Anselm GrUn OSB Zamienić rany w perły Droga wewnętrznego uzdrowienia Wydawnictwo SALWATOR Kraków Spis treści Konferencja I Jak podchodzić do własnych zranień?...............5 Konferencja II Co to znaczy pojedn.ić sir ¦/<¦ /l.iiiiciii.tiinr'..... I ł Konferencja III Uzdrowienie emocji i i i.i 111 u ¦ (11<».» i Konferencja ]V Uzdrowienie wewnętrzne^ > i < )/.d.n i i.t......ł ł Konferencja V Drogi prowadzące do uzdrowienia.................r> I Konferencja Vł Historia uzdrowień w Biblii...........................77 Konferencja VII Uzdrowienie przez przebaczenie.....................«. . k. ' % Tytuł oryginału Wege zur inneren Heilung Konferencja I Jak podchodzić do własnych zranień? Każdy z nas jest raniony, czy tego chce, czy nie. To nie jest wcale takie złe, że jesteśmy ranieni. Pozostaje tylko problem, jak sobie z tymi zranieniami radzić? W psychologii jest takie prawo, które mówi, że ten, kto nie pozna i nie przepracuje swych życiowych ran, będzie ranił siebie lub innych. Znam wielu ludzi, którzy zadają cierpienie innym i takich, którzy ranią samych siebie. Pewna młoda kobieta opowiadała mi, że odczuwała strach, gdy myślała o tym, że w dzieciństwie była bita przez swego ojca. Doprowadziło to do tego, że wciąż szuka w sobie winy. Jak tylko pojawia się problem w pracy lub w rodzinie, zawsze czuje się winna. Przyjmując zranienia ojca, rani samą siebie. Niektóre osoby natomiast pozbawiają się własnej wartości. Inni podświadomie wyszukują sytuacje, w czasie których te zranienia się odnawiają. Pewien młody mężczyzna miał autorytarnego ojca, dlatego też szukał podobnego szefa. Twierdził, że szef jest winny jego zranień. Sam jednocześnie szukał takich sytuacji, w których do nich dochodziło. Istnieją dwie błędne drogi reagowania na cierpienie. Pierwsza droga to rozgrzebywanie rany, nieustanne krążenie wokół niej. Druga to przekonanie, że możemy te rany przekroczyć. Przykładem może być pewna młoda kobieta, która wszystkie swe zranienia oddała Chrystusowi. Jednak zranienia możemy ofiarować Jezusowi tylko wtedy, gdy spojrzymy na nie świadomie. Amerykanie mówią o tzw. spiritual by-passing o „skrócie duchowym". Chcielibyśmy przeskoczyć ponad cierpieniem, ale to właśnie przez nie dochodzimy do Boga. Chciałbym przeanalizować teraz kilka zranień. Pierwszą grupę stanowią zranienia pochodzące od matki. Jeśli mówię o zranieniach pochodzących od matki, nie znaczy to, że robię matkom wyrzuty. Zranienia należy analizować bez wydawania sądów. Matka to osoba, która daje poczucie bezpieczeństwa, darzy zaufaniem, stwarza ciepłą, domową atmosferę. Jednak nie wszystkie matki potrafią to ofiarować, nie wszystkie potrafią okazać swe uczucia. W związku /. tym dziecko, które wyrośnie w takim domu, nie doświadcza ciepła i bezpieczeństwa. Pewna siostra zakonna opowiadała mi, że w wieku dwóch lat została zabrana od matki i oddana do rodziny zastępczej, gdyż matka jej była chora. Siostra zawsze tęskniła za swą matką. Inna zakonnica mówiła, że jej matka miała poważne problemy z mężem, czyli jej ojcem. Wykorzystywała swą siedmioletnią córkę jako powiernika. Córka została zraniona, ponieważ było to zbyt ciężkie dla niej jako małego dziecka. Każde dziecko ma prawo, aby być dzieckiem. Ta zakonnica takiego prawa nie miała. Zranienia pochodzące od matki powstają także z powodu braku czasu dla dziecka. Niektóre matki opowiadały mi, że zawsze, gdy znajdują czas dla samych siebie, mają wyrzuty sumienia. Od niepamiętnych czasów ich zadaniem było przecież prowadzenie domu i opieka nad dziećmi. Zranienia pochodzące od matki prowadzą czasem do uzależnienia. T. Bovet, szwajcarski psycho-terapeuta, powiedział kiedyś: „Nałóg to substytut matki, a ideologia to substytut ojca". Nie znaczy to oczywiście, że