Ondřej Neff Życie pełne piękna - Kim jestem? Powiem panu, kim: Jestem tym człowiekiem, który zamordował prostytutkę Otylię Wrońską. Mężczyzna siedział naprzeciwko mnie, w przedziale górnej części wagonu wahadłowego linii kolejowej, łączącej dworzec na Smichovie z Dworcem Głównym od sierpnia 2002.Wtedy to, największa od pięciuset lat, powódź zatopiła między innymi śródmiejską część praskiego metra. Wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Był czerwony na gębie, dodatkowo dziobatej po niezaleczonym trądziku. Włosy miał krótko przystrzyżone, brązowe, wystawały mu spod czapki ze sportowymi znaczkami. Ubrany był w skórzaną kurtkę, spodnie z dżinsu, pod kurtką miał sweter i flanelową koszulę w kratkę. Za paznokciami - brud. Czuć było od niego przetrawiony, wczorajszy alkohol. Dziś pewnie sobie jeszcze nie golnął ani jednego. - Jasne - powiedziałem. Przejeżdżaliśmy właśnie po moście kolejowym, nabrzeżem ciągnęła kolumna samochodów. Że też im się chce stać w takim korku. - Zabójstwo Wrońskiej. Głośna sprawa. - Wiedziałem, że jest pan inteligentny, i że będzie pan wiedział, o co chodzi. - pokiwał głową zadowolony. - Od razu wiedziałem. Od pierwszego wejrzenia. Droga ze Smichova na Główny trwa dokładnie siedem minut. Jest to najszybsze połączenie z centrum. Ma tylko jedną niewygodę - na Smíchovie przy dworcu nie ma gdzie zaparkować. Trzeba zostawić samochód przy stacji Anděl i podjechać dwa przystanki tramwajem. Żadna przyjemność, w dodatku zwłoka. - E tam, dzisiaj. Dzisiaj już nikt nie wie, jak to było z Wrońską. - Całkiem przypadkiem ja akurat wiem. - powiedziałem. - Zabili ją i pocięli na kawałki, części ciała włożyli do walizki i wysłali pociągiem. To było w 1933 roku. - Nie zabili jej. - powiedział mężczyzna. - Był tylko jeden - ja. Zrobiłem to 1 września 1933. A części ciała nie wsadziłem do walizki, tylko do dwóch walizek. Jedną wysłałem do Bratysławy, drugą do Koszyc. Obie znaleziono dwa dni później. - Ma pan rację, to były dwie walizki - powiedziałem. Pociąg przejechał pod Nuselskim Mostem, wjechał do tunelu. Za chwilkę będziemy na Głównym. - Jedną walizkę wysłałem z Dworca Masaryka, drugą... Pociąg wjechał między perony. - ...dokładnie stąd. Z Głównego. - Sześćdziesiąt dziewięć lat temu. - wtrąciłem. - Jak ten czas leci. - odparł ten facet. Pociąg zatrzymał się. Skinąłem mu głową na pożegnanie i poszedłem do wyjścia. - Nie chciałby pan dowiedzieć się o tym czegoś więcej? - usłyszałem za sobą. - Nie. - powiedziałem. Wtedy oczywiście nie mogłem nawet przypuszczać, że naprawdę spotkałem człowieka, który zamordował prostytutkę Otylię Wrońską. *** Kilka dni później spotkałem Jardę Šámala, psychologa, który czasem pracuje jako ekspert dla policji. Wpadliśmy do Galerii na Kamzikovej. Jest to mordownia na tyle obskurna, że turyści, jeśli już w ogóle zabłądzą w tę okolicę, zaglądają raczej do sąsiedniego Hrozna albo Pawia. Zamówiłem chardonnay, Jarda został przy fernecie. Przypomniał mi się ten dziwak z pociągu i pokrótce opowiedziałem przyjacielowi o tym spotkaniu. - Morderstwo Wrońskiej, unikat - powiedział Jarda. - Dziś interesuje już tylko historyków. - I jednego świra z pociągu. - Mordercę. - zwrócił