Izabela Sowa:Herbatniki z jagodami. Jest totrzecia część całości:Smak świeżych malin,Cierpkość wiśni,Herbatniki z jagodami. Izabela Sowa:Herbatniki z jagodami. Copyright Izabela Sowa, 2003Licencji na wydanie książki udzieliło wydawnictwo Prószyński i S-ka Wydawca: G + J Gmner + JahrPolskaSp- z o. o. Co. Spółka Komandytowa02-677 Warszawa, ul. Wynalazek 4Dział dystrybucji: tel. (22) 607 02 49 (50)dystrybucjagjpoland. com.pl Informacje o serii "Literatura na obcasach": tel. (22) 640 07 19 (20)stronaintemetowa: www. literatura. bizz. pl Redakcja: JanKoźbielKorekia: Joanna KlęczekProjekt oktadki: Anna AngermanRedakcja techniczna; Małgorzata KozubŁamanie: Ewa Wójcik ISBN: 83-89221-47-0 Druk:Elanders Polska, Płońsk Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach. przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiekformie oraz wykorzystywałw wystąpieniach publicznych -również częściowe - tylko za wyłącznymzezwoleniem właściciela praw autorskich. Wszystkim Bolkom pogotowia. Ten kraj jest jak psychodeliczny lotCzujesz, że nie zmienisz nicSpróbuj wziąć z tego cośTo przecież twoje życie jestPopełniaj biedy i naprawiaj jeGdy dotkniesz dna, odbijaj sięWykorzystaj czasDrugiego już nie będziesz mial Myslovitz, "Acidland". Przedostatni dzień czerwca - Musimy porozmawiać o kupie. Za godzinę w jego biurze. -1 co będzie? -zmartwita się Magda. - Pójdę. - Wzruszyłam ramionami. -Wyjaśnię. Jak się uda,towracam przed komputer i kończę raport. - A jak nie? -Topstryknę parę zdjęć, kaktusa pod pachę, zabawki do pudełka i. - Wiedziałam! - Magda nerwowochwyciła zębamipaznokiećozdobiony diamencikami. -Od razu mówiłam, żebyśmy nie szlido tej cholernej wróżki! CHOLERNA WRÓŻKA Namieszała w moim poukładanym życiu wpewien chłodnymajowy wieczór, tuż po "Panoramie". Pól godzinywcześniej zakończyliśmyszkolenie integracyjnew jednym z sennych miasteczek Podkarpacia. Wymęczeni przedszkolnymi zabawami,mającymi rzekomo zwiększać poczucie więzi grupowych, doczołgaliśmy się do najbliższej knajpy. Kelnerka,wylakierowana na wysoki połysk brunetka, przyniosłanam letnie piwoi paczkę jetczejących orzeszków ziemnych. Wysączyliśmy jedną kolejkę, drugą,trzecią. W całkowitymmilczeniu, bo oczym tu gadać, skoro nawarsztatach zdradziliśmy sobie niemal wszystko, poza wysokościąpensjioczywiście. -Zgadnijcie, co mi przyszło na komórkę? - odezwała sięwreszcie Magda,wróg ciszy i mistrzyni w zadawaniu trudnychpytań. - Powiedz, przecież niejesteśmy jasnowidzami. -A propos jasnowidzów - wtrąciła się Agata. -Parę ulic stądmieszkarewelacyjna wróżka. Wszystko się sprawdza. Może pójdziemy? - Zależy, co wróży, bo jeśli same nieszczęścia. - odezwał sięMarek, firmowysceptyk. - Mówi trochę mętnie, ale potem jakoś tak się wszystkoze sobą splata, że aż dziw. -Ja bym wolała nie. - Magda się skrzywiła. -Podobno takiewróżki potrafią człowiekowi zaprogramowaćżyciei już nie mawyjścia, musi realizować to, co usłyszał. Jak maszyna. - Nie musisz sobie wróżyć. Poczekasz wsalonie - podsunęłarozwiązanieAgata. - Więc jak? Kwadrans później dzwoniliśmy do pomalowanych w bordoweróże i błękitno-złote sercadrzwi. Otworzyła nam sympatycznastarsza pani z gatunku tych, któremożna często spotkać w świątecznych reklamach słodyczy, rzadko natomiast w prawdziwymżyciu. - Wszyscy do wróżenia? - upewniła się. -No to wskakujcie,kochani. Prędziutko, jeśli mamy wyrobić przed północą. Weszliśmy. Wróżka posadziła nas na ogromnej staromodnejkanapie zpurpurowegoweluru. - Słuchaj, skarbie - zwróciła siędo mnie. - Pomożesz mi zrobić herbaty, dobrze? Powyciągajna razie filiżanki. Wstałam. -Zaraz, zaraz, muszę je najpierw zlokalizować. - Zaczęłaotwierać po kolei szafki i szuflady. -Znowu gdzieś sięprzede mnąschowały, złośliwe bestie. A wszystko przez ten cholerny tłok. - Powinna pani mieszkać w pałacu - powiedziałam, próbującogarnąć wzrokiem bogactwaporozkładane na czterdziestu metrach kwadratowych pokoju. Na szarozielonych ścianach dziesiątki zdjęć, gobelinów, makram,mniejszych i większych obrazków przedstawiających kwiaty, martwe natury, widoki gór, elfóworaz naszego papieża. Nastolikach serwetki, a napozostałych meblach, wśród pęków sztucznych kwiatów, figurki wszelkichmożliwych świętychwykonane zmiedzi, srebra, mosiądzu, drewna, koralu, bursztynu, jaspisu, szkła i plastiku. - Możemywypić w kubkach - zaproponowała Agata, zerkającna zegarek dopasowany koloremdo perłowych cieni na powiekach. -No, są - ucieszyła sięwróżka. - To powyjmuj je, skarbie. A pan, kawalerze, przyniesie z kuchni ciasto, cukier i talerzyki. -Powiedziała "kawalerze", sam widzisz- szepnęła Agata. - Po prostu młodo wyglądam - skwitowałMarek, zadowolony z efektów kuracji kwasami owocowymi. -Zgadza się, dosyć młodo jakna trzydzieści dziewięć lat- odezwałasię wróżka, już z kuchni. -I nadal kawaler, ale już niedługo. W tym roku sporo się zmieni. Zwłaszczajeśli lubipan landrynki. - Jak ona to usłyszała? - zastanawiał się Marek, bardziej zdziwiony słuchem wróżki niż jej przepowiedniami. - Bo co wieczór wypijam łyżkę srebra koloidalnego i nacieramuszy balsamem od bonifratrów. Działalepiej niż aparat podsłuchowy. Dobrze, wodanastawiona. To przypilnuj, duszko, i pozalewaj, a ja poszukam kart. Odzieje mogłampylnąć. - Ostatnim razem znalazłysię na pralce- przypomniała sobieAgata. -Faktycznie! - Wróżka popędziła do łazienki. -Są! Leżałypod stosem ręczników. No to który pierwszy? Tużprzed północą weszłam wreszcie i ja do Pokoju Wróżb. Mniejszyniż salon, ale równie obficie udekorowany rękodziełemplemion najdalszych zakątków Ziemi,a możei kosmosu. - Przełóż lewą ręką i startujemy. Na trzy kupki. Cholerka jasna, nie wiem, jak to zinterpretować. - Ale śmierć mi nie wychodzi? - zapytałam, wpatrując sięw gipsową Madonnę, stojącą pod altanką z karminowych róż(płatki z weluru, krople rosy z poxipolu). - Niby nie. "Niby nie"? Gdyby nie ogromna ilość bibelotów rozpraszających moją uwagę, zaczęłabym się martwić. - Strasznie dziwnyukład. Otrzesz się o śmierć. I to nie raz. Krótko mówiąc, duże kłopoty. - To bomba. - Zrezygnowana opadłam na krzesło przykrytepatchworkową kapą. Po co ja się zgodziłamtu przyjść? - Zgodziłaś się, bo twojeżycie wcale nie jest poukładanejakczekoladki w wedlowskiej bombonierce. A ja ci powiem,dlaczego. Bo ktośte czekoladki prawie wszystkie powyjadat. I zostałypuste sreberka. Ty zaś dalej myślisz, że masz pełne pudełeczko. - Nie dostrzega pani żadnych pozytywnych. -Dostrzegam. Pudełeczko napełni się aż po brzegi. Tyle żenajpierw musi się opróżnić do samego końca. - A sreberka? Jak mam je nibypowyrzucać? - Tego karty nie mówią. Ale. widzęszpital. A skąd tu Spiderman? Spiderman? W tej samej chwili zadzwonił telefon (bursztynowe cudeńkow kształcie gotyckiego zamku). Wróżka sięgnęła po jedną z wież,jaksię okazało, słuchawkę. - Babcia! Musimy porozmawiać, bo dopadł mnie kryzys! - Malinka, aleja teraz wróżę. -No to zakończ izajmijsię swoją zagubioną wnuczką! - Nie mogę. Mam problemy z interpretacją układu. Wychodzimi jakiś Spiderman, jakaś operacja głowy, człowiek z maczetą. Nie mogę tego poskładać do kupy. - Oj, babcia! - przerwała jej wnuczka. -To powiedzcokolwiek. Na przykład, że wewnętrzny Spiderman zafunduje jej niezłą jazdę, jak to pająki. Szalony zawrót głowy. Nic dziwnego, żeczekają operacja. Po niej zobaczy całkiemnowy świat. Człowiekz maczetą to kolejny etap nowego życia. Dzięki niemu zrozumie,co jest jejpowołaniem. Oby tylko nie za późno. A ztą kupą. -zastanowiła się- to niech uważa, bo od niej zaczną się zmiany. Taka kupa potrafi człowiekaubrudzić ipotem wszyscy się odsuwają. No to kończ, zadzwonię za pięć minut. Wyłączyła się. Przez chwilę żadna z nas nie powiedziała anisłowa. - Słyszałaś? Kiwnęłam głową. Trudno byłoby nie słyszeć. Wnuczka wróżkibyła pewnie najgłośniejszym dzieckiem wprzedszkolu. - Nie dasię tego odkręcić jakoś? -Cokolwiek byś zrobiła i tak się spełni, dziecko. Przeznacze nie. Ale nic się nie martw. I tak nigdynie lubiłaś czekoladek. Zawsze wolałaśsernik albo szarlotkę. I jeszcze jedno. Wrazie czegopamiętajo świętym Jerzym. Godzinapóźniej - Siedem minut spóźnienia - powiadomił mnie dyrektorpersonalny, Bartłomiej Zygzak, poza godzinami pracy mój facet odjakichś pięciu, sześciu lat. - Musimy porozmawiać o kupie. - Śmierdząca sprawa. -To nie jestśmieszne. Jagoda. Strasznie się umazataś. - Umazatam? - parsknęłam. -Bartek! Przecież to był tylkoniewinny, głupawy żart! NIEWINNY,GŁUPAWYŻART - O rany, zapomnieliśmy, że dyrektor marketingu ma jutroimieniny. - Agata pacnęła się w perfekcyjnie wypudrowaneczoło. -1nie kupiliśmy jeszcze prezentu. Jagoda, wymyślcoś! - Dlaczego ja? Przecież to twój wujek. - Bardzo mi przykro, że używasz takich argumentów. Przecieżwiesz, że przeszłam przez gęste sito rekrutacyjne wyłącznie dziękiodpowiednim kwalifikacjom i doświadczeniu - wyrecytowała, jakzawsze na słowo "wujek". - Nie lubię, kiedy ktoś mi wypominakorzyści rzekomo płynące z pokrewieństwa z dyrekcją. - Niczego niewypominam, Agata. Po prostu lepiej znaszjegogust. Łatwiej byłoby ci dobrać odpowiedni prezent. A ja. - Wszyscy wiedzą, że jesteś naszym Spidermanem. Człowiekiem, który pojawiasię w ostatniej chwili i ratuje. -...zasuszonebluszcze i kaktusy-Ale to jest całkieminnasprawa. Chwileczkę! Powiedziała "Spiderman"? Absolutnie nie mogęsię zgodzić. - Zgódź się, noproszę. Dyrektor napewno to doceni. Doskonałyargument. -Chciałabym, ale niebardzo mam czas. -Tak właśniewygląda asertywna odmowa wwykonaniu doświadczonego psychologa. - Muszę dokończyć raport i wogóle. - Jagoda, dyrekcji byłoby przykro, gdyby znała twój lekceważący stosunek do kluczowych spraw FIRMY. No i co powinnam na to odpowiedzieć? - Może zróbmy tak -zaproponowałam. Ja się dziś rozejrzępo sklepach i przedszóstązadzwonię albo wyślę esemesa,a ty dokonasz ostatecznego wyboru. Dobrze? Agata westchnęła. - No dobrze. Czuję, że się asekurujesz, ale niech ci będzie. Przez catywieczór biegałam po Rynku, szukając czegoś dlazblazowanego pięćdziesięciolatka, który ma już prawie wszystko. Czym można takiego zaskoczyć? Perfumami? Kupuje sobie sam popól litra w strefie bezcłowej nalotniskach. Stałą kartą do FitnessClubu? Ma kilka, zżadnej nie korzysta. Pozłacanąpiersiówką? Jużdostał, podobnie jak srebrny zestawdo gry w kości i platynowy sygnet z prostokątnym oczkiemz onyksu, tak zwaną ślizgawką, orazwygrawerowanym napisem Dyrektorowi- wdzięczny zespól. A może postawić na szczerość i wręczyć mu dużąbutlę wybielacza sumienia? Eee, pewnie niewiedziałby, jakużyć. W takim razie pozostaje mosiężna figura autorstwa tak modnego w tym rokuAntoniego Siepacza alboefekciarski jedwabny krawat, z gatunkutych, które mają porażać jakością, a porażają głównie księżycowąceną. Dobra, nic więcej nie wymyślę. Pora zawiadomić Agatę. Następnego rankaAgata wpadła do naszego pokoju. -1 co? Masz? - Co znaczy "masz"? Wysłałam ci przecieżparę pomysłów. -Dokładnie parę. - Wysłałaś? Miałaś zadzwonić, a nie wysyłać? - Powiedziałam, żejedno albo drugie. Ponieważ nie odbierałaśtelefonu, to wysłałam. Gośka, no powiedz, jak było - zwróciłamsię do graficzki. - Nic nie słyszałam- bąknęłaGośka. - Byłam wtedy u księgowej. Zgadza się, była. W sąsiednim boksie, za metrowej wysokościścianką z półprzeźroczystego plastiku, bo w naszej firmie zastosowano tak zwaną open-space. Każdy może słyszeć każdego. Oczywiście jeśli zechce. - Ciebie Magda nie było, ale ty,Beata, siedziałaśwtedy tużobok, przy komputerze - broniłam się dalej. - Musiałaś słyszeć. - Nie bardzo. - Beata, pseudonim Paczula,spuściła głowę. -Bo byłam zajęta zapalaniem kadzidełek relaksujących. No to wszystko jasne. Brakświadków. - Wygląda na to, że miałam omamy słuchowe. W każdymrazie ja ci wysłałam parę propozycji do rozpatrzenia. Mogę pokazać na swojej komórce. - Nicnie dostałam. - Agatazmarszczyła swoje wypielęgnowane brwi. I teraz mamy poważny problem. Bardzo poważny- Jestem tak wzburzona, że muszę samotnie przemyśleć całą sprawę. Znikła za plastikową szybą,a ja wróciłam do pracy. Pięć minut później dostałammaił. Zawiodłaś caty team. Prawdziwe nieszczęście. Naczelny nie dostanie na czas krawatu okraszonego kopiastą chochląpochlebstw. Musimy teraz wspólnie pomyślećnad kreatywnym rozwiązaniem. No tak, kreacja przede wszystkim. Zostało mało czasu, bo o dziesiątej Naczelny przychodzi dobiura. Dlategoszybko mi napisz,jakie widzisz wyjście. "Zawiodłaś team"- zaczęłam przedrzeźniać głos Agaty "i musisz znaleźć kreatywne rozwiązanie tego palącego problemu. Więc co powinniśmyzrobić, drogi zespole? " Najlepiej dużą kupę. To najszybciej rozładuje wewnętrzne napięcie. - Wszystko słyszałam. - Głowa Agaty pojawiła się nad ściankąoddzielającą nasze boksy. -1 nie tylko ja. Inni również, prawda? Gośkai Beata pokiwały głowami, wpatrując się w klawiaturyswoich komputerów. - A ty, Magda? -Nosłyszałam, ale każda z nas czasem narzekaalbo pożartuje. - Są wartościi sprawy, z których żartować nie można - przypomniała nam Agata. - Wiecie, że jestem pobłażliwa,ale w tymwypadku. No cóż. Jestem zmuszona zgłosić wszystko personalnemu. W naszej FIRMIEnie będziemy tolerować podobnych zachowań. Godzinę później dostałam wezwanie do personalnego. Mógłsię wprawdzie przejść tych kilkadziesiąt metrów dzielących jegobiuro od naszej klitki, ale od czego są telefony. - Wszyscy słyszeli, co powiedziałaś - poinformował mnie Bartłomiej, personalny. Rzeczywiście, nowina dnia. - I musisz ponieść konsekwencje. Roześmiałamsię, niekryjąc ironii. - Bo użyłam słowa "kupa"? -Masz na koncie parę innych błędów. - Ciekawe jakich - prychnęłam. - Parodię wierszyka na cześćFIRMY? - Parodię? - zdziwił się. -To jeszcze bardziej pogarsza całąsprawę. Powiem wprost. Jagoda. - Odchrząknął i poluzował krawat. -Zdaniem Agaty przestałaśsię rozwijać. Izolujesz się od zespołu. Nie zgłaszaszuwag na temat innych pracowników. Nieprzyjmujesz z radością nowych zadań. Zwolniłaś tempo,nawet gorzej: nie bierzesz udziału w wyścigu. Poza tym - zajrzał donotatek - w marcu odmówiłaś udziału w szkoleniach integracyjnych. - Bo nie chciałam być zakładowym donosicielem. -Nazwałbym to raczej zbieraniem informacji albo wewnętrzną kontrolą jakości. Twoja odmowazostałapotraktowana jakopróbaodcinania się odgrupy. A widzisz ten napis? -wskazałplanszę z ogromnym hasłem W zespole silą! - Bartek, chyba nie wierzysz w każdehasło, które wisi na ścianie FIRMY! -Moje osobiste przekonania niemają żadnegoznaczenia -wyjaśnił, skubiąc równo przyciętą bródkę. - Z chwilą przekroczenia bram FIRMY zamieniamy sięw zwarty, jednolityteam. Niema już ,Ja" ani "ty",nie ma osobistych interesówi przekonań. - Wiem. - Rzuciłam mu znaczące spojrzenie. Gdyby nie importowany zwyczaj mówienia sobie "ty", nadal zwracałabym siędo niego "panie dyrektorze personalny". -1 coproponujesz? - Agata uważa, że przydałby cisię bezpłatny urlop. Od poniedziałku. Odpocznij, przemyśl sobie wszystko i się zastanów,czyodpowiada ci model kariery proponowany przez naszą FIRMĘ. - Tak zwanemiękkie lądowanie? Najpierw urlop, apotemzwolnienie. - Znasz naszą politykę: najsłabsi muszą odejść. -Kiedy mnie przyjmowałeś, słyszałam, żejesteście FIRMĄprzyjaznądlaludzi. Mówiłeś, że w przeciwieństwie do konkurencji inwestujecie w ludzi i ich rozwój. - Owszem. Ale tylko tych, którzy chcą się rozwijać. Pamiętaszo naszej maksymie? - "Kaizen -wiecznedążenie do doskonałości" wyrecytowałam. -Właśnie. A ja i pozostali członkowieteamu mamy wątpliwości, czy potrafisz sprostać wyzwaniom. - Dlatego wysyłasz mnie na bezpłatny urlop? I to teraz, kiedywreszcieuwierzyłam, że w moim życiu coś się stabilizuje? - Tu,w FIRMIE, nie szukamy stabilizacji - przypomniałmi. -Jesteśmy dynamiczni, przecież wiesz. Wiem. Przemieszkałam w niejprawie pięć lat. W FIRMIE dającejatrakcyjne możliwości rozwoju osobom ambitnym, przebojowym i kreatywnym, lubiącymnowe wyzwania i pracę w młodym, prężnym zespole. WFIRMIE,gdzie spośród rozlicznychdrógkariery każdy może wybraćścieżkę dla siebie. Tak przynajmniej sądziłam. Wierzyłam też, że w jednym z licznych boksówi zakamarków FIRMY znajdąschronienie nawet ci, którzy niekoniecznie lubią płynąć głównym nurtem. Na przykład ja. - Dobra, wezmę tenurlop - odezwałam się tonem osoby, która przebiera w ofertach niczym zblazowana prezenterka w pocztówkach nadesłanych przez naiwnych telewidzów. - Będę miećczas na przemyślenia. Także dotyczącenaszego związku. - Nie podobają mi się twoje nieudolne próby szantażowaniamnie - Bartekzaprezentował praktyczną wiedzę, poszerzonąprzed miesiącem na warsztatach dla starszych trenerów. - Jesteśmy dorośli inie powinniśmy się uciekać do dziecinnych argumentów. - A dlaczego nie? - zapytałam, szukając wtorbie aparatu. Lubię utrwalać ważne chwile; tak szybko znikają wotchłani. Ponieważ. -- przez chwilę szukał odpowiednio dojrzałegoargumentu - nie i już! - Rozumiem. Wymierzyłam w niego obiektyw. - Co chceszzrobić? - zdziwił się personalny. Ichyba trochęprzestraszył. - Zdjęcie. Lubię utrwalać umykające chwile. Powinieneś o tympamiętaćpo pięciu latach spędzonych razem. - Po sześciu i pół - poprawił. - Jagoda, wydaje misię, że pod. chodzisz do tego zbyt osobiście. A taka postawa,zdaniem amerykańskich naukowców, może zwiększać ryzyko zachorowania naraka sutka. Nie odpowiedziałam, gmerając przy przesłonie. -Jagoda, pamiętaj, że ja tylko wypełniam swoje obowiązki. Ale to wcale nie znaczy,że cięnie kocham. -Nie? Nastawiłam ostrość i strzeliłam. Kiedyś pokażę to wnukom: portretczłowieka sukcesu, który przekazuje nieprzyjemną wiadomość kobiecie swojego życia. Pierwszy dzień tak zwanej wolności Zerwałamsię o wpótdo szóstej rano. Zwykle proces budzeniasię trwa u mnie co najmniej kwadrans. Najpierw, niebez trudu,rozklejampowieki lewego oka. Potem prawego - lewe natychmiast zasypia - jednocześnie próbując poruszać palcami stópi dłoni. Chwila bezmyślnego leżenia na plecach. Po dwóch minutach wpatrywaniasię w sufitpojawia się nakaz: wyłączyć ten cholerny budzik! Uff. Pora sturlać się z antresoli i rozpocząć kolejnypracowity dzień. Powoli czołgam sięw stronę drabinki, potemostrożnie jak kura schodzę pochybotliwych szczeblach. Nareszcie stały ląd. Można sięzamienić w homo erectusa (na homo sapiens przyjdzieczas po prysznicu, porannej kawie i sporej garściparafarmaceutyków). A dziś? Punkt piąta trzydzieści otworzyłam powieki, obie równocześnie. Żadnego ziewania, sprawdzania palców stóp. Pełna gotowość. Tylkodo czego? Co można zrobić ztaką ilościączasu? Z braku pomysłównastępną godzinę przeleżałambez ruchu, gapiąc sięna pęknięcie metr nad moją głową. Powinnam czymś tozałatać. Nie samaoczywiście, tylko palcami wynajętego magikaodtynków. Kolejny wydatek, a ja jużmam kilka sporych. Stałyharacz w postaciodsetekod kredytu. Raty za pralkę. Opłata zaprąd i gaz. Telefon. Skąd ja na towszystko wezmę, kiedy skończąmisię oszczędności? Zaraz, zaraz, za dużonegatywnych myśli. Jagoda. Przede wszystkimmusisz się ruszyć, bo ten sufitza bardzocię przytłacza. Dlatego powinnaś zejśćna ziemię. Umyć się, starannie ubrać, jak radziłSelye, spec od stresu życia, zjeść pełno. wartościowe śniadanie, jak zalecają w pismach dla kobiet aktywnych. Zachowywaćsię tak, jakby wszystko było OK. I udawać, żenic, ale to nic się nie zmieniło. Ale przecież się zmieniło i nie da się oszukać samej siebie podpowiada depresyjna część mojej osobowości. Właśnie że sięda - zapewnia wewnętrzny terapeuta. Świadczą otym milionyuśmiechniętych Amerykanów. Więc ty,Jagoda, zaraz zeskoczyszz antresoli i będziesz robić doskonałą minę do gry, która samaw sobie nie jest chyba taka zta. Więcjak będzie? OK., złażę. Prysznic, dokładny makijaż - choćna co dzień maluję tylko usta - nowa sukienkazamiast codziennego podkoszulka. No i po raz pierwszy od czasów liceum normalne śniadanie. Konkretne, królewskie, pełnokaloryczne, czyli pięć kromek żytniego chleba ze wszystkim, co znalazłam w lodówce. Udrapowaćna najlepszym Włocławku, a potem zasiąśćdo stołu. Ach, prawda, jeszcze herbata. "Chińska świątynia",podana w mojej najlepszej filiżance. Celebrowanie drobnych, pozornie nieistotnychchwil jest niezwykle ważne ipodnosi jakośćżycia. Wiem od kuzynki, niewyczerpanego źródła głębokichmyśli. NIEWYCZERPANE ZRODIO - Dlaczego odniego nie odejdziesz? - zapytałam podczas jednej z nudnych wizyt. - To nie jest takie proste,Jagoda. Łączy nas tyle rzeczy: wakacyjne pocztówki od znajomych, sad za domem,telewizorpanoramiczny. - Ale przecież on traktuje cię gorzej niż przyciemniane szybyw swoim audi. Jak możesz toznieść? - Właśnie teraz doceniłam znaczenie pozornie nieistotnychchwil. Smak herbaty Earl Grey pitej z porcelanowejfiliżanki,układanie pasjansa dziewiętnastowieczną talią kart, słuchanieGriega przy kominku. Przestałam zadawać sobie pytania: "dlaczego", "co dalej", "po co to wszystko". Po prostu celebruję drobiazgi. Tobardzo uspokaja inadaje sens życiu. Musisz kiedyśspróbować. 22 Więc próbuję. Zamiast pić, będę sączyć. Zamiastjeść - smakować. Przeżuwać każdy kęs przynajmniej osiemdziesiąt razy, bo tozdaniem joginów zwiększa szansę dożycia magicznej setki. Stuletniababa, czyli ja za niecałe siedemdziesiąt wiosen. Już sobie siebie wyobrażam. Garstka pumeksowatych kosteczek w za luźnymworku z szorstkiej skóry, pokrytej warstwą taniego pudru w miejscu, gdzie kiedyś istniała twarz. Siedzę przypięta do fotela i przyjmuję gratulacje od obcych ludzi, patrzącychna mnie z obrzydzeniem. A potem, mrużąc od fleszy bezrzęse powieki, po raz setnyodpowiadamna te same pytaniao receptę: "Po prostu przeżuwałam". Atak w ogóle, po co miałabym tyle żyć? Żebycelebrowaćnieistotne drobiazgi? Ocknęłam się po zmroku. Nadal siedziałam przy swoim okrągłym stoliku, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w talerz z pięcioma kromkami pozbawionymi dekoracji z sałaty, pomidorówi kapsułek "lactobacillus bulgaricus". Nie, celebrowanie drobiazgów to stanowczo nienajlepszy pomysł na stresżycia. Drugi Śniło mi się, że próbuję dojechać do pracyna ósmą. Takzwany sendrogi z przeszkodami. Nie zamknęłam drzwi, więcmuszę wrócić. W tym czasie uciekają mi dwa tramwaje. Biegnęna inny przystanek. Zamiast niegowielka dziura wasfalcie. A w dziurze robotnicy posilający się przed kolejną próbą dotarciado jądra ziemi. Noto gonięWielicką na przystanek autobusowy. Nadjeżdża dwieściepiątka, wypchana ludźmi po sufit. Wciskam się w lukę pod kasownikiem i jadę,nieświadoma tego, że autobus zmienił trasę. Wysiadam na pustkowiu. Zdenerwowana próbuję zamówić taksówkę. I nie mogę, bo albo nietrafiam w klawisze, albo linia zajęta. Naglesłyszębicie zegarana wieży. "Dopiero szósta - słyszę za sobą - nigdzienie musiszsię śpieszyć". Przerażona otworzyłam oczy. Przez kwadrans usiłowałamuspokoić rozszalałe serce, które próbowało wydostać się z mojejlewej piersi. Skąd ten atak paniki? Przecieżwłaśnie teraz mam 23. szansę porządnie odpocząć. Zwolnić tempo. I wreszcie robićwszystko, co tylko zechcę. Czyli co? Może,podobnie jak Paczula,poszukamwytycznych w mądrościach Wschodu? Wygrzebałam spod poduch laptop. Odpaliłam i przeczytałamprzestanie ukryte wewróżbie z chińskiego ciasteczka. "Jeśli nie jesteś gotów stawić czoła burzom i śnieżycom, obudź się ponownie". Trochęzbytenigmatyczne jak dlaprzerażonej, zagubionejEuropejki, która szuka drogowskazu o szóstej rano. Spróbujmywylosować jeszczeraz. Dobra, czytamy: "Nie masz wpływu na to,jaki ryż posadzono na twoim tarasie. Możesztylko sprawić,byowocował jak najpełniej". Przekładając na nasze, każde życiedasię wycisnąć na maksa. Ale żeby to zrobić, trzeba zmienić tor myśli. Muszę się zatem zastanowić, co mi dajeten (cholerny, bezsensowny ibezpłatny) urlop? Po pierwsze, wewnętrzne wyciszeniei nowe perspektywy. Spojrzę na swoje życiez pozycji osoby wprawdzie zagrożonej utratąpracy, ale silnej i otwartej na nieznane doświadczenia. No i będęmieć znacznie więcej czasu. Poświęcę go na planowanie przyszłości, analizę przeszłościi kształtowanie teraźniejszości. Wreszciebędę mogła się spotkać się ze znajomymi, zreanimujędawne przyjaźnie, obejrzę zaległe filmy i przeczytam książki, na które niemiałam czasu przez ostatnie cztery lata. Więc co ja jeszczerobięwśród tych poduch? Podbudowanawróżbą natychmiastprzeszłam do działania. Zeskoczyłam z antresoli. Omiotłam ciało wrzącym prysznicem,ubrałam się jeszcze staranniejniż wczoraj. Wypiłam herbatę,wdusiłam w siebie półtorej kromki z ogórkiem małosolnym i napoczątekpostanowiłam odnowić stare znajomości. Na pierwszy ogień Monika,koleżankaze studiów. Ostatnikontakt -ponad trzy lata temu na Rynku podczas robienia wielkanocnych zakupów. Wpadłyśmy na siebie przy stoisku z pisankami. Wymieniłyśmysię zachwytami na temat wyglądu, niezmienionego mimo nowych fryzur i okrutnego zęba czasu. PotemMonika wręczyła mi wizytówkę wkolorze skorupki jajka, ja podałam jej swoją w kolorze kościsłonioweji pobiegłyśmy dalej. A teraz mam do niej dzwonić. Już znalazłamwizytówkę. Dobra. tylko co jej powiem? Że bojęsię,jak wytrzymam te trzy miesiące? Bezporannej walki oczu, bez chińskich zupek w samo południe, 24 bez kojącego szumu komputerów i biurowych plotek przy ekspresie do kawy? Nie, tego jej niepowiem, zbyt duże obnażenie. Monika odpada. To możeKaśka, koleżanka zliceum. Ostatni kontakt - przypadkowe zderzenie w hipermarkecie, przy stoisku z rybami. Właśniepróbowałamschwytać karpia, którywyskoczył z zatłoczonejwanny iprzerażony (te oczy)wił się na podłodze, kiedy ktoś z tyłu skwitował moje wysiłki: - Szkoda się brudzić. I tak znowuwyskoczy, głupia ryba. Toty. Jagoda? - Kopę lat! - ucieszyłam się. -Nie podaję ci ręki,bo samawidzisz, cała w śluzie. Nie masz może chusteczki? - Niestety, ale zaraz zdobędę jakąś ścierkęod personelu - zaproponowała, też wyraźnie ucieszona naszym spotkaniem. - Poczekasz chwilkę? Zaraz wrócę. Kiwnęłam głową. Po kwadransie czekania przy wanniez karpiamizrozumiałam,że Kaśka już nie wróci. Szkoda dzwonić i teraz. No to Gośka, koleżanka z podstawówkii liceum. Zawszewspólnie ślęczałyśmy nad wzniosłymi listami do JohnaBon Jovi. Do niej koniecznie muszę zadzwonić, tak się fajniegadało naprzerwach. Co prawda mam tylko telefon do jejrodziców, ale może jakimś cudem dalej z nimi mieszka. A jak nie, podadzą mi namiary Gochy. No, już wszystko wiem. Gośka mieszka wSzczecinie, razemz teściami. Mąż marynarz,niepodobny doJohna, pojawia się cokwartał, a potem odpływaw kolejny rejs, zostawiając posobietęsknotę i kupkędolarów na kuchennymstole. Raczej wątpliwe,żeby Gośce chciało się turlać pół Polski na spotkanie z dawnąkoleżankątylko dlatego, że ta panikuje z powodu bezpłatnegourlopu. Kto jeszcze? Mam: Bożena, bliska koleżanka z podstawówki,liceum i studiów. Ponieważ mieszkała na sąsiednimosiedlu, razem wracałyśmy po lekcjach,obgadując Szymona z fizyki (głównie ja, w zemście za uwagi dotyczące grubości mojej kory mózgowej)albo Gośkę (to Bożena, zazdrosna o adres do Johna BonJovi). Przedostatni raz widziałyśmy się tuż poobronie. Stałyśmywłaśnie na Plantach,w takichsamych kremowych bluzkachz przeceny, bladei wymęczone egzaminem. 25 - To idę - powiedziała wreszcie Bożena. - Muszęodespać tenstres. - Ja też, ale pozostaniemy w kontakcie, co? -No pewnie! Zadzwonię dociebie na wakacjach - obiecała. - Będziemysię czasem spotykać? -Jasne, możemy pójśćrazem po dyplomy. Mają być gotowepod koniec września. To było nasze ostatnie spotkanie. Pora odświeżyć znajomość. O ilejest co odświeżać. Bo, tak sobie teraz pomyślałam, skoroprzez osiem lat żadnej z nas nie brakowało tej drugiej, to może niewarto? Do kogo jeszcze mogłabym zadzwonić? Wiem, do Ilony, koleżanki ze stancji. Przegadałyśmy wzagrzybionej kuchni niejednąnoc. Potem ja przeniosłam się nachwilę do Bartka, personalnego, a trzymiesiące później zaciągnęłam kredytna kawalerkę. Z Iloną świetnie się gadało przy krakersach znutellą. To znaczy,ona mówiła, wypłakując swoje żale do bladego świtu, a ja słuchałam, udając terapeutkę. Stare, dobre czasy. Dobra,dzwonimy. - No jasne, że pamiętam - zapewniła. - Jak mogłabym zapomniećosobę, która przez cztery latapodjadałami musztardę zestoika. - Orazsól, cukier, ocet i nutellę - przyznałam się. -Wiem. Komu teraz podjadasz? - Nikomu, mieszkam sama. -Nie wyszłaś za mąż za tego, jak mutam. - Nie, ale nadal się spotykamy -Już prawie siedem lat - wyliczyła sprawnie. - Amieszkaszdalejw tej ciasnej dziupli? - Tak, ale odkąd mam antresolę,zrobiło się luźniej - skłamałam. -A co pozatym? Dalej pracujeszw FIRMIE? - Właśnie rozglądam się za czymś nowym. -Zwalniają cię. Nie wyglądało mi tona pytanie. - Na razie tylkourlop, ale trochę zaczyna mnie to martwić. Dlatego chciałam sobiez kimś pogadać. Z kimśfajnym. - Czyli ze mną? - zdziwiła się. - Zawsze nam się tak świetnie rozmawiało. -Tak, całe trzy latatemu - zgasiła mnie Ilona. - A teraz? Teraz, to ja mam nowegoterapeutę i napięty grafik. Mogłabym cięostatecznie wcisnąć między dwudziestym a dwudziestym pierwszym sierpnia. Pasuje ci? Obiecałam, że pomyślę i dam jej znać w ciągu najbliższychdwudziestu czterech godzin. A tymczasem spróbujęjeszcze poszperaćw tylnych szufladach. Dziwna sprawa. Kiedy człowiekma dwadzieścia lat, marzy o tym,żeby uciec na bezludną wyspę. Marzy o odrobiniespokoju, z dala od stada,które wypełnia każdy kąt stancji, śpi w jego łazience i wyjada smakołyki ukrytew szafie. A potem nagle wszystko cichnie. Nikt nie wpada znienacka. Nie wyciąga doknajpy kwadrans przed północą. I niedzwoni. Chociaż zdarzają sięwyjątki. - Słucham? - zapytałam z nadzieją w głosie. - Chciałem sprawdzić, jaksobie radzisz ze stresem, a pozatym. -Nie wiem - przerwałam - czy zdałabym FIRMOWY TESTPOKONYWANIA TRUDNYCH SYTUACJItwojegoautorstwa, ale żyję. Miło, żedzwonisz, Bartku. - Jagoda, nie odzywałem się wcześniej, bo postanowiłem daćci czas do namysłu. Chciałem, żebyś sobie wszystko poukładała. - Nie jestem swoim tatą, ale dzięki za dobre chęci. -A codo tej kupy, to. -szukał przez chwilę odpowiednichsłów- . nie mogłem postąpić inaczej. Nie mogłem ryzykowaćkonfrontacji z Agatą. Lepiej, jeśli choć jedno z nas ma stałą pracę. Znacznielepiej. Bo, jak powtarza jego matka, romantyczneporywy świetnie sięprezentują w meksykańskich telenowelach,ale nie w polskiej recesji. - Coteraz zrobisz? - zainteresował się. - Mam kilka pomysłów. - Naprzykład pasożytniczy tryb życia. Jeśli znajdęodpowiednią ofiarę. - Na razie rozważam różneopcje. - Mogłabyś się przenieść do mnie. - zaczął. -Mhm. - ... ale to chyba nie jest dobrypomysł. Przeprowadzającsię teraz, działałabyś pod przymusem. No wiesz, ograniczenia finansowe i tym podobne. - Właśnie. 27 - A przecież oboje postanowiliśmy, że w naszym związku będziemy unikać takich sytuacji- Nic na siłę. Tylko wtedymożemyzbudować coś prawdziwego, gdzie każdy z partnerów maszansępełnego rozwoju. Gdziezamiast przymusu jest wolność i samorealizacja. - Ale ja wcale nie chcę siędo ciebie przenosić, Bartek. Myślę,że nie ma tam dla mniemiejsca. Bo naprawdę nie ma. Wjego perfekcyjnie urządzonym apartamencie czułabym się jak zbędnydetal. O jeden obraz za dużo. Niepotrzebna grafika na ścianie. - W twoim głosie słyszęgorycz, Jagoda. Rozumiem, że czujesz się pokrzywdzona pozornie niesprawiedliwą decyzją zarządu. Ale czasami właśnie takie decyzje są nam najbardziej potrzebne. Uśmiechnęłamsię. Tak łatwo mówić o przydatności bolesnychdecyzji, jeśli nie dotyczą nassamych i nienam sprawiąból. - Poza tymta cała sprawiedliwość - ciągnął kojącym głosemterapeuty - nie zawszewyglądatak, jakbyśmy chcieli. Wiem, jak wyglądasprawiedliwość. Kiedy przyjmowano nasdo FIRMY, ondostał własny pokój, służbowy samochódi stanowisko wicedyrektora personalnego, a ja biurko w czteroosobowym boksie i pensję szeregowego najmity. Obojeskończyliśmytesamestudia. Tyle że ja zjawiłam się w FIRMIE dwa lata później. - No a pozatym chciałem cizłożyć imieninowe życzenia -dodał. - Więc wszystkiego najlepszego. Jagoda. I przede wszystkimniegasnącego optymizmu. Trzeci Wczesne wstawanie to typowa reakcja zesłanych na bezrobocie albo przedwczesną niezasłużoną emeryturę. Tak mipowiedziałdobrze poinformowany dziś naPlantach. Siedziałamwłaśnie na jednej z ławek,udając, że szukam sensu życia w "Alchemiku", kiedy podszedł. Młody szatyn z jasnąbrodą, w podkoszulku z przekreślonym KaczoremDonaldem i napisem "Preczz globalizacją! ". - Bezrobotna,co? 28 Po czym poznał? - Nikt inny nie przesiadujenaPlantach o ósmej rano - wyjaśnił niepytany. -Na razie tylkobezpłatny urlop - odparłam, starając sięnadać swojej wypowiedzi pozory nonszalancji. - Na razie. Chcą cię spacyfikować, żebyś się zbytnio nie burzyła, jak dojdzie do zwolnienia. Miałem to samo. Najpierw maił odszefa,że bezpłatny urlop, bolato, przestoje, recesja. Wracam wewrześniu, a tamna biurku wypowiedzenie. Obok karteczka, żemam dwiegodzinyna spakowanie zawartości szuflady, i prośba,żebym nie zapominał o zachowaniu przyjemnego wyrazu twarzy. "W trosce o innych pracowników". Klapnął tużobok. Wyjął z bocznej kieszeni precla i zaczął drobić, wabiąc nastroszonegogołębia, który nerwowo przestępowatz nogi na nogę, czając się tuż za kasztanem. - Przez pół rokunie chciałem wierzyć, że taki niezastąpiony,zdolny menedżer poMBA może trafić na zieloną trawkę. Wstawałem o świcie, biegłempo gazetęz ogłoszeniami. A potem nakolejne rozmowy, gdzie próbowałem wmówić znudzonym kolesiom od rekrutacji, że stanowię idealne połączenie komputera,klowna iautomatu do kawy, czynne okrągłą dobę, jak Tesco. - Dali się przekonać? -Niestety,było jak w tym kawale orynku pracy. - Położył sobie na bucie kawałek precla. -Zobaczymy, co zwycięży. Ostrożność czywilczy apetyt. KAWAŁ O RYNKU PRACY Wyobraźsobie,że na rozmowę wstępną przychodzi czterechkandydatów. Każdy dostaje pytanie: "Ile jest dwa plus dwa? ".Pierwszy odpowiada z wahaniem: "No,nie wiem, może siedem? ".Drugi poprawia okulary i mówi:"Jest kilka możliwości obliczenia wyniku,czy mam je Państwu zaprezentować? ".Trzeci stwierdza pewnym tonem: "Oczywiście że cztery". Ostatni zaś odpowiada: "Jest tyle, ile Państwo sobie zażyczą". Pytanie: kto otrzyma posadę? 29 - I kto, twoim zdaniem? - zwrócił siędo mnie jasnobrody, kładąc na bucie kolejny kawałek precla. Zdużą ilością maku na zachętę. - Ten ostatni? Tak przynajmniej byłoby w mojej FIRMIE. - Pracę dostanieszwagier prezesa. Potrzebowałem pól roku,żeby to zrozumieć. Sześć miesięcy pisania podań, dzwonienia pobiurach i urzędach. A potem nagle do mnie dotarto, że nie masięco napinać. No i teraz wstaję sobie koto południa, oglądam programy edukacyjne o krwiożerczych prehistorycznych guźcach albo o tajemniczych sejsmozaurach. Czytam Agathę Christie. Pełnyluz. To co robi na Plantach o tej porze? - ... tylko raz w miesiącu mamdzień paniki, kiedy zrywam sięprzed szóstą,żeby zdążyć do pośredniaka i wpisać się na listę. Tak jak dziś. - Amnierok temu powiedziano, że jestem przeedukowana -odezwała się zadbana czterdziestolatka wygrzewająca sąsiedniąławkę. - Zadzwoniła sekretarka i powiedziała: "Pani Joanno, pani niemiecki i dwafakultety wpędzająszefa w kompleksy". Apotem przysłała mi maiłem wypowiedzenie. -I co? - Wydrukowałam i podpisałam. Bez słowa protestu, bo obiecali trzymiesięczną odprawę zatak zwane zachowanie spokoju. Dostałam połowę sumy. - Zaczęła się bawić maleńką metalowązapalniczką w kształcie granatu. -Wydałam wszystko na papierosy i środki nasenne. - Pomagały? - zainteresował się brodaty, nadal wytrwale rozpracowując gołębia, który, zdenerwowany, głośno przetykał ślinę. - Połowicznie. Udawało mi się zasypiać kołodwunastej, aleitak zrywałam się przed szóstą. I od razu po papierosa. Wypalałampółpaczki, do tego litr neski, a potem myk do okna, popatrzeć na szczęściarzy,którzy biegną do swoich aut. Śpieszą dopracy. Powiem wam, że nie ma nic gorszego niż mieszkanie wbloku sypialnianym. Wydajeci się, że pozatobąnie ma nikogona całym osiedlu. Człowiekzostaje sam aż do wieczora, zamkniętywpudełku z cegły po dwa czterysta za metr. I może się tylko przyglądać zza firanki. Obserwowaćprawdziwe życie. - Zamilkła na 30 chwilę. No a teraz już wyluzowatam, jak kolega. Bo doczego sięśpieszyć. - Ciebie też to czeka za paręmiesięcy - pocieszył mnieantyglobalista i wskazał na gołębia, który błyskawicznie wyskubywał mak z precla. - A jednak wygrała chciwość. Zupełnie jaku ludzi. Czwarty Zapisałamsię do psychiatry, w spółdzielni tuż obok. Nie, żebym miała konkretneproblemy, ale ciągle pamiętam o tej operacji głowy,którą przepowiedziała mi wróżka. Pójdę, opowiemo sobie, odzyskam wewnętrzny spokój, a przyokazji wezmę skierowanie na tomografię. -Proszęusiąść - usłyszałam niewyspany głos. - Co paniąsprowadza o takwczesnej porze, pani. - Jagoda. -Apetyczne imię. Więc w czym problem? - Chybastraciłam pracę- zaczęłam iurwałam. Bo właściwieco mam powiedzieć? Zesię boję guza mózgu? A jeszcze bardziejbezruchu i nieznanego, które czekaza drzwiamimojej kawalerki? Spojrzałamna lekarza. Zmęczony facet w odcieniach szarości. Stalowe oprawkiokularów, srebrzyste włosyi broda, grafitowecienie podoczami, bladoszara cera, popielata marynarka, siwydługopisna biurku. - Strasznie się boję. - Mhm. - Rzucił mizmęczone spojrzenie spomiędzy rozsuniętych palców. Jeszcze bardziej zmęczone niż twarz. - No i? - Niechcę tego. Boję się, że niezniosę przegranej. Nigdy nielubiłam swojej pracy. Uważałam ją za głupią, nudną i czekałamna coś lepszego. Ale teraz. teraz, kiedy mogę ją stracić, umieramze strachu. Budzę się przed szóstą-. - - Nie tylko ty, dziecko - wyznał. - W garsonierze nade mnąmieszka komuna wielbicieli muzyki indyjskiej, a ściślej mówiąc,jednej melodii z "Monsunowego wesela". Codziennie o piątejtrzydzieści puszczają to na półkamienicy i tańczą,ażdrży podłoga. A wraz z nimi pląsają moje kryształy. Kiedyśtobyła mojaulubiona płyta, ale teraz. nienawidzę masala musie. - Westchnął. i przymknął oczy. Ockną} siępięć minut później. - Więcmówisz,że nie możesz spać, boisz się zmian. - A w dodatku byłam u wróżki - wtrąciłam. - Wiem, że togłupie. - Nie, dlaczego? Sam korzystam z pomocy doskonałej wróżki. Cóż to za kobieta. Zna chyba wszystkich świętych. Nawet niewiedziałem,że tylu ich jest. I każdy potrafi załatwić jakiś problem. Jeden jest od bolących oczu. Innyod złamanego serca. - Wąskaspecjalizacja, jak w medycynie? -Są też odpowiednicy lekarzy rodzinnych. Tacy, co to zajmąsię migdałkami, wyleczą korzonki i trądzik, a przy okazji pomogą pogodzić się ze szwagrem. - Prawdziwa doktor Queen. -No tak, ale nie po to przyszłaś o siódmej rano, żeby usłyszećwykładna temat świętych. Coz tą wróżką? - Zobaczyła w kartach operację głowy. No i trochę się boję. Może powinnam zrobić badania albo wziąć jakieś lęki. - Napoczątek wypiszęci skierowanie i tabletki z magnezem -oznajmił lekarz, szukając bloczkarecept. - A jak niepomoże, poeksperymentujemy ze stilnoxem. Więc jak masz na imię? Po przyjściu do domu zerknęłam wreszcie na skierowanie odpsychiatry. Miesiąc pobytupoza miastem. Najlepiej na głębokiejjak studnia prowincji. Nawet niezdążyłam się zdziwić, bozadzwoniła Magda. - Ty wiesz, ile razy dzwoniłam do ciebie w niedzielę? -Byłam zajęta celebrowaniem drobiazgów. A co w FIRMIE? - Twojebiurko dostało się nowej graficzce. Próbowałam gobronić,personalnyteż, ale znasz zasady? Maksymalne wykorzystanie przestrzeni biurowej. - Co będziesz teraz robić. Jagoda? No właśnie, co? - Chyba wyjadę na jakiś czas z Krakowa - rzuciłam. Właściwie czemu nie, skoro lekarz uznał, że to lepszeniż pigułki szczęścia? - Pobędę w rodzinnymgrajdołku. - O matko! - przeraziła się. Magda należydo kobiet, którenie potrafiążyćz dala od dużego miasta, a ściślej mówiąc, od centrum handlowego i wszystkiego, co ono oferuje. Boją się glinia stychdróg(niszczą szpilki), zwierząt bez kagańca (mogą ugryźćalbo, co gorsza, zlizać makijaż), mleka i jajekprosto z targu (brakinformacji o wartości kalorycznej), nieklimatyzowanego powietrza, niekontrolowanej w solarium opalenizny oraz alergenówczyhających w polu rzepaku. - Magda, to tylkotrzydzieści kilometrów stąd. Pół godzinyjazdy busem i jesteś na miejscu. Urocze podkrakowskie miasteczko, gdzie życie toczy się wolniej. - Już nic nie mów, Jagoda, bo wpadnę w panikę. Co ty tam będziesz robić,bidulo? - Odpocznę. Poopalam się w ogródku. Pobędę zAniąi ojcem. Muszę go tylkowcześniej uprzedzić, przygotować. - Uprzedzić? - zdziwiła się Magda. -Przecież mówiłaś, że totrzydzieści minut jazdy. - Ale chyba wiesz, jaki jest mój tato. Książę chaosu. KSIĄŻĘ CHAOSU Przypomina człowieka, który bezskutecznie usiłuje złożyć obraz Klimtaz dwudziestu milionów maleńkichkawałeczków. Codziennie zaczyna nierówną walkę z chaosem, posługującsię pomocą w postaci stałych punktów programu, jak: "Informacje","Teleexpress", "Panorama", "Fakty", "Wiadomości", a w niedzielę "Teleranek" i "Anioł Pański". Wystarczy drobiazg- opóźnienie z powodu meczu, brak prądu czy niespodziewana wizytasąsiada - żeby rozbić misternie ułożony fragment mozaiki na tysiące okruszków. Ale tato jest optymistą. Ciągle wierzy, że mu sięuda. Wieczorem zadzwoniłamdo taty. Krótka wymiana powitańi pora przejść dokonkretów, zwłaszcza że padło jego ulubionesłowo: "plany". - Tak się zastanawiam, czy nie posiedzieć u ciebiekilka tygodni- rzuciłam niedbałym tonem. - Zebrało mi się trochę urlopui mogłabymgospędzić z dala od zgiełku, spalin, rozgrzanego asfaltu. - Tu też mamysporo asfaltu - oznajmił. - Ale oczywiście za. praszam, Jagódka. Powiedztylko, kiedy przyjedziesz, żebym zdążyt przygotować pokoje. Jakbyśmy mieszkali wogromnym zamku. - To kiedy będziesz? W sierpniu? - Myślałam, że może jutro. albo pojutrze. - Jutro? - zdenerwował się tato. -Potrafisz człowieka zaskoczyć. Zupełnie jak mama, wiesz? Wiem tylko z opowieści, bo samej mamy wcale niepamiętam. MAMA Tuż po papierowej rocznicyślubu zaczęta częściej narzekać,że tata jej nie zauważa. Codziennie po kolacji stawała przed jego fotelem, uzbrojonaw seledynowy pikowany szlafrok i kilkapodniszczonych metalowych wątków na głowie. Kiedy tatapróbował ukradkiem obejrzeć "Ja, Klaudiusz", mama,opierającdłonie na biodrach, rozpoczynała monolog: "Zachowujesz się,jakby mnie tu wcale nie było. Jestem dla ciebie przezroczysta,bardziej nawet niż sumek szklisty". "Chybajednak nie - zaprzeczał tato. - Mogłabyś się trochę przesunąć, żebym zobaczył, co kombinuje Liwia". "Wolisz oglądać starątrucieielkęw tunice zamiastwłasnej żony - przerywała mu mama. - Poprostu dla ciebie nie istnieję. Jestem niczym,rozrzedzonym powietrzem, aniedługo to pewnie próżnią absolutną". Z biegiemczasu tato coraz rzadziej przerywał monolog mamy. Milczał,patrząc na meblościankę, jakby rzeczywiście nikogo nie dostrzegał. Co stanowiło jawnydowód dla mamy. "Miałam rację. Czułam od początku, że robięsię dla ciebie przezroczysta. Przestajęistnieć, aż kiedyś zniknę całkowicie. Ale ty nawet tegonie zauważysz, wpatrując się bezmyślnie wtę wstrętną, zakurzoną meblościankę". Pewnegodnia naprawdę znikła. Razem z walizką, albumemrodzinnym i wszystkimi oszczędnościami na nowąsyrenkę. - Szkoda, że nie zadzwoniłaś wcześniej - westchnął tato. -Mógłbymto jakoś przetrawić, przemyśleć. Nie, żebymnie chciałcię widzieć, Jagódka, ale. - Tato, musimysię pogodzić z tym,że nie zawsze można zaplanowaćżycie na dziesięć lat do przodu. -Niestety. Wiecznie zmiany,zmiany, zmiany. Piąty Godzinę przed moim odlotem na prowincjęzadzwonił Bartek. Nieco przejęty. Odrobinę skruszony. Mocno rozczarowany. A wszystko ukryte pod grubą warstwą stosownych do sytuacjisłówek. -Magda mi powiedziała, że wyjeżdżasz. Szkoda, bo właśnieprzemyślałem sprawę twojej przeprowadzki i nawet opróżniłempołowęszafy w hallu. - Niepotrzebnie, ale dzięki za poświęcenie. -Jagoda, ja wiem, coczujesz. - Nie wiesz, możesz się tylko domyślać, -Czujesz sięzawiedziona, zraniona - ciągnął, ignorując mojązaczepkę. - Przepełnia cię żal. Chciałabyś otym porozmawiać? - A masz siedem godzin? -Przykromi, że przyjęłaś postawę obronną. - A mnie przykro, że zamiast prawdziwego współczucia dostaję psychologiczny żargon. Tewszystkie: "przykro mi", "wiem, coczujesz", "porozmawiajmy o tym", "wyczuwam wewnętrznyopór" - wypaliłam, coraz bardziej zdenerwowana. - I jeszczezkilku innych powodów mi przykro. - Jagoda, nie możesz tak dramatyzować. Powinnaśwykrzesaćz siebie więcej optymizmu. - Już biegnę do sklepu po krzesiwo i hubkę. -Umówiliśmy się, że podczas sporównie będziemysię uciekaćdo ironii. - Tak, całesześćlattemu. Może pora wprowadzić poprawki? - Dlatego wyjeżdżasz? Żeby cośzmienić? -Wyjeżdżam, żeby zgodnie z sugestią Agaty odpocząć odFIRMY. A ponieważ, w przeciwieństwie do niej, nie stać mnie natak modne w tym sezonieKaraiby, wybrałam opcję mniejkosztowną: zapuszczony warzywnik mojego ojca. - Rozumiem. Myślę, że taka przerwa dobrzeci zrobi. Ode35. tchniesz, odzyskasz dystans, poczucie równowagi i wewnętrznejsiły, a także harmonię, naturalną radość życia. - Bartek - przerwałam optymistyczną wyliczankę - znakomicie, że tak się troszczysz omoje samopoczucie, ale za godzinęmam autobus i nie chciałabym się spóźnić. Jeśli masz ochotę, towpadnij w któryś weekend. Adresznasz. - Myślę, że będzie lepiej, jeśli odpoczniemy od siebie - odparłurażony. - Cóż, niebędę ciprzeszkadza}, skoro tak się śpieszysz. Chciałbym tylko. Przez chwilę miałam nadzieję, że powie zwyczajnie "przepraszam" bez uciekania się do tych wszystkich: "przykro mi", "niemogłem inaczej", "wiesz, jakie są czasy". Ale tylko przez chwilę. - Chciałbym tylko - dokończył- życzyć ci udanego odpoczynku na prowincji. Popołudnie Spakować torbę, podlać jedynego kaktusa. Sprawdzić gaz,wyłączyć termę, schować komputer i wideo do pudła za piecem. Wyłączyć radio. Zamknąćdrzwi, podrównać wycieraczkę, zrobioną zestarego pokrowca na fotele. Złapać bus. W ciągu trzydziestu minut wysłuchać zwierzeń pięciu zmęczonych współpasażerów i spoconego kierowcy. Przebrnąć pięćset metrów w gęstym odżaru powietrzu. I witamy w domu. Kiedy dotarłam na werandę, tato kończył rozbijać młotkiemzamrożoną na kamień herbatę. Przywitaliśmysiękrótkim"cześć". Złożyłam torbę pod oknem, spłukałam z siebie kurzmiasta i wskoczyłamw starelicealne ciuchy - bladoróżowy luźny podkoszulek z wytartą podobizną Limahla oraz obcięte dokolan sprane dżinsy z dużą ilością nitów na kieszeniach. Wreszciezeszłam dokuchni,gdzie już odkwadransa czekał na mnietato. Będziemy, przy mrożonej herbacie, rozmawiać o moichplanach. - Na razienic konkretnego, ale cośwymyślę - uspokoiłam goi od razu przeskoczyłam na bezpieczniejszy temat: - A jak tamWiktor? -Jakzwykle. Dwadzieścia godzin przesypia,godzinę wylizujemiskę, kolejną mruczy, a pozostałedwie froteruje futerko. Przynajmniejjeden przewidywalny. Sięgnęłam po kawałek herbacianego lodu, - A ty jak sobie radzisz z wolnymczasem? -Poświęciłem siętwórczości. Zabrzmiało to jak groźba. - Powinnamsięmartwić? -Ależ Jagódka. To raczej ja mam powód do zmartwień. Całyczas myślę, jak byci tu urozmaicić pobyt. - Naprawdę nie musisz, tato. Umiem sobie znaleźć zajęcie. Naprzykład poodwiedzam dawne koleżanki. - Przecież wszystkie wyjechały do Warszawy. Albo do Chicago. - No to poszukam innych rozrywek. Tylko jakie rozrywki oferuje prowincja niezależnej kobiecietrzydziestoletniej? Szósty Tato poszedł nad Gliniany, żeby w spokoju przetrawić mójprzyjazd i naszkicować nowe plany na lato. A ja? Na początekpostanowiłam uporządkować rzeczy w piwnicy. Conie jest łatwe,zważywszy niechęć taty do wszelkich zmian. Trzeba taksię pozbywać starych klarnetów, żeby nie zauważył ichbraku- Przekładałamwłaśnie kołdrę, żeby zakryćpuste miejsce po zjedzonymprzez mole śpiworze,kiedy dodomu wparowała Ania. ANIA Najlepsza przyjaciółka mojego taty i kobieta jego życia. Dosadna,konkretna i szczera do bólu. Ciasta jej produkcji mogłybyz powodzeniem zagraćw jakimś filmie . . kosmiczną plazmę, zato smakują niebiańsko. Zwracam siędo niej po imieniu, tak ustaliłyśmy napoczątku znajomości. Ania toładne imię. Po węgierskuznaczy "mama". - Kto tam? - zapytałam, wychodząc z piwnicy na klatkę schodową. - Spocony hipopotam. Przyszedł w poszukiwaniu cienia i czegoś chłodnego do przepłukania rozpalonej paszczy. - Ania! -Wreszcie raczyłaś odwiedzić starego ojca. A co to jest? -Wskazała na mojąwyciągniętą dłoń. - Powitanie. Przecież wie,że nie znoszę wylewności. Tych wszystkich śliskich cmoknięć, mokrych karpi iniedźwiedzich uścisków. - Chyba nie myślisz, że tyle mi wystarczy? Dawaj pyska. - Objęłamnie niczymzakochana niedźwiedzicai machnęła karpia, pojednym na każdy policzek. Stałam jak pień, cierpliwie czekając na koniec powitania. - Możesz spocząć! -huknęłami prosto w lewe ucho. Rozluźniłammięśniebrzucha, oddychającz ulgą. -Widzę, że się wzięłaś do odkopywania stajni Augiasza. A sam książę chaosu gdzie? Nad Glinianym? - Jak zwykle w chwilach zamętu. Ma wrócić na "Teleexpress". - No to możemy śmiało chwytać za oskardy. Co jużruszyłaś? - Zajrzała przez drzwiczki prowadzące do piwnicy i warsztatu,zamienionegow muzeum kapcia i kapelusza. -Na razie próbowałam odgruzować szafęw rogu. -I co? - Sama zobacz - pokazałam wór wypełniony gumowcami,resztkami śpiwora i przedpotopowego sprzętu wędkarskiego. Czterdzieści kilo starej gumy, plastiku i aluminium. - Pomyśl, żetydzień wcześniej wyniosłamz tej szafy dwa takiewory. -Jak to się wszystko zmieściło? - wykrztusiłam. - Właśnie nie zmieściło. Wyciągałam parasolkę, lekko poruszyłam drzwiczkami i spadła na mnielawina kapeluszy sprzeddwudziestu lat. Razem z ogromną chmarą moli. - Dobrze, że nieżelazka. -Żelazka były upchnięte głębiej, ale taki kapelusz też możenieźle rąbnąć po uszach. - Dobrze, żeśmy się zabrały za tę szafę. Najwyższy czas. -Najwyższyczas to był jedenaście lat temu. - mruknęłaAnia. -Ale myślisz, żełatwo przeprowadzićtakie porządki? Trzeba kombinować, wysyłać Augusta na zakupy albo na ryby. I ciągle to napięcie, żebynie wrócił wcześniej, bo dostanie zawału. 