matka jest winna nałogu. To raczej ten młody mężczyzna czy kobieta nie potrafią uwolnić się od matczynej opiekuńczości i wpadają w uzależnienie. Do drugiej grupy zranień należą zranienia pochodzące od ojca. Ojciec to ten, który „daje dziecku kręgosłup", odwagę do życia, do podejmowania ryzykownych wyzwań. Dzieci, które od swego ojca otrzymały dużo zaufania, odnoszą w życiu więcej sukcesów. Jeśli ojciec nie spełnia swej roli, wtedy młody człowiek szuka sobie substytutu ojca. Znam wielu ludzi, którzy stracili ojca w czasie wojny. Takie osoby bardzo ciężko przeżywają konflikty, boją się walczyć. Kapłani, którzy wzrastali bez doświadczenia ojca, boją się rady parafialnej, konfrontacji z innymi. Problemy wynikające ze zburzenia relacji z ojcem powodują brak zaufania w stosunku do Boga. Rana pochodząca od ojca powstaje nie tylko wtedy, gdy ojca brakuje. Ojciec rani swego syna, kiedy go poniża. Taki syn nigdy nie będzie mógł dorosnąć do poczucia własnej wartości. Innym przykładem może być kobieta, która była niedowartościowana przez swego ojca jako kobieta. Nie czuje się pewnie jako kobieta i nigdy też nie będzie się cieszyć ze swej kobiecości. Byłem kierownikiem duchowym pewnego franciszkanina, który miał bardzo surowego ojca. Kiedy jako dziecko był niegrzeczny, ojciec bił go brutalnie. Doprowadziło to do tego, że tłumił on wszystkie swoje agresje. Był miły, pogodny i dopasowywał się do każdej sytuacji. Odciął się zupełnie od swej agresji, która jest jedną z głównych życiowych energii. W wieku czterdziestu lat popadł w głęboką depresję. Swą niezdolność do agresji interpretował franciszkańską duchowością, miłością do wszelkiego stworzenia. Dopiero gdy odkrył swą agresję, nabrał ochoty do życia. Są także inne rany pochodzące od ojca. Znam ludzi, którzy mieli ojca alkoholika. Bali się jego despotyzmu. Takie negatywne doświadczenie prowadzi do powstania obrazu Boga, który też jest despotyczny, nic z siebie nie daje, na którym nie można polegać. Czasem ojciec, zamiast wzmacniać kręgosłup dziecka, osłabia go. Z takich dzieci wyrastają złamani ludzie, którzy nigdy nie zaakceptują siebie. Spotykam kobiety, które były przez swych ojców bądź krewnych wykorzystywane seksualnie. Jest to oczywiście najgłębsza rana, jakiej można doznać. Powstaje pytanie, jak powinniśmy podejść do tych ran? Po pierwsze musimy się im przyjrzeć, ale nie z dystansu. Musimy wczuć się w ból i we wściekłość, która się z tym wiąże. Tylko wtedy można ranę przemienić. Ważne jest, aby te rany przedstawić Bogu. W tradycji istnieje wiele sposobów leczenia ran przed Bogiem. Pismo Święte ukazuje nam wiele historii uzdrowień. Zachęca nas do tego, abyśmy spojrzeli na własne zranienia. W Kościele katolickim istnieje kult czternastu orędowników, którzy pomagają nam w naszych zranieniach. Są to święci, którzy odpowiadają poszczególnym zranieniom np. św. Barbara, św. Katarzyna. Święci odzwierciedlają nasze własne zranienia. Patrząc na nich, widzimy jak te zranienia zostały u nich uzdrowione. Może macie teraz przed oczyma św. Dionizego, który w dłoniach trzyma swą odciętą głowę. Tego świętego wzywamy przy bólach głowy. Nie jest to oczywiście obraz przedstawiający zewnętrzną sytuację. Jest to obraz naszego wnętrza. Ból głowy występuje wtedy, gdy intensywnie myślimy o wszystkim naraz, gdy wtłaczamy wszystko do naszej głowy. Psycholodzy stwierdzili, że na ból głowy najczęściej cierpią ludzie, którzy są perfekcjonistami, którzy chcą mieć wszystko pod kontrolą. Św. Dionizy ukazuje nam, jak możemy odciąć się od tego mechanizmu „wpychania" sobie wszystkiego do głowy. Ból głowy można wyleczyć, kładąc głowę blisko serca, aby potem związać myśli z własnym sercem. Wtedy nasza rana zostanie przemieniona. Każda