uwagę Jarda - To jest zabójca. Musi go to interesować. Nie było sensu się spierać - logiczna argumentacja. - Dziś takie morderstwo nawet nie trafiłoby do gazet. Pocięte zwłoki... Wiesz, że to nawet nie jest karalne, takie pocięcie trupa? To jest wykroczenie przeciwko przepisom pogrzebowym. - Zabójstwo także nie jest czynem karalnym? - Póki co, ciągle jeszcze jest. Przynajmniej z punktu widzenia prawa. - A z innego punktu widzenia? Wzruszył ramionami. - Ofiara zawsze w jakiś sposób mordercę prowokuje. Ma pieniądze. Jest to kobieta. Idzie powoli, idzie za szybko. To jest ofiara - gdyby nią nie była, morderca by jej nie zabił, nie uważasz? - To można poznać, że ktoś jest ofiarą? - Morderca to poznaje i potwierdza. Właśnie tym, że zabija. - Czyli przestępców powinno się puszczać a ofiarom jeszcze wlepiać mandaty... - Albo chociaż grzywnę. Wokół każdego zabójstwa jest pełno pracy i biegania, toną w tym pieniądze podatników. Tak, myślę, że płacić powinni członkowie rodziny ofiary. - I z tego powinno się wypłacić nagrodę mordercy, przecież to musi być szok - popełnić zabójstwo! - Masz rację. Odpowiednie odszkodowanie powinno się rozpatrzyć. A za pocięcie ciała powinno się płacić kawałkowe jako premię specjalną. Względnie i wymiotne, jeśliby morderca przy pracy się porzyga. - Myślisz, że zabójca Wrońskiej się porzygał? - Spytaj go - poradził mi przyjaciel psycholog. *** Zapytałem go. - Nie, nie wymiotowałem - zaśmiał się morderca Wrońskiej. - Już nie. - Co pan przez to rozumie, że już nie? Spotkaliśmy się zaraz w drugi dzień po mojej rozmowie z Jardą Šámalem, znowu w pociągu, tym razem w drodze powrotnej. Po południu pociąg był pełny, więc staliśmy na dole na pomoście. Mężczyzna był ubrany tak samo jak ostatnio, zmienił tylko koszulę. Sweter i kurtkę miał taką samą, aczkolwiek sweter dopraszał się już przepierki. W czapce może nawet spał. - Problemy są tylko za pierwszym razem - powiedział ten facet i lekko się uśmiechnął. Pociąg jedzie siedem minut. Dwie mamy już za sobą, zostaje pięć. To był idiotyczny pomysł, żeby do niego podejść, kiedy dostrzegłem go na peronie. A jeszcze głupszym pomysłem było pytanie go o to, czy przy ćwiartowaniu Wrońskiej się porzygał. Pociąg wjechał do tunelu. Światło zamrugało i zgasło. - Potem już nigdy. Ani razu. Tylko za pierwszym. Gdyby światło świeciło się nadal, pewnie bym się nawet roześmiał. W końcu, to przecież były tylko takie żarty. Ześwirowany facet w przedziale, cyniczne głupoty na temat kawałkowego i wymiotnego i ta krótka uwaga "już nie". Boki zrywać. Ale teraz te trzy krótkie zdania "Potem już nigdy. Ani razu. Tylko za pierwszym." zabrzmiały w ciemności, zrytmizowane stukotem kół, a woń przetrawionego alkoholu i przepoconego swetra nagle wydała mi się podobna do woni miejsca nawiedzonego przez śmierć. Pociąg wyjechał z tunelu i faceta na pomoście już nie było. *** - Nie jest to regułą, ale czasami dzieje się tak, że morderca tnie swoją ofiarę na kawałki - wyjaśniał mi Jarda Šámal. Znów siedzieliśmy w Galerii. W zasadzie, winiarnia znajduje się na rogu, jedne okna wychodzą na Kamzikową, drugie na przejście, którym można się dostać na Celetną. - Głównie chodzi o zniszczenie