest najzupełniej wykluczona. Dokładnie pamiętał trasę i był nieugięty. Zabrał pana Fieldinga pod British Museum, nie na Cheapside. Pasażer nie odzywał się, przez całą drogę czytał — gazetę bądź dokumenty z neseseru. Kierowca nie pamiętał, czy pan Fielding wszedł za bramę muzeum, gdyż kolejny pasażer odwrócił jego uwagę, gdy tylko pan Fielding zapłacił. Odpowiedzi udzielili jednak wkrótce sami pracownicy British Museum. Kierownik szatni natychmiast przedłożył neseser — już wcześniej zauważono, że nie został odebrany w piątek przed zamknięciem. Ku zadowoleniu policji nie był zamknięty na kluczyk — i nie zawierał nic prócz egzemplarza „Timesa", dokumentów potrzebnych na zebranie zarządu 201 i korespondencji od wyborców, z którymi poseł miał się spotkać wieczorem w swym okręgu. Pani Fielding powiedziała, że jej mąż żywił pewne zainteresowanie sztuką, a nawet sporadycznie kupował jakąś grafikę czy obraz; nie wiedziała jednak zupełnie, po co miałby iść do British Museum... nawet gdyby był w tym czasie wolny od obowiązków. O ile jej wiadomo, odkąd się poznali, nigdy nie odwiedził museum. Szat- niarz, który przyjął teczkę, zdawał się jedynym pracow- nikiem museum, który w ogóle przypominał sobie pana posła. Być może po prostu przeszedł do północnego wyjścia i wsiadł w następną taksówkę. Wskazywało to trochę na zachowanie człowieka, który wie, że jest śledzony; silnie zaś sugerowało, że człowiek ów nie chce, aby wiedziano, dokąd się udaje. Policja uznała, że sprawy nie da się utrzymać w ta- jemnicy dłużej niż do niedzieli, toteż lepiej, by w ponie- działkowej prasie porannej ukazało się oficjalne oświad- czenie organów ścigania aniżeli relacje oparte na znie- kształconych pogłoskach. Najlepszą hipotezą zdawał się mimo wszystko jakiś rodzaj załamania psychicznego, a zamieszczenie zdjęcia w olbrzymim stopniu zwiększało szanse, że ktoś rozpozna zaginionego. Oczywiście poczy- niono znacznie dalej idące kroki niż zdawała sobie sprawę pani Fielding; odwołano się do pomocy służby bezpieczeństwa i wywiadu. Ponieważ jednak Fielding nigdy nie miał teki ministerialnej, nie było mowy o ta- jemnicy państwowej, o jakimś skandalu szpiegowskim. Żadna z firm, z którymi był związany, nie była podejrza- na o nielegalne praktyki — z miejsca wykluczono możli- wość skandalu finansowego. Pozostała możliwość typu Lambton-Jellicoe: pan Fielding załamał się postawiony przed groźbą szantażu. Nie było jednak żadnych danych potwierdzających tę hipotezę. Dokładnie przejrzano jego papiery; nie znaleziono żadnych tajemniczych adresów, ani złowieszczych listów. Za człowieka czystego jak łza uzna- ły go osoby, które uważały, że znają go bardzo blisko. Sprawdzono jego konto bankowe — żadnych nie wyjaś- nionych czeków, i to od kilku miesięcy, nie mówiąc już o ostatnim tygodniu przed zniknięciem. Latem przepro- 202 wadził kilka transakcji giełdowych, lecz jego maklerzy wykazali, że celem sprzedaży akcji było zawsze popra- wienie stanu posiadania. Otrzymane tym sposobem sumy zostały w całości powtórnie zainwestowane. Ostatnio nie zarządził również żadnych zmian w testamencie; już wie- le lat wcześniej zabezpieczył finansowo swoją rodzinę. W poniedziałek 16 lipca znalazł się na pierwszych stronach wszystkich dzienników. Zamieszczono omó- wienia jego kariery. Młodszy syn sędziego rejonowe- go (brat zmarł) zaraz po uzyskaniu dyplomu z wyróż- nieniem na wydziale prawa w Oksfordzie wstąpił w 1939 roku do wojska; walczył w kampanii północnoafrykań- skiej jako oficer piechoty i otrzymał Krzyż Walecznych; zapadł na leiszmaniozę trzewną i został unieruchomiony w domu; wojnę zakończył w randze podpułkownika za biurkiem Departamentu Wojny, współpracując przede wszystkim z komendanturą żandarmerii. Po wojnie za- czął odnosić sukcesy jako adwokat specjalizujący się w prawie handlowym i podatkowym, a w 1959 roku rzucił togę na rzecz polityki; później przyszły posady dyrektor- skie, życie we wschodniej Anglii, pozycja nieco na prawo od centrum w Partii Konserwatywnej. Prasa oddawała się typowym w takich razach speku- lacjom, jako że policja nie mogła na razie wykluczyć moż- liwości porwania na tle politycznym, mimo najwyraźniej nie wymuszonej decyzji, by nie wziąć udziału w zebraniu zarządu. Prawnik Fieldingów, który udzielał informacji prasie, nie chciał jednak pozostawić żadnych wątpliwo- ści, że nie ma mowy o jakichkolwiek ciemnych spraw- kach w takiej czy innej formie. Policja zaś potwierdziła, że według posiadanych przez nich informacji pan Fiel- ding jest obywatelem żyjącym w całkowitej zgodzie z prawem. Przeciwko panu Fieldingowi nigdy nie prowa- dzono żadnego dochodzenia. Zakładając, że mógł wyjechać z kraju pod innym nazwiskiem z fałszywymi dokumentami, sprawdzono lotnisko Heathrow i wszystkie główne porty morskie. Jednakże żaden z urzędników paszportowych, żadna z pracowniczek linii lotniczych czy stewardes, z którymi zdołano się skontaktować, nie przypominali sobie jego 203 twarzy. Znał trochę francuski i niemiecki, lecz zdecydo- wanie za słabo, by móc uchodzić za rodowitego miesz- kańca tych krajów — a w każdym razie pozostawienie paszportu dość jednoznacznie sugerowało, że nadal znaj- duje się na terenie Wielkiej Brytanii. Zalew informacji prasowych i telewizyjnych, te wszystkie zdjęcia posła, wywołały zwyczajowy napływ doniesień ze strony czytel- ników i telewidzów. Wszystkie doniesienia sprawdzono, wszystkie prowadziły donikąd. Wiele uwagi poświęciły sprawie również mass media zagraniczne, toteż niemoż- ności odnalezienia Fieldinga nie można było z pewnością złożyć na karb zbyt małego nagłośnienia jego zniknięcia. Jeśli nadal żył, niewątpliwie był ukrywany bądź ukrywał się. Ta druga możliwość sugerowała istnienie wspólnika; ze wszystkich osób, które uprzednio znały pana posła, żadna nie nasuwała się jednak na myśl jako wspólnik czy wspólniczka. Zlecono dyskretny nadzór nad bardziej prawdopodobnymi kandydatami, do których zaliczono pannę Parsons. Jej telefon prywatny, jak również służ- bowy, znalazły się na podsłuchu. Wszystko to jednak okazało się ślepą uliczką. Zniknięcie Fieldinga okryła chmura zawstydzenia: rządowego, policyjnego i prywat- nego. Sprawa była nie do pojęcia, a koneserzy rzeczy niewytłumaczalnych przyrównywali ją do Marie Celeste. Jednakże każda rewelacja prasowa szybko umiera, jeżeli nie żywi się nowymi odkryciami. W kilkanaście dni po ukazaniu się pierwszych wielkich nagłówków, Fleet Street na swój użytek uznała, że sprawę można odłożyć ad acta. Pani Fielding nie była jednak osobą, która krępuje się nagabywać czynniki oficjalne, bądź też brakuje jej po temu środków. Zadbała o to, by tam, gdzie to istotne, do sprawy nadal przywiązywano należytą wagę. Policja nie była równie niezależna co Fleet Street. Niestety w ich własnej opinii zrobili już jednak wszystko, co mogli. Trop. od początku niewyraźny, zacierał się; nic się nie da zrobić, póki nie pojawią się jakieś nowe informa- cje — a to, czy policja je uzyska, jest raczej kwestią 204 opatrzności niż dalszego śledztwa. Pająk uplótł już sieć tak gęstą i tak rozległą, jak to tylko było możliwe. Następny ruch należał do muchy. Tymczasem jednak trzeba było jakoś obłaskawić panią Fielding, sprawić wra- żenie, że dochodzenie znajduje się w pełnym toku. Na zebraniu w Nowym Scotland Yardzie w dniu 30 lipca postanowiono (jak należy sądzić, za odgórną zgodą) rozwiązać grupę śledczą zaangażowaną w pełnym wy- miarze godzin i sprawę przekazać w ręce jednego z młod- szych rangą funkcjonariuszy, sierżanta wydziału specjal- nego, któremu poprzednio przydzielono biurowe w zasa- dzie zadanie gromadzenia informacji na temat domnie- manych „politycznych, przyczyn zniknięcia Fieldinga. W normalnej sytuacji, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę głód informacji pani Fielding, prowadzenie śledztwa byłoby dla niego nadmierną odpowiedzialnością. Sierżant doskonale zdawał sobie sprawę, czego się od niego wyma- ga: ma robić tyle hałasu, co cały oddział policji. Nie spo- dziewano się po nim, że dokona jakichkolwiek odkryć, miał tylko dawać do zrozumienia, że nadal pilnie się idzie tro- pem licznych poszlak. Jak to powiedział koledze, był po pro- stu kozłem ofiarnym, na wypadek, gdyby minister spraw wewnętrznych zaczął wtykać nos w nie swoje sprawy. Wiedział również, że jest to dla niego forma małego sprawdzianu. Należał do rzadkich w policji absolwentów prestiżowej szkoły prywatnej, toteż był oczywiście prze- znaczony do wyższych celów, więc na próbę miał doko- nać swoistego przejścia po linie. Istnieją rodziny policyj- ne, podobnie jak wojskowe i lotnicze, jego familia już od trzeciego pokolenia zasilała szeregi stróżów porządku publicznego. Był człowiekiem postawnym i bystrym, co w połączeniu z akcentem i manierami typowymi dla klas średnich nie musiało przysporzyć mu popularności; był jednak także dyplomatą. Doskonale znał uprzedzenia, jakie jego gatunek często budzi u obdarzonych drobno- mieszczańską mentalnością średnich rang policji. Choć- by uważał tego czy tamtego inspektora za półgłówka, choćby jęczał w skrytości, że działają ściśle we- dług przepisów w sytuacjach, w których wskazane były- by czynności mniej ortodoksyjne, czy też że niektórzy 205 zwierzchnicy uciekają się do koślawego, przyprawiające- go o mdłości żargonu, aby sprawić wrażenie ludzi „wy- kształconych", bardzo usilnie starał się nie okazywać swych uczuć. Zgoda, że brzmi to nieco makiawelsko; dzięki temu był jednak dobrym detektywem. Szczególnie zdatny był do prowadzenia dochodzeń pośród wyższych warstw spo- łecznych. Jego zawód nie kłuł w oczy na milę w kasynie w Mayfair czy w luksusowej restauracji. Z łatwością mógł uchodzić za bogatego, obytego człowieka z towarzystwa, i o ile zdolność ta mogła budzić zawiść kolegów, o tyle mogła pomieszać szyki kierującym się obiegowymi opinia- mi na temat policyjnego skrzywienia zawodowego osobom z zewnątrz. Bardzo przydatne było również jego nienagan- ne pochodzenie (ojciec nadal piastował stanowisko naczel- nika policji); w sumie mógł stanowić chlubę swego zawo- du — z pewnością dlatego właśnie jemu zlecono zadanie, podczas wypełniania którego miał się zetknąć z wieloma wpływowymi ludźmi. Nazywał się Michael Jennings. Cały dzień po podjęciu przez zwierzchników tajnej de- cyzji spędził na przeglądaniu opasłych akt sprawy Fieldin- ga, a pod wieczór na swój własny użytek sporządził coś w rodzaju nieformalnego streszczenia, które nazwał Stan gry. Wyliczył wszystkie możliwości i kontrargumenty. 1. Samobójstwo. Brak zwłok. Brak skłonności, brak aktualnego powodu. 2. Morderstwo. Brak zwłok. Brak dowodów na ist- nienie prywatnych wrogów. Wrogowie polityczni przy- znaliby się publicznie. 3. Porwanie. Brak oświadczenia porywaczy. Brak powodu, dlaczego akurat Fielding. 4. Amnezja. Nie ukrywa się, lecz nie wie, gdzie jest. Lekarze mówią, że brak wcześniejszych wskazań, nie ten typ człowieka. 5. Zagrożenie życia. Brak dowodów. Wezwałby na- tychmiast policję, sądząc z jego charakteru. 6. Groźba szantażu. Brak dowodów na oszustwo lub unikanie płacenia podatków. Brak dowodów na wybryki seksualne. 206 7. Miał dość swego obecnego życia. Brak dowodów. Brak problemów finansowych łub rodzinnych. Silne poczucie społecznego obowiązku od samego początku kariery. Umysł prawniczy, brak skłonności do żartów. 8. Dobór chwili. Skorzystanie z tego, że panna Par- sons bierze wolne popołudnie (zapowiedziane dziesięć dni wcześniej) sugeruje przemyślany plan? Ale F. mógł więcej zyskać na czasie, gdyby odwołał zebranie zarządu i spotkanie z agentem — lub dał p. Parsons cały dzień wolnego. Czyli nie potrzebował więcej niż czterech godzin, zakładając, że policja zostanie wezwana przy pierwszej okazji, czyli gdy nie zjawi się na spotkaniu z wyborcami o 18.35. A zatem dawno zaplanowane? Z możliwością natychmiastowego wykonania, gdy tylko nadarzy się okazja? Sierżant napisał drugi tytuł: Śmiałe hipotezy. 9. Miłość. Jakaś nieznana dziewczyna lub kobieta. Raczej coś więcej niż seks. Z jakichś powodów społecz- nie nie do przyjęcia (mężatka, z innej klasy, kolorowa)? Sprawdzić inne zaginione osoby w tym okresie. 10. Homoseksualizm. Żadnych dowodów. 11. Paranoja. Jakaś wyimaginowana groźba. Brak dowodów we wcześniejszym zachowaniu. 12. Zmora z przeszłości. Jakiś skandal przedmał- żeński, wróg z czasów wojny lub kariery prawniczej? Brak dowodów, lecz sprawdzić. 13. Pieniądze. Chce założyć tajne konto za granicą. 14. Miłośnik polowania na lisy. Utożsamienie z lisem, zgubić sforę? Ale dlaczego? 15. Rozpad małżeństwa. Zemsta na żonie. Sprawdzić, czy nie zabawiała się na boku. 16. Kryzys religijny. Anglikanin na pokaz, bez prze- konania. Prawdopodobieństwo zerowe. 17. Jakieś pokątne sprawki „parlamentarne" za gra- nicą. Ale nie jest typem polityka zaangażowanego ani muszkietera. Silne poczucie protokołu, skonsultowałby 207 się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i przynaj- mniej poinformował oględnie żonę. Nie wchodzi w ra- chubę. 18. Syn. Czarna owca. Porozmawiać z nim jeszcze raz. 19. Kwestie praktyczne. Całkowite zniknięcie nie jest operacją dla jednej osoby. Musi mieć kryjówkę, kogoś do robienia zakupów, trzymania straży itd. 20. Musi być gdzieś jakaś poszlaka. Coś kiedyś komuś powiedział. Raczej p. Parsons niż żonie? Wypytać przyjaciół z Westminsteru i City. Po jakimś czasie sierżant podpisał swą analizę wul- garnym słowem, drukowanymi literami. Zaczął następnego tygodnia od panny Parsons. Córki, Francesca i Caroline, wróciły — w tej kolejności — z willi blisko Malagi i z jachtu w Grecji; cała rodzina znajdowała się w Tetbury Hall. Pannie Parsons powierzono pieczę nad mieszkaniem w Londynie. Sierżant przerobił z nią jeszcze raz całe przedpołudnie poprzedzające zniknięcie. Pan Fielding podyktował kilkanaście rutynowych lis- tów, po czym zajął się jakąś pracą papierkową, gdy ona przepisywała je na maszynie. Zadzwonił do swego mak- lera, poza tym, o ile jej wiadomo, do nikogo. Większość przedpołudnia spędził w salonie; nigdzie nie wychodził. Ona wyszła na niecałe pół godziny, żeby kupić kanapki w delikatesach blisko Sloane Sąuare. Wróciła zaraz po pierwszej, zrobiła kawę i zaniosła swemu chlebodawcy zamówione przez niego kanapki. Taki zaimprowizowany lunch nie był w piątki niczym niezwykłym. Nie zauważy- ła, by w zachowaniu pana Fieldinga coś się w tym czasie zmieniło. Rozmawiali o jej wyjazdach na weekendy do Hastings. Powiedział, że sam cieszy się na dwa dni wolnego, nareszcie bez gości, w Tetbury Hall. Pracowa- ła dla niego od tylu lat, że ich stosunki stały się bar- dzo nieoficjalne. Cała rodzina nazywała ją po prostu „P". Często przyjeżdżała do Tetbury Hall. Jak sądziła, 208 uważano ją już nie tyle za sekretarkę, ile za członka rodziny. Gdy przyszło do zgłębiania przeszłości pana Fieldin- ga, sierżant stwierdził, że wskazana jest duża ostrożność. „P" okazała się zaciekłą obrończynią dobrego imienia swego szefa, zarówno jako prawnika, jak i polityka. Sierżant cynicznie pomyślał w duchu, że jest wiele sposobów łamania prawa bez naruszania jego litery, szczególnie w City; a pan Fielding był wybitnie utalen- towany, by się bezpiecznie poruszać w tych mętnych wodach. Pani Parsons zaprzeczyła jednak kategorycz- nie, jakoby Fielding posiadał konto za granicą. Nie miał litości dla kombinatorów wymigujących się w ten sposób od płacenia podatków — jego pogląd na sprawę „Lon- hro", kolejny tegoroczny skandal w łonie Partii Konser- watywnej, był identyczny z poglądem premiera. Rów- nież dla niego takie poczynania stanowiły „niedopusz- czalne oblicze kapitalizmu". Lecz gdyby zechciał założyć tajne konto za granicą, delikatnie drążył sierżant, czy posiadał konieczne do tego rozeznanie? Zapytaniem tym uraził jednak sekretarską dumę. O transakcjach i zaso- bach finansowych pana Fieldinga wiedziała nie mniej od niego samego. Rzecz jest po prostu niemożliwością. Wszcząwszy rozmowę o kwestiach seksualnych, sier- żant natrafił na iście granitowy mur. Już wcześniej oświadczyła, że absolutnie nic jej na ten temat nie wiadomo i nie ma nic więcej do dodania. Pan Fielding był ostatnim człowiekiem, który pozwoliłby sobie na pokąt- ne amory. Miał na to zbyt wiele godności własnej. Jennings zmienił linię ataku. — Czy tego piątkowego przedpołudnia mówił o ko- lacji, na której był poprzedniego wieczora ze swym synem? — Wspomniał o tym. Wie, że bardzo lubię jego dzieci. — Spotkanie było udane? — Oczywiście. — Ale różnią się w poglądach politycznych? — Mój drogi młodzieńcze, jakież to ma znaczenie między ojcem i synem? Naturalnie zdarzało im się sprze- czać. Pan Fielding często na ten temat żartował. Wie- 209 dział, że to tylko przejściowa faza. Powiedział mi kiedyś, że gdy był w wieku Petera, myślał podobnie jak on. Między nami mówiąc, w 1945 roku o mało nie głosował na Partię Pracy. — Nie sugerował, że tego czwartkowego wieczoru doszło do jakichś nieporozumień, kłótni? — Wręcz przeciwnie. Powiedział, że Peter świetnie wygląda. Ze jego nowa dziewczyna jest czarująca. — I do- dała: — Myślę, że był odrobinę rozczarowany, iż nie przyjeżdżają na weekend do Tetbury. Był jednak świado- my, że jego dzieci muszą mieć własne życie. — Nie był rozczarowany, że Peter obrał taką, a nie inną drogę życiową? — Ależ skąd. Peter był znakomitym studentem. — Ale trudno powiedzieć, żeby poszedł w ślady ojca? — Wszyscy zdają się widzieć w panu Fieldingu jakie- goś wiktoriańskiego despotę. Tymczasem jest to czło- wiek o wyjątkowo szerokich horyzontach. Sierżant uśmiechnął się. — Kto to są wszyscy, panno Parsons? — W każdym razie pański zwierzchnik. Zadawał mi identyczne pytania. Sierżant próbował się podlizać; nikt nie zna pana Fieldinga lepiej, toteż panna Parsons jest dla policji najlepszym punktem wyjścia. — Oczywiście ciągle się nad tym wszystkim zastana- wiam. Nadal jednak trudno mi uwierzyć w to, co się stało. A jeśli chodzi o znalezienie przyczyny... — Może zaryzykuje pani jakąś teorię? — Znów się uśmiechnął. Spuściła oczy na złożone na podołku dłonie. Westchnę- ła. — Strasznie się zapracowywał. — Tak? — Może coś w nim... Chyba nie powinnam tego mówić. To czyste domysły. — Może jednak do czegoś dzięki temu dojdziemy. — No więc załóżmy, że coś w nim pękło. Uciekł. Jestem pewna, że w ciągu kilku dni zdałby sobie sprawę z tego, co zrobił. Z drugiej strony, stawiał sobie takie 210 wysokie wymagania. Zapewne przeczytałby wszystkie doniesienia prasowe, no i... — Tak? — Jak mówię, to tylko domysły, ale sądzę, że byłby... głęboko wstrząśnięty swym własnym postępowaniem. I nie jestem całkowicie pewna, co w tej sytuacji... — Czy chce pani powiedzieć, że mógłby popełnić samobójstwo? Najwidoczniej to właśnie chciała powiedzieć, lecz zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie wiem, po prostu nie wiem. Mam takie silne przekonanie, że to wszystko stało się nagle. Bez żadnej premedytacji. Pan Fielding gorąco wierzył w ład i po- rządek. W stosowanie się do reguł. To takie do niego niepodobne. Metoda, sposób, w jaki to zrobił. Jeżeli to zrobił. — Jednak podobne do niego, że tak doskonale mu poszło? Jeśli to było zamierzone? — Nie mógł tego zrobić z własnej woli. Będąc przy zdrowych zmysłach. To nie do pomyślenia. Przez krótką chwilę sierżant miał wrażenie, że szcze- rość panny Parsons może być maską, że gotowa jest zrobić dla pana Fieldinga wszystko, łącznie z wymyś- laniem nie kończących się kłamstw. W jej uwielbieniu dla szefa musiał być jakiś podtekst erotyczny, lecz nawet pomijając jej wiek, była osobą tak nieatrakcyjną, dość korpulentną, o koślawych ustach, w okularach i służ- bowym ubraniu sekretarki pogodzonej ze swym staro- panieństwem, że tego rodzaju podejrzenia nie wytrzy- mywały krytyki (a jeśli doszło do czegoś między panną Parsons a jej chlebodawcą w jakiejś zamierzchłej prze- szłości, zrodziłoby to raczej złośliwość, a nie tę fanatycz- ną lojalność). Podejrzenia te zabarwiły jednak nieco kolejne pytanie sierżanta. — Jak spędzał wolne wieczory w Londynie? Gdy pani Fielding była w Tetbury Hall? — Zwyczajnie. Bywał w swoim klubie. Dość lubił teatr. Bardzo często chadzał do restauracji ze znajomymi. Niekiedy spotykał się z kolegami na partyjkę brydża. — A hazard? 211 — Grywał na wyścigach Derby i Grand National, ale bardzo rzadko. Sierżant pytał dalej, ciągle szukając jakiegoś słabego punktu, czegoś wstydliwego, choćby z bardzo odległej przeszłości, lecz jego wysiłki spełzły na niczym. Wy- chodząc, miał jedynie bardzo ogólny obraz człowieka przepracowanego i mało wiarygodną hipotezę, że po chwili słabości zachował się jak przystoi na dżentelmena i popełnił harakiri. Jennings podejrzewał, że panna Parsons przedstawiła mu taką wersję wydarzeń, w jaką chciała wierzyć, a nie tę, w którą wierzyła naprawdę. Dyskretne samobójstwo było dla niej bardziej do przyję- cia niż koszmarna wizja swego szefa omamionego przez jakąś dzierlatkę czy splamionego innym haniebnym skandalem. Będąc w mieszkaniu, porozmawiał też ze sprzątacz- ką. Nie wniosła jednak nic nowego do sprawy. Nigdy nie znalazła śladów nocnej bytności obcej osoby; żadnej bielizny, plam szminki na szklance, nadliczbowych kub- ków po kawie na stole kuchennym. Pan Fielding jest dżentelmenem, powiedziała. Sierżant nie był do końca pewien, czy chodzi o to, że dżentelmen zawsze zaciera ślady, czy o to, że nie ma nic do ukrycia. Nadal opowiadał się za rozwiązaniem erotyczno-ro- mansowym, być może dlatego, że twarz pana Fieldinga na licznych zdjęciach była zawsze tak napięta (niemal zawsze bez uśmiechu), iż wyczuwało się w niej tłumioną zmysłowość. Szczupły, gładko ogolony mężczyzna wzro- stu nieco więcej niż średniego, zawsze elegancko ubrany, z pewnością nie był dla płci przeciwnej człowiekiem odpychającym. Pewnego dnia sierżant przez kilka minut sądził, że z tej pustynnej gleby trysnęła ropa. Sprawdzał wykaz pozostałych osób zaginionych podczas tego same- go weekendu. Zaskoczył go pewien szczegół dotyczą- cy sekretarki pochodzenia karaibskiego, która miesz- kała z rodzicami w Notting Hill. Fielding był człon- kiem zarządu firmy ubezpieczeniowej, a w jej londyń- skim biurze pracowała ta dziewczyna. Dziewiętnasto- latka zdawała się osobą przyzwoicie wykształconą; jej ojciec pracował w opiece społecznej. Jennings wyobraził 212 sobie proste rozwiązanie zagadki, o jakim marzy każdy detektyw: Fielding, który nie podpisałby się pod ra- sistowskim programem Enocha Powella, spotkał dziew- czynę w drodze na zebranie zarządu, dał się zaprosić na jakąś imprezę zorganizowaną w domu kultury przez jej ojca, nie oparł się jej urokowi... Jennings szybko został jednak sprowadzony na ziemię. Wystarczył jeden tele- fon, by wyszło na jaw, że dziewczynę odszukano — a do- kładnie sama się zgłosiła w kilka dni po zniknięciu. Odkryła w sobie duszę piosenkarki, toteż uciekła z czar- noskórym gitarzystą z karaibskiego klubu w Bristolu. A zatem wszystko zostało w rodzinie. Nie lepiej powiodło się Jenningsowi ze znajomymi z City i kolegami posłami — nielicznymi, którzy nie wyjechali na urlop. Finansiści szanowali Fieldinga za zmysł do interesów i wiedzę prawniczą. Politycy, podob- nie jak panna Parsons, wyraźnie pragnęli stworzyć wrażenie, że Fielding jest człowiekiem wyjątkowym — znakomity poseł z okręgu wiejskiego, rzetelny członek partii, zawsze doskonale przygotowany do wystąpień parlamentarnych, bardzo sympatyczny gość, można na nim polegać... żaden z nich nie miał zielonego pojęcia, co mogło się zdarzyć. Nie przypominali sobie żadnych wcześniejszych oznak załamania psychicznego. Jen- nings w dalszym ciągu nie otrzymał żadnych istotnych wskazówek psychologicznych. Tylko jeden z posłów wyłamał się z głośnego chóru pochwał — niezależny w swych parlamentarnych po- czynaniach laburzysta, który rok wcześniej wraz z Fiel- dingiem wziął udział w pozapartyjnej inicjatywie usta- wodawczej. Podczas wspólnej pracy wytworzyła się między nimi pewna zażyłość, przynajmniej na terenie Izby. Twierdził, że nic nie wie o życiu prywatnym Fieldinga i nie zna przyczyny, dla której „zwiał"; później dodał jednak, że „to się jakoś trzyma kupy". Sierżant spytał, dlaczego. — W ścisłej tajemnicy. — Oczywiście, panie pośle. — Wie pan, jak to jest. Nie umiał sobie pofolgować. Cicha woda, te sprawy. W końcu coś puściło. 