eucharystia i sakramenty są takimi miej -scami, gdzie nasze zranienia zostają uzdrowione. Nie możemy mieć jednak mylnych wyobrażeń o uzdrowieniu. Niektórzy uważają, że rana jest uzdrowiona, gdy jej już nie czują. Chcą się jej pozbyć, nie chcą mieć już z nią więcej do czynienia. Uzdrowić ranę, to znaczy pojednać się z nią. Św. Hildegarda mówi, że nasze rany powinniśmy przemienić w perły. Rany przypominają wtedy o Bogu. Znacie historię Jakuba, który został przez Boga zraniony. Rana — zwichnięty staw biodrowy, który powodował utykanie — wciąż przypominała mu o spotkaniu z Bogiem. Ale zranienie to nie tylko nie przeszkodziło mu zostać Ojcem pokoleń Izraela. Stał się błogosławieństwem dla Izraela i dla innych. Konferencja II Co to znaczy pojednać się ze zranieniami? Kiedyś holenderski duchowny i psycholog, Henry Nouwen, poświęcał naszą sale rekolekcyjną. W czasie mszy konsekracyjnej miał kazanie, w którym powiedział: „Tam, gdzie jesteśmy zranieni, także pękają nasze maski, które mamy na sobie, tam znajdujemy dojście do własnego serca". Ten, kto jedna się ze swym cierpieniem, dotyka własnego serca. I tylko taki człowiek może pomóc innym. Człowiek zimny, zamknięty nie może być przewodnikiem duchowym. Mamy zaufanie tylko do takich osób, które mają odwagę przyznać się do swych ran. Zranienia pozwalają wejść w relacje. Znam terapeutkę, która jako dziecko była wykorzystywana seksualnie. Do niej kobiety mają więcej zaufania, niż do tych, którzy ten problem znają tylko ze studiów, z teorii. Jeśli pojednam się ze swym cierpieniem, ożywiają się też moje relacje z Panem Bogiem. Zostaję zraniony, wciąż odczuwam krytykę innych, ale nie krążę wokół tego drażliwego miejsca, tylko je zostawiam. To czyni mnie bardziej ludzkim między ludźmi. Jest to pierwszy sposób obchodzenia się z ranami: należy się z nimi pojednać, przypatrzyć się im, przeanalizować przed Bogiem i Mu przekazać. Jest jeszcze druga bardzo ważna duchowa droga podejścia do ran. Nikt z nas w swoim życiu nie doświadczył tylko i wyłącznie cierpienia. J. Bradshaw, amerykański psycholog, powiedział, że mamy w sobie nie tylko ludzkie, ale i boskie dziecko. Każde dziecko ma swego Anioła Stróża. Anioł ten chroni przed zbyt głębokimi ranami. Znamy historię Hagar. Zostawiła ona swe dziecko na pustyni, a ono swym płaczem wezwało Anioła, który wskazał studnię. Każdy z was miał w dzieciństwie Anioła Stróża, który wskazywał miejsca, gdzie można było doświadczyć miłości. To pytanie zadaję jako kierownik duchowy: W którym miejscu Twego życia czułeś się pojednany ze sobą, doświadczyłeś Boga i mogłeś zapomnieć o sobie? To są w naszym życiu ślady Anioła Stróża, których teraz na nowo możemy doświadczyć. Pewna starsza już siostra zakonna opowiadała mi o swym dzieciństwie. Wychowała się na wsi. Szefem gospodarstwa był jej wuj, a ojciec był jego podwładnym. Była najstarsza. Zostało jej wpojone, że w domu nigdy nie może być żadnej kłótni. Jej przesłaniem było: mam nadzieję, że wypełnię wszystkie zadania, których oczekuje się ode mnie. Każdy najmniejszy konflikt powodował, że kobieta ta stawała się niepewna. Była też stale przeciążona: z jednej strony przez pracę, z drugiej zaś przez intensywne życie duchowe. Spełniała wszystkie swe religijne obowiązki, ale wciąż pojawiało się pytanie: Czy aby naprawdę robię wszystko, czego Bóg ode mnie oczekuje? Zapytałem ją o to, kiedy jako dziecko czuła się najlepiej. Odpowiedziała mi, że chętnie chowała się w stogach siana. Te stogi siana to symbol łona matczynego, ciepła i bezpieczeństwa. Potrzebując tych doznań, których nie zaznała, szukała ich. Dałem jej radę, aby nie robiła nic ponad to, co robiła dotąd. Powinna codziennie medytować i modlić się. Nie powinna tylko stawiać sobie pytania: Czy to, co robię, robię dobrze? Czy Bóg tego chce? Powinna mieć przed oczyma obraz, na którym jest jakby okryta Bożą Miłością. Gdy się modlę, to nikt niczego ode mnie nie chce. Mogę po prostu trwać przed Bogiem. Warunkiem uzdrowienia ran staje się nie drążenie ich, krążenie wokół, ale szukanie pozytywnego doświadczenia. Pewna kobieta, która jako dziecko przeżyła wojnę, opowiadała mi, jak musiała chronić się w bunkrach przed nalotami samolotów. Matka nie miała dla niej czasu. Jeszcze w wieku sześćdziesięciu lat tęskniła za domem. Zadałem jej to samo pytanie: Kiedy w dzieciństwie czułaś się najlepiej? Odpowiedziała mi, że jak była mała, to zawsze lubiła bawić się lalkami. Najlepiej czuła się wtedy, gdy odgrywała scenę matki opiekującej się dziećmi. Niektórzy skarżą się, że nie doświadczyli matczynej miłości. Ale każdy z nas ma w sobie doświadczenie ciepła matczynego. Poradziłem tej kobiecie, żeby postarała się sama ze sobą obchodzić po matczynemu, aby nie szukała miłości na zewnątrz. Prowadziłem kiedyś kapłana, który był maniakiem seksualnym. Wciąż chciał wchodzić w nowe relacje. W wieku ośmiu lat opuścił swoją rodzinę i udał się do pracy w innej miejscowości. Ciągle tęsknił za matką, domem i wypełniał tę tęsknotę nowymi relacjami. Jak można uleczyć takie zranienie? Na pewno nie przez nakaz zerwania z tym, bo jest to grzech i zło. Trzeba w tym nałogu odkryć tęsknotę. Nałóg jest taką właśnie zepchniętą tęsknotą. Jeśli do końca przemyślę swoją tęsknotę, to będę mógł stwierdzić, że nikt oprócz Boga nie jest w stanie jej wypełnić. Gdy pożądanie to zostanie przemienione w tęsknotę za Bogiem, dojdę do prawdy. Ksiądz ten także miał duchową tęsknotę, lecz zawsze obwiniał się o to, że jest bardzo złym człowiekiem. Czuł, że to, co robi, nie jest dobre, ale poczucie winy wcale go nie uzdrawiało, tylko utwierdzało jego rozdarcie, pozbawiało go własnej wartości. To zaś powodowało zwątpienie, że nie warto już w życiu dążyć do żadnego celu. W ten sposób zamykał się diabelski krąg. Można go przerwać tylko wtedy, gdy do końca przemyślimy swoją tęsknotę, skierujemy ją ku Bogu i odkryjemy, że tylko On może nas uzdrowić. Przedstawiłem kilka przykładów, które są odpowiedzią na pytanie: Jak można obchodzić się z ranami? Należy się im przyjrzeć, przepracować je, przekazać Bogu i zostawić. Zostawienie ran oznacza odkrycie we własnym życiu pozytywnego doświadczenia. Wtedy, gdy dotykam pozytywnego Bożego doświadczenia, rany tracą swą siłę. Konferencja III Uzdrowienie emocji i namiętności Przykłady do tej konferencji zaczerpnę z monastycznego świata mnichów, którego głównym przedstawicielem był Ewagriusz z Pontu. Był on jednym z pierwszych psychologów wśród ojców monastycznych, żył w latach 1345-1399. Mówi on o dziewięciu logismoi. Logismoi to myśli pełne uczuć, emocji i namiętności. Słowo logismoi pozbawione jest wartości moralnej. Namiętności to siły, których człowiek potrzebuje i które są do opanowania. W historii Kościoła logismoi została nadana wartość moralna. Z dziewięciu logismoi powstało osiem przywar i dziewięć grzechów głównych. Chciałbym rozpocząć od nazwania tych namiętności, a potem przejść do odpowiedzi na pytanie: Jak mamy sobie z nimi radzić? Ewagriusz, tak jak starożytni Grecy, widział w człowieku trzy obszary. Są to: epithymia - część pożądliwa, thymos - część emocjonalna i nus - część duchowa. Każdemu z tych trzech obszarów Ewagriusz przypisał trzy namiętności. W obszarze pożądliwym są to trzy popędy: jedzenie, seksualność i żądza posiadania. Niemieckie słowo Trieb popęd, instynkt, skłonność lub też pęd, napęd, pochodzi od treiben pędzić, gnać, poruszać, wprawiać w ruch. Ten pęd może być także pędem w stronę Boga. Lecz popędy te mogą też opanować