zwłok. Zabójca chce się pozbyć wszystkiego z pamięci. Zarówno chodzi mu o ofiarę, jak i sam czyn. Patrząc na to czysto racjonalnie, chce utrudnić identyfikację. Dochodzą do tego kwestie praktyczne, jak transport zwłok. - Trupa pociętego na kawałki można wynieść w walizce - przytaknąłem. Tego wieczora już nie dowcipkowaliśmy. - W walizce, jak Wrońską, w plastikowym worku, w plecaku, różnie... Na ogół chodzi po prostu o to, żeby to zapakować. - Czyli dzielicie ćwiartowanie według opakowania? - pokusiłem się o osamotniony żart. - Kategorie są inne. - odparł Jarda. - Ćwiartowanie jest defensywne albo ofensywne. - Defensywne? Obrona przed trupem? - Obrona przed odkryciem. Jest to czyn przemyślany. Właśnie tak postępował morderca Wrońskiej. Znam go, o mało mi się nie wymknęło. - Ćwiartowanie ofensywne, to w rzeczywistości ciąg dalszy zabójstwa. Sprawcą kieruje szaleństwo, seks, nienawiść, jakaś irracjonalna pobudka. Zabójca neguje tożsamość ofiary. Bezczeszczenie ciała może trwać nawet kilka godzin. To może być czyn satanistyczny, próba zmiany czegoś w nic, przemiany jednej istoty w inną. - Fascynujące... - zauważyłem. - Właśnie widzę, że cię to zafascynowało - powiedział Jarda Šámal, patrząc mi prosto w oczy. Na dworze padał deszcz. Każdy wchodzący wpuszczał do środka zapach wilgoci. Ludzie przemykali skryci pod parasolami, albo wtuleni między postawionymi kołnierzami, a daszkami czapek. - Na co patrzysz? Zorientowałem się, że uparcie wpatruję się w okno. - Tak tylko, zagapiłem się. Między spieszącymi dostrzegłem postać mężczyzny w spodniach z dżinsu, w skórzanej kurtce, lśniącej od deszczu. Każdy może mieć skórzaną kurtkę. Tylko, że na głowie ten facet miał zabawną czapeczkę z daszkiem, kanciastą, upstrzoną znaczkami. Błyskały w świetle latarni. To był on, mój znajomy - nieznajomy z pociągu... Zabójca Wrońskiej? Mogłem wyskoczyć, mogłem za nim pognać, pewnie bym go nawet namówił, żeby się do nas dosiadł, opowiedział o Wrońskiej, mojego kumpla z pewnością by to zainteresowało. Nie zrobiłem tego. Jarda obejrzał się. Tuż pod oknem, a raczej witryną, szła pod parasolem blondynka w błyszczącym, plastikowym płaszczyku, pewnie zabłądziła z niedalekiej Perlovki. - Wrońska przed akcją - rzucił Jarda. Boże, Wrońska przed akcją... Czy tak wyglądała? Padało wtedy? *** Upłynęło kilka dni i stało się jasne, że mnie ten gość po prostu śledzi. Przestałem jeździć pociągiem, ale i tak się go nie pozbyłem. Dostrzegłem go na przystanku tramwajowym. Jego skórzana kurtka zabłysła mi w półotwartych drzwiach kamienicy. Przyszło mi do głowy, żeby powiedzieć o tym Jardzie. Tylko, co mi miał poradzić? Chodzić innymi drogami? Tylko którymi, skoro ten gość jest wszędzie? Mam zacząć brać prochy? Dzwonić na policję? Pomyślałem, że mógłbym wyjechać z Pragi. Mógłbym sobie zrobić urlop, jestem raczej wolnym człowiekiem. Bez rodziny, bez stałego zatrudnienia, dziennikarz - wolny strzelec, czemu by z tej wolności nie skorzystać? Wszędzie mam jakichś znajomych, na całym świecie. Wystarczy słowo, a mógłbym się u kogoś zatrzymać na czternaście dni, nawet trzy tygodnie... Ale nie chciałem stracić tej historii. Ten facet doprowadzał mnie do szału, ale