213 — Nie do końca za panem nadążam, panie pośle. — Eee tam, nie zalewaj pan. W pana pracy musi pan wiedzieć, że nikt nie jest doskonały. A w każdym razie w taki sposób, jak nasz kochany pan Fielding. — Roz- winął swą myśl: — Torysi to albo idealiści naiwniacy, albo samolubne buce. On chciał być jednym i drugim. Bogaty facet, który ciągle węszy za pieniędzmi, i podpora społeczeństwa. Nie idzie w parze. Nie te czasy. A on nie był aż taki głupi, żeby o tym nie wiedzieć. — Poseł zapytał sierżanta ironicznie: — Myślał pan sobie kiedyś, czemu go tu niezbyt lubili? — Nie zdawałem sobie z tego sprawy, panie pośle. — Wybory w swoim okręgu wygrywał w cuglach. Świetny układ ze starszyzną. Ale tu liczą się inne rzeczy, mój synu. Izba Gmin jest jak zwierzę. Albo umiesz je oswoić, albo nie. Nasz przyjaciel nie umiał. Przyznał mi się kiedyś do tego. A oni wszyscy o tym wiedzieli. — Na czym polegała ta nieumiejętność przystosowa- nia się, panie pośle? Laburzysta rozłożył ręce. — Czy ja wiem, był jakiś taki po staroświecku sztywny, wyniosły. Zachowywał się jak dobrze wychowany cwaniak. Albo wybitny doradca podatkowy. — Czy sugeruje pan, że, nieładnie mówiąc, odbiło mu? — Może odbiło mu w innym znaczeniu. Postanowił wykonać pierwszy dobry wygłup w swoim życiu. Jennings uśmiechnął się i zagrał naiwnego. — Chciałbym pana dobrze zrozumieć, panie pośle. Czy sądzi pan, że był rozczarowany polityką konser- watystów? Laburzysta prychnął z rozbawieniem. — To by było jak na niego zbyt ludzkie uczucie. Powiedziałbym, że znudzony. Całym tym bajzlem. Par- lamentem, finansjerą, zabawą w dobroczyńcę ludku bożego. Miał dość. Ja tam mu życzę wszystkiego najlep- szego. I niechaj inni idą za jego przykładem. — Z całym szacunkiem, panie pośle, nikt z jego rodziny czy bliskich przyjaciół tego nie zauważył. Laburzysta uśmiechnął się. — A to ci heca. 214 — Są w to wtajemniczeni? Laburzysta odchylił nieco głowę na bok i mrugnął okiem. — No i całkiem przystojny facet. — Cherchez la femmel — Coś w tym jest. Gdyby szło o zakład, postawiłbym na kobitkę. Ale nic nie wiem, tylko zgaduję. Rzeczywiście zgadywał. Nie miał żadnych dowodów. Jako poseł był dużo bardziej znaną postacią niż Fielding, płomiennym oratorem i zawodowym pogromcą tory- sów — trudno było spodziewać się w nim bezstronności. Zasugerował jednak, że Fielding żywił pewne nie za- spokojone ambicje. A wrogowie widzą czasem więcej niż przyjaciele. Następnie Jennings spotkał się z osobą, którą za- klasyfikował jako teoretycznie koronnego świadka — chociażby dlatego, że również sprawiał wrażenie wroga, choć można się było spodziewać w nim przyjaciela. Cho- dzi o syna Fieldinga, Petera. Sierżant uzyskał dostęp do kartoteki, która oficjalnie nie istnieje. Informacji na temat Petera było tam niewiele, właściwie nic, poza tym, że jest synem posła Fieldinga. Postawiono mu diagnozę „zbliżonego do kręgów NL (Nowej Lewicy) z przyczyn bardziej emocjonalnych niż intelektualnych, stosunko- wo niegroźny". Słowa „koniunkturalny lewak?", któ- rymi kończyła się krótka nota, odznaczały się praw- dziwie marksistowską pogardliwością, paradoksalną ce- chą ludzi tak żarliwie oddanych sprawie walki z socja- lizmem, że gotowi są dla niej szpiegować (czyli wczuwać się w rolę sprzymierzeńców sprawy, której nienawidzą). Sierżant spotkał się z Peterem w mieszkaniu w Knights- bridge. Syn odziedziczył po ojcu nieco urody i ewidentną niechęć do uśmiechania się. Dość nachalnie dawał do zrozumienia, jak bardzo gardzi luksusowym wystrojem mieszkania oraz że chciałby mieć już wreszcie z głowy to nieustanne wałkowanie wciąż tej samej sprawy. Sam Jennings nie interesował się zbytnio polityką. Podobnie jak jego ojciec, podzielał ogólny pogląd, że policji lepiej się powodzi za konserwatystów i jak naj- gorzej myślał o Wilsonie. Lecz niewiele bardziej podobał 215 mu się Heath. Obie partie były mu właściwie równie obojętne, nienawidził natomiast panującej w polityce atmosfery nieuczciwości, nieustannych kłamstw, wiecz- nego tuszowania skandali, małodusznych intryg. Nie- zupełnie jednak był faszystowskim pałkarzem, za które- go, jak szybko wyczuł, brał go Peter. Miał poczucie obowiązku, stosowania się do reguł, sprawiedliwości, choć w jego przypadku nigdy nie zostało ono poddane rzeczywistej próbie; zdecydowaną niechęć żywił nato- miast do fizycznej strony pracy policji, przypadków jawnej brutalności, które znał ze słyszenia, a parę razy widział na własne oczy. Uważał, że życie jest w istocie grą, w którą gra się przede wszystkim na własny ra- chunek, a jedynie marginesowo z poczucia obowiązku. To, że stał po stronie prawa, należało do reguł gry, nie było nakazem moralnym. Dlatego też zapałał natychmia- stową niechęcią do Petera nie z przyczyn politycznych, ale dlatego, że widział w nim gracza łamiącego reguły, przede wszystkim społeczne... tak jak paradoksalnie nienawidzi się zawodnika drużyny przeciwnej, który w nieuczciwy sposób znajdzie się przy piłce, a potem nie umie tego wykorzystać. Dla Jenningsa Peter był typo- wym lewackim bufonem. Inspektor nie odróżniał naby- tej lewicowej pogardy wobec policji od wrodzonej pogar- dy klasowej. Widział po prostu pogardę, lecz w prze- ciwieństwie do stojącego naprzeciw młodego człowieka umiał skrywać takie uczucia. Pomysł wspólnej czwartkowej kolacji zrodził się zu- pełnie spontanicznie. Peter zadzwonił do ojca koło szóstej, aby zapowiedzieć, że jednak nie przyjedzie na weekend do Tetbury. Ojciec zaproponował, żeby umówili się w jakimś lokalu na mieście, niech weźmie ze sobą Isobel. Fielding chciał wcześnie pójść spać, więc nie zajmie synowi zbyt wiele czasu. Zabrali go do nowej restauracji tureckiej przy Charlotte Street. Lubił „powłóczyć się" z nimi od czasu do czasu po tych egzotycznych knajp- kach, nie był to nowy pomysł. Zdawał się najzupełniej normalny — „odstawił swój zwykły numer światowca o nienagannych manierach". Spory polityczne zarzu- cili „dawno temu". Rozmawiali o sprawach rodzinnych. 216 O Watergate. Ojciec powtórzył argument „Timesa" na temat Nixona (że jego zaoczne odwołanie ze stanowiska było nieuczciwe), lecz nie próbował poważnie wystąpić w obronie administracji z Białego Domu. Isobel mówiła o swojej siostrze, która wyszła za Francuza namierzają- cego się na karierę filmowca, póki co bez środków do życia, i spodziewała się wkrótce dziecka. Straszliwa perspektywa odcięcia od macierzy za Kanałem rozbawi- ła Fieldinga. Nie rozmawiali o niczym poważnie, abso- lutnie nic nie wskazywało na to, że następnego dnia może zdarzyć się taka afera. Wyszli razem około dziesiątej. Ojciec znalazł taksówkę (i wrócił prosto do domu, jak zaświadczył przy innej okazji nocny stróż), a oni poszli na nocny seans do kina przy Oxford Street. Gdy mówili sobie dobranoc, nic nie mówiło, że jest to ostatnie pożegnanie. — Czy sądzi pan, że kiedykolwiek zdołał pan ojca przekonać? W czasach, gdy jeszcze się pan z nim spierał? — Nie. — Nigdy nie wydawał się chwiać w swych poglą- dach? Mieć dość polityki? — Choć zda się to panu niewiarygodne, nigdy. — Ale wiedział, że pan gardzi polityką? — Jestem tylko jego synem. — Jego jedynym synem. — Dałem sobie spokój. Nie było sensu. Po prostu dołożyliśmy jeszcze jedno tabu. — Jakie obowiązywały inne tabu? — Długo by wyliczać. — Zatoczył wzrokiem po poko- ju. — Nie mówiło się o niczym, co w jakikolwiek sposób dotykałoby rzeczywistości. — Czy pan nie odziedziczył tego po nim razem z wszyst- kim innym? — To się jeszcze zobaczy. — Dodał: — Czy będę miał ochotę. — Czy seks również stanowił tabu? — Który aspekt? — Czy ojciec znał naturę pańskiego związku z panną Dodgson? — No taki głupi to chyba nie jest. 217 — Nie chciałem pana urazić. Zmierzam do tego, czy sądzi pan, że panu zazdrościł? — Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. — A jakie pan odniósł wrażenie? — Lubił ją. Mimo że pochodziła z ciut za niskich sfer. Ale mówiąc tabu, nie miałem na myśli, że spodziewał się, by jego syn... Sierżant podniósł dłoń. — Przepraszam. Niezupełnie mnie pan rozumie. Chcę wiedzieć, czy mógł mieć ochotę na kobiety w jej wieku. Peter wlepił wzrok w inspektora, po czym w swoje rozstawione stopy. — Brakowało mu do tego odwagi. I wyobraźni. — A może potrzeby? Małżeństwo pańskich rodziców było, jak mi dano do zrozumienia, bardzo udane. — Czyli sugeruje pan, że nie było? — Nie, proszę pana. Po prostu pytam. Peter znów wlepił w niego wzrok na dłuższą chwilę, po czym wstał i podszedł do okna. — No więc tak. Pewnie pan nie zna świata, w którym zostałem wychowany. W każdym razie jego naczelną zasadą jest nigdy, ale to nigdy nie okazywać, co się naprawdę czuje. Na oko moja matka i ojciec byli ze sobą szczęśliwi. Ale tak naprawdę nie wiem. Zupełnie moż- liwe, że od lat robili sobie awantury, gdy nikt nie widział. Nie sądzę, żeby tak było, ale szczerze panu powiem, że nie wiem. Bo taki jest świat, w którym żyją i w którym ja muszę żyć, gdy z nimi jestem. Czyste udawactwo, racja? Dopiero gdy ziemia rozstąpi się pod nogami, prawda wy- łazi na wierzch. — Odwrócił się od okna. — Nie ma pan po co pytać mnie o ojca. Mógłby mi pan powiedzieć o nim cokolwiek, a ja nie potrafiłbym przysiąc, że to niepraw- da. Myślę, że naprawdę był taki, na jakiego wyglądał. Ale właśnie dlatego, że taki jest... po prostu nie wiem. Sierżant pozwolił wybrzmieć ciszy. — Patrząc wstecz, czy sądzi pan, że przez cały ten wieczór udawał? — Na miłość boską, przecież nie prowadziłem śledz- twa. Nie zastanawiałem się nad tym. — Pańska matka zażądała u wysoko postawionych 218 osób, abyśmy kontynuowali dochodzenie. A my nie ma- my prawie żadnych poszlak. Peter Fielding wziął głęboki wdech. — Dobra. — Życie jako ciągłe udawanie, czy pana zdaniem ojciec miał tego świadomość? — Może w pewnych sytuacjach towarzyskich. Ci wszyscy straszni nudziarze, z którymi musiał się zada- wać. Rozmowy o niczym. Ale nawet to z reguły zdawało mu się podobać. — Nigdy nie sugerował, że nie chce tego w swym życiu? — Stracić ludzi, którzy mogą się przydać? Chyba pan żartuje. — Czy kiedykolwiek zdawał się rozczarowany, że nie zaszedł wyżej w swej karierze politycznej? — Tabu. — Coś takiego zasugerował znajomemu z Izby Gmin. — Nie powiedziałem, że to niemożliwe. Miał zwy- czaj powtarzać gadkę, że szeregowi posłowie stanowią kręgosłup systemu parlamentarnego. Nigdy tego nie kupiłem. — Wrócił od okna i usiadł naprzeciw sier- żanta. — Nie może pan tego zrozumieć. Z mojego punktu widzenia przez całe życie było tak samo, ciągle wkła- dał maski. Na wiec przedwyborczy. Na spotkanie z wpły- wowymi ludźmi, od których coś chciał. Na wyjście do pubu ze starymi kumplami. Na życie rodzinne. Pyta mnie pan o aktora, którego widziałem tylko na scenie. Nie wiem. — Nie ma pan żadnej teorii na temat tej ostatniej maski? — Mogę mu tylko pogratulować, jeśli ją ciepnął w kąt i poszedł od tego w diabły. — Ale nie sądzi pan, że to zrobił? — Prawdopodobieństwo statystyczne wynosi tyle, co cały establishment brytyjski do jednego. Nie stawiałbym na to. Na pana miejscu. — Jak sądzę, pańska matka ma na ten temat odmien- ny pogląd? — Moja matka nie ma poglądów. Chce tylko za- chować twarz. 219 — Mogę pana spytać, czy pańskie siostry podzielają pańskie poglądy polityczne? — Tylko jedna czerwona owca w rodzinie. Sierżant uśmiechnął się blado. Zadawał dalsze pyta- nia i otrzymywał te same odpowiedzi, na poły poirytowa- ne, na poły obojętne — tak jakby osobisty stosunek odpowiadającego był istotniejszy niż znalezienie roz- wiązania zagadki. Jennings był wystarczająco bystry, by dostrzec, że coś się przed nim ukrywa, podejrzewał niepokój o losy ojca, jakiś sentyment, do którego Peter nie chciał się przyznać. Domyślał się, że Peter jest roz- darty. Chce tego, co najbardziej odpowiadałoby jego rze- komo wyzwolonej osobie — aby udawane życie zawaliło się z hukiem, jednocześnie zaś życzy sobie, żeby wszyst- ko potoczyło się dawnym torem. Jeśli, jak sądził Jennings, Peter tylko przejściowo lewicował, rzucenie się przez ojca w otchłań nawet jeśli nie politycznego, to osobistego radykalizmu musiało być dla niego paradoksalnie niemi- łe. Tak jakby stary powiedział mu: jeśli chcesz naprawdę napluć światu w twarz, to ja ci pokażę, jak się to robi. Gdy sierżant wstał do wyjścia, wspomniał, że prag- nąłby zobaczyć się z dziewczyną Petera, Isobel Dodgson, po jej powrocie do Londynu. Kilkanaście dni po znik- nięciu Fieldinga wyjechała do Paryża. Nie było w tym nic podejrzanego. Siostra spodziewała się wkrótce dziecka, a.odwiedziny były, zdaje się, dawno uzgodnione. Mimo to — inny inspektor również miał marzenie o genialnym rozwiązaniu zagadki — panna Dodgson i poczynania dość pstrokatej zbieraniny jej francuskich kuzynów znaj- dowały się od kilku dni pod obserwacją — okazały się monotonne i nie budzące zastrzeżeń. Peter Fielding nie potrafił sprecyzować, kiedy Isobel wróci. Może do- piero za tydzień, kiedy skończy się jej urlop w wydaw- nictwie. — Nie powie panu nic, czego już pan przynajmniej dziesięć razy nie słyszał. — Nie zajmę jej dużo czasu. A zatem Jennings znów odszedł z niczym, jeśli nie liczyć możliwości nie rozwiązanego kompleksu Edypa. Następnie udał się do Tetbury Hall, lecz rzuciwszy 220 okiem na okazały dwór, najpierw złożył wizytę kilku sąsiadom. Przedstawiono mu tam zupełnie odmienny i zadziwiająco zgodny obraz sprawy: zdarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego (choć nieokreślonego). Znów słyszał wyłącznie peany na temat ofiary, jakby każde prowincjonalne serce nosiło w sobie dewizę De mortuis nil... Fielding był wielkim miłośnikiem polowania ze sforą (któremu to zajęciu, z racji swych obowiązków, oczywiście rzadko się oddawał), a dla wioski zrobił „tyle dobrego", cieszył się taką popularnością (w przeciwień- stwie do poprzedniego posła). Sierżant tłumaczył, że morderstwo polityczne, na które nie ma żadnych dowo- dów, nie mówiąc już o zwłokach, nie jest ani morder- stwem, ani politycznym, lecz odniósł wrażenie, że dla słuchaczy był przykładem godnej pożałowania igno- rancji, jak brutalna jest współczesna rzeczywistość wiel- kiego miasta. Nie znalazł nikogo, kto potrafiłby choć na chwilę uwierzyć, że Fielding dobrowolnie porzucił świat, w którym miał się wkrótce zacząć sezon myśliwski. Tylko jedna osoba miała nieco odmienne zdanie o Fieldingu, a był nią młody człowiek w tweedowym garniturze, który zarządzał jego gospodarstwem. Był to świat całkowicie Jenningsowi nie znany, lecz lakonicz- ność i konkretność trzydziestoletniego zarządcy spodoba- ły mu się. Wyczuł podobieństwo do swych własnych od- czuć dotyczących Fieldinga — pomieszanie irytacji i sza- cunku. U zarządcy irytacja rodziła się ze świadomości, że w niedostatecznym stopniu jest sobie panem. Fielding żądał, by „wszystko z nim omawiać", a każda decyzja miała być podejmowana „na podstawie rachunku ekono- micznego" — zarządca dziwił się czasem, że nie został na ten cel zakupiony komputer. Przyznał jednak, że pracu- jąc w ciągłym napięciu, aby uniknąć błędu, dużo się nauczył. Naciskany w sprawie charakteru Fieldinga, określił go jako „poszufladkowanego", zawierającego w sobie dwóch ludzi. Jeden z nich okazywał bezwzględ- ność w prowadzeniu gospodarstwa pod kątem jak naj- większego zysku; drugi był „bardzo sympatyczny, wyro- zumiały, bez śladu snobizmu". Zaledwie dwa tygodnie przed „numerem z czapką niewidką" odbyli poważną 221 rozmowę na temat przyszłych działań. Nie było żadnych oznak, że właściciel wie, iż nigdy nie zobaczy realizacji podjętych wtedy decyzji. Na koniec Jennings spytał dyskretnie o panią Fielding — czy dawała mężowi powody do zazdrości. — Nie ma mowy. W każdym razie nie tutaj. W dzie- sięć minut rozeszłoby się po całej wsi. Spotkawszy się z panią Fielding, sierżant także uznał, że nie ma mowy. Choć nie ufał Peterowi, musiał oddać mu sprawiedliwość, że w przytyku na temat zachowania twarzy kryło się dużo prawdy. Pani domu taktownie wyjaśniono, że Jennings, mimo swej obecnej rangi, jest .jednym z naszych najlepszych ludzi", bardzo obiecują- cym detektywem, który od samego początku pracował nad sprawą w pełnym wymiarze godzin. Przywołał ma- niery wyniesione ze szkoły prywatnej, dał do zrozumie- nia, że czuje się swobodnie w kontaktach z ludźmi z jej sfery, że cieszy się z okazji poznania jej osobiście. Opowiedziawszy jej co nieco o swych dotychczaso- wych ustaleniach, przedstawił teorie wysunięte przez panią Parsons i posła laburzystę, nie zdradzając jednak ich autorstwa. Pomysł, że jej mąż zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, po czym popełnił samobójstwo, lub też ze wstydu pozostał w ukryciu, pani Fielding uznała za niedorzeczny. Jedyne, co leżałoby mu na sercu, to jak najszybciej położyć kres zmartwieniu i kłopotom, jakie wywołał. Przyznała, że nieunikniony rozgłos mógł wy- rządzić niepowetowane szkody jego karierze politycz- nej — ale przecież „w jego życiu były ważniejsze rzeczy niż polityka". Stanowczo odrzuciła jednak możliwość, że polityka przyniosła mu rozczarowanie. Wcale nie był romantycz- nym marzycielem, już dawno pogodził się z faktem, że z braku ślepej determinacji i innych specjalnych uzdolnień nie stanowi dobrego materiału na ministra. Nie najlepiej sprawdzał się w parlamentarnych pyskówkach, a prócz tego zbyt dużo czasu poświęcił innym sferom swego życia, aby spodziewać się nominacji na stanowisko rzą- dowe. Ujawniła, że Marcus żywił tak skromne ambicje, czy też był na tyle realistyczny, że poważnie rozważał 222 zrzeczenie się mandatu przed kolejnymi wyborami. Upierała się jednak, że powodem nie było rozczarowanie, lecz odczucie, że już swoje dokonał. Sierżant nie spierał się. Spytał panią Fielding, czy i ona ukuła jakąś teorię w ciągu minionych dwóch tygodni. — Nie mówiło się w zasadzie o niczym innym, lecz... — Wykonała pełen gracji i chyba dobrze wyćwiczony gest bezradności. — Czy czuje pani przynajmniej, że jeszcze żyje? — Dodał szybko: — Z pewnością pani czuje. — Sierżancie, jestem w zupełnej rozterce. W jednej chwili spodziewam się, że wejdzie przez te drzwi, w na- stępnej... — Powtórzyła gest. — Jeśli się ukrywa, czy umie zadbać o siebie? Umie na przykład gotować? Uśmiechnęła się blado. — Przy naszym trybie życia człowiek nie uczy się takich rzeczy, jak pan sobie z pewnością zdaje spra- wę. Był jednak na wojnie. Wtedy niewątpliwie po- trafił zadbać o siebie. Kiedy okoliczności go do tego zmuszały. — Żadne nowe nazwisko nie przyszło pani do gło- wy, może ktoś z odległej przeszłości? Kto dałby się namówić, by go ukrywać? — Nie — powiedziała. — Wiem, że niezręcznie pa- nu pytać, więc sama panu powiem, że teoria innej kobiety nie wchodzi w rachubę. Było zupełnie obce jego naturze cokolwiek przede mną ukrywać. Natural- nie, powiedzmy to sobie, mógł się zakochać. Nigdy jednak nie ukrywałby tego przede mną, jeżeli rzeczy- wiście tak by było. Jennings skinął głową. — Przyjęliśmy takie samo założenie, pani Fielding. Nie miałem nawet zamiaru pani o to pytać. Mimo to dziękuję pani. — I spytał: — Żadnych znajomych, powie- dzmy, z willą za granicą? — Naturalnie, że mamy znajomych z domami za granicą. Z pewnością zna pan już wszystkie nazwiska. Nie mogę jednak uwierzyć, że mogliby zrobić coś takiego mnie i dzieciom. To po prostu niemożliwe. 223 — Czy córki pani mogłyby mi udzielić jakichś wska- zówek? — Obawiam się, że nie. Lecz jeśli chce pan je o coś spytać, są tutaj. — Może później? — Spróbował obłaskawić ją uśmie- chem. — Jest jeszcze jedna delikatna sprawa. Naprawdę bardzo mi przykro... Pani domu rozłożyła dłonie w geście przyzwolenia—do- browolna męczennica, nie wolno uchylać się od obowiązku. — Usiłuję zbudować obraz psychologiczny pani mę- ża. Rozmawiałem już o tym z pani synem w Londynie. Spytałem, czy jego poglądy polityczne nie były dla ojca wielkim rozczarowaniem. — I co odpowiedział? — Byłbym bardzo wdzięczny, gdybym najpierw usłyszał pani zdanie. Wzruszyła ramionami, jakby cała sprawa była odrobi- nę absurdalna, wcale nie „delikatna". — Właściwie można mu mieć za złe tylko tyle, że nie myśli za siebie, a jedynie... wie pan, co mam na myśli. — Można jednak mówić o rozczarowaniu? — Na początku mężowi było naturalnie trochę przy- kro. Mnie również. Ale cóż, doszliśmy do zgody, że się różnimy. Doskonale przy tym wie, że pod każdym innym względem jesteśmy z niego bardzo dumni. — A zatem obraz kogoś, kto bardzo ciężko pracował, by zbudować bardzo piękny świat i stwierdził, że jego syn i dziedzic nie chce tego świata, byłby nieprawdziwy? Żachnęła się. — Kiedy Peter wcale nie odrzuca tego świata. Uwiel- bia ten dom. Nasze życie w nim. Cokolwiek by mówił. — Uśmiechnęła się z wyraźnym chłodem. — Uważam, że ten trop zaprowadzi pana na zupełne manowce, sierżan- cie. Najgorsze mamy już dawno za sobą. Prócz tego są jeszcze nasze dwie córki. Nie wolno o tym zapominać. — I dodała: — Zostawiwszy na boku sprawę niewinnego flirtu Petera z Karolem Marksem, naprawdę byliśmy obrzydliwie szczęśliwą rodziną. Sierżant zaczął odnosić podobne wrażenie, co pod- czas rozmowy z panną Parsons: pani domu wcale nie 224 pragnie wyjaśnienia zagadki. Znalazł się w jej domu wyłącznie na skutek jej nalegań, by kontynuować śledz- two. Przypuszczał jednak, że uczyniła to bardziej na po- kaz niż z rozpaczliwej potrzeby odkrycia prawdy. Pytał dalej i nic się nie dowiedział. Chwilami wyglądało, jakby wręcz wiedziała, gdzie znajduje się jej mąż, lecz z jakie- goś powodu kryła go. Sierżant doznał nagłego olśnienia nie uzasadnionego niczym prócz złości, podobnie jak podejrzenia pani Fielding w pierwszą noc po zniknięciu męża, że zamiast urządzać sobie uprzejme pogadusz- ki w salonie, powinien przeprowadzić rewizję Tetbury Hall, z nakazem w dłoni. Aby dokonać takiej zbrodni, pani Fielding musiałaby jednak być kimś zupełnie in- nym, niż wskazywało całe jej zachowanie i otoczenie... a była kobietą silnie zespoloną ze swą życiową rolą i pozycją społeczną, kobietą doskonale opanowaną i do- skonale pozbawioną wyobraźni. Sierżant wyczuwał także mocno urażoną próżność. Odium częściowo spadało na nią i coś w głębi jej duszy silnie się temu sprzeciwiało. Sierżant wolałby, żeby wyraziła ten sprzeciw otwarcie. Krótko widział się z córkami. Wystąpiły równie zwar- tym frontem. Tato robił czasem wrażenie zmęczonego, pracował niesamowicie ciężko. Ale był z niego genialny ojciec. Młodsza z córek, Caroline, która wojażowała jachtem w Grecji, gdy zdarzenie miało miejsce, nie- chcący dodała jeszcze jeden punkt widzenia, z którego można było spojrzeć na jej ojca. Uważała, że mało kto, „nawet mama", zdawał sobie sprawę, jak wiele znaczyło dla taty życie na wsi i gospodarstwo — wszędzie tak wściubiał nos, że Tony (zarządca) dostawał szału. Ale tata robił to nie dlatego, że chciał się mieszać do nie swoich spraw, tylko po prostu kochał to gospodarstwo, tato „tak jakby chciał być na miejscu Tony'ego". Dlaczego zatem nie zrezygnował z życia w Londynie? Caroline nie wie- działa. Sądziła, że był człowiekiem bardziej skompliko- wanym, „niż my wszyscy myśleliśmy". Wysunęła nawet najbardziej nieprawdopodobną hipotezę ze wszystkich dotychczasowych. — Słyszał pan o górze Atos? W Grecji? — Sierżant potrząsnął głową. — Przepływaliśmy koło niej. Jest 225 jakby zarezerwowana dla klasztorów. Są tylko mnisi. Sami mężczyźni. Nie wolno nawet trzymać kur i krów. Wiem, że to brzmi niepoważnie, ale może potrzebował jakiegoś miejsca w tym guście, gdzie mógłby być przez jakiś czas sam. Gdy jednak przyszło do dowodów, że tato żywił tęsknotę za odludnym schronieniem, obie dziewczyny okazały się równie bezradne jak cała reszta. W tym, co ich brat uważał za hipokryzję, one widziały raczej poczucie obowiązku i altruizm. Kilka minut później pani Fielding podziękowała sier- żantowi za jego zachody i, choć było już wpół do pierw- szej, nie zaprosiła go do stołu. Wrócił do Londynu z po- czuciem, najzupełniej słusznym, że równie dobrze mógł był wcale nie wyjeżdżać. Zaczynał mieć dość całej tej cholernej sprawy. Nie spotkał się jeszcze ze wszystkimi ludźmi, których miał na liście, ale zupełnie się nie spodziewał, że w jakikolwiek sposób uzupełnią ogólny obraz, jak na razie bardzo mglisty. Wiedział, że wyzwanie szybko zamienia się w porażkę i że niebawem rzecz polegać będzie na unikaniu zbędnej pracy, a nie wyszukiwaniu nowych możliwości. Jednym z tropów, który sierżant miał wszel- kie