człowieka. Prowadzą do nieumiarkowania w jedzeniu, żądzy posiadania i pożądliwości. Ten, kto odcina od siebie te trzy popędy, traci bardzo wiele ze swej żywotności. Powstaje pytanie: Jak mamy podejść do tych popędów? Fragment z Ewangelii św. Łukasza (14,31 -32) pomoże nam w odpowiedzi na to pytanie: "Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestu tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko i prosi o warunki pokoju". Kiedy przed trzydziestoma pięcioma latami wstępowałem do zakonu, byłem przekonany, że z moimi dziesięcioma tysiącami żołnierzy w mojej woli i umyśle potrafię pokonać wszystkie moje błędy. Ale już dwa lata później zorientowałem się, że nie dam sobie rady. Jezus mówi, aby zawrzeć pokój ze swymi wrogami, a wtedy staną się przyjaciółmi. Znam ludzi, którzy tracą całą swą energię na walki z namiętnościami, ułomnościami. Nie wystarcza im potem energii do życia. Odpowiedź, którą niesie ze sobą przeczytany fragment, jest taka: jeśli zawrę przyjaźń z dwudziestoma tysiącami wojska, to razem z moimi dziesięcioma tysiącami żołnierzy będę miał trzydzieści tysięcy. Gdy będę z nimi walczył, stracę całą swą energię na zbudowanie murów i na okopanie się. Znam pewną kobietę, która ma problemy z jedzeniem. Jeśli za dużo zje, karze się postem. Sam uważam, że post jest czymś bardzo pozytywnym, ale nie wtedy, gdy stosuje się go jako karę. To diabelski krąg: jem za dużo, karzę się postem, potem czuję się dobrze, znowu zaczynam za dużo jeść i znów karzę się postem. Całą energię wydatkuję na jedzenie i post. Co to znaczy uczynić z wroga przyjaciela? Nie wolno mi walczyć z problemami. Jeśli walczę, wyzwalam w sobie siłę, która obraca się przeciwko mnie, jestem zmęczony, przeciążony. Należy zapytać o to, jaką tęsknotę wypełnia we mnie nałóg jedzenia? W jedzeniu ukryta jest tęsknota za doznaniem czegoś przyjemnego. Jest tam też ukryta tęsknota za miłością. Muszę w rozważny sposób żyć z tą tęsknotą, a to pozwoli mi uporać się z problemem jedzenia. Odnosi się to również do seksualności. Pewna siostra opowiadała mi, że od dziesiątego roku życia walczy ze swą seksualnością. Przed Pierwszą Komunią Świętą miała fantazje seksualne. W czasie Pierwszej Komunii zgasła jej świeczka i powstała plama na białej sukience. Był to dla niej znak, że popełniła grzech śmiertelny. Przez pięćdziesiąt lat całą swoją energię zużywała na walkę z seksualnością. Z pewnością nie jest to dobra droga. Należy "wsłuchać" się w tę seksualność. Seksualność to tęsknota za ekstazą, za czuciem samego siebie. Jest to również tęsknota za tym, aby móc zapomnieć o samym sobie. Jeżeli uwzględnimy te tęsknoty, wtedy seksualność stanie się źródłem żywotności. Seksualność to także jedno z ważniejszych źródeł duchowości. Tęsknoty, które wyraża są w ostateczności pragnieniami, które może wypełnić tylko Bóg. W Kościele katolickim są dwa kierunki. Pierwszy walczy z seksualnością, boi się jej. Drugi stara się zintegrować seksualność z drogą życia duchowego. Przedstawicielami drugiego kierunku są przede wszystkim mistycy, zwłaszcza mistyczki średniowieczne. Myślę, że dzisiejszy Kościół powinien nawiązać do tej mistycznej tradycji. Zbyt długo seksualność była demonizowana, traktowana jako coś szatańskiego. Zbyt długo byliśmy na nią zamknięci. Żądza posiadania jest tęsknotą za spokojem. Może ona jednak doprowadzić do opętania, obłędu. Chodzi o to, abyśmy znaleźli właściwą równowagę między tym, co już mamy, a tym co jeszcze możemy mieć. W obszarze emocjonalnym istnieją trzy zagrożenia dla człowieka: lype - smutek, agresja i acedia - obojętność, apatia. Smutek to użalanie się nad sobą, mówienie sobie, że nikt się o mnie nie troszczy, że jestem taki biedny. U podstaw smutku leżą przesadne żądania