z drugiej strony jakoś mnie przyciągał. Z pewnością wariat, bez dwóch zdań. Jak to się stało, że popadł w szaleństwo tak makabryczne? I czemu się tak przyczepił akurat do tego zabójstwa Wrońskiej? To była dość głośna sprawa, w sumie nawet dość modna. Pisał o niej Bohumil Hrabal, František Gel i Rudolf Kalčík. Niedokończoną powieść poświęcił jej Vladimir Neff, badał ten przypadek Petr Kovařík i za zabójcę uznał pewnego nauczyciela, Kloučka, który po morderstwie postradał zmysły i wylądował w wariatkowie na Bochnicach, gdzie doczekał śmierci w 1979 roku. Tylko, że od wydania książki Kovaříka upłynęło dobrych jedenaście lat. Kto by dziś jeszcze pamiętał o Wrońskiej? - Muszę z panem pogadać. Powiedział to bez jednego słowa wstępu, bez choćby krótkiego "dzień dobry". Szedłem Halkową w dół, w stronę Štepanskiej. Wyszedł z przejścia wiodącego na plac przed drukarnią. Już to było znaczące: szedł szybko, prawie biegł, jakby ktoś dał mu sygnał, że właśnie idzie Milosz Benda. Wyskoczył i zagrodził mi drogę, niczym bandyta tarasujący przejazd bankowej furgonetce z pieniędzmi. Wyglądało to jak napad. - O Wrońskiej? Zaskoczył mnie. Pytanie rzuciłem przez ściśnięte gardło, nie dałbym rady powiedzieć nic więcej. - Nie tylko o Wrońskiej. Zdecydowanie nie tylko o Wrońskiej. Tym razem nie poczułem od niego alkoholu. Miałem wrażenie, że czuć go starymi meblami, jak wtedy, gdy w filcowych kapciach szura się po zabytkowych wnętrzach. Skóra, kurz, stary klej tapicerski. Powiedziałbym wręcz, zapach dostojny, gdybym był w jakimś zabytkowym, muzealnym wnętrzu. Bo na środku Halkowej, w deszczowe, listopadowe popołudnie, budził raczej strach. Obok nas przejechał kurier na motorowerze. Dziurawa rura wydechowa wyła, niczym śmiejąca się hiena. - Powiadasz zatem... nieśmiertelny? - Przedziwny rodzaj szaleństwa - powiedziałem do Jardy. Obejrzałem się. - Co? Stoi tam? Siedziałem tak, że nie widziałem co się dzieje na Kamzikowej. Bałem się, że znowu gdzieś go dojrzę. Nie był już bezimienny. Przedstawił mi się jako Jan Kumprecht. Podejrzewałem jednak, że nie jest to jego prawdziwe nazwisko. - Nie. Znowu idzie ta kurewka, która się tu kręciła ostatnio. A, tak... Blondynka w czarnym płaszczyku, przypomniałem sobie. - Mów dalej. Powiedział to tak, jakby mnie przesłuchiwał. Trochę mnie to uraziło. Zmusiłem się do śmiechu. - Kawał ze mnie świra, że się tym zajmuję, co? Pociągają mnie niecodzienne typy ludzkie. Spróbował się uśmiechnąć, najwyraźniej chciał trochę rozładować napięcie. - Mnie to interesuje. Serio. - Powiedział, że nie pamięta, kiedy z tym zaczął. Zwyczajnie... zabija kobiety, a ich ciała tnie na kawałki. Sporo mi o tym opowiedział. Mówił zupełnie zwyczajnie, technicznie. Najwięcej roboty ma z nogami. Stawy biodrowe, kapujesz? Nawet nie mrugnął. - Są osadzone głęboko w ciele. Ukryte pod mięśniami i wszystkimi tymi wiązaniami stawów. Dlatego próbuje odcinać nogi w udach. Nie dają się tak po prostu odrąbać siekierą, nawet jeśli rąbnie się parę razy. Dlatego trzeba najpierw przeciąć mięśnie nożem, a potem już można siekierą. - Albo piłą - poddał Jarda. - Czasem też używają piły. - Właśnie, piła. O pile też mówił. Z łokciami i kolanami