38 - Ciężki jest los rodzin kolekcjonerów - przyznałam. -Ciężki to mało powiedziane. Jagoda. Człowiek się musi skradaćjak partyzant. Maskowaćczymś puste miejsca. I jeszcze udawać, żemu za! filcowychwalonek,rzekomo pożartych przez równie wrednejak sprytne termity. - Otarła spocone czoło. -Dlategozawsze powtarzam: na pierwszej randce od razu pytaj faceta, czy coś zbiera. Jeślitak, choćby głupie znaczki, od razu zmykaj,dziewczyno. - Dlatego nie chciałaś zamieszkaćz tatą? Z powoduutrudnieńprzysprzątaniu? - Też. Ale najbardziej się bałam, że mogłabym zniknąć w tymchaosie, jak twoja mama. Siódmy Zmęczona wczorajszymi pracami wykopaliskowymi wybrałamsię na basen. Odpocznę, popływam, może spotkam kogoś znajomego. Całkiem już zapomniałam,jak wygląda niedziela na baseniew małym miasteczku. NIEDZIELA NABASENIE Po okazaniu biletu wstępu pobiegłam w stronę szatni. Przebrałamsię migiem, poganiana przez dwie dorodne nastolatki. Ukryta pod ogromniastymi okularami i błękitnym bikini wyruszyłamna poszukiwanie basenu, kierując się zapachem chlorui wrzaskami dzieciarni. Dotarłam do samych żywopłotów, ozdobionych spłowiałymi ręcznikamiw seledynowe palmy, cytrynoweżyrafy i różowe delfiny (świeżutka dostawa z Wietnamu). Oczyściłam miejsceparkingowe, zgarniając stopą szyszkii patyczki po lodach, apotem rozłożyłam spłowiały ręcznik z cytrynową żyrafą,kupionydwa tygodnie wcześniej na bazarze. Powoli, cierpliwierozprawiając się z płynącymileniwie sekundami,zaczęłam wyjmować z reklamówki: trzy balsamy doopalania, w tym jedenprzyśpieszający opaleniznę, kilka mało wybrednych książek, dostosowanych do wakacyjnego spadku motywacji, parę spinek dowłosów i tak zwany lunch, czyli dwie papierówki. 39 A.. Zaczęłam nacierać się balsamem. Powoli,mordując kolejne sekundy. No, wystarczy, świecę się jak winylowa lalka. Co teraz? Sprawdzę czas. Dopierojedenasta? Niemożliwe. Spróbuję poudawać, żeczytam. Albo utożę wzorek z zeschniętych szpilek sosny. Albo popływam, czemunie? Bez problemów dotarłam prawie nadsam brzeg basenu. Tubyło gorzej: musiałam przedrzeć się przez tłum osiemnastoletnichmamuś i ich dzieci w wieku okotokomunijnym- Wreszcie udało misię wejść do wody. Zaraz dostałampo głowiepiłką, na szczęścieflakowatą. Chwilę później poczułam na plecach czyjeś pazury. Odwróciłam się natychmiast,ale zdążyłam zauważyć tylkoogromną stopę obdarzoną jeszczewiększymi szponami. Wściekłaniczym ranny Bruce Lec miałam ochotę wyrwać jaz korzeniami,ale jej właściciel już odpłynął, torując sobie drogę między rozciągniętymi kąpielówkami. Może i ja popłynę? Tylko gdzie? Tuż oboki trochę dalej na gęsto głowy. Głowy piszczące prostodo ucha. parskające brudną wodą i resztkami lemoniady,głowy doczepione do włochatychkorpusów, ocierających się o brzuch i plecy. I setki rąk - machających, chwytających niechcącyza włosylubjaknajbardziej chcący za sznurek od bikini. Nie, nie dam rady pokonać nawet trzech metrów. Posiedzęjeszcze chwilę i z powrotem naręcznik. A potem? Polezę, porozmyślam i spróbujęzrobić drugie podejście. Przecież za to zapłaciłam, a nie za leżeniewśród szyszek i opakowań po wszelkich możliwych chrupkach. Kolo południa zaczęłam przedzierać się od drugiejstrony basenu. Tymrazem miałam do sforsowania zastępy dziewiętnastoletnich tatusiów. Dotarłamna sam brzeg basenu, usiadłam i nawet nie wiem kiedy znalazłamsię pod wodą. Poczułam tylkolekkiepchnięcie, potem plusk i na dno. Właśnie pracowałam nadwynurzeniem, kiedy cośzłapało mnie za nadgarstki i pociągnęłobrutalnie do góry. Ratownik. - Wezwijcie pogotowie - usłyszałam nad sobą. - Krwawi jakzarzynana świnia. Pół basenu zaciapała. - Chwileczkę, jaka świnia - próbowałamoponować, co wyszłodosyć blado z powodu utraty krwi. Przez chwilęleżałam bez ruchu, czekając na rozwójwypadków. - Już zawezwane, kierowniku - poinformował młody Indianin, 40 nachylając nade mną strzaskaną na żółtawy brąz twarz. - Lepiejniech szybko jedzie, bo się facetka wykrwawi. - Nie dziwne, zostawiła na kafelkachskórę z całych pleców. -Wódz, równie brązowy jakpomocnik, pokiwałgłową. - I kawałek zgłowy. - Dostanie surowicę, amoże i zastrzyk na wściekliznę, co,szefie? Szef nie zdążył skomentować,bo przyjechało pogotowie. Zataczając się, wsiadłam do karetki. Sanitariusz pozbierał moje rzeczy, chwycił pierwszy z brzegu ręcznik z żyrafą i ruszyliśmy zkopyta. Kwadrans później siedziałamw ambulatorium, a lekarz dyżurny kończył bandażowaćmoje oskalpowane plecy. Zajrzałpodopatrunek założony tymczasowo na głowie. - Miałaś tu znamię? - zapytał,uśmiechając się jednym kącikiem ust. - Co znaczy miałaś? -Wisi na włosku - ocenił. - Trzeba będzie wykroić. - Po co, doktorze? - odezwał się mięsisty sanitariusz w fartuchu tak opiętym,jakby wcisnął pod niegokompletny strój do gryw rugby - Ukręcimy i posprawie. - Jak to ukręcimy? -Normalnie, jak grzyba z podściótki- wyjaśnił sanitariusz,rzucając mi turkusowe spojrzenie. - Gołymi palcami? -Nie, w rękawiczkach. A pozostałe farfocle opalimy zapalniczką, oszczędzi się na niciach. No coś ty? Uwierzyłaś? - Co miała nie uwierzyć? - wtrąciła szczupła rudowłosa pielęgniarka o kanciastejtwarzy. -Po reformie zdrowia ludzie wierząwe wszystko. - Jak doszło do wypadku? - zapytał lekarz, naciągając gumowe rękawiczki. - Ktoś mnie zepchnął do wody i zahaczyłam o wystające płytki, a potemratownik mnie wyciągał i znowu zahaczyłam. -Też nie miałaś gdzie łazić,tylko na basen. - Właśnie nie miałam. W kinachlecądwugodzinne reklamyobrzydliwych zabawek,w sklepachplastik, na osiedluwszystkie 41. ławki zajęte przez mtode wilki, a w telewizji same powtórki. "Krzyżacy", "Lalka" i wiecznie ten Kloss. Kto to puszcza? - Automaty - zdradziłmi lekarz. - Żywa redakcja wybywapod palmy. Smaży się przezdwa miesiące, popija drinki ze skorupy kokosa, a w studiu roboty wrzucają stare taśmy. To jak? - Zatarł dłonie. -Wycinamy? - Skoro trzeba. - westchnęłam. -A będzie bolało? - Ależ skąd! - zapewniła pielęgniarka, głaszczącnasze uszyaksamitnym altem. -Pan doktorzrobi ci zastrzyk znieczulający i. - ... tak ci głowa zdrętwieje - wpadł jej w słowopękaty sanitariusz - żebędzie można mózg wyciąć, a ty nic nie poczujesz. - No. ale taki zastrzyk to chyba boli, nie? - Trochę boli - przyznał lekarz. - Dlatego najpierw posmarujemy skórę lignokainą. - Ale i tak się zdarzało, że pacjencisrali z bólu - dodał sanitariusz, wyciągając zszafki coś, co wyglądało na piłę tarczową. -Ze strachuchyba - poprawił go kierowca, zaglądającdo ambulatorium. - Ludzie się teraz delikatne porobiły, nie to co ja,wolny mustang. Taką kurzajke to se sam żyletkom wycięłem i niebyło potrzeby pogotowia wzywać. - Ta,tylko potem musiałem ci amputować trzy paluchy u nogi- przypomniałmu lekarz. -1 bardzo dobrze. Mniej pazurów do obcinania. - Dobra - zwróciłsię do mnie lekarz. - Połóż się tutaj, nabrzuchu. Przepraszam, że tak tykam, ale muszę odreagować pokrakowskiej tytułomanii. - Mnie nie przeszkadza - odparłam, posłusznie kładąc się nakozetce. - Nawet tak wolę. - Ty namteż możesz mówićpo imieniu- zaproponował lekarz,wyciągając dłoń. - Ja jestem Bolek. Uwielbiam narty, w wolnychchwilachszkicuję węglem, a w przyszłości pragnę pomagać głodującym dzieciom. To jest Julka, kocha taniec i śpiew, a swój wolnyczas poświęca szerzeniu tolerancji. Tuż obok Maciek. - Uwielbiam konie, a poza pracą zajmujęsię rzeźbieniem. -No i wreszcie nasz kierowca i ostatni wolny mustang w południowej Polsce. Kocha wolność, przestrzeń idobrze schłodzonepiwo. - Jagoda. Interesuję siępsychologiąi marzę,by na świecie za42 panował pokój - przedstawiłam się, ściskając dłonie całej czwórce. Co niebyło łatwe, zważywszy fakt,że leżałamna brzuchu. - Dobra, Julka, bierz się dobrzytwy. -Tak od razu? - zaprotestowałam. -A miał być zastrzyk. -1 będzie - uspokoiła mnie pielęgniarka Julka. -Ale muszęwyciąć włosy wokół rany, żeby pan doktor mógł to ślicznie zacerować. - Tylko nie zgol włosówrazem ze skórą właściwą. Bo jejzostanie łysy placek. - Maciek, przestań straszyć. Lepiej schowaj tępiłę i leć nakorytarz zobaczyć, ilu mamy chętnych. - W tejdziurze i o tejporze roku? Wszystko wybyłonakolonie. Może teraz topi się nad morzem albo tamie nogi wgórach. - rozmarzyłsię Maciek. - A u nas nudy. - Chyba jednak nie wszyscy wybyli - odezwałam się, czekając,aż Julka natrze mi głowę znieczulaczem. - Basen pękałw szwach. O rany, ale mi zesztywniała skóra. -No to kłujemy- oznajmił Bolek. - Lignokainą działa, alei tak będzie trochę szczypać. Bo na głowieskóra jest napięta, ciężko coś wstrzyknąć. - Pamiętacie, jak doktor Żarłaczpróbował znieczulić Gałązkowejłepetynę? - odezwał się Maciek, wróciwszy z obchodu pokorytarzu. -Nacisnąłz całej siłytłok i wypchnęło strzykawkę,igła została w skórze. - ... alignokainąpoleciała mu prosto w policzek - dodała Julia. -1 chodził sztywny jak. - Julka! Tylko bez obsceny! - przerwał jej Bolek. - Przecież nic nie mówię. Opowiadamtylko o Żarłaczu. Skupiona na opowieści o Żarłaczu, ledwo poczułam ukłucia. No, możetylko bardziej zdrętwiałami głowa. Dziesięć minut później Bolek zabrał się do wycinania. A ja? Cierpliwie czekałam,ciesząc się, żenie siedzę. - Żyjesz tam jeszcze? - sprawdziłBolek. Potwierdziłam niewyraźnym mruknięciem. - Zaraz skończymy. Już dotarłem do czepca ścięgnistego i wykroiłem cały korzeń, żeby ci nie odrosło paskudztwo. Jeszcze ze trzyszwy. no, może cztery, bo krwawi jakcholera. O, szlag, poszłaletniczka! Maciek, podaj mi zacisk. - Ale wali, doktorze. Poczułam, jak krew ścieka mi po szyi i po raz kolejny ucieszytam się, że nie siedzę. Bo już bym leżała. - Tracimy ją! Tracimy! - Zaraz! Jak to tracicie? Mamdopiero trzydzieści lat! - Nawetw tak dramatycznej chwili pamiętałam,żeby sobie odjąć kilkamiesięcy. -Nie mogę teraz odejść! Tak po prostu, bez przygotowania! - Doktorze, szybko na OIOM! - krzyknąłMaciek,niekryjącprzerażenia. -Może ją zaintubować? Zanimbędzie za późno. Boże, brak ciśnienia! Tracimy ją! Zaraz się zatrzyma! Nie wytrzymałam i usiadłam. - Gdzie jest mojatorebka? - spytałam drżącym głosem No, teraz to przesadziłeś, Maciek. O włos, a bym nie zdążyłzostatnim szwem. - To niebędziereanimacji, doktorze? - Maciek zrobił zdziwioną minę, a sekundę później parsknął śmiechem. -Uwierzyła! - Pewnie, że uwierzyła. Spokojnie, Jagoda, wszystko jest podkontrolą. Dla pewności dodampiąty szew, porządnie naciągniemy. Nieza mocno,żebyś nie miała skośnych oczu. Gotowe. Noi co, chłopaki? Całkiemzgrabnie wyszło, nie? I tylko jedna letniczkachrupnęła. W tej samej chwili poczułam w ustach metaliczny smak i. Ocknęłam się w pokoju MisiaUszatka. Pasiasta tapeta w odcieniach musztardowej żółci, naścianieportret Uszatka. Oknoozdobione zasłonami w biato-zieloną kratę. Naprzeciwko drzwistarodawny wieszak na ubrania. Obok nocny stolik, na nim prosta lampaz białym, stożkowatym kloszem z plisowanego papierui mój zakrwawiony podkoszulek. Niedaleko stolika metalowe łóżko, a na łóżku jaw szpitalnympasiaku przypominającym piżamkęMisia. Drżącą ręką dotknęłam zwoju na zdrętwiałej głowie. - Wszystko wporządku -uspokoił mnie Bolek. - To nie bajka. Jesteś wmojej dyżurce. - Mogę dostać lusterko? - poprosiłam. - Sprawdzamy, czy uszy na swoim miejscu? Proszę bardzo. Nieśmiało zerknęłam w lusterko i od razu zamknęłam oczy. Kim jest ta zmięta,blada zjawao skośnychoczach, z wielką kokardą nagłowie? - Widzisz, jaki seksownyopatrunek? - ucieszyła się Julka. -Śmiało możesz w nim wystąpić na paradzie miłości w Berlinie. - Na razie nie wiem, czy dojdędo domu. -Poczekaj,już kończędyżur, to cię podrzucęzaproponowałBolek. - Jest tak późno? Ciekawe, czy tato zauważyłmoją nieobecność. - N00, zarazbędą "Fakty". Trzeba spadać, bo za godzinkęlecą "Krople miłości". Dziś się dowiemy,czyMarek zgodzi się, żeby żona powiększyła sobie piersi. - A propos operacji - wtrąciła Julia. - Lolo już zamówiła"New fill", więc mógłbyś. - Za dwa lata, inaczej rozsadzijej usta. -Myślałyśmy, że dasz się namówić. - Czy ona chce się ścigać z Giinterem Yerheugenem? -Ale Bolek. - Julka, może i jestem nienormalny, pracując piętnaście godzin na dobę. ale nieaż tak,żeby się zamienić w doktora Frankensteina. Niei już. Ósmy Nnri ranem Rwie, pulsuje, szarpie,piecze, szczypie, kłuje, tupie, tnie, dźga,kąsa i miażdży. Chyba najwyższa pora, żeby wziąć trzeciketonal. I możecoś na rozluźnienie? Dziewiąty A może nadalósmy? Nie wiem. I która to już godzina? Mogłabym sprawdzić, unosząc głowę, ale właściwie po co? Co zmieni informacja, że jest wieczór albo świt? Najważniejsze, że nicnieboli,a ja leżę sobie wygodnie, po uszy zanurzona w ciepłymbłotkusączącym się z telewizora. "Juan Carlos zdradza jaz miłości". "Praca geologa to nie bułka z masłem". "Jeśli jedziesz autem i widzisz tornado, dowiedz się, co mówiąo nim w radiu". "Moim autorytetem pozostat Zorro". "Nowybudynek uczelni jest wielkości dziesięciu milionówptatków śniadaniowych". "Silnik dwuipółtonówki sprawia} tyle kłopotów,co cegła". "Gdybyśmy chcieli wybrać się roweremna Wenus, podróż zajęłaby nam sto dziewięćdziesiąt lat". Na Wenus? Po co? I dlaczego rowerem? Ale zanim znalazłamodpowiedź, tabletki od Bolka zabrały mniena odlotową wycieczkę w całkiem inną część wszechświata. Dziesiąty Wynurzyłam się na powierzchnię. W czym spora zasługa Zdzisławy Zygzak,zwanej przez AnięZZ Top. Zadzwoniła oósmejrano, jak zwykle zatroskanai przepełniona tysiącem mądrychrad. - No wreszcie! - Nie wyjaśniła, co wreszcie, bo od razu przeszła do swojego ulubionego tematu. -Bartuś znowu misięskarżył naciebie. Podobnopodle go traktujesz. Od początku lipcaschudł całe dwa kilo. Brawo. Jeszcze siedem i załapie siędo grupy "niewielka nadwaga". -Przykromi, ale. - Powiedział, że odrzucasz jegopomoc. -Nie potrzebuję pieniędzy. Zlikwidowałam lokatę i. - Nie o to chodzi, moja droga. Martwimy się, że kompletnienie dbasz o wasz związek. Nie troszczysz się o Bartusia. Pozwalasz, by cierpiał i chudł. Ale to sięzemści, kochana. To sięzemści. Kobiety są dziś takie egoistyczne. Myślą,że wystarczy, jeśli co tydzieńpójdą do fryzjera, kosmetyczki, krawcowej i masażysty. No to klops. Ja nie chodzę nawetraz namiesiąc. - ... ato niewystarczy. Bokto, jeśli nie kobieta, zadba o domowe ciepło? Tylko ona. Kiedymężczyzna wychodzi na polowanie,to właśnie kobieta czuwa nad ogniskiem. - Ale Bartek nie lubi, jak mu się grzebie w kominku. 46 - Ty,Jagoda,jesteś taka cyniczna. - Westchnęła. -Nic, tylkocynizm, ironia i emocjonalny chłód. To sąwłaśnie nowoczesnekobiety, skupione na sobie i własnych przyjemnościach. A potemsię dziwią, że w Polsce jest coraz mniej prawdziwych mężczyzn. Takich jak Michał Żebrowski. - Więcco powinnamzrobić? - zadałam pytanie, na które czekałaod kwadransa. Nie chcę ci niczego narzucać. Nawet nie mogę. Prawdziwa tragedia. - ... aprzecieżwidzę rozwiązanie jak na dłoni. Dziecko. Takwłaśnie. Od razu by się skończyły dziwactwa. Tybyś przestałastroić fochy i przeniosłabyś się do Bartusia. Bylibyście prawdziwąrodziną. Bartuś miałby więcej ochoty do życia, bo chodzitakimarkotny, aż żal patrzeć. No i ja bym miała zajęcie. Ale cóż. -Pociągnęłanosem. - Wy, młodzi jesteście zbytegoistyczni, żebypomyśleć o cudzych potrzebach. Tylkokariera, sukces ipieniądze. Tylko to wam siedzi w głowie. - Ta samamelodia od sześciu lat - skwitowała Ania moją relację. - Stare, dobre ZZ Top. - Wiesz, co mnie śmieszy? Jej wizja wyzwolonych kobiet, które odzianew gorset, szpilki i pończochy nudzą się w biurze. Siedzą tam po dziesięć godzindziennie, byle tylko nie gotować mężowi obiadu. -1 robią karierę specjalnie po to, żebykastrować prawdziwychmężczyzn - dodała Ania. - Tak jakby praca była kaprysem, anie koniecznością. Przecież nikt zamnie nie popłaci rachunków. Skąd onabierze te wyobrażenia? - Jakto skąd? Z reklam, które masowo produkująw twojejmiędzynarodowej FIRMIE. jedenasty Zmiana opatrunku. Zdaniem Bolka goi się jak na młodymkundlu. Maciek natomiast straszy,że z tej zaszytej do środka skóry mogą wyrosnąć mi włosy. 47. - Podrażnia ci mózg i będziesz mieć kudłate myśli. -Chciałbyś,co? - wtrącił Bolek, wypisując mireceptę. Ketonal od niegowykończyłam w czterdzieściosiem godzin. - Mi wystarczy moja kobita, doktorze - obruszył się Maciek. -Zresztą nie mam czasu na rozrywki. Ani energii. - Praca nad rzeźbą wymagapoświęceń, co? -1 ściśle ustalonego grafiku. Gdzie jabym mógł wcisnąć jeszcze jedną babkę, doktorze; w przerwie między koktajlem a treningiem? - A jamam czas i dla dziesięciu, jak zechcę - pochwalił się Józek. -1powiemwam, chłopy, że żadnej bym się niedał okiełznać. Wędzidło jestdla osłów, nie dlamustangów. - A ty. Jagódka? Masz kogoś? - zapytała Julka, kończąc bandażować mi głowę. - W zasadzie tak. tylko terazodpoczywamy odsiebie. - Separacja? -Nie jest moim mężem, więc nie wiem. czyto dobre słowo. - A kim jest? - dopytywał się Bolek. - Właściwie nie wiem, jak go określić. Przyjaciel? Po tej aferzezkupą mam pewne wątpliwości. Narzeczony nie, bonie jesteśmyzaręczeni. Chłopak brzmi trochę głupio w przypadku trzydziestosześcioletniegobyka. Partner. Koszmarne słowo, jakz tanichporadników. Może facet. - A mieszkacie zesobą? - zapytał Maciek. - Nie. Spotykamysię po pracy i idziemy do mnie na herbatę. - No to prosta sprawa - ogłosił Józek. - Takich gości nazywamy u nas herbatnikami. Dwunasty -Trzymaj. - Bolek podał mi receptę,którą zapomniałamwczoraj zabrać. Psychoanalityk powiedziałby, że nieświadomieszukałam dodatkowego pretekstu do odwiedzin. Bo podstawowyjuż mam: zdjęcia. -A tak - przypomniała sobie Julka. -Mówiłaś, że lubiszutrwalać. - Ja nie znoszę zdjęć - oświadczył Bolek. - Wystarczy, że oglą48 dam swoją gębę każdego ranka w lustrze. Coinnego, gdybymmiał rysy Brada Pitta. Ale wtedybyłbym pewnie gdzie indziej,może nawet w Hollywood. Zamiast z kasami chorych szarpałbymsię z urzędem skarbowym albo jakimś natrętnym paparazzi. - Marzenia, co? -Nie moje. Mojego ojca. To on chciał, żebym został aktoremalbogwiazdą rocka. Ale znasz sławnego aktora o takiej twarzy? - Może Dolph Ludgren zastanowił się Maciek. - Tylko żeDolphjestbardziej przypakowany. No i nie nazywa się Bolek. - Bolek, masz twarz najmilszego żołnierza Wehrmachtu, jakiego kiedykolwiek widziałam - pocieszyła go Julka. - A swoją drogą, ja też nie znoszę zdjęć. Za bardzoprzypominają oprzeszłości. - Przedmioty też fotografujesz? - zainteresowałsię Maciek. -Może byś pstryknęła parę fotek naszym narzędziom? - Czemu nie? A pokój Uszatka też mogę? - Pewnie, pod warunkiem że bez właściciela zastrzegłBolek. -Oglądaszczasem te zdjęcia? - spytała Julka. - Tylko poodebraniu od fotografa. Potem,opisane, lądująw specjalnej skrzyncei czekają na odpowiedni moment. Który,być może, nigdy nie nastąpi. - To po cowłaściwie jezbierasz? - zdziwił się Maciek. -Żebybutwiatyw pudle? - Żebym miała pewność, że w każdej chwili mogę do nich zajrzeć. Sprawdzić, jak naprawdę było. Przypomnieć sobie szczegóły. - Ale po co? To takie ważne? - Dla mnie tak. Zamiast zmyślać, jakie to nosiłamtweedy i koronki, zerknę na zdjęcie i wszystko jasne. Polar iflanela. - Ja bym wolała pamiętać koronki - przyznała się Julka. -I pewnie będę, sądząc po mojejbabci. - Ajak w pracy? - zmieniłam temat na inny. Niekonieczniemniej przygnębiający. - Spokojnie. Oho, chyba się pochwaliłem. - Bolek podniósłsłuchawkę. -Gdzie? Z nożem stoi? Od godziny? I teraz dopierodzwonią? To wezwij Józka, migiem. Jak to nie ma? - Józekgdzieś pogalopował? - domyślił się Maciek. -No tokto teraz poprowadzi? Julka nieumie. Mi stuknęło oczko, nie będę bez prawka ryzykował. A pan. doktorze, może byćpotrzebnyprzypacjencie. Cholera. - No, ja poprowadzę, mam wybór? - burknął Bolek, zapinającfartuch. -A jak znajdę Józka, to nie wiem, co mu zrobię. Muszęwymyślićcoś specjalnego, bo duszenie stetoskopem to za mało. - Najlepiej wszyćęsperal. Potrójny -poradził Maciek. Już zamykali drzwi,kiedy wreszciezdołałam wykrztusić: - Stuchajcie, ja mogłabym pojechać. Co prawda nie mam przysobie dokumentów, ale ryzyk-fizyk. - Naprawdęmożesz? Kiwnęłam głową. - To got, bo licznik bije. -A gdzie jedziemy? - Na K. EN, wieżowiec tuż koło przystanku. Facet straszy rodzinęmaczetą. Pobiegliśmy naparking, gdzie czekał na nas odrapany polonez. Skok do środka, zapiąćpasy irura. Wyjechać na dwupasmówkę,zakręt w prawo. Wyprzedzić dwie nyski, ostry zjazd w dół. - Ale maciełyse opony. Ślizgają się jak po lodzie, i jeszcze ktośnas przyblokowat na światłach. - Wskazałam żółtawąskodę. - Jedź, tata, jedź - poganiał Maciek jej kierowcę. - No, ruszżesię, chłopie. Naciśnij pedał, nie zje ci nogi. No! Wreeeszcie. Właściciel skody skręciłw lewo, a mypognaliśmy przed siebie. Minęłam rondo i zajechałam przed jeden z trzech wieżowców. Dziesiątkę. - Pójdę z wami,co? - Wolęfaceta z maczetą niż bezczynne czekanie w aucie. -W razie czegopomogę dźwigać odciętekończyny. Pognaliśmy. Do windy, szóste piętro. Bolek wbiegł bezpukania. - O, Chryste Nazareński! - wrzasnęłakobieta w przykrótkiejstylonowej halce, opinającejarbuzowaty brzuch. -Znowu pandoktor? Ja to kiedyś zawału dostanę przez te pana wejścia. Noi jak tu nie wierzyć, że pogotowiezabija? - Przepraszam, zawsze misięmyli - rzucił Bolek. - Takie same drzwi macie. Żadnychnumerów. - Już pięć razy tłumaczyłam, żedoWicenciaków środkowe. Niechsię pan doktor śpieszy,bo Andrzejek od godziny ostrzy tęswoją klingę. Aż mi ciarypo plecach latają. Weszliśmy do Wicenciaków. Przerażona szatynka wskazałanam drzwi pokoju Andrzejka. Bolek zapukał. - No ico znowu wymyśliłeś, Andrzej? 50 - Nie mogę mieć noża do kopert? - mruknąłwysoki chudzielec o owczym spojrzeniu i fryzurzena pazia. - Możesz - przyzna} Bolek. - Ale ty podobno matkę straszyłeś, że sobie nogipokroisz, jak mrożoną marchewkę z Horteksu. - Mam taki plan, tylko nie wiem, odktórej zacząć. Ta wydajesię jakaś dziwnie kwadratowa. - Przejechałmaczetą po skórze,rysując nałydce czerwoną kreskę. - Chcesz z niej coś wyjąć? - wtrąciłam. Spuścił głowę i zacisnąłpalce na rękojeści. - Nadajniki? - Skąd pani wie? - ożywił się. -Pani też założyli jakiś, prawda? O tu? -Dotknął mojego bandaża. - Nie założyli, Andrzej. - Delikatnie odsunęłam jego dłoń. -Alewiem jedno: sam tych nadajników nie wyłuskasz. Nie daszrady. Zemdlejesz, stracisz kupę krwi, i tyle. A w szpitalu moglibyci pomóc. - Wyjmą je? - zapytał, nie kryjąc nieufności. - Na pewno cię od nichuwolnią, Andrzej. Tylko musisz odłożyć ten nóż. Tą maczetą zrobisz krzywdę sobie, a nadajnikom, jeśli są, i tak nic się nie stanie. - Jeszcze będą się cieszyć,ci z Syriusza - prychnął Andrzej,wciąż trzymając krzepko maczetę. -No właśnie. A w szpitalu nie pozwolą cięskrzywdzić. Słyszysz? Mogę ci obiecać,że uwolnią cię od nadajników. To jak,daszmi nóż? O,widzisz, mądrą decyzja. - Podałam kindźat Maćkowi. - A teraz powoli zejdziesz do auta, co? - poprosił Bolek. -Tylko wcześniej zrobimy ci zastrzyk. - Zastrzyk, zastrzyk - zastanawiał się Andrzej. - Po co ten zastrzyk? Żebymi wprowadzić do krwiobiegu kilkanowych nadajników? - Nie, no skąd! zaprzeczyłam. - Po prostu ja ostroprowadzę. Szybko, nierówno. Po co masz się denerwować. - Faktycznie, niepotrzebny stres- przyznał. - A dodatkowaradość dla najeźdźców z Syriusza. Dobra, to poproszę. - Nadstawił chude ramię. Bolek błyskawicznie wbił igłę. Odczekaliśmy chwilkę i powoliruszyliśmy w stronę windy, podpierając rozluźnionego Andrzeja. Na dole zapakowaliśmygona nosze. Ijazdado psychiatryka,czyli Houston. - Będziemy za jakiś kwadrans- rzuciłam. - OK. ,to ja zadzwonię, żeby wiedzieli, że im wiozę Andrzeja -powiedział Bolek i wystukał numer na komórce. - Houston? Mamy problemy. Powrót do bazy. Maciek od razu pobiegł opowiedzieć wszystkimo maczecie. - Miataz pól metra. O tyle - rozstawił dłonie, jakby udzielałbłogosławieństwa. -A ostrzejsza niż język mojej kobity. - No to faktycznie, miecz samuraja - przyznała z podziwemw glosie Julia. -AleJagódka szybko rozpracowała chłopaka - pochwaliłmnie Maciek. - Krótka piłka, dwa ping-pongii młody samzszedłdo auta. Bez szarpaniny. A wcześniej to musieliśmy prowadzićwalki, żeby gowbić w kaftan. - Skoro tak. to należy ci się poczęstunek. Julia wyszła z dyżurki, a za chwilę wróciła, niosąc ogromny talerz wypakowany po wyszczerbiony brzeg mieszaniną ziemniaczanej papki, strzępów mięsa i przywiędłych plasterków ogórka. - Nagroda zadobrą robotę - wyjaśniłMaciek, wycierającw podkoszulekaluminiową łyżkę, rozmiar XXL. - Trzymaj, niebędziesz jeść palcami. - Nie chcę wam odbieraćposiłku regeneracyjnego. I nie jestemgłodna. - Wiem, że nie wygląda to szczególnie uroczo - przyznała Julia. - Gotowałnaszojciec dyrektor. Ale smakuje przyzwoicie. - A ty czemunie jesz? - zwróciłam się do Maćka. - Maciek ma swoje magiczne kubełki - zdradziłaJulka. - Zarazbędzie rozrabiał zwodą. - Nie zaraz, tylko o szóstej trzydzieści. -Ojej, piętnaście minut. Wielka różnica. - Dla mnie tak. Mojadietato poważna inwestycja, żadne tamigraszki z pierogami. POWAŻNA INWESTYCJA 6.40 - czarna kawa ispalacz tłuszczu7. 20 -omlet z sześciu wiejskich jaj, puszka groszku konserwo wego. Co drugidzień: owsianka na mleku lub jogurcie (bezgroszku) 9.15- shake wysokobiatkowy 11.30- trzydzieści deka chudego mięsa, dwie puszki groszku14. 30 - omlet z pięciu jaj, puszkagroszku(w sezonie pól kilopomidorów) 16.00 - spalacz tłuszczu, shake wysokobiałkowy18. 30 - shake wysokobiałkowyi puszka groszku19. 30- trzydzieści deka chudego mięsa, dwie puszki groszku21. 00 - shake wysokobiatkowy, miska sałatkiz warzyw (z dodatkiem groszku) 23.00 - shake wysokobiałkowy (w razie głodu - dwie puszkigroszku) - A razw tygodniu wypad do delikatesów po wiadro króweklub michaszków - dodał Bolek. -1pośpieszna konsumpcja wmojej dyżurce. - Słodycze mnie gubią - przyznał Maciek. - Ale walczę twardo,bonadmiar węgli niszczy kostkę na brzuchu. - Jak widzisz, rzeźbienie wymaga poświęceń. -Chyba nie dałabym rady wsuwać tyle groszku. Już wolę to. -Zanurzyłam łyżkęw dymiącej brei. Wygląda wprawdzie gorzej niżsernikAni, ale może smakuje jako tako? Niestety, nie. Ale muszęto skończyć. Przyjęcie poczęstunku towarunek nawiązaniabliższego kontaktuz obcym plemieniem. - Co się stało Józkowi? - zapytałam, żeby odwrócić uwagę odspożywanej papki. - Baba mu przysłała zdjęcie. Zobaczcie. - Maciek położył fotkę na stole. Spojrzałam. Na okazałym fotelu w szafirowe tulipany uśmiechnięta tlenionablondyna z papierosem w ustach i sporąnadwagągdzie indziej. Noga założona na nogę. Ciemnoróżowy kostium,amarantowe szpilki, bladoróżowaszminka i długie bordowepaznokcie. A w ramionach czerwony noworodek w różowychśpioszkach. Na dole napiswodoodpornym mazakiem: Chszciny we wrześniu. Wcześniej njiść tysionc złotych dfugu - TwojaKobyla. - Tak zwane podanie o alimenty -podsumowała Julia. - Józek 53. wierzga w Trzech Kotach. Marianmaurlop od poniedziałku,a Stachu może jeździć tylko w nocy. No i skąd my weźmiemy zastępstwo? Trzynasty Przez noc przemyślałamwszystkie za i przeciw. O czwartej rano podjęłam decyzję. Mogę jeździć zaJózka. Nie wiem, czy można uznać to za powołanie, o którymwspominała wnuczka wróżki, ale przynajmniej miałabym jakieś zajęcie. Tylko jakim tozaproponować, żeby nie pomyśleli, że zabieram komuś pracę? Pójdę na wizytę kontrolną i zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. Przyszłam koło wieczorka,poskarżyć sięna swędzenie podbandażem. - Bolek ma dziś nockę w domu opieki - poinformowałmnieMaciek. - Mogępoprosićdoktora Żarłacza, jak wróci do stacji. Tylko ostrzegam, że Żarłacz dajepo uszach. Znaczy klnie. Odtrzech lat przeżywa kryzys, no i stara sięzniechęcić wszystkichnaokoło. Ale nie jestzły. W naszym teście na WWS zdobyłby conajwyżej trzy punktyna dziesięć. - W jakimteście? -NaWielką Wredną Świnię. Bolek wymyślił taką skalę po wizycie u pacjenta, który go oskarżył o kradzieżpianki do golenia. I teraz bawimy się wocenianieszczególnie wrednychklientów. -Wolę nie wiedzieć, na ile oceniliście mnie. - Jagoda,my stosujemy WWŚ tylko wtedy,gdy ktoś jest wyjątkowo upierdliwy albo nieznośny. A Żarłacz ostatnio bywa. - To może lepiej gonie wołaj. Przyjdę jutro. - Wstałam. - Czekaj, coś tytaka pierdziutka. PoproszęJulkę. Sprawdzi,czy ci co nie przecieka między szwami. Wyszedł, a jazaczęłam się przyglądać ambulatoryjnejapteczce. Mieszanina ubóstwa idziewiętnastowiecznej metaloplastyki. - Julka troszkę sięspóźni. Jak tokobiety - odezwał się Maciek, opierając gruby konar ramienia o framugę. Widzę, żepodziwiasz nasz barek. Amfę masz w dolnej szufladzie, obokprozacu i viagry. Na górnejpółce likiery i destylaty. A poważnie 54 mówiąc, mamy tylko relanium, pyralgin, trochęwacików i spirytusu. - Nędzaz bidą i starymi kartoflami skwitowałam. - Dlaczego Bolek chce tu pracować? - Bo go nieprzyjęli domarines i z żalu postanowił zaszyć sięna prowincji - wyjaśnił. - Aże nici u nas dostatek, zaszył siętakskutecznie, że nikt go stąd niewypruje. - Powinnam wierzyć w tych marines? - Chyba jednak nie. - Chceszpoznać prawdziwą historię doktora Desperądo? - zapytała mnie Julia. Właśnie weszła do ambulatorium zplikiemczasopism kobiecych podpachą. - No tosłuchaj. PRAWDZIWA HISTORIADOKTORA DESPERĄDO Po zakończeniu stażu Bolek przemierzył wszerz i wzdłuż szpitale, przychodnie i kliniki południowej Polski. Pukał do drzwii okien, wszędzie pytając o pracę na etat, jedną czwartą etatu,umowę-zlecenie, a także na czarno. Wreszciezdesperowany postanowiłzmienić taktykę i wysłał takie oto podanie: Do Dyrekcji Rejonowego Pogotowia RatunkowegoZwracam się z prośbą ozatrudnienie mnie jako lekarza Pogotowia Ratunkowego. Prośbę swąmotywuję następująco:od trzechlat staramsię znaleźć pracę w jakiejkolwiek przychodni lub stacjipogotowia dużych miast. Bezskutecznie. Mimo studiów ukończonych z wyróżnieniem, licznych szkoleń podyplomowych i tak zwanego powalania. W tej sytuacji postanowiłem poobserwowaćszczęśliwców, którzy zdolali zaczepićsię w renomowanych klinikach naszego kraju. Po paru tygodniach wnikliwych obserwacjizauważyłem, czym sięróżnią ode mnie. W ciągunastępnych tygodni z powodzeniem pracowałem nad zniwelowaniem owych różnic. Teraz staje przed Państwemczłowiek obdarzony tak cenionymiw klinikachcechami: prezentujęcałkowity brak skrupułów oraz lekceważący, a nawet wrogi stosunek do ludzi, szczególnie podwładnych i personelupomocniczego; wobec przełożonych jestem obrzydliwie miły, za to zaich 55. ple- cami bezlitośnie wyszydzam każde najdrobniejsze potkniecie orazbrak gustu przy doborze koszul; -podczas rozmowyz pacjentami nieukrywam znudzenia ani irytacji. Ziewam,kiedy opowiadają o dolegliwościach. Nie słuchamzwierzeń i niezwracam uwagi na ich ograniczenia finansowe, dlategostaram się wypisywać leki tych firm, które obdarzają szpital drogimi prezentami. Podczas wizyt operujęsłownictwemniezrozumiałym dla przeciętnego emeryta, za to bogato okraszonymwulgaryzmami; - pielęgniarkiszczypię po pośladkach; -chętnie donoszę na kolegów rezydentów, natomiast rzadko myję pachy. Mam nadzieję, żepowyższa lista usatysfakcjonuje niejednegoz dyrektorów placówekmedycznych. Zeswojej strony obiecuję popracować nad szlifowaniem kolejnych. Czekającna odpowiedź,przesytom wyrazy poważania Lek. med. Boleslaw Desperacie Traf chciał, że list motywacyjny trafił w grube dłonie dyrektora miejscowej placówki, doktora Ryszarda Grejpfruta. Ryszard,jakwszystkie fajne chłopaki, od razu odkrył, że za ponurym podaniem kryje się pokrewna dusza wołająca resztką sit o pomoc. Dwa tygodnie później Bolek podpisał umowę o pracę i stalsięczołowymkrawcem pogotowia wmoim rodzinnym mieście. - To prawda z tym podaniem? - zapytałam. - No - potwierdził Maciek. - Całe szczęście,że przeczytał jenasz ojciec dyrektor. - Jakietam szczęście- odezwała się Julia. - Po prostu właśniewtym miejscu kuli ziemskiej rozbił się statek kosmiczny jegoprzeznaczenia. A gdzie rozbiła się rakieta mojego losu? Dawno temu myślałam, że nasalonach Bardzo Ważnych Osób RobiącychMiędzynarodową Karierę. A teraz? Gdzie ono jest, to mojemiejsce? W liczącej dwadzieścia sześć metrów kwadratowych dziupli, za którą będęspłacaćkredyt jeszcze przez siedem chudych lat? Amoże w apartamencie personalnego, strzeżonym przez naburmuszone ogry? W jegokuchni, dwa razy większej niżmoja dziupla, z nowoczesną wyspą na środku? Na jegometalowejantresoli, wpatrzona wpanoramiczny ekran domowego kina? W jego modnej, betonowej łazience, zagubiona wśródflakonów drogich perfum męskich? Natylnym siedzeniu jego wypasionego jeepa w modnym kolorzewojskowej zieleni? Najgorsze, że możenigdysię tego niedowiem. Czternasty Dziś Bolek teżnie pracuje, więc nie będę siępałętaćpo pogotowiu. Zamiast tego odwiedziłam Anię. - Nie będę cię ściskać, bo ci jeszcze szwy pójdą. Co, ulżyło? -Uśmiechnęła się. - Wskakuj, kończę robić sernik. August zapowiedział sięz wizytą. - Zawsze piekliście ciasta razem - zdziwiłam się. -No tak,ale odkąd wygrał wkonkursie komputer, spędzaprzy nim całe dnie. Ciągle cośpisze. - W jakim znowu konkursie? -Jakimś rysunkowym, dla młodzieży. Ogłosili kiedyś w "Teleranku". August wysłał kilka projektów i wygrał. - A jakodebrałnagrodę? Chyba nie próbował przebrać sięzatrzynastoletniego chłopczyka? - Mieliśmyz tym trochę zachodu. O mały włos, abyłoby pokomputerze. Na szczęściedzieciakznajomego, też August, zgodziłsię udawać rysunkowego geniusza. Pojechali do Warszawy,młody pięknie odegrał swoją rolę, za co pobrał od naszego Augusta haracz w postaci drukarki. - Te zabawy kiedyś się źle skończą- westchnęłam. -Jagoda, wszystko jestpod kontrolą. - Uśmiechnęła się, nakładając mi na talerz dużą porcję sernikowej papki. - Tak, pod kontrolą. A potem znowu wyjdzie afera, jakze stypendium Wolfganga Treuherziga. Wstyd na całąUnię. STYPENDIUM Mój tato przeszedł na wcześniejszą emeryturę ipróbując sobieporadzić z ogromem wolnego czasu, zajął się szeroko pojętą twór. czością. Hafty gobelinowe - wzory dostat od mojej kuzynki -produkcja ekologicznej papeterii, malowanie na szkle, widoczkiwycinane w korze brzozy. - Niebrzydkie to - pochwaliłam. - Szkoda tylko,żewszystkowyląduje w szufladzie. - Co innego, gdyby August był kolorową samicą, najlepiej zaburzoną emocjonalnie i zamieszkującą któryś zrezerwatów - rzuciłaAnią. - Wtedy miałby wystawy wnajlepszych galeriachLondynu. - To by się dało zrobić- szepnął do siebie tato. - Trzeba tylkodopracować szczegóły. Pół roku później oznajmiłmi przez telefon,że dostał stypendium Treuherziga. Dla tworzących samic z krajów byłego bloku(równoznaczne z rezerwatem), nieco zaburzonych psychicznie. - Wysłałem im twoje zdjęcie. Jagódka. To znad morza. Moje "ulubione", pstryknięte tuż po obronie. Ja,z czerwonymioczami przemęczonejkrólicy, próbuję przygładzić rozwiane na wietrze włosy. -Napisałem, że samotnie wychowujesz dwójkę niesfornychdzieci. Żywicie się prosem i pszenicą. - Jak papużki faliste. -No. I że zarabiasz na życie, szyjąc woreczki na potpourri. - Chyba żartujesz! Skąd onbierze takiepomysły? - Widziałem w"Klanie". Tam taka jedna dorabiała do pensjimęża szyciem woreczków. A mieszkanie mieli większe niż całynasz domek. Jagódka. I to w centrum Warszawy. - Ci scenarzyści. Mają fantazję. - Jatyram po dziesięć godzin wbogatej FIRMIE i nie stać mnie na kupno kawalerki,a jakaś dzidzia utrzymuje się z szycia lnianych woreczków. Westchnęłam,wracając do tematu stypendium. - I co tam jeszczenapisałeś? - Żenocami tworzysz. Rysujesz,rzeźbisz i tkasz gobeliny, których nikt nie potrzebuje. - Wzruszająca historia. -Ich też poruszyła, bo od razu zamówili dziesięć makatek doswoich biurw Hamburgu iAmsterdamie. A od marca masz serięspotkań z właścicielami galerii wszystkich większych miastna zachód od Łaby - Jakto sobie wyobrażasz, tato? Ze co? Pojadę i będę udawaćszaloną twórczynię gobelinów? - Na razie nieopracowałem konkretnego planu - przyznał. Aledo wiosny wszystko obmyślę. Ale zanim zaczął układać, wszystko legło w gruzach. Przedstawicielefundacji wspomnianego Wolfganga tak się przejęlihistoriąsamotnej matki walczącej o przetrwanie, że postanowili osobiścieodwiedzić artystkę w środowisku naturalnym. Przyjechali volkswagenem transporterem, wypakowanym licznymi darami: od błękitnego żwirku do posypywania ścieżek,poprzez śpiewające tę samąkolędę ryby z plastiku (bożonarodzeniowa ozdoba drzwi), szklanekule z zatopioną blondyną w skórzanym kostiumie (niemiecka wersja Kopciuszka), po kilogramowe batony z marcepanem. Krótkomówiąc, wszystkim,co wymietli z piwnic i spiżami. Godzinę krążyli po opłotkach, wreszcie znaleźli nasz dom. a w nimzamiast samotnej. niezrównoważonej matki dwojgadzieci samotnego mężczyznę z kocurem, tkającego gobelin przykojącej muzyce Zamfira. - Wiesz, dlaczegonarobili tyle krzyku, Jagoda? Bo ich zabolało, że tatowcalenie potrzebuje tych wszystkich ryb i szklanychkuł. Zraniona duma dobroczyńców. - Wolałabym, żeby już nikogo więcej nie ranił. -Będzie dobrze, Jagoda. Co przyniosłaś? - Takie różne z komody. Ćwiczenia nawyobraźnię. Na przykład to. - Wyjęłam pierwszy z brzeguprzedmiot: szare pudełkowypełnione metalowymi częściami. Zboku dyndał ohydny kabelzakończony ogromnąwtyczką. - Składane żelazko do prasowania ubranek dla lalek - rozpoznała natychmiast Ania. - Kupiliśmy je z Augustem jakieś siedemnaście lattemu. Chciał doprowadzić do porządku garderobętwojego jedynego Misia. - A ja się zastanawiałam, kto przypalił Uszatkowi niebieskikubraczek. -My- przyznała bez skruchy. - August chciał jeszcze przetestować termostat na ogrodniczkach Uszatka, ale się sprzeciwiłam. No i żelazko wylądowałow szafie. - Podobnie jak ten plastikowy neseserek - wskazałam bladoróżowe pudełko wkształcie niewielkiej walizeczki. 