skierowane do naszego życia. Istnieją różne sposoby radzenia sobie z tym. Amerykańska droga polega na tym, żeby starać się widzieć wszystko bardzo pozytywnie. Może skończyć się to jednak na "przymusie zwiększenia wydajności" i na ideologii. Amerykańska pisarka We-seting napisała na ten temat książkę pt. "Prawo do złego samopoczucia". Czy smutek pozwala mi żyć, czy mnie przeraża? Wczuwając się we własny smutek, mogę odkryć w sobie głębię. Dla wielu artystów jest on źródłem kreatywności. Ale jeśli ktoś pokonałby swój smutek, nigdy nie wyzwoliłby kreatywności i straciłby źródło żywotności i głębi. Także depresja ma swój sens. Znam wielu chrześcijan, którzy twierdzą, że jako chrześcijanie nigdy nie powinni być smutni, zawsze powinni być radośni i pogodni. Ale stwierdzenia, jaki powinienem być, nie pomogą mi w rozwoju. Ci, którzy z natury są depresyjni, już tacy będą. Powinniśmy dostrzec także i te negatywne strony życia. Czasem depresja jest znakiem, że odcięliśmy od siebie swoją agresję lub też, że skierowaliśmy ją przeciwko sobie. Musimy rozmawiać ze swoją depresją, zawrzeć z nią pokój a dzięki temu pełniej żyć. Drugą emocją jest agresja. Nie można jej wartościować moralnie. Agresje regulują relacje między bliskością a dystansem. Gdy staję się agresywny, to znak, że ktoś przekroczył moją granicę. Agresja jest jedną z ważniejszych energii życiowych. W naszym domu rekolekcyjnym, u bardzo wielu osób biorących udział w rekolekcjach, obserwujemy zamknięcie się na agresję, odcięcie się od niej i od seksualności. Agresja daje siłę do podejmowania nowych zadań życiowych. Jest też sygnałem, aby zacząć robić coś innego. Sam znam ten problem. Kiedyś w pobożny sposób pozbawiłem agresję wartości. Umówiłem się na rozmowę z pewnym człowiekiem. Spotkaliśmy się, ale on milczał. Zarezerwowałem sobie czas dla niego, ale on się nie odzywał. Rozgniewałem się, ale potem usunąłem swą agresję, stałem się pobożny, a to zmusiło mnie do tego, aby być miłym i uprzejmym. Mój współbrat i kierownik duchowy zarazem powiedział mi, abym poważnie traktował swój gniew, w przeciwnym razie będę zły na wszystkich ludzi Znam duszpasterza młodzieży, który kiedyś był zafascynowany tą pracą. Jednak w wieku pięćdziesięciu lat stał się pesymistą i zaczął wyklinać młodzież. Jest to typowy przykład na to, że długi czas nie brał pod uwagę swego gniewu i w końcu rozzłościł się na wszystkich. Agresja to bardzo dobra broń przeciwko atakom drugiego człowieka. Broni nas przed zranieniami. Agresja może też służyć wyrzuceniu z siebie tego, który nas zranił. Drugi człowiek ma tyle władzy nade mną, na ile ja mu na to pozwolę. Każdy z nas złości się na innych, ale to do mnie należy decyzja, czy przez cały dzień będę rozmawiał o tym z samym sobą, czy pozwolę, by gniew gościł w mym sercu i podtrzymywał moją agresję. Przyszła do mnie kiedyś pewna kobieta, która pracowała w przedszkolu. Miała szefową, która zrobiła z jej życia piekło. Każdego wieczoru rozmawiała ze swoim mężem tylko i wyłącznie o tej szefowej. Powiedziałem jej, że nie zaszczyciłbym tej dyrektorki tym, aby wciąż psuła mi kolację. Ta kobieta nie jest tu ważna, nie ma nic do powiedzenia. I tak szefowa dostała "zakaz wstępu" do domu. Agresja daje siłę do zdystansowania się do pewnych rzeczy. Być może myślicie, że jest to zbyt mało < hrześcijańskie. Jednak tylko wtedy, gdy nabiorę (dystansu, mogę przebaczać. Jeśli nóż tkwi w piersi, trudno jest o przebaczenie. Trzeba najpierw ten nóż wyjąć i dopiero wtedy jestem w stanie przebaczyć. Acedia to niemożność życia daną chwilą. Ewagriusz opisuje człowieka, który czytał Biblię i był niezadowolony z oświetlenia. Zamknął ją i położył się do łóżka, ale okazało się, że poduszka jest dla niego za twarda. Potem