kłopotów nie ma. Ani z głową. To się odcina łatwo. Ale nogi, a zwłaszcza uda, z tym jest sporo roboty. - A korpus? - Tego raczej nie robi. To za mokra robota, jak się wyraził. - Mokra robota - uśmiechnął się Jarda. - To już jest nieźle porąbane. - Bo ten gość jest kompletnie porąbany - potwierdziłem ochoczo. Trochę mi ulżyło. Obawiałem się już, że Jarda zacznie i mnie brać za wariata. - Skontaktowałem się z kryminalną, zaraz po tym, jak dzwoniłeś - ciągnął dalej Jarda. - Żadnego Jana Kumprechta, odpowiadającego twojemu opisowi niestety nie mają w rejestrze. Jak również nikogo odpowiadającego rysopisowi nie poszukują. Może powinieneś się z nim spotkać? - Tylko, że to jakiś świr. - Nieśmiertelny. - Właśnie. Mówił, że sam nie pamięta, kiedy przyszedł na świat, i kiedy zaczął zabijać. Było to chyba gdzieś na południu, we Włoszech, albo w Grecji. Przemieszcza się ku północy, z dekady na dekadę. Zastrzega się, że nie ma dobrej pamięci do języków i imion i nie przypomina sobie, by kiedykolwiek znał włoski, grecki, francuski, czy niemiecki... Czasem przypomina mu się kilka słówek, usłyszy fragment rozmowy na ulicy, zrozumie, to ma wrażenie, że kiedyś posługiwał się tym językiem. - A czeski? - Mówi normalnie, jak tu urodzony. Jest u nas od 1910 roku. - Od dziesiątego... - Powiedział, że już dawno powinien się stąd ruszyć, ale pomogły mu obie wojny. Wojny są im na rękę, bardzo je sobie chwalił. - Im? To jest ich więcej, tych nieśmiertelnych? - Powiedział, że chyba tak. Wiesz, podczas wojny przesuwają się granice, zmienia się władza, zmieniają się urzędnicy, znikają stare urzędy, powstają nowe, zmieniają się nazwiska... - Czyli, że ma jakieś dokumenty? - Chyba tak. Ma z tym trochę kłopotów, wygląda dość młodo w stosunku do tego, co tam ma napisane. - Zajmuje się czymś? - Jest na emeryturze, jak się zorientowałem. Nie chciał się wdawać w takie szczegóły. Nawijał ciągle o ćwiartowaniu zwłok. - Chciał sobie ulżyć? - Właśnie tak mi powiedział. Że czasem już tak ma. Nie daje rady dusić tego sekretu w sobie, musi dać ujście... - Nie boi się, że go wydasz? - Też się o to spytałem, ale powiedział, że przy jego doświadczeniu nie popełnia żadnych błędów. Niczego mu nie można udowodnić. - Sprawa Wrońskiej już dawno została zamknięta. - Według tego, co mi wyznał, zabija mniej więcej jedną kobietę co dwa, trzy lata. Czyli od czasu Wrońskiej to by było dwadzieścia pięć, trzydzieści dziewczyn. - Niezgorszy wynik - powiedział Jarda. - Nie popełnia błędów. Zna metody pracy policji. Nie działa w afekcie, nie wie, co to lekkomyślność. Spokojna robota, jak mówi. Tylko, żeby mu się to szaleństwo nie odkładało w głowie... - Hm... - mruknął Jarda. - Może to być zupełnie nieszkodliwy świr. Może tak być. Ale może to być i seryjny morderca. - Myślę jednak, że to pierwsze. - Mimo to trzeba by było przyjrzeć mu się trochę bliżej. Nie mówił ci, gdzie mieszka? - Jasne, że nie. Zachowuje się jak rasowy agent. Wyskoczył z bramy, zaciągnął mnie za róg, do knajpy, tam nawijał przez czterdzieści pięć minut, a potem znikł. - Siedzieliście przy stole, a on nagle znikł? Jak duch w bajce? - Nie, nie... Wychodziliśmy z knajpy, do środka pchali się jacyś