powody skreślić ze swej listy, była Isobel Dodgson, dziewczyna Petera. Już podczas wstępnego dochodzenia złożyła komu innemu szczegółowe zeznania i nic istot- nego nie powiedziała. Zachował jednak w pamięci pewną zasłyszaną na jej temat w Scotland Yardzie plotkę. Poza tym ładna dziewczyna to ładna dziewczyna, nawet jeśli nic nie wie. Caroline i Francesca nie okazały się godne swych pięknych imion. Wróciła z Paryża piętnastego sierpnia, w środku jednego z najgorętszych tygodni od wielu lat. Sierżant wysłał wcześniej krótki list z prośbą o skontaktowa- nie się z nim zaraz po powrocie, toteż zadzwoniła na- stępnego dnia rano, w nieznośnie parny czwartek. Umó- wił się z nią na spotkanie w Hampstead po południu. Rozmawiała z nim konkretnie i obojętnie. Nic nie wie, nie 226 widzi większego sensu się spotykać. Nalegał jednak, choć założył, że omówiła już sprawę z Peterem i zachowuje się zgodnie z jego wskazówkami. Od razu mu się spodobała, w drzwiach domu przy Willow Road. Wyglądała na nieco zaskoczoną, jakby pomylił adres, choć zadzwonił do jej mieszkania dokład- nie o umówionej godzinie. Może spodziewała się kogoś w mundurze, tak jak on spodziewał się kogoś bardziej pewnego siebie. — Sierżant Mikę Jennings. Glina. — Ach tak, przepraszam. Dziewczyna dość niska, ruchliwa, owalna twarz, cie- mne brązowe oczy, czarne włosy; prosta biała sukienka w niebieskie pasy, aż po kostki, białe sandały na nagich stopach... ale nie tylko to zaważyło. Natychmiast odebrał ją jako kogoś żywego, podczas gdy wszyscy inni byli martwi bądź grali martwych; jako kogoś, kto żyje teraź- niejszością, nie przeszłością; kto, ku zaskoczeniu sierżan- ta, nie jest wcale podobny do Petera. Uśmiechnęła się i gestem głowy pokazała na zewnątrz. — Czy moglibyśmy pójść do parku? W moim pokoju jest straszny zaduch. — Dobrze. — Wezmę tylko klucze. Wyszedł i zaczekał na chodniku. Nie było słońca, tylko opar upału, mgiełka zastałego powietrza. Zdjął granatową kurtkę i przełożył sobie przez ramię. Zeszła na dół z torebką w dłoni; kolejna wymiana ostrożnych uśmiechów. — Jest pani dzisiaj pierwszą osobą, która wygląda na chłodną. — Naprawdę? Zwykła iluzja. Podeszli do góry do East Heath Road, potem na drugą stronę, po czym zeszli trawnikiem w stronę jeziorek. Miała wolne jeszcze do poniedziałku. W wydawnictwie była człowiekiem od wszystkiego. Wiedział o niej więcej, niż zdawała sobie sprawę, gdyż przejrzał wszystko, co na jej temat zebrano, gdy znajdowała się pod obserwacją. Miała dwadzieścia cztery lata, skończyła anglistykę, opublikowała nawet tomik opowiadań dla dzieci. Rodzi- 227 ce byli rozwiedzeni, matka mieszkała teraz w Irlandii, wyszła za jakiegoś malarza. Ojciec był profesorem na uniwersytecie w Yorku. — Nie mam pojęcia, co mogłabym panu powiedzieć. — Widziała się pani z Peterem Fieldingiem po po- wrocie? Zaprzeczyła ruchem głowy. — Rozmawialiśmy tylko przez telefon. Wyjechał do Tetbury. — To nie jest przesłuchanie, tylko zwykła rozmowa. — Jesteście nadal... — W punkcie wyjścia. Mniej więcej. — Przełożył kurtkę na drugie ramię. Pocił się przy każdym ruchu. — Nie jestem zupełnie pewien, kiedy poznała pani Fieldin- gów. Szli bardzo powoli. Właściwie chciał jej powiedzieć, że podoba mu się jej sukienka, mimo gorąca jej drobne ciało zdawało się chłodne pod białą bawełną; delikatne, jak u szesnastolatki, jednak doświadczone, pewne siebie, mimo tych pierwszych chwil pozornej nieśmiałości. Sek- sowna młoda kobieta używająca wytrawnych francus- kich perfum, ze skłonnością do unikania jego wzroku; rozmawiając z nim patrzyła pod nogi bądź w dal. — Dopiero tego lata. Cztery miesiące temu. To zna- czy Petera. — A jego ojca? — Pojechaliśmy dwa czy trzy razy do ich feudalnej siedziby. Czasami szliśmy razem do restauracji. Tak jak ostatnim razem. Byłam tylko panienką jego syna. Nie- wiele o nim wiedziałam. — Lubiła go pani? Uśmiechnęła się i odpowiedziała dopiero po chwili. — Nie bardzo. — Czemu? — Konserwatysta. Ja byłam inaczej wychowana. — Proste. Inne powody? Spojrzała w trawę, rozbawiona. — Nie sądziłam, że będzie mi pan zadawał tego rodzaju pytania. — Ja też nie. Improwizuję. Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, jakby się nie spo- dziewała takiej szczerości; potem znów się uśmiechnęła. 228 — Wszystkie fakty już mamy — powiedział. — Teraz nas interesuje, co ludzie o nim myśleli. — Nie chodziło konkretnie o niego, tylko o ich styl życia. — Który pani przyjaciel określił jako udawanie? — Tyle że oni nie udają. Oni tacy są. — Pozwoli pani, że zdejmę krawat? — Oczywiście, proszę. — Cały dzień marzę o wodzie. — Ja też. — Nie ma pani daleko. — Mijali jeziorko dla pań, okolone murem drzew i krzewów. Uśmiechnął się do niej żartobliwie, zwijając krawat. — Co ma swoje wady. — Lesby? Jest pan dobrze poinformowany. — Zanim zostałem detektywem, patrolowałem Ha- verstock Hill. Czasem tu zachodziliśmy. Skinęła głową, a on pomyślał, jakie to wszystko jest, albo może być, proste... gdy nie owijają w bawełnę, mówią, co myślą, i wiedzą, gdy żyją dziś, a nie pięćdzie- siąt lat temu. Gdy stwierdzają fakty, które on przeczu- wał, ale nie zdołał sobie jasno sformułować. On również z czasem nabrał lekkiej niechęci do Fieldinga czy też jego stylu życia. Tyle że człowiek się rozleniwia, poddaje praniu mózgów, kupuje wartości rodem z kolorowych dodatków niedzielnych, poglądy zwierzchników, całej profesji, zapomina, że są ludzie o świeżych umysłach, niezależni, którzy potrafią przejrzeć to wszystko na wylot i nie boją się... Nagle powiedziała: — Czy to prawda, że u was biją maniaków seksualnych? Od razu został sprowadzony na ziemię. Był bardziej poruszony niż to po sobie pokazał, jak ktoś, kto chce zbić pionka, a przeciwnik jednym ruchem szachuje mu króla. — Być może. — Oczy miała spuszczone. Po paru chwilach powiedział: — Ja osobiście częstowałem ich herbatą. — Ale pauza nie uszła jej uwagi. — Przepraszam. Nie powinnam o to pytać. — Spoj- rzała na niego z ukosa. — Nie zachowuje się pan zbyt po policyjnemu. — Jesteśmy przyzwyczajeni do takich pytań. 229 — Kiedyś coś takiego słyszałam. Przepraszam, nie chciałam... — Potrząsnęła głową. — Nie ma problemu. Ryzyko zawodowe. — Poza tym przerwałam panu. Przerzucił kurtkę przez plecy i rozpiął koszulę. — Próbujemy się zorientować, czy mógł być roz- czarowany tym stylem życia. Pani przyjaciel powiedział mi, że jego ojciec nie miał odwagi, bądź też wyobraźni, żeby uciec od tego życia. Zgadza się pani z tym? — Peter tak powiedział? — Tymi słowy. Przez chwilę nie odpowiadała. — Należał do tych ludzi, którzy czasem zdają się być gdzie indziej. Wie pan, jakby tylko odbębniali obowiązki. — Co jeszcze może pani o nim powiedzieć? Znów chwila milczenia. — Był, niebezpieczny to może za duże słowo, ale bardzo mocno panował nad sobą. Może trochę obsesjonat? To znaczy ktoś, kto nie ustąpi, jeśli sobie coś wmówi. — Stuknęła się lekko w głowę w pokutnym geście. — Niezbyt się precyzyjnie wyrażam. Ale jestem zaskoczona, że Peter... — Proszę mówić dalej. — Pod spodem było coś sztywnego, nieugiętego. Myślę, że z tego mogła się zrodzić odwaga. No i to jakieś roztargnienie. Jakby był gdzie indziej. A to sugeruje wyobraźnię? — Skrzywiła się. — Na pewno marzy pan o takich przenikliwych spostrzeżeniach. — Nie, nie, to bardzo ciekawe. A tego ostatniego wieczoru? Czy wtedy też miała pani wrażenie, że jest gdzie indziej? Potrząsnęła głową. — Dziwne, ale był wtedy w znacz- nie radośniejszym nastroju niż zwykle. To znaczy może nie radośniejszym, to nie w jego stylu, ale... — Dobrze się z wami czuł? — Zawsze starał się sprawiać takie wrażenie, ale tym razem wydawało mi się to szczere. — A więc ktoś, kto podjął decyzję i cieszy się z tego? Zastanowiła się, patrząc pod nogi. Szli bardzo po- woli, jakby w każdej chwili mieli zawrócić. Potrząsnęła głową. 230 — Naprawdę nie wiem. Na pewno nie było jakichś skrywanych emocji. Podtekstu pożegnania. — Nawet kiedy mówił wam dobranoc? — Pocałował mnie w policzek. Myślę, że klepnął Petera w ramię. Nie mogłabym przysiąc, jakie dokładnie były jego ruchy. Ale zauważyłabym, gdyby było coś nietypowego. To znaczy w jego nastroju było coś nietypo- wego. Peter powiedział, że na starość ojciec robi się trochę bardziej ludzki. Ja też miałam tego typu odczucie. Że chciał być dla nas miły. — Nie zawsze był miły? — Nie o to mi chodzi. Tym razem zdobył się na coś więcej niż mechaniczna grzeczność. Może Londyn tak go nastrajał. W Tetbury Hall zawsze zdawał się bardziej nieobecny. Przynajmniej w stosunku do mnie. — Wszyscy twierdzą, że właśnie w Tetbury Hall czuł się szczęśliwszy. Znów zastanowiła się, szukała odpowiednich słów. — Tak, lubił się tym wszystkim przechwalać. Może jednak nie czuł się najlepiej w sytuacji rodzinnej. — Muszę pani zadać bardzo brutalne pytanie — po- wiedział. — Nie, nigdy nic takiego nie zrobił. Odpowiedź przyszła tak szybko, że zaśmiał się. — Brje pani wszystkich na głowę jako świadek. — Czekałam na to pytanie. — Żadnego spojrzenia czy...? — Dzielę spojrzenia mężczyzn na naturalne i niena- turalne. Jego spojrzenia zaliczały się do tej pierwszej kategorii. — Nie miałem zamiaru sugerować, że mógłby się do pani przystawiać, chciałem wiedzieć, czy czuła pani jakieś ogólne... — Nic, co potrafiłabym określić. — Czyli jednak coś było? — Nie. Jak się zastanowię, to nie. Coś tam mi się roiło w głowie. Ale to nie jest materiał dowodowy. — Mam paść przed panią na kolana? Uniosła kącik ust, ale nie odezwała się. Poszli boczną ścieżką w stronę pałacyku Kenwood. 231 — Niedobre fluidy? — spytał. Zawahała się, po czym potrząsnęła głową. Czarne włosy wiły się nieco na koniuszkach, dotykających skóry jej nagiej szyi, niedbale i rozkosznie. — Nie lubiłam być z nim sam na sam. To się zdarzyło tylko parę razy. Może chodziło wyłącznie o konflikt na tle polityki. Miał jakiś czarnoksięski dar wywoływania niemal fizjologicznych zmian u Petera. — Jakich zmian? — No, jakiejś ogólnej nerwowości. Peter schodził na pozycje obronne. Nie kłócili się już tak jak podob- no kiedyś. Wszystko odbywało się w bardzo kulturalny sposób. Bardzo pana proszę, żeby pan tego wszystkiego nie powtarzał. To nie są fakty, tylko jakieś moje wy- mysły. — Związek Fieldingów wydawał się pani udany? — Tak. — Zawahała się pani. Znów patrzyła pod nogi, gdy pięli się na trawiaste wzgórze. — Małżeństwo moich rodziców rozpadło się, gdy miałam piętnaście lat. U Fieldingów... zdaje mi się, że wyczuwałam coś podobnego. Oni już wiedzą, a dzieci nie zauważają. W dobrych związkach ludzie nie boją się być wobec siebie szorstcy. Wiedzą, że nic im nie grozi, że nie stąpają po lodzie. Ale Peter twierdzi, że oni zawsze tacy byli. Kiedyś mi powiedział, że nigdy w życiu nie słyszał, żeby się kłócili. Zawsze ten sam parawan. Zgodna para. Może to, co mi się wydaje, że zauważyłam, było między nimi od samego początku. — Gawędziłyście kiedyś z panią Fielding? — Wyłącznie gawędziłyśmy. — Zrobiła minę. — O sprawach wielkiej wagi. — To, że nie chciała pani być z nim... — Czułam tylko lekkie skrępowanie. — Już pani dowiodła swoich zdolności telepatycz- nych. — Znów się uśmiechnęła, z zaciśniętymi ustami. — Czy te złe fluidy były natury seksualnej? — Czułam tylko, że coś w sobie tłumi. Coś... — Proszę powiedzieć. Choćby się to pani wydawało bardzo głupie. 232 — Bałam się, że nagle mi coś powie. Że się rozklei. Choć właściwie wiedziałam, że to niemożliwe. Nie po- trafię tego wytłumaczyć. — Wyczuwała pani, że jest nieszczęśliwy? — Nawet nie tyle. Wyczuwałam w nim inną osobę niż z pozoru. To wszystko rojenia, ale nie dorabiam ich po fakcie.—Wzruszyła ramionami.—Kiedy zniknął, pomy- ślałam, że jakoś mi się to wszystko zgadza. Nie byłam zupełnie zaskoczona. — Czy uważa pani, że ta inna osoba była bardzo różna od człowieka, którego wszyscy znali? — Wykonała swoje powolne, pełne wahania skinienie głową. — Bardziej czy mniej sympatyczna? — Może bardziej otwarta? — Czy powiedział kiedyś coś, co by sugerowało, że jego przekonania polityczne się zmieniają? Kierują na lewo? — Absolutnie nie. — Czy wydawał się panią akceptować jako swoją przyszłą synową? Sprawiała wrażenie trochę zakłopotanej. — Nie myślę jeszcze o wyjściu za mąż. To nie jest tego rodzaju związek. — O czym oni wiedzieli? — Wiedzieli, że sypiamy ze sobą. Nie było żadnych idiotyzmów z osobnymi pokojami, gdy tam przyjeżdża- liśmy. — Ale on lubił panią na sposób, który się pani nie podobał? Czy upraszczam? Nagle obrzuciła go dziwnym spojrzeniem, jakby chciała naprędce ocenić, co z niego za człowiek. Potem odwróciła wzrok. — Moglibyśmy gdzieś usiąść na chwilę? Pod tym drzewem? — Mówiła dalej, zanim zdążył odpowiedzieć. — Zjedna rzeczą się ukrywałam. Nie powiedziałam policji. Drobnostka. Może pozwoli mi to wyjaśnić, do czego zmierzam. Znów ta raptowność: drobny uśmiech, którym po- wstrzymała go od reakcji. — Ale najpierw usiądźmy. 233 Usiadła po turecku, jak dziecko. Wyjął papierosy z kieszeni kurtki, ale potrząsnęła głową, więc schował z powrotem. Usiadł, po czym położył się na łokciu naprzeciwko niej. Ledwo żywa trawa. Zupełnie nie było czym oddychać. Biała sukienka w niebieskie paski, bardzo prosta, krzywizna jej ramion, skóra dość blada, lekko oliwkowa; te oczy, zarys czarnych włosów. Ze- rwała suche źdźbło trawy i obracała w palcach. — To nasze ostatnie wyjście do restauracji. — Unio- sła twarz w uśmiechu. — Ostatnia wieczerza? Byłam z nim przez kilka minut sama, zanim przyszedł Peter. Był na jakimś zebraniu na Akademii Ekonomicznej i trochę się spóźnił. Pan Fielding nigdy się nie spóź- niał. Spytał mnie, jak spędziłam tydzień. Wydajemy reprinty kilku mniej znanych powieści późnowiktoriań- skich — wie pan, ten ładnie ilustrowany chłam, dobrze się teraz sprzedają, więc idziemy za modą — i powie- działam mu, że muszę to czytać. — Usiłowała rozciąć źdźbło paznokciem na dwie części. — No i tyle. Wspo- mniałam, że muszę iść nazajutrz do czytelni w British Museum, żeby odnaleźć jedną z nich. — Podniosła wzrok na sierżanta. — W końcu nie poszłam. Ale jemu tak powiedziałam. Spuścił oczy. — Czemu ukryła to pani przed nami? — Nie wykręcę się, jeśli powiem, że nikt mnie nie pytał? — Od kogoś mniej inteligentnego może by wystar- czyło. Wróciła do swojego źdźbła. — No więc z czystego tchórzostwa. I świadomości, że jestem zupełnie niewinna. — Jak zareagował? — W ogóle nie zareagował. Wspomniałam o tym mimochodem. Głównie opowiadałam mu treść książki, którą czytałam tego dnia. I tyle. Potem przyszedł Peter. — A dlaczego nie poszła pani do muzeum? — Okazało się, że jest afera z jakąś korektą. Spędzi- łam nad nią cały dzień w biurze. — Znów spojrzała mu w oczy. — Może pan sprawdzić. Pamiętają afery. — Już sprawdziliśmy. 234 — Dzięki Bogu. — Sprawdziliśmy, gdzie wszyscy byli tego popołud- nia. — Usiadł i spojrzał nad łąkami ku Highgate Hill. — Jeśli jest pani niewinna, czemu się nie przyznać? — Z czysto osobistych powodów. — Wolno mi je będzie poznać? — Chodzi o Petera. Od jakiegoś czasu kiepsko nam się układa. Jeszcze przed zniknięciem. W weekend dla- tego nie pojechaliśmy do Tetbury, że ja się nie zgo- dziłam. — Spojrzała na sierżanta, jakby chciała spraw- dzić, czy potrzeba dalszych wyjaśnień; potem znów spuściła wzrok. — Czułam, że chce mnie tam zabrać tylko po to, żeby, tak jak pan powiedział, postawić mnie w sytuacji przyszłej synowej. Chciał użyć czegoś, czego rzekomo nienawidzi, żeby mnie zdobyć. Nie miałam na to ochoty. Nic więcej. — Ale mimo wszystko chciała pani oszczędzić mu podejrzeń? — On sam nie wie, co myśli na temat ojca. A ja uważałam, że cokolwiek powiem, może mu się wydać podejrzane. No i pani Fielding. Ja wiem, że jestem niewinna, ale nie wszyscy musieliby mi uwierzyć. A nie widziałam, i dalej nie widzę, w jaki sposób mogłoby to cokolwiek pomóc. — Jeżeli rzeczywiście szedł się z panią zobaczyć, czego mógł od pani chcieć? Rozkrzyżowała nogi i usiadła bokiem do niego, objąw- szy rękami kolana. — Z początku myślałam, że chciał coś załatwić z wy- dawnictwem. Ale ja jestem tam nikim i on o tym wie- dział. — Sądziła pani, że chciał opublikować książkę? Wy- znania? Potrząsnęła głową. — To się nie trzyma kupy. — Powinna nam pani była powiedzieć. — Człowiek, który mnie przesłuchiwał, nie wytłu- maczył, czego oczekuje. W przeciwieństwie do pana. — Dziękuję. Mimo to pani dalej była niegrzeczna. — Kajam się. Skłoniła głowę. Sierżant posłał na usta uśmiech. 235 — To wrażenie, że chciał pani coś powiedzieć, od- niosła pani dopiero, gdy się pani dowiedziała, że poszedł do British Museum? — Zdarzyła się jeszcze jedna drobna rzecz. W czerw- cu w Tetbury. Zabrał mnie, żeby mi pokazać nową stajnię dla koni. Ale to był tylko pretekst. Żeby wykonać wobec mnie jakiś ojcowski gest. Rozumie pan. Powiedział, że się cieszy, że Peter ma kogoś takiego jak ja. Potem, że jemu samemu przyda się ktoś z poczuciem humoru. A potem powiedział: „Jak nam wszystkim, zwierzętom politycz- nym". — Wymówiła te słowa powoli, jakby recytowała je z książki. — Jestem pewna. Dokładnie te słowa. Potem powiedział, że człowiek zapomina, iż na życie można też patrzeć z innego punktu widzenia. Nic więcej, ale dawał mi do zrozumienia, że wie, iż nie jest doskonały. Wie, że Tetbury to nie dla mnie. A mojego stylu życia wcale tak bardzo nie potępia, jak mi się wydaje. — Dodała: — Mó- wię o bardzo drobnych, bardzo słabych przesłankach. I to z perspektywy czasu. Mogą nic nie znaczyć. — Peter oczywiście nie wiedział, że pani się wybiera- ła do muzeum? — Ten temat już się nie pojawił. Na szczęście. Czasem wyłaziła z niego pretensja, że za mało zarabiałam. Zwrócił uwagę na czas przeszły. — Gdyby się dowiedział, nie uwierzyłby pani? — Pan mi wierzy? — Wierzę, bo nie musiała mi pani nic mówić. — Słusznie. Znów wsparł się na łokciu i próbował ocenić, jak daleko może jeszcze posunąć swą wścibskość pod płasz- czykiem obowiązku zawodowego. — Peter wydaje mi się człowiekiem pogmatwanym. — Wręcz przeciwnie. Jak woda i olej, osobno. Dwóch różnych ludzi. — A jego ojciec mógł być taki sam? — Tyle że u Petera to jest na wierzchu. Nie potrafi tego ukryć. — Mówiła z przekrzywioną głową, kołysząc się nieco, ręce nadal splecione wokół kolan. — Wie pan, dla niektórych ludzi takie pretensjonalne życie, wyfraczona służba, etykieta, ja się tym brzydzę, ale rozumiem, że 236 dla kogoś to może być naturalne. Matka Petera napraw- dę wierzy w swą rolę pani domu. Teraz panowie przejdą do palarni, proszę przynieść porto i cygara. — Znów spojrzała na niego z ukosa. — Ale ojciec na pewno nie był głupi. Cokolwiek bym sądziła o jego poglądach politycz- nych. — Wiedział, jakie to puste? — Tak, ale zarazem był dość rozumny, by tego nie oka- zywać. Nigdy się z tego nie naśmiewał, nie tłumaczył, jak wielu innych. Nie licząc tej jednej rzeczy, którą do mnie powiedział. Jest w tym jakaś sprzeczność, której nie potra- fię wytłumaczyć. — Uśmiechnęła się do niego. — To wszyst- ko takie kruche. Nawet nie wiem, po co to panu mówię. — Może dlatego, że waham się między aresztowa- niem pani za ukrywanie materiału dowodowego a za- proszeniem pani na herbatę do Kenwood. Uśmiechnęła się i spojrzała w dół na swe kolana, odczekała kilka sekund. — Zawsze był pan policjantem? Powiedział jej, kim był jego ojciec. — Podoba się to panu? — Bycie trędowatym dla większości pani pokolenia? — Pytam poważnie. Wzruszył ramionami. — Ta sprawa mi się nie podoba. Teraz już nikt nie chce, żeby została rozwiązana. Nie kuśmy licha, te sprawy. Między nami mówiąc. — Musi się pan czuć okropnie. Uśmiechnął się.—Do dzisiejszego popołudnia.—Dodał szybko: — Proszę tego nie brać za umizgi. Jest pani bodaj pierwszą osobą, która pomogła mi cokolwiek z tego zro- zumieć. — Ale nie jest pan bliżej... — Dalej. Ale chyba to, co pani sugeruje, zmierza we właściwym kierunku. Jeszcze jedna osoba powiedziała mi podobne rzeczy. Tylko nie tak dobrze. Znów odczekała chwilę. — Przepraszam za tę odzywkę na początku. O brutal- ności policji. — Nie ma sprawy. To się rzeczywiście zdarza. Glinia- rze też mają małe dzieci. 237 — Rzeczywiście czuje się pan jak trędowaty? — Czasami. — Dlatego, że zaraził się pan od kolegów? — Nie o to chodzi. Tylko o samą pracę. Udawanie osoby z autorytetem. No i hierarchia. Podleganie lu- dziom, których nie zawsze się szanuje. Nigdy nie jest się panem samego siebie. — Martwi to pana? — Kiedy spotykam się z ludźmi, których lubię. Któ- rzy mogą być sobą. Patrzyła w dal. — Czy odszedłby pan z tego zawodu? — Z jakiego powodu? — Że nie jest się nigdy panem samego siebie. — Czemu pani pyta? — Bo... — wzruszyła ramionami. — Ten zwrot mnie zastanowił. — Czemu? Przez chwilę nic nie mówiła, potem spuściła wzrok na kolana. — Mam swoją prywatną teorię. Na temat znik- nięcia. Bardzo niekonwencjonalną. — Uśmiechnęła się do niego szeroko. — Bardzo literacką. Jeśli chce pan ją usłyszeć, będzie to pana kosztowało herbatę. — Uniosła torebkę. — Nie wzięłam ze sobą pieniędzy. Wstał i podał jej dłoń. — Idę na to. Ruszyli w stronę drzew okalających Kenwood House. Upierała się przy swojej transakcji — najpierw herbata, potem „teoria". Rozmawiali więc raczej tak, jak roz- mawiają przypadkowo poznani, zupełnie obcy sobie ludzie. Rozmawiali o swojej pracy, rozwiewając wzajem- ne złudzenia na temat kariery policjanta czy wydawcy. Gdy okazało się, że sierżant wie o jej opowiadaniach dla dzieci, przyznała się do bardziej ogólnej czy też bar- dziej dorosłej ambicji literackiej. Pisała powieść, szło jej strasznie wolno, trzeba było wciąż wszystko zaczynać od nowa; bardzo trudno odkryć, czy jest się rzeczywiście pisarzem czy tylko ofiarą literackiego środowiska rodzin- nego. Miał nieco zbliżone odczucia na temat swej własnej pracy, związanych z nią frustracji, zupełnie zmarnowa- nych całych tygodni. Choć nie zostało to na głos powie- 238 dziane, oboje z zaskoczeniem stwierdzili, że mimo różni- cy pochodzenia ich sytuacja jest podobna. Stanął za swym świadkiem w kolejce po herbatę i obserwował tył jej głowy, miękką skórę nad dekoltem sukienki, błękit pasów na mącznej bieli; wiedział, że musi się z nią znowu zobaczyć, nie służbowo. Zwykle nie miał problemów z dziewczynami, ale ona... Nie chodziło o brak pewności, czy jest atrakcyjny seksualnie; na- wet nie o różnice klasowe czy kulturowe. Wiedział jednak, że — pomimo popełnionej przez nią gafy, choć i to dowodziło pewnej otwartości — ma do czynienia z bystrzejszym i wybredniejszym umysłem w sferze uczuć i osobistych relacji. Prócz tego świadomość, że jako progresistka znajduje się w tradycyjnie wrogim obo- zie, że nie bez kozery powiedział o sobie „trędowaty". Dostrzegł w niej coś, czego jemu brakowało: nie speł- nione możliwości, jak nie obsiane pole oczekujące na bożka płodności, za którego się nie uważał. Jeśli jednak dostrzeże jakiekolwiek oznaki przychylności, pójdzie za ciosem. Od dawna nie pragnął żadnej dziewczyny tak szybko i tak intensywnie. Na razie postanowił się nie wychylać. Znaleźli sobie stolik w kącie sali. Tym razem wzięła papierosa. — Czas na pani teorię. — Nic nie jest rzeczywiste. Wszystko jest fikcją. Zagryzła wargi, nie umalowane, oczekując na jego reakcję. — I to załatwia sprawę? — Zapomnijmy na chwilę o logice. Załóżmy, że wszyst- ko, co dotyczy Fieldingów, nawet to, że teraz tu siedzimy, dzieje się w powieści. Powiedzmy kryminalnej. Ktoś nas wymyśla, realnie nie istniejemy. Ktoś postanawia, kim jesteśmy, co robimy, ustala wszystko na nasz temat. — Bawiła się łyżeczką; rozbawione czarne oczy zerknęły na niego. — Nadąża pan za mną? — Ledwo, ledwo. — Historia musi mieć zakończenie. Nie może być zagadki bez rozwiązania. Pisarz musi coś wymyślić. — Spędziłem prawie miesiąc... 