59. Otworzytyśmy. Wewnątrz znajdowało się sześć miniaturowychkubeczków z przyklejonymi spodeczkami i toporny plastikowysamowarek zakończony równie topornym kablem. Całość wodcieniu bladego różu. Cena trzy ruble i piętnaście kopiejek. Co tomożebyć? Zestaw dla krasnoludków? - Podróżny serwis do herbaty - sprostowała Ania. - Tak przynajmniej uważa August. - Podróżny? To powinien być nabaterie. Przecież nie w każdym namiocie są kontakty - Dlaczego w namiocie? - zdziwiła się. - Sądząc pojakości wykonania i cenie, "produkt skierowanodo grupy odbiorców o niskich dochodach" wyrecytowałam, zamieniając się na chwilęw sztandarową pracownicę FIRMY -I tu się mylisz. Spójrz na kolor. - Bladawy róż w odcieniu kwitnącej jabłoni z kroplą gołębiejszarości. I co z tego? - Pomyśl, Jagoda. Czy kubek dla, dajmy nato, robotnikamiałby tak wyrafinowany odcień? Oczywiście nie. Byłby po prostu szary albobeżowy. A teraz przyjrzyj sięrozmiarom. Kto pijez takich małych filiżanek? - Elfy? -Arystokracja. - Arystokracja? Z plastikowych kubeczków? ' - Bo to nowoczesna arystokracja, otwarta wobec nowych surowców - wyjaśniła. - Albonowobogaccy, którzy przejęli od arystokratów zwyczaj pijania w miniaturowych filiżankach. Ale tonie koniec. Teraz argument najważniejszy. Nalejwody do samowarka i podłącz do prądu. - Nie kopnie? -Śmiało. Do pełna. Włącz do kontaktu. I wyjdź na korytarz. Wyszłam. -1 co? - Popatrz na licznik. Zerknęłam. Kręcił sięjak szalony. - Kręcisięjak szalony! - krzyknęłamz korytarza. - Mało powiedziane. Ciągnie jak smok. Tyle cotrzypralkipodczas wirowania i jeszcze telewizor Rubin. Teraz rozumiesz? - Można używać tylko pozadomem? -Właśnie. Cały proces gotowania nie trwa dłużej niż dwadzieścia pięć sekund,więc nie ma szans, że ktoś cięnakryje. - Kiedy tatosię zorientował, żeto serwis turystyczny? -Po trzech miesiącach użytkowaniadostał rachunek za prąd. Piętnasty Bolek zadzwonił, że po południu mogę przyjść na zdjęcieszwów. Kołodrugiej będziemiał trochę luzu. Kiedy wesztam, właśnie kończyłobierać ziemniakina obiad. - Jeszcze ze cztery i oglądamy. -Pomóc ci? Coś zamieszać alboodcedzić? - wymieniłam dwiez trzech opanowanych do perfekcji umiejętności kucharskich. - Maciek już się zajął jarzynami. Będzie minestrone i roladkiw sosie czosnkowym. - Zawsze tak razempichcicie? - Przypomniałam sobie mojeprzerwy na lunch: szybkiwypad po kebab lub zalanie kubkawrzątkiem z ekspresu. - Taa. - Sięgnął po kolejnego ziemniaka. -Na początkutosię nie mogłem przyzwyczaić. Wiesz, jak jest na stażu. - Niewiem,ale Bolek szybko zapłodnił moją wyobraźnię: -Skubaniekanapki z serem, upchanej w kieszeni fartucha. Suchy pączek zeszpitalnegosklepiku, zapity w przelocie herbacianym wrzątkiem. Kilka słonychpaluszków. - Faktycznie, mało wymyślne. -Potem było jeszcze gorzej. Ponadpół roku bezrobocia. Herbata,bułkii margaryna. Aż wreszcie rzuciło mnie tutaj. Przychodzę na pierwszy dyżur. Jeszcze nieoswojony, więc od razu sięschowałem w dyżurce i czekam na znak do wyjazdu. A tu kołopołudnia włazi Maciek z chochlą w ręku i zapraszado kuchni. "Dzisiaj obiera pan ziemniaki, doktorze". -A ty? - Zjeżyłem się jak sznaucer, ale poszedłem. Nawet Rysiek,naszdyrektor, ma dyżur przy kotłach. Co prawda, tylko dwa razywmiesiącu i zawsze robi zalewajkę albo paprańca z ziemniakówi kury, ale swoje odbębnićmusi. - Rodzinna atmosfera? - Namiastka. Bo każdy tutaj ma poplątane życie. Nie nudzę Cię? - Coś ty! Uwielbiam słuchaćopowieści o życiu. Widzisz, czasem mam wrażenie, że moje jest takie nierealne. Jakbym patrzyłana świat przezgrubą szybę. - A chcesz poczuć prawdziwe życie? zaproponował Bolek. - Pewnie. - Cokolwiek to oznacza. - Potrzebujemy kierowcy na jakiś tydzień albo dwa. Bo Józeknadalnie jest w formie. - Opija narodziny? -Mało powiedziane. Prawie zamieszkał w Trzech Kotach. Nad ranem wymiatają go na próg razem z niedopałkami. Ale stawia się równo o siódmej wieczór, jak na dyżur. Pomyślałem, żemoże byśgo zastąpiła, dopóki nieochłonie. Same dzienne dyżury,pozajedną nocką, dwudziestego pierwszego, bo Stachu wtedy niemoże i odrabia dziś. No i proszę, nawet nie musiałam kombinować. Ajednak wcale mnie tonie cieszy. Poczułam, jakbym odbierała Józkowi chlebi owies. - Nie odbierasz, tutaj każdy ma dodatkową fuchę, inaczej żywiłby się tylko prosem i pszenicą. -A corobią? - Ja dyżuruję nadwóch innychstacjach. Julka tańczyw klubie. Maciekma siłownię. Rysiek,dyrektor, pobiera rentę za drzewka. A Józek gra na weselach. Dostaje zanockę dwa razytyle, co tutaj. To jak, zgadzaszsię? Tylko parę dyżurów. - A jeśli was zawiodę? -Czym? - zdziwił się Bolek. -To przecież ja jestem od czarnejroboty, od walk z pacjentem, od masowania, dziergania ran i palenia świecy przy wezgłowiu. - Nowiesz, z orientacjąwprawdzie u mnie nie najgorzej,ale w końcumiasto się rozbudowuje. Przez ostatnich dziesięćlat. - Upadł jeden zakład, a fabryka patelniledwo zipie. Liczbamieszkańców spadła o trzy tysiące głów, w czym ogromna zasługa reform. - Ale coś się buduje. -Garsoniery na cmentarzu. Najmodniejszew tym sezonie 62 to czarne marmuroweblaty i krzyżpod samecumulusy. Wszystko udekorowane miedzianą galanterią prosto z Wioch. Dobra, koniec zrzędzenia, myjemy łapy i sprawdzamy, czy możnaspruć nici. Szesnasty Siódma rano - Zaspana? -Przerażona. Nie wdem, czy dam radę. - Moje maleństwo. - Julka pogłaskała mnie po głowie. Nawetnie zdążyłam się uchylić. - Zobaczysz, będzie dobrze. - Chodź, przedstawięcię reszcie - odezwał się Bolek. -Jest jakiś inny lekarz? - Był, do końca czerwca, ale wyjechał do Norwegii. Powiedział, żewoli tam zrywać truskawkiniż wysłuchiwaćw mediach,że jest chciwym pawulonistą,bo pragnie zarabiać więcej niż sześćzłotych za godzinę. - Taki zdolny chłopak. - Julka westchnęła. -A jakie machnąłLolo usta. Każda warga grubościślimaka winniczka. Gdybymtak nie bala się nakłuwania, zamówiłabym identyczne. - Rysiek kogośszuka- wtrącił Bolek - bo przydałby się lekarzdo ambulatorium, kiedy ja mam wyjazd. Tylko że podobno odstyczniaznowu mają obciąć wydatkina opiekęmedyczną. Więcmusiałby go potem zwolnić, aRysiek strasznie przeżywa takie sytuacje. Nie znosi rozstań. - Nawet z żoną dalej mieszka, choć są pięć lat porozwodzie,a onama nowego herbatnika - dodał Maciek. -Czyli wyglądana to,że nadal będziemyodsyłać ludzi doprzychodni albo do szpitala obok - zakończył Boleki wstał. - To chodźmy, przedstawię cię dyspozytorce idrugiej pielęgniarce. Otworzył drzwi do dyspozytorni. Przy niewielkim stole przykrytym pożółkłąceratą siedziała szatynka wylewająca się z kremowej princeski niczym przerośnięteciasto drożdżowe. Krzesłoobok zajmowałablada pielęgniarka o zrezygnowanych,zmęczonych oczach. Właśnie takie filmuje się w telewizji, kiedy mowa. o kolejnym proteście średniego personelu medycznego. Obie kobiety kiwałysię do piosenki TomaJonesa "Sex bomb". Szatyncewychodziło to znacznie, znacznie lepiej. - Puk, puk. No cześć, dziewczyny Przepraszam, że przeszkadzam w porannej gimnastyce, ale chciałem wam przedstawić Jagodę. Będzie dziś kręcić kółkiem za Bednarka. Jagoda, to Mariolka,miss strzykawki i wielbicielka telezakupów, oraz Jadzia,lokalnaseksbomba. Jadzia uwielbia okoliczne ciuchlandy i dłuuugie rozmowy przez telefon. Och, doktorze. Panto jak palnie. - zaszczebiotata szatynkagłosem gimnazjalistki. -Witam. Jestem Jadwiga. Obie podały mi dłoń, nie przestając kiwać się w rytm muzyki. - i jak? Narazie spokojnie? To posiedzimy w sali telewizyjnej. Zaraz dają powtórkę "Kliniki wzruszeń". - Ty to oglądasz? - zdziwiłam się. - No pewnie. Każdy człowiek potrzebuje bajek. Nawetjeśliwygląda jak bezduszny niemiecki oficer. Południe - Chyba trzeba sięzabrać za obieranie ziemniaków - mruknąłBolek, ziewając. -Ale nudy - marudził Maciek, dziwnie przygaszony. -I w ogólejakoś tak, okropnie. - Ja tam wolę drzemaćnad książką, niż mieć wezwanie co godzinę. A już najgorsze są wyjazdy do bzdur. - Myślałam, że do umierających- zdziwiłam się. -Też ciężkie, aleprzynajmniej wiesz, co masz robić. Albozabierasz pacjenta, albowypisujeszakt zgonu. A w przypadkupikusia można sobie narobić problemów. Bo,powiedzmy,dzwoni ktoś imówi, że go swędzą plecy. Jedziesz, oglądasz. Nicwielkiego, jakieś uczulenie. Wypisujesz receptę izmykasz dobazy. Na drugi dzień pacjent umiera, a rodzinie włączają sięmyślenice: "Jak to? Tak nagle? Bezuprzedzenia? Przecież jeszcze rano był takiżywy. Usmażył se pięć jajek. Śmiał się,żartował. I miał motor naprawiać. Atu nagle trup. Jużnie zje schabowego". - No i nie obejrzy "Kliniki wzruszeń" - dodał Maciek. -Krótko mówiąc, szok. Bliscynie mogąsię pogodzić, więc 64 szukają winnego. "Dlaczego doktor go nie wziął do szpitala? Pewnie niedopatrzył. A przecież te plecy to był jakiśsygnał". Noi zgłaszająsprawędo sądu. -Miałeś już jakąś? - Jeszcze nie, bo biorę do szpitala każdego, kto mi dziwnie wygląda. A jak pacjentniechce, to musi podpisać, że zostajena własne życzenie. - Bolek ma niesamowitąintuicję- poinformowała mnie z dumą Julka. - Powiedziałabym, że kobiecą, ale nie lubię stereotypów. Jedzie do bolącego oka, coś mu nie gra. bierzepacjenta naobserwacjęi za godzinę sięokazuje, że to był zawał. - Przesadzasz, Julka - mruknął Bolek, ukrywając zmieszanie. -Po prostu fuks. Coś musi mi się od czasu do czasu udawaćw tym cholernym życiu. - Lubisz swoją pracę? -Nauczyłem sięnie zadawaćsobie takich pytań. - Musi byćjakiś powód, że tu siedzisz, zamiastzmykać doNorwegii jak twój zmiennik. -Hm - zastanowił się Bolek. - Dlaczego tu siedzę? Znasz kawał otasiemcu? -Nie. - To ci opowiem. Pyta młody tasiemiec swojego ojca: "Tatusiu, czemu my właściwie tusiedzimy? Tam na zewnątrz jestsłońce, świeżepowietrze,zielona trawka. A my tutaj po ciemku,w tym smrodzie i gównie. Czemu? ". Na co tato odpowiadamłodemu: "Bo to, synku, jest nasza ojczyzna". Wieczór - Jeszcze cztery minuty i będzie można odkreślić kolejny dzień. -Bolek wstał i wyjrzał przez okno. - Chyba że ktoś zadzwoni jakzwykle za dwie siódma - rzuciłponurym głosem Maciek. -Nie zadzwoni -uspokoił go Bolek. - Tak mi podpowiada intuicja. Awłaśnie- zwrócił się do Julii. - Spotkałem dziś Ryśkai wspomniał, że jużdostał materiał na letnie fartuchy. Więc mogłabyś się zabrać do szycia. - Dopiero za miesiąc, bo teraz szykujękostium dojesiennegoshow. Ale potem bardzo chętnie. Tylko niech chłopaki uczciwie 65 się pomierzą. Nie jak ostatnim razem. Ja się naszyłam dwa tygodnie i wszystko na nic. - Dlaczego na nic? - spytałam. - Bo powpisywali inne wymiaryi jak przyszłodo ubierania, tonogawki im sięgały ziemi, a w pasie mało który się dopiął. JedenBolek uczciwie podał. Metr dziewięćdziesiąt wzrostu, osiemdziesiątw pasie. - Alejesteś, Julka - obraził się Maciek. - Przecież wiedziałaś,że wtedy byłem w trakcie intensywnej rozbudowyszkatułyi okolic. Mogłaś mi sama dopisać parę centymetrów. - Dopisałam, całe siedem. Co i tak niewiele dało. - Dobra, fajrant -oznajmił Bolek. - Koniec pracy. Koniecsprzeczki. - Ja się nie sprzeczam - burknął Maciek. -Tylko wściekam, bo mnieprzyłapali na oszustwie, co? - drażniła się Julka. -Prawdziwymacio nie umie się przyznać do błędu? -Ej ty, ruda, bopomyślę, że masz ten, no. zespółnapięciaprzedmiesiączkowego, ato przecież niemożliwe. - Maciek! - zgromił go Bolek. -Nie kop poniżej pasa. - Sorki, już nie będę - mruknął Maciek,nadal jednak trochęnapuszony. -Coś ty takipobudzony? - Bozłyjestem, Jagoda. Jak czarny rottweiler. - Znowu sięnapchateś krówek? -Nie, miałem ostre starcie z moją kobitą. Docięła mi do żywego mięsa. I piecze jak fiks. Nawet nie wiadomo, czym takie ranydezynfekować. - Alkoholem - podsunęła Julka. - Przy okazji złagodziból. - Nie jestem Józek, żebym pił jak koń. -O cowam poszło? - Jak zwykle o michatki. To jest o adopcję dzieci. - Chcecie jakieś adoptować? -Coś ty. Jagoda, kto by nam dał dziecko, jak my co miesiączrywamy. A z tą mojążmiją było tak: siedzimyw pizzerii Palermo, nuda, nic się nie dzieje, więc chciałem podkręcićatmosferęi palnąłem, że pedały nie powinny mieć prawa do adopcji. A Iwonaod razu, że jestem prosty jak ruski wyciskacz doczosnku. 66 - Trochę racji ma - przyznał Bolek. - Pomyśl, że samjesteśdzieckiem z sierocińca. Nie z takiego, co dostaje prezenty od telewizyjnychsponsorów i ma pastelowe firaneczki w oknach, alez takiego na prowincji, gdzie w jednympokoju śpi dwadzieściamaluchów. Żarcie gorsze niżw szpitalu, a komputer mogą sobiepooglądać nareklamach. - No dobra, wyobrażam sobie, i? -1 co byś wolał: kiwać się wjednym z łóżeczek, na każdą kucharkę wołać "mamo", a wśród tak zwanych normalnych uchodzić za znajdę albo bękarta, czy wychowywać się w rodziniedwóch spokojnych facetek albo facetów, którzy obdarzyliby cięmiłością? - Skąd tapewność, że spokojnych? -Bo wszyscy wiemy, jak wygląda proces adopcyjny -poparłaBolka Julia. - Ile trzeba przejść badań, testów. To nie jest tak, żemasz kaprys i jedziesz do sierocińca jak do hipermarketu. Zresztą zapytaj Ryśka, on miałprzeboje w dzieciństwie. - Poddaję się. Nie będęwalczyłz całą armią. Chcecie dalej posłuchać o Iwonie? Zapewniliśmy, że tak. Niech chłopak czuje, żenie jest sam. - No więc nawtykała mi gorzej niż wy. A jak próbowałem pożartować,to wzięta i wyszła, zanim kelner przyniósł pizzę. Zostałem z dużą wegetarianą i miską sałatki z groszku. - Otarł lewe oko. -1co zrobiłeś? - Zjadłem, co się ma marnować,jak tyle dzieciaków głodujew Bieszczadach. -Dużo im pomoże świadomość, że sanitariusz MaciejG. zjadłw ich imieniu dużą pizzę. - Oj, doktorze, taksię mówi, przecież. Pozatym wydałem całe trzy dychy, bo wzięliśmy największą,familijną. Średnica czterdzieści trzy centymetrów. Nie, żebym miał atak. Tylko Iwonachciała. Taka mała żmija, a wsuwa jak odkurzacz. - Rozczulony,otarłdrugieoko. - Nie wybiegłeś za nią? -Nie,bo mnie zamurowało. No i tego. - zająknął się. -Głupio tak zmykać, co sobie kelner pomyśli? - Co teraz zrobisz? -Nic, poczekam, aż zadzwoni. Jak zawsze67. No tak, prawdziwy macho nie może być zbyt aktywny. Zwłaszcza jeśli intensywniepracuje nad żłobieniami. Siedemnasty - Szanowni państwo, minęła dziewiętnasta - ogłosił z radościąBolek, zdejmując swój zdezelowany fartuch, -Ale masz koszulę! - zachwyciła się Julka. -Bomba. - Też mi się podoba. - Bolekpogładził się po fikuśnych kieszonkach. -Hugo Boss. Oryginalny, po dwadzieścia złotych za kilogram. - Ile wyszło? - zainteresowała się Jadzia, Zajrzałado nas, żebypożyczyć wentylator na nocny dyżur. - Dwadzieścia siedem deka. -Ty to masz dobrze -westchnęła. - Mi to zawsze wychodzi conajmniej kilo. Abywa, że dwa,przy żakietach. - To kupujkrótsze -poradziła Julka. -Jużkupuję. Ale przecież niebędę paradować w mini, nawetjeśli jest odChanel. - Właśnie, a propos Chanel - przypomniał sobie Bolek. - Mówiłaś, Julka, żebym obejrzał twoją babcię. Może dziś rzucę okiemalbo dwoma? - Nawet mipasuje, bo miałam ją po dyżurze odwiedzić. Ty, Jagódka, teżz nami pójdziesz? - Pewnie. Tata i tak jest zajętyswoją pisaniną. Ruszyliśmy do wyjścia. Maciek w podskokach, radosny, bogodzinę wcześniej zadzwoniła Iwona, wyciągając jak zawsze rękędo zgody. - Aż chcesię żyć! - oznajmił nam na dobranoc. -Z tego szczęściapopompiiję dziś kwadransik dłużej. -1pobiegł. Bolek otworzył drzwiczki swojego odrapanego Wartburga, naoko mojego rówieśnika. Wgramoliliśmysię. Odpalił silnik. - Mieszkasz tu? - zapytałam. -WKrakowie - odparł, starając się dojrzeć fragment drogipomiędzy dyndającymi przy szybie breloczkami, łańcuszkamii kostkami Rubika. - To masz wygodnie zdojazdem. Zero korków, co? - No,wszyscy zapylają w drugą stronę. Czasem się czuję, jakbym jechał na jednokierunkowej pod prąd. - Indywidualista -szepnęła Juliaz uśmiechem. -Wiecie co? Jk takpatrzę natę masę aut sunącą w jednymkierunku,przypominająmi się licealne lata. Mieszkaliśmyz rodzicami niedalekohuty i codziennie rano widziałemjednolity szary tłum niewyspanych ludzi na rowerach, którzy pedałowali dopracy. Codziennie tosamo. Tysiące rowerów wypełniających całąulicę. Wyglądało to tak, jakby ci ludzie przesuwali się na ruchomej taśmie. Wyobrażałem sobie, że kiedyś dorosnę, wrócę z wojska i pewnego dnia za kwadrans siódma ustawię swój rower oboksetek innych, a taśma przeniesie nas prosto do "kumbinatu". Pomyślałem sobie wtedy, że muszę zrobić wszystko, żebysię stamtądwyrwać. -i co? - Jak widzisz, plan zrealizowany. - Rzucił mi słynnyBelkowyuśmiech, zaprawiony sporą kroplągoryczy. -Grunt to mocnowierzyć. A Tajemnicze Siły zrobią wszystko, żeby się udało. - Moja Julciakochana - ucieszyła się drobna staruszka, obwieszona sznurami sztucznych pereł. - Niewidziałam cię z pól roku chyba. Amoże i dłużej. Od lipca. Julka ucałowała ją w upudrowany policzek. - Teraz jest lipiec,babciu. -Nic domnie nie zaglądasz - skarżyła się staruszka. Samatu siedzę. Nawet nie wiem, czy to lato czy wiosna. - Lato, babciu. Byłam u ciebie trzydnitemu. Przyniosłam cigołąbki. Pamiętasz? - No pamiętam, pamiętam. Gołąbki. Oj, jak dawnonie jadłam gołąbków. A to kto? Twójmąż? - Nie, znajomy pan doktor. Osłucha cię, zobaczy, czy wszystkow porządku. -Pan doktor. To bardzo dobrze, bo bym chętnie zagraław brydża. Jak żył mój mąż, hrabia Michorowski, to często zapraszaliśmy znajomych lekarzy. I wsalonikugrywało się,czasami dobiałego rana. - Zagramy zgodził się Bolek. - Ale najpierw zmierzę pani ci. śnienie, dobrze? No i posłuchamy serca. Tylko musi panizdjąć teperły. - Och,doktorze. - Babcia zaczerwieniła się aż po końce srebrzystych włosów, ułożonych w eleganckie fale. -To tak,jakbymmiała się pozbyć bielizny. - Nodobrze, jakoś sobie poradzę. - Bolek odgarnąłciężkiesznury, próbując wymacać stetoskopemchude plecy staruszki. - A ta pani obok to kto? - zainteresowała się nagle. -Twojażona? - Nie, to koleżanka, babciu - odparta spokojnie Julia. -1 jak? - zwróciła się do Bolka. - W porządku? - Ktoś powinien pilnować, żeby brała lekarstwa. Julia spuściła głowę, - Mama odwiedza ją każdego ranka. Podobno. - To ja do niejzadzwonię. -Nie, Bolek. Proszę! - Nie będę nic mówił o tobie - obiecał. - Poproszę tylko, żebyprzypilnowała z lekami. Sama wiesz, że tonie są cukierki. Tu niemożnarazbrać, raznie. A twoja babcia nie pamięta nawet, czyjadła śniadanie. - Nie jadłam, bo znowu byłozatrute- odezwała się babcia. -Jemtylko to, co mi Julcia przyniesie. Czyli razna pól roku. - Jak wąż, co? - Bolek się uśmiechnął. -Zadzwonię i wytuszczę sprawę. Nic się nie stanie, jeśli podejdzie dwa razy dziennie tetrzysta metrów. - Mieszkasz tak niedaleko? - zapytałam. - Teraz nie, bopomieszkuję u Lolo, aczasem u kuzynki naDługiej -odparła Julka, a ja, widząc jej minę, nie drążyłamdalej. -Nie chciałaby się pani przenieść do córki? - zapytał Bolek. - Oj, lepiej nie, doktorze. Tu znam każdy kąt. Jestem u siebie. A tam? Nie dość, że się człowiek gubi, to jeszcze musi uważać, żeby go nie przyłapali z wałkami na głowie. Albo bez biżuterii. Jużwolę samotność tutaj. Nawet jeśli nikt mnie nieodwiedza. Chybaże Julcia. Moja kochana wnusia. - Spojrzała na Julkę zachwyconym wzrokiem. -Tak się zmieniła. A jajeszcze pamiętam, jak ciśpiewałam kołysankido snu. Myślałam, że zostaniesz piłkarzemalbopodróżnikiemjak Tony Halik. 70 - Teraz też nie narzekam, babciu. Pomagam ludziom, wiesz? - Ja wiem, wszystko pamiętam. I włosy zapuściłaś. Zawszemiałaś takie króciutkie, jak chłopak. Teraz ci lepiej. - Dobra, wypisujemyreceptę. - Boleksięgnął po długopis. -Imię Melania? ' - Tak. - Julka kiwnęła głową. -Melania Świetlik. - MelaniaŚwietlik. Melania Świetlik. - powtórzyła staruszka, mocno się nad czymś zastanawiając. -Była taka jedna w naszej rodzinie. Bardzo elegancka; nosiła tweedy tylkood Chanel. Tweedy i koronki. Ale ja jej, doktorze, nie lubiłam. Osiemnasty Znowu cisza i spokój. Żadnych pacjentów, nic, poza jedną wizytą zaraz po obiedzie. Trawiliśmy właśnieryż ztruskawkamii śmietaną, autorstwa Julki (Maciek przerabiałswój koktajlz groszkiem na kolejne wybrzuszenia i pagóry), przysypiając przypowtórce "Lalki", kiedy do ambulatorium wtargnęła mocnoumalowana kobieta, cała w białym brokacie. - Panie doktorze, przed chwilą miałam stłuczkę! - oznajmiłahisterycznym tonem. -Żądam pomocy. - Jestem do usług. - Bolekpodniósł się z fotela i ukłonił. -Prosiłbym tylko o więcej konkretów. - No więc zarysowałam autoi rozbiłam szybę. W drobnymak,jak pan widzi. Bolek wskazał nabrokat. -To jest ta szyba? - Tak. I chcę,żeby pan ją usunął - oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu. -Proszę wyjąć zszafki pęsetę i natychmiastzabrać się do pracy! - Rozumiem. Chciałbym tylko zauważyć, żezdjęcie tylu tysięcydrobinek szkła za pomocą pesety możenam zająćparędni. Znacznie szybciej usunęłaby je pani, biorąc po prostuprysznic. - Odmawiami pan pomocy? To jest właśnie pogotowie! - Nie odmawiam pani pomocy! - Bolek podniósł głos, ale nadal siętrzymał. -Tylko podaję najszybszy sposób pozbycia się. szkta. Za drzwiami obok jest łazienka. Proszę tam pójśći wziąćporządny prysznic. Jeśli nie pomoże,obiecuję, że wyjmę pesetakażdy najmniejszy okruszek. Marudawyszła, mrucząc pod nosem o marnowanych pieniądzach podatników. A my zaczęliśmy się sprzeczać,czy w teście naWielką Wredną Świnię zdobyła maksa czy tylko osiem punktów. - Co najwyżej siedem- upierał się Bolek. - Na dziesiątkę tonaprawdę trzeba sobie zasłużyć. - Zasłużyła, zasłużyła, tylko doktor niepozwolił jejsię wykazać. -Bo mam już dość awantur. Wystarczy,że posłucham, jakŻartacz się szarpie. - On to lubi. Jest łowcą adrenaliny. - A ja dałabym dziewiątkę - oznajmiła Julka. - Za zrzędzenieo pieniądzach podatników. Niech sobie weźmie do ręki wycinekz pensji i zobacz)',ile z tego idzie nasłużbęzdrowia. - Uwaga, chyba wraca -szepnęłam. - Klapnęła drzwiami. Maruda weszła bez brwi, bez ust i bez brokatu. -1 jak? Zmyło się? - zapytał Bolek. - Zmyło - przyznała niechętnie. - Całkowicie. - Świetnie. A na drugi raz, zanim zacznie pani żądać niemożliwego, proszę spróbować prostych metod. Potrafią zdziałać cuda. Dziewiętnasty Pęknięty obojczyk (basen), atak astmy, rozcięty łuk brwiowy(basen), podejrzenie zawału, uczulenie na chlor (basen), porażenie słoneczne (ogródki działkowe), atak astmy, zwichnięcie kostki(basen). Plus siedem przypadków stabonia pospolitego. SLABOŃ POSPOLITY - Dzień dobry. Wzywałpan pogotowie? - Tak, bo słabym. -A co siędzieje dokładnie? - Słabo mi, doktorze. -Czyli jak? Niedobrze? Mdłości są? Mroczkiprzed oczami? - No, nie wiem. Po prostu mi słabo. - Ale blady pan nie jest. Ciśnienie w normie. Temperaturaw porządku. A stolec też? Pacjent kiwa głową. - I wymiotównie ma? -Nie ma. - A chodzić panmoże? -Nomogę, ale słabo. Nogi misię trzęsą. - A jadł pan coś od rana? -Nie bardzo,bo mi słabo. - Możemy pana zabrać do szpitala. -Wolałbym nie. - Ale tampana zbadają dokładniej, a ja cóż mogę? -Nie może mu doktor zapodać czegoś na miejscu? - prosi żona albo córka. -Taki słaby,gdzieon będziepo szpitalach się tułał. Tylko nie dożylnie, bo tyle mówią o tym pawulonie, że aż strach. - No i jeszcze wyjazd do biegunki- przypomniała miJulka. -To sobie pojeździłaś- skwitował Maciek. - Strasznie było? - Powiem wamjutro, jakochłonę. -Teraz już rozumiesz, dlaczego wolę bezczynnośći nudę - powiedział Bolek. I uśmiechnął się, jak zwykle lewymkącikiem ust. Dwudziesty Rozumiem, dlatego w pełni sięcieszę dzisiejszym bezruchem. Jeden wyjazd do majsterkowicza amatora (obciętypaluch), dwiewizytyw ambulatorium i jeden słaboń. A potem leżakowaniew sali telewizyjnej i pora szykowaćpodwieczorek. - Można by zajrzeć doOlszyny. - Bolek zerknął na zegarek. -Zaraz będą "Krople miłości", więc małe szansę, żeby ktoś zadzwonił z wezwaniem. - Podobno ogląda to dwadzieścia procent Polaków. Ale pozostałe cztery piąte. - Dwadzieścia procentw dużych miastach,gdzie masz teatry,park wodny i mnóstwo hipermarketów. A tu, moja droga, "Krople" oglądają prawie wszyscy poza pacjentamiz interny. - Bo się zepsuł jedyny telewizor na piętrze - dopowiedział Maciek. - Ale rodzina na pewno im nagrywa. Więc jak wrócą, to seobejrzą jednym cięgiem. - A rodzinie to nawet na rękę, bo maspokój przez dzień albodwa. -Noa ty nie chcesz obejrzeć? - zwróciłam się do Bolka. - Ja doktorowi nagram - zaproponowała Mariolka. -1 sobieteż, bo w tym czasie będę oglądać prezentacjęnowej krajalnicy dowarzyw. - Aco z tą, którą kupiłaś miesiąc temu? -Pękła rączka. I nożyk się stępił, a miał działać przez siedemlat - poskarżyła się Mariolka swoim cichym głosikiem umęczonejpielęgniarki. -Ale w tej nowej, co ją chcę dziś zamówić, to zastosowali całkiem inną technologię, kosmiczną. Takichnożyużywająpodobno astronauci. - Tak, szczególnie ci, cobujają w obłokach własnej naiwności. -Oj, doktorze - obruszyła się Mariolka. - Każdy ma jakąśsłabość. Doktor ma swoje "Krople" i ja to rozumiem, dlatego napewno nagram, razem z reklamami przed. - Super- ucieszył się Bolek. - Tylkomi nie zdradzaj zakończenia, bo jakmawia Andrzej Żartacz, będę musiał ukarać cię stetoskopem. - Jak chcesz, Jagódka, możesz iść z nami - zaproponowałaJulka. - Chyba że się boisz. - Czego mamsię bać? Maciek roześmiał się szczerze. - Nie widziałaś chyba naszego szpitala. -Za często tam nie zaglądałam- przyznałam. - Właściwie tobyłam raz, w czasie narodzin. - No to nic się od tamtejpory nie zmieniło - dodała Jadzia,stającw drzwiach. - Parno dzisiaj. Będzie w nocy burza albo halny, bo dzwonią chłopy jak zwariowane. Widzi pan, doktorze? Znowu telefon. Wyszliśmy z ambulatorium gęsiegoi podreptaliśmy w kierunku pobliskiego molocha, szpitalamiejskiego. - Aha, Jagoda - przypomniał sobieBolek - mała prośba. Nie zwracaj siędo nich per "dziadku". Ludzie myślą, żeto ta v kie cieple, familiarne. A tak naprawdę upokarza iprzypominao wieku. - Niktnie lubi pamiętać,że jest stary, nawet jeśli ma trzysta lat- odezwała sięJulka. Stanęliśmy przed windą. Bolek wcisnął kremowy guzik. U góry coś zazgrzytało i powoli opadło na dół. Weszliśmy,wdychajączapach starego chleba,lekarstwi wodnistejzupy,smutny zapachpolskiej szpitalnej beznadziei. Wszędzie taki sam, w ogromnychklinikach i maleńkich szpitalach na wsi. Niezmienny mimo reform, cudownych odkryć i najnowszych doniesień. -Jesteśmy -powiedziała Julia. -1 jak wrażenia? - Spoko, trochę ciemno. Ale to stary budynek - wytłumaczyłam samejsobie. - Ludzie wtedy nie dbali o wygody - Teraz też nie- zauważyła Julka. Podeszliśmypod piątkę. Poszarzałe ściany, niemalowane odlat, w rogu zlew. Na każdym z sześciu łóżek pacjent odzianyw wietnamską piżamę, białą w granatowe słoniki. Takie samesprzedawali na bazarze,po dwie dychy za komplet. Mój tato wziąłod razupięć sztuk. Po dwie dla Ani i dla mnie. - Patrzysz na piżamy? - odgadł Bolek. -Też mamtaką, tylkow zielone słomki. No ibez guzików. Odpadłypo trzecim praniu. - U mnie po drugim, a po czwartym pękła gumka wpasie -szepnęłam. - Któryto pacjent? - Ten kołozlewu. Naszrezydent, mieszka tu z przerwami odczterech lat. Rodzina go oddaje, kiedychce od niego odpocząć. Bo do domu starców nie wypada. To co, Julka, gotowa? Kiwnęłagłową, poprawiając spódniczkę. - Dzień dobrywszystkim - zaczął Bolek. - Co to za cisza, panowie? Gdzie są dziewczyny i muzyka? - Nie ma - odezwał sięszczupły staruszek, ponura kopia Bolka starszao pięćdziesiąt lat bolesnych doświadczeń. - Nawetpiguły nasomijają. Tylko sępy czekają na drzewie. - Panie Antoni, to wrony. Najbliższe sępy mieszkają w górachpołudniowej Europy - pocieszył go Bolek. - A na pana czeka dziśMarlena. - Będziemy wywoływać duchy? - zainteresował sięstaruszekna sąsiednim łóżku. - Nie, żywa Marlenka. 75. - No to zapraszamy na scenę mruknął Olszyna, poprawiającsobie plackowate poduchy. Julka podeszła do jego łóżka. Oparła stopę o brzeg materaca,eksponując zgrabną, choć dosyć muskularną łydkę. Odrzuciła dotyłu włosy i zaczęła śpiewać"Liebe ohne Leben" Marleny Dietrich. Ale co tobył za głos! Mógłbyobudzić kilkudniowe zwłokileżące na samym dnie chłodni. Pacjenci unieśli głowy i nastawiliuszu. A mnie po kręgosłupie przebiegł prawdziwydreszcz. Wracamyw milczeniu, przeżywając występ Julii. - Witam koleżanki ikolegów! - Z sali przy windzie wyjrzał misiowaty czterdziestolatek o sympatycznej twarzy Mojżesza z książeczek dla Świadków Jehowy. Sądząc zopisów, Ryszard Grejpfrut. - Julka, wyglądasz coraz lepiej, moja droga. To joga czyprawdziwa miłość? - Jedno i drugie, Rysiu. Tyle że miłość jak zwykle bez wzajemności. - Spokojnie, spokojnie. Rysio poklepał ją po szpiczastym ramieniu. - Co komu przeznaczone, na środku drogi rozkroczone. A to pewnie atrakcyjna zastępczyninaszego rajdowca Bednarka-zwrócił się do mnie. - Jak sobie radzimy zpolską szpitalną paranoją? - Lepiej niżdoświadczony taksówkarz, bo zawsze wybiera najkrótszą trasę- pochwalił mnie Bolek. A ja spuchłam z dumy. Alerzuciłam tylko: - Na razie jakoś trafiam. A pan jaksobie radzi z polską szpitalną paranoją? - Pytanie za sto punktów. Jak sobie radzę? Jakdyrektor. Przeszliśmy przez oddział ginekologiczny. Grejpfrut zajrzał dojednej z sal. - Przepraszam na chwilę powiedział i wszedł do środka. Wsali leżały dwie pacjentki w zaawansowanej ciąży, czekającna USG. Wokół kręciło się kilku studentów medycyny, pewnie nastażu. Lekarz nadzorujący smarował brzuch kobiety żelem. - Paniekolego, tak nie można. Proszę rękawiczkę- zwrócił siędo niego dyrektor. Lekarz podał mu swoją. - Przedostatniapara. 76 Dyrektor włożył rękawiczkę na swoją kosmatą dłoń. Odwrócił siędopacjentki, zgarnął zniej trochę żelui delikatnie posmarował nimbrzuch drugiej kobiety Następnie zdjął rękawiczkę i oddal lekarzowi. - Oszczędność, kolego. Przede wszystkim oszczędność. Miłejnauki, chłopcy. Wrócił do nas. - Idziecie z interny? - zapytał. - Julka trochę pośpiewała dla Olszyny. Staruszek ma strasznego dola. - Też bym miał na jego miejscu. -A comu właściwiejest? -spytałam. - Wszystko. Ma osiemdziesiąt siedem lat - wyjaśniłBolek. - To tak, jakby wSzwecjiskończył dwieście siedemnaście, co? -zaśmiał się Grejpfrut. - I nic nie można zrobić? - zdziwiłam się. - Ależ robimy - zapewnił przekonującym basem Grejpfrut. -Podajemy, wstrzykujemy, wycinamy, cosię tylko da- Ale i tak wraca do nasco kilka tygodni -mruknął Bolek. -Jak pozostali z interny. - Więc jesteście bezsilni? - zmartwiłam się. - Bezsilni? - Grejpfrut znowu się uśmiechnął. -Ależ skąd. Zawsze przecież możemy im poprawićkomfort życia. Dwudziesty pierwszy Wieczór Zaraz idę na swój pierwszynocny dyżur. Właśnie wyjaśniłamtacie, że będę pomagać znajomym na pogotowiu. I wrócęrano. - Od kiedy umiesz prowadzić samochód? To jest właśnie pytanie w stylu taty. - Od pięciu lat. Zrobiłam prawo, kiedy tyukładałeś plany zagospodarowania wolnego czasu na emeryturze. - Dzieci. Tak szybko dorastają. - Westchnął. -Jeszcze niedawno bawiłaś się resorakami na dywanie, a teraz mówisz, że maszprawo jazdy. Czas pędzi coraz szybciej. - Co ma taki plus, tato, że zanim się obejrzysz, już wrócę na"Fakty". 77. - A zanim mrugnę dwa razy, ty już będziesz na emeryturze. A ja? - Będziesz czerstwymosiemdziesięciolatkiemz zapałem opracowującym kolejny plan działania. -Marzenia. Dobra, nie ma co marudzić, bo praca czeka. Biegnij, Jagódka,i pamiętaj: Droga to nie dywan w przedpokoju. - Jestem- zameldowałam się wdyżurce. Trzy po siódmej. - Super - ucieszył sięMaciek. - Baliśmy się, żemiałaś dość poprzedwczorajszym maratonie. - Musiałamuspokoić tatę. Powiedzieć mu, żetu pracuję. - Dopiero teraz? - zdziwiła się Julka. -Przecież to już chybatwój piąty dyżur. A i wcześniej przesiadywałaś tutaj długie godziny. - Tato jest tak zajęty szeroko pojętym tworzeniem, że niezwraca zbytniej uwagina otoczenie. No chyba że chodzi o zniknięcie podartych kapci. - Jadzia ma już telefon? -Trzeci chyba. Jak zwykle w niedzielę odparł Maciek. - Toco, jedziemy? -Na razie nie. Jagódka - uspokoiła mnie Julia. - To tylko towarzyska rozmowa. Zresztą chodź, posłuchasz. Uchyliładrzwi, a ja wysunęłam spomiędzy loków ucho. - Już mówiłam,żekróciutki podkoszulek wserduszka. Takieróżowe, jak moje usta - szczebiotała Jadzia. - Tylko tyle. bo resztę już zdjęłamdla ciebie. Noprzecież figów w ogólelatem nie noszę. Chyba że stringi, prosto z zamrażalnika. Odwróciłam się w stronę Bolka. - Flirtujez mężem? -Nie, normalna party-line, tyle że w cenieczterdzieści groszyzaimpuls. - Dorabiacie sobie po godzinach? - wyraziłamzrozumienie. Zeszczyptą współczucia. - Nie, Jadzia nawija za darmochę -wyjaśnił Maciek. -Jak to? - Normalnie. Dzwoni paru takich napalonych icały czas blokują linię. A tu ktoś może pomocy potrzebować. -No i? - Co no i? - zirytował się Maciek. -Jak ma palant dzwonić całą noc, lepiej niech się wyładuje już o siódmej i spokój będzie. 78 - A Jadzi to nie przeszkadza? -Powiedziała, żeskoro była za głupia na studia, tochoć w tensposób uratuje paru staruszków odparta Julia. - Do jej dziadkapogotowieniezdążyło. - Bo ktośukradł tablice z numerami bloków - dodał Maciek. -Na całym osiedlu. Jak już znaleźliśmy budynek, byłopo ptokach. Zapaliło się gromnice, odmówiło dziesiątek. Potem Bolekwyrecytowałformułkę,że zgodnie z rozporządzeniem ministrai takdalej, i tak dalej, nie może dawać żadnych namiarów na firmy pogrzebowe. Skończył i pognaliśmy z powrotem do bazy. Dziewiątawieczorem - Dziewiąta - oznajmiłBolek, zerkając na zegar, prezent odfirmy specjalizującej się w produkcji leków na zaburzenia pamięci. - Co mamy w programie? Julka, rzućokiem. Bo jakMaciekzacznie sylabizować, to mu zejdziedo rana. - Polsat: "Na celowniku" - zaczęła czytać Julia. - Dwójka: "Dziewięć dziewięć siedem". Jedynka:"Pluton". TVN: "Wściekłe wilki". Strzelanina, strzelanina. Dramat wojenny. Horror. "Zemsta herbacianego smoka" . Może to? - Tylko nie film karate - skrzywiłsię Bolek. - Nie ma nicbardziej przewidywalnego. Najpierwpodstępny zły człowiekzabija dobremu brata, więc dobryczłowiek prosi staregomistrza o przygotowanie do Ostatecznej Jatki. Pierwsza prośbajest rozpatrywana negatywnie. Ale nagle mistrz dostrzega w dobrym człowieku potencjał i zaczyna się trening. Dobry człowiekmusi wykonywaćdziwaczne ćwiczenia, na przykład szpagatymiędzy beczkami ryżu, dźwigając przy tym mistrza w bambusowym koszyku. - Jakby nie mógł skorzystać ze starychdobrych sztangna siłowni - wtrącił Maciek. -A wszystkiemu towarzyszy irytująca melodyjkana piszczałce. Jest coś oprócz tego smoka? -Samejatki. - Żadnych melodramatów? Julka pokręciła głową. - To leniuchujemy, o ile zdążymy. -Dlaczego? - zapytałam. 79. - Bo zaraz się zacznie. Rozdzwonią się telefony - wyjaśni} miMaciek. - Nie ma nic wtelewizji, to się babcie nudzą. - Czemu zarazbabcie? - oburzyłam się. - Bo w tym kraju dziadkówprawie nie ma - odezwał się Bolek. - Wykańczają ich liczne stresy, bałaganw rządzie i bigos naboczku. - Może kobiety bardziej dbają o zdrowie. -Niektóre na pewno - odezwał się Maciek. - Nie idą spać bezciśnieniomierza. Izanim zasną, sprawdzają po dziesięć razy, czyimnie podskoczyło. O, proszę, pewnie już jakaśsobie zmierzyłai panikuje. Bolek podbiegł do telefonu. -Co jest? - Wpoczekalni czeka pacjentka z łupieżem. Zobacz ją Bolek,skoro już przyszła. - No dobra, ale co ja jej poradzę? Przecież nie wypiszęjej nizoralu, bo i tak jest bez recepty. Wstał jednak i ciężkim krokiem wyszedł z dyżurkina korytarz. Nie zamknął drzwi, więc usłyszeliśmy całą rozmowę. - Słucham panią. -Bo ja, doktorze, mam straszny łupież. Jak konfetti. Byłam tujuż przed południem udoktora Zarłacza, ale mnie wysłał do pana. - Do mnie? - zdziwił się Bolek. - No, powiedział, żebym poszukała pasjonata. Na nocnym dyżurze. - Proszę pani. W tym państwie większość pracowników budżetówki tosą pasjonaci. Inaczej nie tyraliby za połowę średniejkrajowej. - Ale chyba nie politycy- zauważyła nieśmiało ofiara łupieżu. -Politycy to wyjątkowa grupa. Tak zwani zawodowcy, czyli ludzie,którzy robią bardzo nieprzyjemne rzeczy, ale za bardzo konkretne pieniądze. Dobrze, zobaczmy tenłupież. Proszę do ambulatorium. - Co jej wypisałeś? - spytaliśmy, kiedy wrócił. - A, jakieś mazidło na siarce. I wysłałemdo dermatologa. - Ty to masz ludzkie podejście - wzruszyła się Julka. -Za to Zarlacz ma święty spokój. 80 Północ Przysypiamy, oglądając powtórkę "Ostrego dyżuru". Po niemiecku. - Zobacz, Jagoda, jakie tempo pracy - odezwał się Bolek sennym głosem. - Pięciulekarzy miota się przy noszach. Bieganina,harmider, napięte twarze. Pół szpitala w stanie gotowości. - Myślałam, że tak jest. Że liczą się sekundy. - No liczą, ale nie przy złamaniu zamkniętym kości przedramienia. jaktutaj. - Ziewnął. -Wiesz, jak tozwykle wygląda? -No? - Zajeżdżaszpod szpital. Dzwonisz na lekarza dyżurnegoi czekasz cierpliwie, ucinając sobie mniej lub bardziej przyjemnągadkę z pacjentem. Wreszciedyżurny schodzi wraz zekipą. Ogląda, zaprasza na rentgen. Jak jest fajny, to poklepie pacjenta pozdrowym ramieniu. Jaknie, to se pomruczy, że nie miał kiedy łamać kończyn, tylko o trzeciej nad ranem. I tyle. Głupi film, jużwolę naszą "Klinikę wzruszeń". Przynajmniej każdy wie, że tobajka. Poza tym jest gęsta jakgrochówka. - Gęsta? -Dużo siędzieje. O, Jadzia dzwoni. - Ale ty masz słuch. Jak nietoperz. - Ja słyszałam tylko cichuteńkie brzęczenie. - Kwestia wprawy. Co jest,Jadzia? Spięcie gdzie? U Tomczaków? Przynajmniej blisko. Jedziemy. Wyskoczyliśmydo auta. Maciekjuż czekał, w jednej ręce trzymając torbęlekarską,a drugą trąc zapuchnięte od snu oczy. - Jedź na te starebloki koło basenów - rzucił Bolek. - Numertrzynaście, tużza parkiem. Ciekawe, ilu będzie rannych. - Jak znam życie, doktorze, to tylkoTomczakowa. Będzie siętłumaczyć, że wpadła na lustro albo potknęła się o stołek. A sprawca będzie pyskował schowanyw łazience. -Nie można go zamknąć, naprzykład wizbie wytrzeżwień? -zapytałam, skręcającw uliczkę koło basenów. - Wezwać policji? - Nie zdążyłabyś nawet wystukaćnumeru, jak Tomczakowarozorałaby ci pazurami twarzodparł Maciek. - Tosię nazywamiłość. - Nie wiem, czy miłość, ale syndrom uzależnienia od kata napewno -skwitowałBolek. - Dobra, wchodzimy. Już od parteru powitały nas pijackie wrzaski ztotoustego Stefana Tomczaka z towarzyszeniem kolegi albo syna. - Koncert na dwa barytony isopran - szepnął Bolek i energicznie zapukał wdrzwi ozdobione wgnieceniami od kopnięć. Wśrodku od razu ucichło. - ... bry wieczór. Pogotowie! - oznajmi} gromkim głosem Maciek, prezentując okazale kule armatnie naramionach. Tak nawszelki wypadek. - Kto wzywał? - Ja. - Z ciemnego pokoju wyłonił się chudy wypłoszw teatralnym makijażu. -Wezwałam, bo mama znowu upadłanadrzwi. I ma ranę od szyby. -Jak doszło do upadku? - dopytywał się Bolek, szperającw lekarskiej torbie. - No więc - zaczęła Tomczakowa, stękając z bólu - szłamz pierogami dla Kazia, mojego najmłodszego. I się poślizgłam nalinoleum. No i poleciałam. A pierogi ze mną. Taka strata! -Chwyciła się za głowę. - Mamo! - oburzyłsię wypłosz, pocierając wysmarowane naczarno oko. -Przecież toojciec cię machnął. - Luiza! Ty łajzo! Dopokoju! - wrzasnęła Tomczakowa. -I zmyj to gówno z twarzy. Będzie ojca rodzonego szkalować! - Nie wiadomo, czy rodzonego! - zaryezat Tomczak, ukrytyw ciemnej łazience. -Może dlatego pyszczy, bo nie moja! Zrobiona gdzie w krzakach. - Stefan,przestań, pan doktor słucha - uspokajała go żona. -A ty, gówniaro, zamknij jadaczkę, bostary znowuz nerw wyjdzie. Taka się ta młodzież zrobiła gartata, doktorze! Nicrodziców nieuszanują. Mają za nicczwarte przykazanie. - Więc upadła pani i co? - drążył Bolek. - I wstałam. Wyzbierałam pierogi, ale przecież Kaziowi ich niedam. - A Kazio gdzie? - zainteresował się Maciek. - Leży w pokoju. Bo też trochę napity. Pracy nie ma,więcprzeżywa. - Dobrze, niech pani pokaże te plecy. Tomczakowa posłusznie usiadła na chyboczącym się stołkui podniosłazapoconą bluzkę w kwiaty. - Nie wygląda to tak źle, można by zeszyć, ale. - Bolek zaczął 82 grzebać nożyczkami wjednej z ranek. - Cholera, weszłycałe- Panimoże mieć przebite płuco. Jedziemy do szpitala ito już. -Do szpitala? -jęknęła Tomczakowa. -Ale ja nie mogę teraz. Nakupiłam wiśni na kompoty. Kto to porobi,jakmnie nie będzie? I kto chłopakom popierze koszule? - Ja! - zaofiarował się wypłosz. -Tylko jedz, mamuś. - Ty? Ty nawet włosów równo w salonie podciąć nie umisz -parsknął Kazio, cały czas schowany w swoim pokoju. - Aty, pasożycie, umisz? - zdenerwował się Maciek. - Maciek, przestań. Nie jątrz! - ofuknął go Bolek. - Nie mogętego słuchać. Dwóch odważnych bokserów! - A właśnie że odważnych! - Tomczak kopnięciem otworzyłdrzwi łazienki. -1 to ja babę pchnęłem, bo mam prawo! I będę jątłukł, kiedy zechcę. - PanieTomczak, wzywampolicję -- ostrzegł go Bolek. -Panie doktorze, błagam! zaszlochała Tomczakowa. Niechpan nieodbiera ojca rodzinie! - Dobrze,ale pani jedzie do szpitala. I nie chcę słyszeć o żadnych wiśniach. Idziemy! Całą drogę przejechaliśmy w milczeniu. Tomczakowa bała sięodezwaćna temat kompotów, a może osłabłaz powodu licznychran. Odstawiliśmy jądo szpitala, a potem wróciliśmydo dyżurki. - Za miesiąc znów tu trafi -powiedział ponuro Maciek. - Albo od razu do lodówki. - Powinna odejść od bandyty. -Jagoda, coś ci opowiem - zaczął Bolek. - W marcu mieliśmywezwanie. Podobny przypadek: facet pobił żonę. Przyjeżdżamy,kobieta siedzi potargana, rozbita brew, spuchnięte powieki. A onopowiada: "Już mnie kusiło, doktorze, od kolacji. Ale w DzieńKobiet nie będę babybił. Taki to ja nie jestem. Odczekałemdopółnocy. I pięć po stłukłem cholerę". Wtedy ja się zdenerwowałem i pytam: "Czemu pani nie odejdzie odtego paprocha? ". Naco ona: "Jakiego paprocha, doktorze? Kwiatymi przyniósł? Przyniósł. Jeszcze życzenia złożył. A że goponiosło,to trudno, takimój krzyż". One prawie nigdy nie odchodzą. Zresztą, nie bardzomają dokąd. - A najgorsze- podjął Maciek - że ich córki czeka taki samlos. Ten wypłosz zrozmazanym okiemteżsobie znajdzie swojego 83. Stefanka. I będą produkować na przemian damskich bokserówi ofiary przemocy domowej. Pieprzony łańcuszek szczęścia. - Niestety. Ale ty się, Jagoda,nie przejmuj za bardzo - pocieszył mnie Bolek. - Prawie druga, prześpij się, bo okoto czwartejczeka nas następna godzina szczytu. Zawały. Dwudziesty drugi - Jagódka,śniadanie. Julka postawiła mi na kocu okrągłą metalową tacę z grubymikromkamiukrojonymi bardzo tępym nożem. Na każdej pół centymetra żółtawejmargaryny. - Która? zapytałamschrypniętym głosem. - Prawie dziewiąta. Hura! Po raz pierwszy od trzech tygodni wstałam normalnie. Aleco zzawałami o czwartej? - Nikt nie wzywał. Spokojna noc. - A Bolekgdzie? W domu? - Tak, zachodzącego słońca. Ma tam dyżur od ósmej. - Tak bez snu? zdziwiłam się. - Ma wprawę. Nieraz pracowałpo trzydzieści sześć godzin. I nawetrówno zszywał. -Wiesz co, Julka? - Usiadłam na kozetce. -To ja jużpójdę dosiebie. - Noa śniadanie? -Zjemw domu. Terazi tak nic bym nie przełknęła. Muszę sięobudzić, wymoczyć w wanniei dopiero. Przykro mi, że starałaśsięnamamę - wskazałam kromki. - Coś ty. Jagódka. Dam Zarłaczowi. Jeszcze się ucieszy. - Taki ma apetyt? -Jak jedzie z wizytą, to najpierwprosi o herbatę i jakieś ciastka, a dopieropotem ogląda pacjenta. Teraz to jużludzie wiedząi od progu czekają z imbrykiem,ale kiedyś. - No -zachęciłam doopowieści. -Przyjechał do Betzaków, tych,co mieszkają za mostem. Wchodzi do pokoju. Spojrzał na pacjenta i mówi: "Sz:klankę herbaty i jakąś czekoladę, ale migiem". Pani domu, blada z nerwów, 84 zaczęta otwierać wszystkie szalki. Czekolady brak. Spanikowanapyta, czy mogąbyć pralinki albo baton. "Mogą. ale szybko". Wniosła to razem z herbatą i pyta: "A panu doktorowi teżcośzrobić do picia? ". Na to Żartacz: "No przecież jużpani zrobiła". - To jeszcze opowiedz, jak przyszedłemdo pacjenta i wyjadłem mu pól lodówki. A potem wziąłem prysznic,włożyłem szlafrok pana domu i. - Panie doktorze. ja tylko. tylko. - zaczęła się plątać Julia,czerwona ze wstydu. - Andrzej Żartacz. - Podał mi chudą dłoń. -Znany z tego, żeobżera pacjentów iw chwilach złościosiąga pięć punktów na skaliWWS. Spróbowałam sięuśmiechnąć. - Jagoda. Milo mi. - Co jeszcze naopowiadała pani ta plotkarska transa w odpustowych cekinach? -Doktorze! - Julka chwyciła się za purpurowe policzki. - W cekinach? - zapytałam. -W jakich cekinach? I o co chodzi z tą transa? - Nochyba mi pani nie powie, że wzięła Juliana za kobietę. Nie zasnęłamdo północy, myśląc o Julce. Więc stąd tenniepokojący alt i twarz, jaką Almodorar chętnie widziałby w swoich filmach. A z drugiej strony wdzięk w ruchach iniesamowita wrażliwość na innych ludzi. Kimwłaściwie jest osoba taka jak Julka? Facetem o duszy kobiety? Kobietą uwięzioną w ciele mężczyzny? Zapytałam taty. - Mama twojego Bartka powiedziałaby, że jeśli ciało nie zgadza się z duszą, tym gorzej dla duszy - odparł, odrywając nachwilę wzrok od komputera. -Ale co ty o tym sądzisz? Tataprzygryzł usta, szukając właściwej odpowiedzi. - Mogę cię zapewnić, że mam duszę faceta. Niepotrzebnie sięmartwisz. Jagódka. - Martwię? zdziwiłam się, ale tato nie wyjaśnił, co mą na myśli, bo znowu odpłynął naszerokie wody Internetu. Zadzwoniłam do Ani. - Ludzie odrazu muszą definiować. Jak baba, to do szufladki 85. po lewej, jak chłop, to po prawej - mruknęła poirytowana. -A jak nie wiadomo,to od razu dziwak. Wiem, bo sama to przerabiałam. -Ty?! No proszę, zaraz się wyjaśni, skąd ten dosadny język i upodobanie do męskich dezodorantów. - No ja. Tyle że nie z płcią. Co, rozczarowana? - Nie, skądże - skłamałam. No tonici zesceny: odsłonięcieWielkiego Sekretu Ani. - A z czym miałaś problem? - Z wiekiem. Bałam się przyznać, że mam czterdzieścilat, bozaraz ludzie robili wielkie oczy i pytali: "Ile? Myślałam,że góratrzydzieści". W aptece, jak podawałam receptę, to mówiłam, żedla starszej siostry, bo zaraz się zaczynało: "Pani magister, paniprzyjdzie, COS zobaczy". Iszeptanie pokątach. A zaraz potem: "Boże, atak młodo wygląda". Czułam sięjak fałszerz obrazówalbo mutant. Wreszcie dotarło do mnie, że to nie mój problem, jeśli jakiś idiota ma trudności z poszufladkowaniem otoczenia. I teraz mam w nosie, co ludzie myślą. - Też bym tak chciała- westchnęłam. Niestety, nadal przejmuję się opinią innych. - Jagoda, powiedz mi szczerze,co ci da, jak będziesz miećpewność? Dwudziesty trzeci - Mogę nadal nazywaćcię Julka? - zapytałam, a Julia zrobiłataki ruch,jakby chciałasię schować za apteczkę. Ale chwilę później podeszła i mocno mnie uścisnęła. Po prostu. - Julka, chciałem spytać, coz tymi fartuchami, bo mi znowupod pachą strzeliła bluza. To przez te nowećwiczenia - pochwalił się Macieki zaraz umilkł. - Sorry,dziewczyny, już nieprzeszkadzam. - Oj, przestań! - ofuknęła go Julka. -My tu poruszamy ważnesprawy, a ty jak zwykle skojarzenia w okolicach slipek. Chyba naprawdę powinieneś mieć harem. - Coś ty, Julka! Pomijając wszystko inne, nie wyrobiłbym finansowo. Zwłaszczaże niedługo będę musiał dokupić z tonę paszy. 