ludzie. Ktoś mnie pchnął, Kumprecht skoczył do przodu i już go nie było. Wybiegłem za nim, ale nie zobaczyłem nikogo. - Hmmm... - Jarda pokiwał głową. - To co mówi, brzmi trochę jak brednie, ale to zachowanie... W każdym razie, gdyby zdarzyło ci się jeszcze z nim spotkać, dam ci numer na komórkę do gościa z kryminalnej. Wie o sprawie, wyjaśniłem mu. Powiedz tylko, jak się nazywasz i gdzie jesteś. - Nie chciałbym być niewdzięczny, ale... - Nie wygłupiaj się, to nie lata siedemdziesiąte, a ty nie jesteś studentem. Zresztą wtedy, policja również ścigała morderców i złodziei. Może to tylko jakiś głupi drobiazg, a może wręcz przeciwnie. Jak już się zagnieździ ziarenko wątpliwości w głowie... Jeszcze nigdy nie patrzył na mnie tak poważnie jak w tej chwili. *** - Pan Milosz Benda? - głos w komórce był cichy, ledwie rozpoznawalny. - To ja. Bardzo słabo słychać, proszę mówić głośniej. To był on, Kumprecht. - Pan mi nie wierzy? - Panie Kumprecht, wierzę. Wierzę we wszystko. Pochodzi pan z Włoch, od tysiąca lat błąka się pan po Europie i rżnie pan kobiety piłą na kawałki. - Siekierą czasem też. Ale pan mi nie wierzy. - Przecież mówię, wierzę w każde słowo. - Nie tak do końca... Chce pan, żebym pana przekonał? Tak na sto procent? Na tysiąc procent? - Panie Kumprecht... Przełknąłem ślinę. Siedziałem w domu, w fotelu przed telewizorem i oglądałem program z amatorskimi filmami wideo. Na ekranie jacyś ludzie spadali z dużej wysokości, niektórzy na plecy, potem cięcie. Tego, jak pęka kręgosłup już nie pokazywali. Nie pokazywali karetek odwożących nieszczęśników do szpitala, a już tym bardziej nie pokazywali tych, co do końca życia byli przykuci do wózka inwalidzkiego. Zamiast tego realizator pokazywał publiczność w studiu. Wszyscy śmiali się do rozpuku. Spojrzałem na zegar. Mam taki elektroniczny budzik z dużymi, czerwonymi cyframi. Była 20.31. - Panie Kumprecht, ja panu wierzę. Nie musi mi pan niczego udowadniać. Nie trzeba. Wysłuchałem pana. Rozumiem, że są rzeczy, które pana dręczą i chciał pan to z siebie zrzucić. Rozumiem to i współczuję panu. Chciałbym pomóc. - To niech pan przyjedzie. - Dobrze, przyjadę, tylko proszę nie robić niczego, czego nie dałoby się cofnąć, dobrze? - Proszę być jak najszybciej - szeptał Kumprecht. - Już jadę. Proszę zostać tam, gdzie pan teraz jest. Dokąd mam przyjechać? - Ulica Jana Masaryka - szeptał. Nie dosłyszałem numeru. - Masaryka ile? Nie dosłyszałem... - Pozna pan. Rozłączył się. Od razu sprawdziłem połączenia przychodzące. Numer prywatny. Naprawdę, pełna profeska. Na ekranie ktoś spadł do wody. Wyłączyłem telewizor. Była 20.33. Zadzwoniłem do Jardy. - Odezwał się. Mam pojechać na Masaryka, nie powiedział jaki numer. Podobno poznam, jak już tam będę. - Był podniecony, podekscytowany? - Trudno powiedzieć, mówił cicho. - A numer? - dopytywał Jarda. - Zastrzeżony. - Jedź tam. Nic nie kombinuj, jedź tam zaraz. - Może zadzwonię... - Ja zadzwonię. Leć już, mogą się liczyć minuty. Rozłączył się. Wciągnąłem na siebie nieprzemakalny płaszcz, taki niby o australijskim kroju, telefon włożyłem do wewnętrznej kieszeni, na głowę wcisnąłem filcowy kapelusz. Moje ka stało za rogiem. Wcisnąłem się do