wyglądał przez okno i znów był niezadowolony z tego, że słońce tak wolno wędruje po niebie. Acedia dotyczy ludzi, którzy nigdy nie są zadowoleni. Wszystko jest beznadziejne i złe, nawet okulary na nosie są za ciężkie. Acedia rozbija człowieka wewnętrznie. Powstaje pytanie o jej sens. Przyszła do mnie kiedyś lekarka i powiedziała, że jest wewnętrznie bardzo niespokojna. Chciała medytować, lecz ten wewnętrzny niepokój nie pozwalał jej na to. Myślała, że potrzebuje więcej dyscypliny, aby go pokonać. Ale jeśli będziemy atakować jakiś problem frontalnie, to nigdy Nie zwyciężymy. Niepokój, tak jak depresja, także ma sens. Wskazuje na nierozwiązane dotąd problemy, jest jednym z ważniejszych źródeł poznania siebie. Kobieta ta opowiadając mi o niepokoju, przeszła bardzo szybko do gniewu na swego ojca. Mogła mu udowodnić swą wartość tylko przez swe osiągnięcia. Miała poczucie, że nigdy nie robi wystarczająco dużo. I właśnie to powodowało w niej ten niepokój. Kolejnym obszarem jest obszar duchowy. Należą do niego: żądza sławy, zazdrość i duma. Żądza sławy to bycie blisko innych ludzi, zwracanie uwagi na to, co oni o mnie myślą. Nie znajduję światła w sobie i w Bogu, który mieszka we mnie, lecz patrzę na innych. Ewagriusz twierdzi, że dążenie do sławy jest dobrym objawem u młodych ludzi. Skłania ich do pracy, doskonalenia się, rozwoju. Lecz jeśli pęd do sławy staje się zbyt mocny, przemienia się w więzienie. Zazdrość to stosunek do innego. Ciągłe porównywanie się z innymi, nie myślenie o Bogu, o tym, co mi ofiarował. Duma to wzbranianie się przed przyjęciem swego człowieczeństwa. Jestem ślepy na moje błędy. W Ewangelii św. Jana (rozdział 9) opisane jest uzdrowienie ślepca. Jezus splunął na ziemię, powstało w ten sposób błoto, które nałożył ślepcowi na oczy. Chciał przez to powiedzieć, że tylko wtedy, gdy jesteśmy gotowi spojrzeć na nasze brudy, możemy naprawdę widzieć. Humus - duma, ma ten sam rdzeń co humilitas - pokora. Niemieckie słowo Demut - pokora składa się ze słowaMut - odwaga. Jest to więc odwaga do wejścia w człowieczeństwo. Carl Jung widzi w dumie inflację. Jeśli identyfikuję się z jakimś obrazem archetypicznym, to staję się ślepy na własne człowieczeństwo, np.: jeśli widzę siebie jako proroka, to twierdzę, że tylko ja mogę i mam odwagę głosić prawdę. Staję się ślepy na własną rzeczywistość, na prawdę o sobie. Bardzo często odkrywam taką identyfikację z archetypem. Przeżywam to zarówno w sobie, jak i w innych. Jeśli ktoś mówi mi, że nikt go nie lubi, to budzi się we mnie archetyp pomagającego, biorącego w ramiona. Jest to jednak pułapka. Chcę przeskoczyć swoje potrzeby i pragnienia. Także niektórzy duszpasterze utożsamiają się czasem z archetypem pomocnika, realizując w ten sposób swoje niezrealizowane potrzeby. Pewna kobieta, w dzieciństwie wykorzystywana seksualnie, udała się po pomoc do księdza. Ksiądz ten powiedział jej, że może ją wyleczyć. Raz w miesiącu miała spowiadać się u niego. W czasie tej spowiedzi przez godzinę trzymał ją w ramionach, aby w ten sposób dokonać uzdrowienia. Mając lat dwadzieścia, myślała, że kapłan ten miał rację. Teraz dopiero, w wieku lat czterdziestu, zrozumiała jak było to niewłaściwe. Archetyp tego, który zbawia, pozwala przeżyć własne potrzeby seksualne. Istnieje nie tylko wykorzystywanie seksualne, ale i duchowe. Polega ono na wykorzystywaniu potrzeb innych. Namiętności i to jak należy w naszym życiu wykorzystać siłę tkwiącą w tych namiętnościach, to ważne tematy. Namiętności mogą mnie również zaprowadzić do Boga. Pewna depresyjna siostra zakonna myślała, że poprzez modlitwy i medytacje będzie mogła pozbyć się depresji. Ale pomimo medytacji i terapii wciąż wpadała w depresję. Wydawało się jej, że Boga można