86 - Rysiek powiedział, że cidołoży. Przecież to jego pomysł. Czegoś tunierozumiem. Maciek pompuje materac, bo tego sobie życzy dyrektor? Tak muzależy na wyglądzie zespołu ratowniczego, że dokłada do paszy? Ciekawe, czego zażądałby ode mnie. - To o zwykłą paszę chodzi sprostował Maciek. - Dlakoni. Rysiek podarował mijednegołobuza. Konikpolski. Widziałaśkiedy? - Tylko na zdjęciu. Mały, myszowaty, duży łeb? -1 jeszcze większe zęby, nie wspominając o żołądku. No i jakRysiek zobaczył, coten Paker je, to sam zaproponował,że mi dołoży do paszy - Trochę kłopotliwy prezent. -Ja tam nie narzekam. Czasu i tak nigdy nie miałem za dużo,a przynajmniej moja kobitasobie pojeździ. - Jak Żarłacz chciał odkupić jednego konia, to się Maciekprawie obraził. -Maszich więcej? - zdziwiłam się. - Z końmi jak z dziećmi. Jagoda. Masz jedno, chcesz następne. I potem jużleci. Zresztą, jeden końby się nudził. A tak semogą poplotkowaćprzy owsie. Pożartować czy poszeptać do ucha. A właśnie, o czym tak szeptałyście? -Jagoda już wie. Od Żartacza. - No, nareszcie -odetchnął z ulgą Maciek. - Tywiesz, ilemyśmy tu główkowali, jak ci powiedzieć? - Trzeba było wprost. -Wprost,wprost. Każdy tak mówi. A jaksię dowie, to naglerobi dziwne miny i wyciera sobie ręce o spodnie. Jakby się bał, żego czymś zarażę. - No wiesz, ludzie myślą: przebiera się wsukienki, to wszystkowiadomo. BoyGeorge,sztuczne rzęsy, rozpustai pudrowanie nosa od środka. - Aleja się nie przebieram, Maciek! - obruszyła się Julka. -Tojest mójnormalny strój,tak jak dla ciebie bokserki i spodnie oddresu. - A co do rozpusty, zaraz będzieszmiała okazję pooglądaćjąz bliska - wtrącił Bolek. - Mamy wezwanie naFilipa. - Bracia Przybyszewscy? - domyślił się Maciek. -To cię dopiero czeka widowisko. Występ Julki się chowa. Zresztą zobaczysz. 87. Zobaczyłam. Stara chałupa 2 uklepaną na kamień gliną zamiast podłogi i tekturami w miejsce dawno wybitych szyb. Naśrodku izby, w otoczeniu setek pustychbutelek,ogromny materac, na nim parę warstw brudnych kołder, pierzyn i koców skrywających kilka (a może kilkanaście? ) rozchichotanychosób. -Dzień dobry! Pogotowie! - wrzasnął Maciek. -Kto tu wzywał pomoc? Spod szarego koca wyłoniły się najpierw. Bógwie jakim cudem, dwie naleśnikowate piersi, potem rozczochrana głowa, a zanią reszta wychudzonegociała. - Chybaja, doktorze - bąknęła jego właścicielka, czarując nasbezzębnym uśmiechem. - Ale czemu, to już nie pamiętam. - Kłuto cię, Zośka, w piersi - przypomniał jej ktoś leżący podbrudnoniebieskim kocem. -No i płakałaś - dodała osoba ukryta pod beżową narzutą. - Anotak. Bo smutek mięchwycił przeraźliwy, jak zobaczyłam mojego Staszka z Anitą. Topomyślałam, że pójdę i się zabiję. Ale przy drodze zobaczyłam budkę, na niej numer dziewięćdziewięć dziewięć, tozadzwoniłam. I proszę, zjawił się mój aniołpocieszyeiel. - Niech pani siądzie prosto, pani Przybyszewska. Osłuchamytosmutne serce, skoro już przyjechaliśmy. Posiadaczka dekadenckiegonazwiska wciągnęła żółtawybrzuch, prezentując imponujące żebra. - Nie najlepiej - orzekł Bolek. - Szmery. Ata opuchliznanałydce to skąd? - A to, doktorze, jechalimy nasząsyrenką powino. Było jużprzed siódmą, więcStaszek się śpieszył. Ja żem wskoczyła do tyłu, ale noga została na zewnątrz. Staszek nie zauważył i wziął zatrzasnął dźwi. A wie doktor, jak się w syrenie trzaska? Bolek kiwnął głową. - Z całych sit. -No. Więc mi Staszek zatrzasnął na nodze. - A potemwcisnął guzik - dodałapostać ukryta pod brudnoróżową kołdrą. Spod innych piernatówrozległy się śmiechy. - Boli? - zapytał Bolek. - No boli. Aleczasem musi. Na ten przykład serce. Inaczej byczłowiek nie wiedział, że je ma- Powinna to pani prześwietlić. I przydałoby się ograniczyćspożyciesiarki. - Jakie tam spożycie, doktorze. Za młodu to człowiekspoży- wał. Nie to, co teraz, jak mu stuknęła trzydziecha. Mi się i tak podobasz. - Spodszarego koca wyłoniły się dwiekościste dłonie izagarnęły panią Przybyszewska wraz z receptą. - No to koniecwizyty - obwieściłBolek. - Następna, kiedyStaszek prześpi się z Iloną. Chociaż niewiem, czy słowo "przespać" w pełni oddaje bogactwo seksualnych zachowańmieszkań: cówłoża. - Trzydzieści lat. Myślałam, żefacetka ma co najmniej pięćy dziesiąt. ^ Dlategopowtarzam wszystkim, że alkoholto marny środekf- konserwujący. ;, - A co dobrze konserwuje? -Podobnobeztroska i optymizm. Może dlatego my, Polacy,;, tak szybko sięstarzejemy. Dwudziesty czwarty ;;; - Wchodzę do sypialni. Całarodzina jużzebrana dookoła łóżS: ka, mruczy modlitwy. Konarska leży, sina, wdłoniachgromnica,abroda podwiązana, na powiekach pięciozłotówki. Już miałem wypisać akt zgonu, ale coś mi nie spasowało. - -Mówiłamci, intuicja - szepnęła domnieJulia. ^ - . więc pytam, naco się leczyła. "Nawszystko, doktorze. I na^ stawy,i na serce, i na płuca. Męczyła się, starowinka, aż żal byłoy patrzeć. To sobie wreszcie odpocznie, i my też". Dotknąłem dłoni\ staruszki. Zimna, ale jakaśdziwnie wilgotna. "A cukrzycy niemiała przypadkiem? " -pytam starszej z córek. "Oj, miała. Doktor Żarłacz to powiedział, że mamusia ma w żyłach więcej cukruniż ten, no. syrop klonowy". To już byłem w domu: śpiączkahipoglikemiczna. Pyk glukozę,Konarskaod razu drgnęła. Pięciozłotówki jej pospadały. Jak zobaczyła,że trzyma zapaloną świecę, w krzyk. Myślałem, że dostanie zawału, ale skąd. Skoczyła narówne nogii dawaj rozpędzać towarzystwo89. - No to córki nie odpoczną - skwitował Maciek. -W sumie, jakjuż ochłonęłypowstrząsie,to się nawet ucieszyły. Chociaż kobiecina potrafiła zaleźć za skórę. W naszym teście to by śmiało zdobyta sześć punktów, a w porywach nawetosiem. Słucham panią? - zwrócił się Bolek do niewysokiej, pulchnej kobietkio krótkich platynowych włosach spalonych amoniakiem, która od dłuższej chwili zaglądała do ambulatorium, nerwowo poprawiając sfilcowane loki. - Panie doktorze, japrzyszłam, bo miwyskoczyło takie coś. -Wysunęła przed siebie czerwone,pokryte drobnymi krostkamidłonie. - Robiłamwczoraj porządki na przyjazd teściowejzWłoch. No i dziś rano patrzę, a tu ręce w bąblach. Niech pandoktor sam zobaczy. Coś strasznego. A pojutrze mam wizytęu manikiurzystki - jęknęła. -I nie wiem, jak jej się pokażę naoczy. - Są większe nieszczęścianiż reakcja manikiurzystki - pocieszył ją Bolek. - Na przykład brak kończyn. Dlatego muszęostrzec, że jeśli nie zrobi sobie pani odpoczynkuod wszelakichpłynów do czyszczenia, to marnie widzę przyszłość pani rąk. - No, ale jak ja mogę zrobić odpoczynek? A tewszystkie bakterie? Niech pan doktor obejrzy pierwszą lepsząreklamę podzienniku. W tych łazienkach nie dość, że miejsca jak na salonach, to jeszcze tak czysto, żemożna jeść z terakoty. - Odradzałbym, zwłaszcza że przyjemniejje się ze stołu. Nocóż, dostanie pani maść na te bąble. Radziłbym jednak mocnoograniczyć zużycieśrodkówchemicznych. Pani ręceodetchną. Ryby w rzece również. - O ile jakieś jeszcze zostały - mruknęła Julka. Blondynka cierpliwie czekała na receptę, przyglądając się nam nieufnie spod sterczących loków. Obejrzała sobie Maćka, potem mikę, wreszcie przeniosła wzrok na mnie. - Jagoda? To ja, Aldona. Pamiętasz? Chodziłam do czwartejbe. No, ta Aldona, co się do was przepisała na religię. Zrobiłam szybkiprzegląd starych taśm z czasów szkolnych. Aldona, Aldona, Aldona. Mam. Drobnadziewuszka z ciemnymwarkoczemdopasa. Marzyła o spokojnym, poukładanym życiu. Flegmatyczny ułożony mąż, zdolne ułożone dzieci, różowe łubiny ułożone w wazonie. i - Ach, Aldona! Miło cię spotkać. - Co ty tu robisz. Jagoda? Jak odpowiedzieć na tak proste, a jednocześnie podchwytliwepytanie. - Pracuje. W zastępstwie -zdradził Maciek. - Ach, za tegooszołoma, o którym trąbito pół miasta. Co sięz nim stało? Niezdążyłam wystąpić w obronie Józka, boBolek odezwał siępierwszy: - Doktor Marchewka, którego niesłusznie nazywa pani oszołomem, wrócił doKrakowa, i prowadzi terapię według nowej metody własnego autorstwa. -No proszę. Ontam, a ty tu. Z powrotem na prowincji. -Słowo "prowincja" zabrzmiało w jej ustach jak "porażka". - Twojahmmm. niedoszła macocha. - Ania - poprawiłam z naciskiem. -Właśnie, ta. Ania mówiła mojej mamie, że skończyłaś studia z wyróżnieniem. A tuproszę. - Pani Jagoda na razie sprawdza, czy pasują jej proponowanewarunki pracy - przyszedł mi z pomocą Bolek. - W razie czegozawszemoże wrócić doswojej FIRMY w Krakowie. - DoFIRMY? A to co innego - wycofałasię Aldona. Przezchwilę zastanawiała sięnad czymś. - Jagoda, masz może chwilkę? Chciałabympogadać w cztery oczy. - Idźcie do telewizyjnej -zaproponowała Julka. Poszłyśmy. Aldona usiadła, wzięła głęboki oddech i. nic. Cisza. - Strasznie trudno tak nagle mówić o swoich kłopotach - odezwała się wreszcie. - Nie wiemnawet, od czego zacząć. - Nie musisz się śpieszyć-Chyba że mnie wezwie dyspozytorka, bo czasem jeżdżę razem z Bolkiem. -Ja wiem, sątakie przypadki, kiedysam lekarz to za mało. Widziałamw przedostatniej "Klinice wzruszeń". - Zamilkła. -Mam nadzieję. Jagoda, że zdążymy do piątej, bo potem robotnikówmuszę przypilnować. Kończą namtaras, nareszcie. - Dużo roboty? -Szkoda gadać. - Westchnęła. -Ale pewne rzeczy trzeba zrobić,i już. Wiesz chyba, jak jest w naszym mieście. Ledwowyjdziesz za mąż, to zaraz pytają, czy już się murujesz. 90. - Myślałam, że pytają o dzieci. -Dziecko każdyjuż ma,dlatego się przecież żenił. - Zrobiłaminę pod tytułem "Co ty. Jagoda, życianie znasz? ". - Więc też się murujecie? -Już prawie skończone. Mieszkamy na nowym piąty rok,narazie tylko w suterenach, a górę się dekoruje. Dlatego teściowa doWiochpojechała. - To miło chyba, że wam pomaga. -Miło? - zdziwiła się Aldona. -Ma dzieci, toniech na nie daje. Wszystkie rodzice dziśjadą, jak trzeba. Pół miasta tak żyje. -Jak? - No. normalnie. Rodzice we Włoszech albo pod Madrytem,a dzieci siedzą nabezrobotnymalbo na rencie i pilnują budowy. Na wakacje jadą do starych. Dorobią, trochę ciuchów przywioząna handel. Czasem ktoś otworzy wypożyczalnię wideo albo solarium. I leci. - Ty też takżyjesz? -Jakwszyscy. Może trochę lepiej,bo Wojtek pracuje napaństwowym, więc go nie wyrzucą bezodprawy. No idorobićmożew godzinach pracy. W sumie to nie narzekam. Wojtek na wywiadówki chodzi. Na rosół nie narzeka. A wieczory przesypia przedtelewizorem, więc mam gona oku. - Czyli wszystko, jaksobie zaplanowałaśw liceum. -Tylko jednego nie przewidziałam. Internetu. - Znowu westchnęła. -Pół roku temu założyliśmy dla Pawetka,pierworodnego. Bo trąbiąwszędzie, że to takie. okno na świat. No iterazWojtek wracaz pracy, zje kotleta i prosto do komputera. - To też masz gopod kontrolą. -Niby tak, ale jestpewien problem,Jagoda. - Poraz setnypoprawiła kosmyk, który sterczał tuż nadfiołkową powieką. -Bo fizycznie niby siedzi w suterenie, za ścianą. Aletak realnie to jest w innym świecie. A tam spotyka sięz taką jedną. Tajemniczą Kobietą. - Tandetny pseudonim - zauważyłam. -Tandetny,ale wiesz,jak faceci lubią wszystko, co tajemniczei niedostępne. - Myślę, że kobiety podobnie. -Ja tam nielubię tajemnic. Skrzywiła się. - Lubię jasno wiedzieć. Konkrety. Co i jak. Poukładane. No i dlatego się martwię. 92 - Czym? -Tą Tajemniczą Kobietą. Spędza z nią tyle czasu. Ze mnąnierozmawiawcale. - Awcześniej rozmawiał? -No, też nie. Bo patrzył w telewizję. Nate landryny, co sięogłaszają na zero siedemset. Więc dużo się nie zmieniło. - A umawia się z tą znajomą? -Nie, bo mu odrazu zapowiedziała, że o spotkaniu nie mamowy. Mogąpogadać na sieci, popisać sobie, ale nic więcej. Nawet zdjęcia mu nie wysłała. Taka tajemnicza. - Więc do rozwodu raczej nie dojdzie,Aldona. A tego się chybaboisz najbardziej. - No tak. AleWojtek tyle z nią gada. Całymi godzinami. - A pytałaś go, o czym rozmawiają? -Sprawdziłam nawet - pochwaliła się. - No i nic tam takiegonie ma. Żadnych świństw. A jak go pytam, czemu z nią tyle gada,to odburkuje, że ona go najlepiej rozumie. Jakbybyli rodzeństwemalbo co najmniej sąsiadami. - Pokrewnadusza. -Niestety. - Podrapała się po łuszczącej się dłoni. -Już samanie wiem,czy powinnam muzabronić. - Wolisz, żeby oglądałlandryny w telewizji? -Ale one są dla niego niedostępne, bo kosztują. A taka Tajemnicza Kobieta jest zadarmo. Ijeszcze odpowiada mu na listy. Przez to mam zgryza. Możeby odłączyć ten Intęrnęt? - A jakznajdzie sobie nową rozrywkę? -Masz rację. Już lepsze to,przynajmniej wiem, czego się spodziewać. - Wstała. -Dzięki, Jagoda, za rozmowę. - Może byśmy się spotkały w niedzielę? -A po co? Już ci wszystkoopowiedziałam. - Powspominałybyśmy stare czasy, jak koleżanki. -Ja nie lubię wracać do przeszłości. Nie mapo co. No tak, zapomniałam. Aldonazawsze była zwolenniczką me. tody: nie ruszać starych albumów. Niech spokojnieporastają kurzem na dnie szafy. - Pozatym, Jagoda, ty niejesteś moją koleżanką. Jesteś tylkomoim psychologiem. 93. Dwudziesty piąty Wakacyjny zastój, więc Bolek odsypia nockę u siebie w dyżurce, a ja znowu stużę za życzliwe ucho. Tym razem młodemu krasnoludowi o rozbieganych oczach. Przyholowała go do mnie jegonarzeczona, kuzynka Aldony. - Nie wierzę w psychologów - zastrzegła na wstępie. -1 słusznie;zdecydowanie lepiej wierzyćw Boga - zażartowałam, żeby rozładować napięcie. Bezskutecznie. - Nie chciałam, żeby Mariusz tuprzychodził, alema zbyt słabą wolę,żeby poradził sobie sam. Ma ogromne trudności z samodyscypliną i podejmowaniemważnych decyzji. Nie potrafi sięzmobilizować. - Może on sam mi o tym opowie - zaproponowałam. Rzuciła mi nieufnespojrzenie. - Mam was zostawić? -Tak byłoby najlepiej. - Notrudno. To ja poczekam na zewnątrz, w razie czego. Zostaliśmy sami. Krasnoludrozejrzał się po sali. Obgryzł paznokieć u kciuka i. nic. Cisza. Pięć minut, osiem. - Dlaczego to tak długo trwa? - Narzeczonakrasnoludaniewytrzymała, zajrzała do pokoju. -I co oznacza ta dziwnacisza? - Jeśli będzienampani przeszkadzać, mamy małe szansę, żeby się tego dowiedzieć. Zamknęła drzwi. - Chyba powinienem coś powiedzieć, żeby się Martynka niedenerwowała, prawda? -Byłobywskazane. Inaczej znowu tu zajrzy za pięć minut. - Tak bym chciał - zaczął szarpać rudawą brodę - alenie mogę. -Nie musimy rozmawiać o niczym ważnym. Możemy o pogodzie, jeśli nie chce pan opowiadaćo swoich problemach. Nie jestem pracownikiem gestapo, tylko zwykłym. -Niepanuję nad swoim życiem - wypalił. - Nie panuję. Wszystko robię na przekór. - Komu? -Główniesobie. O, na przykład już prawie rok próbuję sięoczyścić. I piję sok z cytryn. - Z cytryn? -Totaka dieta, odtruwająca- wyjaśnił. - Pierwszego dnia pije sięsok z jednej, potem z dwóch, trzech i tak dalej, aż człowiek- dojdzie do piętnastu cytryn. ,;-1 doszedł pan do tylu? - Poczułam w ustach kwaśny smak. ;1- Właśnienie. - Posmutniał. -Po czterech dniachdostajętaa;; kiego ataku głodu, że zjadłbym dosłownie wszystko, nawetto' biurko. Wymiatam lodówkę do czysta, zostawiamtylko cytryny. ,: - Też bym zostawiała - przyznałam. " - Ale Martyna tego nie rozumie. W dodatku złapała mnie,jaky wyjadam lód z zamrażalnika. ; -1 dlatego tu pana przyprowadziła? -Boisię, że niewyrobimy z kosztami. Po ślubie planujemy sięemurować, jak wszyscy A ja potrafię zjeść na raz tyle, że można by:; za to flizów nakupić na całą łazienkę. -Panie Mariuszu, zczego właściwie się pan oczyszcza? - No. zróżnych toksyn izłogów. Bo Martyna powiedziała, żei. mynie będziemy żyć jak inni. - To znaczy? :- Bezmyślnie, pusto, niezdrowo. My będziemy mieć wszystko , pod kontrolą. Jak telewizja, to tylko pół godziny dziennie. Żadnychgłupichksiążek ani filmów. Jedzenie tylko pełnowartościowe. Zad;;. : nych słodyczy, kawy albo smalcu. A w piątki tylko źródlanawodą. ^ - I udajesię wytrzymać? fNie musiałam czekać na odpowiedź. Krasnolud Mariusz wyglądał jak trawiony wewnętrznym płomieniem. -Nie ma tygodnia, żebym niedostał ataku głodu. A kiedyMartynka wyjeżdża kontemplować w góry, to zamykam sięw mieszkaniu i okrągią dobę oglądam najgorsze szmiryw telewizji. Telenowele, durne komiksy, idiotycznereklamy. Oglądam toiżrę wszystko, co najbardziej niezdrowe: przypalonybekon, białebułki z masłem, chipsyi tony frytek na smalcu. Nienawidzę samego siebie. - Ukrył twarz w dłoniach. Pozwoliłam mu się wyszlochać. - Panie Mariuszu - zaczęłam, kiedy się opanował. - Proszę miszczerze odpowiedzieć. Czy ma pan skrzydła? - Nie -odparł zdziwiony; zerknął jednak do tyłu, żeby sięK upewnić. 95. - A może jest pan elfem? Nie? To dlaczego tak bardzo chce siępan oderwać od ziemi? - No bo Martyna. - zaczął i umilkł. - Może Martynie takie życie służy, ale panunajwyraźniej nie. Nie można się tak znęcać nad własnym ciałem. Przydałoby sięnieco poluzować łańcuch, inaczej kiepskowidzę los pańskiej lodówki i reszty mebli, nie tylko kuchennych. - A co ze świadomym życiem? -Nie da się przeżyćświadomie każdej pojedynczejsekundy. Czasem potrzebne są chwile bezmyślnego lenistwa. Zna panokreślenie "urządzić sobie dzień dziecka"? - Notak. Jeszcze ze szkoły. - Może by się przydało od czasu doczasu pobawić w dzieńdziecka. I zrobićcoś głupiego,nieprzemyślanego albo bezsensu. - Nawet nie wiem, co by to mogło być. - Zaczął nerwowopstrykać długopisem Żarłacza. -Może pani by mi podrzuciła parę pomysłów? - My, psycholodzy, nie powinniśmypodawać gotowych rozwiązań - poinstruowałam. - Możemy jedynie zadawać pytaniai zachęcać do przemyśleń. - Szkoda. - Zasępił się. - Ale jakozwykły człowiek- ciągnęłam - to bym poradziła,żeby na początek wyrzuciłpan te okropne cytryny. Dwudziesty szósty Czekając na pacjentów, rozmawiamy o obchodzeniu dniadziecka. - Jak mam wolne - opowiada Bolek - to zamykam się w swojej garsonierze, zasłaniam szczelnie okna. Robię porządekw pudełku zżołnierzykami albo włażę pod koci oglądam na projektorku stare bajki przeźrocza: "Małą syrenkę", "Dzikie łabędzie","Flipa i Flapa". - Mam w piwnicy "Kopciuszka" i "Budowały domzwierzęta". Mogę cipodrzucić - zaproponowałam. Jakto dobrze, że mój tatogromadzi to i owo. Czasem można znaleźćtakie właśnieperełki. - Przynieś - ucieszył się Bolek. Możemy nawet razem obejrzeć, pojadając czekoladę stopioną na rozgrzanym projektorku. A ty, Julka, co robisz w dzień dziecka? -Nic. I to jest właśnie najfajniejsze. Nie myję się, niegolę. - Jateż nie zawsze golę nogi - przyznałam się. Czy tojuż można uznać za dzień dziecka? - Ale ja się w ogóle nie golę. Nigdzie. Na twarzy teżnie. -Ach, całkiem zapomniałam - bąknęłam, próbując ukryćzmieszanie. -1 tojest dlamnie największy komplement, Jagoda. Że zapominasz. Żejestem dla ciebie pielęgniarką Julka,a nie wymalowaną transą. - Pociągnęłanosem wzruszona. -No a pozatym, żenie goliłabym się, to oczywiście zero makijażu, zero lokówek czy kokard. Wskakuję w stary dres i do rana oglądam nawideo filmy z Mae West. Królową transwestytów. Albo słuchamBoy George'a. - A jednak. - Maciek się uśmiechnął i od razu przeszedł doopisywania swojego dniadziecka:- A ja czasami nie wyjmujękontaktów z oka. No i opuszczam wieczorny trening. Ale bardzorzadko - zapewnił. - Myślałem, że twójdzień dziecka to te torbykrówek pochłaniane u mnie w dyżurcealbo w kiblu. -Nie, bo dzieńdziecka mabyć przyjemny. A techolerne krówki wpędzają mnie w coraz większepoczucie winy. - Może powinieneś trochę urozmaicić menu -poradziłam. -Ten facet od cytryn mapodobny problem. - Spróbuję,aleim prostsze, tym łatwiej utrzymać kichy w ryzach. Nie myślisz, coby tu wykombinować na kolację, tylkootwierasz dwie puszki groszku ijuż. - A ty. Jagoda? - zwrócił się do mnie Bolek. -Co zwykle robisz w dzień dziecka? - Ja? - Uśmiechnęłam się zakłopotana. -No cóż. chyba wiecie, że nawet najlepsi szewcy zwyklechadzają boso? - Możepora sprawić sobie jakieś wygodnesandały? 96 97. Dwudziesty siódmy - Wyrzuciłem wszystkie. Całe trzy ipółt kilo - pochwalił sięMariusz. Czeka} namnie,aż wróciłam z wyjazdu. Julka zaraz wysłała nas do telewizyjnej. -I jak? - Znacznie lepiej. Tylko trochę się martwię, że nie mam zagrosz silnej woli. - Takie katowaniesamego siebie nie manic wspólnego zsilnąwolą. Cieszęsię, że pan zrobi} pierwszykrok. Teraz porapomyśleć, co dalej. Może pozwolić sobiena jakieś lody albo czekoladę. - Myśli pani? - Przełkną} ślinę. - Ma pan moje pozwolenie. Tylko proszęnie zjeść od razuwiadra. Może zacznijmy od dużej porcji na rożku duńskim. - Z odrobiną bitejśmietany, rodzynkami wrumie i wiórkamiz gorzkiej czekolady. - Oblizał usta. -To ja już pójdę. Straszniepani dziękuję, strasznie. Wyszedł, niemal podskakując z radości. Nie minęta minuta,a do sali zajrzała eterycznablondynka,która mogłaby śmiało zagrać siostrę elfa Legolasa. Smukła, długowłosa,złocista, o spiczastych uszach i sarnich oczach. Pięćdziesiąt kilo czystego wdzięku. - Mogę? - zapytała. Kiwnęłam głową. Weszła,zrzucając ze stołu plik recept. Schyliła się gwałtownie, żeby je pozbierać, i strąciła kubek. A potemjeszcze segregator i pilota. - Ja to pozbieram, proszę się nie przejmować. Blondynka bąknęła "przepraszam". Przez chwilę rozglądałasię za wolnym krzesłem. Wybrała fotel stojący najdalej ode mnie. Usiadła ciężko, wzbijając kłębykurzu, a potem zaczęła wyłamywać sobie stawy wpalcachprawej dłoni. - Przyszłam, bonie wiem, co mam dalejzrobić ze swoim życiem - wyjawiła wreszcie. Stoję na rozdrożu. Nie wiem, w którąstronęruszyć. Dlatego potrzebuję kogoś, kto by mnie odpaliłw określonym kierunku. -1 ja miałabym służyć za armatę? - Słyszałam odkumpla,że ma pani rewelacyjne rezultaty,a poza tym nie trzeba przynosić skierowania i czekać pół roku na 98 pierwszą wizytę. Co prawda kumpel mówił, że psycholog jest brodatym facetem z łysiną, ale on zawsze koloryzuje. - Pani kumpel ma rację -sprostowałam. - Byłtu przede mnątaki jeden z łysiną, doktor Marchewka. Ale jużnie pracuje. Przeniósł się do Krakowa i ma tylko prywatne sesje. Według nowatorskiej metody. - No tosię pomyliłam. - Rzuciłami zakłopotane spojrzenie. -I co terazbędzie? - Wdyżurce mogą pani podać jego namiary- Przyjmuje na Kazimierzu w Wielkim Żarciu, na zapleczu. Pacjent pomagaMarchewce kręcićmasy do ciast i przy okazji opowiada o problemach. - Odpada. Ja nie umiem zrobić nawet sensownej jajecznicy,a co dopiero masę. -Zawszemoże pani spróbowaćporozmawiać ze mną. Coprawda zastępuję tu tylko kierowcę, ale chętnie posłucham. - Może być i kierowca. Trudno. - Ale ja jestem psychologiem- uspokoiłam ją. - Tylkotak sięchwilowo złożyło. - Recesja? - spytała domyślnie, aja przez chwilę myślałam, żepoklepie mnie współczująco po ramieniu. -Ja sama też nie wiem,gdzie mogłabym pracować. Najgorsze, że przestałam walczyć. Totalny tumiwisizm, przerywany krótkimi chwilami popłochu. I choć najbliższe chwile popłochu czekają mnie w październiku,wolałabym już teraz popracować nad zmianą. -Więc będziemy pracować,jak tylkoprzestanę jeździć za Józka. Właśnie, a cou niego? - Od jutra ma dyżury - odparł Maciek. - Dzwoniłprzed chwilą, że skończył z piciem i w ogóle zapomina o dawnych harcach. Inny człowiek. - Już jutro? - Niby wiedziałam, że to zastępstwo nie potrwawiecznie, ale żebytak nagle, z zaskoczenia? - Jagódka, przecieżmożesztu przychodzić,ile zechcesz. - Julka odgadła moje myśli. -Nawet byłoby nam smutno i pusto, gdybyś przestała się pojawiać na stacji. Chciałam powiedzieć, że mnie dopiero byłoby smutno. I że od 99. pierwszego dnia poczułam do nich sympatię. A potem, z każdąkolejnąwizytą, przyklejałam się coraz mocniej, Chciałam, ale zamiast tego wydusiłam tylko: - Byłoby fajnie, ale. nie chciałabym wam przeszkadzać. - Nocoś ty. Jeszcze pomożesz -zapewniła Julka. - Zamieszasz zupę albo koktajl Maćka. - Pewnie, a wwolnych chwilach mogę ci pokazać parę ćwiczeńna przywodziciele ud. Możemy nawet razem trenować - zapaliłsię Maciek. - Naprawdę nie będęzawadzać? -Nie będziesz mieć czasu - wtrącił Bolek. - Bo jak znam życie, tablondyna otwarzy elfa poważnie myślio terapii. Anaszasalka telewizyjna świetnie się nadaje do zwierzeń. - Tylko nie umawiaj się w porze "Kliniki wzruszeń" - ostrzegła Julka, chłodząc twarz jednorazowym wiatraczkiem Mariolki(najświeższy telezakup). - Ale brzęczy, jakby za chwilęmiał sięrozpaść na kawałeczki. - A napolu duchota - westchnęłam, zanurzając palce w kubku pełnym ciepławej buskowianki. -Słuchajcie, a może byśmy pojechali popływać? - zaproponował Maciek. - Ale gdzie? Basen jest czynny tylko do siódmej. Poza tym, jakwiecie, dopływania to on się w ogólenie nadaje. - Żaden basen, tylko Zielonka - podsunął Bolek. -A nie lepiej Gliniany? - Sześć utonięć każdego roku. Ale cosię dziwić, jak ludziskawskakują do wody po alkoholu. Żeby chociaż sweter zdjął jedenz drugim. - Albo buty -odezwałsię Maciek. - Poza tymtam nie widaćdna, tylesię wszystkiego namnożyło. - Basenteż odpada,to zostaje. -Tylko Zielonka - upierał się Bolek. - Tylko tam można sobie porządnie popływać. - Popływać? Przecież tarzeczka nie ma więcej jak pół metragłębokości. - Znam miejsca, gdzie ma prawie metr. I to spokojniewystarczy. Zobaczysz. 100 Po dyżurze Zaparkowaliśmy w cieniu starych, zdziczałych śliw, obsrywających ziemię tysiącami malutkich mirabelek. - To niedaleko. I zobaczysz jakpusto. Cała tłuszcza zbiera sięprzy plaży, o tam -Bolek wskazał odległy pasekszarego piachu. - Tamsię wszyscy tłoczą na kupie. Mówię wam, koszmar, zwłaszcza w niedzielę. W każdym aucie wyjeradio. Grill koło grilla, a nakażdymtaki sam kawał boczku albo białej kiełbasy. - Obracany przez takąsamą skrzywioną facetkę- dodała Julia. Albo jej nadętego męża. - A co z tym pływaniem? -Zarazzobaczysz - powiedział Maciek i wskoczył do wody. Odważnie ochlapałswoje brązowe, karpatkowate ciało. - Idziemykawałek. O, tu sięga powyżej uda. Zanurzamy się. I do dzieła, dajemyżabką pod prąd. Widzisz, jakfajnie? Możesz tak pedałowaćgodzinami i wystarczą ci trzy metry rzeki. Darmowa siłownia połączona z masażem. - Rewelacyjne - mruknęłam zironią. - Tylko ciekawe, kto sięna to pisze. - Chceszwiedzieć? Chodź do wody Weszłam, ostrożnie stąpającpo gliniastym dnie. - Spójrztam, daleko. Spojrzałam. Co kilkanaście metrów człowiek, a właściwie sama głowa wystająca z wody niczym boja. Głowa za głowąna całej długościrzeki, aż pohoryzont. -1 powiedz nam, Jagoda,gdzie byś w Krakowie miała takierozrywki. - Już nie przesadzaj, Maciek, byleSkałki sąlepsze- wyręczyłmnie Bolek, suszący włosy ogromnym szpitalnym ręcznikiem. -Na pewnosto razy głębsze i czystsze. Ale zabawa znaczniemniejsza - przyznałam. - Poza tymo tej porze pewnie wracałabym z biura albo siedziałaz Bartkiem i resztą znajomych w którejś zmodnych knajpek na Kazimierzu. - Brakuje citego? - spytała Julka, przebierając się w ukryciuz dwuczęściowego stroju w owocetropikalne. -Maciek, przestańsię wygłupiać z tym aparatem. Chcę, żeby Jagoda miała pamiątkę. - To chociaż byś poczekał, aż się przygładzę, a nie tak znienacka ładujesz się z obiektywem. -Takie fotkisą najlepsze! Bo żywe. - Dobra, Maciek, wystarczy. - Odebrałam mu aparat i szybkopstryknęłam zdjęcie rzece oraz Bolkowi, który nadal walczyłz ręcznikiem. - To jak, brakuje ci? - powtórzyła pytanie Julka. - Na początkubrakowało. Trochę. Ale potem tyle się działo,że nie miałam kiedy pomyśleć,a co dopiero zatęsknić. - Wiesz co. Jagoda? Prawdziwa tęsknotaprzychodzinie patrząc, czy mamy na niączas czy nie. Dwudziestyósmy Pora obiadowa - No, prawie gotowe. - Bolek wyłączył kuchenkę. -Teraz odcedzić. Odrobina fantazji z pism kobiecych: kilka kropli sokuz cytryny, szczypta egzotykiw postacikurkumy Podawać naświeżym liściu, we mgle. - Gdzie się nauczyłeś takgotować? -Powinienempowiedzieć, że w Chinach. No wiesz: bogatakultura,sprawdzone przez tysiącelat przepisy, nieznane nam, Europejczykom, połączenia smaków i żywiołów. A jedyne,czego siętam nauczyłem, to unikać mięsa. Tylko w ten sposób masz pewność,że nie konsumujesz szczura albo starejwrony. - Nawet,jeśli wyraźnie zażądasz wieprzowiny? -Zażądać możesz, ale czy ktoś to uwzględni? - Zamyślił się. -Opowiem ci jedną historię, z Chin właśnie. Kiedy tam studiowałem, każdą kradzież karano śmiercią. Nieważne,czy ktoś podprowadził kilo złota czy woreczek najtańszego ryżu. Zostałeś złapany,czapa. Wybrałemsię na targowisko w Pekinie, niedalekomojego akademika. Kupuję levisy,wtedy w Polsce rarytas. Pytamłamaną chińszczyzną, czy szyte w Hongkongu, czyu nich. Boo oryginałach w ogóle nie ma mowyHandlarz przysięga, żew Hongkongu. "Napewno? "- pytam. "Żebym tak nie dożył wieczora,jeśli kłamię. Przysięgamna moją rodzinę, szyte nie u nas". Wtedy mówię: "Wiesz, co grozi złodziejom? Więczastanów się 102 dobrze, bo jak zobaczę,że mnie oszukałeś, zgłoszę to gdzie trzeba. ", na co sprzedawca z uśmiechem: "To możejednak kup tedżinsy u kogoś innego". - Nikomunie można dziś ufać - westchnęła Julka. -Ma pani rację. Chyba że jest tofirmaLe Miracle - poinformował nasnieznajomy z aktówką w dłoni i fryzurą prezenteraTVN. - Alezanim zdradzę państwu coś więcej, przede wszystkimchciałbym wszystkich serdecznie powitać. Dzień dobry. - Zaprezentował mocny uścisk dłoni, udowadniając tym samym doskonałą znajomość poradnika "Superwrażenie w siedem sekund". -Jak się zapewne państwo domyślają,jestem przedstawicielemfirmy Le Miracle. Firmy wyjątkowej, z wieloletnimi tradycjami,a jednocześnie wykorzystującej najnowsze osiągnięcia współczesnej farmakologii. - Znakomicie - przerwał mu Bolek. - Gdzie mampanu wbićpieczątkę? - Chciałbym najpierw przedstawić szanownemu koledze najnowszy środek przeciwbólowy nowej generacji, AntyŁupacz. -Rozumiem pański zapał, ale właśnie szykujemy się do obiadu i. - Tak, tak, obiad to ważna rzecz, ale, szanowny kolego, wiedzato teżrodzaj pożywienia, dlatego z przyjemnością omówię szerokie spektrum zastosowania leku. Jak pokazują wynikibadań,podstawowym problememwspółczesnego świata jest ból. Bólgłowy, bóle zębów, korzonków i reumatyczne. Uskarżająsię na nieosoby coraz młodsze, nawet dzieci. Niestety, większość stosowanych dziś preparatów nie jest już. - Panie kolego. Mogę tak do pana mówić. Doceniampańskie wysiłki. Wierzymy, że AntyŁupacz to wspaniałyspecyfik, alekosztuje znaczniewięcej niż dwa złote za opakowanie. - No tak, aleskutecznośći efektywność rekompensują. -Tak, skuteczność i efektywność to niewątpliwie wspaniałerzeczy i moglibyśmy pokonwersowaćo nich kwadransik albodwa. Problem w tym, że mnie się śpieszy na obiad, apanu z pewnościąpilno do innych lekarzy. -Ale. - Ja wiem,że chętnie bynam pan wcisnąłz pół tony tegocud-łupacza, ale proszę spojrzeć na zawartość naszego ambulato. rium. - Bolek otworzył drzwiczki szafki. -1 to nie ulegnie zmianom przez najbliższe ćwierć wieku. Jeślipanu mało, proszę rzucićokiem na mój uniform. - Pokazał wystrzępione troczki i przylepce spinające z tytu fartuch. -Więc jak? Nadalchce pan męczyćsiebie i nasniepotrzebnym wykładem? - To ja poproszę o pieczątkę. - Przedstawiciel podał Bolkowizeszyt. -A tu są długopisy dlapaństwa. - Facet chciał pokazać, ile wkuł na pamięć, a ty go zgasiłeśjaklampki na choince - rzuciłam, rozprawiając się z gorącymi pierożkami produkcji Jadzi. -Oszczędziłem mu niepotrzebnego wysiłku. Przecież wszyscydobrze wiemy, że ani szpitala, anistacji nie stać nakosztowne wynalazki w rodzaju AntyŁupacza. - Trochę mi go szkoda -powiedziała Julka. -1 słusznie, bo to gówniana praca. Wiem; sam byłem repem. Przez całepół roku. REP Na początku zostajesz oszołomiony bogactwem obietnic i gadżetów. Pensja dwarazy większa niż przeciętny zarobek w przychodni. Nowiutki samochód kombi wypełniony zabawkami odfirmy. Co kwartał premialub motywujący wyjazd na Majorkę. Interesujące szkolenia w atrakcyjnych miejscach Polski lub Europy. A wszystko za sześć godzin bezstresowego zwiedzania klinik. aptek, szpitali i przychodni. Sześćgodzin dziennie, podczas których masz przekonywać lekarzy, jakież to cudowne mikstury wytwarza twoja wspaniała firma. Czar znika już po pierwszym szkoleniu, na którym tryskający sztucznym entuzjazmemtrenerpróbuje cię nauczyć wciskania kitu za pomocą czterechsztuczek: ciepłego uśmiechu,energetycznego uścisku dłoni, eleganckiegogarnituru i jednorazowych długopisów. Niesmakrośnie, kiedydowiadujeszsię, że okrzyczany specyfik różni sięodinnych jedynieatrakcyjnym opakowaniem i wysokąceną. A ty masz go zachwalać niewyspanym lekarzom, udając, że przynosisz magicznyeliksir. Masz, podobnie jak opaleni trenerzy, promieniować ener gią i wyćwiczonym optymizmem. Maszzachęcać, reklamować,namawiać i kusić. Zaczynasz mozolny obchód po zadłużonych szpitalachi przepełnionych przychodniach. Widzisz ubogich,schorowanych ludzi, czekających nacud, którego nie będzie. Wreszcie pozbywaszsię resztek złudzeń. Co wtedy? Rezygnujesz z repowania albo. bierzesz dodatkową fuchęw innej firmie. - Ja wybrałem to pierwsze. Aleznam gości, którzy ciągnęlipracę repa dla trzech różnych firm. Na przykład Janusz, ten coprysnął do Norwegii. - No, doktorZawilec to był mistrzu- wtrącił Maciek. - Natargach farmaceutycznych prowadził jednocześniedwa stoiska. I nikt go nie przyłapał. -Wtedynie, dopiero jak przesadził z trzecią firmą - przypomniał Bolek. - Ale i tak go chcieli zatrzymaćw dwóch, bo pisałnajbardziej chwytliwe slogany reklamowe. Ze nie wspomnęo piosenkach. Powinien komponować szlagiery dlastartujących w Eurowizji albo hymny piłkarskie. - Smutne to wszystko- zauważyła Jadzia. - Człowiekzdajetyle egzaminów,żeby potem na dyżurach pisać durnowatepiosenki. - Dlatego powtarzam wszystkim dzieciakom,które pchająsięna medycynę, a nie mają wpływowych znajomych, żeby lepiej wybrały roczny kurs dla copywriterów albo zbieraczy truskawek. Oszczędzączas, pieniądze i sporo nerwów. Dwudziesty dziewiąty - Jagódka? Masz chwilkę? - Julka zajrzała do sali telewizyjnej. - Rysiekpodesłał ci pacjentkę. Stażystka. O duszy czarnejjakwęgiel drzewny - dorzuciła szeptem. - No to dawaj ją tu, bo za pół godziny ma przyjść znajomy faceta od cytryn. -Karina, chodź prędziutko. I bez obaw, pani Jagódka jestbardzo miła. - Ja się wcale nie boję. Niczego- odparła granatowowłosa sta105. żystka i odważnie wkroczyła do pokoju, Usiadła na fotelu tużobok, obrzucając mnie ostrym, nieufnym wzrokiem spod obficiewytuszowanych na czarno rzęs. - Właściwie to ja wcale nie potrzebuję psychologa. Ale dyrektor się upart,żebym z panią porozmawiała. Jakby było oczym. - A nie ma? -Nie - odparła twardo i oblizała pomalowane na ciemny fiolet usta. - Czyto takiedziwne,żerozmyślamo śmierci? - Każdy rozmyśla - odparłam. - O śmierci, o samobójstwie. I każdy czasem odczuwa pustkę lubbezsens istnienia. Problemw tym,jak często o tym myślimy. I jak intensywnie. - Ja rozmyślam codziennie - rzuciła takim tonem, jakby opowiadała o jedzeniusałatki z pomidorów. - Zamykam sięw pokoju, czytam opowiadania Sylwii Plath albo słucham Niryany i myślę. Aczasami maluję turpistyczne obrazy. - Skąd taka tematyka? -Bo czuję, jak wszystko wokółprzemija. Czuję zapach rozkładających się narządów. Wyczuwam śmierć, która czaisię w każdym zakamarku mojego ciała - wyjaśniła,przyglądając się swojejczarnej tunice. -1 co pani na to? - Mojezdanie jest tu najmniej ważne. Pytanie, jak pani sięz tym czuje. I czy chce pani cokolwiek zmienić. -1jak? - dopytywała się Julka. - Ciekawy przypadek. Dziewczyna nie wygląda mina depresyjną. - Też tak mówiłem Ryśkowi - przyznał Bolek. - Żadnejapatii. Ściśle sprecyzowane cele. Wiesz, co powiedziała, kiedy przyszłana staż tydzień temu? -No? - Ze marzyo pracy w pogotowiu, bo fascynuje ją procesumierania. -A po studiach chcebyć zimnym chirurgiem napatomorfo -dodała Julka. -Dlatego że uwielbia oglądaćoznaki rozkładu tkanek. Rozumiesz coś z tego? - Podobną fascynację śmiercią odczuwają czasem nastolatki,ale Karina ma skończone dwadzieścia lat. I wcale nie wyglądanaprzygnębioną. 106 - Czemu właśnie nastolatki? - zainteresował się Bolek. - Nie do końca wiadomo. Podobnowłaśnie wtedy padają namstruktury wykute przez rodziców. - Struktury, czyli co? Na przykładpoglądy? - dopytywała sięJulka. - Między innymi - potwierdziłam. - A na ich miejscu musimyzbudować nowe, nasze własne. Alezanim do tego dojdzie, mamyw głowie przerażającą puchę lub chaos. Stąd obezwładniającysmutek albomyśli osamobójstwie. No icały ten szał na punkciepiosenektrumiennych. - To znaczy jakich? - zaciekawił się Maciek. -Śpiewanychpodczas stypy? -Piosenki trumienneto te wszystkie dołujące piosenkio śmierci i przemijaniu. No wiesz, artysta, wymalowany jakcałarodzina Adamsów, łka przez godzinę, że "sensu nie ma nic, więcpo co dalej gnić" i takie tam. - Miałam podobnie -przypomniała sobie Julka. - Godzinamisłuchanie Slayera. Na szyi pentagram, aw sercu smutek, że niktmnie nie rozumie i nie kocha. - Też słuchałem Slayera, a potem Poisoni Death -ożywił sięMaciek. - Wracałem z serwisówkii myk doswojej nory, atamwtaczałem na maksa, aż moimstarym uszyspadały na podłogę. Nosiłem czarne obcisłe dżiny i pióra do połowy plecków. Trudnoteraz uwierzyć,co? - Przejechał dłonią po brunatnym jeżyku. - Dlaczego ściąłeś włosy? -Bo takie pióra tokupa roboty, Jagoda. Balsamy,odżywki. Podcinanie końcówek codwa miesiące. Do tego czarne frotki. - Moja ciotka wspomina cię z rozrzewnieniem - wtrąciła Jadzia. - Podobno wykupiłeś zjej kiosku cały zapasfrotek. -1żelu z czarną rzepą. To byłyczasy -rozrzewniłsię Maciek. - Ale minęły i trzeba żyć dalej. Zresztą, przymoim nowym styludługie włosy nie pasują. Wyglądałbym jak tancerzerotyczny. Trzydziesty - Znowu opanowałmnie niechciej - wyznała świetlista siostra Legolasa. Przyszła kwadrans wcześniej, stłukła kolejny ku107. bek i spodeczek na pestki z mirabelek uzbieranych nad Zielonką. - Niejest chybatakźle, skoro chciato się pani przyjeżdżaćz Krakowa w taki upat. -Wyjątkowo, bo zazwyczaj wygrywa niechciej. - Zmarszczyłaczoło. -A na domiar wszystkiego mam takie niepouktadaneżycie. - Każde życiejest w pewnym stopniu niepoukładane. I możena tym polega jego urok. - Ale moje toprawdziwy chaos. Nawet niewiem, w którą stronę ruszyć. Od czego zacząć zmiany. - Przyjaciele nie próbują panipomóc? -Postanowiłam, żeprzestanę ich obciążać - wyjawiła. - Chcę,żeby poznali inną mnie. Malinę tryskającą energią i amerykańskimoptymizmem. - Malinę? Ja mam na imię Jagoda. - Apetyczne, co? - wypowiedziałyśmy równocześnie i uśmiechnęłyśmy się do siebie. - To, żeby uczcić spotkanie dwóch owoców w środkuupalnegolata, może przejdziemy na ty? - zaproponowałam. Szybciutko podała mi dłoń, a potem znowuodskoczyła nanajdalszekrzesło. Tłukąc przy okazji popielniczkę Żarlacza. - Więc co z tym niechciejem? - wróciłamdo problemu, zebrawszy skorupy na tekturową teczkę. -Jak próbujesz z nim walczyć? - Nijak. A od kiedy przestałam korzystać z pomocyprzyjaciół, totalna klapa. - To co właściwie robisz całymi dniami? -Snuję się po pokoju, bezmyślnie przestawiając przedmiotyNo i wstaję koło południa. Koszmar. - A musiszwcześniej? -Właściwie nie, ale wypadałoby. chyba. - Kto tak powiedział? -No.. tak się jakoś utarło, że człowiek powinien wstawaćwcześnie. Według Chińczyków nawet o piątej. Jak dla mnie, środek nocy. - I to cię martwi? -Ujmę to tak: gdyby nie wszechogarniające zobojętnienie, byłabym naprawdęzmartwiona swoim stanem. 108 - Skoczymy jeszcze do dzieciaków, co? -- zaproponował Bolek. - Obiecałem rysunek takiemu jednemu. Więc skoczyliśmy. Pierwsze piętro. I jesteśmy. Wsali pełnejrozgadanych pięciolatków. -Cześć, Piotruś. - Bolek przybił piątkę z sympatycznymprzedszkolakiem. -Wpadłem narysować ci pirata. - Fajnie - ucieszyłsięPiotruś. - Tylkopamiętaj o opasce naoko. Ma być taka sama jak u mnie. - Nie ma sprawy. Dodać ci szablę? Mały kiwnął zabandażowaną głową. Przysiadłamobok na krześle. - Nasz Piotruś wychodzi już jutro - oznajmiła nam siostra oddziałowa. -Szczęściarz -westchnąłinnyprzedszkolak, blady ufoludeko dużych oczach otoczonych imponującymi sińcami. - A ty, mały, na co chorujesz? - zagaiłam. - Tylko nie mały- zgasił mnie ufoludek. - Jeszcze nie postawiono diagnozy. - Adaś cierpi na dziwne bóle głowy - wyjawiła siostra oddziałowa. - Przywieźligo wczoraj. - Może się gdzieś uderzył? - zainteresował się Bolek. -Naprzykład piłką? Odłożył na chwilę blok i przyjrzałsię uważnieAdasiowi. - Graszw piłkę? Bijesz się czasem z kolegami? - Sportów jako takich nie uprawiam, aprzemocą pogardzam -oświadczył poważnie malec. - Rozumiem. A chcesz, żebym ci coś jutro namalował? - Tak, portret ze strzykawką. Będę kiedyś lekarzem - wyjaśnił. -Aha. - Chyba że wcześniej umrę z powodu nowotworu. Co można odpowiedzieć na taki tekst? Jak pocieszyć przerażonego kilkulatka? - Nie umrzesz - powiedział po prostu Bolek. - Mnie też takkiedyś głowa bolała. Dobrych parę lat. - To sporo nas łączy - podsumował Adaś. - Poza sińcami,oczywiście. - Tak, sporo. Słuchaj Adasiu, jeśli masz zamiar być lekarzem,to może jutro przyniosę ci atlas anatomiczny. Chcesz? 