239 — Tak, ale to się działo w rzeczywistości. Jest różnica między „mam za mało faktów, więc nic nie mogę wymyślić", a „mam za mało faktów, ale muszę coś wymyślić". Poczuł, że szala przechyliła się trochę na jego stronę — dziewczyna jest jednak trochę naiwna. Ktoś mniej atrakcyjny zirytowałby go, lecz teraz poczuł ulgę. Uśmiechnął się. — My też się w to bawimy. Ale nieważne. Znów zagryzła wargi. — Proponuję zrezygnować z manewru deus ex machina. To kiepska literatura. A właściwie straszne szachrajstwo. — Czy mogłaby pani... Uśmiechnęła się szeroko. — Bóg z machiny. W tra- gedii greckiej. Jeśli nie dało się wymyślić logicznego zakończenia na podstawie ludzkich przesłanek, wciągało się siły pozaziemskie. W czarny charakter trafiał piorun. Albo komin spadał mu na głowę. Rozumie pan? — Dobyła mnie pani z otchłani ignorancji. — Oczywiście pójście do British Museum mogło być czystym zbiegiem okoliczności. Z drugiej strony zaginio- ny mógł postanowić, że musi się koniecznie zobaczyć z dziewczyną. Więc myślę, że gdyby jej nie znalazł w czytelni, pisarz kazałby mu zadzwonić do wydawni- ctwa. W rozkładzie dnia dziewczyny była tego dnia przerwa. Między wpół do szóstej, kiedy wyszła z pracy, a mniej więcej ósmą, gdy poszła z Peterem Fieldingiem na dość potworną imprezę. Nagle poczuł, że sytuacja zdecydowanie go prze- rasta. Czy dziewczyna droczy się z nim, co znaczy, że go lubi, czy też kpi sobie z niego, co znaczy, że go nie lubi? — Spotkali się w tym czasie? Podniosła do góry palec. — Pisarz miał taką możliwość. Zaginiony chce się z nią umówić pod wpływem nagłego impulsu. Mogło to być oczywiście lepiej zaplanowane, jeśli myślał o tym już od jakiegoś czasu. Musiałby powiedzieć coś w rodzaju... „właśnie załamałem się pod ciężarem wszystkich ukry- tych presji w mym życiu, nie mam do kogo się zwrócić, wydajesz mi się dość życzliwą i rozsądną dziewczyną..." 240 — Czy ta rozsądna dziewczyna powtórzyłaby mi ich rozmowę? — Tak, jeśli byłaby pewna, że niczego nie da się dowieść. A miałaby do tego podstawy, jeśli do tej pory policja nawet nie podejrzewała, że doszło do takiego spotkania. — Sprostowanie. Policja nigdy nie znalazła dowo- dów. — Na to samo wychodzi. — Niech będzie. — A więc pisarz wzbudził w niej współczucie wobec zaginionego. Tego pozornie pustego człowieka wylewa- jącego z siebie całą rozpacz. Beznadzieję. Bardzo trudno to napisać, ale da się. Bo tak się składa, że dziewczyna jest dość dumna ze swej niezależności. I zdolności oceny ludzi. No i niech pan pamięta, że niespecjalnie przepada za światem, od którego on ucieka. — Rzeczywista dziew- czyna bawiła się plastikową łyżeczką, spojrzała na niego, tym razem bez uśmiechu, aby go sprawdzić. — Nie ma podtekstu seksualnego. Zrobi to z dobrego serca. Poza tym nie wymaga to wielkiego wysiłku, znaleźć mu jakąś kryjówkę na kilka dni, póki sam sobie czegoś nie załatwi. A będąc osobą o dobrym sercu, raz postanowiwszy, co należy zrobić, nie da sobie wydrzeć prawdy nawet dość przystojnym młodym policjantom, którzy fundują jej herbatę. Wpatrywał się w swoją filiżankę i spodeczek. — Ta opowieść... — Jest tylko jedną z wersji, które pisarz miał do dyspozycji. — Ukrywanie ludzi nie jest wcale takie łatwe. — Naprawdę? — Szczególnie jeżeli działali pod wpływem nagłego impulsu i nie poczynili żadnych przygotowań finan- sowych, które są przecież do wykrycia. Ponadto nie są ludźmi impulsywnymi. — Święta racja. — Poza tym inaczej odczytuję jej postać. — Bardziej konwencjonalna? — Z większą wyobraźnią. 241 Oparła się na łokciu, z uśmiechem, — Więc nasz pisarz musiałby podrzeć to zakoń- czenie? — O ile ma lepsze. — Ma. Mogę prosić jeszcze papierosa? Podał jej ognia. Wsparła podbródek na dłoniach, pochylona do przodu. — Jak pan myśli, co uderzyłoby pisarza w dotych- czasowej opowieści, gdyby przeczytał ją od nowa? — Że nie powinien w ogóle się za nią zabierać. — Dlaczego? — Zapomniał zaplanować jakieś przyzwoite poszlaki. — Czy to czegoś nie sugeruje o głównej postaci? Wie pan, w książkach one często żyją własnym życiem. — Czyli nie miał zamiaru zostawiać żadnych dowo- dów, które policja mogłaby znaleźć? — Myślę, że pisarz musiałby pogodzić się z faktem, że główna postać spuściła go po brzytwie. A więc jedyne, czego może się trzymać, to determinacja postaci, by nic o niej nie było wiadomo. Nie ma szans na przyzwoite zakończenie. Sierżant uśmiechnął się do filiżanki. — Tyle że pisarz może napisać, na co mu przyjdzie ochota. — Chce pan powiedzieć, że w powieściach kryminal- nych wszystko musi zostać do końca wyjaśnione? Takie są reguły gry? — W świecie nierzeczywistym. — Więc jeśli opowieść łamie nierzeczywiste regu- ły literackie, czy to nie oznacza, że jest bardziej praw- dziwa? — Znów zagryzła wargi. — Pominąwszy fakt, że to się wszystko zdarzyło, więc musi być prawdziwe. — Już prawie zapomniałem o tym szczególe. Zestawiła filiżankę, by użyć spodeczka jako popiel- niczki. — A więc naszemu pisarzowi pozostałoby jedynie zna- leźć przekonującą motywację zachowania postaci. Dla- czego zmusiła go, by popełnił straszliwą literacką zbrod- nię i złamał reguły? Biedny człowiek. Sierżant poczuł dzielącą ich przepaść; ludzie, którzy żyją wśród idei, i ludzie, którzy muszą żyć wśród faktów. 242 Czuł się jakoś upokorzony, że musi z nią siedzieć i słu- chać tego wszystkiego; jednocześnie widział ją nagą, rozkosznie nagą, na swoim łóżku. Jej łóżku. Jakimkol- wiek łóżku, albo i bez łóżka. Spod cienkiego płótna wyzierały sutki; ręce takie drobne, oczy takie żywe. — Pani zna to wyjaśnienie? — W jego życiu obecny był autor. W pewnym sensie. Nie człowiek, lecz system, pogląd na wszystko. Coś go napisało, uczyniło z niego nie więcej niż postać w książce. — No i? — Uczyniło z niego kogoś, kto nie postawił nigdy fałszywego kroku. Wyrażał się jak należy, ubierał jak należy, zachowywał jak należy. Odgrywał te wszystkie role. W City. Na wsi. Pospolity i pracowity członek parlamentu. Więc koniec końców nie był w niczym wolny. Nie miał w niczym wyboru. Robił to, co mu nakazywał system. — To jeszcze niczego nie tłumaczy. — Teraz trzeba w nim poszukać czegoś bardzo niety- powego. — Sierżant spojrzał na nią pytająco. Unikała jego wzroku. — Ponieważ zrobił coś bardzo nietypowego. Wszystko to sobie uświadamia. Nie nagle. Powoli. Po trochu. Jest jak postać z powieści, wszystko, co robi, zostało wcześniej napisane. Zaplanowane. Wytyczone. Jest jak skamielina. Choć jeszcze żyje. Nie ma konieczno- ści zakładać, że zmienił poglądy. Że Peter przekonał go politycznie. Że spojrzał na City jako na paskudne ka- syno dla bogatych przeciętniaków. Odrzuciłby wszystko jako całość. Za to, że został wykorzystany, ograniczony, spętany. Strzepnęła popiół z papierosa. — Widział pan kiedyś jego wycinki prasowe? — Co takiego? — Stoją w pokoju bibliotecznym w Tetbury. W safia- nowych oprawach. Złocony grawerunek. Daty. Wszyst- kie wycinki na swój temat od czasów prawniczych. Rubryka prawna „Timesa". Nawet zupełne drobiazgi. Notki z lokalnego szmatławca o tym, że wziął udział w otwarciu nowego placu targowego. — Co w tym takiego nietypowego? 243 — Wydaje mi się to bardziej typowe dla aktora. Niektórzy pisarze są też tacy. Jakaś obsesyjna potrzeba świadomości, że ludzie wiedzą. — Niech będzie. — Jest w tym jakieś przerażenie, że ponieśli porażkę, że nie zostali dostrzeżeni. Tyle że w zawodzie aktora czy pisarza znacznie trudniej to przewidzieć. Są wiecznymi optymistami. Następna książka będzie genialna. Następ- na rola powali wszystkich na kolana. — Spojrzała na niego, by zobaczyć, co myśli, a zarazem przekonać go. — Poza tym żyją w cynicznym świecie na widoku publicznym. Gdzie wszyscy są wredni, nieustannie pod- ważają renomę ludzi, którzy odnoszą sukcesy. Co jest w pewnym sensie dość zdrowe. Ale on jest inny. Torysi traktują swój sukces bardzo poważnie. I jest on ściśle zdefiniowany. A więc nie ma ucieczki. Musi być pozy- cja, status, tytuł, pieniądze. A możliwość największych osiągnięć jest taka ograniczona. Trzeba być premierem, wielkim prawnikiem, multimilionerem, albo jest się nikim. — Kontynuowała: — Weźmy takiego Evelyna Wau- gha. Okropny snob, konserwatysta. Ale także bardzo mądry człowiek, bardzo dowcipny. Wyobraźmy sobie kogoś takiego, obdarzonego znacznie większą wyobraź- nią, niż ktokolwiek podejrzewał, ale w przeciwieństwie do Waugha zupełnie pozbawionego ujścia dla niej. Nie pisze świetnych książek, nie jest gorąco wierzącym katolikiem, nie jest dowcipny. Nie pije, nie ma na koncie licznych prywatnych ekscesów. — Wskutek czego jest jak tysiące innych? — Z jedną małą różnicą. Zrobił coś, czego tysiące innych nie robią. A więc znacznie bardziej go bolało. Poczucie, że jest przegrany, że jest w pułapce. I musi udawać — bo w jego świecie nie wolno się z niczego wyłamywać — że jest w tym wszystkim szczęśliwy. Mało twórczy umysł. Peter tak powiedział. Nie był nawet zbyt dobry w sądzie jako adwokat. Miał tylko specjalistyczną wiedzę prawniczą. Połączmy to z jego gustami kultural- nymi. Powiedział mi kiedyś, że bardzo lubi biografistykę historyczną. Życiorysy wielkich ludzi. I teatr, autentycz- nie lubił teatr. Były to jedyne rzeczy, o których mogliśmy 244 rozmawiać, dlatego o tym wiem. Podziwiał Winstona Churchilla. Największego kabotyna wszechczasów. Przez skołowany umysł sierżanta przemknęło wspo- mnienie: panna Parsons utrzymywała, że Fielding „o mało co" nie głosował na Partię Pracy w 1945 roku. Ale to o niczym nie świadczy. — Proszę mówić dalej. — Czuje się coraz bardziej jak uboczna postać w kiep- skiej książce. Nawet jego własny syn nim pogardza. Jest żywym trupem, piątym kołem u karocy. Kiedyś żył w złudzeniu własnej wyjątkowości, teraz czuje się zupeł- nie groteskowy i przegrany. — Koniuszkiem palca podą- żała za niewidocznymi rysunkami na stole: kwadrat, kółko z kropką w środku. Sierżant zastanawiał się, czy włożyła cokolwiek pod sukienkę. Ujrzał ją opasującą udami jego uda, ramionami jego szyję, gwałtownie, brutalnie. Zakochanie to nagła świadomość, czego nie było w poprzedniej miłości. — Pewnego dnia widzi, co może powstrzymać zarówno ból, jak i wewnętrzne gni- cie. Co zapewni mu swego rodzaju nieśmiertelność. — Ucieczka. — Jedyną rzeczą, o której ludzie nigdy nie zapominają, jest nie rozwiązana zagadka. Nic nie trwa tak długo jak ta- jemnica. —Uniosła palec znad rysunku.—Pod warunkiem, że pozostanie tajemnicą. Jeśli zostanie wytropiony, znalezio- ny, wszystko znów się zawali. Znów jest postacią, pisaną przez kogoś innego. Załamanie psychiczne. Wariatkowo. Coś się zmieniło, drobne poszlaki zaczęły się układać w jedną całość. Słuchanie jej stało się byciem z nią, tylko z nią; hałasy w tle, inne głosy, lepki upał, wszystko to odsunęło się. Tylko jedna rzecz dręczyła go, ale na razie dał sobie z tym spokój. — Czyli to musi być na dobre? Uśmiechnęła się do niego. — Numer z Bogiem. — Nie rozumiem. — Teolodzy mówią o Deus absconditus, czyli Bogu, który zniknął. Nie podając powodu. Dlatego nigdy o nim nie zapomnieliśmy. Znów pomyślał o pannie Parsons. — Chce pani powiedzieć, że się zabił? 245 — Idę o każdy zakład. Spuścił oczy z jej wzroku. — Czy ten pani pisarz opracował konkretny scena- riusz? — To tylko szczegół. Ja próbuję sprzedać panu motyw. Milczał przez chwilę, potem odnalazł jej wzrok. — Niestety ja się muszę martwić o szczegóły. Z ironią wytrzymała spojrzenie. — Kolej na pana. To pańska działka. — Myśleliśmy o tym. Skoczył do morza z nocnego promu przez Kanał. Ale sprawdziliśmy. Był tłok, dużo ludzi na pokładach. Bardzo małe prawdopodobieństwo. — Nie docenia go pan. Wiedziałby, że to zbyt ryzy- kowne. — Nie zniknęły żadne prywatne motorówki. To też sprawdziliśmy. Zerknęła na niego spod rzęs, trochę jak wspólniczka w spisku, potem skromnie spuściła powieki. — Mogłabym panu wskazać odpowiedni akwen. I bar- dzo prywatny. — Gdzie? — W lesie za Tetbury Hall. Nazywają go jeziorem. To tylko duży staw, ale podobno bardzo głęboki. — Jak się tam dostaje niepostrzeżenie? — Bardzo dobrze zna okolicę Tetbury. Duży obszar należy do niego. Często tam polował. Wystarczy, że się wydostanie z Londynu i jest bezpieczny. — W takim razie jak się wydostaje z Londynu? — Może w przebraniu? Mógł wynająć samochód. Albo zaryzykować przejazd pociągiem czy autobusem. — Dużo przesiadek. — Nie spieszyło mu się. W okolicy domu chciał się znaleźć nie wcześniej jak o zmroku. Może wysiadł kilka mil od Tetbury i szedł opłotkami? Lubił chodzić. — Jeszcze musi wymyślić, jak pójść na dno. Ciała topielców muszą być nieźle obciążone, żeby nie wy- płynąć na wierzch. — Na przykład obciążył się, a potem wypłynął na środek na materacu? Na dętce od samochodu? A potem spuścił powietrze? 246 — Będę miał koszmary. Uśmiechnęła się, oparła w krześle i złożyła dłonie na udach; z kolejnym uśmiechem dodała: — Jednym z moich idoli jest Agatha Christie. Przyglądał się jej, a ona spuściła wzrok, z udawaną skruchą. — Na ile poważnie mam to wszystko traktować? — Dużo się nad tym zastanawiałam w Paryżu. Głów- nie z powodu tej sprawy z British Museum. Nie mogłam zrozumieć, po co chciał się ze mną zobaczyć. Bo jeśli nie chciał, ryzykował, że na mnie wpadnie. A do czytelni nie można wejść tak po prostu. Trzeba pokazać legitymację. Nie wiem, czy to zostało sprawdzone. — Pytaliśmy wszystkich pracowników. — Więc teraz myślę, że miał to być dla mnie jakiś znak. Nie miał zamiaru się ze mną zobaczyć, ale z jakie- goś powodu chciał, żebym wiedziała, że wpłynęłam na jego decyzję. Może z powodu Petera. Tego, co jego zda- niem reprezentowałam. — Reprezentowała pani wyjście, które jemu nie było dane? — Może. Nie chodzi o to, że jestem kimś wyjąt- kowym. W normalnym świecie. Tyle że tacy jak ja rzadko się pojawiają w jego świecie. Myślę, że chciał mi w ten sposób przekazać: mam ochotę z tobą porozmawiać, wejść w twój świat, ale nie mogę. — Dlaczego Tetbury Hall? — Pasuje. Przynajmniej do reguł z powieści Agathy Christie. Jako miejsce, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy szukać. A poza tym byłby na swoim, nie zaśmiecał- by cudzego podwórka. To tak jakby strzelić sobie w łeb na polu bitwy. Spojrzał jej w oczy. — Jedna rzecz mnie dręczy. Te dwie godziny po pracy. — Żartowałam sobie. — Ale nie było pani w domu. Pani Fielding próbowa- ła się do pani dodzwonić. Uśmiechnęła się. — Teraz ja pana spytam, na ile poważnie mam to traktować. 247 — Chcę tylko zamknąć wszelkie poszlaki. — A jeśli nie odpowiem? — Nie sądzę, żeby ten pani pisarz się na to zgodził. — Ależ na pewno by się zgodził. O to właśnie chodzi. Sympatyczni ludzie potrafią czasem zapomnieć o obo- wiązkach. Przymilała się, ale wiedział, że w gruncie rzeczy go sprawdza. Bo jej nieobecność w domu po pracy pozostała wprawdzie ostatnim nieznanym faktem, ale przez ostat- nie pół godziny sprawa została w jakiś dziwny sposób zakończona. Nie chodzi o to, że dał się przekonać do teorii dziewczyny. Jak cała reszta, choć z innego powodu, zrozumiał jednak teraz, że nie ma sensu się więcej zastanawiać. Czyn został dokonany; nie miało sensu rozbieranie go na kawałki, by szczegółowo przeanalizo- wać, jak został dokonany. Sens miała tylko żywa twarz o brązowych oczach, na poły wyzywająca, na poły kpiąca; sens miało, by nie popełnić przeciwko temu zbrodni. Zastanawiał się nad jakimś podstępem. Powie, że konieczne jest dalsze przesłuchanie. Zrezygnował jednak. Koniec końców uśmiechnął się i spuścił wzrok. Uśmiechnęła się łagodnie. — Muszę już iść. Chyba że mnie pan aresztuje za jasnowidztwo. Doszli do chodnika przed domem przy Willow Road i stali twarzami do siebie. — A zatem... — Dziękuję za herbatę. Patrzył pod nogi, niechętnie oficjalny. — Ma pani mój telefon. Jeżeli cokolwiek... — Prócz naiwnych urojeń. — Nie to chciałem powiedzieć. Świetnie się bawiłem. Chwilę milczeli. — Powinien był pan przyjść w mundurze. Pamiętała- bym, kim pan jest. Zawahał się, potem wyciągnął dłoń. — Powodzenia. Kupię powieść, kiedy się ukaże. Krótko potrząsnęła jego dłonią, po czym złożyła ra- miona. 248 — Którą powieść? — Tę, o której pani mówiła. — Mówiłam o innej. Piszę kryminał o morderstwie. — Spojrzała nad jego ramieniem w głąb ulicy. — Na razie mam tylko pomysł. Zacznę, kiedy znajdę kogoś, kto mi pomoże z technicznymi szczegółami. — Jak na przykład procedura policyjna? — Coś w tym rodzaju. Raczej psychologia policyjna. — Nie powinno być problemu. — Myśli pan, że ktoś... — Znam kogoś takiego. Wysunęła nieco do przodu lewy sandał; przyglądała mu się przez chwilę, nadal ze złożonymi ramionami. — Dałoby się go zorganizować na jutro wieczór? — Jaką kuchnię pani lubi? — Wolę sama gotować. — Podniosła oczy. — Kiedy nie piszę. — Białe wytrawne? Koło ósmej? Skinęła głową i zagryzła wargi, z lekką ironią, może nieco zabarwioną wątpliwościami. — Czyta mi pan w myślach. — Chciałem tego. Ale uznałem... — Zauważyłam. Zostawił mi pan inicjatywę. Chwilę patrzyła mu w oczy, potem uniosła dłoń i ruszyła w stronę drzwi; ciemne włosy, szczupła sylwet- ka, biała sukienka. Przy drzwiach pogrzebała w torebce i znalazła klucz, odwróciła się na chwilę i znów uniosła dłoń. Potem zniknęła w środku. Następnego dnia przed południem sierżant złożył nieoficjalną i nieskuteczną prośbę o przeszukanie stawu przy Tetbury Hall. Później poprosił, również bez powo- dzenia, by zdjąć go ze sprawy, a nawet, by zamknąć ją bez rozgłosu. Jego wybitnie poszlakowa nowa teoria nie została przyjęta z uznaniem. Powiedziano mu, by zajął się szukaniem konkretnych dowodów, zamiast tracić czas na niedowarzone dywagacje psychologiczne. Przy- pomniano mu tonem dość surowym, że gdy Izba Gmin zbierze się na nowo, posłowie mogą zechcieć usłyszeć, 249 dlaczego ich kolegi dotąd nie znaleziono. Choć sierżant jeszcze o tym nie wiedział, historia wkrótce miała przyjść mu z pomocą. Pod koniec sierpnia wybuchła w Londynie epidemia bomb w przesyłkach pocztowych i dopiero wtedy sierżant został przeniesiony do innej pracy. Jednakże, gdy pierwsze popołudnie po rozmowie w Kenwood House minęło, posiłek został zjedzony, Sauvignon wypite, usta wycałowane, boska kucharka łagodnie postawiona na nogi i wyłuskana z innej, lecz równie urodziwej, długiej sukienki (zgodnie z podejrze- niami, pod spodem zupełnie bezbronna, choć w dalszym ciągu wcale nie odegrała roli niewinnej ofiary), sier- żant nie miał do Johna Marcusa Fieldinga najmniejszej pretensji. W pragmatycznych ciągotach ciała kryje się poezja, której nie potrafi umniejszyć żadna enigma, ludzka czy boska. Enigma może je tylko zapoczątkować, potem schodzi ze sceny. CHMURA Smutek swój noście oryginalnie Już zdążył piękny dzień, podeszły młodym latem, żywy obietnicą, upojny błękitem i zielenią, rozdzielić ich, na tarasie koło młyna, między słońce i cień. Sally i Catherine leżały wyciągnięte, jak odurzone piwem, na płaskich drewnianych fotelach plażowych z pomarań- czowymi materacami, jakie widuje się w Cannes; w ciem- nych okularach i strojach bikini, nieme, osobne. Peter siedział przy stole śniadaniowym, w szortach, bez butów, z nagim torsem, naprzeciwko Paula i Annabel Rogersów schronionych w cieniu parasola plażowego. Trójka dzieci bawiła się na trawniku poniżej tarasu, klęczały na skraju wody i próbowały schwytać w dłoń wiry, pokrzykując i szepcząc między sobą. Koło ich uszu zatrzepotały grafitowe ważki, potem bladożółty, siarkowy motyl. Za rzeką widać było skrzącą się od mieszczańskiego dostat- ku przecinkę światła, jasne postacie, zabawny czerwono- -akwamarynowy parasol słoneczny (kupiony „okazyj- nie" na lokalnej wyprzedaży) z reklamą Martini; białe meble z kutego żelaza, słońce na kamieniu, butelkowo- zielona rzeka, gęsty, wysoki mur wierzb i topoli w jaś- niejszym odcieniu zieleni. W dole rzeki stłumiony szum jazu, niewidoczna piegża; zestrój dźwięków chaotyczny, nieangielski. Scenka wydawała się dziwnie zamknięta, jakby ujęta w ramę obrazu, może Courbeta — gdyby nie to, że syn- tetyczne ubrania ośmiu postaci i ich kolory kłóciły się z otoczeniem, czego w dzisiejszej zurbanizowanej epoce raczej się nie dostrzega. Było tak zielono, tak prze- 253 zroczyście — i właśnie w tej chwili pośród drzew za młynem zaśpiewała wilga, obdarzając to szczególne połą- czenie upału, wody i listowia swoistym głosem, określa- jąc jego zagraniczność, delikatną podzwrotnikowość — tak zielono, tak przezroczyście, wszystko tak ściśle zespolone z miejscem i czasem: środkowa Francja, ko- niec maja. Lecz anglosaskie głosy i tyle innych rzeczy gryzło się z pejzażem, wydawało się nie na swoim miejscu. Choć oczywiście nie samym uczestnikom. — Decyzje, decyzje — mruknął Paul miłym tonem. Na co apostoł Piotr uśmiechnął się, kładąc dłonie na kark, prężąc owłosiony tors (a co dopiero mam w szor- tach...) do słońca. — Twoja wina. Ta kolacja. Człowiek potrzebuje dwu- dziestu czterech godzin rekonwalescencji. — Przecież obiecaliśmy dzieciom — powiedziała Annabel. — Jak go znam, Tom się raczej nie obrazi. Może się tam w dole bawić do wieczora. Annabel spojrzała w dół. — Boję się, że nasze się obrażą. Paul sugeruje, że Peter i Sally mogą nie iść. — Nie, nie, oczywiście, że pójdziemy. — Peter spusz- cza ramiona, robi do nich a grymas. — To od tej orki. Spuścić nas tępaków od pługa, a popadamy w kompletną inercję. — Potem dodaje: — Musisz się podszkolić. Zapomniałaś, jak my, klasa robotnicza, żyjemy. Annabel uśmiecha się: stara śpiewka. — Jak tam, fajnie? — Macha różowobiałym ramie- niem w stroną rzeki. — Mówię ci, straszni ludzie. Zanu- dziłbyś się na śmierć. — Może pozwolisz mi spróbować? Teraz serio, ile byś sobie zaśpiewał, Paul? — Ze czterdzieści? Jakbym się wnerwił. — Jezu! Nagle Peter strzela palcami, prostując się, siada twarzą do nich. Jest nieduży, wąsaty, szarooki; pewny siebie, to widać; dynamiczny, należy sądzić. Wie, że uchodzi za dynamicznego. Sprytna małpiatka za krat- kami czasu. Uśmiecha się, wznosi palec. 254 — Do cholery z programem. Mam dużo lepszy po- mysł. Podpuszczę BBC, żeby kupili chałupkę jako dom wczasowy dla wycieńczonych producentów. Dobre? — Jeśli zdołasz wyciąć taki numer, daję ci dychę. Peter kładzie przed sobą dłoń, czyta wyimaginowany list. — Drogi panie Hamilton, prosimy o bezzwłoczne wyjaśnienie jednej z pozycji na pańskiej ostatniej delega- cji, a mianowicie doskonale zaadaptowanego i ogólnie rzecz biorąc boskiego francuskiego młyna wodnego w li- czbie jeden, na który wydatkował pan niezrozumiale wysoką sumę pięćdziesięciu nowych pensów. Jak panu wiadomo, na tę kategorię wydatków przysługuje panu nie więcej niż czterdzieści dziewięć pensów rocznie i pod żadnym warunkiem... Wrzaski. Całe szczęście. — Tato! Tato! Wąż! Dwaj mężczyźni wstają, opalające się dziewczyny podnoszą głowy. Annabel woła spokojnie: — Trzymajcie się od niego z daleka! Sally, z głową obwiązaną chustką, pyta: — Nie ukąsi ich? Annabel uśmiecha się w cieniu parasola. — Tu są tylko zaskrońce. Sally wstaje, podchodzi do Petera i Paula stojących w kącie tarasu, przy balustradzie z równo rozstawionymi pelargoniami i agawami w donicach. Catherine opada na fotel, odwraca głowę. — Tam, patrz! — Tom, nie podchodź! — krzyczy Peter. Starsza z dziewczynek, Candida, odciąga go oburzo- na. Widzą, jak wąż płynie wzdłuż kamiennego brzegu, marszcząc głową wodę. Nieduży, może pół metra. — Mój Boże, to rzeczywiście wąż. — Są zupełnie niegroźne. Sally kładzie ręce na biodrach. — Nie lubię tego szkaradzieństwa. — No to przechlapane. Sally pokazuje Peterowi język. — I tak nie lubię. Peter uśmiecha się i całuje powietrze w jej stronę; po- tem opiera się na balustradzie koło Paula i patrzy w dół. 255 — Chyba najlepszy dowód, że jesteśmy w raju. Wąż znika pośród kilku żółtych kosaćców w płytkiej wodzie u stóp ściany tarasu. Peter odwraca się i siada na balustradzie. — Kiedy zrobimy naszą sesję, Paul? — Dziś wieczór. — Dobra. Trójka dzieci idzie rządkiem po schodach na taras. Candida patrzy z wyrzutem na Annabel. — Mamusiu, powiedziałaś, że nie będziesz siedzieć bezczynnie całe rano. Annabel wstaje, wyciąga dłoń. — W takim razie chodź i pomóż mi przy pakowaniu. Sally, która przyklękła, żeby się znów położyć na fotelu plażowym, pyta: — Annabel, mam ci...? — Nie, zostań, chcę tylko powyjmować różne rzeczy z lodówki. Catherine leży niema, schowana za swymi ciemnymi okularami, jak jaszczurka; nasiąknięta słońcem, chłon- na, zajęta sobą; bardziej w tym podobna do dzisiejszego dnia niż do reszty ludzi. Idą przez łąkę na drugim brzegu rzeki, brodaty Paul przodem, w ręce trzyma koszyk z napojami, obok córki i malec; Annabel i jej siostra Catherine trochę z tyłu, z dwoma pozostałymi koszykami; kolejne trzydzieści jardów z tyłu producent telewizyjny Peter i jego dziew- czyna Sally. Po kolana w majowej trawie, jaskrach na długich łodygach i złocieniach; w górze przybliżające się urwiste kamienne góry, porosłe krzewiną skalne ściany, odmienny świat, ku któremu zmierzają. Wysoko na lazurowym niebie wrzeszczą jerzyki. Nie ma wiatru. Paul i dzieci wchodzą do lasu, znikają w listowiu i cieniu, Annabel i jej siostra podążają w ich ślady. Ostatnia para zwleka w kwiecistym słońcu. Peter objął dziewczynę ramieniem, Sally mówi: — Nie mogę jej rozgryźć. Zachowuje się, jakby nie umiała mówić. — Ostrzegali mnie. 256 Obrzuca go szybkim spojrzeniem. — Niezła? — Daj spokój. — Ciągle na nią patrzyłeś wczoraj wieczorem. — Chciałem być miły. Poza tym nie możesz być zazdrosna o wczorajszy wieczór. — Nie jestem zazdrosna. Tylko ciekawa. Przyciąga ją bliżej. — Tak czy inaczej dziękuję. — Myślałam, że mężczyźni lubią ciche wody. — Żartujesz. Tylko robi się na taką. Patrzy na niego spod rzęs. On wzrusza ramionami; potem prycha śmiechem, zagryzając usta. Ona odwraca głowę. — Na jej miejscu zachowywałabym się tak samo. Gdy- by chodziło o ciebie. — Całuje ją w bok głowy. — Bydlę. — Po co zaraz robić taką aferę... — Niby że ty byś nie robił. Gdyby chodziło o mnie. — Słonko, nie można... — Zaraz poszedłbyś do łóżka z inną. — Tak, ale w czarnej pidżamie. Odpycha go, ale z uśmiechem. Ubrana jest w ciemno- brązową bluzkę bez rękawów do bawełnianych spodni w jasnofioletowe, czarne i białe prążki, dzwonów pęka- tych w biodrach. Ma długie blond włosy, które zbyt często odrzuca do tyłu. Jej twarz ma w sobie dziecięcą bezbronność i miękkość. Doprasza się o gwałt. Laclos ją unieśmiertelnił. Nawet Paul, ślepy by zauważył, gapi się na nią; mocno osadzona w roli szpanerskiej kochanki, plastikowej zabawki w plastikowym opakowaniu. Peter bierze ją za rękę. Ona patrzy przed siebie. — Przynajmniej Tom jest zadowolony — mówi. — Denerwuje mnie, że dalej się tak zachowuje, jakby mnie pierwszy raz widział na oczy. — Uścisnął ją za rękę. — Annabel doszła z nim do ładu w kilka godzin, a mnie się nie udało w trzy dni. — Ma wprawę. Wszystkie dzieci w tym wieku to samolubne skurwiele. Jesteśmy dla niego zastępczymi kumplami. Tak nas traktuje. — Bardzo się starałam, Peter. Znów całuje ją we włosy, potem zsuwa dłoń po jej plecach i głaska po pupie. 