środka. Zostałem w płaszczu, kapelusz zdjąłem i rzuciłem na siedzenie obok. Poleciałem Xavierową, chwilę tłukłem się mniejszymi uliczkami, potem przez Plac Wacława i już gnałem, ile fabryka dała. Pod Tańczącym Domem nie dałem się zatrzymać policjantom z radarem, łamiąc zakaz poleciałem Resslowką i przez Plac Karola... Czułem, że robi mi się niedobrze. W co ja się wpakowałem? Ten gość to stuprocentowy wariat. Pewnie sobie ubzdurał, że musi mnie za wszelką cenę przekonać i w imię tego gotów jest zabić jakąś bogu ducha winną dziewczynę. Przejechałem Francuską i skręciłem w Jana Masaryka. Powinien już zadzwonić. Sięgnąłem po komórkę. Kieszeń była pusta. Zatrzymałem się i przeszukałem wszystkie kieszenie. Były zimne i wilgotne. Drobniaki, wymiętoszona chustka do nosa, jakieś papierki, ołówek. Śmieci. Telefon musiałem zgubić, albo ktoś mi go ukradł. Jezusie Najświętszy. Ruszyłem powoli w dół ulicy. Minąłem skrzyżowanie z Warszawską, zajrzałem do hollu hotelu Abri, czy przypadkiem nie dostrzegę tam znajomej sylwetki w skórzanej kurtce i spodniach z dżinsu. Było puściuteńko. Belgijska. Zakaz wjazdu. Srał to pies. Jechałem dalej w kierunku Šafařika. Wtedy spostrzegłem. Zatrzymałem się, chwyciłem kapelusz i wyskoczyłem z samochodu. Na chodniku leżał czarny, plastikowy płaszczyk. Ostatnio widziałem taki płaszczyk na Kamzikowej, kiedy siedziałem z Jardą w Galerii i opowiadałem mu o dziwacznym facecie, o spotkaniu w pociągu... Płaszczyk leżał na chodniku, jak wielka czarna strzałka wskazująca wejście do domu. Właściwie na podwórko, dopiero stamtąd do domu. Drzwi stały otworem. Dziwne, że nikt ich nie zamknął. Świeżo wyremontowany dom, z czyściuteńką fasadą. Nowoczesny domofon z kamerą, już samo to ustrojstwo było więcej warte niż mój fordzik. Wszedłem do środka. Poczułem zapach tanich perfum Impuls, dokładnie takich, jakie lubią prostytutki. Pomyślałem, że powinienem pobiec do hotelu i stamtąd zadzwonić do Jardy. Na pewno już tu jedzie. Poczekam na niego na zewnątrz. Kroczyłem po schodach w górę. Niezła chata. Klatka schodowa ozdobiona była oprawionymi zdjęciami z jakiegoś nadmorskiego kurortu. Plaża z palmami, surfujący mięśniacy, dziewczęta w kostiumach kąpielowych przechylające się przez relingi jachtów. Na półpiętrze leżała peruka, bardzo jasny blond, wyglądała jak kłębek światłowodów, kilka lat temu było to całkiem modne. Wciąż jeszcze mogłem zawrócić, wciąż jeszcze był czas, aby zejść na dół i poczekać na Jardę. On już tu jedzie. Na pewno zadzwonił do tych swoich gliniarskich kumpli, ciągną tu zawodowcy, nie mieszaj się do tego, człowieku... Półotwarte drzwi. Wszedłem do obszernego przedpokoju. Z lewej strony wpadało do niego żółte światło. Widziałem wieszak, na nim dwa płaszcze, kosz na bieliznę. Na wieszaku wisiała czapka przystrojona sportowymi znaczkami. Po drugiej stronie przedpokoju stała szafa. Leżały na niej kartonowe pudła. A mnie zaciekawiło, co jest za tymi uchylonymi drzwiami. Zrobiłem w ich kierunku dokładnie tych pięć kroków, których robić nie powinienem. Stanąłem w progu. Dokładnie naprzeciwko drzwi, pośrodku kuchni stał wielki stół, a na nim... Wrońska po akcji. Uświadomiłem sobie, że to jest ona, ta