109. - Super! - zachwycił się Piotruś. -Będziemy oglądać flaki. - Flaki topotrawa - poprawi} go Adaś. - My będziemy oglądać wnętrzności. - No,skończone. - Bolek poda} rysunekPiotrusiowi. -Podobasię? - Suuuper! -Faktycznie super! - zareagowałam jak Piotruś, bo rysunekbył po prostu rewelacyjny. -Ależ ty rysujesz,Bolek. - Jak szatan, prawda? - dołączyła się do zachwytów siostraoddziałowa. Choć właściwienikt nie wie,jak rysuje szatan. -Chłopie, masz prawdziwytalent! Powinieneś coś z tym zrobić. Rozwijać to jakoś. - A po co? Kto powiedział, że każdy talenttrzeba rozwijać. Tojakiś imperatyw? - Chyba żartujesz! -Nie. - Bolek nie wygląda} na człowieka, który żartuje. -Posiadanietalentu wcale nie oznacza, żetrzeba go rozwijać. Ciekawe, co by na to powiedzieli w mojej FIRMIE. - A tak w ogóle, to niby kiedy miałbym rozwijać ten mój talent? W przerwie między reanimacjami? - Pan doktor ma rację - poparła go siostra oddziałowa. -Wszystkiego rozwinąć się nie da. Dlatego my postawiłyśmy nakarierę. Trzydziestypierwszy Znowu poszliśmy odwiedzić dzieciaki. Tym razem tylko jai Bolek. BezJulki,która zamknęła się w sali i przeżywa jakiś zawód miłosny. - Próbowałaś jąpodpytać? -Nie udało się. Po dwóch minutach powiedziała, żebymsię niemęczyła,bo onazna te psychologiczne podchody. I nic nie zdradzi, dopóki samawszystkiego nie przegryzie. - Czyli dowiemy sięna jesieni - mruknął Bolek. - Ale skorotakwoli, trudno. - W sumie ja reagujępodobnie - przyznałam się. - Zawszeporozstaniach z chłopakami najpierw musiałam odptakać swoje 110 w szafie. Zanalizować przeszłość,spalić stare zdjęciai dopieroprzyznawałam się Ani. Rzadziej tacie. - Rozstania są okropne. Całe szczęście, że od pięciu lat nieprzeżyłem żadnego. I pewnie już nie przeżyję. - Trochę optymizmu, drogi kolego Bolku. - Z bocznego korytarza wyłoniłasię zwalista postać Ryśka Grejpfruta. - Łatwo powiedzieć. -Ja, naprzykład, nie mam wcale powodu do śmiechu, azobaczcie na moją twarz. No tak, Mojżesz,który właśnie dostrzegł na horyzoncie ZiemięObiecaną. - Naprawdę masz kłopoty, Ryśku? - dopytywał się Bolek. - Całe mnóstwo, kochani. Naszedługi przekroczyły czterystatysięcy złotych. Poza tym Krysia, moja eks, zaskoczyła mnie dziśrano informacją o wyprowadzce. Po pięciu latachod rozwodu. - Aco się stało, żecię opuszcza? -Jej nowyherbatnik uwolnił się od żony. Po kilku awanturachwreszcie się przeniosłado swojego ukochanego i zarazem ojcaichnajmłodszego dziecka. Więc Krysia może się przeprowadzić dogniazdka herbatnika, Straszyła mnie tym od pięciu lat. -A ty? - Niby powinienemsię pogodzić. Ale nie wiem, jak zniosę torozstanie. Po cichu liczę, że żona herbatnika jednak wróci. Botamtenszerszeń, z którym ma dziecko, już nieraz robił jaw koniai po tygodniu odsyłałdo męża. Bolek uśmiechnął siękrzywo. - Małżeńska sielanka. -No, a jeszcze do tego wszystkiego przed chwilą miałem wizytę braciZefiryna. Przyłożyli minóżdo brzucha i powiedzieli,że jak Zefiryn nie przeżyje, to ja też pójdę dopiachu. - No to klops. -Ja to nawet rozumiem. Kwiatkowscysą rodzinni, jak to Romowie. A poprzedni dyrektor nie traktował Zefirynanajlepiej. Więc wizja mnie w piachu jest całkiem realna. Alewiecieco, kochani? Właśnie w takich chwilach najbardziej doceniam życie. Pierwszy Deszczowe popołudnie - Skończytaś? Kiwnęłam głową. - To zajrzyj do Ryśka, chce pogadać. -Jednak przecenit swoje zasoby optymizmu? - Może znowu ma problemz synkiem. - Bolek sięzamyśli} -Kiedyś się skarżył, że jak wraca z wywiadówki, miody zapuszczamu "Kochajcie dzieci swoje" Kazika. Po dwóch minutach słuchaniao zbrodniarzach,którzy wyrośli z maltretowanych dzieci, Rysiek nie manawet odwagi, żeby podnieść glos i opitolić smarkacza. - Ja zawsze mówitam tacie o dwójach, kiedy oglądał"Dziennik". Patrzył namnie wtedy jaknauprzykrzającegosię komarai mruczał, że porozmawiamy potem. A potembył "Pegaz" albo"Sonda". -Aja nie dostawałemdwój. Jakzłapałem jakąś trójkę z plusem, ojciec pocieszał mnie, mówiąc, że wiele gwiazd rocka miałoznaczniegorsze oceny. I radził, żebym się nie stresował,bojak zostanę stawnym basistą, nikogo nie będzie obchodziła moja tróją z historii. Dobra, idź, Jagoda,do tego Ryśka, bo samsię martwię. - Zapraszam,zapraszam. Pozwolisz, że się w trakcie będę posilał. - Rysiek otworzyłdrzwiczki biurka (styl wczesny Gierek)i zaczął szeleścić papierzyskami. -Do obiadu jeszcze dwie godziny, a mój żołądek już szaleje. - Proszę śmiało konsumować. Sama miewam ataki głodu,zwłaszcza w czasie diety. - To zupełnie jak ja. Właśnie od trzech dni próbuję zejśćdo tysiąca sześciuset kalorii i proszę. - Wyłuskałz papierzysk pętowiejskiej,dobrze uwędzonej kiełbasy izaczął kroić na kawałkijednorazowym nożem z plastiku. - Nie próbował pan diety Kwaśniewskiego? -Żaden pan, tylko Rysiek, koleżanko Jagodo. Podałbym cidłoń,ale mi się paluchyświecą odtej kiełbasy. A z tą dietą, to. -Przerwał, żeby wrzucić dopaszczy kolejny kawałek. -Może by panu. znaczy. ci, tobie, Ryśku, spasowata, botam się zaleca duże ilości tłuszczu i mięsa. - Wiem, próbowałemi odpada, niestety, bo ja jestem pies nasłodycze. Bez kiełbasy się obejdę - oblizał nożyk- bez smalcu też,ale bez szarlotki mojejeks nie ma szans. Nawet wziąłem odniejwczoraj przepis i poprosiłem, żeby mnienauczyła, zanim się wyprowadzido herbatnika. - Potknął następny kawałek i zerknął nazegarek. -Miło namsię gawędzi o kiełbasach i szarlotkach, alepora przejść do konkretów. Co byś powiedziała. Jagódko, gdybym zaproponował ci pracę? - Pracę? - Głośnoprzełknęłam ślinę. -A Józek? Przecież jużnie pije. - Za kółkiem to ty się marnujesz, dziewczyno. Myślałem raczej, żebyś była naszym psychologiem. - Naszym,czyli czyim? Twoim? - Czemu nie. Nie boję się grzebaniaw duszy. Nawet bysięprzydało zakończyć to, cośmy zaczęli z doktorem Marchewką. Wyjechał tak nagle izostawił wszystko rozkopane. - Jakiś poważny problem? -Nie, po prostumam uraz do kąpieli w wannie. - Takbezżadnego powodu? -Jest powód. Nie taki znów spory, bo mierzy tylko metr pięćdziesiąt trzy centymetry. Alebardzo uciążliwy. - Bolek wspominał mi o twoim synku. -No właśnie. I to przez niegoboję się włazić do wanny. Bowystarczy. Jagoda, że zanurzę się wpianie,a ten spryciarz odrazu zapodaje mi piosenki o maltretowanychdzieciach. A potemoznajmia, że znowu dostałpałę. Parę razy mało się nie uto116 piłem, takmnie zaskoczył. Głównie tą muzyką, puszczaną napół ulicy. - Wcale sięnie dziwię, że masz uraz. -Doszłodo tego, że biorę tylkoprysznic - skarżył się Rysiek,nerwowo otwierając puszkę szprotek w pomidorach. - I to ojakichś dzikichporach: pierwszaw nocy, czwartą rano. - Przydałoby sięnad tym popracować. - Oho! Już mi się włączyłguzik "Poradnia psychologiczna". -1 popracujemy. Jagódko, obiecuję, ale dopiero powakacjach,jak przeżyję hospitalizację Zefiryna. Wtedy oddam swoje wnętrzei całą resztę, żebyś sobie gmerała do woli. Na razie wysłuchiwałabyś pacjentów z przychodni i ze szpitala. Ludzie strasznie tegopotrzebują. A ty podobno lubisz słuchać zwierzeń. - Zgadza się,tyle że. -Bolek mi mówił, że siedziszu nich po kilka godzindziennie. - O rany,to już niebędę. -Nie ma co robić takich przerażonych oczu. Jagoda. To byłkomplement. Kom-ple-ment. Bolek cię chwalił, że za friko siedzisz i wysłuchujesz, zamiast moczyćnogi w Zielonce. Więc pomyślałem, że mogłabyś to robić za pieniądze. - Samą nie wiem -odparłam, nerwowo gryzącołówek. - Macie takie zadłużenie. - Jak osiemdziesiąt procent szpitali w tym kraju. Jedna pensjamniej czy więcej nikogojuż nie przerazi. Poza tym. Jagoda, częśćkasydokładałbymze swojej pensji, jak kiedyś Marchewce. - Ale dlaczego? - przeraziłam się. - Bo wiem, że warto. - Rzucił mi szybkie spojrzenie. Izarazprzeniósł je na otwartą puszkę. - Stać mnie na takie ryzyko. Problemw tym, czy mnie stać. Sama myśl, że dostajęcoś zadarmo od nieznajomego,powoduje odruch ucieczki nainny kontynent. - Przynajmniejobiecaj, żespróbujesz. Jeden miesiąc, Jagoda,dobrze? No tocieszę się, że wszystko załatwione. - Podał mi rękę,a ja poczułam się jak przed laty, kiedy dostałamniezasłużonąpiątkę. NIEZASŁUŻONA PIĄTKA Wejście do sali, uśmiech, losowanie pytania. Krótkachwila zastanowienia. Start. Po czterech zdaniach zobaczyłam, że egzaminator wpisuje mi do indeksu piątkę. Z wrażenia zaczęłam się jąkać. - Nie trzeba tak przeżywać, pani Jagodo. Przecież widzę,żepani umie, a ja już dostaję mdłości nasamdźwięk nazwiska Piaget. - Zamknął indeks. -No to życzę udanej sesji idozobaczeniaza rok, na wychowawczej. Wyszłampełna poczucia winy. - Nie lubię dostawać nic za darmo - wyjaśniłam Monice. -Jagoda, spójrz na to inaczej. Za tydzień wyrzuty sumieniaminą,a piątka w indeksie zostanie. Liczą się konkrety, nie emocje. Od tego czasu minęłoponad dziesięćlat. Ilekroć otwieramindeks ipatrzę na ocenę z rozwojówki, serce podchodzi mi dogardła. Drugi - Powinnam przyjąć tę pracę? -Powinnaś - poradziłami Ania, ledwo przytomna z niewyspania. - Jagoda, nie możesz roztrząsać takich problemów niecopóźniej? Na przykład oósmej rano? - Dlaczego uważasz,że powinnam? - drążyłam. - Bo lubisz słuchać. Bo inni cisię zwierzają. Boumiesz zachować kilometrowy dystans,więc nie ma ryzyka, że zaczniesz żyćsprawami innych. No i dlatego, że ty. Jagoda, uwielbiasz czuć siępotrzebna i pożyteczna. - Być potrzebnym - zastanawiała się Malina - to chyba jednaz najważniejszych rzeczyw życiu człowieka. Właśnie tak mi przyszło do głowy, że mojachandra w dużej mierze wynika z tego, żenie jestem nikomu potrzebna. - Nikomu? - zdziwiłamsię. - No tak, Jagoda. Mama jest zajęta nakłanianiem narzeczonego do ślubu. Bratto młody koti w rozmowachwszystko muszę 118 sprowadzać doMTV albo gier, inaczej nudzi się w pięć sekundi zaczyna ziewać. Na uczelni sekretarki interesuje tylko to, czynapewno mam pensum. Bojak nie. to trzeba mi natychmiast dołożyćkilka zajęć ze studentami. - Ale promotora z pewnością interesująpostępy wpracy. -Znacznie mniejniż wróżby mojej babci. Wiesz, jak wyglądatypoweseminarium? TYPOWE SEMINARIUM - Witam szanownych kolegów doktorantów. Przepraszam zamałe spóźnienie, ale znowu korki. Muszę zmienić samochód, bomojelamborghini diablo kiepsko sobie radzi na długich trasach. - Nie szkodzi,Panie Profesorze - zgodnym chórem odpowiadają koledzy doktoranci. - A jak szkolenia dla VIP-ów? - Doskonale, doskonale- odpowiada z uśmiechem promotor,klepiąc portfel wypychający kieszeń marynarki. - W przyszłymmiesiącu szkolę następnych. Bankersi, same grube ryby. Poważnasprawa. Miałem się już wycofać. - Ależ dlaczego? - dziwi się grupa. - Bo termin nie ten, wkrótce sesja. Alepotem pomyślałem, żemuszę, w trosce o zadowalający poziom kształcenia naszej kadrybankowców. -1 słusznie. Panie Profesorze. - Jestteż parę innychpowodów. - Znowu klepie się po kieszeni. -Poza tym to świetna okazja, żeby dać szansę komuś z was,kochani koledzydoktoranci. Tak właśnie. Szansę poprowadzeniaza mnie niezwykleciekawych zajęćz "Teorii manipulacji małymigrupami". Komu powierzyć to niezwykleodpowiedzialne zadanie? - Obrzucił nasbadawczym wzrokiem znad pozłacanych okularów. -Może magister Kłusak? Myślę, że mógłbym wam zaufać,kolego. - Postaramsię. to znaczy. yyyy. zrobię wszystko, żebygodnie zastąpić. - jąkasię magister Kłusak, przejęty otrzymanąmisją. -1uda się,bez obaw,kolego. Tylko odrobinę wiary w siebie. - A jakieś materiały,wskazówki. yyyy. gdyby PanProfesor. 119. - Panie kolego. - gromi go promotor i od razu przechodzi dosprawy następnej, której omawianie zajmie mu kolejny kwadrans: organizacjazajęć. - Za dwa miesiące odwołamy nasze zajęcia, ponieważ jestem zmuszony wyjechać na krótki urlop. Seszele. - Czasem trzeba odpocząć. Panie Profesorze. - Trzeba, cóż zrobić. Człowieknie jest maszyną. Musi odsapnąć, pobiegać boso po piasku. Posłuchać szumu morza. A proposmorza, dostałemz dziekanatu informację, żei wy, kochani koledzy doktoranci, możecie sięzatroszczyć o swoją kondycję. Od lutego można zakupić karnety na basen. Coprawda Koronato niePark Wodny, ale jeśli człowiekchce, może ćwiczyć wszędzie, nawet w wannie. - Zakupimy, Panie Profesorze. -To się cieszę, że mam taki wysportowany zespół- Więc, jakmówiłem, za dwa miesiące wyjeżdżam. I właśnie! Bardzo ważnasprawa. Cała grupa skupia uwagę i nastawia uszu. - Dowas, Malinko,koleżanko doktorantko. Potrzebowałbymkonsultacjiz waszą babcią. Może być telefonicznie. - Uzgadniamy szczegóły spotkania z moją babcią. Potem plotkujemy o najnowszej reklamiekomórek. Czas płynie i o tochodzi: żeby jakoś przemordować następne czterdzieści minut. Odbębnić i wrócić do marzeń o Karaibach. Więc sama widzisz, żejeśli promotor potrzebuje czegokolwiek poza czystąplażą, to jedynie optymistycznych wróżb mojej babci. - A co z przyjaciółkami? -Dostrzegam oznaki znużenia. Nikt nie lubi słuchać przez lata tych samych melodii. - Ja tam lubię. -A chłopak? Jest jakiś? - zapytałam ostrożnie. - Jest, ale. - Przygryzła dolną wargę. -Kryzys? -Sama nie wiem. Ostatniowypunktowałam na kartce,cow nim cenię, a co chciałabym zmienić. Wiesz, wakacyjne pracenad udoskonalaniem. Zapisałam to wszystko, włożyłam do czerwonej koperty i po kinie mówię mu, żeby przeczytał, przemyślałi zareagował. 120 -A on? - Zbladł najpierw i pyta, czy przypadkiem niechcę zerwać. Bojeślitak, to lepiej, żebymmu powiedziała wprost. "To tylko głęboka analiza naszego związku. Jego silnych i słabych stron - wyjaśniłam. - Przeczytajdosoboty ipowiedz,co o tym sądzisz". Obiecał, że spróbuje,ale trochę sięboi,co tam powypisywatam. -I co? - Przyszła sobota. Odwiedzamgo i patrzę, że list leży dokładniew tym samym miejscu, co pięć dni wcześniej: napółce kołodrukarki. W zaklejonej kopercie. Okazało się,że Emek zapomniałgo otworzyć. Po prostu najzwyczajniej w świecie zapomniał. - Czasem wypieramy coś z pamięci z powodu zbyt silnego stresu. Ja, na przykład, nie mogę sobie zachińca przypomnieć imienia i nazwiska swojej pierwszej, platonicznej miłości. Wiem,żemiał ciemne włosydo ramion, rozciągnięty sweter i wiecznie rozstrojonągitarę. Że lubił psy i nieznosił rozstań, jak ja. Nie pamiętamtylko, jak się nazywał. - Nomoże - niechętnie przyznała mi rację Malina. - Co i taknie zmienia faktu, że prawie nikt na świeciewcale mnie nie potrzebuje. - A czynie jest ważniejsze, że ty sama siebie lubisz i potrzebujesz? -Wiesz co,Jagoda? Ciągle to słyszę: "Pokochaj siebie", "Postawna siebie", "Licz na siebie", "Przede wszystkim TY". Wszędzie uczą nas, jak być egoistą. - W dobrym tego słowa znaczeniu. -Oczywiście, w najlepszym - zapewniłakpiącym tonem. -Problem w tym, że my, ludzie, nie jesteśmysamowystarczalni. Zawsze będziemypotrzebować innych. -Ale. - To udowodnij mi, że jest inaczej. Trzeci Rozmawiamy o byciusamowystarczalnym. - Niemożliwe- ocenił krótko Bolek. - Wiem, bo próbuję od 121. - Tak sobie myślę - wtrąciła Julka - że kiedyś ludzie trzymalisię razem, żeby przetrwać. Ojciec i wuj polowali. Ciotkaobcinatagrzywę, coby nie zasłaniała oczu. Matka przyrządzała stek z mamuta. Kuzynka ozdabiała jaskinię malowidłami pędzących mustangów. Kuzyn ostrzył groty strzał. Dziadek opowiadał bajkio dinozaurach. A babcia uczyła, że nie należy dłubać kością w zębach. No a dziś? Polowanie można załatwić w godzinkę wnajbliższym samoobsługowym. Jedzenie gotująnam urządzenia. Włosypodcina fryzjer. - A bajki opowiadają politycy - dokończył Bolek. -Skoro wszystko można zamówićalbo przyrządzić za pomocą maszyn, to do czego nam bliscy? - Jak to do czego, Julka? - zdziwi} się Maciek. -Do szczęścia. Czwarty - Od kilku tygodni czuję się, jakbym chodziław za ciasnych,świeżo upranych sztruksach - wyjawiła mi Malina, siadając nieco bliżej niż zwykle. - Trudno myśleć oczymkolwiek, kiedywszystko człowieka irytuje i drażni. - Uwiera? -Właśnie. Chwilami mam dość. I błagamo pomoc. Tylko minie opowiadaj o magicznej roli ołówka w kreowaniu dobrego samopoczucia. - Czego? - Była wprawdzie takabajka "Zaczarowany ołówek", ale chyba nie o ten ołówek jej chodzi. - Nie słyszałaś nigdy o badaniach "Wpływołówka napoziomzadowolenia"? Przecież uczą tego na psychologii. Wiem od przyjaciółki,też psychologa. - Widocznie opuściłam jakieś zajęcia. Ale chętnie się dowiem,jak ołówek pomaga uszczęśliwiać ludzi. MAGICZNA ROLA OŁÓWKA Kiedy dopsychologów zgłosili się ludzie gotowi wspomóc amerykańską naukę i zarobić swoje dwadzieścia doków,ci poddali ich 122 następującemu eksperymentowi. Najpierw podzielili badanych nadwie grupy. Następnie zapodali wszystkimten samgłupawy komiks i poprosili o jego ocenę. Ciekawskizadąłby pytanie: co różniło obie grupy? Odpowiedź brzmi:sposób trzymania ołówka podczas oglądania filmu. Grupa pierwsza miała go trzymać samymizębami. Grupadruga - ustami,bezpomocy zębów. Jak się okazało, ta drobna różnica znacząco wpłynęła na ocenę. Badani,którychzmuszono do prowizorycznego uśmiechu (ołówek w zębach)uznali film za bardziej zabawnyniż ci, których ołówek zmusiłdo robienia małpiego pyszczka. Stąd wniosek, że jeślibędziesz częściej sięuśmiechał, staniesz się szczęśliwszym człowiekiem. Po prostu. - Iwłaśnie na takie eksperymenty uczeni amerykańscy dostają imponujące stypendia. A ja nie mogę wyżebrać od uczelni tysiąca złotych na porządny kwestionariusz. Piąty - Słuchaj, Jagoda, ja już dłużej nie zniosę tego szczebiotania. Aldona wtargnęła do sali w połowie sesji z Mariuszem od cytryn. - To może wyjdę dziś wcześniej? - Mariusz stanął nabaczność. - Aldona poczeka - powiedziałam z naciskiem. - A my spokojnie dokończymy rozmowę. - Ale ja już zapomniałem, cochciałem powiedzieć - wyznał. -Naprawdę wolę to przełożyć na kiedy indziej. Nie będę zmuszać faceta, żeby dosiedział do końcasesji, skorona kilometr widać, że trzęsie się ze strachu. Obiecał, że zadzwoni,stuknąłobcasami i uciekł. Zaprosiłam Aldonę na fotel. - Już dłużej tego niezniosę - powtórzyła. - Musisz Wojtkowipowiedzieć,co o tym sądzisz. - Czyli co? -Ze niepowinien zaniedbywać żony i dzieci. Zetrzeba skosićtrawę i dokończyć flizowąnie łazienki na górze. Że ma domniewrócić ijuż! - Coś jeszcze? -Na razie tyle. Zaraz gozawołam i pogadajcie sobie szczerze. Szczerze i od serca, z zachowaniem wszystkich wytycznych Aldony. - On tu jest? - zdziwiłam się. - Czeka na zewnątrz. Trochęprzestraszony. Wiesz, jaki towstyd dla zdrowego faceta iść do psychologa. Ledwo go nakłoniłam. Ale pokrzyczatam i zmiękł. - Tozaproś go do środka. Dziesięć minut później siedziałamnaprzeciwkochudego faceta o pożółkłej, zmęczonej cerze. - Podobno lubipan rozmawiać przez gadacza - zagaiłam. -Przez Tlen - sprostował. - Anolubię. Nawet bardzo. Nie lepiej porozmawiać z ludźmi bezpośrednio, a nie za pomocąmaszyn? Chciałam zadać mu takiepytanie, ale jakie mam prawo oceniać, która rozmowa jest lepsza, bardziej wartościowa czy szczera? - Co panudają te rozmowy? -Niewiem. Może namiastkę spokoju i zrozumienia. Możepozwalają wytrwać w tym wszystkim. - W małżeństwie? -Wewszystkim. - Westchnął. -Właściwie powinienembyćszczęśliwy. Mam dwoje dzieci, silną, zaradną żonę, zasadziłemtrzyjodły za domem, kończymy się murować. I to wszystko przedczterdziestką. Ajednak. - umilkł, a ja nie odzywałam się, pozwalając, by zebrał myśli. -Widzi pani, podczas dyżurówna komisariacie przeczytałem "Alchemika", i tam jest napisane, żeczłowiek powinien słuchać swojego serca, bo ono powie mu prawdę. Powie mu, gdzie ma szukać skarbu. - Sensu życia? -Właśnie. Ale co ma zrobić człowiek, który zdążył zapuścićkorzenie, zanim się dowiedział, że jego skarb leży gdzie indziej? Przecież nie zostawię rodziny. Nie mogę! - Panie Wojtku,. Nie wiem, czy to panu pomoże, ale ludziomczęsto się wydaje, że nie są tam, gdzie by chcieli. I że powinni szukać skarbu zasiedmioma górami. Alboza furtką u sąsiadów. - Albo na Internecie - dodał i uśmiechnął się blado. -Jest nawet taka teoria szczęścia, która mówi, że po trzydziestce mamyochotę robić to, czego nie dane nambyło spróbowaćwcześniej. Więcdoświadczamy, kosztujemy. Pracoholicy rzucająswoją firmę, wyruszają w samotnąpodróż jachtem dookoła zieŁmi. Przykładne matki domu zamieniają się w ćmy barowe, a rock8mani. beztrosko rozsiewający swoje geny pocałym świecie,w tro! ^--,. , . , ;skliwychojców. -i są szczęśliwi? ^:-Czasami. Ale częściej dochodzą do wniosku,że pełnia doświadczeń wcale nieoznacza pełni szczęścia. Szósty - Ciężki przypadek, co? - rzuciła Julka, siekając warzywa nasurówkę. - Można byto nazwać syndromem niespełnionych marzeń. Oklepany problem w dzisiejszych czasach. Mąż Aldony nie jestkimś wyjątkowym. - Ciekawe -wtrącił Bolek. - Niespełnienie wczasach, kiedyprawie wszystko można kupić w najbliższymhipermarkecie. Albo na targu. - A zdrugiej strony, nie wszystkie marzenia trzeba realizować,bo tracą wartość i urok. Ja, na przykład, chciałam jeździćkonno. -1 co? -ożywił się Maciek. - Skończyło się na wizyciew sklepie jeździeckim. SKLEP JEŹDZIECKI Pod ścianą równiutkie rzędysiodeł. Napółkachsztyblety, kaski i toczki. Po prawej zgrzebła,ogłowia i kantary. A za ladąwłaścicielka, wąsata szatynka o sylwetcerotmistrza i twarzy koniaczystej krwi angielskiej. - Słucham! - zaoferowała swoje usługi, stając na baczność. - Chciałam kupić takie ochraniacze na łydkę z. -Czapsy - poprawiła. - Rozmiar nogi? - Dwadzieścia trzy. Zmarszczyła brwi. Widocznie udzieliłam błędnej odpowiedzi. - Inaczej trzydzieścisiedem -poprawiłam sięnieco drżącymgłosem. -Chodzi mi o obwód łydki! -Łydki. To jakieś trzydzieści dwa centymetry. albo możetrzydzieści trzy- zastanawiałam się, patrząc na swoje nogi. - Niewydaje mi się, żeby miała pani tylkotyle. Ja bym datatrzydzieści pięć, jak nie więcej. - Zamaszystym ruchem zgarnęłaz półkigrafitowe czapsy. -Te będą dobre. Proszę założyć. Wykonałam rozkaz. Trzęsącymi się palcami zapięłam rzepy. - Troszkę luźne, ale nadżinsy będą OK. -Pani jeździ w dżinsach? Ha, ha - zarżała. - Dobre! Pewniejeszcze w tych półbutach - wskazała palcem na mojeadidasy. - Na razie tak. - wyjąkałam. -Bo właściwie to. to miałam dopiero jedną lekcjęi powoli kompletuję odpowiednie wyposażenie. - Czyli? -Więc. yyyy. Mam już kopystkę i zgrzebło - pochwaliłam się. - A toczek? -Nate pierwsze zajęcia założyłam zimową czapkę. - Gratuluję odwagi. -To była gruba czapa. Rodzaj uszanki -zaczęłam się tłumaczyć. - No cóż, jeśliczłowiek nie dba o własny mózg, to najwyraźniejnie ma się o co martwić - skwitowała pani rotmistrz, energicznie pocierając wąsa. - To jakz tymi czapsami? Zapakować? -1 to był błąd - ocenił Bolek. -Jeśli chceszsię czegokolwieknauczyć, nie zaczynaj od wizyty w sklepachspecjalistycznych. Potrafią odstraszyć każdego amatora. Siódmy Przygotowania do obiadu. Ja mieszam szczawiówkę, a Maciekswojebiałkowe "body gainery". - Serio mówiłaś o tych koniach? Ze chciałabyś jeździć? - Serio, ale to było w liceum. -Bo jak byś dalej chciała, to mógłbym cię pouczyć. - No nie wiem. Musiałabym się zastanowić, przemyśleć. -Oho. Odzywają się geny taty. - Nad czym tusię zastanawiać - naciskał Maciek. - Masz czasi okazję. Ja mamkonie. - Ale nie mam sprzętu. Pozaczapsami. 126 - Wystarczy. -A coś na głowę? Przecieżnie włożę turbanu zręcznika. - Wystarczy gruba czapka. Albo pożycz od starego kask orzeszek. Mówiłaś, żeon wszystkogromadzi. Więc jak? Dziśo ósmej? Pognałam do domu i przeorałam pół garażu. Zalaztam: hełmczotgisty, kask strażaka, kask do gryw hokeja, orzeszek i kilkaczęści od emzetki, kudłatą perukę z fryzurą na pudla, turban a laGloria Swanson, dwie uszanki (jedna z filcu), kapelusz kowbojski, skórzaną pilotkę z niewielkim daszkiem. I co tu wybrać? - No i OK - pochwalił Maciek, obrzucającwzrokiempilotkę. -Jakniemiecki motocyklista. - Konie nie pękną ze śmiechu? -Zobaczymy. Chodź, przedstawię ci chłopaków. Weszliśmy na dużą łąkę. Maciek podprowadził mnie do jednego z trzech niewielkich koników. - To jest Paker. Tentu toSzkatuła. Na nim będziesz jeździć. - Atamten dalej? -Winnetou. Stary dziadek. Nie będziemy go męczyć, bo swoje już odpracował. Dwadzieścia latw szkółce jeździeckiej. Do dziśstaje dęba, jak słyszy dziecięce głosy. A tam pod laskiem Rambo,nasz największycwaniaczek i dominant w stadzie. -To maleństwo? - zdziwiłam się, widząc szarego kucykaz ogonem prawie do samejziemi. - Obraziłby się, gdyby cię słyszał. Nawet nie wiesz, jakie mazębiska. Dlatego musi byćprzywiązany. Bo się rzucana chłopaków. - Na ludzi też? -Nie, do ludzi łasi się jak psiak. Pieszczoch jeden -rozczuliłsię Maciek. - Ale dla innychkoni po prostubestia. Widzisz tęszramę na zadzie Szkatuły? Robota Rambo. To co,miśki? Bierzemy się do roboty. Ósmy Weszłam do dyżurki na zgiętych nogach, jak gepard. - Jak było? - zapytał Bolek. 127. - Twardo i wysoko. Ale Szkatuła to strasznie fajny koń. - Daleko mu wprawdzie do wierzchowców Rohanu, ale za tojest towarzyski jak amerykańscy turyści - przyznała Julka. -Zamiastchodzić w kotko na lonży, co chwilę podbiegał doMaćka i dmuchał muw ucho. - To jego sposób przymilania się - wyjaśniłBolek. - Szkatułato przylepka jak małoktóry koń. -1pomyśleć, że Maciek go wykupił w ostatniej chwili zwycieczki - odezwała się Jadzia. - Z jakiej wycieczki? -DoWłoch. No wiesz,z biletem w jedną stronę. Paker teżmiał sporo szczęścia, że trafił naRyśka. Wywalali go zkażdegoklubu w województwie. - Za co? - zdziwiłamsię. Paker nie miał wprawdzie anielskiegocharakteru Szkatuły, ale nie wyglądał mina potwora. - Długa historia. Trafi}do trenerów, którzy palcatem i kopniakami wybili mu resztki sympatii do jeźdźca. Dlatego robi wszystko- żeby się gopozbyć. Ociera się odrzewa, wskakuje dokażdejkałuży, tapla sięw błocie i strzela baranki. - A Winnetou? -Przepracował w stadninach dwadzieścia lat i oddaligo Maćkowi za trzy butelki wódki. Tak właśnie wygląda polski sentyment do koni. I pewnie nie tylko do nich. Dziewiąty Szdstn rano - Zobaczysz, jak się dobrze poczujesz- zapewniał Maciek. -Nie ma niclepszegoniż poranna jazda bez trzymanki. - Na razie to czuję kilo piaskupod każdą powieką - mruknęłam,poprawiając pilotkę, i pomyśleć, żejeszcze półtora miesiącatemu o tej porze byłam już po dwóch kawach i garści witamin. -A tak w ogóle, too co chodzi z tą jazdą bez trzymanki? - Dziś próbujemybez lonży - wyjaśnił, wręczając mi gwóźdźprzerobiony na kopystkę. - Może uda nam sięnawet zakłusować? - Zaktusować? Na trzeciej lekcji? Nie przeżyję tego szaleńczego pędu! 128 - Pędu? - prychnął Maciek. -Koń arabski to by ci dopieropokazał, co znaczy pęd. Jak wskakujesz na takiego, to jakbyś wsiadałdo nowiutkiego porszaka. Mięśnie aż grają pod skórą, gotowe doakcji. A gdybyarab zobaczyłprzed sobą tyle wolnej przestrzeni, cotu, na łące. -rozmarzył się, przerywając szczotkowanie Pakera. -Tak by wypruł,że nawet niezdążyłabyś narobić ze strachu w majtki. Nie to,co te leniwe trabanty. PoklepałSzkatułę po szyi. -Na miejscu Szkatuły czułabym się urażona. - On i tak wie, że nie wymieniłbym go na stadoarabów, comłody? - Końdmuchnął Maćkowiw opalone ucho. -Koniec gadania, zarzucamy siodło i dopinamy popręg. - Gotowe. -Sprawdź dobrze, bo Szkatuła lubi się nadąć. Potem wtrakcie jazdy wypuszcza powietrze, a jak wyczuje, że siodło ma luz,daje susa i lądujesz pięć metrów za nim. - Zdarzyło ci się spaść? -No pewnie. Jak dostałemPakera, to na pierwszej jeździezrzucił mnie przez głowę. -i co? - Powiedziałem, żebysięniewygłupiał i pokłusowaliśmy dalej. Wiedział, że nie ma sensu się szarpać. - Co on takinerwowy? - spytałam. Paker właśnie wyrywał sobie z piersi strzępki sierści. - Nie znosi dopinania popręgu,bo go wklubie bito po brzuchu, żeby spuścił powietrze. I teraz przy dopinaniu ma ochotęugryźć mnie w ramię. Czasem zresztą nie wytrzymuje i chwyci. - Gryzie? -Jagoda, jakby koń chciał cię naprawdę ugryźć,to by ci wydarł półpośladka. On tylko szczypie. Zresztą wiesz, jak swój gryzie, człowiek więcejzniesie. Nawet jeśli czasembardziej boli. -Pogładził Pakera po aksamitnych chrapach. - Strzemiona dopasowane? - Na długość ramienia, jak mówiłeś. -To wskakuj. - Maciek przytrzymał konia, a ja wgramolilamsię niezdarnie na siodło. -Na drugi raz nie wypinaj tyłka,boSzkatuła lubisobie szczypnąć, jak to facet. Dlaniego to pieszczota, ale ty będziesz mieć sińca. Dobra, nogami obejmij brzuch. Pięty w dół irura! Szkatuła leniwie ruszył przed siebie, obrywając listki zewszystkich mijanych chaszczy. - Faktycznie, porsche to on nie jest - przyznałam, idąc stępaza Pakerem. -To dlaczego siedziszjakw sportowym aucie? Coja mówięsiedzisz, ty prawie leżysz, Jagoda. Teraz wyobraź sobie, co by było, gdvbv koń ci sięspłoszył i skoczył do przodu. -W. Zaliczyłabyś pierwsze lądowanie. I musiałabyśpostawić miwódkę. Taki zwyczaj - wyjaśnił. - To nie można nigdy spaść z konia? -Nawet trzeba. Siedem razy, żeby się nauczyć jeździć,a siedemdziesiąt siedem, żebyjeździć dobrze, ale po co zlatywać idiotycznie? Ósma Ledwo przywlokłam się na stację, przyszła Malina, mistrzyniw tłuczeniu prezentów odfirmfarmaceutycznych. - Znowu jest źle - powiedziała, rzucając mi spojrzenie rannejsarny. - Wszystko się rozpada. Sypie, jaktynkze starej kamienicy. Na dodatek znalazłam u mamv klej do protez. " -Czyj? -Właśnie w tym cały problem. Tydzieńtemu pojechałam dodomu zaczęła opowieść. - Myszkuję w szafce pod zlewem. A tam, wśród proszków, wybielaczy i różnych kretów do rur -klej. Wyciągnęłamgo na wierzch i pokazuję mamie. "Oddaj babci,bo pewnie przeryta półmieszkania w poszukiwaniach" - mówię. Na to mama spokojnym głosem: "To mój klej". Pytam, odkiedy. -1 od kiedy? - Od wiosny/kiedy to sprawiłasobie protezę. Dlamnie to sporywstrząs, bo widzisz, mama ma dopiero pięćdziesiąttrzy lata. - Może ma słabe zęby? -Właśnie nie. Po prostu rozpędziła sięz wiosennymiporządkami. Zaczęta od wymiany okien,a skończyła na żuchwie. Przeraża mnie to wszystko,to całe, całe. - szukała właściwego słowa. - Przemijanie? - podsunęłam. 130 - Nawet nie własne, ale bliskich. Myślałam, że są zdrowi, silni. Ze będą zawsze, a tu nagle znajdujęna półce klej do protez. Najpierw klej,zachwilę pampersy dla dorosłych, a potem ulotki domów opieki i hospicjów. Okropne. Okropne. Pamiętam, jak tato znalazł w kuchennej szafce płatki kolagenowe podoczy "Od kiedy Ania używa takich specyfików? Zawsze mówiła, że szkoda jejpieniędzy na szarlatańskie wynalazki" - zdziwiłsię. Wyjaśniłam, żepłatki są moje. Spojrzał namnie badawczo. "Twoje? - upewnił się. -Przeciwzmarszczkowe? ".Kiwnęłam głową. Tato zerknął jeszcze raz. I nagle jakby się postarzał o dwieście lat. Postał przez chwilę w kuchni,a potem wyszedł, dziwnie szurając kapciami. Od tamtej pory starannie chowam wszystkie kosmetyki przypominające o upływie czasu. - Apoza tym zrobiłam sobie badania - odezwała się znowuMalina. -No i? - Beznadzieja. Wszystko w normie. Nawet testosteron. Ukryła twarz w dłoniach. - I to cię martwi? Żenicmożna zwalić winy nawyniki? - No właśnie. Człowiek myśli, że wystarczy podregulować toi owo. Tu dosypać, tamnaoliwić, dodać gazu i do przodu. A towcale nie jest takieproste. - Czasem jest - powiedział Bolek. - Pamiętasz tęstażystkę odRyśka? - Karinę? -No. Okazałosię, że miała koszmarną zgorzel lewej szóstki. Stądten smród przemijania i inne sensacje. Przedwczoraj usunęła ząb. -I co? - I troszkę narzeka, że straciła wenę. Dziesiąty Nikt nie przytazi. Facet od cytryn ćwiczywprowadzanie dniadziecka. Mąż Aldony dalej przegląda sieć w poszukiwaniu skar. bu. Malina tłucze kubki gdzieś w Krakowie. Tak blisko, a jednocześnie tysiące kilometrów stąd. - Nudzę się - oznajmił Maciek, pojadając kapsułki L-karnityny. -Ja teżprzyznała się Jadzia, stukając palcami w telefon. -Już bym wolała, żeby któryś zadzwonił. Przynajmniej miałbyz kim człowiek pogadać. - Z nami możesz przecież - odezwała się Julka. -Ale o czym, jak już wszystko wiemy? - Janie wiem- wtrąciłam. - Na przykład, dlaczego Bolek matakie właśnie imię. Dosyć nietypowe, zwłaszcza u facetów w twoim wieku. - Możei nietypowe- przyznałBolek - ale wybrane z namysłem. Tato liczył, że pomoże mi zdobywać szczyty listprzebojówalbo Złote Palmy. - Twój stary to naprawdę astronauta- podsumował Maciek. Buja wobłokach jak Gagarin. - A co właściwie znaczy "Bolesław"? - zainteresowałam się. - Człowieka, któryma zdobyć więcej sławy -Więcej od kogo? - Od ojca. Myślał, że dzięki temu wyrosnę nasłynnego artystę. Zwłaszcza że zapowiadałem się ciekawie. Julka mówiła ci o banknocie? BANKNOT Zanim Bolek zaistniał w polskiej medycynie, zdobył lokalnąsławę dzięki zdolnościom plastycznym. Na jednej z nudnych lekcji języka rosyjskiego dwunastoletni wówczas Bolek podrobiłdwadzieścia złotych, używając w tym celu czterech kredek woskowych. Godzinę później w szkolnymsklepiku wymienił banknotna trzy opakowania lentilków, woreczek cytrynady oraz pięćdziesiątgroszy reszty,czym zyskał podziw i sympatię kolegów z klasy. - Rozwijasz stare zdolności? -Nie, dziś są skanery, drukarki. Już nie potrzeba rękodzielników. 132 - A co zmarzeniami twojego taty? -Bardzo go rozczarował mójwybór. Myślał, że po skończeniustudiów przejrzę naoczy i spróbujęzałożyć zespół rockowy. Fantasta. - Przecież lekarz to taki fajny zawód. -Nie wiem,czy słowo "fajny" oddaje wszystkie blaski i cieniemojegofachu, ale niech ci będzie. - Noa teraz? -Już się pogodził, że nic ztego. Czasem mi przypomina, żejeszcze nie wszystko stracone, bo taki Grisham,Żeleński czy Lemteż zaczynali od medycyny. - Ambitny. -No. Wymyślił sobie, że jak zacznę bywać wśród znanychibogatych, to ktoś mnie wyłuska, jak tego biznesmena Niemczyckiego. Ulubiony przykład mojego taty. Jak przyjeżdżam na święta i narzekam nabidę, to zawsze słyszę: "Synu, Niemczycki też byteraz narzekał, gdyby pewnego dnia nie spotkał na kortach tenisowych bogatego sponsora, który mu pomógł wystartować". -A ty? - A ja zawsze odpowiadam: Tata, ja bym najpierw musiał spotkać w barzemlecznym jednego sponsora, który zafundowałbymilekcje tenisa i drugiego, który pożyczyłby mi rakietę. Jedenasty Pierwsza wolna niedziela od początku lipca. Więc kłusujemytrzecią godzinę po nadrzecznych dróżkach i ścieżynach. Szkatułaprzestał się płoszyć na widok butelek, papierkówod lodów, a nawet szeleszczących reklamówek. Stracił już nadzieję, że wrócimyna podwieczorek do stajni i sunieposłusznie za Pakerem. Maciekstracił nadzieję, że będę poprawnie anglezować, więc tylko przypominami o piętach. A ja próbuję odwrócić jegouwagęod swoich stóp, zasypując pytaniami. - Powiedz mi,Maćku, czemu nie zwracasz się do Bolka poimieniu. -Bo stoi wyżej w hierarchii. Głupio,żeby doktora tykał bylesanitariusz. Jakiś porządek musibyć, no nie? 133. - Ale do Ryśka mówisz na ty. -Bo do Ryśka nie da się inaczej. Wiesz, jakijest, swój chłop. Pięty, Jagoda! - A Bolek nie jest? -Jest, ale Rysiek od razu mi zapowiedział, że jak nie skończęz tymi gadkami o hierarchii i szacunku, to wylecę z wielkim hukiem. Więc się przełamałem i zrobiłem wyjątek. Nie prostuj taktych nóg, bo Szkatuła pomyśli, żechcesz się zatrzymać. - Ale już mnie kolana bolą. -Nie wiesz co to ból,dziewczyno. Jakbyś zrobiła dwieścieprzysiadów, to mogłabyś narzekać nakolana. - Robisz tyle? -Pewnie,codziennie. A oprócz tego inne ćwiczenia, na różnegrupy. Inie marudzę,że boli. - Bierzesz jakieś dopalacze? -Koks? Teraz jużnie. Jestem czysty jak obrusy mojej starej. Ale sięzdarzało. Wiesz, na początku człowiek jest niecierpliwy,chce szybko uzyskać przyrosty masy. - Brzmijakcytat z programu rolniczego o hodowli świń. -Tylko u świń chodzi o tłuszcz, a u naso przyrosty beztłuszczowe. Więc robiłemsobie strzały z omki. Czyli omnadren w zastrzykach - wyjaśnił. - Do tego metanabol. Sześć, osiem tabletekdziennie. Oba znaczniepodnoszą ryzyko raka prostaty. Alektórykoleś w moimwieku boi się raka? Na siłowni takich nie ma. Tamprzylażą sami twardziele. - Poza tym widmo raka jest nierealne. -...a sześciopakjak najbardziej - dokończył Maciek, klepiącsię po brzuchu. - To czemu przestałeś brać? -Bo mi cycki rosły. A żaden facet nie zniesie takiejzniewagi. Popołudniu Postanowiliśmyodwiedzić Ryśka. - Wchodźcie szybko, bo zaraz mam porę karmienia - powiedział na przywitanie,otwierając bramę. -Mówiłeś, że młody jest na koloniach? - zdziwił się Bolek. - Bo jest. Andulkę będę karmił. Za dziesięć minut. - Aco to takmiga? - pokazałam palcem zielone światełko naddrzwiami. - Alarm - wyjaśnił Bolek. - Dajeciczas, żebyś mogła się wycofać. Bo potem spalą cię na popiół lasery sprytnie poukrywanew boazerii. - Rodzicemojegoherbatnika teżmieli alarm - rzuciłam, wycierając sandały - ale zrezygnowali. Wystarczyło, że wleciałamucha, a już dzwoniło na cały dom. - Teraz są lepsze alarmy - powiedziała Julka. - Możesz zmieniać stopieńczujności. - Jak jest dużo much, to włączasz trzeci - dorzucił Rysiekz uśmiechem. Minęliśmy hali obwieszony rewelacyjnymi pastelami. - Ty malowałeś? -Bolek. Ale moimi kredkami - pochwalił się Rysiek. - Używaszich jeszcze? - Nie mam kiedy - burknął Bolek. - Jak się robiponad trzysta godzinw miesiącu, trudno znaleźć czas na rozwijanie hobby. - Nie martw się, stary Będzie jeszcze czas. A tepastele mogąwytrzymać nawet dwieście lat. - Pastele tak, aleja nie bardzo. -O rany! -Zatrzymałam się przed ogromną rzeźbą z drewnaprzedstawiającą smutnego anioła. - Czy to jest. -AntekSiepacz, nasz stary kumpel i pracownik pogotowia. Tego aniołka wysiekał siekierą podczas któregoś dyżuru. - Pamiętam, to była taka spokojna noc. Każdy drzemał, nawetJadzia - przypomniał sobieMaciek. - Rano się budzi, przecieraoczy, a za oknem zamiast starej lipy stoi skrzydlatyanioł. Obokśpi Antek, a tuż przy nim siekiera, jeszcze ciepła. - Jadziaprzybiegła domnie z krzykiem - podjął Rysiek. -Wrzuciłem spodnie i do Antka, sprawdzić, czy żyje. Budzę goi pytam, co sięstało. A on otworzył jednooko i mówi;"Nie mogłem, Rysiu, zasnąć, więc pomyślałem, że jak urąbię trochę drzewa, to miprzejdzie". - I tak od razu wyciosał anioła? -Pewnieże nie -przyznał Rysiek. - Najpierw tylko ściąłlipę. Zajęto mu to godzinkę, ale złość nie minęła. - Jaka złość? -Ogromna, Jagódka. Na wszystko. Nanieudany strajk głodowy pielęgniarek. Na obietnice ministra. Nażenujące przepychanki zkasami chorych. Więc popatrzy} na ścięty pień, chwycił siekierę i zaczął siekać. Tak wysiekał anioła stróża. - Stróża? -Wiesz, gdybynie zaczął wtedy rzeźbić, mógłby pochlastać jakiegoś pacjenta. I byłaby tragedia. Atak narodził się artysta -wyjaśnił Maciek. - Popracował unas jeszcze z pół roku, wyciął wszystkie lipy zagarażem, a potem odszedł, bo nagle stał się sławny - dokończyłaopowieść Julka. -Wszyscy chcielimieć jego rzeźby. - Wiem, nasz dyrektorteż miał kilka. Tyle że małych, mosiężnych. - Bo potem Antekzmienił surowiec. Ktodziś może sobie pozwolić na dwumetrowegoanioła w hallu? A mosiężna figurkadobrze się prezentuje na kominku. Julka westchnęła. - No i straciliśmy kolejnego fajnego człowieka. -Alenie ma tego złego, co bynie wyszło na lepsze - wyrecytował z uśmiechem Rysiek. - Dzięki rezygnacji Antka wzbogaciliśmysię o kolegę Bolka, znakomitego krawca i fałszerzabanknotów. - Przestań, bo się speszę i zacznę krzywo szyć. -Dobrze, już nic nie mówię. Kochani, zapraszam na salony. - Kto jest na tarasie? - zapytałam. - Moja atrakcyjna eksżona, Krysia. Właśnie ładuje akumulatorsłoneczny przedostateczną wyprowadzką. A tam, na kanapie,moja równie atrakcyjna Andulka. - Gdzie? -No tam - Rysiek wskazał sporąkupkę śmieci z odkurzacza. - Moje cudeńko kochane, zaraz dostanie podwieczorek. Na słowo "podwieczorek"kupka śmieci schowała się pod fotel. Rysiek napełnił wątróbką szklaną miseczkę wzłote gwiazdkii postawił jąprzed fotelem. - No spróbuj chociaż, takie pyszne mięsko. Spodfotela wysunął się długi, wąski pyszczek. Ruszył dwa razy mokrym noskiem i się cofnął. Kiedy Rysiek podniósł fotel dogóry, zwierzątko uskoczyło wbok i znikło w korytarzu. - Znowu nie ma apetytu- zmartwił sięRysiek. 136 - Zabierz ipodaj, jak zgłodnieje. Niech suka wie, kto tu rządzi. - Coś ty. Maciek! To by ją zabiło, a ja bym nie zniósł kolejnegorozstania. Wszyscy tak szybkoznikają. - A właściwie dlaczego nie chce jeść? - zainteresowałam się. - Doktor Marchewkawysunął hipotezę, że Andulka ma niezwykle niską samoocenę i za pomocą anoreksji kontrolowanejpróbuje zwrócić na siebie uwagę otoczenia. -Możemy ją wziąć do szpitala na dokarmianie dożylne zaofiarował się Bolek. -Nie, dzięki, stary. Spróbuję jednej sztuczki. - Rysiekukląkłtuż przed miską. Nachylił się, niemal dotykając nosem wątróbki. - Mmm, comy tumamy. mniam, świeżutka wątróbka. Chybasię poczęstuję. Andulka zajrzała przez uchylonedrzwi,rzucając nieufne spojrzeniaspomiędzy szarawych kosmyków, sterczących na wszystkiestrony. A Rysiek chwycił zębami kawałek wątróbki i oddaliwszysię nieco na czworakach, położył go na parkiecie. - Ale dobre, ale sobie Rychu podje. Andulka wychyliła się zza drzwi bardziej. - Frykasy, nikt takich nie je wcałym mieście. Każdy by chętniepodkradt. Tylkoczyha, żeby złapać. Andulka przesunęła się o kolejny centymetr, a Rysiek szepnął; - Niechktóreś się ruszy i podejdzie do miseczki. Zlitowałam się i ruszyłam. - Ale na czworakach! To lepiej na Andulkę działa. Zapominaojadłowstręcie. Czego się nie robi dla pracodawcy? Posłusznie uklękłam ipoczłapałam wstronę miski. - Złap zębami największy kawałek. Walcząc z odruchem wymiotnym, nachyliłam się nad parującą wątróbkąi. nagle poczułam miliony ukłućw lewym uchu. Zerwałam się jak oparzona. - Andulka, zostaw! Wątróbka jest znacznie smaczniejsza-przemówił łagodnym głosem Rysiek. Miałam ochotę ukąsić godo krwi. Równie silnie, jak Andulkamnie. - Pokażto ucho,Jagoda - odezwał się Bolek. - Iii, nawet nietrzebaszyć. - Ale cię zgrabnie chwyciła - zachwycała się Julka. - Doskonałe miejsce na kolczyki. - Żałuję, żenie ugryzłamnie w język. Miałabympiercing zadarmo. A tak to tylko cholernie boli - poskarżyłamsię. - Mogęci przyładować pyralgin,ale ostrzegam, że szczypie. Izanim zacznie działać, będzie cię boleć i ucho, i tyłek. - Tyłek już mnie boli. -Po czterech godzinach jazdy ma prawo - uznała Julka. - Pomyśl, coczuł Szkatuła. Dźwigać na sobie taki wór kartofli. - A co zanglezowaniem? - zapytał Bolek. - Brak postępów. Może zdezynfekujesz mi toucho? - poprosiłam, chcącodwrócić uwagę odmojej techniki jazdy. - Powinnaś spróbować stylu western- ciągnął swoje Maciek. -Raz, że nie trzeba anglezować. Można jeździć z dosiadem. Dwa,nogi możesztrzymać luźniej, a tobie tepięty ciągle uciekają. Noi trzy: znacznie trudniej spaśćz siodła dla kowbojów. - Dopiero teraz mi to mówisz? -Spaść i tak musisz, tłumaczyłem ci. Poza tym mam tylko jedno siodłowestern i nie pożyczam nikomu. Jesttylko moje, jakszczoteczka do zębów. - To uzbieram sobie na własne -mruknęłam, rozcierając jedną ręką ucho, a drugą pośladek. -Jagoda, przepraszam -odezwałsię skruszony Rysiek. Nareszcie. - Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem i wielbicielem. - Bez przesady,to tylko ucho- Nie z powodu ucha. Popatrz na Andulkę. Odwróciliśmy głowy: Andulka kończyła właśnie wylizywaćswojąszklaną miseczkę. Dwunasty Poszłam dziśdo Olszyny. Po razpierwszy sama. boBolek madyżur w domu opieki, Napięta i poważna wkroczyłam do sali numer pięć. - Ej, ludzie, obudźcie się - odezwał się Olszyna. - Przyszedłmagik od komfortu życia. - Będzie czarować, czy od razu przejdziedo popisów wokal138 nych? - zainteresował się okrągły staruszek na łóżku podoknem. - Od występów jest Julia. A ja spróbuję zwykłej rozmowy. -Uśmiechnęłamsię. - Albo niezwykłej. Wszystko zależy od panów. - Myśli pani, żemoże tu wpaść na godzinkęi wprowadzić nasw trans głębokichzwierzeń? Ze będzie jak na jakichś głupawychfilmach? - prychnąt Olszyna. - Nic nie myślę powiedziałam spokojnie. - Poprostu takąmam pracę. Żeby rozmawiać. O ile są chętni - dodałam. - Tu ich nie ma - burknął, odwracając się do mnie tyłem. -Dlaczego pan mówi za innych? - zirytowałam się. - Bo dobrze mówi - popart Olszynę żylastyfacet w piżamcew niebieskie słoniki. - My się nie chcemy zwierzać. Iniechcemyrozmawiać, bo nie ma oczym. - Na pewno nie ma? -Pani. Jak pani na imię? odezwałsiędrobniutki staruszek,niemal niewidoczny wśródplątaniny rurek i rureczek. -Jagoda. - Pani Jagodo, niech pani posłucha. Chcemy za wszelką cenęzapomnieć, że jesteśmy w szpitalu. Trzymamy się resztką sit, żebynie pokazać, jakbardzo się boimy. A pani chce,żebyśmy rozmawiali o naszych lękach. To okrutne. - Ale ja wcale nie chcę wyciągać nikogo na zwierzenia- zdenerwowałam się. - Chciałam tylko. - Uszczęśliwić nas na siłę - przerwał mi Olszyna. - Więc sięnieuda. bo my nie lubimy przemocy. - Pozatym jesteśmy samowystarczalni iżaden pocieszacz niejest nam potrzebny. -Lepiej powiedzcie, co jest na obiad - odezwał się ten okrągły. - Pewnie znowu pomidorowa zmakaronemzestarych rękawiczek chirurgicznych - ironizował Olszyna. Albo flaki, co je dziś wycięli Szymczakowej spod ósemki. W sosie słodko-kwaśnymjak jej mina - rzucił milczący dotąd pacjent ze środkowego łóżka, ubrany w pasiastą piżamę, jakich niesprzedawano w sklepach chyba od upadku komuny. Pewnieto jego pierwszy pobytw szpitalu od łat. Wycofałamsię bez słowa. Najwyraźniej nie jestem im potrzebna. 139. - Nie możesz tak przeżywać. Jagódka - pocieszył mnie Rysiek. Dobiegł domnie, kiedy przygnębiona człapałam w stronę windy. - Pomyśl, że tosą stare chłopy, nieprzyzwyczajone do takich rozmów. Do zwierzeń. Dookazywania słabości. - Więc po co tu jestem? - wybuchłam. - Jeszcze nie wiem - przyznał. - Ale czuję,że oni cię potrzebują. Może właśnie dlatego tak się przed tobą bronią. Zresztą,pierwszy razrzadko bywa udany. Musisz próbować dalej. - A co ze szczęściem początkującego? -Wierzyszw te banałyz "Alchemika"? - zdziwiłsię. - Sama już nie wiem, w co wierzę. Na pewno nie w swojeumiejętności. Jestem kompletnie zdotowana. - Widzę. - Podrapał się pogłowie. -Wiesz co? Coś cipokażę. Pociągnął mnie w boczny korytarzyk. - Zajrzę tylkodoZefiryna. No wiesz, muszę walczyć o życie. -Uśmiechnął się, nie okazując najmniejszego strachu. Podszedł do drzwisporej sali, w której na jedynym łóżku leżałsamotnie Zefiryn Kwiatkowski. Obłożony poduchami we wszystkich kolorach tęczy,wpatrywał się w ekran ogromnego telewizora, ozdobionego niczym ołtarzyk. Czego tam nie było- figurkiMatkiBoskiej, sztuczne kwiaty,koronkowe serwetki. - Wesoło -oceniłam. -No. Ja bym chętnie tak urządził cały szpital, oczywiście pozaOIOM-em. Alezaraz by ludziekwękali, że Meksyk. A przecież naszkraj od dawna jest jak Meksyk i Kolumbia razem wzięte. Poczekajchwilkę, zamienię parę zdań ispadamynaginekologię - szepnąłi wszedł do sali. - Witam, witam. Ijak sięczujemy? Wszystko gra? - Gra i buczy - pochwalił go Zefiryn. - Tylko bym jeszcze częściej widział mamusię. Mogłabytu czasem przenocować? - W zasadzie nie ma przeciwwskazań, ale ostrzegam, że kuchnię mamy okropną. -Mamusia sama bygotowała. Bracia już powiedzieli, że przyniosą lodówkę i kuchenkę gazową. My, Cyganie, lubimy polowewarunki. - Skoro już ustaliliście, nie będę walczył. -No to gra gitarka - ucieszyłsię Zefiryn. - A bracia oczywiście też mogliby zanocować? Pośpiewaliby mi. Wie pan, dyrektorze, że kontakt zrodziną przyśpiesza powrót do zdrowia. 