257 — Koniecznie musimy czekać do wieczora? — Bezczelny cham. Poddaje się jednak pieszczocie, z uśmiechem. Z przodu Annabel przerywa milczenie z Catherine, która włożyła na siebie białe levisy i różową koszulę; na ramieniu ma wełnianą grecką torbę w czerwone pasy. — Nikt ci nie kazał przyjeżdżać, Kate. — Wiem. — W takim razie czy mogłabyś się trochę więcej odzywać? — Nie mam nic do powiedzenia. Nic mi nie przy- chodzi do głowy. Annabel przekłada koszyk do drugiej ręki; ukrad- kowe spojrzenie na siostrę. — Nic nie poradzę, że są jacy są. — Wiem. — Nie musisz tego tak ostentacyjnie dawać do zro- zumienia. — Przepraszam. — Paul się z nimi... — Nie musisz mi o tym przypominać, Bel. — Po niej przynajmniej widać, że się stara. — Nie umiem się uśmiechać i udawać, że wszystko w porządku. Tak jak ty to robisz. Kilka kroków idą w milczeniu. Catherine mówi: —Nie chodzi mi tylko... — Potem: — Inni są szczęśliwi. A ja jestem na przylepkę. Do końca życia. — Nie do końca życia. — Dodaje: — Jeśli się po- starasz. — Jakbym słyszała mamę. Annabel uśmiecha się.—Paul zawsze mi to powtarza. — Bystry chłopak. — Nie bądź wredna. — Sama się prosisz. — Wcale nie. Catherine odpowiada uśmiechem na szybkie spojrzenie. — Jaka ze mnie głupia krowa! Makabryczny mąż, makabryczny dom, banda makabrycznych dzieciaków! Tylko pozazdrościć! 258 Annabel zatrzymuje się. Poza oburzonej matrony, której się tak wypiera. — Kate, ja tak wcale nie mówię! — Mówisz, mówisz. Już wolałabym ci zazdrościć, niż wysłuchiwać narzekań. — Dodaje przez ramię: — Ale przynajmniej czuję, że naprawdę istniejesz. Annabel idzie za nią. — Candy jest rzeczywiście okropna. Muszę coś z nią zrobić. — Potem dodaje: — Ale to wina jego lordowskiej mości. Ciągle mówi, że to „faza przejściowa". Co się tłumaczy „daj mi spokój z dziećmi". Catherine uśmiecha się. Annabel mówi: — Nie ma w tym nic śmiesznego. — Potem: — Poza tym nie wiem, czemu ci się aż tak bardzo nie podobają. — Ponieważ nie umieją niczego docenić. — Ty za to wszystko sobie cenisz! Catherine milknie na chwilę. — Takich jak oni są tysiące. — Nawet ich nie znasz. — Bel dodaje: — Ja uważam, że jest dość słodka. — Jak sacharyna? — Kate! — Nie znoszę aktorek. Zwłaszcza kiepskich. — Wczoraj wieczorem bardzo się starała. — Catherine wzrusza lekko ramionami. — Paul uważa go za bardzo mądrego człowieka. — Ujdzie w tłumie. — Jesteś po prostu wstrętną snobką. — Nie mam pretensji do Paula. — Ale to są nasi przyjaciele. A przynajmniej Peter. Catherine odwraca się ku Bel, zsuwa okulary, przez chwilę patrzy jej w oczy: doskonale wiesz, o co mi chodzi. Kolejne milczenie, głosy dzieci spomiędzy drzew. An- nabel znów puszcza Catherine przodem, w miejscu, gdzie ścieżka się zwęża, mówi do jej pleców: — Niepotrzebnie doszukujesz się w ludziach tylu strasznych rzeczy. — Doszukuję się tego, co powoduje, że są straszni. — Ale ciągle masz do nich pretensje. Można odnieść wrażenie, jakbyś miała do nich pretensje. 259 Catherine nie odpowiada. — Z zewnątrz tak to wygląda. Widzi kątem oka, że Catherine nieznacznie kiwa głową, wie, że to sarkazm, nie potwierdzenie. Ścieżka rozszerza się, znów idą obok siebie. Bel wyciąga rękę i dotyka rękawa różowej koszuli Catherine. — Dobrze ci w tej bluzce. Cieszę się, że ją kupiłaś. — Daj spokój, nie przymilaj się. Idiotyczne, okropne: nie da się skryć uśmiechu. — „Catherine! Jak śmiesz się w ten sposób odzywać do matki!" Nieznośna Bel, przedrzeźnia, by zranić, przypomnieć; czasy, kiedy płakało się z wściekłości i na całym świecie była tylko jedna normalna i wyrozumiała istota. Ku której teraz wyciąga się dłoń, czuje dotyk... a potem, jakie typowe, ten tani, wredny, kobiecy egocentryzm, zdarzało się jej niekiedy tak nienawidzić (jak on to ujął, obsydian pod mlekiem), gdyż czuła się niemal obrażona, lecz gdy spojrzała na to z boku, wydawało się jej żartem, udawaniem... — Kate, patrz! Moje dzikie orchidee! Annabel skręca w słoneczną przecinkę, gdzie z trawy wyrasta pięć czy sześć wysmukłych białych kolumn deli- katnego kwiatu — klęka, zapominając o bożym świecie. Przy dwóch najwyższych, Catherine staje koło niej. — Dlaczego są twoje? — Bo je znalazłam w zeszłym roku. Prawda, jakie piękne? Bel ma trzydzieści jeden lat, jest starsza o cztery lata od swej siostry, ładniejsza, pulchniejsza, o okrągłej, bladej twarzy, lisich włosach, bardziej irlandzka, ma ironiczne, szarozielone irlandzkie oczy, lecz z Irlandii pochodziła tylko ich babka, nigdy tam nie mieszkały, mówią z angielskim akcentem. W starym słomkowym kapeluszu i kremowej sukni o luźnych rękawach spra- wia wrażenie zarazem matrony i nieco ekscentrycznej współczesnej literatki. Zawsze w cieniu —jej piegowata cera jest alergiczna na słońce. Ta dyskretna elegancja, zamierzona niedbałość ubioru, jest jej specyficzną cechą, której znajome jej zazdroszczą, czasem nie znoszą, gdyż 260 jest niesprawiedliwe, żeby bardziej przyciągać wzrok niż zagorzałe czytelniczki najnowszych żurnali mody. Nagle za rzeką zaczyna śpiewać słowik. Annabel wpat- ruje się w swoje orchidee, dotyka jednej, pochyla głowę, by powąchać kwiaty. Catherine patrzy na klęczącą siostrę. Na głos Petera odwracają się. — To są dzikie orchidee — mówi Annabel. Peter i trochę wyższa dziewczyna z długimi włosami podchodzą do Bel i Catherine, która odsuwa się. Wydają się rozczarowani, nie wiedzą, jak się zachować, widząc, jak małe i niepozorne są kwiaty. — Gdzie celofan i różowa kokarda? Sally śmieje się, Annabel macha na niego z wyrzutem ręką; Catherine przez chwilę patrzy mu w twarz, potem spuszcza wzrok. — Daj, poniosę koszyk — mówi Peter. — Nie trzeba. Mimo to Peter podnosi go.—Emancypacja mężczyzn. Bel uśmiecha się odrobinę. Annabel wstaje. Słyszą głos Candidy, która woła ich spośród drzew; bujnych francuskich drzew; młody i tym- czasowy, piskliwy angielski głos. Cudowna jaszczurka. Cała zielona. Teraz szli już razem, pięcioro dorosłych i troje dzieci, przez cień i słońce, trzy kobiety i dzieci nieco z przodu, dwaj mężczyźni rozmawiali z tyłu; przez słońce i cień, z lewej stale woda; cienie rozmowy, słońce milczenia. Głosy są wrogami myśli, nie myśli, myślenia. Widać było (kto chciał, to widział), że Catherine stara się jak może, uśmiecha się do Sally, nawet zadaje jej pytania jak ktoś, kto gra w ping-ponga nie mając na to ochoty... dość głu- pia zabawa, ale skoro nalegasz, skoro Bel nalega, skoro dzień nalega. Wszystkie trzy kobiety usiłowały wyłowić pośród swych własnych głosów, o czym rozmawiają męż- czyźni z tyłu. Nieoficjalnie rozpoczęła się chyba „sesja". Na pewno za sprawą Petera, który zawsze lubi załatwiać, organizować, popychać do przodu; zanim okazja zniknie jak wąż w kępie żółtych irysów. Jak potajemny skąpiec, 261 który widzi, że wydaje się jego pieniądze — najpierw uśmiecha się i cierpi w milczeniu, potem wybucha. Główna rzecz to skonstruować program wokół jakie- goś klucza, znaleźć sposób prezentacji problemu. Po prostu poszukać wyjaśnienia, dlaczego tylu ludzi kupuje w tej okolicy domy — czy na przykład z powodów eko- nomicznych? Uciekają od miejskiego zgiełku? Idą za modą, efekt lawinowy? Wyrzucał z siebie pomysły, wła- ściwie nie zwracając uwagi na odpowiedzi Paula; już się wyczuwało zbędność tej dyskusji, nieustannego mielenia i planowania tego, co wyszłoby równie dobrze bez żad- nego planowania; tak jak informację do dziennika nale- żało zrobić program szybko, polegając na szczęściu i improwizacji. Peter chciał czegoś w rodzaju eseju, „pogłębionego" spojrzenia, a nie tylko pięknych zdjęć w stylu „niektórym-to-się-powodzi". Candida wrzasnęła, gdy zimorodek, błysk błękitu, poderwał się z przodu do lotu. — Ja pierwsza widziałam! Prawda, mamusiu? Jak zbędna kursywa, podkreślająca rzecz oczywistą. — Absolutnie nie mam ochoty na pięćdziesiąt minut ładnych obrazków—powiedział Peter, jakby ładne obraz- ki miały przynieść poważny uszczerbek jego karierze. Traci się, później, coś, czego nie ma w nadmiarze nawet wtedy, gdy wszystko idzie dobrze; poczucie ciągło- ści. Na przykład muszę wykonać B, choć z pozoru nie ma w tym żadnego celu, piękna, znaczenia, ponieważ znaj- duje się pomiędzy A i C. W ten sposób wszystko staje się małymi wyspami, bez środków transportu, bez dalszych wysp, na które można się dostać z obecnej. Wysepki na własnym bezmiernym oceanie, na każdej spędza się minutę, góra pięć, potem jest inna wyspa, ale w sumie ta sama; te same głosy, te same maski, ta sama pustka kryjąca się za słowami. Zmienia się trochę nastrój i scene- ria, nic więcej. Lęk budziło zarówno zostanie z tyłu, jak i pójście do przodu, zarówno przeszłe, jak i przyszłe wyspy. Człowiek oddaje się teoriom języka, wyobraźni, iluzji; a także głupiemu fantazjowaniu. Jakby śnić, że jest się książką bez ostatnich rozdziałów: zostaje się na zawsze na ostatniej nie dokończonej stronie, ukochana 262 twarz nad dzikimi orchideami, głos przerywający mil- czenie, głupia odzywka — utrwalona na zawsze jak na niedobrej fotografii. A jedyna osoba, która to wszystko rozumie... Bel jest subtelną krową, a Paul, głuchy na wszystko, tępy jak wół — co ja tu właściwie robię. Nie wiedziała także, dlaczego miałaby być gdziekol- wiek indziej, chyba żeby odkryć w sobie pragnienie, że jednak wolałaby być tutaj. Być może ciągłość polega na posiadaniu pragnień, które są jak bezpieczny świetlisty rząd latarń. Najbardziej przerażające byłoby nie pragnąć od nikogo miłości, już nigdy. Nic nie wybaczać, niczego nie dawać i niczego nie chcieć, zgodzić się na bycie przenoszoną z jednej wyspy na drugą jak przesyłka pocztowa, obserwować, osądzać i nienawidzić — a może rzucać innym wyzwanie? Zaskoczcie mnie, udowodnij- cie, że nie mam racji, połączcie wyspy ze sobą. Z takimi przemyśleniami trzeba się ukrywać. Inni mogliby wykorzystać tę rozpacz... Zatrzymują się w miejscu, gdzie zbocza wzgórz opa- dają stromo ku rzece, zapowiadając wąwóz z przodu. Rzeka bystrzejsza, kamienie i piana; ziemia nie uprawia- na, nawet przez francuskich chłopów. Kawałek w górę rzeki od miejsca, gdzie się zatrzymali, legło ociężale zbiorowisko wielkich, szarych głazów, jak stado kamien- nych słoni pojących się w przybrzeżnej wodzie. Bel wyszukuje niewielkie miejsce nad wodą, pod bukiem, gdzie jest cień i słońce. Klęka i z pomocą Sally i Catherine zaczyna wypakowywać koszyk. Paul bierze dwie butelki wina i puszki coca-coli, by włożyć je do wody. Dwie dziewczynki idą z nim, potem zrzucają buty, ostrożnie wsuwają stopy do wyboczonego strumyka wody, płytko ślizgającej się po kamieniach; wrzask; Peter idzie na krótki spacer z synem, ma widać chwilę czasu na ode- granie roli ojca, gdyż już powiedział, co miał do powie- dzenia, odbębnił swój interes, poranne uzasadnienie swego istnienia. Paul zdejmuje buty i skarpetki, podwija spodnie, pedantycznie i komicznie jak emeryt nad morzem; Paul 263 ze swymi przedwcześnie posiwiałymi włosami, brodą w czarne i białe smugi, jakby przystrzyżoną, bardziej marynarską niż literacką; twarz człowieka, który chce uchodzić za wybitnego intelektualistę. Brodzi teraz w stronę Candidy i Emmy, które odwracają kamienie w poszukiwaniu raków. Trzy kobiety pod bukiem wsta- ją. Sally rozpina zamek z boku spodni, zsuwa je i staje obok, zdejmuje brązową bluzkę. Dalej ma na sobie bikini, w którym opalała się koło młyna; kwiaty białe i indygo, mosiężne kółeczko na każdym biodrze, trzecie spinające paski stanika na plecach; drobne piersi, smukłe nogi. Skóra gryzie się z materiałem bikini, do którego pasuje głęboka opalenizna. Znów to widać. Kieruje się w stronę Petera i Toma, stojących na głazie pięćdziesiąt metrów dalej. Bel i Catherine idą pod słońce do Paula i dziew- czynek. Musująca woda, chlupoczące stopy; ważki i mo- tyle; orchidee, złocienie i niebieskie kwiatuszki jak od- pryski nieba. Głosy, ruchy; kalejdoskop, raz potrząsnąć i wszystko zniknie. Mleczno-piegowata skóra Bel, która uśmiecha się, nieobecnym uśmiechem Junony, spod sze- rokiego ronda słomkowego kapelusza; jest ażurowy, obwiązany koronką. Elektrony, jądro, Seurat, wszystko jest atomem. Pierwsza w tym dniu wyspa naprawdę do przyjęcia. Sytuacja rodzinna; gdzie rządzą dzieci. Kraina, w której wszyscy kiedyś byli. Ofelia nuci swą naiwną piosenkę. — Jest cudnie. Chodźcie, nie chcemy jeszcze jeść! — woła do nich apodyktycznie Candida. — Szkoda, że nie wierzę w bicie dzieci — mruczy Bel. Catherine uśmiecha się i zrzuca sandały. Kolejna wyspa, piąta, a może dziesiąta, ileś minut później. Paul złapał raka, malutkiego; cudowna niespój- ność, chwilowa konstrukcja umysłu, rozpada się. Wszy- scy stają wokół niego, Candy i Emma wrzeszczą pod- ekscytowane przy unoszeniu każdego kamienia; potem wrzeszczą, żeby Peter, Sally i Tom wrócili. Poważne łowy. Paul ma przez chwilę w palcach trochę większy homarowaty kształt, wystarczająco długo, by pokazać 264 publiczności. Święty Boże. Fantastyczne. Candida przy- biega spod buka z naprędce opróżnionym plastikowym pudełkiem. Peter brodzi w stronę Paula. Cudownie. Współzawodnictwo. Gra. Sally bierze Toma za rękę i prowadzi ku plastikowemu pudełku, żeby zobaczył, czego szuka tatuś. Chłopiec patrzy, potem odskakuje, gdy jeden z raków usiłuje wydostać Się z pudełka. Sally klęka z nagim ramieniem wokół pleców dziecka. Jak scena alegoryczna na filiżance z epoki regencji w rodzaju Wiara, Nadzieja, Miłość. Dla tych, którym nie wystarcza herbata. Między drzewami, tam, skąd przyszli, wyłania się postać: rybak, chłop z wędką, cholewy i wypłowiały kombinezon, ogorzała cera, stary słomkowy kapelusz z czarną tasiemką; mniej więcej pięćdziesiąt lat, wie, po co przyszedł, nie zwraca na nich uwagi. Na jednym ramieniu niesie poziomo długą bambusową wędę, na drugim płócienny wór, w spłowiałym bladoniebieskim kolorze. Na chwilę przestają szukać raków; wstają, mężczyznom jest głupio, chłopięce poczucie winy, gme- ranie w cudzej wodzie; dzieciom też jest nieswojo, jakby wyczuwały, że intruz niesie z sobą jakieś zagrożenie. Ale on przechodzi spokojnie koło buka ku słońcu, potem przez trawę w ich stronę, w górę rzeki. Widzą, że ma zeza. Mijając ich, unosi palce ku rondu kapelusza. — ...sieurs- dames. — Bonjour — mówi Paul. Potem: — Bonne peche. — Merct. Statecznie kroczy ku głazom i drzewom gniotącym się w ciasnocie wąwozu; znika, lecz zostawia ślad, przy- pomnienie, że to obcy kraj że swym własnym życiem i obyczajami. Zda się, że słychać: Ca ira. Pomruk mot- łochu, nocny tupot. Kosy na sztorc. Może dlatego, że łowi na poważnie, ma w tym dniu swoją rolę. Łowiący dla za- bawy wracają do swego zajęcia. Tylko Catherine patrzy na niebieskie plecy, póki ostatecznie nie znikną. Ah, ca ira, ca ira. Les aristocrats, on les pendra. Catherine wychodzi z wody, jakby rybak pociągnął ją za sobą. Wsuwa mokre stopy w sandały i odchodzi, udając, że patrzy na kwiaty, plecami do głosów, po- 265 krzykiwań i łagodnych przekleństw. Ach, jaki śliczny. Wezmę go sobie. Zamykamy, proszę państwa. Dobranoc, Bill. Dobranoc, Lou. Dobranoc. Dobranoc. Kawałek dalej jest ścieżka w bok, lecz blokuje ją głaz, na pół w wodzie, na pół na brzegu. Ze szczytu głazu Catherine patrzy na innych. Mężczyźni połączyli siły, Peter unosi kamienie, Paul chwyta raki. Bel powolutku wędruje pod buk. Gdy jest już w cieniu, zdejmuje kapelusz i przygładza włosy, jakby zmęczona. Catherine idzie dalej, za głaz, poza zasięg wzroku. Ścieżka wye się pomiędzy kamiennym stadem, pnie się stromo między drzewa, ponad rzekę; która coraz bardziej huczy, hałasuje. Tubylcy nazywają to miejsce Premier Saut, pierwszy uskok; niemal wodospad, pęd ścieśnionej wody, doskonale biorą pstrągi. Catherine schodzi do długiego rozlewiska nad uskokiem: chłód, głębiny, mchy i paprocie. Pliszka, plamka kanarkowego żółcienia, krótkimi zrywami leci na drugą stronę. Dziewczyna siada na kamieniu na skraju wody, poniżej stromego brzegu; wpatruje się w leniwą ciemnozieloną wodę w górze rzeki, iskierki i rozbłyski słońca, taniec muszek, ptaka o znerwicowanym ogonie. Podnosi gałązkę i wrzu- ca do wody, patrzy, jak dryfuje, nabiera prędkości, a potem wsysa ją zwężona gardziel uskoku. Zniknęła, zniknęła. Wypchnęła nieco ramiona do przodu, jakby jej było zimno, patrzy w wodę. Zaczyna płakać. Nie widać po niej żadnych uczuć. Łzy powoli wypełzają spod okularów na policzki. Nie ociera ich. Bel woła spod drzewa, obok różowego obrusa w krat- kę, na którym porozkładała charcuterie, długie bochny, sery, noże, kubki, jabłka, pomarańcze, trzy kremy czeko- ladowe dla dzieci. Candida odkrzykuje: — Ale mamo, my nie jesteśmy jeszcze gotowi! Paul mruczy coś do niej, Sally odwraca się, kieruje swe wiotkie białe ciało ku Bel; potem Emma, młodsza z córek, biegnie, wyprzedza ją, mały Tom też zaczyna 266 biec, jakby miało zabraknąć dla wszystkich jedzenia. Potem dwaj mężczyźni i Candida z plastikowym pudeł- kiem, do którego złapali siedem raków narzeka, że jeszcze jeden, a byłoby po jednym dla każdego na kolację, po obiedzie muszą jeszcze nałapać. Tak, tak, oczywi- ście. Ale teraz wszyscy są głodni. Paul przypomina sobie o winie, idzie w miejsce, gdzie się chłodzi; bu- telka Muscadet sur He; druga, Gros-Plant, może za- czekać. — Ręka do góry komu colę! Rozkładają się, dorośli i dzieci, wokół obrusa. Stoi tylko Paul, zajęty otwieraniem wina. Peter klepie Sally w pupę, gdy ta pochyla się na klęczkach, by rozlać dzieciom colę do kubków. — To jest życie! ę — Wypraszam sobie! Całuje ją w bok nagich pleców i mruga do siedzącego naprzeciw Toma. Annabel woła: — Kate! Jedzenie! Potem Candida i Emma: — Kate! Kate! — Wystarczy. Przyjdzie, kiedy będzie chciała. Emma mówi: — Może już nie być nic do jedzenia. — Bo jesteś wieprz. — Nie jestem! — Właśnie że jesteś! — Candy! — Kiedy jest. — Gdy jej siostra zamachuje się na nią, mówi: — Najpierw goście. Bel mówi: — Kochanie, postaw tatusiowi kieliszki do wina. Sally uśmiecha się do Emmy; ładniejsze dziecko, nieśmiałe i spokojne; może zresztą wypada tak tylko przez kontrast ze swą pseudodorosłą siostrą. Żeby tylko Tom... smaruje mu chleb pasztetem, a on patrzy po- dejrzliwie. — Mniam. Wygląda pysznie. Emma pyta, czy można dać coś rakom. Peter śmieje się, Emma wygląda na urażoną. Candida mówi jej, że jest głupia. Bel każe Emmie usiąść koło siebie. Teraz Candida wygląda na urażoną. Paul zerka z cienia w górę rzeki 267 w stronę głazów, potem na Bel. Bel nieznacznie kiwa głową. — Dokąd idziesz, tatusiu? — Poszukam cioci Kate. Pewnie zasnęła. Candida na chwilę podnosi oczy na matkę. — Założę się, że znowu płacze. — Kochanie, zajmy się jedzeniem. Bardzo cię proszę. — Kiedy ona ciągle płacze. — Tak. Peter i Sally wiedzą o tym. Wszyscy o tym wiemy. Ale nie będziemy o tym dyskutować. — Robi lekki grymas w stronę Sally, która uśmiecha się. Peter nalewa wino. — Mamusiu, mogę się trochę napić? — Jeżeli przestaniesz tyle mówić. Paul staje na pierwszym głazie i spogląda w głąb wąwozu. Potem znika. Oni jedzą. Peter: — Jejku, świetne. Co to jest? — Masz na myśli rillettes? Candida mówi: — Nigdy nie jadłeś rillettes? — Bel poprawia jej wymowę. — My jemy codziennie. Prawie. Peter klepie się w głowę. — Znowu wpadka. Już miałem dobić interesu, a tu się dowiedzieli, że nigdy nie jadłem rillettes. — Odkłada kanapkę, odwraca się i chowa twarz w dłoniach. Łka- nie. — Najmocniej przepraszam, pani Rogers. Nie za- sługuję, by siedzieć z wami przy jednym stole. Powinie- nem był znać swoje miejsce. Słyszą, że Paul woła Kate. Peter znów łka teatralnie. — I widzisz, co narobiłaś? — pyta Bel. — On się tylko wygłupia. — Peter jest bardzo, bardzo wrażliwy. Sally mruga do Candidy. — Jak nosorożec. — Mogę dostać jeszcze? — pyta mały Tom. — Co się mówi? — Proszę. Peter odwraca nieco głowę i zerka przez palce na Candidę. Nagle Candida jest znowu dzieckiem i chicho- cze; potem krztusi się. Emma patrzy rozjaśnionymi oczyma, potem też zaczyna chichotać. Mały Tom przy- gląda się im z powagą. 268 Paul spostrzegł różową plamę jej koszuli kawałek przed miejscem, z którego zeszła ze ścieżki nad roz- lewisko. Nie odezwał się, dopóki nie stanął w górze nad nią. — Chcesz jeść, Kate? Pokręciła głową, nie odwracając się, potem sięgnęła po ciemne okulary, na kamieniu obok, i włożyła na nos. Zawahał się, potem zszedł do niej. Po chwili wyciągnął dłoń i dotknął różowego ramienia. — Nie wiemy, co robić. Patrzyła w wodę. — To takie idiotyczne. Bez żadnego powodu nagle się znowu zaczyna. — Naprawdę rozumiemy. — Szkoda, że ja nie rozumiem. Usiadł na tym samym kamieniu, bokiem do niej. — Masz papierosa, Paul? — Tylko gauloises. Wzięła papierosa z paczki, którą wyjął z kieszeni koszuli; pochyliła się ku zapałce, wciągnęła dym, potem wypuściła. — Na razie nic się nie stało. To dopiero początek. Wiem, że będzie tak samo jak przedtem. I nic na to nie mogę poradzić. Pochylił się do przodu z łokciami na kolanach; skinął głową, jakby jej wymysły były zupełne racjonalne, jakby je podzielał. Jaki ze mnie miły człowiek, i troskliwy, bo przecież staram się. Bądź taka jak ja, męska, zadowolona z tego, co masz: książki się ukazują, a że nie jestem sławny... Choć minęło już tyle lat, krótka broda, pełne charakteru usta kazały się spodziewać ascetyzmu, sub- telności, energicznej inteligencji, a nie przyzwoitego, przeciętnego człowieka, który jakoś sobie w życiu radzi. — Kate, nie jesteś osobą, która łatwo znosi frazesy. Co nam, zwykłym śmiertelnikiem, raczej odbiera mowę. — Na chwilę skłoniła głowę. — Czemu się uśmiechasz? Spuściła wzrok na ręce. — To ty i Bel jesteście bogami, a ja zwykłym śmiertel- nikiem. — Ponieważ wierzymy we frazesy? 