dziewczyna z Kamzikowej. Poznałem ją, choć nie miała na sobie czarnego, plastikowego płaszczyka, który teraz leżał na chodniku przed domem. Nie miała na sobie blond peruki. W ogóle nic na sobie nie miała. I była jakaś taka splątana i w nieładzie... Wymiotne... Tak Jarda powiedział? Ten kto to zrobił, powinien dostać kawałkowe i wymiotne. Nie tym razem. Dokonały tego doświadczone ręce. Tułów i odcięte członki były poukładane w jakimś wręcz estetycznym porządku, w którym odcięta głowa tworzyła wyraźną dominantę. Całą tę kompozycję oświetlała zwisająca z sufitu lampa z szerokim kloszem. Na błękitnym sznureczku była do niej dowiązana zabawkowa małpka. - Już mi pan wierzy, panie Benda? Do kuchni wiodły również drzwi z drugiej strony. Wszedł nimi Jan Kumprecht, w swoich spodniach z dżinsu, w kraciastej, flanelowej koszuli z podwiniętymi rękawami. Ręce trzymał odsunięte od ciała i delikatnie nimi poruszał jakby je suszył. - Policja już tu jedzie - udało mi się wydusić. Skinął głową. - Jasne. Taką mam nadzieję. - Nadzieję? - zaskoczył mnie. - No jasne! Zawiódłby mnie pan, gdyby nie... - uśmiechnął się. Na zewnątrz dały się słyszeć kroki. Zbliżały się. Ilu ich jest? Obróciłem się. Pięciu? Może więcej... Wróciłem wzrokiem do Kumprechta. W ręku trzymał wielki, czarny pistolet. - Uwaga, ma broń! - krzyknąłem. - Nie rób tego, zostaw... Kumprecht uniósł pistolet. Uskoczyłem w tył. Z ciemnego otworu drzwi błysnęły wystrzały. Kumprechtem rzuciło o futrynę. Wpatrywał się we mnie, a na twarzy zastygł mu grymas przypominający uśmiech. Potem nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na podłogę. Na futrynie pozostały krwawe smugi. Policjanci wpadli do środka, między nimi Jarda. Od razu ruszył w moją stronę. - Nic ci nie jest? Pokręciłem głową. - Chodź, wyjdźmy stąd. Dam ci coś na uspokojenie. - Nic mi nie jest. - Nie możesz tu zostać. Dowódca oddziału już gdzieś telefonował. Słyszałem jak mówił "rzeźnia" i "świnia". Dlaczego nazwał mnie świnią? przeleciało mi przez myśl. Spojrzałem z ukosa na Jardę. Zafascynowany spoglądał na kompozycję na stole. Moją kompozycję. A jeśli wpadnie na to, że to moja robota? Spokojnie, nie wpadnie... Biedak Kumprecht leżał na ziemi, pochylali się nad nim policjanci. To ciało solidnie się napracowało, długo mi służyło. W sumie chyba nawet za długo. Jego ręce pracowały nad Wrońską, Bóg mi świadkiem, że nawet mi wtedy przez myśl nie przeszło, że będzie to moje najsłynniejsze dzieło. Wtedy, gdy wyprowadziłem ją z winiarni Morawianka na Hybernskiej, naprzeciwko Dworca Masaryka. To właśnie z tego dworca część Wrońskiej wysłałem na Słowację, tam gdzie się urodziła. To był niezły żart, pewnie jeden z powodów, dla których ta praca stała się tak znana. Ludzie potrafią docenić poczucie humoru. Teraz nazywam się Milosz Benda. I mam znajomych na policji - to się może przydać. Tyle zagubionych kociaków biega po ulicach, tyle pracy jeszcze mnie czeka, jeszcze tyle kompozycji przede mną, zanim znów przeprowadzę się do innego ciała. a potem znów i znów, jak to robiłem przez ostatni tysiąc lat. Życie może być piękne i przyjemne, jeśli je sobie odpowiednio urządzić. Z języka czeskiego przełożył Konrad Bańkowski