140 - A niechnocują poddał się Rysiek- - Tylko bez nocnychśpiewów. Boinni pacjencinie dadzą mi żyć. Rozumiemy się? Przybili piątki i Rysiek wyfrunął, zadowolony ze stanu pacjenta. - Audiencja zakończona pomyślnie, więc możemyprzejść dokonkretów, czyli prozy życia. A oto i ona. U wejścia na oddział położniczy zobaczyliśmy postać okrytąciężkimkauczukowym fartuchem, w gumowcach numer czterdzieści trzy, a może i większych. -Już rozumiem, dlaczego kobietyboją się rodzić dzieci. To cośwyglądajak upiorna zjawa z taniego horroru. Brakuje tylko piłytarczowej. -Ta upiorna zjawa zrobiła dwie specjalizacje. Miała stypendiumdo Kanady. A wybrała nasz szpital. Wiesz, dlaczego? Botak wygląda prawdziwe powołanie. I ty je takżemasz, dlatego niepozwolisz, by załamały cię przedobiednie dąsyseniora Olszyny. Trzynasty - Rysiek robi się sentymentalny - skwitował moją opowieśćBolek. -Nie wierzyszw powołanie? zdziwiła sięJulka. -Ależ wierzę. Tyleże dla mnie powołanie oznacza coś innego. -Co? - Brak wyboru, Jagoda. Po prostu jesteś tu, a nie gdzie indziej,bo niepotrafisz inaczej. Nie możesz robićnic innego, nawet gdybyś chciała. Wkurzasz się, wściekasz na żebracze stawki, zimnąkaretkęi kolejne cięcia w służbiezdrowia. Obiecujesz sobie, że jużnigdy nie przepracujesz czterdziestu godzin z rzędu, odwożąc dochaty konsumentówwina Muszkieter i ofiary słabonia pospolitego. Już nigdy. Alewybija szósta,a ty ledwo przytomna zwlekaszsię, nakładaszpolar ijedziesz na stację. Czternasty - Jest jeszcze gorzej! - jęknęła moja ulubiona pacjentka, zbierając skorupy talerzyka. -Rozstałam sięze swoją połówką. - Skąd ta pewność. -zaczęłam, ale nie zdążyłam dokończyć,że chodzi mi o połówkę. - Bo wyjechał do Helsinek. - Malina spojrzała na mnie jak nagłupią. -Dostał stypendiumi wczoraj odleciał z Warszawy! - Wyjazdna stypendium to jeszcze nie koniec związku! - powiedziałam bez przekonania,bo przed oczami stanął mi naburmuszony Bartek. - Ale ja czuję,że to koniec. - Malina wyciągnęłachusteczkęo zapachu melisy i zaczęła chlipać. -Przed wyjazdem powiedział,żebym sobieodpoczęłai przemyślała wszystko. - A wcześniej jak było? -Nieszczególnie -przyznała. - Wiesz, ciągle chciałam udoskonalać, poprawiać szczegóły. Ajak jużniemal wszystko byłoidealnie,to włączałmi się kontroler szczęścia. - I zaczynałaś się martwić, co będzie zadziesięć lat? -Nowłaśnie. Też masz kontrolera? - Jaraczej nie. ale mój tato. Nieraz się męczy pół nocy,żebyzaplanować coś, czego zaplanować się nie da. - Ja ażtak nie planuję - wyjawiła Malina. - Ale za to martwięsię okropnie. Wszystkim. Próbuję sobie mówić, że niepotrzebnie,bo mam całkiem udane życie. Ale zaraz pojawia się myśl, że to niepotrwa wiecznie. Ze kiedyśmojej babci nie będzie, a ja nie zdążęsię nią nacieszyć. - Co wtedy robisz? -Jadę do niej i nękampytaniami o przeszłość. Notuję jejwspomnienia. Oglądam jej ostatnie zakupy. - Może wartobyłoby zrobić kilka zdjęć - podsunęłam. -Robię, Jagoda. Za każdym razem zużywam cały Film, trzydzieści sześć klatek. Ale to nie pomaga. - A próbowałaś innych metod? -Pewnie. Na przykład wyobrażałam sobie, że w takiej Afryceto dopiero kiepsko się żyje. Człowiek nie ma nic prócz pasiastejnarzutyi koralików z muszelek. Wędruje kilometramiza szklankąbłotnistej wody. Je to, co mu podrzuciw puszkach Duży BiałyCzłowiek. - Zamyśliła się, przeczesując palcami złociste włosy. -Ale jakoś nie podnosi mnie na duchu myśl, że trzy czwarte ludnościziemi głoduje. - Dlamnie to też wątpliwy powóddo radości -przyznałam. -Próbowałam też kota fortuny, popularnegona psychologii. Znasz? No tak, teraz to jużna pewno wyjdę na skończonego nieuka. - Zarazci wyjaśnię. KOLO FORTUNY Każdy człowiek ma przed sobąokreślonąliczbę dni. Możejeprzebimbaćna tapczanie, hodując kolejne miliony komórek tłuszczowych albo spędzić je jakoś inaczej. Pełniej, wydajniej, głębiej. W jaki sposób? Wyobraźmy sobie cały dany namczas jako koło. Podzielmy je na osiemw miarę równych kawałków. A każdy kawałek poświęćmy na pielęgnowanie: przyjaźni - ducha -ciała - serca -umysłu - rodziny -pieniędzy - wykształcenia. Jeśli nam się uda, nie musimysię martwić, że kiedyś będziemypłakać z powodusetekgłupio ibezmyślnie roztrwonionych godzin. - Proste,co? Problem w tym, żepełne zastosowanie kołafortuny jest po prostu niemożliwe. - Nie? - spytałam, troszkę rozczarowana. - Jagoda, a znasz kogoś, kto ma na to wszystko czas? Bo ja nie. Piętnasty Odpoczywałam po kolejnejlekcji kłusowania, kiedy zadzwonił telefon. Jagoda? - usłyszałam roztargniony głos taty - Chyba jest nadyżurze. Jeździ za kogoś karetką. Tak przynajmniej mówiła miesiąc temu. Wynurzyłam się z pokoju. - O, jednak jest- ucieszył się tato. - To może dam jej słuchawkę. - Halo, Jagoda? - Magda; i jak zwykle z pytaniem: - Co tentwój ojciec taki nieprzytomny? - Mówiłamci, żebywa trochę roztargniony, kiedy tworzy. Zapomina o całym świecie. Co się stało, żedzwonisz? - Chciałam pogadać. Zapytać ohumor, bo się nic nie odzywasz. - W porządku. Mam sporo pracy. - Słyszałam, że podobnojeździszjakąś małą karetą. Cała Magda. Niewyrosła jeszcze z marzeń o księciu w złocistej zbroi, zktórym spędzi szczęśliwe życie w pasażu handlowym. - To była karetka pogotowia - sprostowałam. - Co prawda nieerka, ale wieźliśmy parę osób w ciężkim stanie. Jedną nieprzytomną zzawałem. - O matko! Nie chcę wiedzieć nic o takich rzeczach. Nieprzeznajbliższych pięćdziesiąt lat. - To zmieńmy temat. Co u Bartka? - Nicnie słyszałaś? - zdziwiła się. -Nie mówiłci, że jedzieszkolić nowe zastępy orków? Już jutro, nacałe pięć tygodni. - Zrobiliśmy sobiewolneod siebie. Zero telefonów, zero rozmów i wzajemnych pretensji. - No,no. Mam nadzieję, że trzymasz sięjakoś. - Nie mam czasu na zamartwianie się przyszłością. A cou ciebie? - Zgadnij - zaczęła swoją ulubioną zabawę, ale nie wytrzymała. - Dobra,powiem ci. Już trzeci razumówiłam się z Markiem. Super, co? A wszystkodzięki wróżce. Wtedy w maju wywróżytamu, żespotka w swoim życiu kogoś, z kim wreszcie osiągnie pełnię porozumienia. Wspomniała, że dostanie pudełko landrynek. na które czekałtyle lat. Rozumiesz coś z tego? Przecież żadneznas w ogóle nie jada landrynek. Czasem żelki, w multikinie, aleto co innego. - Mnie wywróżyła, że stracę wszystkieczekoladki. Ale dostanę w zamian mnóstwo szarlotki. Albo sernika. -1 co? - Na razie nie mam czasu myśleć o czekoladkach. Mamkupępacjentów. - Ty ich leczysz? Takbez przygotowania? A jak cię namierząłowcysensacji z TVN? Rany,Jagoda! - jęknęła. - Nie leczę, tylko pomagam. To znaczy próbuję. - To znaczy, co robisz w tej karetce, podłączasz jakieś butle? Możejeszcze z pawulonem? - Nie w karetce. Na pogotowiu. - Ale co ty tam robisz? Sprzątasz? A może gotujesz? -Powiedziała to tonem "już nic mnie nie zaskoczy". -Pracuję jakopsycholog. Tymczasowo. - A, jako psycholog. - Odetchnęła. -To super. Sama łaziłamdo terapeuty. Prawie pięć lat. Miałamtaki chaos, jak w szufladach biurka. No to wszystko jasne. Bo wszufladach Magdy można znaleźćniemal cały świat: stare spinacze, podarte zdjęcia byłych. kilka najmodniejszychbłyszczyków i karnetdo solarium obokkart do pasjansa oraz zużytych baterii. Wśród pomiętych kopert ze starymizaproszeniami pożyczona od Lenki płytkaToma Waitsa, spray na owady, dziesiątki długopisów, kalendarzsprzed roku, tubka pasty cynkowej, napoczęta czekolada bezcukru, przeterminowany krem do rąk, parę prezerwatyw smakowych. - Wiesz, chciałam to wszystko poukładać - ciągnęła Magda. -Uporządkować. -I co? - Udało się. -Każda rzecz trafiłado właściwej przegródki? - Właśnie nie. Ludzie myślą, że po terapii będą mieć porządekjakw niemieckiej bibliotece. A to całkiem nieo to chodzi, Jagoda. - Więc co sięzmieniło? -Ja sama. Szuflada wprawdzie wygląda jak dawniej, ale mniestary bajzeljuż wcale a wcale nie przeszkadza. Szesnasty - Magda ma sporo racji - zauważyła Ania. - Wcale nie chodzi) poszufladkowanie świata, tylko o wewnętrznyporządek. - Dla wielu jedno jest warunkiem drugiego - wtrąciła Julka, 145. nakładając na talerz chochlą coś, co w przepisie nosiło nazwę"Elegancka tarta z czerwoną porzeczką". - Niestety- ciągnęłaAnia - ludziemyślą, że emocje da się posortowaćjak praniew koszu: jasne tu, ciemne na bok. Delikatnedo tyłu. Bardzo przybrudzone głęboko schować nadnie. Dlategonie mogą zrozumieć, że czasem zazdrość leży kołosympatii, a podziw tużobok irytacji. - A jak to wygląda u ciebie. Jagódka? Co właściwie czujesz doBartka? Dobre pytanie. Jak każde, na które niełatwo znaleźćzadowalającą odpowiedź. Bo tak naprawdę nawet nie wiem, czy cokolwiek doniego czuję. Nie mam problemu z posortowaniemuczuć jak prania, bo wygląda na to, że mój kosz na bieliznę jestpusty. Siedemnasty - Niech ktoś jutro połazi ze mną po sklepach - poprosił Bolek. - Mam wolnei muszę się wreszciewybrać na zakupy. - Mnieby się też przydało. -No to skuś się,Jagoda. Jestem nawet skłonny nadłożyć parękilometrów i przyjechać z Krakowaspecjalnie po ciebie. - Czemunie. - Przy okazji odwiedziłabym swoje mieszkanko. Podlałakaktusai zapłaciła zaległe rachunki. - A gdzie chcesz połazić? - Standardowo. Po pasażu handlowym, jak to zwykle Polacyw niedzielne popołudnie. - Spacerekwśród półek? -No właśnie. Nie mam kiedy robić zakupów, a zlew od tygodnia domaga się jakiegoś płynu. To samobrodzik i kachenka. Przy okazji poszukałbym kartonów do rysowania. - A jednak nie zrezygnowałeś - ucieszyła się Julka. -Wewrześniu mam urlop w dwóch miejscach,ale wyjechaćniemogę, bo dyżuruję w domu opieki. Poza tym oszczędzam naopony zimowe. Czeka mnie więc siedzenie przez dwa tygodniew pustej pojedynce. To chociażcoś poszkicuję. W pojedynce, to znaczy, że łazienkęmasz na zewnątrz? -zapytałam. - Tylko kibel, bo kącik prysznicowy wydzieliłem na moichdwudziestu metrach- oświadczył z dumą. - Gdyby nie antresola,nie zmieściłbym materacado spania, ale przynajmniej jest moje. Toznaczybędzie za rok, jakspłacę kredyt. A tobie ile zostało. Jagoda? -- Nawet mi nie przypominaj. Siedem lat. Osiemdziesiąt czteryraty. - Zleci. -Wcale mi się nie śpieszy. Będę wtedy ryczącą czterdziestkąz rozmazanym od łez makijażem. Żebytak zatrzymać ten zegarchociaż na pół roku. - Ja czasem chciałbym już być emerytemprzyznał się Bolek. -Wreszcie nic bym niemusiał. Wstawałbym sobiew południe albo bladym świtem. -- A ja bymjadł największe świństwa - wyjawił Maciek, człowiek, który trzyrazy dziennie wypija litr białkowego paskudztwa. - Noi smarowałbym się samoopalaczemnajwyżej raz na tydzień. -A mnie wreszcie przestano by traktować jakdziwaka. - Nie myślałaś ooperacji? -Całyczas myślę, od kilku lat. Mam już nawet wszystkie zaświadczenia,kwalifikujące do zabiegu. Tylko że. - Julka przełknęła ślinę - ja potwornie się boję operacji. Na samąmyśl, żektoś ma mnie kroić, nakłuwać, a potem cerować, robi mi sięsłabo, - Przecież jesteś pielęgniarką. Chyba nietakie rzeczy oglądałaś w szpitalu. - Ale u innych. Jagoda. A jak sama mam oddać krew do analizy, to Haniaz laboratorium musi mnie wcześniej uspokajaćprzez pół godziny. Itak zwykle odpływam, kiedy tylko poczujęukłucie. - Ja uwielbiam patrzeć, jak strzykawka powoli napełnia siękrwią. Taką jasnoczerwoną jakświeże truskawki. - Przestań, Jagoda. - Bolek się wzdrygnął. - Ty teżsię boisz? -Mało którylekarz lubi, jak wnim grzebią. - Na szczęście sanitariuszenie mają tego problemu - pochwa. lit się Maciek. - Bywało, że sam se robiłem zastrzyk przeciwbólowy, żeby dalej ćwiczyć mimo kontuzji. - A ja nawet nie odważyłam się przekłuć uszu. I dlatego marnie widzę tęmojąoperację. Trudno, odetchnęna emeryturze. Bo kogo będzie obchodzić brak biustu u wąsatej siedemdziesięciolatki? - Nie będzie -przyznałam. - W ogóle nic nie będzie, żadnychciepłych uczuć. Tylko samotność wpustym, chłodnym mieszkaniu. - W pustym? Toprawdziwy luksus, na który nie stać większości emerytów - powiedziałBolek. - Gorsza jest samotność w otoczeniu rodziny. Kiedy przeszkadzasz dzieciom. Drażnisz, nudziszi denerwujesz jak niemodny mebel. A co do uczuć, jakchcesz, zabiorę cię kiedyś do domu opieki. Wtedy dopiero zrozumiesz trafnośćokreślenia "trzeciawiosna". Osiemnasty Odwiedziłam mieszkanie. Wszystko OK. nikt sięnie włamał. Zabrałam blankiety z rachunkami, zapłacę w ciągu tygodnia. Spakowałam do torby kilka ubrań i książek. Nawodniłam kaktusa. - Za dużo roślin to tu nie ma -zauważył Bolek. -Niechciałam uzależniać się od innych. No wiesz, mogę wyjechać, gdzie chcę, inikogo nie muszę prosić o podlanie krzaczków. A kaktus jest zahartowanyi sporo wybacza. -Co jestzłegow zależności? - Nie wiem, ale tak mnie wychowano, Bolek. Żebyod nikogonie zależeć. - Twój tato chybabardzo przeżył zniknięcie mamy. -Przezpierwszy rok nie mógł siępozbierać. Nie umiał piec,gotować, zajmować się dzieckiem. Kiedy wreszcie zaczął sobie jakotakoradzić, miałam prawie sześćlat. Przeznastępne dwadzieścia bez przerwy mi powtarzał, że muszę być samodzielna i niezależna. Muszę liczyć tylko na siebie. Wtedynie będę cierpieć przezinnych. - Smutne i nieprawdziwe. -Teraz to wiem, ale dwadzieścia lat temu wierzyłam tacie. 148 A on zzapałem wysyłał mnie na wszelkie możliwe kursy. Zapisałmnie na lekcje pływania, narty, łyżwy,judo, angielski, flamenco ioczywiście lekcje fotografii. - Prawdziwa szkoła przetrwania. Pamiętał owszystkim. - Właśnienie. I zastanawiam się, czy zdołam to nadrobić. - Zajrzyjmy jeszczena pocztę, bo mam wpłacić kasę, co? -Rachunki czy alimenty? - Pod pewnymiwzględami to drugie. Pomagam czasem jednejdziewuszce z Krakowa. Młoda postawiła się rodzicom i odcięli jejzasilanie. To znaczy ojciec odciął, bo matka odeszła do jakiegośkudłacza. A dziewczynka pomieszkuje na stancji. - To twoja krewna? -Nawet niezbyt dobrze się znamy. - Więcczemu jej pomagasz? -Bo ja wiem? Tamała jest taka bezbronna, a jednocześnieumie postawić na swoim. Jak nanią patrzę, Jagoda, to mi sięprzypominają te okropnefilmy o młodych żółwiach, któremozolnie pełzną w stronę morza. Zawsze miszkoda tych maluchów,które giną. I szlag mnie trafia,że ktoś sobie obojętnie filmuje, jaktaki źótwik leży na skorupce i rozpaczliwie macha łapkami. - Więc odwracasz? -Kiedytylko mogę. - To ty! - krzyknąłblondyn o wyglądzie elfa, stojącyprzed nami w kolejce. -Od razu poznałemponury głos lektora filmówprzyrodniczych. A jak jeszcze rzuciłeś opis żółwików, pomyślałem: "Zupełnie jak Wiśnia". - My się znamy? -Bolek, kuzyn Trawki? - upewnił się blondyn. -Ja jestemIrek, jego współspacz. - Imię kojarzę, głos też, ale twarzy kompletnie - przyznał sięBolek, podającmu dłoń. -Bo jak przychodziłeś do Trawki, to ja byłem schowany podstołem - wyjaśnił Irek. - Instalowałem. - Już pamiętam! Ciemne dżinsy i beżowe skarpetki? - To właśnie ja! - Irek radośnie potrząsał dłonią Bolka. -Tywiesz, ileśmy się z Wiśnią nagłowili, kto jej tę kasę wysyła? - No to koniec wielkiejtajemnicy. 149. - Ale się Wiśnia ucieszy, jak jej powiem. -A musisz? - No pewnie. Babcia mi tak wywróżyta. - To faktycznie musisz - zgodzit się Bolek. - Aco u Wiśni? - Właśnie - przypomniał sobie Irek. - Najważniejsze, brachu: pogodziła się ze swoim staruszkiem. Zaraz poogłoszeniu wyników. Więc już nie musisz nic wysyłać. I tak przeogromne dziękiw imieniu Wiśni. Nawetnie wiesz, jak bardzo jej pomogłeś. Dopiero niedawno misię przyznała, że była na skraju załamania. Chciała przejść na wodęz cukrem i chleb zesmalcem. Tylko źęnie miałajuż nawet na smalec. Jeszcze razdziękujemy. - E tam. - Bolek machnął lekceważąco ręką. -1 tak nie dawałem ze swoich. - Az czyich? -Niech ci babcia wywróży - powiedział Bolek; rzucił Irkowiswój niesymetryczny uśmiech i wyszliśmy. Szwendamysię po pasażu handlowym, podziwiając plastikowe cuda. Nagle moje spojrzeniezahaczyło oznajomą twarz. - Bolek, zasłoń mnie szepnęłam. - Tam stoi Agata z resztądrużyny i. - Ta od kupy? Kiwnęłam głową, próbując schować twarz pod lokami. - Skręćmy, Bolek, nie chcę ich spotkać. Nie chcę słyszećjejprzeprosini wyjaśnień. - Jagoda? To naprawdę ty? Tak się cieszę! - zawołała Agata. -A my właśnie wracamy z Parku Wodnego. - Zgadnij, ilesiedzieliśmy? - odezwała się Magda. - Dwa dni? -Ja bym bardzo chciała, ale wiesz. Naciski grupy. - Trzy godziny to mało? - zdziwiła się Gośka, czwarta z mieszkanek naszego boksu. Razem z Magdą i Paczulą przezponadcztery lata dzieliłyśmy drukarkę, skaner, ekspres dokawy i zapachkadzidełek feng shui. - Idziemy do baru uzupełnić poziom elektrolitów, przyłączycieSię? - zaproponowała Agata. -A właśnie, my się jeszczenie znamy. Agata. - Bolek. Sporo o tobie słyszałem. 150 Och, naprawdi? posiedzicie z nami? - Uśmiech iani cienia zmieszania. - To co, Siedzimy, sącząi świeżo wyciśnięty sok z ananasa, i czekamyna Paczulę, którałfłaśniepoddajeRytuałowi Dalekowschodniemu swoje włosy, csłabione indyjskim balejażem. Cały Rytuałskłada się z trzech Magicznych Gestów(mycie + Magiczny KonCCTtrat z ryżu + masaż Tao), trwa kwadrans i kosztuje tyle, ile Bolek zarabia przez nc dyżuru. -- Powinna tu bć za siedem minut - zauważyła Agata, --A co z Wiktorii"? - zapytała Magda o nowego facetaAgaty,człowieka sukcesu i zapalonego majsterkowicza, który wolał spacer po hipermarkea'! zamiast odpoczynkuw ParkuWodnym. -Da]ej się szwenda po OBI? - Tyrknę doniego zaproponowała Lenka, znajoma z sąsiedniego boksu. - Mai" darmowe minuty. - To gdzie potei" idziemy? - zapytałMarcin,narzeczony Gośki i facet, o KtórymO Niewiele Wiadomo. - Zdecydowani; na Kazimierz- odezwała się Agata. - Tylko tam warto teraz bywać. Tak napisali w "WielkimŚwiecie". - Ale ja bym coś zjadł - ujawnił sięMarek, ukryty dotąd zadwulitrową butlą wody mineralnej. - Coś prostego, ale wyrafinowanego. Do dwustu pięćdziesięciu kalorii. - To idziemy do Krainy - zadecydowała Agata. - Mają tamniezłe sałatki. - Jadłem lepszS wWarszawie - zwierzył się Marek. - Naczerwcowymszkoleniu dlamenadżerów. Zaprowadzili nas do rewelacyjnej knajpki, Chłopska, czyjakoś tak. - Plebejska -poprawiła go Agata. - Kultowe miejsce. Isałatki"Oczywiście znak("nite. Po;a tym nazwy Doskonałe. - Ze też w tutejszych knajpach nie potrafią stanąć na wysokośd zadania - wyraziłaubolewanie Lenka. -Właśnie- podjął Marek. - A przecież ostatnie badaniaamerykańskichnauko^eowjitStio dowodzą, że nazwy potraw są rów"'e; ważne, jak ich smak. - Oczywiście -zgodziłasię Agata. - Bo przecież otwierasz menu i na co patrzys? -' - Na ceny . palnął Bolek. Towarzystwo doceniło jego niezamierzony dowcip. - No tak. Małopolscyrestauratorzy nie potrafią się właściwiezaprezentować. - Agata wróciła do tematu nazewnictwa wykwintnych sałatek. -O, jest mój luby. Witaj, jak spacerek wśródśrubek? - Dobrze, znalazłem motylki do twojej lampki. - Wiktorwymienił zAgatą automatycznypowitalny całus. -Witam wszystkich. Jakie plany na wieczór? - Jestkilka opcji, na razie negocjujemy - poinformował goMarek. -Już ustaliliśmy -poprawiłaAgata. - Najpierw sałatki w Krainie. apotem Kazimierz. Marcin ostentacyjnie westchnął. - Znowu szczypta elegancji z fetą w ceniedużej pizzy zpodwójnym serem. Dobrze, że później posiedzimy przypiwie. - Byliście gdzieś na wakacjach? - zmieniłam temat. - Jeszcze nie. Przez tęmodę na recesję upadł plan wypadu naTahiti. No i nie wiemy,co zrobić. - Teraz Agata westchnęła. -Wszyscy znajomi nagle postanowilioszczędzać i jadą po prostuna Mazury albo, czego już w ogóle nie rozumiem, nad Bałtyk. - A ja pewnie niedostanę urlopu przed końcem września -zmartwiłasię Magda. - Tyle jest roboty, zwłaszcza odkąd ciebienie ma. Spojrzałam zsatysfakcją na Agatę. Niestety,nie zauważyła,wpatrzona w swoją nowąkomórkę. - Ja też nie wiem - zdradził Marek. - Ale wtym roku brakplanów jest jak najbardziej trendy. - No popatrz - zdziwiła sięMagda. - Ajeszcze parę lat temuprowizorka była taka niemodna. Liczyły się dalekosiężne celeoraz wieloletnie inwestowanie w siebie. - A teraz carpe diem i spontaniczne działania. -Choć razjestemen vogue - szepnął Bolek. - Wszystko przez ten irytujący kryzys na zagranicznych rynkach - podsumowała Agata. -Jak pomyślę, żemożebyć jeszcze gorzej, to mam ochotę rzucić pracę w kancelarii i sprawićsobie kawalerkę za kołempolarnym - odezwał się Wiktor. - Tylko sto pięćdziesiąt dolców, a majsterkowania nacałe lata. 152 - A ja mam coraz większą ochotę zaszyć się gdzieś na Księżycu - przyznał Bolek. - Podobnotam wszystko jest lżejsze, więcmoże życie też. - A czym się zajmujesz? - zainteresowała się Agata. - Jest lekarzem -zdradziłam. - W pogotowiu. - O!To fascynujące - ciągnęła, wyraźnie zainteresowana. -A z jaką specjalnością? - Cerowanie podartej skóry i odwożenie do domu bywalcówmordowni, którychnie stać na taksówkę. A jeśli chodzi o specjalizację - słowo "specjalizacja" wypowiedział ze szczególnymnaciskiem -to nie mamżadnej. Chwilowo nie mamnawet nadzieina jej zdobycie. - Wiem. jak to wygląda, bo mój szwagierskończył medycynępięć lat temu - odezwała się Magda, oglądając swojeodbiciew pomalowanychnalustrzany połysk paznokciach. - Cudem załapałsięna internę. Próbował zmienić, ale nie może, bo wcześniejpodpisałcyrograf,żew razie rezygnacji zwraca kasę. A teraz tojuż w ogólenie może. nawet ze zwrotem, bo z braku środkówi pomysłów zawieszono nabór na specjalizację. Więc ciągniei straszliwie narzeka. - Przykre - uznała Agata. - Może pomówimy oczymś mniejprzygnębiającym? - A jaką chciałbyś miećspecjalizację? - zainteresował sięWiktor. - Wiktor! - syknęła Agata. - W tym fachu najmniej się liczy chcenie. Tonie jest tak, że sobie coś wybierasz i mówisz: będę dermatologiem albo chirurgiemplastycznym. Jak przyjdzie lista z miejscami i maszdowyborutrzy naobrzydliwą internę albo dwa na okulistykę, a na chirurgięnie ma nic drugi rok z rzędu, to bierzesz, co jest. Oczywiściew ostatnim dniu listaulega zmianie i tużprzed egzaminem dowiadujesz się, że nie masz naco zdawać, bo właśnie wycofali internę. - O rany! - przeraziła się Lena. -To przecieżtak,jak ja bymzłożyła papiery namarketing, a potem się dowiedziała, żew tymroku nic z tego, bo niema naboru. I co wtedy? - Czekasz pól roku. Bo przecież nie można składać podań nadwie specjalizacjejednocześnie. Todopiero byłaby rozpusta. - A co z rozwojem? zapytałMarek. 153. - Jest - pochwalił się Bolek. - Od ponad roku rozwijam mięśnieramion od dźwigania noszy, mięśnie nóg od biegania po piętrachi mięśnie proste brzucha od śmiechu z obietnic pana ministra. - Straszne - przyznała Agata. - Ale niemówmy już o tym. Przyszliśmy sięprzecież odprężyć. Więc się odprężamy. W milczeniu. Bawimy się najnowszymimodelami komórek, próbując nie myśleć o tak przykrych sprawach,jak los grupki pechowców w białych fartuchach. - Wiecie, jaki dostałam esemes? - odezwała się wreszcieMagda. - No? Powiedz. - Jangcy jest krótsza, niż przypuszczano. O całe osiemdziesiątkilometrów. Ciekawe, od kogo ten esemes? - Pewnie od Kota Rozczarowanych Miłośników Rzeki Jangcy -Słuchajcie, dziewiąta - obudziła się nagle Paczula, do tej pory zajęta dotykaniem swoichodbudowanych magicznymigestamiwłosów. Powinniśmyjuż ruszaćnaKazimierz, boprzecież jutroczeka nas pracowity dzień. -Idziecie z nami? - zapytał Wiktor, a Agata uszczypnęła gow dłoń. -To znaczy, nie namawiam. - Nie, mamy sporo pracy - odparł Bolek. - A to uszczypnięcielepiej zdezynfekować-No tak, każdy jestteraz zapracowany po uszy - powiedziałaAgata, udając, że nie słyszy uwagi Bolka. - Owszem, każdy mruknął Bolek. - Tylko potem się okazuje, że jeden postawił dwie wille z tarasami, otynkował je, wymalował i wypełnił potomstwem, a drugi siędorobił własnego cmentarzyka pod lasem. Dziewiętnasty - Powinnam była odrazu powiedzieć Agacie, co myślę. Przecież nie mam nic do stracenia. Ani do zyskania. - Toczemu milczałaś? - zapytała Malina, wachlując się teczkąŻartacza. -Ze strachu? - Nie wiem. Umiem się bronić, kiedy ktośotwarcie mnie zaatakuje. Ale kompletnie tracę głowę wobec aktów sympatii. 154 ^ - Udawanej. -Udawanej czy nie, zupełnienie wiem, jak się wtedy zachować. Totalna dezorientacja. Nie potrafię zgrabnie się odciąć. Złośliwie zażartować,jak bohaterowie przedwojennych komedii. - A musisz? Tojakiś konkurs dowcipów? - Właściwie nie. Rzeczywiście! - Klepnęłam się w czoło. -Przecież ja wcale nie muszę błyszczeć superhumorem. Nie muszęsiępopisywać. Wystarczy, jeśli otwarcie powiem Agacie, co o niej sądzę. - Wystarczy- zapewniła Malina. -Zabawne. Niby wiedziałam to wszystko. Możenawet radziłaminnym, ale niepotrafiłam zastosować we własnym życiu. - Brak dystansu. Wiem po sobie. Wściekam się czasem, że cośzrobiłam nie tak. Za wolno, zapóźno, zbytpowierzchownie. A uinnych to samo wybaczam i toleruję. -Nie da się wyskoczyć z własnych butów. -Nieda. Ale i tak wrzuciłam naluz, Jagoda. Bo kiedyś. -Malina pokręciła zdezaprobatą głową. - Bywało, że po spotkaniach zeznajomymigodzinami analizowałam, co mogłabymzmienić. Inaczej powiedzieć, zaśmiaćsię w odpowiednim momencie, odpowiednio spuentować cudzą wypowiedź. Żałowałam wtedy, żenie mam wehikułu czasu, żeby się cofnąć i poprawiać, przerabiać,retuszować. Na szczęście mi przeszło. Toznaczy, zaczęłamsię martwić czym innym. - Właśnie. A jak w ogóle sobie radzisz ztęsknotą? - Nie śpię od kilku nocy. Czuję, żejeszcze chwila i kompletniesię załamię. - Alę przecież twój facet wyjechał tylkona letnie szkolenie. Wróci. - No nie wiem. - Zaczęta ssać kciuk. -Czuję w kościach, żetamzostanie. Pozna jakąś smukłąblondynę o zagubionym spojrzeniu i promiennym uśmiechu. Będą chodzić do sauny i nawyścigi reniferów. A potem mi wyśle listprzez tego ich Mikołaja, żetojuż koniec, że było fajnie, ale za idealnie. Izobaczymysię zatrzydzieści lat. przypadkiem, na promie do Malmó. - Bardzo to przeżywasz. Próbujęzrozumieć dlaczego. - Może przez ojca? - odparta po chwili zastanowienia. -Wyjechałna kilka miesięcy zarobić na poloneza, a znikł na całe szesnaście lat. 155. - Możliwe. Moja mama też znikła i też okropnie nie znoszęrozstań. Dlatego staram się znikim nie oswajać. Nie mamzwierząt. A zroślin hoduję jednego kaktusa. Bardzo odporny na zaniedbania i brak czułości. - Ile miałaś lat, kiedy odeszła? -Jakieś dwa,góra dwa i pól. Więc jej samej nie pamiętam,zwłaszcza że zabrała ze sobą wszystkie swoje zdjęcia. - Stąd taskłonność do fotografowania wszystkiego,łącznie zemną? - domyśliła się. -Ale skoro do trzeciego roku życia dzieckonie pamięta niczego, więc jak mogłaś zapamiętać jej zniknięcie? - Tato rozpaczał przez kilka lat. Więc coś z tej rozpaczy musiało utkwić mi w pamięci. Zresztą zawszemi powtarzał, że niewolno sięza mocno angażować. Że ludzie znikają i dlategolepiejsię zbytnio nie przyzwyczajać. - Ale to była jegorozpacz, nie twoja. Wiesz co, Jagoda? Myślę, żety lubisz przejmowaćczyjeś emocje. Stąd ta skłonność doodsuwania się od ludzi. Żebynieczuć zbyt wiele. Żeby nie przeżywać. Mam rację? Dwudziesty - Posunąłem się jeszcze dalej - pochwalił sięMariusz, gładzącz zadowoleniem swoją rudawą, krasnoludzką brodę. -Czyli? - Wyzwalam się od Martyny. Buntuję się, kłócę, a poza tymurządzam sobie dzień dziecka pięć razy w tygodniu. - A ona? -Jest oburzona - odparł, nie kryjąc radości. - Prawi mi kazania. Straszy, że musimy pow'"ażnie porozmawiać. I co pani otymsądzi? - Myślę, że granie komuś na nerwach i tym podobne dziecinneigraszki nieświadczą o prawdziwym wyzwoleniu. -To co mam zrobić? - Amusi pan? Skąd ta potrzeba uwolnienia się? - Bo ja tak naprawdę nie wiem, czy jąkocham. Właściwie bardziej mnieirytuje niż pociąga. - To dlaczego pan znią jest? 156 - A pani po co jest zeswoim herbatnikiem? No właśnie,po co? Iczy naprawdę jestem? - Bo,bo. Potrzebujemy kogoś. Czyjejś obecności, dobregosłowa. A poza tym. to sama nie wiem. - Kiedyczłowiek pracuje,czas leci tak błyskawicznie, że nie ma siękiedy zastanowić dlaczego. po co i jak długo. - Myślałem, że psycholodzy mają inne związki. Lepsze. Ze tacy wiedzą, jak odnaleźć swoją połówkę. - Panie Mariuszu. Z tymipołówkami to jest trochę tak, jakz szukaniem pracy. Wszkole średniej jesteśmy pewni, żepracasama nas znajdzie. I to jaka praca. - Pamiętam. - Uśmiechnął się. -Jak byłem wbudowlance, tomyślałem, że zostanę gitarzystą basowym. Takiza wiele się nienapracuje, pobrzdąka trochę na koncercie, pokiwa się z basową,a sława sama na niego spłynie, razem z dziewczynami. - Marzenia nastolatka, co? Kiwnął głową, a ja ciągnęłam: - Potem, na studiach tracimy część złudzeń, ale nienadzieję,żesię uda. Wierzymy, że właśnie nam trafi się praca lepsza niż innym. Ciekawa, atrakcyjna,zapewniająca życie może niew luksusie, ale na pewno w komforcie. Po roku rozpaczliwego szukaniapragniemy, żeby była jakakolwiek. Nawet nudna i głupia,bylestała i bezpieczna. - A kiedy wreszcie ją dostaniemy,to najpierw skaczemy z radości, achwilępóźniej myślimy sobie: "Niech będzie na tymczasem, potem poszukam czegoś lepszego" - zakończył Mariusz. -Tak właśnie byłoz Martynką. A jak było upani? - U mnie? Zaraz, zaraz. Nie takłatwo wskoczyć w wehikuł czasu i przypomnieć sobie,co było sześć albo siedem lattemu. SZEŚĆ ALBO SIEDEM LATTEMU Zapisaliśmy się na te same szkolenia z "Podstaw komunikacjiwzwiązkach". Byłam wtedy sama i liczyłam, że dzięki kursowiprzygotuję się na przyszłość. Uniknę starych błędów. Jakby to było możliwe. Na zajęciach praktycznych poproszono ochotników,. by pokazali, jak wygrać walkę o pilota. Nie znoszę podobnychpopisów,więc schyliłam się, udając, że szukam na ziemi ołówka. Niestety, nie wiedziałam, że prowadząca zajęcia reaguje na ruch. niczym dinozaur. - To może pani w beżowym sweterku pokaże, jak należałobyrozmawiać na temat wyboru programu. I pan z bródką. Tak, tak,państwo. Wyglądacie na udaną parę z długim stażem. Wyszliśmy na środek i odegrali wzorcową rozmowę małżonków, którzykażdego ranka wypijają litr syropu z melisy i kozikalekarskiego. Dzięki temunawet wobliczu największychdramatówpotrafią zachować odpowiednią ilość cukru w stonowanymglosie. - Znakomicie, jakz poradnika - pochwaliła. Iodtądjuź zawsze byliśmy jejparą pokazową. Pól rokupóźniejBartek zaproponował, żebyśmy się spotykali poza szkoleniami. - Przerobiliśmy już wszystkie wersjedomowychsprzeczek. Dzięki temu możemy od razu przejść do sedna. Czyli do czego? - chciałam zapytać, ale jak zwykle ugryzłamsię w język. Czego dziśżałuję. - I sześć lat zleciało jak zpłatka -- zakończyłamopowieść. -Nic nie trwarównie długo jak prowizorka - podsumowałMariusz. - Tyle że czasem przydałoby się zadąć sobie pytanie, czynie warto wreszcie czegośzmienić. Dwudziestypierwszy - Strasznie trudno odejść odkogoś, nawet jeśli w niczym nieprzypomina wymarzonej połówki. -Dlatego zawsze powtarzam, że lepiej w ogóle niewchodzićw taki związek - odezwała się Mariolą. - Człowiek spotka się parę razy na majówce i choć czuje,że tokompletna pomyłka, już zaczyna planować sylwka. Aw niedzielę czeka z rosołem. - Też jestem przeciw prowizorkom- popart jąBolek. -1 nadal nikogo nie masz - zauważył Maciek. - Bo czekałem na swój ideał. Na coś szczególnego. W tym czasie inni pozakładali rodziny, kierując się zasadąpierwszy lepszy. 158 - A tydalej czekasz. -Jeśli teraz się poddam, Jagoda, to tak, jakbym przekreśliłwszystkie minione łatą. - Wolisz przekreślić te,które nadchodzą? -No nie,zwłaszcza że. chyba znalazłem ten ideał. - Kto to? Jak się nazywa i corobi? - zasypaliśmy gopytaniami. - Znam tylko jej tajemniczy pseudonim. Ale czuję, że nadajemy na tych samych falach, że widzi świat dokładnie tak jak ja. Dwudziesty drugi - Czy połówka musi koniecznie być naszym klonem? - irytowała się Malina. -"Jest idealna,bo myśli dokładnie tak jak ja". Okropne. - Zwykle szukamy ludzi opodobnych poglądach. -Ale nieidentycznych! Nieo to przecież chodzi. Ja iEmekczęsto mieliśmy inne zdanie na różne sprawy. Ale czuliśmy, że tojestto. Przynajmniej ja czułam, bo on pewnie się jużpocieszył treserką reniferów. - Nie dzwoni? -Zerokontaktu. To chyba koniec-jęknęła, wkładając do ustwszystkie palce. Ssanie kciuka w tej sytuacji to stanowczo za mało. - Wcalenie. musisz poczekać, ażwróci z tegostypendium. - Właśnie czekam. Zaznaczam dni jak RobinsonCruzoe. - Słuchaj,Malina, nie każdy facet jest taki jak twój ojciec. -Próbuję o tym pamiętać, ale udaje mi się tylkoprzezkilkaminut. Myślisz, że to początkiAlzheimera? - Myślę, że to panikarstwo. -Depresyjnapanikara z Alzheimeręm. Zaczynam rozumiećEmka. Wykorzystał wyjazd, żeby się uwolnićod pękatego woranieszczęść. -Z tym pękatym to przesada - powiedziałam, obrzucającwzrokiem jej szczupłe kolana. - To pamiątka po starej obsesji z czasów walki ze smokiemdiety. Jeszcze czasem znienacka chwyci mnie lęk, czyprzypadkiem nie robię się zagruba. 159. - A byłaś kiedykolwiek? -O mały włos, a byłabym z powodu tych cholernych diet. Odchudzałaś się kiedy? - Pewnie, jak każdy. -To wiesz, o czym wtedy człowiekmyśli. - Tylko i wyłącznie o jedzeniu. -Właśnie. Co zjadł, co je, co może zjeść do końca dnia. Ile mujeszcze zostało kalorii i na co je zamienić: na duże jabłko czy namały jogurt. Na szczęście przestałam się odchudzaći wszystkowróciło do normy. - Pogładziłasię po smukłej łydce. -No, możeczasami napadnie mnie niewielki żarłok, ale nie takie smoczyskojak kiedyś. Choćjedna obsesja mniej. - Będzie dobrze, Malinka. Tylko musimy rozpracować przyczyny tych pozostałych obsesji. Dowiedzieć się. jak powstałyi dlaczego. - Nowłaśnie - przypomniała sobie- -Z tymlękiem przedstratą to może być całkiem inny powód. Bo widzisz, pamiętam z dzieciństwa takie zdarzenie. Kiedy nie chciałam siębawić jakimśfajnymmiśkiem, mama razem z ojcem szeptali przy uchylonychdrzwiach o tym, że moje zabawki bardzo podobają się dzieciakowiz sąsiedztwa. Jeślito nie działało, misiek znikał na parę dni. Gdypytałam,odpowiadali, że pożyczyli go moim kuzynom. "Po co maobrastać kurzem -mówiła mama -skoroMartunia zawszeo takim marzyła''. Wtedy oczywiście włączałam syrenę na pół osiedla. - A oni? -Katowali mnie jeszcze paręgodzin gadkamio tym, jaki tobył fajny miś. Najdroższy w całym papierniczym. "Widzisz? Ty gonie chciałaś,a Martunia bawi się całymi dniami". - Dosyć okrutne - zauważyłam. -No a kiedy jużpopadłam w czarną rozpacz, misiek nagle sięznajdował. - Może powtarzasz teraztamten schemat? No wiesz, rodzajmyślenia życzeniowego. Przeżywasz rozpacz po to, żeby miś wrócił z Helsinek. Przez chwilę zastanawiała się nad moimi słowami. - Może. Tylko jest jeden problem. Jagoda. Kiedy wreszcie znajdowałam miśkawśród innych zabawek, byłam tak przerażona myślą o jego ponownym zniknięciu, że niepotrafiłam się cieszyć. Dwudziesty trzeci Kolejna próba oswojenia Władysława Olszyny. Właśnie stojęna korytarzu, pięć metrów od drzwi jego sali, i zbieram resztkiodwagi. Trzydzieści bardzo głębokich wdechów. - Zaraz doprowadzisz się do hiperwentylacji - ostrzegł mnieRysiek. - Albodo nirwany. - Próbujęodzyskać spokójprzed rozmową z Olszyną. -Aż taki stres? - Rzucił mi zatroskane spojrzenie. -To wejdziemy razem. No,chodź. Rysiek podał mi ciepłą łapę i wkroczyliśmy do jaskini lwa. Sam lew, odziany w nową błękitną piżamę, tłumaczył innym pacjentom, jak się pisze testament. - Witam kuracjuszy. Jak zupka? - Wodnista, jak w czterdziestym czwartym. Tyle że wtedy dodawali dwa razy więcej kartofli -mruknął Olszyna. - O, nasza pani magik od komfortu - poznał mnie okrągły staruszek. -Żaden magik, tylko Najbardziej PrzerażonaKobieta w tymszpitalu - sprostował Rysiek. - A to wszystko dzięki panu, panieAntoni. - Janicnie mówiłem - bronił się Olszyna. - Byłem nawet milszy niż zwykle. - Polemizowałbym, alewolępograć z panami w karty. Albow mafię. - Lepiej w mafię - ucieszył sięnowy pacjent, zajmujący łóżkotużkoło drzwi. - Tylkokto będzieBogiem? - Ja mogę być - zaproponowałam. Znałam tę grę w setkachwersji. Odbębnialiśmyjąna każdym szkoleniuintegracyjnym. Zwykle mnie wybierano do roli Boga, czyli prowadzącego. -- To ja zaraz zrobiękarteczki z imionamimieszkańców - zaofiarował się Rysiek. - Pewnieznowu wylosuję Holmesai zostanę odstrzelony nasamym początku -oznajmił ponuro Olszyna. -Zawsze możemy powtórzyć losowanie - pocieszyłam go. - I tymwłaśnieróżni się mafia od prawdziwego życia, co, panowie? 161. Dwudziesty czwarty Podpytujemy Bolka o tajemniczą nieznajomą. - Nic wam nie powiem, bo i taknie zrozumiecie. -Zakochateś się? - drążyła wytrwale Julka. - Jeszcze nie, ale wszystko do tego zmierza. Ostatnio, naprzykład, rozmawialiśmy o sztuce. I nagle ona mówi, że chcezrobić film o ludziach, którzy zajmują drugie miejsce. Sportowcach, osobachbiorących udziałw rozmaitychkonkursachi castingach. I wiecie co? Jak byłem w liceum, miałem identycznypomysł. Żeby sfilmować rozczarowane twarze tych drugich. - Ciekawe. -No. Chyba spotkałem swoją pokrewnąduszę. - A jak wygląda ciało tej duszy? - zainteresował się Maciek. Konkretny jak zawsze. - Nie wiem, bo jej nie widziałem. -A głos jaki ma? -zapytałam. - Nie wiem. -To jak się kontaktujecie? - zdziwił się Maciek. - Przez Intemet. -Co? Tożaden związek, doktorze, tylko jakieś wirtualne podchody. Jużlepiej sobie pograć Lara Croft. - Nie w moim typie. -A misię kiedyś podobała. Wyrzeźbiona przez naturę jaktrzeba. - Przez grafików chyba - rzuciła Julka. -Teraz to już nieważneprzez kogo, bo mam swoją kobitę. I żeby stanęły na parkingutrzy takie Lary, moja i tak wygrywa konkurs. To jest dopiero miłość, co? Dwudziesty piąty Malina poszła sobie, nadal przybita brakiemwiadomości odherbatnika. A my z Maćkiem obieramy ziemniaki na wczesną kolację. To znaczy próbujemy. Boja - wiadomo, trzy lewe ręce,a Maciek ledwo trafia nożem w kartofel. - Cośtytaki zmarnowany? I łapy ci się trzęsą jak Tomczakowej. Znowu bierzesz clenbuterol? -W życiu, doktorze! Żadnych bułgarskich świństw! Nigdywięcej. - Na pewno? -Na pewno - potwierdziła Julka. - Pamiętam, że kiedy brał,to się z niego laławoda jak przed porodem. - To co się dzieje, Maciek? Przecież widzę, żesię cały telepiesz. - No bo -Maciek spuścił głowę - kobita mnie rzuciła. Wczoraj wieczór. No i cierpię. - Jakto, rzuciła? Znowu? - Tym razem naprawdę. -Akurat. Nie widziałem trwalszej paryodwas. Ogniste połączenie całkowitych przeciwieństw. - Doktorze! Proszę! - Maciek podniósł rękę, jak policjant zatrzymujący ruch uliczny. - Dobrze,dobrze - próbował uspokoić goBolek. - A powiesznam, co się stało? - Sam nie wiem. Wróciłemz treningu. Trochę spóźniony, botestowałem nowy modlitewnik. Wchodzę do kuchni. Siedzi przystole. Usta zacięte w linijkę. Nieruchoma, tylko paluchy biegają,jak po klawesynie. Pytam, co jest. Ona, że znowu sięspóźniłem. Że tojużpiąty raz w tym miesiącu. Ja nic. Niech se pogada,wyrzuci, co ma na wątrobie, bo jej pęknie. -No i? -1 nagle ona mówi, że jesteśmy z innych półek. Co tam półek. Galaktyk, a może nawet wszechświatów. Słowem, kompletnie niedobrani. Możecieto zrozumieć? Pytam, czy kogoś sobie znalazła, a ona: "I widzisz, Maćku? Ja tu poważne sprawy poruszam,a tyzarazsprowadzasz wszystko do seksu". Zatkało mnie. Do jakiego seksu? Więc stojęi słucham. A ona, że od roku próbujemnie nauczyć punktualności. Inic. "Na trening to potrafiszprzyjść o czasie. A na spotkanieze mną pół godziny spóźnienia. Noa knajpy? Porażka. Bo albo zapomniałeś spalacza tłuszczu,albo akurat musisz wrócić do domu, żeby wypić swój koktajlz protein". - Poważna sprawa - przyznał Bolek. -Bardzo poważna. Pogadaliśmy chwilę. to znaczy ona brzę163. czata, aja stałem jak ten klocek grubo ciosany. I tylko powtarzałem;"Skoro tak uważasz! To trudno". - Trzeba było walczyć. -Co mi teraz da ta informacja, doktorze, jak już po wszystkim? - burknął, trąc pięścią oko. - Może jednak nie próbowałam go pocieszyć. -Po wszystkim, bosię pożegnała zchłopakami. Uściskałakażdego z osobna, najbardziej Szkatułę, iposzła. Cholera, jeszczezgubiłem kontakt! - Maciekrzucił nam przerażone turkusowoszare spojrzenie. -A kupiłem trzy dni temu. Specjalniedla niej,bo tak lubi niebieski kolor. Ale teraz to już bez znaczenia. - Zaszlochał. -Trzeba było wydać na butlę oliwki do masażu. Przynajmniejcoś bym ztego miał. Wysoki połysk -mruknął Bolek. - Mogę z nią pogadać - zaofiarowałasięJulka. -Ani sięważ! - krzyknął Maciek -Toponiżej mojej godności- Przecież wiesz, że w miłości trzeba czasem schować dumę dokieszeni. - Trzeba. Ale w pewnym momencie trzebają wyjąć, odprasować i założyć. I wiecie co? Czuję, że to jest właśnie ten moment. Dwudziestyszósty Poranna przejażdżka. Nawet Paker, zwykle znudzony ludźmi, okazuje Maćkowi zainteresowanie. Z dużą kroplą współczucia. Podczas dopinania popręgu, zamiast nerwowo skubaćsiępo piersi, położył Maćkowi na ramieniu swójwielki kosmaty łeb. - Dzięki, stary, będę się trzymał -mruknął Maciek, gładzącgo poogromnych uszach. Na ile dam radę. - Nadalsię nie odzywa? - zapytałam, a kiedy pokręcił głową. dodałam: - A tynie możesz? - Nie będęsię narzucał. Widziałaś, żeby jakiś koleś wpolskimfilmie wydzwaniał po zerwaniu do kobity? - No, skorowybrałeś taki ambitny wzorzec. To gratuluję. - Jagoda, nie rozumiesz,że boję się ośmieszyć? - rzuciłłamiącym się głosem. 164 - Czym ośmieszyć? Ze jesteś szczery? - Że jestem miękki, choć wyglądam jak Góry Skaliste. -Powiem ci,Maciek, że bardziej się ośmieszasz tekstamio kolesiach z polskich filmów. - A taknie jest, że wolicie tych Keilerów z wiecznie gotową dostrzału bronią? -Wprost marzymy,żeby dla nich miauczeć nadywaniku. Jeszcze dorzuć cytat o starych dupachi naprawdę spadnę z konia. - Nie dorzucę, bo. bo Iwona miała dwa lata więcejniż ja. I wcale mi to nie przeszkadzało, wiesz. -A to dopieropostęp - prychnęiam. -Takspokojnie podchodzić do dzielącej was różnicy pokoleń. Całe siedemset dni doświadczeń. Ona była w grupie wiewiórek, a ty dopierozdobywałeś szlify wśród zajączków. Uśmiechnął się blado. - Mów mi jeszcze, to jest szansa, że się zakocham. -Tak lubisz sztorcowanie? - Mało powiedziane. Czasem się zastanawiam, czego bardziejmi brakuje. Samej Iwony czy tych jej jadowitych ukąszeń. I wieszco. Jagoda? Naprawdę nie wiem. - Tego nie dasię chyba rozdzielić. -1 nietrzeba - zauważyła Ania. -Bo chyba na tym polegadojrzała miłość. Dwudziestysiódmy Wyrwałam się na godzinkę ze stacji, żeby popłacić rachunkiiprzy okazji kupić sobie jakiś drobiazg na dzień dziecka. Kiedyśtrzeba zacząć. Krążyłam właśnie po drogerii, kiedy zauważyłammasywną postać, z zapałem spryskującą nadgarstki jedną z wódtoaletowych. - Maciek,ty tutaj? - zdziwiłam się. Maciek najpierw próbował się schowaćza regałem z kosmetykami do stylizacji włosów, apotem oblatsię intensywną czerwienią od czubka głowy po końce owłosionych paluchów u stóp. - Jagoda, błagam, nikomunie mów. 165. - OK. Nie wiedziałam, że wizyta w kosmetycznym to dla ciebie taki obciach. Wyglądałeś na faceta, którynie oszczędzanaolejkach i samoopalaczach. - Ale ja tuprzyszedłem, żeby sobie powspominać. - Pokazałpaseczki papieru, nasączone perfumami. -To był jej ulubionyzapach. A tego zawsze używała wiosną. Wystarczy, żepowącham, a mam ochotę ryczeć. Tylko obecność ludzi mnie powstrzymuje. - Dlaczego właśnie ona? -Nie wiem. - Otarł powieki, tym razem delikatniej, żeby niewyłuskać szkieł. -Wszystkie laski, które miałem przed nią, byłysto razy bardziej w moim typie niż ona. O wiele ładniejsze niż tawredna, pręgowana, jadowita żmija. - Więc dlaczego z nimi zrywałeś? -Bo były jak tandetne ozdoby na choinkę. Wiesz, jak to jest. W grudniu kupujesz pudło bombek. Wydajeszfortunę, ale niemożesz się oprzeć. Takie to wszystko błyszczące, kolorowe, obsypane brokatem jak ta pacjentka Bolka. A w lutym rozbieraszchoinkę inagle widzisz tandetę. Krzywe, wyblakłe wzory, zdrapaną farbę, okropne kolory. - No alenastępnejzimy znowu dajesz się nabrać. -Dopóki nie trafisz na prawdziwą bombę. I tak właśnie byłoz Iwoną. - Więcdlaczegodo niej nie zadzwonisz? -Bo prawdziwy facet zawsze zostawia pierwszeństwo kobiecie. -1 głupio robi - skwitowała Jadzia. -Bo ona jednanie traktowała go jak kasiastego, opalonego kloca. - Z grubą warstwąoliwki na karoserii - dodała Mariolka. -Kasiastego? - zdziwiłam się. - No tak, pani Jagodo. Solarium, stadnina. Na brokatachz dyskoteki to robi wrażenie. A na Iwonie nie robiło. - Alepodobnobrokaty były ładniejsze. A dla takiego Maćkaciało to podstawa. - On tak mówił, że ładniejsze? - nie dowierzała Jadzia. -Doktor widział jego poprzednie kobity, to niech sam opisze. - Bordowe pasemka, brązowo-żółtaskóra, białe obcisłespodnie. Na twarzy pół litra fluidu. Naustach liliowa szminka. 166 Na powiekach perłowe cienie ciągnące się aż do uszu. Na głowie biała bejsbolówka. Dotego uśmiech drugoligowego piłkarza. Krótko mówiąc, Maciek przebrany za kobietę. - Iwona przy nich wyglądała jakz innej planety- przyznałaMariolka. - Nic dziwnego, że młody wpadł po daszek swojejczapki. - Wiecie co? - odezwała się Julka. -Każdy zadaje sobie pytanie, dlaczego Maciek wybrał właśnie ją, a nie brokaty. A czemu nikt nie zapyta, co dziewczyna pokroju Iwony widziaław takim Maćku. Dwudziesty ósmy - Widziaławe mnieczłowieka. I za to ją kochałem. Możenawet dalej kocham. - To naprawdę jesteś twardziel. Ja bym już dziesięćrazy zadzwonił. - Apan,doktorze, czemu nie dzwoni do tej swojejtajemniczej? Podobno panu zależy? - Już chyba nie - przyznałsię Bolek. - Poprosiłem ją o spotkanie,ale twardo odparła, że nic z tego. Możemy porozmawiać nasieci o twórczości i sensie życia, ale nic więcej. Żadnych zdjęć,żadnych spotkań. - Robi doktorowi smaka- pocieszyła go Jadzia. - Ja swojegoteżtak przywabiałam. Tyleże przez telefon. - Nie robi. - Bolek pokręcił głową. -Zaraz na wstępie zapowiedziała, że nie chce żadnych flirtów. Tylko rozmowy. - Bardzo rozczarowany? - zapytała Julka. - Myślałem,że gorzej to zniosę. Ale teraz widzę, żeonanigdynie robiła mi żadnej nadziei. Od początku stawiała sprawę jasno. Tyle że ja sądziłem, że to kobieca kokieteria. No cóż, zostanąnam wieczorne rozmowy na sieci. - Aznaszchociaż jejimię? -Tylko pseudonim: Tajemnicza Kobieta. I wiecie co? Tyle chyba naprawdę mi wystarczy. 