269 Znów uśmiechnęła się nieznacznie; milczała, potem odezwała się, żeby go tak całkowicie nie zbywać. — Bel mnie zdenerwowała. Ale to moja wina. Jestem taka strasznie arogancka wobec tych dwojga. — Co ci powiedziała? — Właśnie to. — Bardzo cierpisz. Rozumiemy, jakie to dla ciebie trudne. Znów wydmuchnęła dym. — Straciłam poczucie przeszłości. Wszystko jest te- raźniejszością. — Ale potrząsa głową; wie, że to mętne, właściwie nic nie mówi. — Przeszłość łatwiej zaakcep- tować. A kiedy nie można uciec od... — Czy przyszłości też nie można zaakceptować? — Przyszłość jest nieosiągalna. Jesteśmy przykuci do teraźniejszości. Do tego, kim jesteśmy. Podniósł kamyk i cisnął go do wody. Pułapka, męka: czytać ludzi jak książki i dawane przez nich znaki rozumieć lepiej niż oni sami. — Jeżeli czujesz się przykuta, czy nie powinnaś zmusić się i zachowywać... — nie kończy zdania. — Normalnie? — Przynajmniej zgodnie z regułami. — Jak pan Micawber u Dickensa? Coś się wydarzy? — Wiem, że chleb nasz powszedni to też frazes... — Na to trzeba czuć głód. Paul uśmiecha się. — Jakiś głód przecież czujesz. Głód zrobienia na złość nam wszystkim, którzy próbujemy ci pomóc. — Paul, przysięgam, że co rano... — urywa. Siedzą obok siebie i patrzą w wodę. Paul mówi łagodnie: — Nie chodzi o nas, Kate. Tylko o dzieci. Może za bardzo się o nie martwimy, ale one naprawdę nie rozumieją, co się dzieje. — Ale ja naprawdę się staram. Zwłaszcza wobec nich. — Wiem. — Zupełnie straciłam wolę. Czuję się na łasce i nieła- sce najdrobniejszej uwagi, incydentu. Znowu wszystko jest niepewne. Ciągle sobie zadaję najprostsze pytania. 270 Dlaczego on? Dlaczego ja? Dlaczego to? Dlaczego cokol- wiek? — Może spróbowałabyś to zapisać. — Nie mogę. Nie można zapisać tego, w czym się tkwi. — Wrzuca wypalonego papierosa do wody; potem pyta nagle: — Baliście się z Bel, że będę się próbowała zabić? Nic nie mówi, a potem: — Mieliśmy powody się bać? — Nie. Ale zastanawialiście się, co to znaczy, że nie próbowałam? Tym razem rozważa pytanie. — Mieliśmy nadzieję, że dobrze znaczy. — Myślę, że to musi znaczyć, że podoba mi się to, kim jestem. Kim się stałam. — Zerka na niego, na rzymską głowę wpatrzoną w wodę; mędrzec senator; żałuje, że poszedł jej szukać. — Trzeba mnie sprać. Nawrzeszczeć na mnie. A nie pieścić się ze mną. Paul milczy chwilę. — Szkoda, że tak bardzo się od siebie różnimy. — Nie gardzę tobą, Paul. — Tylko moimi książkami. — Masz tysiące zadowolonych czytelników, których możesz położyć na przeciwnej szali. Gdybym tobą gar- dziła, nie zazdrościłabym Bel tak bardzo. Paul spuszcza oczy. — Przesadzasz... — Bez fałszywej skromności. Wiesz, że to udane małżeństwo. — Na swój sposób. — Wiem, jaka z Bel despotka. Wbrew pozorom. — Czasami. — Tak naprawdę nie jesteśmy siostrami, tylko dwo- ma różnymi stylami nieprzejednania. Paul uśmiecha się szeroko. — I znęcania się nad umierającymi z głodu ludźmi. Tak jak nie mogła się powstrzymać od uśmiechu nad udawaną naiwnością Bel — Dobrze ci w tej bluzce, już to widzę! — tak teraz uśmiecha się, by pokryć podobną urazę; znów ta sama niecierpliwość, pozostawienie jej samej sobie. Mówi się o przeistoczeniu, a ten człowiek potrafi myśleć tylko o chlebie i winie. 271 Kate wstaje, on także, szukając jej oczu pod ciemnymi szkłami. — Obgadamy to wszystko, Kate. Kiedy ich już nie będzie. Bez ostrzeżenia obejmuje go; czuje, że opiera się przed tą raptownością, tym przywarciem do niego. Na chwilę kładzie mu głowę na ramieniu, jego ręce ostrożnie ją opasują. Klepie ją po plecach, potem dotyka czubka jej głowy ustami. Zakłopotany, biedak. A ona już zaczyna myśleć: świnia, aktorka, perfidna — czemu to zrobiłam? A on głupiec: który biskup nosi przy sobie nitroglicery- nę? Albo rozdaje ją w katedrze? Drogi wół. Brutalna rola, zarżnąć takie kapitalne cielę. Odsuwa się i uśmiecha w jego zaskoczone oczy; potem mówi, niby naiwnie: — Muzułmanie mają dobrze. Annabel siedzi oparta plecami o pień buka; bogini- -matka tronująca, z gołą głową i bosymi stopami, nieco rozczochrana. Candida, która wypiła więcej niż jeden kieliszek wina, śpi z głową na jej kolanach. Co jakiś czas Bel dotyka jej włosów. Sally odeszła kawałek, żeby być w słońcu; z powrotem na trawie, obok butelka Ambrę Solaire. Zapach kremu snuje się w stronę mężczyzn; Peter leży wsparty na łokciu, twarzą do Paula, który jeszcze siedzi wyprostowany. Dwójka młodszych dzieci buduje nad wodą tamę z kamyków. Catherine siedzi wsparta na jednym ramieniu, między Peterem a An- nabel, patrząc, jak mała brązowa mrówka dźwiga okru- szek chleba między źdźbłami trawy. W szklankach, z których pili wino, jest teraz kawa z termosu. Paul próbuje naszkicować wątek przewodni progra- mu. W stosunkach Anglii z Francją zawsze dominowały klasy średnie, już od czasów milorda i książęcych wojaży typowy przyjezdny z Anglii był zawsze wykształcony i dość zamożny, no i oczywiście konserwatywny, toteż przywoził ze sobą wizerunek Francji jako kraju, gdzie dobrze się żyje, gdzie panuje snobizm kulinarny, gdzie 272 ceni się dobre wino, gdzie łatwo zapomnieć uciążliwości wynikające z życia w głęboko purytanskim kraju, choć ca va de sois cechy purytańskie pozwalają jednocześnie pogardzać poglądami politycznymi Francuzów i idiotycz- ną scentralizowaną biurokracją napoleońską. Właśnie ta dwoistość spowodowała, że Anglicy uchodzą za prze- wrotnych, nie zdajemy sobie sprawy, że to Anglia ucho- dzi w Europie za państwo supercentralistyczne, rzadko który naród tak małpuje styl życia stolicy jak Brytyj- czycy, rzadko który naród jest tak groteskowy na jedno kopyto pod względem zachowania, języka i ubioru. Francuzi martwią się tylko, czy jedzenie jest dobrze przyrządzone, a nas interesuje wyłącznie, czy inni śtoło- wnicy są odpowiednio ubrani, czy stół jest dobrze na- kryty i czysty, nie widzimy... — Posłuchajcie — mówi Bel. — Wilga. Na chwilę Paul przerywa. Słyszą potoczysty trel zza rzeki. Bel mówi: — Nigdy ich nie widać. — Opowiadaj dalej — mówi Peter. Zapala papierosa, przypomina sobie o Catherine, która potrząsa głową. — Brzmi ciekawie. Paul chciał powiedzieć, że nie widzimy, iż obok idei, mitu scentralizowanej Francji, który datuje się od cza- sów Wersalu, istnieje autentyczna pogarda Francuzów wobec wszystkiego, co staje im na drodze do osobi- stej przyjemności. Tymczasem my, z naszą wiarą, że jesteśmy nie wiadomo jak wolni, demokratyczni i polity- cznie niezależni, w rzeczywistości jesteśmy okropnym narodem konformistów, kiedy przyjdzie do osobistej przyjemności. I dlatego (zachłystuje się łatwym para- doksem) każdy rząd francuski jest z natury faszystowski, a naród francuski z natury nie potrafi długo tolerować faszyzmu; nasze zaś zamiłowanie do konformizmu tak wszystko przenika, że nasza kultura jest wymarzonym polem działania dla faszystów, toteż musieliśmy wytwo- rzyć te wszystkie konstytucyjne hocki-klocki (Paul lubi takie sformułowania) i Bóg wie, ile instytucjonalnych zabezpieczeń przeciwko naszej prawdziwej naturze. — Spróbuję to jakoś wcisnąć — mówi Peter. 273 Jeszcze jedna rzecz, mówi Paul, nalewając sobie resztę Gros-Plant do szklanki Candy, Peter odmówił ruchem dłoni. Do Francji nie przyjeżdżają od nas robo- tnicy, nie ma zorganizowanych wycieczek, nie dlatego, że proletariusz nienawidzi wstrętnego zagranicznego żarcia i obleśnego romańskiego seksu, przecież jeżdżą dziś stadami na Majorkę, Costa Brava, do Włoch, do Ju- gosławii i Bóg wie gdzie jeszcze, nienawidzą raczej kraju, gdzie trzeba być wykształconym i wyrafinowanym, żeby się dobrze bawić, zostawmy to zasranym snobom i hedo- nistom z klas średnich, a przynajmniej taki idiotyczny wizerunek się wytworzył, jeszcze powie, zanim zgubi wątek, za dużo wypił, że to również wyjaśnia pokrewne francuskie złudzenie na temat Anglii jako narodu fanaty- cznych monarchomanów w meloniku i ze swoją słynną flegmą, którzy żyją dla koni i psów i le sport, i ta zimna krew i cała zasrana reszta. Weźmy chdteau kilka mil stąd, czy Peter zgadnie, co zajmuje najpocześniejsze miejsce w cholernym salonie? Oprawiony w ramki list od sek- retarza księcia Edynburga z podziękowaniami dla hra- biego za kondolencje po śmierci teścia Jego Królewskiej Wysokości. Ja nie mogę, mówi Paul. — Zna angielski? Moglibyśmy to wykorzystać. — Robotnicy nie przyjeżdżają do Francji, bo ich na to nie stać — mówi Bel. — Nie ma się co doszukiwać Bóg wie jakich powodów. Peter uśmiecha się szeroko. — Żartujesz. Nie zdajesz sobie sprawy, ile oni mogą teraz zarabiać. — Dokładnie—mówi Paul.—To kwestia kulturowa. Tutaj się zakłada, że klient chce najlepszy towar. My zakładamy, że chce najtańszy. — Parę lat temu nakręciliśmy program o zorganizo- wanych wycieczkach. Niewiarygodne, jakie czasem lu- dzie podawali powody. Pamiętam, jak jedna przemiła starowinka powiedziała, że najbardziej się cieszy z tego, iż wszyscy dostają to samo do jedzenia i śpią w takich samych pokojach. Klepie się w głowę, tak jakby jego niedowierzanie potwierdzało głupotę starowinki. — Dokładnie to, co mówię. Do diabła z krajem, gdzie 274 ludziom wolno samym decydować, jak wydadzą pie- niądze. — Jeśli je mają — upiera się Bel. — Przestań, to nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Mówię o praniu mózgów. — Znów zwraca się do Pete- ra. — Francuski chłop, a nawet robotnik w fabryce, przywiązuje taką samą wagę do tego, co je i jakie prje wino, jak ktoś znacznie od niego zamożniejszy. W sfe- rze przyjemności panuje u nich zupełny egalitaryzm. Weźmy na przykład wesela. Byle chłop małorolny, byle listonosz, a postawi się, potąd pysznego żarcia. Nie wyobrażasz sobie, Peter. Są naprawdę wybredni, nie dadzą sobie wcisnąć byle czego, idą do rzeźnika i przebie- rają w mięsie, póki nie znajdą, czego chcą, to samo w pdtisserie, charcuterie i wszędzie. Chwała niech będzie Panu za dar streszczania. Peter kiwa głową, potem unosi ją, obejmując wzro- kiem zarówno Paula, jak i Annabel. — Czyli mieliście szczęście, że dane wam było tu przyjechać? — No tak, mamy poczucie, że to dla nas przywilej. — Ale z tego, co mówisz, można wywnioskować, że chciałbyś ten przywilej cofnąć. Naprawdę przywitałbyś tu z otwartymi ramionami hordy z Manchesteru i Bir- minghamu? Bel uśmiecha się szeroko. — Dobre pytanie. Co wy na to, towarzyszu Rogers? Zamachuje się na żonę. — Kiedy przywilej polega też na tym, że Francja nie oferuje zorganizowanych wycie- czek. Tutaj wszystko trzeba odkryć samemu. — Do czego potrzeba wykształconego umysłu. — Wystarczy umysł otwarty. A nie spętany purytań- ską etyką. — Twój punkt widzenia też się powinien zmieścić. — Uśmiecha się do Annabel. — Ale na ile on jest typowy, Annabel? — Myślę, że to najzwyklejszy w świecie emigrant reakcjonista. Nie uważasz, Kate? Catherine uśmiecha się nieznacznie, nic nie mówi. — Ależ szwagierko. Broń mnie przed ciosami w plecy. 275 — Jeśli ktoś jest zadowolony, to oczywiście nie chce, żeby cokolwiek się zmieniło. — Ale może zechcieć trochę się swym zadowoleniem podzielić? Bel odpowiada za nią: — Kochanie, czemu sobie tego nie powiedzieć? Jesteś największym socjalistą wszech- l czasów, ale tylko w gębie. j — Pięknie dziękuję. i — Butelka wina i od razu zamarksujesz wszystkich 1 na śmierć. Peter parska śmiechem. — Genialne słowo, Annabel. \ Zamarksujesz. Muszę je sobie zapamiętać. Paul grozi Annabel palcem; wyłazi z niego surowy ' ruski mnich. — Słońce moje, o ile rozumiem, celem socjalizmu I jest wzniesienie ludzkości na wyżyny. A nie ściągnięcie i wszystkich do najmniejszego wspólnego mianownika, ', tak drogiego każdemu kapitalistycznemu sercu. I tak dalej, bez końca; nie znoszą takiego Paula, ', z zapałem wyniszczającego wielkie teorie społeczne. Gdy tymczasem wszystko, co widać, to wieczorny tłum zmęczonych, spracowanych ludzi, wyzutych ze wszyst- kiego automatów, w stosunku do których można się czuć wyłącznie szczęśliwym, wywyższonym, wybranym, bez- radnym. Tłumaczyć ich motywacje, wyjaśniać ich życie jest krańcową bezczelnością i kłamstwem... rodzajem kanibalizmu. Na obiad mięso zarżniętej świni, na deser zmielone cudze życie, pokrajana w kostkę rzeczywistość. Przyszły żniwa. Wszystko, co potem zostaje to okruchy, aluzje, wymysły jaźni. Puste łuski rozmowy, pozbawiony znaczenia pogłos. A przecież rzeczywistość jest wystarczająco gęsta bez tych krążących, bzykających jak mucha słów; wystar- czająco nierealna bez tych podskakujących, wijących się, nieuchwytnych męskich idei, idei, które są jak wirusy, rozmnożą się, pewnego zimowego wieczoru bezmyślne miliony będą oglądać ich potomstwo i z kolei oni się zarażą. Jak łatwo zrozumieć leniwe zdenerwowanie Bel na męża: nie tyle z powodu samego kaznodziejstwa, ile że oddaje mu się dla tak małej sprawy, ten bezwartoś- 276 ciowy, płytki człowiek, który w drzewach nie widzi nic prócz drewna, z którego zbuduje koślawe budy ulotnej i bezsensownej formy. Dla którego to, co rzeczywiste, żywe, niewytłumaczalne jest zakazane; niebezpieczne, póki nie zostanie zamknięte w puszce. Wiadomo: Paul mógł powiedzieć cokolwiek, choćby „Francuzów trzeba było usunąć z powierzchni ziemi", dokładne przeciwieństwo tego, co naprawdę powiedział, a ten biedny mały karawaniarz i tak kiwałby głową i wykrzykiwał swoje „Niewiarygodne! Fantastyczne!" i szukał jeszcze jednego punktu widzenia. Wiedziała też, że to jej wina: nie powinna była nazy- wać Bel despotką. Cała ta dyskusja miała temu zaprze- czyć; lecz tylko to potwierdzała. A tu: realne drzewa, dwójka dzieci nad wodą, mil- cząca dziewczyna w słońcu, obrócona teraz na brzuch, pośladki w feerii bieli i indygo. Drzewa, krzewy i na pół zanurzone głazy, milczące skały w górze, spalona słoń- cem martwa planeta, bezwietrzne niebo, dzień czerstwie- je jak piętki chleba z obiadu, dzień już nie przejrzysty i wznoszący się, ale jakiś mętny i znieruchomiały; wszyst- ko wina męskich głosów, ciągłe bezproduktywne i niehi- gieniczne drapanie strupów przez soi-disani poważne męskie głosy. Teraz tylko kobiety znały świat. Nawet wy- jałowiona dziewczyna znała tylko słońce na swych plecach, trawę i ziemię pod spodem. Bel znała tylko siebie i głowę swego śpiącego dziecka i drobne ruchy drugiego dziecka w dole nad rzeką; jej udział w rozmowie, a nawet do- gryzanie Paulowi, było tylko folgowaniem sobie, chwilo- wym wyjściem z roli niewzruszonej osi wszechświata; niech się szprychy trochę pokręcą. Zdarzyło się, że Bel, pewnego letniego wieczoru w domu, dogryzała Paulowi znacznie bardziej agresywnie. Wstał nagle i wyszedł do ogrodu. Zakłopotanie i milczenie. Po chwili Bel równie nagle wstaje i wychodzi z pokoju, był zmierzch, widzieli wszystko dokładnie przez okno, poszła prosto do Paula na drugi koniec trawnika. Odwróciła go za ramię i objęła impulsywnie za szyję. Jakby to była tylko nauczka. Patrzyli z wewnątrz, uśmiechnął się. Potem już nigdy o tym nie wspominali. Odłożyli w zakamarki pamięci, 277 żeby sobie czasem nad tym popłakać, jak nad starymi koralikami i broszkami, które już dawno wyszły z mody. Gdyby była taka, jak Bel — niezależna, ponad wszel- ką dumę. Teraz Emma wróciła znad rzeki do czwórki dorosłych i stanęła koło matki. — Chcę się położyć jak Candy. — Kochanie, daj jej pospać. Nie zmieścicie się obie. Emma patrzy ukradkiem na ciocię, która wyciąga do niej dłoń. Dziewczynka klęka, potem opada głową na jej kolana. Catherine głaska ją po włosach, odgarnia jed- wabiste loki z policzka. Paul opiera się na łokciu i ziewa. — Ta jedna ma rozum. Peter uśmiecha się w stronę Catherine. — Prze- praszamy. To okropne gadać o sprawach zawodowych w taki niebiański dzień jak dzisiaj. — Z przyjemnością słuchałam. Dotyka kołnierzyka żółtej bluzki dziecka, unika jego wzroku. Paul chrząka. — Ale nie zgadzasz się z ani jednym słowem. Catherine wzrusza nieznacznie ramionami i patrzy na niego ponad obrusem. — Myślałam o tym, co powiedział Barthes. Peter pyta, kto to jest Barthes; nie wie nawet, czy to imię jakiegoś jej znajomego (Barta), czy nazwisko kogoś znanego. Paul wyjaśnia. Peter strzela z palców. — Rzeczywiście, ktoś mi o nim niedawno wspomi- nał. — Siada wyprostowany i odwraca się ku Cathe- rine. — No i co ten Barthes? Catherine mówi do niego jak do Emmy: — Analizuje przewodniki turystyczne. W zbiorze esejów. Jego zda- niem wciskają ideę, że wszystko, co użyteczne, i wszyst- ko, co nowoczesne, jest monotonne. Ciekawe są tylko za- bytki i malownicze krajobrazy. A malowniczosć kojarzy się prawie wyłącznie z górami i skąpanymi w słońcu plażami. — Dodaje: — To wszystko. A cóż to ma do rzeczy? Paul mówi: — Z górami zaczęło się oczywiście od romantyków. 278 Catherine wodzi palcem po włosach Emmy. Zaczęło się od Petrarki; ale nie trzeba się za bardzo wymądrzać. — Moim zdaniem chciał zwrócić uwagę, że brak wyobraźni podróżujących jest przede wszystkim winą klas średnich. Ich idei piękna. Wskutek której przewod- nik poświęca trzy akapity jakiemuś kościołowi, a rzeczy- wiste, żywe miasto zbywa dwoma zdaniami. Paul kładzie się znowu, po drugiej stronie obrusa, z rękami pod głową. — Co jest z reguły jak najbardziej uzasadnione. — O ile uważasz, że trzynastowieczna architektura jest ważniejsza niż dwudziestowieczna rzeczywistość. — Czemu nie? Kiedy jestem na urlopie? Catherine zerka na jego wydłużony kształt. — Więc dlaczego tak nienawidzisz fałszywych wize- runków Brytyjczyków i Francuzów? To dokładnie taka sama forma wybiórczego podejścia do rzeczywistości. — Nie widzę związku. Nie jest aż takim kretynem, ale gdy ją trochę podpuś- cić, jest prawie ludzka. Paul uśmiecha się. — Akceptujesz burżuazyjne stereotypy tego, co war- to zobaczyć na wakacjach. Czym się one różnią od burżuazyjnych stereotypów charakteru narodowego, których tak nie znosisz? Zamknął oczy. — Jeżeli pozwolisz mi się chwilę zdrzemnąć, wymyślę jakąś druzgocącą ripostę. Bel mówi: — I padł Goliat jak długi. — A fe. — Krzyżuje ręce na brzuchu. Peter leży na boku, twarzą do niej. — Słyszałem, że z tego Barthesa trudno cokolwiek zrozumieć. — Ogólny wątek jest dość prosty. Bel mówi leniwie: — Kate była redaktorką tłumacze- nia jednej z jego książek. — Co ty powiesz. Naprawdę? — Nie redaktorką, tylko korektorką. — Praktycznie przerobiła cały przekład. — Jeżeli tak nazywasz kilka drobnych sugestii. Próbuje ostrzec Bel, ale ta nie odwzajemnia spoj- rzenia. Bel nie można nic kazać. — Więc jaki jest ten ogólny wątek? 279 Catherine waha się, potem idzie na całego. — Istnieje cały szereg kategorii znaków, za pomocą których się porozumiewamy. Jedną z najbardziej podej- rzanych kategorii jest język. Według Barthesa przede wszystkim dlatego, że został mocno zniekształcony przez kapitalistyczne struktury władzy. To samo jednak doty- czy wielu innych pozawerbalnych systemów znaków, którymi się porozumiewamy. Peter żuje źdźbło trawy. — Winna jest reklama i tego typu rzeczy? — Reklama jest polem szczególnie jaskrawej mani- pulacji. Lecz komunikacja prywatna często też przyj- muje formę reklamy. Nadużycia bądź niezdarnego uży- cia znaków. — Za późno, by przerwać, wpadła w pułap- kę. — Znaczenie zdania zależy od intencji mówiącego. Ukrytej intencji. Czyli może być odwrotne do pozornego. Prawdziwe znaczenie zdania jest świadectwem praw- dziwej natury mówiącego. Jego życiorysu. Jego inteli- gencji. Jego szczerości. I tak dalej. Paul mówi niby przez sen: — Aż wreszcie liczy się wszystko prócz samego znaczenia. Mówię „Podaj mi sól" i wdepnąłem w skomplikowaną strukturę znaków. Więc trzeba będzie zjeść bez soli. Catherine uśmiecha się. — Czasami. — Szwabskie myślenie—-prycha Paul—nie francuskie. — Zamknij się. Śpij — mówi Bel. Peter daje sygnały: jestem poważnym człowiekiem. Nawet mówi powoli. — Ten facet, który cytował Barthesa... nie było tam mowy o tym, że religią klas średnich jest banał? — Chyba „etosem", nie religią. — Ponieważ oryginalność jest wywrotowa, tak? — Zależy od kontekstu. Bel patrzy na pochyloną głowę siostry, zamyśloną. — Jak to zależy od kontekstu? — Są pewne konteksty, w których członek klas średnich powinien brzmieć oryginalnie. Dowcipnie. Na- wet rewolucyjnie. Ale kontekst jest znakiem, który unieważnia to rewolucyjne znaczenie. Bel mówi: — Na przykład jak szybko człowiek idzie 280 spać po obiedzie, najpierw nakląwszy się na społeczeń- stwo, które pozwala mu spać po obiedzie. — Słyszałem — mruczy Paul. Peter nie daje się zbić z tropu. — Więc prawdziwa oryginalność musi polegać na aktywnej działalności rewolucyjnej? Racja? Facet od Barthesa do tego zmierzał. — Myślę, że takim ludziom jak Barthes bardziej zależy na tym, żeby ludzie byli świadomi, w jaki sposób się komunikują i próbują się nawzajem ubezwłasnowol- nić. Chcę im uświadomić relację pomiędzy jawnymi znakami, czy to werbalnymi czy innymi, a prawdziwym znaczeniem tego, co się dzieje. — Ale najpierw trzeba zmienić społeczeństwo, praw- da? — Jest nadzieja, że zwiększona świadomość spowo- duje zmiany. — Dla mnie to jest tylko czepianie się ludzkich banałów, podglądanie słów, tak jak podgląda się ptaki. — Nawet ornitologia może się do czegoś przydać. — Ale raczej zbyt wiele nie wyjaśnia? — Wyjaśniałaby, gdyby na ptakach opierało się ist- nienie społeczeństwa. Tak jak opiera się na komuni- kacji. Cały czas patrzy w dół na Emmę, lecz kącikiem oka widzi, że Peter kiwa głową. Jakby dowiodła swego. Zdaje sobie sprawę — to bardzo proste — że go nie znosi; jest w jej życiu kimś przypadkowym, toteż powinna go zignorować, ale zyskuje dla niej status symbolu, obrzyd- liwego znaku. Nie spiera się — albo droczy — z Barthe- sem bądź semiotyką, lecz z nią. Jego ukryte znaczenia to dziecinne i błahe męskie sprawy w rodzaju: czemu się do mnie nie uśmiechniesz, co ja takiego zrobiłem, okaż jakiś szacunek, gdy uważam na to, jak mówię, bo wiem, że mój język ci się nie podoba. Emma nagle siada, potem idzie do matki i szepce jej coś na ucho. Bel przytula ją, całuje w policzek, musisz poczekać. — Myślisz, że to by zagrało w telewizji? — Co? — Ten cały Barthes. To wszystko, co mi mówiłaś. 281 — Sądziłabym raczej, że to jest zasadniczo prze- znaczone do czytania. — Nie interesowałoby cię to? Pokazać kilka ogólnych idei. No bo jeśli te znaki nie są wszystkie werbalne, może fajnie by było je zilustrować. Obrzuca go szybkim spojrzeniem. On trąca jakiegoś owada w trawie swym źdźbłem; długie, piaskowe włosy. Catherine odwraca wzrok ku Bel, która uśmiecha się łagodnie, groźnie, ramię obejmuje Emmę. — Nie jestem żadną specjalistką od Barthesa. Są setki... Peter z uśmiechem podnosi głowę. — Specjaliści piszą beznadziejne scenariusze. Specjalistów się używa jako konsultantów. Czasem odpowiedzą na parę pytań. Sto razy bardziej wolałbym kogoś, kto to czuje, kto ma swoje osobiste zdanie. — Proponuje ci się pracę — mówi Bel. Peter mówi: — To tylko pomysł. Na razie mglisty. Catherine wpada w popłoch. — Kiedy ja... Peter mówi: — Serio. Przyjdź i omówimy to dokład- niej. Następnym razem, gdy będziesz w mieście. — Doty- ka tylnej kieszeni spodni. — I jeszcze podaj mi tytuł tego zbioru esejów. — Mythologies. — Znów podaje tytuł według angiel- skiej wymowy. Peter zapisuje w notesiku. Catherine spogląda na Bel, której twarz może wyrażać rozbawienie, aprobatę, nie wiadomo. — Naprawdę nie dam rady. Nigdy w życiu nie napisa- łam scenariusza. — Scenarzystów jest od groma. Z tym nie ma pro- blemu. — To okropne tak się wyrażać o tych biedakach — mówi Bel, a potem, od niechcenia dodaje: — W ogóle o kimkolwiek. Jędza. — Przepraszam. Ale... Wkłada notesik z powrotem do kieszeni i wzrusza ramionami. 282 — Gdybyś zmieniła zdanie... — Naprawdę nie mogę. Peter rozkłada ręce, a ona patrzy na Bel, żeby jej pokazać, iż przynajmniej częściowo powodowała się jej dezaprobatą. Ale Bel ma kamienną twarz. Popycha Emmę do przodu. — No idź, poproś. Onieśmielona Emma staje przy Catherine, potem pochyla się i szepce jej do ucha. — Teraz? Dziewczynka kiwa głową. — Nie wiem, czy potrafię coś wymyślić, Emmo. — Jeśli zechcesz, to wymyślisz. — I dodaje: — Jak zeszłego lata. — Wyszłam z wprawy. Bel mówi: — Emma znalazła tajemne miejsce. Nikt was nie podsłucha. — Jest cudowne. Nikt o nim nie wie. — Tylko ty i ja? Dziewczynka kiwa głową, z wielką emfazą. Potem szepce: — Zanim Candy się obudzi. — Chodźmy. Ale musisz się spieszyć. Sięga po swą grecką torbę na ramię, potem wstaje i bierze Emmę za rękę. Dziecko prowadzi ją ku ścieżce za drzewem, którą przyszli. Idą ścieżką. Peter patrzy, jak znikają, zerka na Bel, potem spuszcza oczy. — Nie można powiedzieć, żebym podbił jej serce. — O rany, nie martw się. Ona w tej chwili przede wszystkim się broni. Strasznie miło z twojej strony, że to w ogóle zaproponowałeś. — Wróci do... — Tak myślę. Kiedy pogodzi się z tym, co się stało. — Okropieństwo — mówi Peter. — Chyba jest jeszcze za wcześnie. — Masz rację, oczywiście. Paul zaczyna delikatnie chrapać. Bel mruczy: — Stary pijaczyna. Peter uśmiecha się, milczy chwilę. — Podobno zo- stało jeszcze dużo materiałów. Paul mi powiedział. — Tak. Mają nadzieję, że wystarczy na ostatnią książkę. 283 — Okropne. — Potrząsa głową. — Taki człowiek. I w taki sposób. — Przecież tacy są zawsze najbardziej podatni. Kiwa głową, po chwili znowu nią potrząsa. Teraz patrzy na leżącą Sally, potem na syna. — No cóż. Pora na mój sławetny okresowy występ ojcowski. Podnosi się, posyła Bel całusa — genialny obiad — i schodzi nad rzekę, gdzie Tom buduje tamę. — Jejku, Tom, fantastyczna. Paul charczy przez sen. Bel zamyka oczy i marzy o człowieku, którego kiedyś znała i pragnęła, lecz nigdy nie poszła z nim do łóżka. „Tajemne" miejsce jest niezbyt daleko, nieco w gó- rę od ścieżki prowadzącej do odłączonego od stada gła- zu. Między krzewami jest jar, usłany kamieniami jar, w który wpada słońce, rosną tam stokrotki i błękitne szpi- kulce szałwii, trochę koniczyny, jeden czerwony mak. — Emmo, jak tu ślicznie. — Myślisz, że nas znajdą? — Jeśli będziemy cicho, to nie. Usiądźmy sobie pod tym drzewkiem. — Siada, dziecko klęka koło niej, niecierpliwe. — Wiesz co? Ty idź nazbieraj kwiatów, a ja wymyślę jakąś historię. Emma gramoli się na nogi. — Jakich bądź kwiatów? Catherine kiwa głową. Odnajduje w torebce papiero- sy; zapala jednego. Dziecko wraca do słońca na dnie jaru, ale odwraca się. — O księżniczce? — Oczywiście. Nic nie przychodzi; nawet zjawa najprostszej opowie- ści; tylko zjawa tej ostatniej zdruzgotanej wyspy. Uprzej- mość, co innego? Nie tylko wobec niej, także wobec Bel. I nic, nic, tylko ucieczka. W dzieciństwo, mała kobietka w żółtej koszuli i białych spodenkach, bosa, z powagą zrywająca oporne kwiaty, bardzo grzeczna, milczy, nie patrzy, jakby bawiły się w chowanego, jakby to była gra, nie sztuka. Mała jasnowłosa siostrzenica, pupilka, która 284 przywraca wiarę w niewinność, miękka skóra, wydęte usta i szczere oczy; którą powinna znacznie bardziej kochać. Ta dziwna zapora między małymi dziećmi a ko- bietami bezdzietnymi; Sally, która niezdarnie próbuje zapomnieć o swej seksowności, stara się być troskliwa, macierzyńska. Właśnie tego zazdrości Bel. Przemiany. Nie wolno płakać, trzeba się skoncentrować. Gdyby. Gdyby. Gdyby. — Jesteś gotowa, Kate? — Prawie. — Ja jeszcze nie. — To chodź. Dziecko pnie się ku usadowionej w cieniu głogu Catherine i znów klęka, z kwiatami w dłoni. — Bardzo ładne. Te niebieskie są okropne. Za nic nie chcą się zerwać. — Nie szkodzi. Emma wybiera jedną z nierozwiniętych stokrotek, potem patrzy w górę na Catherine; potem znów w dół. — Nie lubię, gdy jesteś smutna. — Ja też nie lubię, Emmo. Ale czasem nic się nie da na to poradzić. Dziecko wpatruje się w swój wiecheć kwiatów. — Nie będzie mi przykro, jeżeli nie wymyślisz żadnej historii. — Dodaje: — Nie bardzo. — Tylko trochę bardzo? Emma kiwa głową, zadowolona, że Kate dostrzegła niuans. Milczy wyczekująco. Catherine wciąga dym, wypuszcza. — Pewnego razu była sobie księżniczka. Emma porusza się, z dziwnym uporem dzieci, że należy przestrzegać pewnych rytuałów; odkłada kwiaty, siada obok Catherine, która obejmuje ją ramieniem i mocno przytula. — Była piękna? — Oczywiście. Bardzo piękna. — Wygrywała konkursy piękności? — Księżniczki nie występują w konkursach pięk- ności. — Dlaczego? 285 — Konkursy są dla głupich dziewczyn. A ona była bardzo mądra. — Mądrzejsza od ciebie? — Dużo mądrzejsza ode mnie. — Gdzie mieszkała? — Zaraz za tamtym wzgórzem. Dawno temu. — Czy to jest prawdziwa historia? — Mniej więcej. — Nie przeszkadza mi, jeśli nie jest prawdziwa. Catherine odrzuca papierosa; zrywa jedyne źdźbło trawy w zasięgu ręki. — Była również bardzo smutna. Wiesz dlaczego? — Emma potrząsa głową. — Ponieważ nie miała mamusi ani tatusia. Braci ani sióstr. Nikogo. — Czy skończy się szczęśliwie? — Zobaczymy. — Myślę, że dobrze się skończy, ty nie? Ten dziwny trzeci świat, poza naszą władzą. Ca- therine klepie dziewczynkę uspokajająco. — Pewnego dnia pojechała na piknik ze wszystkimi braćmi i siostrami. I z matką i ojcem, którzy byli królem i królową. Przyjechali tutaj. Nad rzekę. — Emma skinęła głową. — Ale była niedobra, wymyśliła psotę. Schowa się i wszyscy będą jej szukali. Przyszła tu, gdzie my teraz siedzimy i usiadła, ale było strasznie gorąco, więc położy- ła się, a potem zachciało jej się spać. — I zasnęła. — Zasnęła, a potem spała i spała. Kiedy się zbudziła, było ciemno. Widać było tylko gwiazdy. Wołała i wołała. Ale nikt nie odpowiadał. Bardzo się bała. Zawołała jeszcze raz, i jeszcze raz. Ale było za późno, wszyscy pojechali do domu. Słyszała tylko szum rzeki. Chlup, chlup, chlup. Za późno, za późno, za późno. — Nie szukali jej? — To było tak strasznie dawno temu, że ludzie nie umieli jeszcze liczyć. Wyobrażasz sobie? Nawet król umiał liczyć tylko do dwudziestu. A mieli dwadzieścioro troje dzieci. Więc jeśli doliczyli się dwudziestu, myśleli, że wszyscy są. — I ją zostawili. 286 — Była zupełnie sama. — Ni stąd, ni zowąd znalazła się w opowieści, czekają ją perypetie, przyznano jej przyszłość. — Próbowała dojść do domu. Ale ciągle upadała, po ciemku nie wiedziała, gdzie jest. Błądziła i błądziła. Osty potargały jej sukienkę, zgubiła but. Zaczęła płakać. Zupełnie nie wiedziała, co robić. — Bardzo się bała? Catherine jeszcze mocniej przytula siostrzenicę. — Nie wyobrażasz sobie, jak się bała. Gdy przyszedł świt, wcale nie było lepiej. Bo okazało się, że jest w wielkim lesie. Tylko drzewa, nic prócz drzew. — Jej mamusia i tatuś nie wiedzieli, że się zgu- biła? — Zorientowali się. Następnego ranka. I zaczęli jej szukać. Ale ona bardzo daleko się zabłąkała w nocy. Znaleźli tylko jej bucik. — Pewnie pomyśleli, że zjadł ją wilk. — Jesteś bardzo bystra. Właśnie tak pomyśleli. Toteż wrócili do domu, bardzo smutni. A ona samiuteńka w wielkim lesie. Bardzo głodna. Aż tu nagle usłyszała jakiś głos. Była to wiewiórka. Pokazała jej, gdzie są orzechy. Potem przyszedł niedźwiedź, ale nie zły nie- dźwiedź, tylko taki miły, puchaty miś, który nauczył ją, jak zbudować chatkę i usłać sobie łoże z paproci. A po- tem przyszły różne inne zwierzęta i ptaki, które jej pomogły i nauczyły żyć w lesie. Dziewczynka sięgnęła po drugą rękę Catherine, jak- by to była zabawka. Jej małe palce dotknęły srebrnej obrączki ślubnej, próbowały ją przekręcić. — A potem co się stało? — Została ich ulubienicą. Przynosiły jej jedzenie, kwiaty i różne ładne rzeczy do domu. I nauczyły ją wszystkiego o lesie. Powiedziały jej, że jest tam tylko jedna niedobra rzecz. Wiesz, co to było? — Emma potrząsa głową. — Mężczyźni. — Dlaczego? — Dlatego, że okrutni mężczyźni przychodzili do lasu i polowali na biedne zwierzęta. Zwierzęta znały tylko ich, więc myślały, że wszyscy mężczyźni są okrutni. Powie- działy jej, że musi uciekać i się schować, kiedy tylko ich 287 zobaczy. A ona im uwierzyła i stała się bardzo nieśmiała i bojaźliwa. — Jak mysz. — Zupełnie jak mysz. — Przeciąga palcem po żółtej bluzce Emmy, która kuli się i drży przy ciele Cathe- rine.—I tak właśnie żyła. Przez całe lata. Póki nie została dużą dziewczynką. — Ile miała lat? — A ile byś chciała? — Siedemnaście. Catherine uśmiecha się do jasnych włosów Emmy. — Dlaczego siedemnaście? Emma myśli przez chwilę, potem potrząsa głową: nie wie, dlaczego. — Nieważne. Tak się składa, że miała akurat siedem- naście lat. I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Trafiła dokładnie w to samo miejsce, tu gdzie siedzimy, znów był bardzo gorący dzień, zupełnie jak dzisiaj. I znów zasnęła. Pod tym drzewem. — Emma patrzy w górę, jakby się chciała upewnić, czy drzewo tam jeszcze jest.—Lecz tym razem kiedy się ocknęła, nie zapadła jeszcze noc. I było jeszcze straszniej niż przedtem. Bo dokoła stała cała sfora wielkich psów myśliwskich. Groźnych jak wilki. War- czały i szczekały. Tu, i tu, i tu. Wszędzie. — Drży teatralnie, lecz przytulone do niej ciało Emmy nie reagu- je. Catherine posunęła się za daleko. — To było jak zły sen. Nie mogła nawet krzyczeć. I wtedy stało się coś jeszcze gorszego. Zgadnij co. — Smok? — Jeszcze gorzej. — Tygrys. — Mężczyzna! — Myśliwy. — Tak właśnie myślała. Bo był ubrany jak myśliwy. Ale okazał się bardzo miły i łagodny. I nie był stary. Miał do- kładnie tyle lat co ona. Siedemnaście. Ale pamiętaj, że ona uwierzyła zwierzętom. Więc choć widziała, że jest łagodny, bardzo się bała. Myślała, że ją zabije. Nawet gdy odesłał psy. Nawet gdy nazbierał kwiatów, uklęknął przy niej i powie- dział jej, że jest najpiękniejszą dziewczyną na całym świecie. 288 — Myślała, że udaje. — Nie wiedziała, co myśleć. Chciała mu wierzyć, ale ciągle pamiętała, co jej powiedziały znajome zwierzęta. Leżała więc nieruchomo i nic nie mówiła. Teraz Emma wierci się i kręci, opiera się o kolana ciotki, twarzą do niej. — I co się potem stało? — Pocałował ją. I nagle już się wcale nie bała. Usiad- ła, wzięła go za ręce i zaczęła mu wszystko opowiadać. Że nie wie, kim jest, zapomniała, jak ma na imię. Wszystko zapomniała. Gdyż już tak długo jest w lesie ze zwierzęta- mi. A wtedy on jej powiedział, kim jest. Księciem. — Wiedziałam. — Bo jesteś bardzo bystra. — Czy to już koniec? — A chcesz, żeby był koniec? Emma stanowczo potrząsa głową. Wpatruje się w usta ciotki, jakby mogły z nich wyjść nie tylko dźwięki, ale także książę i księżniczka. Bo nie trzeba wierzyć, że historie są prawdziwe, wystarczy, że są opowia- dane. — Książę powiedział, że ją kocha i chce ją poślubić. Ale był jeden problem. Jako książę mógł poślubić tylko księżniczkę. — Kiedy ona była księżniczką. — Zapomniała o tym. Nie miała pięknych strojów. Ani korony. Ani niczego. — Uśmiecha się. — W ogóle nie miała żadnych ubrań. — Żadnych! Catherine kiwa głową. Emma jest wstrząśnięta. — Nawet...? — Nawet. Emma zagryza wargi. — To bardzo niegrzecznie. — Wyglądała bardzo pięknie. Miała cudowne długie ciemnobrązowe włosy. Cudowną śniadą cerę. Była zupe- łnie jak dzikie zwierzątko. — Nie marzła? — Było lato. Emma kiwa głową, trochę zdumiona tym nieoczeki- wanym zwrotem wydarzeń, lecz zaintrygowana. 289 — Koniec końców książę musiał odejść, zasmucony, że nie może poślubić tej pięknej dziewczyny, która chodziła nie ubrana. A ona wybuchnęła płaczem, gdyż nie mogła wyjść za niego. Stała tak i płakała. Nagle słychać przeciągłe „huu, huu". W górze. Na drzewie. Emma wyciąga szyję, po czym znów wpatruje się w Catherine. — Co to było? — Wiesz, co to było. — Zapomniałam. — Sowa. Stary puchacz. — Wiedziałam, tylko nie chciałam się przyznać. — Puchacze są bardzo mądre. A ten był najstarszy i najmądrzejszy z nich wszystkich. Tak naprawdę był czarnoksiężnikiem. — Co powiedział? — Huu, huu, niuu, niue... płacz. Emma śmieje się. — Powtórz to jeszcze raz. Tak samo. Catherine powtarza. — Potem sfrunął do niej i powie- dział, co może zrobić. Z pomocą czarów. Żeby być księżniczką, trzeba mieszkać w pałacu, tak? On mógł jej dać albo piękne stroje, albo pałac. Ale nie mógł jej dać jednego i drugiego. — Dlaczego? — Ponieważ czary są bardzo trudne. I można wy- czarować tylko jedną rzecz naraz. — Emma kiwa gło- wą. — Wszystko, czego chciała, to zobaczyć się znów z księciem. Błagała więc puchacza, żeby dał jej piękne stroje. W jednej chwili była nagusieńka. W następnej miała na sobie piękną białą suknię i koronę z pereł i brylantów. I całe kufry innych strojów i kapeluszy, i pantofelków, i ozdób. Konie do niesienia kufrów. Służących i pokojowe. Zupełnie jak prawdziwa księż- niczka. Była taka szczęśliwa, że zapomniała o pałacu. Wskoczyła na konia i pogalopowała do zamku, w którym mieszkał książę. Z początku wszystko szło wspaniale. Książę przedstawił ją królowi i królowej, którzy uważali, że jest bardzo piękna i musi być bardzo bogata, mając takie cudowne stroje i wszystko inne. Natychmiast się 290 zgodzili, by książę ją poślubił. Gdy tylko odwiedzą jej pałac. Nie wiedziała, co zrobić. Ale oczywiście musiała udawać, że ma pałac. Zaprosiła ich na następny dzień. Wszyscy się wystroili i pojechali oglądać jej pałac. Do- kładnie podała im drogę. Lecz kiedy tam dojechali... to po prostu straszne! — Nie było żadnego pałacu. — Tylko brzydkie stare pole. Błotniste i podmokłe. A ona stała w samym środku, w swych pięknych stro- jach. — Pomyśleli, że jest wstrętna. — Ojciec księcia był bardzo, bardzo zły. Sądził, że to jakiś głupi dowcip. Zwłaszcza gdy dygnęła i powiedziała: „Witam w mym pałacu, Wasza Wysokość". Księżniczka była tak wystraszona, że nie wiedziała, co robić. Ale puchacz podpowiedział jej magiczne słowo, które zamie- ni jej stroje w pałac. — Powiedz mi. — Uuuh, uuuh. Odwrotnie niż normalnie. Wypowie- działa zaklęcie. W mgnieniu oka stanął piękny pałac. Z sadami i ogrodami. Zniknęły za to jej stroje. Znów była nagutka. Trzeba ci było widzieć twarze króla i królowej. Byli wstrząśnięci. Zupełnie jak ty przed chwilą. „To przechodzi ludzkie pojęcie", powiedziała królowa. „Cóż za bezwstyd", powiedział król. A księżniczka była w roz- paczy. Próbowała się schować, lecz nie mogła. Służba zaczęła się śmiać, król był coraz bardziej wściekły i po- wiedział, że jeszcze nigdy nie spotkała go taka obraza. Biedna dziewczyna straciła głowę. Wypowiedziała za- klęcie, żeby dostać z powrotem ubranie. Ale wtedy zniknął pałac i znów byli na tym okropnym polu. Król i królowa mieli tego dość. Powiedzieli księciu, że dziew- czyna jest wiedźmą i już nigdy, przenigdy nie wolno mu się z nią spotkać. Potem odjechali, zostawiając ją całą we łzach. — Co się potem stało? W drzewach nad rzeką świst wilgi. — Nie powiedziałam ci jeszcze, że książę miał na imię Florio. — Śmieszne imię. 291 — Bardzo stare. — A ona jak miała na imię? — Emma. Emma marszczy nosek. — To głupie. — Dlaczego? — Ja jestem Emma. — Jak myślisz, czemu mamusia i tatuś dali ci na imię Emma? Dziewczynka myśli, potem wzrusza ramionami; dziw- na ciocia, dziwne pytanie. — Myślę, że jakaś dziewczyna w opowieści, którą przeczytali, tak miała na imię. — Księżniczka? — Ktoś do niej trochę podobny. — Miła dziewczynka? — Przy bliższym poznaniu. — Szturcha Emmę w bok. — I gdyby nie zadawała ciągle pytań. Emma uchyla się. — Lubię pytania. — W takim razie nigdy nie dojdę do końca. Emma zatyka sobie usta brudną rączką. Catheri- ne całuje się w palec i kładzie go między wpatrzone w nią oczy. Wilga śpiewa, bliżej, już po ich stronie rzeki. — Księżniczka myślała o tych wszystkich latach w lesie, kiedy była taka szczęśliwa, a teraz wszystko się zmieniło. W końcu wróciła tutaj, pod to drzewo, by spytać mądrego puchacza, co powinna zrobić. Sie- dział na tej gałęzi, z jednym okiem zamkniętym, dru- gim otwartym. Powiedziała mu, co się stało. Że na zawsze straciła księcia Florio. Wtedy puchacz powie- dział jej coś bardzo mądrego. Że jeśli książę kochał- by ją naprawdę, nie obchodziłoby go, czy jest księżnicz- ką, czy nie. Nie przeszkadzałoby mu, że nie ma żadnych strojów i klejnotów, ani pałacu. Kochałby ją dla niej samej. A zanim tak się nie stanie, nigdy nie będzie szczęśliwa. Puchacz powiedział, że dziewczynie nie wol- no więcej szukać Floria. Musi zaczekać, aż on ją od- najdzie. Puchacz powiedział jeszcze, że jeśli będzie bar- dzo grzeczna, bardzo cierpliwa i posłucha go, wtedy on jeszcze raz użyje swych czarnoksięskich mocy. Ani 292 książę, ani ona nie zestarzeją się. Będą mieli po siedem- naście lat, póki się znów nie spotkają. — Ile lat minęło, zanim się spotkali? Catherine uśmiecha się do niej. — Jeszcze się nie spotkali. Upłynęło już wiele czasu, lecz oboje nadal mają po siedemnaście lat. — Wilga znów śpiewa, w dole rze- ki. — Posłuchaj. Dziewczynka obraca głowę, potem znów patrzy na ciocię. Jeszcze raz, dziwny trzysylabowy tryl. Catherine uśmiecha się. — Flo-ri-o. — To ptak. Catherine potrząsa głową. — Księżniczka. Woła jego imię. Cień wątpliwości; w dziewczynce odzywa się krytyk literacki. Ten potwór Rozum zaczyna się budzić. — Mamusia mówi, że to ptak. — Widziałaś go kiedyś? Emma zastanawia się, potem potrząsa głową. — Jest bardzo sprytna. Nikt jej jeszcze nie wi- dział. Bo wstydzi się, że nie ma nic na sobie. Może cały czas siedziała na tym drzewie. I słuchała, co mó- wimy. Emma podejrzliwie spogląda na głóg. — Nie kończy się długo i szczęśliwie. — Pamiętasz, kiedy poszłam sobie od was przed obiadem? Spotkałam księżniczkę. Rozmawiałam z nią. — Co powiedziała? — Właśnie posłyszała, że nadchodzi książę. Dlatego tak często woła jego imię. — Kiedy przyjdzie? — W każdej chwili. — Będą szczęśliwi? — Oczywiście. — Będą mieć dzieci? — Mnóstwo dzieci. — To rzeczywiście będą szczęśliwi, prawda? Catherine kiwa głową. Niewinne oczy szukają do- rosłych, potem dziewczynka uśmiecha się powoli, weso- łość udziela się całemu ciału, wstaje, wstępuje w nią 293 diabełek, szturcha Catherine i trąca, przewraca ją na plecy, całuje w usta, potem chichocze, gdy Catherine zrzuca ją z siebie i łaskocze. Piszczy i wije się, w oczach chochliki, historia już, jak się zdaje, zapomniana. Nowa porcja energii do zużycia. — Maaamy waaas! — intonuje Candida co tchu w płucach, stojąc koło głazu zasłaniającego ścieżkę. — Idź sobie — mówi Emma, przywierając zaborczo do Catherine, która usiadła. — Nienawidzimy cię. Idź sobie. Trzecia. Paul się obudził, opiera się na łokciu koło Bel, która leży teraz na plecach i czyta na głos wiersz Matthew Arnolda Uczony Cygan. Bel patrzy w liście i gałęzie buka. Głos Paula dociera do uszu Sally, w słoń- cu. Peter leży obok niej, w szortach. Trójka dzieci jest znów nad rzeką, ich głosy wplatają się niekiedy w jedno- stajną recytację Paula. Catherine nigdzie nie widać. Dzień zrobił się dziwny, gdyż bezruch i upał zdają się trwać zbyt długo. Z oddali, gdzieś z doliny, dochodzi warkot traktora, niemal zagłuszony przez szum Premier Saut, bzyczenie owadów. Liście buka są niewzruszone, jakby odlane z zielonego wosku i nakryte wielkim szklanym kloszem. Wpatrzona w nie Bel ma rozkoszne złudzenie, że patrzy w dół. Myśli o Kate, a przynajmniej tak jej się zdaje, gdy Paul czyta: tylko z rzadka jakiś wers, maleńka zmiana intonacji, wkrada się w tok jej myśli. Gnębi ją wygodne poczucie winy, utwierdzające ją jedy- nie w samozadowoleniu. Bel wierzy w przyrodę, w spo- kój, w naturalny bieg rzeczy, który wbrew logice uważa zarazem za nieodwracalny i dobroczynny. Raczej nie wierzy w Boga, to zbyt męskie, zbyt konkretne, wierzy w jakiś nieokreślony odpowiednik samej siebie, który z łagodnym uśmiechem przygląda się nauce, filozofii, mądrości. Prosty, niezmienny, płynie jak rzeka, oczy- wiście bez kaskady... jedynie od czasu do czasu zmarsz- czony, by dowieść, że życie nie jest lub nie musi być... jaki piękny byłby materiał z tych liści, czy zielonych płatków wiktoriańskich słów, jak niewiele się zmieniły, 294 tylko ich użycie, tak samo jak lata zmieniły liście buka, czyli właściwie wcale... — Panny z wsi dalekich przychodzą tańczyć pod wiązem majowym... Wszystko się ze sobą łączy. Zaczęła słuchać tego wspaniałego wiersza, który zna- ła prawie na pamięć. Paul czytał go już tyle razy — czasami czytała ona — wiersz miał już swoją historię w ich życiu, podteksty, wspomnienia. Gdyby Catherine chciała żyć tym wierszem, panny pod wiązem majo- wym..., a nie Hamletem, tym okropnym intelektualnym wyciskaczem łez, nic tylko mury, chmury i kalambury. Dobrowolna ucieczka od wszelkiej prostoty. Absurdal- ne, żeby wczuwać się w rolę Hamleta; jeszcze Ofelii, tego nie da się czasem uniknąć. Ale do roli Hamleta potrzeba takiej przewrotnej woli, świadomego wyboru. Kiedy Bel była w Somerville, wymyślili coś takiego: Hamleta zagrała kobieta. Absurdalne. Przyszły jej na myśl role chłopców w pantomimie grane przez kobiety, choć w zamierzeniu miało się to kojarzyć z Sarą Bern- hardt. Intrygi, dramat, nieprawdopodobne zbiegi oko- liczności, a przecież można się rozkoszować cudownym zielonym wierszem, czytanym na głos przez mężczyznę, z którym tego wieczoru będzie się kochała, jeśli jeszcze będzie miała ochotę. Absurdalne. Jaka szkoda, że nie wycięła tego artykułu z „Observera" o tym, jak suszyć liście, żeby nie utraciły barwy; chyba trzeba je nasączyć gliceryną. I jak uciszyć Candy, ależ ona się wydziera. — Wciąż sycisz się nadzieją niespożytą, / wciąż ściskasz w dłoni niezłomny cień. / Nocą, wiedziony swobodnym porywem, / brniesz przez srebrzyste gałęzie przesieki. / Na skraj lasu, gdzie nie uświadczysz niko- go... Zasypia. Parę zwrotek później Peter wstaje, patrzy na Sally, na jej plecy, rozpięła górną część bikini, widać bok białej piersi. Podnosi swoją koszulę z krótkim rękawem, san- dały, schodzi boso do dzieci. Czytanie poezji uważa za pretensjonalne, czuł się nieco speszony. Teraz jest znu- dzony tym, że wszyscy tak się rozleniwili, że Sally leży 295 w słońcu odurzona, że wszystko spowolniało. Pokopać by piłkę, cokolwiek, żeby dać upust energii. Dzieci też go nudzą. Staje i patrzy. Najlepiej wziąć Sally za krzaki, zedrzeć z niej resztę bikini i uciąć sobie jednego szybkiego. Niestety to kon- wencjonalna dziewczyna, dużo bardziej nieśmiała niż wygląda... tyle że łatwo ją urobić, podobnie jak wszystkie jego dziewczyny, odkąd stracił żonę. Ma to swoją cenę — niezbyt mądra, przewidywalna, mało dowcipna i spo- strzegawcza; trzeba powiedzieć, że przy Bel i jej choler- nej siostruni wypada na beznadziejnie głupią. Nie powi- nien był jej zabierać. Tyle że to wygodne. Do łóżka i na pokaz. Zasługiwał... chciał czegoś więcej. Przynajmniej Tom wydaje się zadowolony z tego, że przemądrzała starsza córka Petera tak nim rządzi, bieda- czek; Candy wskoczyła w rolę jego matki. Peter wkłada koszulę i patrzy na buk. Błękitne plecy Paula, wyciąg- nięta Bel, zmięta kremowa sukienka, różowe stopy... spójrzmy prawdzie w oczy, zawsze miał na nią ochotę, nie wiedział dlaczego, ale zawsze. Peter idzie w górę rzeki. Na chwilę opiera się o pierwszy głaz, żeby zapiąć sandały, potem idzie dalej, między drzewa, przez ciasny wąwóz, nad Premier Saut, gdzie zawędrowała wcześniej Catherine. Schodzi nawet w miejsce, gdzie ona siedziała i patrzy w wodę; może by tak popływać. Chyba trochę za duży prąd. Rzuca do wody gałązkę. Zdecydowanie za duży. Rozpina rozporek i sika do rzeki. Wspina się z powrotem na ścieżkę, potem na po- rośnięte drzewami strome zbocze ku pionowym skałom w górze. Wychodzi na otwartą przestrzeń. Nieco pochyłą, podzieloną strugami kamieni; kępy krzewów, jałowiec. Zaczyna się wspinać, pięćdziesiąt jardów, potem sto, do najbliższego miejsca, z którego ponad drzewami widać rzekę: maleńkie sylwetki dzieci nad wodą, Sally w tej samej pozycji, Paul i Annabel pod bukiem, kremo- wo-niebiescy, pogrążeni w najczęstszym zajęciu ludzi kulturalnych. Peter szuka papierosów, przypomina so- bie, że je zostawił koło obrusa. Dziwi się, że mu się chciało iść taki kawał drogi. Upał. Odwraca się i wpatruje w pionową skałę, szarą i czerwonawoochrową, parę 296 kamiennych występów już rzuca cień chylącego się ku zachodowi słońca. Groźny cios skał. Śmiertelna cisza. Gramoli się dalej, kolejne sto jardów, do miejsca, gdzie ziemia staje dęba, kamienny mur. Idzie w kierunku powrotnym wzdłuż skalnej ściany, nad krzewami i osypiskiem. Chyba pędziło się tędy kozy, jakieś prastare bobki. Skała odbija od rzeki, upał zdaje się bardziej uciążliwy. Patrzy w stronę dzieci, zasta- nawia się, czy nie zawołać na nie. Jakiś okrzyk wojenny, żeby wyrwać ich wszystkich z marazmu. Nie obchodzi go, co ludzie sobie pomyślą, on jest od obnażania cudzej głupoty; od wykorzystywania ludzi — jednym trzeba schlebić, innych zniszczyć; wszyscy muszą grać według jego reguł. Będąc producentem, nigdy nie stał w jednym miejscu; gdy wycisnął wszystkie soki z jednej rzeczy, brał się za następną. Ale przez to był wszędzie tylko gościem. Mimo wszystko lubił Paula. Zazdrościł mu tego, co chciałby kiedyś mieć dla siebie, zazdrościł mu Bel. Te oczy, które bawiły się, droczyły, uśmiechały; i nigdy do końca nie ustępowały. Nigdy nie było z nią wiadomo, na czym się stoi. Jej ironia, udawana naiwność, na którą nikt się nie nabierał; pięćdziesiąt takich jak Sally w małym palcu; no i ekstracyce, ta sukienka zeszłego wieczoru. Umięśniony mężczyzna nieco mniej niż średniego wzrostu odwrócił się i patrzył na kamienny mur w górze, rozmyślał leniwie, czy może mu spaść na głowę odłamek skalny. Erotyczne słońce. Męskie słońce. Apollo, jest w nim śmierć. Napisał tak kiedyś w wierszu. Leży w bie- liźnie, mocno zaciśnięte powieki, za ciemnymi okularami świadoma przemijania, nieubłaganych księżyców; czai się w ukryciu. To musi być blisko. Myślała o tym nawet, gdy była z Emmą, gdyż on tam jest, także czeka, lada chwila... Dlatego nie może znieść innych ludzi, prze- słaniają go, nie rozumieją, jaki jest piękny, gdy już ubrał maskę; taki daleki od szkieletu. Uśmiechnięty, żywy, niemal cielesny; równie inteligentny, przyzywający. Z drugiej strony. Spokój, mroczny spokój. Że też mu- 297 siała zobaczyć oczy Emmy, gdy powiedziała „niena- widzimy", że też syknęła: tak, tak, tak. Nienawidzi- my. Bezpłodne. Chwytała się już kurczowo wszystkiego, lecz nie tego: strach, czekanie, chcę, lecz nie mam odwagi. Śmierć. Skłamała mówiąc do Paula, że to niemożność ucieczki od teraźniejszości. To niemożność ucieczki od wszystkich przyszłości, wszystkich przeszłości, wszyst- kich wczoraj i jutro; zatem dziś było tylko maleńkim ziarenkiem między dwoma nieubłaganymi, olbrzymimi żarnami. Niczym. Wszystko jest przeszłością jeszcze zanim się wydarzy. Wszystko jest słowami, okruchami, kłamstwami, pustką. Dlaczego? Dziecinne. Trzeba się uchwycić struktur, wydarzeń pewnych, interpretacji znaków. Jej znakiem jest alfa, jest wartościowa (o, tak), wyjątkowa, widzi to. Wszystkie swoje wyjątkowe wady też widzi: popełniła straszną zbrodnię, co dowodzi, że widzi, gdyż wszyscy inni temu zaprzeczają. Podcięła gałąź, na której siedziała. Ska- lała własne gniazdo. Wykroczyła przeciwko przypowie- ściom. Ergo musi dowieść, że widzi. To znaczy, że widziała. Gramatyka. Zanieczyszczenie, energia, populacja. Wszystkie Pe- tery i wszystkie Paule. Nie ulotnią się. Umierające kultury, umierające krainy. Europa się kończy. Śmierć powieści; najwyższy czas. A jednak dalej leży, jak w powieści napisanej przez autora, którego już nie ceni, w przestarzałej pozycji, zarazem erotycznej i upokarzającej. Jakby to się dokony- wało poza nią, było raz na zawsze ustalone, nieunik- nione. Tak jak kiedyś ją zabrał na cmentarz, a potem napisał Miłość wśród grobów. Niezbyt udane, to znaczy wiersz, nie miłość. 