167. Dwudziesty dziewiąty Wracałam od Olszyny, zadowolona, że poprawiłam mu humor, dając się ograć w karty, kiedy zaczepił mnie Rysiek. Tużprzed windą. - Wygląda, jakbyś czyhał na jakąś życzliwą duszę,która uwolni cię od nudy. -Nie jakąś, tylkona ciebie. Tęskniło mi się. - Każdej to mówisz? -Żadnej. - Spojrzałmi prosto w oczy i zaraz zmienił temat: -Dasz się zaprosić do biura naszarlotkę? Sam upiekłemwedługprzepisuKrysi. - A co z nią? Wyprowadziła się? - Prawie dwa tygodnie temu, razem znaszym synkiem. Nibytylko na sąsiednią ulicę, ale i tak przepłakałem zanimize trzy noce, Jagódka. - Czasem lepiej stracićkogoś na zawsze, niż ciągle spotykać,wiedząc, że to koniec. -Koniec,Jagódka, to był już pięć lat temu, po ostatniej rozprawie. Ale wiesz, jak ja się przywiązuję do ludzi. Co ja mówię, doludzi. Dowszystkiego. Miałem chandrę, jak zakończyli "Esmeraldę". Dobrze, że mi Mariolka nagrałatrzydzieści ostatnich odcinków. - Też nie lubię zmian irozstań. Samanie wiem, jak przeżyłampierwsze dni urlopu. - Ja bymnie przeżył utraty pracy Na szczęście mi to nie grozi. -Nikt nie czyha na twoje miejsce? - Cośty. Mało kogo podnieca perspektywa przepychanekzbraćmiZefiryna. A takich scyzoryków jest w okolicy pod dostatkiem. - Bolek wspominał, że zdarzają się spięcia. -Pewnie, ale ja mam łagodny charakter - wyjawił. - Inaczejjuż bym nie żył. Poza tym nieopłaca się zatrudniać kogoś nowego, skoro ja pracuję zapołowępensji. - Obcięlici za włóczenie się po korytarzach? -Nie, sam się zrzekłem. Po co mitylekasy, skoromam dożywotnią rentę. Którąpośrednio zawdzięczamrodzicom. RENTIER Kiedy Rysio, wtedy jeszcze Banan, wstąpił w szeregi starszaków, jego rodzice podjęli ważną decyzję; wyruszą w Bieszczady naposzukiwanie miłości, spokoju i sensu życia. Będąrzeźbićświątki,medytować, patrzeć w rozgwieżdżone niebo i nasłuchiwać przesłania od Boga (lub bogów, ktowie). A w chwilach finansowejposuchy najmą się do wycinaniadrzew albo zaczną przygrywaćpo karczmach. - A on? - Mama wskazała Rysia bawiącego się jej koralikamiz jarzębiny. - Zostanie u dziadków - oznajmiłjej mąż,Tolek, podziwiająckwiatywyszytena swoich dzwonach. - W ten sposób dam imszansę naprawienia błędów, które popełnili wobec mnie. - Jesteśtaki dobry - rzekła żona i na twarzach obojga wykwit! błogi uśmiech. Potemwyjechali w Bieszczady, a Rysio wraz z torbą zgrzebnych ubrań i ulubioną eko-maskotką, uplecioną ze sznurka dosnopowiązatki, przeniósł się do swoich dawno niewidzianychdziadków. Trzy lata później babcię skosił rozległyzawał. Sercedziadka nie wytrzymało rozłąki i zrozpaczone rychło stanęło któregoś ranka, wysyłającduszę właściciela wysoko, hen w obłoki. Rysio został sam. Przez następne lata zajmowali się nimkolejno: dziadkowie ze stronymatki, starszasiostra ojca, ekscentrycznasąsiadka z parteru, wychowawczyni zpodstawówki,pani z kiosku,psycholog z policyjnej izby dziecka, opiekunka w domudziecka, skąd z trudem wydobyła go pierwsza żona stryjecznegobrata matki. Opiekowali się nim również kumple z akademika,wreszcie żona. Tylko nie rodzice. Ci bowiem, oszołomieni siłą konopi i kosmicznymi wrażeniami, nie pamiętali już,że gdzieś naZiemi zostawili sześcioletniego synka. Z każdym rokiem odlatywali coraz dalej i dalej, mijając kolejne galaktyki. Aż wreszcie dotarli do miejsca przeznaczenia - Planety Szczęścia, Miłości i Pokoju. Pół roku później domieszkania trzydziestoletniego RyśkaGrejpfrutazadzwonił notariusz z informacją, że otrzymał spadek. Worek cannabis rudealb wraz ze specjalistyczną fajką orazsiedem tysięcy hektarów nieużytków bieszczadzkich po Tolku Ba168 169. - Ciekawe. Wydaje mi się, że już gdzieś słyszałam to nazwisko. -W telewizji. Był taki serial edukacyjno-moralizatorski"Stawiam na Tolka Banana" - powiedział z uśmiechem się Rysiek. -Tyle żeja bym na swojego nie postawił nawet pięciu groszy. Dlatego zmieniłemnazwiskow okresie postmłodzieńczego buntu. Potem mi przeszło, ale nazwisko zostało. - Co zrobiłeś z nieużytkami? -Miałem sprzedać, kiedy wyszta ustawa, że za obsadzenie iluśhektarów drzewkami państwo płacidożywotnią rentę. - A skąd tyle drzewek? -Też od państwa. Jedyne, co musiałem zrobić, to wynająć ludzi i obsadzić te hektary nieużytków. Teraz wpływa mi co miesiącponad dziesięć tysięcy złotych renty. A ty się martwiłaś, że ci cośdokładam dochudej pensyjki. Dogabinetu zajrzała drobnaszatynka w zielonej sukieneczcew kratkę. - Przepraszam, dyrektorze, mogę nachwilkę? -Właź, dziecko, śmiało - zaprosił ją Rysiek. - A właśnie. Jagódka, zgadnij, ktotojest? Przez minutę próbowałam dopasowaćtwarz szatynki dowszystkich znanych mi ludzi. - Poddaję się. -To jest stażystka Karina po ekstrakcji zęba. Uwierzysz? Czemu nie? Skoro Gandalf Szary mógłsięzmienić w Gandalfa Białego. -1 jaksię teraz paniczuje, Karinko? - Kompletnie spłukana. Bo nie dość, że musiałam wymienićpołowę garderoby i kosmetyków, to jeszcze czeka mniezakup nowych farb. - Koniec z malowaniem turpistycznych obrazów? -Ja o takich zwykłychfarbach myślałam, do ścian. Teraz sąciemnofioletowe i kiepsko znoszęten odcień. - To masz sporo do zrobienia. Bo i ściany dopoprawki, i celenowe. - Sporo, pani Jagodo, ale to nawet fajna zabawa, takie szukanie swojego miejsca wżyciu. Szukanie celu. Czasem nawet fajniejsza niżsam cel. Trzydziesty pierwszy - Jagódka, czy ty jesteśszczęśliwa z tymswoim Bartkiem? Dobre sobie. Nawet nie wiem, czy w ogóle z nimjestem, a codopiero mówić o szczęściu. - Czemu pytasz, tato? Zerknęłam na zegarek. Za kwadranspowinnam być na pogotowiu, a tusię zanosina poważną rozmowę. - Sam nie wiem. Oj, nie wypadło to szczerze. - Nie lubisz go? -Zawsze myślałem, że wyjdziesz za wojskowego. Ci to dopieromają poukładane życie. - ABartek? -No cóż. Wydaje mi się, żeon czegoś usilnie szuka. I obawiamsię, że szukając,traci z oczu to, conaprawdę cenne. -Tak sądzisz? - Ale ty się, Jagódka, nie martw. Niedaleko nas są świetniezaopatrzone koszary. WRZESIEŃ. Pierwszy Nie lubię września. Tomiesiąc moich urodzin. Skłania do niepotrzebnych rozważań i dotujących podsumowań. Zaczynasz sięporównywać ze znajomymii. zawsze wychodzi na twoją niekorzyść. Potem próbujeszwyliczyć,co zdołałeś osiągnąć przez ostatnie dwadzieścia lat. Matura, studia, stata praca (już nie), pozornie stabilny związek, mieszkanie na raty, własny kaktus, wideoi pól tony mądrych książek w piwnicy. Oraz pierwsze zmarszczki. Uff, wystarczy. Dlatego ten wrzesień będzieinny od poprzednich. Bezrefleksyjny, optymistyczny, po prostu inny. Na razie jest nudny. Julka milczy, zajęta krojeniem fartuchów. Maciekteż, zajęty wspominaniem żmii pręgowanej. Mariola, zapatrzona w telewizor, ogląda prezentację nowej krajalnicy do warzyw. Jadzia drzemie w dyspozytorni. A Bolka nie ma. Spędzaswój pólurlop w Krakowie. Za to jestdoktor Żariacz. Zamknąłsię w swojej dyżurce i powiedział, żeby wołać go tylko w ważnychsprawach. -1 niech Julian mi nie przeszkadza ani nikt inny, bo będę zmuszony użyć stetoskopu - zakończył. Więc nieprzeszkadzam, zwłaszcza żeprzed chwilą odwiedziłmnie Mariusz. Usiadi, podrapał siępo brodziei oświadczył, że tojego ostatnia wizyta. - Wracamdo cytryn, proszę pani. -Ale dlaczego? - BoMartynka powiedziała,że alboznowu będę prowadził. świadome życie, albo ona wróci do Heńka, swojego byłego. Niemam wyboru. - Ma pan, tyle że trzeba. -Pani Jagodo, pani wyjedzie zamiesiąc, dwa, jak tamten, jakmu tam. Marchewka. A ja zostanęna lodzie. Możebez cytryn,ale i bez bliskiej osoby. - Ale Martyna pana szantażuje - zirytowałamsię. -Bo jej na mnie zależy. I chceze mną być. Przemyślatemjużwszystko i wolęrutynę niż niepewność. Nie chcę więcej ryzykować. Boję się, że trafię jeszcze gorzej, na przykład na taką Julkę. A tu przynajmniej wiem, że Martynka jest prawdziwą kobietą. -Połowa ludności kuli ziemskiej to prawdziwe kobiety. - Ale ona ma kilka innych zalet. Na przykładjest. przewidywalna. No i stała. A człowiek, pani Jagódko, musi mieć w życiujakiś stały punkt. Drugi - A ja postawiłemna samotne życie i wzmożone rzeźbienie-wyznał mi Maciek podczas porannej przejażdżki. - Widziałemw Ajronie nowe ćwiczenia na żłobione pośladki. Mówię ci, Jagoda, wyglądają jak żeberka kaloryfera. - Dlaczegosamotne? Nie możesz poszukać kogoś nowego? Westchnął. - Nie tak łatwo zapomnieć. Poza tym,gdzie ja mogę znaleźć drugą taką żmiję? Na siłowni? - Może na dyskotece - podsunęłam. -Nie lubię dyskotekani nocnych klubów. W takich klubach,Jagoda, to każdy ma drugiego za skończonego frajera. Szkoda mitracić pół nocyna zabawęwśród pięciusetpępków świata. Pozatym mam złedoświadczenia, kiedyś spędziłem jeden wieczórw nąjtklubie. WIECZÓR W NAJTKLUB1E Maciek odebrał pierwszą ciężkozarobioną tygodniówkę ipostanowił się zabawić. Nie żadne tamdziecinnezabawy, tylko stu176 procentowarozrywka dla dorosłych. Razem z kumplami trafił donocnego klubu Eden, gdzieś na Śląsku. Przywitały ich puste lożei trzy smętne Barbarelle w srebrzystych kostiumach. - Co tu taksmutno? - zagaił Maciek, dlalepszego efektu bawiąc się plikiem dwudziestoztotówek. - Bo środek tygodnia -- odparła Barbarella rudowłosa, najbardziej spontaniczna zcałej trójki. -Poza tym to naprawdę drogi klub - dodała blondynka. - Tylko dlakoneserów. - Mają panowie szczęście, gdyż wdniu dzisiejszym mamywstęp promocyjny w cenie zero złotych - oznajmiła im brunetka. -Może się zapoznamy - zaproponował kumpel Maćka,Witek. - Luiza. - Brunetka podała mudo uściśnięcia czerwonawądłoń rzeźnika zakończoną szponami. - Samanta. Andżela - przedstawiłysię pozostałe dziewczyny. - Witek,Maciek i Andrzej. -Powitanie mamy już z głowy, to możewypijemy po jednymna cześć pań - zapalił się Andrzej. - Skoro pan Andrzejnalega. - Andżela uśmiechnęła się niewinnie, opuszczając powieki obciążone srebrnymi rzęsami. -Aleostrzegamy, że nie jest tu tanio. - Lokal jest nastawionyna intensywne eksploatowanie zamożnych klientów - zdradziła blond Samanta. -1 słusznie. Niech mają za swoje, grube cwaniaczki w beemkach -zarechotałWitek. - To wypijmy za skuteczne dojenie. Podrzuć nam,maleńka, parępiwek. -1 wybierz jakieś winko dla koleżanek. Jak zabawa, to zabawa! - zawołał Maciek. - To może jakiś szampan - zastanawiała się Andżela. Dorato albo Igristoje. - Może być jedno i drugie. - Andrzejpokazał gruby plik dziesięciozłotówek. - A dla panów sześć piwek? -Napoczątek może być. Przez następne trzy godziny wypito oba wina i kolejne sześćpiw. Samanta zatańczyłana stole, odsłaniając nachwileczkęswoje imponujące piersi wypełnione solą fizjologiczną. Luiza obiecała, że odsłoni swoje następnym razem, jak sięlepiej poznają. 177. - Gdyż jak mi się facet podoba, to ja się wstydzę nagości -zdradziła, mrugając liliowymi powiekami. Andżela bawiła ich opowieściamio frajerach: - Podstarzałe grubasy. Myślą, że jak przyjdzie jeden zdrugimi zamigoczekartami,to od razu będzie miał wszystkojak na tacy. Więc kroimy ich równo. Z kasy i złudzeń. - Słusznie, słusznie rechotali chłopcy. Wreszcie wybiła pierwsza i nadeszła pora płacenia. - Sześćset osiemdziesiąt- poinformowała ich Samanta. -OK. - Maciek pewnie sięgnął do kieszeni. Przeliczył, starannie ukrywając zdumienie wysokością rachunku. Dorzucił jeszczedwie dychy napiwku. Opuścili lokal, serdecznie żegnani przez rozpromienione, zaróżowione od wina Barbarelle. - Fajne laski -rzucił Witek. -Tylko trochędrogie -dodał Andrzej. -Po powrocie do domu wyliczyliśmy, że zabawa w Edeniekosztowała każdegotyle co sylwek w dobrymlokalu. Z żarciem,muzyką i szampanem. - Naliczyły wam ponad tysiąc procent marży -wyliczyła Julka. - Nieźle. - Najśmieszniejsze, że cały czas polewaliśmy z kolesi, którzytak bezmyślniedają się kroić. Dlatego wolę inne rozrywki. Trzeci No i spadłam. Niespodziewanie, błyskawicznie i dosyć boleśnie. Nawet nie zdążyłam pomyśleć o świętym Jerzym. A wszystko dlatego, że Szkatuła zobaczy} po drugiej stronie rzeki łaciatąkrowę. Stanął jakwryty. Spojrzą} jeszcze raz, apotem nagle uskoczy}w bok. Ja zaś zostałam w powietrzu. Naułamek sekundy,bozaraz opadłam na świeżo skoszonąłąkę. - A już miałam ochotę niewkładać pilotki. -Sorry za Szkatułę, ale on się strasznie boi krów - usprawiedliwia} konia Maciek. - Czemu? 178 - Bo nie dość, że duże i cycate, to jeszcze ryczą. A na dodatekmożesię okazać, że podstawą ich diety jest konik polski. - Chyba polny - mruknęłam, nie przestając masować obolałego krzyża. -Najważniejsze,że nie dałaś się ponieść emocjom. - Nie zdążyłam. -1 żeod razu wsiadłaśz powrotem- ciągnął Maciek. -Kurde,w życiu jest tak samo. Spadłeś,to wstawaj,otrzep tyłeki do przodu. Zrób sto pompek, wypij koktajl, poleź w solarce. Jakby nic sięniestało,jakby wszystko było po staremu. A przecież nie jest. - Nie możesz zapomnieć o Iwonie? -Nic nie pomaga, Jagoda. Anićwiczenia, ani praca. Wszystkomi się z nią kojarzy, dosłownie wszystko. - To dlaczego niezadzwonisz? -Boję się, żejest za późno. I żemój czas u niejjuż minął. - A jej czas u ciebie minął? -Nie, ale kto powiedział, że ma być zawsze sprawiedliwie, porówno i z wzajemnością? Nikt. Gdyby było, oszalałabym na punkcieBartka. A możewcalenie? Czwarty - Nie rozumiem swojej mamy - zaczęła Malina. - Tyle przeszła przez mojego ojca inadal daje się nabierać. Wiesz,co on zrobił? Przyjechał do Polski i od razu poszedł do niej dobiura. - To chyba niczłego, kiedyfacetodwiedzaw pracy swoją byłą żonę. -Samo pojawienie sięmojego ojca jest zapowiedzią tragedii. - Przyszedł i codalej? -Oparł się o barierkę, jakdwadzieścia lat temu, a potem mówimamie, żezaprasza ją na spóźnione wakacje. "Wskaż dowolnemiejscena mapie, a za tydzień pojawiam się z biletami i rezerwacją wpięciogwiazdkowym hotelu". - A mama? -Podobno go wyśmiała. Ale tego samego dnia pobiegła do 179. piwnicy po atlas. Brat mi zdradził. Był akurat w domu wyprać sobie ciuchy. - Może chciała tylko pomarzyć. Może obietnice twojego ojcaodsłoniły jakieś dawne, ukryte tęsknoty. Mnóstwo ludzi chciałobypodróżować. Wybrać punkt na mapie i po prostu wyruszyć. Tomarzenie wielu dzieciaków. - No właśnie, dzieciaków. Mójojciec zawsze składał obietnicena poziomie średnio rozwiniętego sześciolatka. Dziwię się tylko,że dojrzała, pozbawiona złudzeń kobieta daje się na to złapać. - Mogłybyśmy się pozastanawiaćdlaczego, ale. -Nie trzeba,mamama już swojego terapeutę i narzeczonegow jednym. Fajny facet, tylko odrobinę przemęczonyżyciem. Może lepiej porozmawiajmy omoich problemach. - Chciałam to zaproponować, ale. -Wiem, przerwałam ci. Ostatnio nie umiem się skupić- Przerywam ludziom w połowie zdania. Kończę za nich wypowiedź. Jestem okropna. - Niewielu ludzi jest naprawdę okropnych. -Ale ja jestem. Okropna i na dodateknudna, bociągle puszczam te same przygnębiające melodie. DlategoEmek nie dajeznaku życia. Woli jakąś uśmiechniętą Laponkę. - Spuściłagłowę. - Jagoda, ja bym naprawdę chciała cieszyć siężyciem. I jeszczeumieć to okazać. Gdyby była taka możliwość, dałabym sobienaszyć na twarzy niegasnącyuśmiech. - Ale po co? -Przynajmniej nie zrażałabym do siebie ludzi. Bo wnętrza,wiadomo, taki uśmiech nie zmieni. - Naprawdę nic cię nie cieszy? Nawet najmniejszydrobiazg? - Ależcieszy, wiele rzeczy. Kiedy nagle spadnie deszcz albo jakwrócę głodna ze spaceru i mogę sobie ukroić gorącą piętkę. Cieszę się,jak Ewka, moja przyjaciółka, zda za piątym podejściemegzamin. Mogłabym tak wyliczać i wyliczać. - To w czym właściwie leży problem? -W tym, że nie jestemtaka,jak inni. - A jacy są ciinni, twoim zdaniem? -Wiedzą,w którą stronę pójść. Umieją dokonywać wyborów. Mówią sobie: "Skończę studia, znajdę pracę wreklamie albow banku. Wyjdę za mąż za wysokiego bruneta. Będziemymieć dwoje dzieci i domek za miastem. Do tego duży samochód w kolorze czerwonego wina". A ja? Ja nawet niewiem. gdzie chciałabym spędzić najbliższy weekend. - Wszyscy miewają, chwilewahania. -Może. Tyle że jakby ktoś z góry oglądał życie takiej Martynyod cytryn, to widzi ściśle ustaloną trasę. Z punktu A dopunktu B,potem do C i tak dalej. Niekoniecznie po linii prostej, ale jest w tymjakiś ład i porządek. Widać, że dziewczyna ma plan. A u mnie widać bezsilnąszarpaninę. Zpunktu A do punktu D, potem znowuA, przezchwilę B,potem od razu do J, żeby się cofnąć doB. Krótko mówiąc chaos, bez żadnej gwarancji, że dojdziemy do Z. - Martyna też nie ma takiej gwarancji. -Ale przynajmniejmoże sobiepowiedzieć, że zrobiła wszystko,by tamdojść. Nieprzeszkadza jej wtym brak motywacji czyniechciej pospolity. - Westchnęła. -Na dodatek bez przerwysłyszę, jak to należy wykorzystywać czas, bo drugiego już nie będzie. Żyć na maksa. - Maciek, ten rozbudowany sanitariusz,mawia, że on chce pożerać życie całymi łyżkami. -- No właśnie. Aja nawet nie mam łyżki. Co gorsza, nie mamsiły, żeby ją sobie wystrugać. Wstała i zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, wyszła. Chciałamza niąpobiec i pocieszyć jakoś, ale do sali wkroczyłaAldona. - Musimy porozmawiać- oświadczyła, siadającprzy stole. -To znaczy ja będę mówić, a ty posłuchasz. Chciałam ci powiedzieć, że beznadziejny z ciebie psycholog. Jagoda. Beznadziejny. -No i? - Żałuję, że cię słuchałam. PodobniejakMartyna żałuje, żeposłała dociebie Mariusza. Dobrze, że chociażopamiętała sięi wzięta sprawy w swoje ręce. Nie takjakja, która ci uwierzyłam,żeby nie odłączać tego Internetu. - Nerwowo skubała blond loka,przybrudzonego u nasady ciemnym fluidem. -Niszczysz życie innym ludziom, burzysz, podobnie jak ta twoja. nie wiadomo kto. - Domyślam się, że chodzi ci o Anię - podpowiedziałam,narazie zachowując spokój. -Rozbita małżeństwo twojemu ojcu i nawet wyjść za niego niechce. Cwaniara. Woli młodych bałamucić. 181. - Jakich młodych? -A takich jak mój Wojtek! -wypaliła Aldona. - Kusiła go,podsycała nadzieję. Ale wreszcie się wydało. - Ona pisała z Wojtkiem? - zdziwiłamsię. -Jako TajemniczaKobieta? - Ona,ona. Zamiast na szydełku robić wnukom śliniaczki,bierze się za cudzych mężczyzn. Tyle młodszych. A fu! - Ale Ania nie ma wnuków. Nie ma teżani jednego szydełka. - Apowinna mieć. Bo nie manic gorszego niż kobieta, któranie umie się zestarzeć z godnością. - Zgodnością,czyli jak? - zirytowała się Ania. -Przy robótkach szydełkowych? A jaknie umie robić, to co? Ma udawać? - Ania, czy tyrozbiłaś małżeństwo moich rodziców? -Zwariowałaś? Przecież przyjechałamdo tego miasteczkapięć lat po zniknięciu twojej mamy. I wtedy poznałam twojego ojca. Oraz ciebie. Chyba pamiętasz. -Pamiętam. Ale Aldona wspomniała coś o waszych potajemnychspotkaniach. - Nie moja wina, że tutejszebaby mają bujną wyobraźnię. Naoglądają się seriali i potem dorabiają ludziom różane życiorysy. - Ale Wojtka nie musiałaśbajerować. -Jakiego Wojtka? Tego cymbała, co się znęca nad Rumunami? - rozsierdziła się Ania. -Chyba żartujesz, że mogłabym flirtować z policjantem okwadratowym mózgu! - Aldona twierdzi,że tak. -To alboktóreś z nich zmyśla, albo. poważnie porozmawiamz twoim ojcem. Piąty Ósma rano - Wcale nie flirtowałem! - bronił się tato. -Rozmawialiśmytylko o życiu. - Czyli o czym? - drążyła Ania. - No. o wszystkim. Ojego smaczkach i ciemnych stronach. O tym,co dobregobyło na śniadanie albo na kolację. On mi sięskarżył i trochę zwierzał. Jago pocieszałem. Ale o flirtowaniu niebyłomowy. - A musiałeś podawać się za mnie? -Zanikogo się nie podawałem! - oburzył się. -Za nikogo! - Toskąd te idiotyczne podejrzenia, żepisze ze mną? No skąd? - Sam nie wiem. Możedlatego, że przyznałem się Wojtkowi,żeniepochodzęstąd. Bo przecież przyjechałem tu poślubie, zgadza się? - zwrócił się do mnie powsparcie. - Tak mi kiedyś opowiadałeś. Ale w świetle tych wszystkichdziwnychwydarzeń. - Jakich dziwnych. Jagoda! - Tato złapał się za czoło. -Pisałem sobie z paroma facetami. Nie dawałem imżadnych obietnic,żadnych zdjęć. Czyto moja wina, że każdy z nich liczył na coświęcej? Moja? - To skąd Wojtek wpadł na pomysł,że to ja? - zastanawiała sięAnia. -Musiał mieć jakiś powód. Może mupowiedziałeś, że maszkasztanowe włosy obcięte na lata dwudzieste i malujesz kreskieye-linerem? - Nictakiego nie podawałem! - krzyknął z rozpaczą w głosietato. -Chciałem być prawdziwątajemniczą kobietą! - A o czymgadaliście ostatnio? - spytałam. - Sam już nie wiem. Wszystkomi się poplątało z tych nerwów. Zaraz, zaraz. - mamrotał, drapiąc się poczerwonym uchu. -Mówiłem,żemam pomysł na film dokumentalny onajwiększych przegranych,pod tytułem "Drudzy". Nie, nie, to nie z Wojtkiem. Aha,z Wojtkiemgadałem o przemocy i tolerancji wobec innych. On się wtedy przyznał, że jako policjant lubitraktować pałą tych obcych handlar'Zwłaszcza Rumunów, co handlują przy lasku. I Wietnamczyków też. Ale Rosjan już nie za bardzo, bo podobno lubią się zemścić. -1 ja bym miała z takim flirtować? -prychnęła Ania,nie kryjąc obrzydzenia-Wtedy ja rzuciłem ostro, że mi się to bardzo nie podoba. Bomiarą naszego człowieczeństwa jest stosunek do słabszych. Odpisał, że to ciekawe i że sięmusi zastanowić. - To teraz wszystko jasne- odezwała się Ania. - Ja mu powiedziałam dokładnie te samesłowa, jakkiedyś szarpał jednego biedaka. Tyleże mnie kazał spadać, prostakjeden. 183. -Wojtek bywa agresywny - przyznał tato. - Podobnow dzieciństwieobrywat sznurem od żelazka po każdej wywiadówce. - To rzeczywiście usprawiedliwienie dlachamstwa - rzuciłaz ironią Ania. -Przynajmniej jedno się wyjaśniło -odetchnął tato. - Terazrozumiem, dlaczego ostatnio powtarzał, że mu nie przeszkadza,jak kobieta jest trochę starsza. Idlaczego przeprosił za to, że niezawsze bywamiły na służbie. - A o tym filmie - wtrąciłam- to nie pisałeś czasem ztakimjednym lekarzem, Bolkiem? -Zgadza się, z Bolkiem. Bardzopomysłowy facet. Tyle że trochę zmęczony brakiemperspektyw. - Wiesz,że on też liczyłna coś więcej? -Ale ja muniedawałem żadnej nadziei. Jagoda- bronił się tato. Coraz słabiej. - Z kim jeszcze rozmawiałeś? - rzuciła ostro Ania. - No, z różnymi. Z profesorem, który szuka sensu życia naSeszelach. Jakiś czas temu z jednym strasznie przygnębionym lekarzem, który rzeźbił z drewna niesamowite figurki. Nawetrazemkombinowaliśmy, jak nakręcić mu popyt. Ale on od roku sięnie odzywa. - Boma dużo zamówień -zdradziłam. - Z kim jeszcze? - Z psychiatrą, który nie wie, czy powinien się ożenić. Poradziłem, żeby zaryzykował,No ijeszcze. - urwał i głośnoprzełknąłślinę. -Tylko się nie przewróć, Jagódka. - Powiedz wreszcie! -Z twoim Bartkiem. - Dobrze, że się nie znamna komputerze - skwitował mojąopowieść Olszyna. - Bo teżbymsię dat nabrać. Całeżycie marzyłemo takiej tajemniczej kobiecie. - Ja też -rzucił okrągły staruszek, panGienek. Z kloszem odlampki na czubku głowy, bo gramy w pokera ubieranego. -Alepotemspotkałemswoją Emilkę. I choć nie miała żadnych tajemnic, od razu mnie trafiło, w sam środek serca. Miesiąc spotkań nawrzosowiskach i daliśmy na zapowiedzi. A trzy lata temu umarła. I po wszystkim. - Pociągnął nosem. -Tylko marzę, żeby już do 184 niej polecieć. Chociaż trochę mamstracha, czy się tam, na górze,odnajdziemy. - Spokojna głowa - pocieszył gokrzepki sześćdziesięciolatekz sąsiedniego łóżka. -A jak jużsię odnajdziemy, to czy ona będzie pamiętać. Boja to na pewno. Możebędziejej obojętne wszystko. Skoro tampodobno nie ma ziemskich uczuć, ani bólu, ani nadziei. - Graj, Gienek, nie nudź- zgromił go kościstyolbrzym, Lucjan Bułka, z szeleszczącąreklamówką na czole. - Pokażcie, comacie. - Przegrałeś, Antek. Zakładaj turban. - Kto wymyślił, żeby się tak bawić wupalny wrzesień -mruknąłOlszyna, owijając głowę szpitalnym ręcznikiem. -Wolisz rozbieranego? Ostrzegam, że mam podarte spodenki. Jeszcze mi Emilka kupowała. Żal wyrzucać. - Ty, Gienek, niestrasz naszej pani magik,bo ucieknie jaktamten. Marchewka - rzucił Butka. - A ja uważam, że pani Jagoda powinna zobaczyć. Niechsięoswaja za młodu - wtrącił maleńki staruszek,który obserwowałgrę zza oplatających go rurek i rureczek. - Po co? Jeszcze się naogląda tychfałd, odleżyn i strupów. Cholera z tym turbanem. - Co tyjesteśtaki cięty, Antoni? Przecież zadzwonili z Warszawy. - Kto? Wnuki? - zainteresował siępan Gienek, poprawiającklosz na głowie. - Syn, tak mi się przynajmniej przedstawił - burknął Olszyna. -I co,będzie na twoich urodzinach? - Nie, bo jedzie na konferencję- Poświęconą trudnym warunkom życia ludzistarszych w krajach rozwijających się. Wszyscy zamilkliśmy. - A, mam to gdzieś - mruknął w końcu Olszyna. - Przecieżsobie poradzę. Tak mi powiedział: "Musisz być silny, tato. i będziesz. Dasz sobie radę, wszyscy trzymamy za ciebie kciuki". Nie ma to jak krzepiące słowa otuchy. "Jesteś wielki". Tak mipowiedział - ciągnął Olszyna. - "Kochamy cię iwciąż o tobie myślimy. Zadzwonię wkrótce". Możewcalenie dzwonić. Przecież, jak umrę, to ich szpital zawiadomi,no nie? - Nawet nie wiem, jak mam na to zareagować. Co powiedzieć- poskarżyłam sięJulce. - Amusisz coś mówić? - spytała, nie podnosząc nawet głowy. Fastrygowata właśnie spodnie dla Maćka, specjalnie poszerzonew udach. - Nie umiem śpiewać tak jak ty ani żartować jak Rysiek. Niepotrafię cofnąćczasu i daćim drugiej szansy. Nic nie mogę. I tabezsilność mnie zatamuje. - Możesz posiedzieć z nimi i po prostu posłuchać. Pomyśl,Jagoda, że ich dzieci nie staćnawet na tyle. A może mój tatoszuka na siecikogoś, komu mógłby się zwierzyć, bo ja nie mam dla niego czasu? Może kiedyś ja będęszukaćobcych uszu, bo uszy znajome będą zajęte słuchaniem kogoś innego? Szósty - Bardziej cię przeraża to, że obcych,czyto, że będziesz sięmusiała zwierzać? - spytał Maciek, szczotkując Winnetou. - Teraz najbardziej przeraża mnie myśl, że znowu spadnę zeSzkatuły - odpowiedziałam. -To wstaniesz, otrzepiesz plecy iwsiądziesz znowu. - Boję się, żeSzkatuła nadepniemi na twarz albo przygnieciebrzuch tak, że jelita wyjdą uszami. -Widziałaś to w jakimśfilmie? - Nie, aleprzecież Szkatuła jest taki niezgrabny. Potyka sięi w ogóle. - Ale wżyciubycię nie nadepną}. Jagoda. Jest tak zdumiony,żecoś spada mu z grzbietu, że odruchowo odskakuje na bok. Jużbardziej bym się bat, że obetrze ci do kościkolano przy wchodzeniu przez furtkę. Albo podtopi cię podczastaplania się wbajorku. - To chyba dam sobie spokój zjazdami. -Jagoda, żartowałem. Widzisztu jakieś bajorko? - Nie wiem, może zrobi się po deszczu. Coś ty dzisiaj taka przewrażliwiona, co? - A bo wszystkosię plącze. Malina nie przyjeżdża. Widoczniedała sobie spokój, jak Mariusz. Wiesz, ten odcytryn. 186 - Może chcesobie poukładać klocuszki w samotności? -A może widzi, że te spotkania nic jejnie dają. Podobnie jakOlszynie i całej reszcie. Poza tymAldona zrobiłami dziką awanturę. - Słyszałem. -A Olszyna jestjeszcze bardziejprzygnębiony niż zwykle. Ażsię boję pomyśleć, co jeszcze może się zdarzyć. Siódmy - Pani, Jagódko, ma przynajmniejprzedsobąjakąś przyszłość. A nas to już nic nie czeka. Chybaże chłodnia. - Panie Antoni, pan to naprawdę minął się z powołaniem -stwierdził Rysiek, zaglądając do sali. - Trzeba było wyemigrowaćdo Szwecji i tam kręcić dramaty psychologiczne. - Już za późno. -Ale niejest za późno na przyjęcie do wiadomości faktu, żepoza czernią i szarością sąna tym świecie ciekawsze kolory. - Widocznie jestem daltonistą. -A szkoda, bo mam dla pana znakomitą wiadomość. Urodziny spędzimy w domu - oznajmiłradosnym głosem Rysiek. - Jutrowypisujemypana zeszpitala. - Już jutro. - Olszyna zaczął miąćdłonią róg prześcieradła. -To chybadobrze,że wychodzę. - Coto za mina, panie Antoni. Przecieżmoże pan do nas zaglądać. Albo do Jagódki na stację. Żebyjejnie byłoza wesoło. - Postaram się, jak dożyję - obiecał Olszyna. - A tymczasemmiałbym prośbę, żeby pani Jagoda przyszła jutro do nas. Żebyśmy się pożegnali przed wypisem, bo potemkto wie, może już sięniezobaczymy? Ósmy Kiedy przyszłam. Olszyna siedział przydrzwiach, czekającnawypis ze szpitala. Przygaszony i jakiś drobniejszy w swoim podniszczonym cywilnymubraniu. 187. - Jeszcze pól godzinki i będzie mógł pan wyjść obiecał lekarzdyżurny i pobiegł do innych pacjentów. -Dobrze. Mnie sięnie śpieszy -mruknął Olszyna, poprawiając kołnierzyk starej koszuli. - Mógłbym tak grać i pół dnia. Więc gramy. Najpierw w tysiąca. Potem w pokera, razem z Ryśkiem, który do nas zajrzał. I został. Teraz zabieramysię domafii. - A bosię strasznienudziłem - wyznał Rysiek, przygotowująckarteczki do gry. - Co można robić w takim pustym gabinecie? Kawa wypita, placekzjedzony. Do obiadu daleko. A tu nie dość,żeTajne chłopaki,to jeszcze atrakcyjna kobieta w błękitach. - Może zaczniemy grę? - przerwałam, mocno speszona. -Ktoweźmie rolę Boga? - Pewnie ja, bo jestem tu najstarszy - odparł Lucjan Bulka. -Ale wolałbym się bawić jak inni. - Ja poprowadzę grę - zaproponowałam, rozdając karteczki. -I przypominammafii,że może strzelaćdopiero wdrugiej kolejce. To zaczynamy Miasteczkośpi. Wszyscy zakrywają twarze dłońmi. Panie Lucjanie, co to zaprześwity? Złączyć palce. Nie wolnopodglądać. - Całkiem jak w życiu. Nic się przed tym Bogiem nie ukryje -zaburczał Lucjan. - Miasteczko śpi -ciągnęłam. - Budzi sięmafia. Twarz odsłonił Olszyna, robiąc diabelską minę. Potem mrugnąłna swojego pomocnika, malutkiego pana Kazia w rurkach. - Skoro Bógjuż wie, kim jest groźnymafioso, mafia może zasnąć. -Wie i jak zwykle nic nie robi - odezwał się Bułka, nie otwierając oczu. Odpowiedziały muchichotypozostałych. - Bo liczy na mieszkańców oraz dzielnegoHolmesa. Proszęo ciszę, bo właśnie budzi się on; sprytny, przenikliwy mistrz dedukcji, Sherlock Holmes. Pan Gienek odsłonił twarz. I,ucieszony z wylosowanej roli,rzucił mi uśmiechod ucha do ucha. - W porządku. Holmes zasypia. Miasteczko budzi się i walczy. Wszyscy odsłonilitwarzei zaczęli przypatrywać się sobie z podejrzliwością. Bulka od razu przeszedłdo ataku. - Moimzdaniem mafiosem jest Antek. Wystarczy naniegospojrzeć. Prawdziwyojciec chrzestny. 188 - Może to ty jesteś w mafii i chcesz odwrócićod siebie uwagę? -Nie, ja jakzwykle jestem szarym mieszkańcem - spokojnieodpowiedział Bulka. - Dziwne- wtrącił pan Gienek. - Bo ja też jestem szarymmieszkańcem. - i ja również - zapewnił pan Kazio. -Wygląda na to, że ja jestem Holmesem odezwał się Rysiek. - Ale tuwaszaskoczę: też jestem szarym mieszkańcem. -No to wszystko gra - skwitowałsześćdziesięcioletni Staszek. - Wnaszym miasteczku po prostu nie ma mafii. -Gdyby nie to, że gramyw uproszczoną wersję, pomyślałbym,że jesteś burmistrzem. Tylkoburmistrz może takkłamać. - Ale. jak wszyscy wiemy, ja również jestem tylko szarymmieszkańcem. Za to zaczynam myśleć, że Lucjan miał rację, podejrzewając ciebie. - Wiem. że chcecie mnie zabić - odparł Olszyna. Ipewniezginę, zanim nadejdzienoc, ale posłuchajcie głosu intuicji. Wiecie, kogo podejrzewam? Kazika. Po pierwsze,siedzi cicho, chcącprzetrwać do drugiejrundy Typowe dla mafii. Podrugie, wokółniego jestistna sieć rurek. A każdy mafioso ma sieć. - Rzeczywiście. Wyglądaszjak pająk. - A może jak ofiara pająka, który czyha tuż obok, nie będęwskazywał palcem - odgryzł się pan Kazio. Był takprzejęty obroną, żejeszcze chwila, a zdradziłby i siebie, iswojegoszefa. Trzebaratować sytuację. Zarządziłam głosowanie. - Tak szybko, Bogu? - zdziwił się Bułka. -Zazwyczaj nie jesteśzbyt rychliwy. - Proszę nie targować się z Bogiem, tylko głosować. Kto jestwinny? Zaczniemy od pana Antoniego. - Moim zdaniem Kazik. -A moim zdaniem ty. Antoni. - Po krótkim zastanowieniu stawiam na Gienka. Bułka podałswój glos. - Coś za mało mówi o swojej żonie,i jest taki uroczysty. - A ty, Ryśku? -Ja? - obudził sięnagle Rysiek. - To może teżna pana Gienka. - Pandyrektor coś dzisiaj bardzo zamyślony - zauważył panGienek. - Czyżby zakochany? - Nie czyżbaj, Gienek, tylko głosuj. -To dam chyba na Antoniego, bo mam dziwne przeczucie, żeto on. - Aja na Kazika - powiedział Staszek. - Głosowałbym napana Ryśka,ale na dyrektora nie wypada tak od razu w pierwszejrundzie. - Trzy osoby mają po dwie kulki- oznajmiłam. - Jako demokrataniemogę wydać wyroku. Musicie głosować jeszcze raz. - Ale przecież nikt nie zmieni decyzji - odezwałsię Olszyna. -Na pewno nikt? - Na pewno. -No i Bóg ma dylemat. - Wtakichsytuacjach najlepiej rzucać kostką. Niech rozstrzygnielos - podsunął Olszyna. - Mogęjeszcze zarządzić przejściedo drugiej rundy, ale wtedyzyskujemafia. -Lepiej rzucić kostką, pani Jagodo. - A jaktrafi na pana? -Przyjmę to z godnością samuraja, podobnie jak wiadomośćo wypisaniu ze szpitala. Rysiek podał mi kostkę. - Ustalmy: pan Gienek to jedno oczko, pan Antoni - dwa. Apan Kazio- trójka. - Nie mógłbym dostać czwórki? - poprosił pan Kazimierz. -Bo w szkole nie było mi dane. - Niech będzie czwórka. Rzuciłam kostką. Wypadła. trójką. - To się nazywa wygrać z losem - odetchnął pan Kazimierz. -Rzucam do oporu. Chyba że głosujemy jeszcze raz? - Proszę rzucać. Rzuciłam. Wypadła piątka, potem znowu trójka i wreszciejedynka. Pan Gienek. - Cóż mogę powiedzieć odparł, udając bardzo poważnego. -Moidrodzy, trafiło w Holmesa. - Naprawdę? - zirytowałsię Bułka. -Mogłeś zdradzić namwcześniej. Teraz nie mamy szans. - Macie. I tego życzy wam Holmes. Walczcie, szarzymieszkańcy. Walczcie do końca. 190 - Wszyscygotowi? - zapytałam. -W takim razie miasteczkozasypia. -Czy wystarczy,jeśli Holmes tylko przymkniezmęczoneoczy? - Wystarczy - odparłam. - Miasteczkośpi, ale słyszy głosBoga, który zwraca się do uczciwych mieszkańców: "Niestety, odszedł jeden z was. Asprytna mafia nadaldziała i ma się dobrze". - Cholera, Gienek nie kłamał - mruknął Bułka. - Zostałonastrzech szarych mieszkańców. Ej, wy dwaj, słyszycie? - Bóg po raz kolejny upomina pana Lucjana. Miasteczko siębudzi. Wszyscy odsłonili twarze. No, prawie wszyscy. - Ty, Holmes, nie musisz siętak wczuwać. - Bułka wyciągnąłrękę, dotknąłsąsiada i nagle zbladł. Skoczyłam na równe nogi. Rysiek też. Podbiegł do Gienkai bez słowa popędził po lekarza dyżurującego. Za chwilę wróciliobaj, za nimi przybiegł trzeci lekarz. Minutę później pan Gienekbył już w izolatce. A pół godziny później było po wszystkim. - Trzeba zawiadomić rodzinę- powiedział Rysiek. -Jak to zawiadomić? - krzyknęłam. - Jagódka, tak si? czasem dzieje. Każdy musi kiedyś umrzeć. - Ale nie on! - Zaczęłam nerwowo pstrykaćdługopisem. -Niew takipiękny dzień. I taknagle? Bez ostrzeżenia? Przecież siedział tam z nami. Żartował, zjadł normalnie obiad. I już powszystkim? Nie zgadzam się, słyszysz? Rysiek nic nie powiedział- Zabrał mi tylko długopis i siadł tużobok. - Ja wiem,że tęskni} do żony - ciągnęłam. - Że chciałsię z niąspotkać. Ale mógł nas ostrzec, jakoś przygotować. - Sam niewiedział. Jagódka. I dobrze. Przynajmniej odszedłbez strachu. Nawet nie poczuł przejścia na drugą stronę. - Ale tak nagle, Ryśku? Jeszcze przed chwilą śmiałsięz nami. Był takiżywy, siorbałherbatę. A teraz już go nie ma? Nawet niezdążyłam mu zrobić zdjęcia! Rysiekpogłaskał mnie po ramieniu. - Ja też nienawidzę rozstań. -To wszystko jest takie nieludzkie i okropnie niesprawiedliwe! 191. Absolutnie się nie zgadzam, żeby Gienek umari, słyszysz? Nieprzyjmuję tegodo wiadomości! - Dam ci coś na uspokojenie. - Zaczął szperać w szufladzie. -Kupiłemtuż przed wyprowadzką Krysi. Zostało półfiolki. - Dawaj - wyciągnęłam drżącą dłoń. -Tyle ci nie dam, bo nie chcę, żebyś poszła w ślady Gienka. Połknij przymnie dwa. Odwiozę cię do domu i zostawię fiolkętwojemutacie. To jak,jedziemy? Zanim dojechaliśmy, lek zaczął działać. I bardzo dobrze. Bojajuż nie chcę nic czuć. Dziewiąty Ocknęłam siępóźnym popołudniem. Przypomniałam sobiepana Gienka i od razu wrzuciłam do gardła dwie tabletki. A zarazpotem trzecią, na sen. Zanim odpłynęłam, przypomniałomisię,że dziś kończętrzydzieści trzy lata. Dziesiąty, jedenasty,a może jeszcze później Otworzyłamzapuchnięte oczy. Przez godzinę próbowałamzgadnąć, co się stało, gdzie jestem ico tak cholernie szumi. - Telewizor. Włączyłem ci,żebyś się nie bała - wyjaśnił tato. -Tak strasznie płakałaś przez sen, że nie mogłem słuchać. - Chciałeś mniezagłuszyć? -Nie, myślałem, że może cię touspokoi,jak mnie poodejściutwojej mamy. Przez pięć latzasypiałem przy telewizorze. Bałemsię ciszy. - Co dziśza dzień? - spytałamschrypniętym głosem. - Piątek - odparła Ania. -A pogrzebpana Gienka kiedy? - Był w środę. Mówiłem ci. - Nic nie pamiętam-jęknęłam. -Bo byłaśspacyflkowana lekami. Zapomniałem schować fiol192 kę, no i sama sobie dawkowałaś tabletki - wyjaśnił przepraszającym tonem tato. - Był ktoś u mnie? Albodzwonił? - zapytałam, nieprzytomnierozglądając się po pokoju. - Był, był. Twój dyrektor, strasznie przejęty, żezostawił ci te leki. - Dobrze, że zostawił, inaczej nie wiem, jak bym przeżyłaostatnie dni. -Ciężko, alez pewnością bardziej świadomie -orzekła Ania. - Mieliśmy wczoraj wzywać pogotowie. -Na szczęście zjawiło sięsamo, w osobie lekarza, sanitariuszai sympatycznej pielęgniarki. - Jakiego lekarza? -Ano tego, co się dałpoderwać Augustowina gadki-szmatkio sztuce. - Ania rzuciła tacie wymownespojrzenie. - Bolka? - Sięgnęłam poszklankę wody. Te tabletkistraszliwiewysuszają podniebienie. - Przecież miał być na urlopie. - Przyjechał specjalnie. Na pogrzeb i zobaczyć, co z tobą. Aleza dużonie pogadaliście,bo byłaś lekko nieprzytomna. - Lekko. - Uśmiechnęłam się jak kosmonauta, który właśniepowrócił z podróży na Plutona. - Był ktoś jeszcze? -Nie,ale wiesz co? DzwoniłBartek. Przedwczoraj. Żeby cizłożyć życzeniaurodzinowe. Cieszysz się,Jagódka? Bartek. Brzmi jak imię odległej planety, przypadkowo odkrytej nakrańcach Wszechświata. I budzi równieniewiele emocji. Równie niewiele. Czternasty Popołudnie Zerwałam się kwadrans temu. Z językiem wyschniętym na wióri mętnym wspomnieniem wydarzeń ostatnich dni. Który to już? - Sobota - poinformowałmnie tato. -A pogrzebpana Gienka? - Był w środę-Rozmawialiśmyo tym wczoraj- Nic nie pamiętam. - Chwyciłam w dłonie pulsującą beczkę,która jeszcze tydzień temu była moją głową. -Kompletna dziura. 193. - Powinienem był lepiej schować te leki -jęknął tato. -Bardzo dobrze, że nie schowałeś. Nie wiem, jak bymbez nichprzeżyłaostatnie dni. O rany! Mam niesamowicie silne deja vu! -Oto dowód, o którym mówiłaPaczula. Dowód na to, że już kiedyś żytam i. niestety, też musiałam brać tabletki pacyfikujące. -Mam wrażenie, że zaraz usłyszę coś o pogotowiu, które przyjechało samo, bez wzywania. - Żadne deja vu, tylko rozmawialiśmyjuż o tym - sprostowałtato. -Wczoraj. - Nic nie pamiętam. Nic. - Troszkęsię rozkleitaś, Jagódka, ale miałaś prawo. Całe życieoszczędzałem ci wiadomościo śmierci znajomych. Możenie powinienem. - Zamyślił się. -Ale zawsze sobie przypominałem, jakrozpaczałaś po śmierci swoich rybek albobiałych myszek, i niemiałem serca ci mówić, że odszedł nasz sąsiad z Bakaliowej. - To pan Zenek nieżyje? ' - Już trzy lata. Jagódka. - A ja nicnie wiedziałam. I ktojeszcze? Nie, lepiej mi nie mów,bo się załamię. Rozkleję jak staryponton. - Ukryłam twarzw dłoniach. - Czasem trzeba się rozkleić, Jagódka - powiedział cicho tato. -Człowiek nie jest robotem nastawionym na program "Niekończące sięzadowolenie". A łzy sąnie tylkopo to, żeby wypłukiwaćpaprochy z oka, ale i z duszy. -Zamilkł nachwilę, pozwalając misię wyszlochać. - Poza tym ten wasz dyrektor,Rysiek, powiedział,że kiedy tłumisz złe emocje, przestajesz odczuwać i te dobre. Aha. Tomożedlatego tak niewiele czułam do Bartka. - ... więc lepiej je wyrzucić, niż się zamienićw uśmiechniętąrzeźbę z brązu- dokończy} tato. - Szkoda tylko, że nie wiedziałem tego wcześniej. Może gdybym sięporządnie wypłakałpoodejściu Grażynki, moje życie wyglądałoby teraz całkiem inaczej. Byłoby bardziej poukładane. - Znowu się zamyślił. -Ale tysię,Jagódka, mną nie przejmuj. Nie jest wcale tak źle. Mamciebie,Anięi mnóstwo pomysłów. Te pomysły wcalemnie niecieszą. Ale cóż, każdy człowiek maprawo do samorealizacji. - Wypoczywaj sobie - ciągnął tato. - Wyśpij się porządnie. - Już sięwyspałam, przez ostatnie. Ile to było? 194 - Pięć dni - podpowiedział. -Sam widzisz. Przez ostatnich pięć dni nie robiłam nic opróczspania. Terazpowinnam. No właśnie, co powinnam? Igdzie jest moje miejsce? - Nic nie powinnaś. -Ale pacjenci! Bułka! Olszyna! -jęknęłam. - Rysiek powiadomił wszystkich, że odpoczniesz tydzień albodwa. -A potem? - Zobaczymy za dwa tygodnie. Nie ma sensu martwić się teraz, Jagódka. W tym stanieducha niczego nie wymyślisz. Anawet jeśli, życie i takcię zaskoczy. No proszę, i mówi tomój tato,człowiek od wielkich planówi długoletnich projektów. Piętnasty - Helou, Jagoda! -Magda? Wiesz, która godzina? - Siódma dwadzieścia siedem. Nie mogłam się doczekać, żebyci powiedzieć. Zgadnij, co się stało? - Zaczęłaś pić mleko prosto od krowy? - rzuciłam. -Takie dymiące, z pianą nadwapalce. - Lepiej! - zignorowała prowokację. -Wracasz do pracy! - Dlaczego nie wiem tego od Bartka? - zastanowiłam sięnagłos. -Zwykle dzwonił w takich sprawach. - Bo on też jeszcze nie wie. Od miesiąca szkoliorków do nowych oddziałów FIRMY w zachodniej Polsce. I wraca dopiero zatydzień,kiedy ty już będziesz unas. - Jak to"będziesz"? -Bo możesz zacząć nawet od jutra, Jagoda. I co ty na to? - Niewierzę. -Spodziewałam siętakiejodpowiedzi. Na serio wracasz. Nowy szef tak zarządził. - Takpo prostu? Bez konsultacji z samą zainteresowaną? - Tysobie nie żartuj, tylko dziękuj Bogu za jakość kursów językowych dla obcokrajowców. 195. - Możesz rozwinąć temat? -Usiądź wygodnie i słuchaj. Od poniedziałkumamy nowegosuperczifa. Bobby Smile Junior,Amerykanin, od pięciu lat w Polsce. Wszędzie się chwali swoim talentem językowymi zabraniamówić po angielsku: "Ja wsystko rozumyć. Nie musitlumasyć". Bobby, jak każdy świeży mop, wziął się do szorowania zakurzonych kątów. Zajrzał pod biurka. Oraz doszuflad i komputerówosób przeznaczonych do zwolnienia. No i. - Przejrzał moje klarnety - domyśliłam się. -Bingo. Maili za wiele nie znalazł, bo i od kogo. Bartek toslużbista. W godzinach pracy nakłada pelerynę personalnegoi nie pozwala sobie na romantyczne liściki. Ja siedzę tuż obok,a innych przyjaciół nie masz. Miło słyszeć słowa szczerości o wpół doósmej rano. -1 co z tym superbossem? - Znalazł parodię piosenek nacześć FIRMY i wysiłku grupowego. HYMN FIRMOWY(na melodię "Jesteśmy jagódki. ,") Jesteśmy trybiki małe trybiki Mieszkamy w haliogromnej W oczkachmamy piasek Aw rączkach aktówki Pracujemy szybko niczym leśne mrówki Ref. A kiedy noc nadchodzi noc nadchodzi Bierzemy sto nadgodzin sto nadgodzin A nasze dzielne serca dzielne serca Biją nam radośnie - bum tarara bum W naszejwielkiej FIRMIEliczą się wyniki Kto zostaje z tyłu ten jest dla nas nikim A nasz Pan Dyrektor - bardzo ważny człowiek Wmig robimy wszystko co nam tylko powie Ref. A kiedy nocnadchodzinocnadchodzi. -Szef był zachwycony entuzjazmem bijącym z każdej linijki. Wzruszył się nawet tym piaskiem w przemęczonych oczach. Powiedział,że jeszczenigdy nieczytał tak zaangażowanej literatury. - O rany. -Też tak zareagowałam. - Znalazł coś jeszcze? -Parę rzeczy w tym stylu. Wszystkie mu się spodobały. Krótko mówiąc, Jagoda, dostałaś awans naszefową działupropagandy wewnętrznej. Cieszysz się? -Mogę wrócić w każdej chwili. Spakować letnie ciuchy,pstryknąć paręzdjęć i. - ... uciec-dokończyłaza mnie Ania. - Bo to, co robisz, tokolejna ucieczka. - Jakto kolejna? -No tak. Jagoda. Bartek to ucieczka przed bliskością. Magdato ucieczka przed prawdziwą przyjaźnią. A terazta FIRMA. - Możliwe - odparłam głosem człowieka, który udaje, że niejest wcale, ale to wcaleurażony. - A nie pomyślałaś,że ja po prostu chcę wrócić do tego, co najlepiejznam? Co oswojone i bezpieczne? Boprzecież,jak mówił Mariusz, człowiek musi mieć stały punkt w życiu. Swoje miejsce. - Bzdura. Taka sama jak z tą słynną połówką jabłka. Jednowielkie oszustwo. - Dlaczego? -Bo nie wierzę, że mamy tylko jedno miejsce w życiu. Jagoda. - A ile? -Siedemset dwadzieścia trzy -palnęła poirytowana. - Rany,Jagoda, zadajesz czasem pytania jak August. Zastanawianie sięnad ilością nie ma sensu. Ważne, że jest więcej niż jedno. - A skąd wiesz? -Sama pomyśl. Gdzie studiowałaś? Na psychologii, prawda? I tam właśnie było twoje miejsce. Na uczelni, w akademiku, nastancji. Ale teraz jużnie jest. Jakwidzisz, miejsce zależy od czasu,okoliczności i jeszcze paru innych rzeczy. - Zgoda, Aniu. Może nasze miejsce w życiuzmienia się z czasem, ale i tak w danym okresie jest tylko jedno. Tak jak jest tylkojeden facet. 197. - Jesteś pewna? - Uśmiechnęła się. -A skąd możesz wiedzieć,że byłabyś mniej szczęśliwa, studiując, na przykład, socjologię albo jednocześnie dwa inne kierunki? - Nie wiem. Ale z kilku różnych możliwości wybrałam psychologię. I nieżałuję. Ateraz wybieram Kraków. I będziesz żałować. Bo to idiotyczna decyzja, Jagoda. Możliwe. Ale muszę ją podjąć, żebysię o tym przekonać. Szesnasty Pożegnałam się już z Anią i tatą. Ania wręczyłami słój z plackiem Janki, a potem uścisnęła mnie mocno, ani jednym słowemnie wracając do wczorajszej rozmowy. To właśnie całaona. Powie,co myśli, i koniec. Żadnego trucia,naciskania i ględzenia. A tato? Uśmiechnął się smutno i jak zwykle rzuciłcoś o pędzącym jak radzieckarakieta czasie. - Nawet nie zdążyłem pomyśleć, jakspędzimy to lato - powiedział, podając mi dłoń. -Bo byłeś zajęty czarowaniem nieznajomych mężczyzn-przypomniała mu Ania. - Już niebędę. Wracam do makati gobelinów - zdradził. -Przynajmniej nie ryzykuję, że złamię komuś serce. Uścisnęłyśmy się zAnią jeszcze raz i pobiegłam do szpitala. Zastałam tamtylko Maćka, wpatrzonegow legitymacyjne zdjęcie żmii. Julki iBolka na szczęście nie było. - Na nieszczęście - mruknął Maciek, chowając fotkę do kieszeni. - Gdyby byli, nie daliby ci odjechać. No cóż,Jagoda. Chłopaki będą tęsknić. Ale trudno. Prawdziwy macho nie bawi sięw wyszukiwanie łzawych, kwiecistych zwrotów. Suchy konkret,mocny uścisk, klepnięcie poplecach. I to wszystko. No, prawie, bo czeka mnie jeszcze pożegnanie z samym Ryśkiem. Nieśmiało zapukałam do drzwi jego gabinetu. Siedziałw swoim wytartym fotelu,energicznie kręcąc kogel-mogelna podwieczorek. Zerknął na mojątorbę i od razu się domyślił. Odłożyłpółlitrowy kubek zżółtkami. A potem rzucił mijedno ze swoichbłagalnych spojrzeń. 198 - Nie mogę, Ryśku. Za bardzo to wszystko przeżywam. Dotejporynieotrząsnęłam się ze śmierci pana Gienka. - Ja po śmierci pierwszego pacjenta otrząsałem się prawie półroku- pocieszył mnie i znowu spojrzał błagalnym wzrokiem. -Aleja wcale sobie nie radziłam. Zresztą samwidziałeś:porażka za porażką. - Jagoda, mógłbym za Alchemikiempowtórzyć, że TworzenieWłasnej Legendy zawsze kończy się sprawdzianem, czyliPróbąZdobywcy Ale sam nie wierzę w te bzdety. Po prostu potrzebujemy cię, i już. - Nawet nie jestem terapeutką,Ryśku. Nie pamiętam już połowy z tego, co robiłam na warsztatach. - Ale nam niepotrzeba encyklopedii,tylko człowieka. -To weźcie pierwszegoz brzegu. Jakąś sympatyczną wróżkę,która też umiesłuchać. I jeszcze pokrzepi, opowiadając o cudownym połączeniu asa karo z dziesiątką kier. -Nie chcemy pierwszego z brzegu. Chcemy psychologa. A wiesz, dlaczego? Bo wbrew stereotypom nie widzi świra w każdym odstępstwieod normy. - Sposób postrzeganiaświata to trochęzamało, żeby tu zostać. -Wymieniłbym jeszcze jeden powód. - Spuścił na chwilęwzrok. -I ty go znasz. Jagoda, ale. na moimstanowisku. tylesię mówi o molestowaniu i w ogóle. - Nie mogę - powtórzyłam drżącymgłosem. -Klamka zapadła? Kiwnęłam głową, patrząc na czubki swoich sandałów. -No cóż. Szkoda, że ostatni eliksir miłości skonsumowaliTristan i Izolda. Bardzo by mi się dzisiaj przydał. - Westchnął. -Ale nic na siłę. Zresztą. powinienem się tego spodziewać, Jagódka. Przecież wSiofok byłaś równie twarda. Czasem wystarczy jedno słowo, żeby otworzyć szufladę, doktórej nie mieliśmy dostępu przez całe lata. Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie szukać klucza. Alekiedy Rysiek wspomniał Siofok,przypomniałam sobiewszystko. Wakacje do pierwszej średniej. Siofok. Dziesięcioosobowe sale w obskurnym internacie. Codziennie to samo przypalone leczo na obiad. Wiecznie skwaszo199. ne wychowawczynie, posyłające nas do kiosku po papierosaZimny, szary Balaton. Zatłoczona plaża. Ostry zapach taniejoliwki doopalania. Dziewczyny zgrupy paradujące w takich samych pumpach z Hofflandu i fryzurach usztywnionych wodąz cukrem. Pierwszy makijaż:ostre czarne kreski,wygryzającewewnętrzny brzegpowieki, ijaskraworóżowa szminka. No i najważniejsze: Rysiek Banan. Przystojny student medycyny w rozciągniętym swetrze, któryzałapał się nawyjazd jako pomocniklekarza. Kochały się w nim chyba wszystkie kolonistki. Wymyślały rozmaite schorzenia, byle tylko zamienić znim kilka zdań. Kiedy przygrywał naswojej rozstrojonej gitarze ckliwe piosenkiw rodzaju "Gwiazdeczki", każda myślała, że śpiewa o niej. Każda poza mną. Bo jaod razu założyłam, że nie mam żadnych,najmniejszych nawetszans, i udawałam, że wcale a wcale mi niezależy. Robiłamto tak znakomicie, że przekonałam nawet samąsiebie. Dopiero kiedy kolonie się skończyły i zobaczyłam na parkingu, jak Rysiek trze zaczerwienione oczy, dotarło do mnie, jak bardzo jestem zakochana. I już wiedziałam, jak mocno będę za nimtęsknić. Ale nawet wtedy nie uroniłam aniłezki. Siedemnasty Znowu u siebie. Najpierw sprawdzimy, czy wszystko jest naswoim miejscu. Jest. Prawie wszystko, bo szczelina na suficie urosła o kolejnych kilka centymetrów. Na szczęście resztabez zmian,a kaktus żyje, choć jest śmiertelnieobrażony z powodu braku wodyi kontaktów z właścicielką. Trzeba zabrać się do sprzątania,wietrzenia i czyszczenia półek pokrytych szarym krakowskimkurzem. Im więcej ruchu, tymmniej głupich myśli. Choć teo Ryśku pojawiają się same, nachalne niczym uliczny akwizytorkaset discopolo. Tylemyśli i tyle pytań, na które nigdy nie poznam odpowiedzi. Jak to możliwe, że Rysiek wyłuskał mniespośród czterdziestu identycznych nastolatek pokrytych makijażem w stylu Boya George'a? I dlaczego nie powiedziałmiwcześniej? Tylko co miał powiedzieć? Ze pamięta z kolonii mto200 dego fukającego z przerażenia jeża o sklejonychtanim tuszempowiekach? Zabawne. Mam tyle zdjęćrozmaitych miejsc, przedmiotówi obcych mi ludzi, a nie mamani jednej fotki Ryśka. Właśnie! Zdjęcia! Może przy nich uda mi się zapomnieć o ostatnich tygodniach. Tylko od którego pudła zacząć? Może od tego, w którymjuż dawno należało zrobićgruntowny porządek. Pierwsze z góry,z czerwonym napisem Bartek Zygzak. W środku znalazłamtrzy sporestosy starszychi nowszych fotek. W stosie po lewej ja i Bartek natle Widoków, Które Koniecznie TrzebaZobaczyć. My, narty iśnieg jakkokaina wmalowniczym Ischol. My w portowej knajpce w Collonia San Jordi naMajorce, słuchający Mozarta na jednejz uliczek Wiednia, pijącyszampana na Mauritiusie, sączący marasehino w Sibeniku, wyluzowani w Klubie pod Jaszczurami i szukający drzew na ulicyŚwiętej Anny w Krakowie. Zdjęcia jak zprzewodników, tyle żemniej wyraźne. W stosie poprawej fotografie z FIRMOWYCHimprez, sylwestrów i potańcówek w gronie ludzi, których nigdywcześniej ani później nie spotkałam. Stos środkowy zawierał fotkiprezentów od Bartka. Zdjęcia misiów i maskotek, książek, albumów. bransolet, pierścionków i wisiorkóworaz rozmaitych bukietów,które dostawałam z okazji urodzin, imienin, Dnia Kobietczy walentynek. W sumie czterysta trzydzieści osiem odbitek. Na tylu kolorowych obrazkachzostało utrwalone całenasze wspólne życie. Wzięłam do ręki pierwszą z brzegu fotkę. Ogromny bukietbladożółtych róż, owinięty szeroką wstążką i otulony celofanem. Kosztował pewnie tyle co trzy Belkowe fartuchy. A teraz? Straszy woskowąbladością pąków i sztuczną zielenią gałązekasparagusa. Jest sztywny, żałosny i po prostu martwy jak pustesreberko po dawno zjedzonychczekoladkach. Do kosza z tym. Przedarłam zdjęcie na pół. A potem następne i następne. Podarłam wszystkie, poza jedną małą, źleskadrowaną wglądówką. Zmęczony Bartek z czerwonym od katarusiennego nosemślęczy nad raportem dla FIRMY o piątej nad ranem. Jakąś pamiątkęmuszę mieć, żebym wiedziała, czego mam żałować. Albonie. Osiemnasty - Teraz tu będzie twoje biuro - Magda pokazała mi pokój naprzeciw gabinetu Bartka. -Wolałabymsiedzieć z wami. - Coś ty, Jagoda. U nas jest nudno i ciasno jak w starym kinie. - Ale znajomo. A tuobco. - Znajomo, akurat. Paczulę przenieślina drugie piętro. - Dlaczego? -Bo Bobby Smile zdecydował, że ze swoimi trociczkarni kwalifikujesię do palaczy. A nowa asystentka księgowej, co przyszłaza nią, jestkoszmarna. Postawiła sobie na biurku obrzydliwą odpustową świnkę skarbonkę i każenam wrzucać forsę za każdeprzewinienie. -Warn? - To znaczy główniemnie. Włączę radio, pyk dwa złote. Chcępogadać oromansieksięcia Karola albo o przecenie w pasażu,pięć złotych. Próbuję zmyć lakier z paznokci, znowu piątka. Nieumyłam kubka po kawie, też kara. - A jak nie maszdrobnych? -Toci, dziewczyno, wyliczajakieś procenty. Potemto się kumuluje. Koszmar. - Westchnęła. -Jeszcze trochę. Jagoda, i będęmusiała kredyt zaciągnąć na te wszystkieodsetki. Tak że nie maszczego żałować. Zresztą, będę cię odwiedzać. - Zapraszam. -Przetestujemyten nowy ekspres do kawy i przyokazji pogadamy o fajnych promocjach w Płazie. O, chyba masz gościa. Słyszyszpukanie? Ktoś zastukał ponownie i nie czekając namoje "proszę", nacisnął klamkę. Agata - Witam, witam. I jak się czujesz na nowym miejscu? Muszęprzyznać, żepasujesz do tego biura, naprawdę. To komplement czy złośliwość? - Cieszę się,że nowy szef docenił twoje kompetencje, Jagoda. Ogromnie. -1 po to przyszłaś? Żebysiępodzielić swoją ogromną radością? - zapytałam chłodno. - Też, ale chciałam cięo coś poprosić. Nie wiem,czy pamię202 taszpewien incydent, który nieco nas poróżnił pod koniecczerwca. - Pamiętam- odparłam, patrząc jej prosto w niebieskie oczy. -No właśnie. Byłabym ci wdzięczna, gdybyśpotraktowała całą sprawęjak niewinny, głupawy żart. - Powiedziałaś, że sięzastanowisz? - huknęła w słuchawkęAnia. Od kwadransa opisywałam jej, co nowego wFIRMIE. -Zamiast wygarnąć wszystko na dużej szufli i pylnąć jejtymw twarz? - Nie umiałabym. -Ale przecież nie masz powodu,żeby się jej bać. - Tonie jest strach, Ania. Po prostu nie umiemkopać kogoś,kto wyciąga dłoń do zgody. - Do jakiej zgody, dziewczyno! Facetka walczy, żeby nie stracić posady, aty bredzisz o jakiejś zgodzie! Jeszczemi powiedz, żechce się z tobą zaprzyjaźnić! -Padły takie słowa,ale Magda zaczęła chichotać i Agatazmieniła temat. - Chociaż jedna mądra umiałapokazać,co o tym wszystkimsądzi. -Bo Magdawie, aja niewiemNie wiem, co czuję,co myślę, a nawet do kogo i czego tęsknię. Totalny mętlik. Rozsypane puzzle, a ja nawet nie wiem, czy mamochotęi siłę cokolwiekukładać. Dziewiętnasty Dziś rozmawiałam zbossem. Wezwał mnie do siebie tuż poporannym apelu. - Babi Smąjl. - Ścisnął mi dłoń, rozgniatając na miazgę kościśródręcza. -Tylko nie próbuj mówicz po angielsku, Dżagoda. Nienawidzę,jak ktosz kaleczymój rodowy jenzyk. - Nie będę - obiecałam i przeszłam do recytowania odpowiedniej w tych okolicznościach formułki. - Bardzo się cieszę, żewróciłam do pracy, że docenił pan mój potencjał i że. 203. - Żaden pan, Dżagoda, tylko Babi - przerwać mi, akcentującsłowa niczym Mariusz Max Kolonko. - Ja też się raduje z tobom. Ale terazporabycz poważny i przystompicz dozadań specjalny. - Słucham. - Stanęłam na baczność. - Wy, Polaki, jesteszcze idealist. A wiesz, dlaczego? NaszaKempany wykupiła wam atrakcyjny karnety fitness. Basen, sauna, aerobik. I co? -Umilkł, jakby spodziewałsię odpowiedzi. -I nic, Dżagoda. Prawie nikt nie chodzi. Dlaczego, pytam? -Bo.. Siódma rano to kiepska pora na fitness - chciałam powiedzieć, ale Bobbyjuż miał wyjaśnienie. - Bo wy jesteszcze idealist. Myszlicze pójszcz, jak bendżecziedruga Claudia Sehiffer. A tak sięnie da. Trzeba się przemóc, okazacz sadło i treningowacz. - Aha -bąknęłam. Tylko dlaczego mnieto mówi? Mam naganiać ludzi doćwiczeń, niezważając na to, że wstydzą się odsłaniaćwyhodowane na czipsach brzuchy i sflaczałe od FIRMOWYCH foteli uda? - Wiesz, czemu tu jest? -Nie bardzo. - Bowłaśnie ty, Dżagoda, masz mi znaleszczfitness, który onepolubiom. Uśmiechnęłam się niepewnie. - Spróbuję. -Nie spróbuje, Dżagoda, ale OK, Babi. No problem. Boja tobie ufam i wiem, żeumisz znaleszcz. - OK,Babi -wyrzuciłam z siebie jak automat. - Na kiedy? - Od razu lepiej. A na kiedy? Najpóżno w poniedżałekranoraport leży na moim biurku. OK? - Uśmiechnął się, wyciągająckciukniczym autostopowicz. - OK, Babi. No problem! Powtórzyłam jego gest i lżejszao trzy kilopotu opuściłam gabinet. Siedzimy w barku na dole,wymyślając przy pierożkach idealny kurs dla pracowników FIRMY. - Mówię wam, tylko nurkowanie - upierałasię Gośką. - Niedość, że modne, to jeszcze mało stresujące, bo piankazakrywawszystkie fałdy. 204 - I każdy wygląda jakkrowa morska - skrzywiła sięMagda,oglądając swoje nieskazitelne nogi. Posłuchaj doświadczonej fitneski. Jagoda. Uważam, że zapasione leniwce i takzostaną nakanapie. Zawsze będzie dla nich za późno albo za wcześnie, za daleko albo za wysoko, woda zazimna, a trener za szybki. Lepiejskupić się na tych,którzychcą ćwiczyć. I zaproponować im cośnaprawdę fajnego. Na przykład latino dance w jakimś modnymklubie blisko Rynku. - Aja bym wolała jogę - odezwała się Paczula. - Nie dość, żeodmładzaciało, tojeszcze wyciszaumysł. Irelaksuje-To samo daje jazda konna - wtrąciłam. - No właśnie -gorliwie poparłamnie Agata. - Konie są terazbardzo modne. Zwłaszcza hucuły. - Ja jeździłam na konikach polskich - przyznałam się. -1 jakie są? -dopytywała się Agata, okazując niezwykłe zainteresowanie. Za mądre dlaciebie - pomyślałam;jak zwykle, tylko pomyślałam. - Czytałam, że samodzielne, uparte i dosyć skomplikowane -wyjaśniła za mnie Magda. - A ty podobno wolisz coś prostszegow obsłudze. - Nie, skądże. Bardzo sobie cenię kontakt z koniem. Byłamkiedyś na trzech lekcjach i zachwyciły mnie możliwości zwykłegopejczaalbo palcata. - Widziałam konie, na których prezentowano te wspaniałemożliwości. I to przezkilka lat - wtrąciłam. -Teraz zwierzaknasamąmyśl o pejczu wygryza sobie z torsu pół kilo sierści. - Konienie myślą. Jagoda - poinformowała mnieAgata, rzucającmi łagodny uśmiech. - Nie myślą, nie czują,są bardziejprymitywne niż alfatwojegoWiktora - rzuciłam,wcale nie udając sympatii. Nareszcie! - Zadziwiająca wizja świata u osoby, która chwali się swoją inteligencją. Nie tylko emocjonalną. Przestała się uśmiechać. - Widziałaś wyniki moich testów, -Widziałam. Zastanawiam się tylko, czy zdobyłabyś maksymalną liczbę punktów w teście, który stosowaliśmy na pogotowiu. 205. - Co to za test? -Nicmodnego ani polecanego w rubryczkach dla snobów. Może dlatego tak go lubimy? A nazywamy po prostu testemnaWielką Wredną Świnię. Więc wojna biurowa, jak nazywa to Magda. A ja przecież jestem pacyfistką. Nie cierpię wrogich spojrzeń, ironicznych uśmiechów, kubka stawianego z naciskiem na biurku, ściszonych rozmów, w których pada słowo "ona" i chłodnego "bry" napowitanie. Niecierpię i sama nie wiem, jak to wszystko zniosę. A na dodatek nie mam pomysłuna fitness dla polskiego idealisty. Możepowinnampójść dopsychologa? Dwudziesty -Agata już poszła- zdradziła mi Magda. Wpadła z samegoranka, niby przetestować nowy filtr do wody, a tak naprawdęzdradzić wieści z pola bitwy. - Zapisała się do doktora Marchewki. Facet podobno robi furorę. Przyjmuje na zapleczu WielkiegoŻarcia. - Wiem. Pracował przede mną na pogotowiu. Podobno byłświetnymterapeutą. -1 dalejjest. Ale jaki daje wycisk pacjentom! Po prostu szok. Niema leżakowania na kozetce, tylko biała czapa na głowę, makutra w rękę i do roboty. Ucierasz, siekasz, lepisz, opowiadająco urazach zdzieciństwa, a Marchewka, zamiast analizować, zasypuje cię uwagami w rodzaju "więcej nadzienia", "mniej soli","szybciej", "nie tak krzywo". -1 to działa? - Podobno. W każdym razie Marek był zachwycony. Bo niedość, żeupiekłpierwszy w życiu makowiec, to jeszcze pozbył siękompleksu firmowego narcyza. - Najwyraźniej ludzie lubią byćsztorcowani. -Lubią to małopowiedziane. Jagoda. Teraz jest taki trend. Ktoś opieprza cię równo, miesza z błotem, a ty bulisz mu kupękasyi jeszcze sięcieszysz. 206 - Zgadza się. Taki Żarłacz na przykład uchodziza najlepszego fachowcana naszym pogotowiu, a dlaczego? Bo jest nieprzyjemny jakugryzieniemeszki - zauważył Bolek. - A z tymi zajęciamizrób tak. Wybierz pierwsze lepsze i dołącz wyszukaneuzasadnienie. Kilka tabelek, zgrabnych wykresów i wyników badań, najlepiej w stylu amerykańskich naukowców, co to wiedząwszystko o niczym. Tacy goście jak Smile uwielbiają podobne zabawy. Bolekprzyszedł do mniegodzinę temu. Podał łapę, spojrzałprosto woczy i wszystko jasne. - Przynajmniej ty jeden nieuważasz,że popełniam idiotyczną pomyłkę. - Czasem człowiekmusi uciec. Jagoda,żeby z dalekazobaczył,co stracił. A właśnie. -Poszperał w swoim wytartym plecakui wyjął nieco przygniecionezaproszenie. - Na ślub Józka. Rysiekmiał ci dać tydzień temu, ale tak się pokiełbasito, że nie zdążył. No i poprosił mnie. Przyjdziesz? Nie odpowiedziałam, udając, że otwarcie koperty pochłaniamniebez reszty. Uśmiechnęłam się, widząc na zaproszeniu fotografię mustanga schwytanego na lasso przez dorodną blondynęodzianą jedynie w kapelusz, buty do kolan i zamszowe bikini. - Fajne zdjęcie. -Matka Józka przezto zaproszenie musi teraz chodzićnamszę o siódmej rano, bo na inne się wstydzi. I jeszcze się chowaw bocznej nawie, a kiedyś siadała tużprzy ołtarzu. Przejmujesię,jakby nie wiedziała, że ludziska mają pamięć krótszą niż babciaJulki. - Właśnie, jak tam Julka i Maciek? -Zakochani. Nie w sobie -wyjaśnił pośpiesznie, widząc mojąminę. - Julka spotkała kogoś, jeszcze z technikum. Na razie wielka tajemnica, dopókicoś się nie wyklaruje. - AMaciek? -Wreszcie się przemógł i zadzwonił. Ja mu wystukałem numer. Jadzia stała w drzwiach, żeby nie uciekł, a Julka trzymała goza lewą rękę, bo w prawej ściskał słuchawkę. -1 co? - Zaczął ostro,że pewnie jest już za późnoi że właściwiedzwoni tylko w imieniustęsknionego Szkatuły. 207. BARDZO WAŻNA ROZMOWA - Cześć, Iwon. Wiem, że jest za późno i pewnie już się pocieszyłaś jakimś klockiem, którego chętnie bym zabił, jakbym go tylko zobaczy}. Sttukt na kotleta i rozpruł jakstare dżinsy albo. - Interesujące fantazje - przerwała mu Iwonne. - Ale chybanie po to dzwonisz, by sięnimi podzielić? No, racja. Niedlatego - przyznał drżącym głosem. - Właściwie postanowiłem yyyy. zadzwonić, bo. no bo chłopaki tęsknią. Zwłaszcza Szkatuła. A poza tym to chciałem cię zaprosić nawesele Józka. - Jeśliuważasz, że się pocieszyłam jakimś nowym klockiem, tojesteś głupi przez u zwykłe. -A ty mądra przez ó z kreską. Iza to właśnie przeogromniecię kocham - wypalił Maciek, czerwony ze wstydu. - No! Wreszcie się doczekałam. Szkoda tylko, że to trwałoprawie czterytygodnie. - Obiecał, że nieda jej więcej czekać. I teraz mamysielankęjak w meksykańskiej telenoweli. Aco u ciebie? - Nie palę już światła wnocy. I nie włączamnawet radia - pochwaliłam się. -A poza tym ogromna kicha. W pracyi poza nią. - Ale musiałaśwrócić, żeby to zrozumieć, co? -Też,i z paru innych powodów. - BiednyRysiek. Ale taki już los nieśmiałych facetów. - Nie mówmi, że Rysiek jest nieśmiały - parsknęłam. -1 tojak! Inaczej wiedziałabyś od początku, jak bardzo mu siępodobasz. - Czego się bat? -Choćbytego, Jagoda, że jest całe osiem lat od ciebie starszy. - No proszę. A moi kumple z FIRMY powtarzali,że facecistarzeją się o wiele wolniej. Dlatego przeciętny czterdziestolatek może śmiało podrywać dwudziestoletnie nimfy. Jego zaś rówieśniczka? No cóż, niech spróbuje poszperać w domu starców. A najlepiej, jak zrobi miejsce młodszym,znikając na dnie kufra. gdzie spokojniezbutwieje wśród starych futer i kulek naftaliny. - Coś ty. Jagoda. - Bolek uśmiechnął się zprzekąsem. -My, faceci, też przejmujemysię wiekiem. A już Rysiek panikuje podwójnie, zwłaszcza od kiedy się zakochał. Próbuje się odchudzać,a tydzień temu pożyczyłod Mariolki pas do ćwiczeń mięśni brzucha. -I co? - Włączył sobie program karate, najwyższe natężenie. Tak nimrzuciłoo podłogę, że mało nie zgniótł przechodzącej Andulki. Przyokazji potłukł sobie kolana irozwalił łokieć. - Rany, jeszcze coś mu się stanie. I będęmiała nasumieniuofiarę miłości. - Nic się nie stanie, bo zaraz po pierwszej sesji poszedł rzep,a drugiego pasa Mariolka nie kupi. Spłaca jakiśmalakser, którywywalił jej korki w całym domu. Powiedziała, że to już dziesiątynieudany zakupi chwilowo robi sobie przerwę ztelezakupami. - Mariolka bez telezakupów. Brzmi trochę dziwnie, jakby czegoś brakowało. - Podobnie jak sala telewizyjna bezciebie, Jagoda. Jest strasznie, ale to strasznie pusta. Dwudziesty pierwszy Gdzie ma się udać zagubiony psycholog, który absolutnie niewie, jak postąpićze swoim życiem? - Powinien wybraćsię do wróżki, podobnie jakzagubiony lekarz - orzekł Bolek z uśmiechem. - Widzisz, podoba mi się takajedna. Znamy się trochę,aledopiero teraz zaiskrzyło. No i niewiem, co robić, bo jest sporo młodsza. - Powiem ci bez wróżki, Bolku. Zaryzykuj. - Łatwo powiedzieć -- obruszył się. A w praktyce strasznietrudno zrobić pierwszy, drugi i trzeci krok. Ta cholerna niepewność, czy mamy szansę. Czy warto się starać. I kiedy przestać, żeby nie zasłużyć na miano sępa miłości. Dlategojadę do mojej ulubionej, sprawdzonej wróżki. Zabierzesz sięze mną? - Okazuje się. że to także mojaulubiona wróżkaszepnęłam,poznając blok i klatkę schodową. - A czy sprawdzona. - Dowiemy się już za chwilę - powiedział Bolek, naciskając. mosiężny dzwonek w kształcie skorupki sporego winniczka. -Niezłedrzwi, co? - Jak i cała reszta. Aż dziw, żeBaz Luhrmann niewziąt jejnascenografa do swoich Filmów. - Och, mój ulubiony lekarz! - ucieszyła się wróżka na widokBolka. - Nie liczącsławnego doktora Pawicy - skontrowal z uśmiechem Bolek. - A to jest moja. - Poznaję, poznaję, dziewczyna od czekoladek, i jak? Wyrzuciłaś już sreberka? - Nie, bo się boję, że pozbędęsięnie tych, cotrzeba. -Wchodźcie, wchodźcie,będziemy rozmawiać osreberkach,czekoladkach i o rozdrożach, ale wcześniej maleńka prośba. - Recepta? Wróżka przytaknęła, dotykając dłonią opatrunku na lewymuchu. - Co się pani stałow to ucho? -Wypadek. Podczas kuracji świecami Indian Hopi. Wiecie,kochani,takie świecowanie pomaga na dziesiątki schorzeń. Na zatoki, na szumy w uszach, namigreny. Nawet lepiej niż święta Kinga. - Podobnie jak olejek pichtowy i parę innych wynalazków. I copani robiła tą świecą? - Podpaliłam, jak kazali w ulotce. Drugi koniecwłożyłam doucha i spokojnie czekam. Myślałam, kochani, że to powolutku siępali, jak zwykła woskowa świeczka. A tu ogień zacząt bajcowaćprawie pod żyrandol izanim się spotrzegłam, usmażyło mi kawałek ucha. Owłosach już nie wspomnę. - Zobaczmy tozwęglone ucho. - Bolek powoli odwinął bandaż. -Nie jest źle. Goi się ślicznie, powiedziałbym,że jak na młodym kundlu. - A widzisz, mój drogi - ucieszyła się wróżka. Bosmarowałam maścią od bonifratrów. Czyli nie wszystkiestare wynalazki sątakie beznadziejne, co? - Ale z tymi świecami to bym odradzał dalsze eksperymenty-surowo powiedział Bolek,wypisując receptę. - Szkoda uszu i włosów również. Takie zadbane. - Oj, mój Antoniteż je chwalił - rozczuliła się. -A właśnie, co u niego? -zainteresował się Bolek. 210 - Nie narzeka. - Wróżka pieszczotliwie poklepała miedzianyflakon, udekorowany sztucznymi ostróżkami. -Ma stądwidokna lasek. Telewizję też może pooglądać, co prawda rzadko, boprawie nie włączam odbiornika. - Oszczędzamy? -Tak, nerwy i uszy. Zastanawiam się tylko, co wyrośnie na takiej zupie z pieprzu, przekleństw i strzelanin. Wszystko tokonsumują dzieciaki z przedszkola. - Telewizja nie ma ażtakiego wpływu - pocieszył ją Bolek. -Przecież dzisiejsi bonzowie podziemia wychowali się w krainie łagodności. Reksio, Makowa Panienka, Koziołek Matołek. - No i Rumcajs - przypomniałam. - Oraz Janosik. - Co wiele tłumaczy - podsumowała wróżka. - Tak czyowak,Antoniza dużo nie poogląda. - A rodzina już wie? -Poco ma wiedzieć. Henia, to znaczy Helena, moja córka, lubi sterylną czystość. Zaraz by marudziła, że gromadzę pożywkędla roztoczy. A znowu wnuczka panicznie boi się duchów. Niechcęjej zniechęcać, zwłaszcza że ostatnio często tu nocuje. Dziwna sprawa z tą moją wnuczką. - Też przeprowadza jakieś terapie? -Nie,ale nigdy takczęsto mnie nie odwiedzała. A terazprzyjeżdża co tydzień. Pstryka mi setki zdjęć. Nagrywamoje wspomnienia. Zamęcza pytaniami o przeszłość. Może ktoś ją nastraszył, że niedługo umrę. - Niby kto? - zdziwił się Bolek. - Może jakaś inna wróżką. Sam wiesz, mój drogi, że sątakiewariatki. Niedość, że kłamią jak najęte, to jeszcze odbierajączłowiekowi nadzieję. A to czasemgorsze niż śmierć. - Pytała ją pani, skądtakie zachowanie? - wtrąciłam. - Pytałam, ale nabrała wodyw usta. Oho, o wilku mowa,a wilk dzwoni do drzwi. Trzykrótkie,trzy długie,trzy krótkie. -Pobiegła otworzyć. - Cześć babcia, wpadłam tylkona godzinkę, bo chcę jeszczezajrzeć do mamy. -Jak poogień? A ja mam gości, wnusiu. - No to poczekam, aż powróżysz i potem pogadamy. Jagoda? - Malina! -Szukałam cię w pogotowiu, ale powiedzieli, że umarłaś z tęsknoty! - Ja nic nie mówiłem - zaprotestował Bolek. - To pewnierobota Maćka. Takiumięśniony cipowiedział? I mocno naoliwiony, z oczami w kolorze dzwonków. Tywiesz, Jagoda, jak mi się tęskniło? Miło to słyszeć. A jeszcze milej widziećwyraz radosnegozaskoczenia na czyjejś twarzy. - To dlaczego znikłaś na dwa tygodnie? -Bo wyjechałam z przyjaciółką do Grecji. Pełny spontan, Jagoda. I wróciłam dopiero tydzień temu. Ale fajnie, że jesteś. Mamci tyle do opowiedzenia. - Najpierw obowiązek, a potem przyjemność - przypomniałanam wróżka, wprawnie tasując podniszczone karty. - To możeBolek pierwszy? Mam przeczucie, że to nie będzie długa wróżba. - Chcesz, żebyśmy wyszły? -Nie, zostańcie. Ty, Jagoda, już znasz zarys sprawy, a Malinai tak się wszystkiego domyśli, jak to elfy. - Więc przełóż, mój drogi, na trzy kupki. Bolek przełożyłlekko drżącą dłonią. - Co my tu mamy. Same dobre karty, czerwonojak onegdajna pierwszego maja. Nowapraca od wiosny. - Może wreszcie się dostanę najakąś specjalizację. -Na pewno, kochany. Ale proszę, proszę. Jest tu jakaś szatynka. Trochę młodsza. - Lubi eksperymentować - dorzuciła Malina, zerkającw karty. - A ojciec przebywa za granicą? Jakby w ciągłym ruchu jest. To tu,totam. Jak wahadło. - Jest konduktorem - wyjaśnił Bolek, nerwowo pocierając zaczerwienione ucho. -1 faktycznie mieszka za granicą. Będzie cośz tego? - Nie bardzo. - Wróżka pokręciła głową. -Wyglądana to, że. - Szkoda. - Bolek sposępniał. -Po cichu łudziłem się, że jednak mam jakieś szansę. - Daj mi dokończyć,mój drogi. Ty masz. A ja myślałamo tym, co tak podróżuje w tę i we w tę. - Jejojcu? -Już nie wróci. Wyglądana to, że matamwszystko, czego mupotrzebado szczęścia. - Czyli kanister samogonu, wesołe panienki w futrach z nutriii kumpli z bałałajką - dokończyła Malina. -A co do twoich szans, to. Powiem ci wprost: musisz zaryzykować. - Na pewno? -Kupstoik kaparów i torebkę owoców liczi, botego jeszcze nie próbowała - podsunęła Malina. -1 będzie super,zobaczysz. - Tyle mi wystarczy. - Bolek odetchnął. -Teraz ty, Jagoda. Jakchcesz,to wyjdę do kuchni, aleprzyznam szczerze, że nie mam siły, tak mnie to wróżenie wyczerpało. Bardziej niżnocka w szpitalu. - Zostań,będzie miraźniej. Zamieniliśmy się tylko miejscami. Babcia Maliny ponowniepotasowała karty, rozłożyła je na bieżniku w prekolumbijskiewzory izaczęła się: WRÓŻBA - Kurczę, ale rozdroże! - zawołała Malina. - No właśnie - westchnęłam. -1 jaką ścieżkę powinnam terazwybrać? - Zależy, co chcesz otrzymać od losu, moje dziecko. Możeszzostać w Krakowie i tkwić w swoim ciepłym, przytulnym błotku. - Zwłaszcza jeśli lubisznamiastki - wtrąciła Malina. - A chyba lubisz, bo namiastki niewymagają zaangażowania. Niebudząlęku przed rozstaniem i pozwalają trzymać się na dystans. Wydaje ci się, że się od nichnie uzależnisz i w razieczego nie będzieszcierpieć. A to bzdura. Bo będziesz. - Ale przecież to mojeblotko ma chyba jakieśplusy - broniłam się. -Pewnie, że ma, jak każde - przyznaławróżka. - Jest ciepłe,sprawdzonei w miarę pewne. Daje poczucie bezpieczeństwa. Wprawdzie złudne, ale daje. - A z drugiej strony niepewność - mruknęłam. - Botak naprawdę nie wiem, czydam radę w szpitalu. 213. - Jedną chętną do terapii już masz - zaofiarowała się Malina. -A inniszybko sięznajdą. - Ale co z mieszkaniem w Krakowie? -Mogłabyś wynająć niedrogo mnie i Emkowi. Postanowiliśmyzamieszkać razemi szukamy czegoś niewielkiego blisko Kazimierza, - Wrócił z Helsinek? -Przedwczoraj. - A czemu się nie odzywał? -Okazało się,Jagoda, że wysłał mi piętnaście kartek i listów,tylko że ja, czekając na jeden głupi esemes, nawet nie zaglądałamdo zwykłej skrzynki. - Ale nie dzwonił. -Dzwoni} na stacjonarny, bo ten pamiętał. Pozostałe miał zapisanew elektronicznym notesie, który mu skradli, jak jechałnocnym do Warszawy. Próbował się dodzwonić na naszą stancję,ale nie mógł żadnej z nas zastać, bo Ewka zaliczała zaległe egzaminy zczerwca, a ja. wiadomo,wyżalatam się u ciebie albomęczyłambabcię. Potem wyjechałyśmy z Ewką do Grecji. I popowrocie wreszcie zajrzałyśmy do skrzynki. - Ale już wszystko dobrze? -Nawet lepiej niż dobrze. Zwłaszcza odkiedy wywaliłam dośmieciwszystkie głupawe poradniki omężczyznachz Marsa. Tyje czytałaś, Jagoda? - Próbowałam, ale. -No właśnie. Tam są opisane jakieś straszne przypadki. Bo jeśli ja zgadzam się wymyślać głupie sztuczki po to, żeby zmusić faceta dozmiany trzydniowych skarpet, toalbo na tym Marsiemieszkająsami zapuszczeni idioci, albo ze mnąjest coś nie tak, żezamiast spylać na Wenus, tracę kolejne godziny swojego cennego,bo jedynego życia. - Nie jedynego, kochani. O czym świadczy pośmiertna aktywność licznych świętych,w tymmojego nowego ulubieńca, Alojzego Gonzagi - oznajmiła wróżka. -Ty, Malinka, potrafisz każdego zagadać, a myjeszcze musimy dokończyć wróżenie. - Sorry, już wyłączam nadajnik. -Wracając dokart - ciągnęła babcia Maliny- to masz dwawyjścia, Jagódko. Z jednejstrony stabilizacja. No.. nie taka do 214 końca bezpieczna, bo nigdy nie wiadomo, cosiękryjena dniemętnego błotka. A z drugiej: same niewiadome. - Właśnie. Nawet nie wiem, co czuję do Ryśka. A jeśli go rozczaruję? - Obiecywałaś mu coś, dziecko? -No nie, ale boję się, że nie sprostam. - Czemu nie sprostasz? - Spojrzała na mnie swoimi mądrymioczami. -Musisz z nim być? To jakiś imperatyw? - Pokręciłamgłową. -Jego nadziejom nie sprostasz? To trudno. Nie pierwszei nie ostatnie rozczarowanie w jego życiu. Najważniejsze, żebyś niczego pochopnie nieobiecywała. Przede wszystkim sobie. Żebyśbyła uczciwa wobec siebie. To wystarczy. - Ale boję się, żenie będę dostateczniemocno kochać, że czeka mnie pustka. -A teraz kochasz? -zapytała mnie Malina. - Więc czego sięboisz? Że zamieniszjedną pustkę na inną? - To co mam wybrać? -jęknęłam. - Tego właśnie nie możemyci powiedzieć - oznajmiła wróżka. -Zadecyduj sama. I pamiętaj, nie próbuj wyręczać się ślepym losem. Pewne sprawy musisz załatwić sama, inaczejzamiast błotkaczeka ciębagno. Dwudziesty trzeci A jednak wbrew ostrzeżeniom wróżki postawiłam wszystko naślepąkartę losu. Jeśli Bobby wyrzuci mnie za prezentację, wrócędo tatyi szpitala. A jeśli nie? Będę się martwić zapół godziny. Dobra, trzy głębokie wdechy i wchodzimy. - Hellou, Dżagoda, jusz sięzamartwiłem, co z tym raportemo fitness. -Jest gotowy. - Stanęłam tuż przy jego biurku. -Nie, nie nakartce. Wszystko mam w głowie. - To startuj. Ja słucham. - Wyciągnął się wygodniew swoimfotelu. - Mówiłeś, Babi,że my, Polacy, jesteśmy idealistami. Zgadzasię. Mamy też skłonność dobuntu i nie znosimy przymusu. Nowiesz,zabory, niewola i tym podobne doświadczenia. - Ja znam zabory. I powstanie styczniowe, kiedy pad} u wasostatni romentik. Wiem od Barta. I coz tym buntem? -Pomysł jest taki, Babi. Trzebanam zakazaćwszelkiego fitness. Żadnych zajęć po pracy, bo to zabiera czas, który możnawykorzystać na wykonanie nadgodzin. Nie wolno, i już. -I? - Sam zobaczysz. Zaczną ćwiczyć największe leniuchy. A FIRMA nie wyda na to ani złamanego euro. Są tylko dwa warunki. Pierwszy:zakaz musisz napisać ty, jako przedstawiciel obcych sit. - A drugi? -Możesz wyjechać z najbardziej wymyślnymi karami, alebezjednej: niestrasz ich utratą pracy I co o tym sądzisz? - Napięłamsię cała, czekając,kiedy każe mi się wynosić z biura. - Well, cóż, Dżagoda. To dosycz ryzykowny plan, ale bez ryzyka nie ma miliony. Zatem ja mówię: zielone światło. Jeszczedżysz pisze zakaz i obserwujemy ruchyw Kempany. Przez dwamieszency, a potem ocena. Dwudziesty czwarty - co teraz? -Wtopiłaś, Jagoda - pocieszyła mnie Magda. - Bo alboBobby wyrzuci cię zadwa miesiące z powodu braku efektów. - A wtedy na szpital może być jużza późno. PrzecieżRysieknie będziewiecznie trzymał dla mnie miejsca. - Nawet jeśli maduży szpital i jeszcze większe serce. - ... albo wcześniejzginiesz z rąk rozwścieczonych pracowników FIRMY. - Może dotrze do nich,żeto był tylko żart. -Nie dotrze, kochana. Tu każdy mapoczucie humoru napoziomie Agaty. Śmieją się tylko z dowcipów szefa, i tylko wtedy,gdy patrzy. - To leżę. -Leżeć będziesz, jak ci coś zaraz powiem. Dzwonił do mnieBartek. - A czemu nie do mnie? - zdziwiłam się. - Wyjaśnił, że musi sprawdzić grunt przed spotkaniem 2 tobą. 216 Zaczął czarować, żetylko ja rozumiem, o co ci chodzi. Mam intuicję, apoza tymjako przyjaciółka wiem więcej. - I dałaś się podejść. -Wymsknęło misię, że na tym pogotowiu spotkałaś pięknegogitarzystę z kolonii w Siofok. - Ty paplo. -Wiem. - Spuściła wzrok. -1 przepraszam, Jagoda. Ale takmi się jakoś chlapnęło. I teraz się martwię, bo Bartek coś wspominał oczekającej was poważnej rozmowie. Może zechcezerwać. Rany! A to wszystko przez mójdługaśny jęzor! - Przestań, wcale się nie gniewam. -A jak zerwie? - Jeśli uzna starą sprawęz kolonii za wystarczający powóddozerwania, to po prostu chce odejść, i już. Bardziej martwią mnieinnerzeczy. - Jakie? -Powinnamsama podjąć decyzję co dalej, a nie potrafię. Niewiem, czyzostać,czy wrócić do szpitala. Po prostu nie wiem, i już. Magda zamyśliła się,westchnęłaparę razy, zakładając nogę nanogę. Potem poprawiła się na krześle, zerknęła na mnie izaczęła: - JakoMagda, dziewczynaz miasta,radziłabym ci zostać. Tutaj masz mieszkanie, dobrą pracę, kupę knajpek i galerii handlowych. Jeślizapytają cię znajomi, jak leci, możesz się pochwalić,żejesteś szefową w FIRMIE. To dobrze brzmi ina pewno wzbudziichzazdrość. - Zwłaszcza jeśli wymienięwysokość pensji. -Tylko czy o to właśnie chodzi? Żeby miećsię czym chwalićznajomym, którzy już za chwilę zapomną, że cię spotkali? - Nieo to - przyznałam. -Dlatego jako przyjaciółka zadam cipytanie: Dlaczego poszłaś do Bobby'ego z równie odjechanym pomysłem? Bo tak naprawdę chcesz odejść zFIRMY. I tegosię. Jagoda, trzymaj. Dwudziesty piąty Chyba chcę, tylko czy mam dośćodwagi, żeby wszystko zaczynaćod nowa? W moim wieku powinnam mieć już dwójkę odcho. wanych dzieci, jak Aldona, a nie dopiero poszukiwać swojegoportu. - Przede wszystkim- poradziła Ania - wyrzuć ze swojegosłownika dwa zwroty: "powinnam" i "w moim wieku". W twoimwieku możesz prawie wszystko, dziewczyno. Ido niczego nie musisz sięśpieszyć. - Ale Aldona. -Każdy ma swoje wtasne tempo i nie maco się oglądać na innych. Bo totwoje życie, nieAldony. Dlatego pomyśl, czego tychcesz i na czym tobie zależy. - Sama już nie jestem pewna, czego chcę-jęknęłam. -A myślisz, żeja zawsze jestem pewna? Albo August czyRysiek? Prawdziwa pewność to tylko króciutka chwilka, która pojawia się albo i nie. Ale kiedywreszcieją poczujesz, będziesz jużwiedzieć, czego naprawdę chcesz i na czymcizależy. A poza tym,do licha, nie odlatujesz przecież na innąplanetę. Jeśli tylko poczujesz, że jest ci źle, zawsze możesz wrócić na swoją skrzypiącąantresolę. Dwudziesty ósmy Przedpołudniem Babcia Maliny ma rację. Pewnesprawy trzeba uciąć samemu,nie czekając na przychylne nożyce losu. Co prawda ciężko podjąćdecyzję o rozstaniu po sześciu latach w miarę spokojnego życia,ale lepiej teraz niż za pół wieku. - Poza tymz każdym rokiem będzie trudniej -ciągnęłam. -1 dlatego chcesz zniszczyć stabilny związek? Bo za pięć latmoże być jeszcze gorzej z rozstaniem? - Bartek podniósł głos. - Bo szukam czegoświęcej niż ciepłego błotka stabilizacji. -A może dlatego, że jacyś dziwacy z pogotowia wmówili ci, żenasz związek nie ma sensu. Żałosni nieudacznicy. - Myślę,że wiedziałam to już od dawna, tylko nie przyjmowałam dowiadomości. - Podobnie jak mama Julki nie pogodziła sięz faktem, że jej jedyne dziecko jest transseksualistą. - Magda mówiła mi, że spotkałaś swoją dawną miłość z kolonii- wyrzucił ze złością. 218 - Wiem,przyznała mi się - odparłam spokojnie. -Zastanawiam siętylko, jak możesz zrywać wieloletni stabilnyzwiązek dla faceta, w którym byłaś zakochana prawie dwadzieścia lat temu? I którego ledwie pamiętasz? - Osiemnaście - uściśliłam. -i wcale niedlatego chcę zrywać. - Miałaś wtedy piętnaścielat. Jagoda! - krzyknął, nie zważając na to, co próbuję powiedzieć. -Jak można kogoś kochaćwtymwieku! - Ja kochałam, ale, powtarzam, nie dlatego myślę o rozstaniu,tylko. -Posłuchaj Jagoda -przerwał mi. - Piętnaście latto czas hormonalnej burzy. Może przeżycia są silne, ale nie można tego nazwać miłością. - Bo tak uważają amerykańscy specjaliści? -Zrozum,to nie jest miłość. To tylko trening, wstęp do czegośgłębszego. Takie palcówki przed wykonaniem prawdziwego koncertu. - Piękny termin. Fizjologia i muzyka w jednym. - To tylko gamy - ciągnął zdenerwowany - nieporadne wstawki, ćwiczenia. A ty chcesz dla nich zniszczyć nasz sześcioletnizwiązek? I co mam na to powiedzieć? Po raz setny powtórzyć, że niechodzi o Ryśka? A możewłaśnie chodzi? - Widzisz, Bartek - spojrzałam mu prosto w oczy - ujmę totak. Dla ciebie to sągamy. Dlamnie tobyły najpiękniejszemelodie świata. - Skoro zatem wybierasz "prawdziwy" koncert z prowincjonalnym gitarzystą, trudno. - Ruszył do wyjścia. -Ja sobie poradzę, Jagoda. Bo dla nas, facetów, czas leci znacznie wolniej. - Gruntto właściwe nastawienie. - Uśmiechnęłam się, nie kryjąc ironii. -A miałam nadzieję,że rozstaniemy się wprzyjaźni. - Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Jagoda. I nie będziemy - skwitował, stojąc już na progu. -Powiem ci tylko, że ja teżkogoś poznałemcałkiem niedawno. Pewną intrygującą, tajemniczą kobietę. - No proszę. - Ato niespodzianka. - Miałem zakończyć tę znajomość, ale skoro ty wolisz swojegoszpitalnego grajka, nie mam powoduzrywać. I wieszco, Jagoda? Jestem pewien, że to będzie naprawdęudany związek. 219. Po południu Czego szczerze mu życzę. Rzecz w tym, że tato ma już udanyzwiązek z kim innym. Ale trudno, to już problem Bartka. Zerknęłam nazegarek. Mam tylko kwadrans, a muszę sięogarnąć. Wskoczyć w odświętną błękitną sukienkę, upiąć włosyw kok, nie wiadomo dlaczego zwany romantycznym. Ciapnąćrzęsy niebieskim tuszem. W kwiaciarnina rogu kupić ogromnybukietróż, sprawdzić w torebce kopertę z wktadką. Józkowi bardziej się przyda niż kolejne żelazko albo świecznik. I cwał doprzystanku. Powinnam zdążyć na końcówkęślubu. Dobiegłamwłaśniewtedy, kiedy świeżo zaobrączkowany Józek ścigał się ze swoją ukochanąw zbieraniu drobniaków rozsypanych przez gości weselnych. - Zwijaj się, stary - poganiał go Maciek wbity w nowy garnitur. - Bo jak Wanda zbierze więcej, będzie rządzićwaszą kasą. - Alenieszczęście, że zamiast na bimber wydadzą na kaszkii odżywki dladziecka - prychnęła drobniusieńka blondynkao szarych oczach, obcięta na pazia. Prawdopodobnie stawna żmija pręgowana. -Nie daj się, Wanda! - kibicowałapannie młodej Julka. -Jeszcze tu, koło mojego buta, i wygrywasz. Żona Józka przeleciała paznokciami po betonie, zbierającmiedziaki niczym superodkurzacz ztelesklepu, a potem w geścietriumfu uniosła koszyczek pełen bilonu. - Wygrałam, Józek! Zresztą, nie masz sięco szarpać, i tak odmiesiąca trzymam kasę. Józek niezdążył się odgryźć, bo Rysiek zapowiedział, że czekają już na nas w pobliskiejrestauracji. Więc poszliśmy,potykając sięna kocich łbach, którymiwybrukowanoryneczek. Józek z żoną, zatopionąw różowawej krynolinie, pierwsi, za nimi Bolek podrękę z sympatyczną dziewuszką w drucianych okularkach, nieco dalej zgarbiony Rysiek zewzrokiem wbitym w ziemię. RodziceJózka,dalsza rodzina, znajomi z pracy. I wreszcie na końcumy: Julkaz wysokim szatynem,Maciek ze swoją żmiją i ja. - Fajnie, że wróciłaś. - Maciekklepnął mnie po ramieniu. -Szkatuła bardzo tęsknił. - Ja też tęskniłam. 220 - A pozatym dopytywała się o ciebie tablond niszczycielkakubków- ciągnął Maciek,schyliwszy się do mojego ucha. - Przyjechała parę dni temu, razemz tym wysokim, co idzie z Julka. Noa przedwczoraj -podniósł głos - był na stacji tengostekz rudąbrodą. No ten, co się oczyszczał sokiem z cytryn. - Mariusz. - Jednak stałypunkt w życiu to za mało. -1pan Olszyna pytał o ciebie- dodała Julka, odwracając siędo nas. - Znowu jestpod piątką. Razem zLucjanemBułką i tymmalutkim,panem Kaziem. - Pytają się o ciebiebez przerwy. A właśnie! -przypomniał sobie Maciek. Wreszcie możesz poznać moją Iwonkę. To znaczyIwonne. - No, wreszcie. - Rzuciła Maćkowi wymowne spojrzenie, podając mi na powitanie szczuplutką dłoń. -Iwonne. Przekleństwoi przeznaczenie tego oto klocka wza ciasnym garniturze. -A z kim jest Bolek? - Tojakaś studentka z Krakowa - zdradził Maciek. - Bolek leczył ją kiedyś z grypy, na urlopie zaczęli się spotykać. Iwidzi misię, że coś z tego będzie. Weszliśmy wreszcie nasalę taneczną, udekorowaną balonami,serpentynami i siatką wojskową, pożyczoną z pobliskich koszar. Wzdłuż ścian stałydługie ławy przyozdobione obrusami z ceratyudającejhaftowanepłótno. Miejsce państwa młodychzaznaczałogromny różowy tortz parą marcepanowych mustangów naszczycie. A nad stołem zwisały na żyłce dwa toporne styropianowe gołąbki, połączone obrączkami z cynfolii, oraz girlandykwiatów z marszczonej bibuły. - Zapraszamy do stołów! - zawołał nieco zaczerwieniony Józek. Najwyraźniej zdotat zachować kilka butelek wśród osobistejuprzęży. Wszyscy zasiedli na swoich miejscach. Ja między MaćkiemiJulka. Naprzeciwko Bolek ze swoją tajemniczą szatynką. A Rysiek? Siedział pięć metrówdalej,smętnie wpatrując się w pusty talerz, ozdobionyjak wszystkieinne niebieskimnapisem PSS Społem. Drużbowie zaczęli nalewać gościomwódkę, a Józekw tymczasie majstrował przy odtwarzaczu wideo. Wreszcie udało musiępopodłączać wszystkiekabelki, zaczął więc stukać widelcemw szklankę, prosząc o chwilę uwagi. - Kochani! Jak wiecie, teście nie ryby, czasem powiedzieć cośmuszą - uśmiechną} się pod pszenicznym wąsem - więc odbębnijmy to szybko, cobyjuż na spokojnie napić się wódki! - Czekaj ty,pogadamy w domu -warknęła Wanda, purpurowa jakrozwścieczony indor. -Co jest, Wandzia? Tojuż zażartować sobie niemożna? - bronit się Józek. -Niech matkajej coś powie. - Ty gamoniu jeden, z teściów żartów sobie nie rób na własnym weselu. Byśpoczekałchoć z tydzień. Ale gdzie! Jakbyś tymiał choć odrobinkęwstydu,to byśmatki dobocznej nawy niewypychał takimi zaproszeniami! - Co z tym nagraniem? - dopytywał się Rysiek, chcąc jakoś załagodzićsprzeczkę. - A właśnie - podchwyciłJózek. Towłanczami jak mawiająspikery, serdecznie zapraszam na film. W magnetowidzie coś zaskrzypiało, zaszumiało i wreszcie zobaczyliśmy obraz. Dwoje zmęczonych pięćdziesięciolatków. Onaw turkusowym żakiecie, obwieszona złotymi łańcuchami niczymzadbany raper z Harlemu. On wprzydużej żółtawej marynarcea lagliniarze z Miami. Stoją sztywnina tle swojego warsztatu, domu inowego auta. - Kochani - zaczął drżącym głosem ojciec. - Nadejszta wiekopomna chwila, jak mawiał Pawlak. Inaprawdę nadejszła. Jesteśmy szczęśliwi, że możemypobłogosławić Wandzi na nowej drodze. I że wreszcie zaczyna prawdziwe życie. Że będzie mieć swojemiejsce u boku męża, swój apartment, swój salon fryzjerski i swoją ławkę w kościele. A my, rodzice,cieszymy się,żemożemy jej pomócto wszystkoosiągnąć. - Córuś - podjęta matka. - Tu jest wszystkiego potąd. Prawdziwyraj, a wyprzedaże co sizon! A praca, jakątylko zechcesz. I w pralni, i w rzeźni na zmiany, i u państwa staruszki doglądać. Tylko zakasaćrękawy, apieniążki same spływająna konto. Żyćnie umierać. I jeszcze ludzie naulicy uśmiechnięte jak u nas posumie. Tylko - pociągnęła nosem- ciebie nam,Wandzia, brakuje. No i tejjabłonki zadomem, co ją ojciec miał przyciąć przed wyjazdem. Ateraz pewnie stoi zaniedbana. - Józekwszystko przytnie, mamuś! Już ja go dopilnuję! wykrzyknęła Wanda, zapominając, że rozmawia ze szklanym ekranem. 222 V - A mnie to się cknido tej polnejdróżki nad Glinianym - ciągnął tato, nerwowo szarpiąc szpakowatego wąsika. - I do TrzechKotów też. Aczasem, jak zawieje tutejszy halny, Wandziulka, todo wszystkiego tęsknię. - Już przestań, stary- zgromiła go żona, próbującprzywrócićwesołą atmosferę na planie. -Nawet do kur starego Wojtaszka, co nam ciągle wydziobywały szczypiorek z grządek. I do jego krzyków powódce również. - Ja nie piję wódki! Tylko wino! - uniósł sięhonorem Wojtaszek, zajmujący miejsce na jednejz bocznych ław. - Ale niema co się mazać. Tu też jest świetnie, kochani. Mieszkamy przecież w kraju, gdzie każdy zwykły człowiek pracy możezostać prezydentem. - Zresztą sama, Wandziulka, zobaczysz - dodała mama. - Boprzecież kiedyś tu do nas zjedziesz, żeby, jak my, zarabiać na nową drogę dla swoich dzieci. Skończyli, dzielnie sięuśmiechając. Po amerykańsku. Wandziaporuszona nagraniem zaczęta smarkać w chusteczkę i pewnie rozkleiłaby się na amen, gdyby nie wodzirej, piosenkarz i bliski kumpel Józka wjednym, wynajęty wraz z zespołem Exotica za jedynesześćset trzydzieści złotych. Razem z resztą muzykantów zacząłśpiewać "Gorzka wódka, gorzka wódka, trzeba jom osłodzić! ".Weselnicy zrozumieli aluzję i zaczęli skandować: "Gorzko, gorzko", w ten bezpretensjonalny sposób zachęcającnowożeńców doporządnego całusa. Panna młoda otarła niebieskąodtuszu łzę,na chwilęoblała się postdziewiczym rumieńcem, a potem chwyciła Józka za krawat i przyciągnęła do swoich amarantowych ust. Pięć minut później skończyła, odetchnęła głęboko i ryknęław stronę orkiestry: - A teraz "Białegomisia"! I panie proszą panów! Panie wstały i zaczęty się rozglądać po sali. A panowie wciągnęli brzuchy i poprawiając wzorzyste krawaty, czekali. Iwona jużzaciągnęłaMaćka naparkiet. Julkauśmiechnęła się do swojegoszatyna, dziewuszka w okularkach do Bolka. A ja? Popatrzyłamna Ryśka,on zerknął na mnie. I właśnie wtedy poczułam to,o czym mówiła Ania. Całkowitąpewność, czego chcę i na czymnaprawdę mi zależy. A poza tym, do licha, przecieżKraków jesttylkopółgodziny stąd! Koniec.