71 faut philosopher pour vivre. Czyli nie wolno ko- chać. Łzy żalu nad sobą, dłoń ukryta w zwichrzonych włosach. Zmienić przymioty. Spalić, wykarczować, za- 298 kazać, unieważnić, anihilować. Nie powrócę. Nie taka, jaka jestem. I Catherine leży, pisze i jest pisana, dziś i jutro, w głębokiej trawie innej kryjówki, którą znalazła. Młode ciemnowłose zwłoki z gorzkimi ustami; ręce wzdłuż tułowia, myśl zastąpiła czyn. W swym niezwykłym kos- tiumie, czarne okiennice na oczach. Gdzie wszystko jest odwrócone; skąd nic nie wy- chodzi, gdy raz wejdzie. Czarna dziura, czarna dziura. Czuję się tak nieruchoma, bezwolna; niezłomny cień; lecz zarazem silna, nareszcie gotowa. Nadal nie było czuć najlżejszego tchnienia wiatru, gdy Peter, teraz już równie znudzony swymi półgodzinnym wypadem na dzikie pustkowie, co wcześniej ogólnym marazmem, który go skłonił do wyprawy, wracał pod buk. Rzeka i inni zniknęli mu z oczu, gdy schodził po osypisku kamieni ku słoniowatym głazom. Nie zda- wał sobie sprawy, jakie są olbrzymie, póki się pomię- dzy nimi nie znalazł. Gdzieniegdzie przejścia między głazami są zarośnięte. Trzeba się cofnąć i znaleźć inną drogę. Coś w rodzaju naturalnego labiryntu, choć skalny mur z tyłu służył za punkt odniesienia. Źle ocenił odleg- łość, droga dla kóz musiała dalej odbić od rzeki, niż mu się wydawało. Potem o mało co nie nadepnął na węża. Zniknął w mgnieniu oka, ale chyba miał deseń na grzbiecie? Peter był tego prawie pewien. Czyli żmija. W każdym razie w jego relacji na pewno wystąpi żmija. Odłamał gałąź z rosochatego krzaka i szedł ostrożniej, szurając przed sobą zieloną miotłą, jak saper na polu minowym. Nagle jego pięciominutowa droga przez mękę skończyła się. Dotarł do ścieżki, która schodziła w dół do rzeki; ledwie widoczna i kręta, ale prowadziła, gdzie trzeba. Ujrzał wierzchołek buka jakieś dwieście czy trzysta jardów poniżej. Ścieżka spłaszczyła się, przebrnęła między masywnymi głazami, które połys- kiwały nieco w słońcu, zawierały mikę. Wtedy, przez ocienioną przestrzeń pomiędzy dwoma megalitami, ujrzał Catherine. 299 Leżała na plecach, koło innego dużego głazu. Jej ciało było niemal schowane w długiej trawie początku lata; na tyle schowane, że o mało co jej nie przeoczył. Wpadły mu w oko czerwone espadryle, na kamieniu za jej głową. — Kate? Szybko odwraca i unosi głowę z trawy, by ujrzeć go stojącego między dwoma głazami, uśmiechniętego. Oskarżycielski, z wyciągniętą szyją, jak zaniepokojony czymś ptak. Unosi dłoń w przepraszającym geście. — Chciałem cię tylko ostrzec. Właśnie widziałem żmiję. — Kiwa głową. — Tu niedaleko. Ciemne okulary nadal wpatrzone nieruchomo, potem siada wsparta na jednym ramieniu, rozgląda się pobież- nie wokół siebie, potem znów patrzy na niego i lekko wzrusza ramionami. Żadnych żmij. Peter widzi, że nie ma już na sobie bikini, lecz niedobraną kolorystycznie bieliznę: biały biustonosz, ciemnobordowe majtki; na pew- no nie chce być tak widziana. Ciemne okulary mówią, że żmije to jego wina. Jest wiecznym intruzem, natrętem. — Nie masz pewnie przy sobie papierosów? Kate waha się, po czym z niechęcią sięga w trawę po paczkę kentów. Peter wyrzuca gałąź i schodzi do niej. Ona nadal leży wsparta na ramieniu, z podwiniętymi nogami. Peter widzi złożone levisy i różową koszulę, które posłużyły jej za poduszkę. Podaje mu papierosy, po czym znowu sięga do czerwonej greckiej torby po zapalniczkę; zarówno białe pudełko, jak i pomarańczowy cylinder podała Peterowi, nie patrząc mu w twarz. — Dziękuję. A ty? Potrząsa głową. Peter zapala papierosa. — Przepraszam, jeśli zachowałem się nietaktownie po obiedzie. To naprawdę nie była propozycja z litości. Znów potrząsa głową, patrząc na swe stopy. Nie ma znaczenia; idź już sobie. — Wyobrażam sobie, że... — ale najwyraźniej wy- obraźnia go zawodzi w pół zdania. Oddaje zapalniczkę i papierosy. Kate bierze je bez słowa. Peter poddaje się, bezradny gest rękoma. — Nie chciałem ci przeszkadzać. Chodziło tylko o żmiję. 300 Już się odwracał, by iść, kiedy Kate drgnęła. Jej ramię, szybkie jak wąż, palce chwytają go tuż nad nagą kostką, króciutki uścisk, lecz wystarczyło, by go za- trzymać. Potem ręka sięga po tubkę kremu przeciw- słonecznego, który leży obok sterty ubrań. Zmiana po- stawy jest tak nagła, tak nieoczekiwana, tak banalna, tak w domyśle przyjazna, że Peter uśmiecha się. — Jasne. Jestem specjalistą. Kate odwraca się na brzuch i podpiera łokciami. On siada koło niej, no-no-no, odkręcił zakrętkę tubki; wy- staje języczek cafć-au-lait. Kate strząsa włosy do przodu, sprawdza ręką, czy spadły z ramion; leży, wpatrzona w stertę ubrań, i czeka. On patrzy w tył jej głowy i uśmiecha się. Wyciska małą glistę kremu na lewą dłoń. — Ile ma metr kwadratowy? Kate odpowiada tylko drobnym wzruszeniem ra- mion. Peter zaczyna wcierać krem w jej lewe ramię, potem schodzi ku łopatce. Ślady odciśniętej trawy. Skóra jest ciepła, spija krem. Podnosi dłoń i ustawia poziomo, by wycisnąć następną porcję kremu. Jakby czekała na tę chwilową utratę kontaktu, kładzie się płasko, wykręca ręce do tyłu i rozpina stanik. Peter zamiera, z dyndającą z tubki glistą kremu; jakby dotarł do niespodziewanego rozdroża; jakby dostrzegł podczas sporu, że poprzednie zdanie zawiera ukryte zaprzeczenie jego własnej argu- mentacji. Wyciska dalej. Milczenie. Kate znów podpiera się łokciami, ujmuje podbródek w dłonie, patrzy przed siebie. Peter mówi: — Masz bardzo gładką skórę. Ale teraz już rozumie, wie, że nie usłyszy odpowiedzi. Wsmarowuje krem w drugie ramię, tym razem więcej, potem w miejsce, gdzie skóra nieco się zmarszczyła od ramiączka stanika. Kate zupełnie nie reaguje na koliste ruchy jego dłoni, choć teraz wciera mocniej, staranniej, po bokach, nad pośladkami. Gdy przerywa, żeby wycis- nąć trochę kremu, słodki różany zapach, paczula, Kate znów kładzie się na płask, twarz bokiem na dłoniach, łokcie na zewnątrz. Peter masuje w górę i w dół nad ciemnobordowym pasem, który rozdziela jej ciało na dwoje. 301 — Dobrze? Nie odpowiada; żadnej reakcji. Upał, leżące ciało. Waha się, przełyka ślinę, potem mówi jeszcze ciszej. — Nogi? Kate leży zupełnie nieruchomo. W dole poza widokiem, krzyk dziecka, jak ukłucie, krzyk wściekłości i skargi; chyba Emma. Cichsze skom- lenie, podszyte płaczem. Potem wrzask: „Nienawidzę cię!" Emma. Uspokajający głos. Potem cisza. Dłoń Petera zatrzymała się na krzyżu Catherine; teraz znów wodzi nią wzdłuż kręgosłupa, potem palcem wędruje na boki, udając obojętną staranność; tymczasem wszystko jest w nim naprężone, pobudzone, dzikie; a cholerny dzikus leży oswojony: dlatego to takie śmiesz- ne, nie tylko erotyczne. Pozwala palcom głaskać jej niewidoczny lewy bok pod pachą. Kate wyjmuje lewą rękę spod twarzy, sięga do biodra i zsuwa nieco majtki z jednej strony. Potem ręka wraca pod policzek. Peter waha się, po czym wyrzuca papierosa; chwyta za płótno w miejscu, gdzie dotknęła. Kate przewraca się na jeden bok, potem na drugi, żeby mógł ją rozebrać. Wyciska więcej kremu i zaczyna smarować jej pośladki, talię, potem jeździ dłonią do góry i na dół. Pochyla się i całuje ją w prawe ramię, gryzie delikatnie; lepki, pachnący smak. Żadnej reakcji. Kładzie się koło niej na łokciu, a lewa dłoń pieści, pieści, trochę niżej, górną część uda, pośla- dki. Zdejmuje koszulę. Potem klęka, rozgląda się szybko dokoła. Gdy majtki dochodzą do kolan, Kate unosi dolną część nóg. Ale na tym koniec. Leży naga, z twarzą po drugiej stronie, czeka. On klęka i znów się rozgląda. Potem siada, odchyla się do tyłu i zsuwa szorty. Pod- chodzi na czworakach, bierze ją za boki przy piersiach. Kate przyciska twarz do dłoni. On ciągnie ją delikatnie za lewe ramię, żeby się odwróciła. Leży nieruchoma. Ciąg- nie mocniej, ona trochę ustępuje, odwraca się do połowy, lecz głowa zostaje schowana, przyciśnięta do ziemi. Przewraca ją siłą, bardziej brutalnie, na plecy. Ujaw- 302 niona twarz przekręca się w lewo. Profil. Naga szyja, usta. Sięga dłonią i zdejmuje jej ciemne okulary. Oczy są zaciśnięte. Usuwa pasemko czarnych włosów z jej policzka. Potem zsuwa się w dół, całuje włosy łonowe, potem pępek, potem każdą pierś. Jest podniecona, cokol- wiek by udawała. Kładzie się na niej, szuka odwróconych ust. Ale jakby pod jego ciężarem Kate odsuwa twarz jeszcze dalej. Gdy on nalega, gwałtownie szarpie głową w drugą stronę; nagła furia, wbija mu paznokcie w ramio- na, spycha go zapalczywie, wije się, walczy, wściekle rzuca głową na lewo i na prawo. On znów klęka na czworakach. Jej ręce opadają. Leży nieruchoma, z głową na boku. — Kaa-te! Pee-ter! Głos dzieci, Paula, może też Sally i Bel; chóralny, zgodny, jakby ktoś dyrygował. Słabe echo od skał. Potem, jakże inaczej, głos samej Candidy. — Idzieemy! Idą. Catherine otwiera oczy i spogląda Peterowi w twarz. Dziwnie, jakby go nie dostrzegała, jakby patrzyła wskroś jego przemądrzałego, nieco drwiącego uśmieszku. Ma wrażenie, zawsze będzie miał, że chodziło o coś innego, nie o niego samego. To oczywiście poza; chora gra poskręcanej neurotyczki w rui; bardzo chora, i bardzo podniecająca. Posiąść ją w ten sposób, tylko raz, tylko raz posiąść to blade, rozszczepione spojrzenie. — Ka-ate! Pee-ter! Patrzy na niego jeszcze przez trzy, cztery sekundy, potem odwraca się pod jego rozkraczonymi nogami i ramionami, spokojnie i biernie, jakby wiedziona siłą jego woli, z powrotem na brzuch, przyciska twarz do ziemi i czeka. Sally, już ubrana, słuchała Bel mówiącej o odzieży dziecięcej koło trzech spakowanych koszyków pod bu- kiem. Paul i dzieci nadal były w wodzie i łapały raki, aby skrócić sobie oczekiwanie. Bel, zwrócona w dół rzeki, pierwsza zobaczyła Petera, który pomachał jej ręką ze 303 ścieżki. Niezgrabnie podniosła dłoń w odpowiedzi i Sally odwróciła się. Przyszedł cały w uśmiechach. — Przepraszam. Straszne wertepy. — Wydzieraliśmy się za tobą na cały głos. — Kłębi się od żmrj. Bałem się, że dzieci pójdą mnie szukać. Sally wzdryga się. — Żmij! — W jedną prawie że wdepnąłem. — Och, Peter! Bel mówi: — Powinnam cię była ostrzec. Rzeczywiście jest ich tu trochę. — Nie szkodzi. Zaraz zwiała. — Brr. — Sally odwraca głowę. Bel uśmiecha się. — Nie widziałeś przypadkiem Kate? Rozgląda się. — Nie. Jeszcze nie...? — Nieważne. Może poszła sama do domu. — Od- wraca się i woła do pozostałych: — Chodźcie! Peter wrócił. — Ale mamusiu! Jeszcze mamy za mało. Bel schodzi nad wodę. Sally świdruje wzrokiem Petera. — Gdzie byłeś? — Na górze. — Macha dłonią w stronę skał. — Czemu poszedłeś tak bez słowa? Bałam się o cie- bie. Patrzy w trawę. — Nudziło mi się. Paul i jego czytanki. Jak Tom? — W porządku. — Nie widziałaś gdzieś moich papierosów? Sally pochyla się nad jednym z koszyków, grzebie w środku, podaje mu papierosy. Candida wychodzi na górę, oskarżycielska. — Wołaliśmy i wołaliśmy! Mówi jej o żmrjach. Już zostaną w liczbie mnogiej. Nad wodą Bel stoi naprzeciw Paula i patrzy obok niego w stronę wąwozu. — To już przesada. Zupełnie nie wiem, co z nią zrobić. — Może wróciła do domu. — W takim razie powinna nam była przynajmniej 304 powiedzieć. — Teraz do Emmy, która dopieszcza z To- mem wspólnie zbudowaną tamę: — Idziemy, kochanie. Przyprowadź Toma i włóż na siebie ubranie. — Emma nie zwraca na nią uwagi. Bel patrzy na Paula. — Po- myślałam, że za bardzo się przejmujemy. To ją utwierdza w jej cierpiętnictwie. — Chcesz, żebym jej poszukał? — Nie. — I ostrzejszym tonem:—Emma!—Potem do Paula: — Przecież chciałeś popracować z Peterem. — Taka była ogólna idea. — Nie wiem, co ona próbuje udowodnić. — Wątpię, czy ona sama wie. — Odwraca się w stronę Emmy. — Emma, jesteś zupełnie pewna, że ciocia Kate nie mówiła, że idzie do domu, gdy szłaś z powrotem? — Znowu się zgubiła? Bel wyciąga rękę. — Nie, kochanie. To nieistotne. Chodź już wreszcie. Ty też, Tom. Paul mówi: — Naprawdę mogę jej poszukać. Bel spogląda na niego z ukosa. — Nie. Bierze Emmę za rękę, potem Toma i rusza w stronę buka. Sally wychodzi im naprzeciw i zabiera Toma. Paul zdąża ich śladem, gładząc brodę. Pod drzewem Candida mówi, że nie mogą wracać bez Kate. Bel mówi, że pewnie poszła do domu zrobić her- batę. Peter pyta, w którą stronę poszła. Sally klęka, wyciera Tomowi nogi i stopy ciemnozielonym ręczni- kiem. Candida sugeruje, że może Kate ukąsiła żmija. Bel uśmiecha się. — Od tego się nie umiera, kochanie. Usłyszelibyśmy jej krzyk. Pewnie po prostu sobie poszła. Hamletyczne niezdecydowanie wobec żmii, myśli Bel. Sally podaje jej ręcznik. — Jest cały mokry — narzeka Emma, wyrywając się. — Dzieciuch — mówi Candida. Paul odwraca się i uśmiecha ironicznie do Petera. — Do udanego pikniku potrzebny jest przede wszyst- kim staroświecki starszy kapral. Peter odwzajemnia uśmiech. — Genialny dzień. Świetne miejsce. Miło by było je jakoś wykorzystać. 305 — Przepraszamy za Kate. Jest teraz dość trudna. — Mam nadzieję, że nie chodzi o nas. — Ależ skąd. Tyle że... Bel martwi się o nią. Stanowczy głos Bel: — Emmo, jeśli nie zamkniesz buzi, dostaniesz w pupę. Mężczyźni odwracają się, Emma stoi z zaciśniętymi ustami, na skraju płaczu, a matka sprawnie wyciera jej nogi. Candida robi nożyce, żeby pokazać, że wcale nie jest zmęczona, i zupełnie dorosła. Bel naciąga Emmie ce- glastoróżowe spodnie, zapina, po czym całuje ją w czoło. — To co, ruszamy w bój? — mówi Paul. Prowadzi, obok niego Candida. Za nimi Peter, trzyma za rękę syna. — Fantastyczny dzień, co, Tom? Potem Bel i Sally, pomiędzy nimi Emma, która pyta o raki. Po minucie głosy cichną, miejsce nad rzeką pusto- szeje; stary buk, trawa, wydłużające się cienie, głazy, szmer wody. Dudek, cynamonowo-czarno-biały, nadla- tuje z drugiego brzegu i przysiada na jednym z dolnych konarów buka. Po chwili sfruwa na trawę, na której siedzieli; rozpościera pióra grzebienia. Potem spuszcza zakrzywiony dziobek: ginie mrówka. Emmie rozpina się sandał, Bel przyklęka. Sally idzie dalej, by dogonić Petera i Toma. Gdy znowu ruszają, Emma zaczyna opowiadać matce, o ile obieca, że nie powtórzy Candy, której nie wybaczyła nadepnięcia na prześliczny domek z gałęzi koło tamy, leśny domek księżniczki Emmy, który pomogły jej zbudować zwierzę- ta; zaczyna jej opowiadać bajkę cioci Kate, a raczej własną, poprawioną wersję, która zakończy się jedno- znacznie. Z przodu Sally zrównała się z Peterem, który nadal trzyma synka za rękę. Obejmuje ją roztargnionym ramieniem. Sally wciąga powietrze przez nos. — Jakim kremem przeciwsłonecznym się nasmaro- wałeś? — Boja wiem. Wziąłem pierwszy z brzegu. — Mruga do niej i robi minę. — Tom chce tu zamieszkać. Sally wyciąga szyję. — Naprawdę, Tom? Podoba ci się tutaj? 306 Malec kiwa głową. Ścieżka zwęża się między bujnymi krzewami, muszą iść gęsiego. Peter wypycha Toma przodem. Sally idzie na końcu, wpatrzona w plecy Petera. Ścieżka rozszerza się na powrót. Tom pyta, czy jutro też pójdą na piknik. — Być może, stary. Nie wiem. W każdym razie wymyślimy coś ciekawego. Sally idzie odrobinę z tyłu koło ramienia Petera, nie dotyka go, patrzy na jego profil. — Jesteś pewien, że jej nie widziałeś? Rzuca jej ostre spojrzenie. Sally spuszcza wzrok na ścieżkę. Mówi: — Pachniesz tak jak ona dziś rano. Z rozbawieniem. i niedowierzaniem: — Na miłość boską, kochanie. — A potem: — Nie bądź śmieszna. Pewnie posmarowałem się jej kremem. Wziąłem pierw- szy, który wpadł mi w ręce. Sally nadal patrzy pod nogi. — Nie zauważyłam go, kiedy się pakowaliśmy. — No to musiała go zabrać ze sobą. I na miłość boską przestań być taką... Odwraca wzrok. — Dziękuję ci bardzo. — Kiedy to prawda. — Przynajmniej już wiem, że działam ci na nerwy. Peter szarpie synka za ramię. — Ścigamy się, Tom, dobra? Do tamtego drzewa. Gotowy? Start! Przez kilka kroków biegnie pierwszy, lecz potem pozwala czterolatkowi wyprzedzić się. — Wygrałeś! — Ponownie bierze synka za rękę i razem patrzą na idącą w ich stronę Sally. — Tom wygrał. Sally uśmiecha się do dziecka nieznacznie, wymusze- nie. Peter bierze od niej koszyk, przyciągają na chwilę do siebie drugim ramieniem i szepcze jej do ucha: — Tak naprawdę to mam na nią straszną ochotę. Ale nekrofilię odkładam sobie na starość. Wyrywa się, tylko częściowo udobruchana. — Nie dajesz mi poczucia bezpieczeństwa. — Chodź, Tom. Weź Sally za rękę. 307 Idą dalej, prowadząc między sobą malca. Mruczy nad głową dziecka. — Będziesz musiała wymyślić jakiś lepszy powód. — Właśnie wymyśliłam. — Remis. — Nie stać cię na żadne ustępstwa. — Co ty powiesz? — Najchętniej byś mnie trzymał w szafie razem z pidżamą. Za dnia. Zapomniał o moim istnieniu. Peter bierze wdech. Zostaje jednak zwolniony od odpowiedzi. Z przodu, na pierwszej polanie, widzą Paula i Candidę, którzy patrzą na niebo. Candida widzi, że nadchodzą i gorączkowo pokazuje palcem do góry. Lis- towie nie pozwala im zrozumieć, o co jej chodzi. Gdy jednak wychodzą na polanę, widzą sami. Chmura, ale chmura tajemnicza, chmura, jakiej się nigdy nie zapomina, gdyż jest tak nienaturalna, tak sprzeczna z wiedzą meteorologiczną, którą nabywają nawet najmniej spostrzegawczy ludzie. Nadchodzi z po- łudnia, zza skał, pod które wspiął się Peter, tak nisko, że nie mogła być widoczna z miejsca nad rzeką; jakby wypełzła spod ziemi; feralna i złowieszcza, wielka szara poducha wystrzępiona na biało po brzegach unosi się nad skalny mur, nieomylny zwiastun strasznej burzy. Choć cisza i upał kazały się tego spodziewać... mimo wszystko są zaskoczeni. Nadal spokojne, bezwietrzne, słoneczne popołudnie dokoła raptem zdaje się szydercze, zwod- nicze, groźne, jak doskonale zakamuflowane sidła. Peter mówi: — Chryste. Skąd się to wzięło? Paul stoi ze skrzyżowanymi ramionami, patrzy na chmurę. — Zdarza się. Skomasowany upał, a potem zimne powietrze znad Pirenejów. Candy patrzy na Sally. — Będą pioruny i błyskawice przez całą noc. — Potem dodaje: — Martwimy się o Kate. Paul uśmiecha się i czochra jej włosy. — Zauważy. Zresztą może jest już w domu. I martwi się o nas. — Założę się, że nie jest. — Candy, której nie wolno traktować z politowaniem, patrzy na ojca. — Założę się o dwa franki, tatusiu. 308 Ignoruje ją i podnosi swój koszyk, potem podchodzi do Petera i Sally. — Słuchajcie, wy możecie iść. Ja tylko zaczekam na Bel. — Wkłada rękę do kieszeni. — Tu masz klucz, Peter. — Odwraca się. — Candy, zaprowadź ich do domu, dobrze, i... Candida pokazuje palcem. — Są. Jak zwykle trajkoczą. Wszyscy się odwracają. Bel i Emma powoli wychodzą spomiędzy drzew. Emma mówi, idzie pierwsza, tyłem, żeby widzieć twarz matki. Kiedy spostrzega, że Bel podnosi wzrok na coś za jej plecami, odwraca się, potem biegnie do grupki stojącej na polanie. Paul wychodzi Bel naprzeciw. Unikając wzroku Petera, Sally mówi: — Czy nie powinieneś też iść jej szukać? Robi minę. — Myślę, że wolą sami się tym zająć. — Spuszcza wzrok na syna. — Chcesz na barana, Tom? Sally patrzy, jak podnosi dziecko na swe barki, po czym robi biegiem małe kółko, trzęsąc niespokojną twarzyczką w górę i w dół. Tom trzyma się go mocno, zbyt przerażony, żeby mówić. — Lepiej pójdę z wami — mówi Candida do Sally. — Bo jeszcze się zgubicie. Przychodzi Emma. — Peter, czy ja też mogę na barana? Proszę cię! Candida despotycznie zagradza jej drogę ręką. — Nie możesz. Idziemy do domu. — Ja chcę na barana. Peter zaczyna truchtać przez polanę, Tom podskaku- je rytmicznie. Sally ogląda się na Paula i Bel; Paul stoi z rękami na biodrach, patrząc w górę rzeki. Candida świdruje wzrokiem siostrę. — Tylko spróbuj. Nagle rzuca się do przodu i łapie Emmę, która chce biec do rodziców. Emma wrzeszczy. — Candy! Przestań! — huknął Paul. — Emma jest niegrzeczna! — Nie jestem! — Zostaw ją. Idź do domu z Peterem i Sally. Sally mówi: — Chodź, Candy. 309 Candida waha się, potem szczypie siostrę w ramię i szybko odchodzi. Znów wrzask. — Świnia! Candida patrzy na Sally, wzrusza ramionami. — Co za dzieciuch. Emma podbiega do niej, wali ją po plecach, potem pędzi za Peterem z Tomem na plecach. Candida puszcza się za nią w pogoń. Emma zaczyna wrzeszczeć. Potem wywraca się. Jej siostra rzuca się na nią. Krzyki nie ustają, ale nie ma w nich prawdziwego bólu. Przestań, przestań, przestań. Sally znów się ogląda. Chyba prze- stali się przejmować dziećmi, oboje odwróceni w stronę lasu, jakby czekali, aż na ścieżce pojawi się Kate. Sally podnosi koszyk, który Peter zostawił na trawie i zaczyna iść tam, gdzie Candida klęczy nad Emmą, już spokojniej- szą; teraz to już chyba zabawa, bardziej łaskotanie niż szczypanie. Słowo, mówi Emma. Słowo. Peter i Tom znikają pośród topoli po drugiej stronie polany. Sally zerka na chmurę. Jeszcze wczoraj nie znała tych ludzi; tego dziwnego kraju i krajobrazu; tej roli, którą musi grać, braku kobiecej duszy, do której może się zwrócić, tego bycia jakby wykorzystywaną, pogardzaną, podejrzaną, nie- chcianą, zmęczoną, poparzoną słońcem, daleko od domu; jakby przed okresem, ale to niemożliwe; chce jej się płakać, ale nie śmie. Mija dziewczynki, ignoruje je, choć podnoszą głowy, triumfalnie i podstępnie, chcą, by na nie patrzeć. Nie zwalniając kroku, zaczyna przebierać w za- pasowych ubraniach dzieci i różnych drobiazgach na dnie koszyka, jakby coś zgubiła. Zdarzyło się? Zdarza się? Zdarzyło się. Przestała szukać, gdy dogoniła ją Can- dida i zaczęła iść obok. Dziecko nie odzywało się, tylko ciągle oglądało za siebie. W końcu Sally zrobiła to samo: Emma na środku polany, leży na plecach, widać tylko różowe kolana, udaje martwą. — Ona tylko udaje — mówi Candida lekceważąco. Zdarza się. Po kilku krokach pyta: — Czemu nie jesteś żoną Petera? 310 Gdyby ktoś stał na czatach na drzewie za rzeką, ujrzałby, jak znikają; potem po drugiej stronie polany wyłaniają się Paul i Bel, idą trochę szybciej w stronę Emmy, która siada i czeka na nich. Paul wskazuje na chmurę, a Bel ogląda się po raz ostatni, nie zwalniając kroku. Podchodzą do dziewczynki, która wyciąga do nich ręce. Każde chwyta za jedną dłoń i stawiają ją na nogi. Idą dalej; po chwili zaczyna podskakiwać, płynąć w powietrzu, wsparta na ich dłoniach. Przy każdym podskoku długie jasne włosy powiewają. Rodzice za- czynają skandować rytmicznie, a ona dołącza do chóru. Lecz potem przystają na chwilę. Paul podnosi córkę, a ona obejmuje go ramieniem za szyję. Idą trochę wolniej, lecz nie ślamazarnie; jakby coś trzeba było dogonić lub od czegoś uciec. Znikają między topolami. Rzeka, polana, skały i chmura. Księżniczka woła, lecz nie ma już komu jej usłyszeć. Spis treści Hebanowa wieża 5 Eliduc 115 Niedobry Koko 145 Enigma 191 Chmura 251