wykorzystać do uwolnienia się od depresji. Powinna pogodzić się ze swą depresją i dostrzec, że to właśnie ona może doprowadzić ją do Boga. Dzięki niej może także . doświadczyć Boga. Tak samo jest z dziewięcioma namiętnościami. Jeśli się z nimi pogodzę, pojednam, to poprowadzą mnie do Boga. Dotyczy to gniewu i niepokoju. Niepokój wskazuje na to, że nie doszedłem jeszcze do końca drogi poznania Boga. Św. Augustyn pięknie wyraził to słowami: "Niespokojne jest serce moje, dopóki nie spoczniew Bogu". Jeżeli przestaniemy walczyć z naszymi namiętnościami, nasza duchowość stanie się peniejszaa i wszystko, z czym mamy do czynienia, doprowadzi nas ku Bogu. Chciałbym teraz opowiedzieć bajkę pt. "Trzy ję-Izyki". Scena z tej bajki została przedstawiona na obrazie, który wisi w naszym domu rekolekcyjnym. Szwajcarski graf posyła swego syna na nauki do nistrza. Po roku syn wraca do domu. Nauczył się on mowy szczekających psów. Rozgniewany ojciec posyła syna do innego mistrza. Tam nauczył się nowy żab. Ojciec znów jest niezadowolony i po ¦raz trzeci oddaje syna na nauki. U trzeciego mistrza nauczył się mowy ptaków. Rozwścieczony ojciec daje rozkaz zabicia syna. Chłopcu udaje się jednak uciec. Trafia do starego zamczyska, gdzie chce przenocować. Strażnik zamku może mu jednak zaoferować wieżę, gdzie mieszkają bezdomne psy. Chłopiec nie boi się, zna przecież mowę psów. Psy zdradzają mu swą tajemnicę. Mieszkają tu, na odludziu, bo strzegą skarbu. Cale to opowiadanie to piękna przenośnia. To, co sprawia nam największe problemy, doprowadzi nas do skarbu. Skarb to obraz rdzenia nas samych, tego co w nas najprawdziwsze, nienaruszone, dane od Boga. Ważne jest, aby odkryć w sobie ten skarb. Konferencja IV Uzdrowienie wewnętrznego rozdarcia Spotykam bardzo wielu ludzi rozdartych wewnętrznie. Kościół także jest rozdarty miedzy różnymi dążeniami, między tym co konserwatywne, a tym co postępowe. Jesteśmy rozdarci miedzy różnymi wymaganiami stawianymi nam w życiu rodzinnym i zawodowym. Czujemy się rozbici, bo z jednej strony uważamy siebie za pobożnych, z drugiej zaś, często nie mamy ochoty na spotkanie z Bogiem. Jednym z aspektów tego rozbicia jest bezradność i niepokój. Wiele osób nie może zaznać spokoju. Tęskni za nim, szuka go, ale nie znajduje. do głosu dochodzi natomiast wewnętrzny chaos. Ludzie ci rzucają się w wir pracy, aby zapomnieć o tym, co ich wewnętrznie dręczy. Czują rozdarcie między bliskością a dystansem. Tęsknią za tym, aby ktoś ich pokochał, lecz gdy ktoś się do nich zbliża, stwarzają dystans. Pewien kapłan opowiadał mi, że w wieku lat dziesięciu napisał wypracowanie szkolne, w które włożył całe swoje serce. Jednak nauczyciel oddając mu je, podarł zeszyt. Ksiądz ten doświadczył wtedy wewnętrznego rozdarcia. Doprowadziło go do tego, że już nigdy nie odkrył przed nikim swego serca. Tęsknił za prawdziwymi, szczerymi przyjaźniami, ale to przykre wspomnienie nie pozwalało mu takich przyj aźni nawiązać. Dla starożytnych Greków rozdarcie było cielesnym cierpieniem człowieka. Czuli się rozdarci między umysłem a popędem, między niebem a ziemią. Jezus w Ewangelii św. Jana daje odpowiedź na to, jak mamy postąpić z rozdarciem wewnętrznym. Jest to modlitwa Jezusa, aby wszyscy byli jedno. Grecy rozwinęli filozofię jednego w jedności. Chciałbym przedstawić dwa aspekty rozdarcia opisane w Ewangelji. Św. Marek mówi nam, na przykładzie historii opętanego z Gerazy, że demon nieustannie rozbija człowieka. Opętany ukrył się w głębi grobu, woła jednak o pomoc, daje o sobie znać. Podbiega do Jezusa. Jednocześnie mówi, aby Jezus go nie dotykał. Chce zostać uzdrowiony, a z drugiej strony jeszcze nie jest na to przygotowany. Sw. Marek tak opisuje uzdrowienie epileptyka (9, 14-29): "Gdy przyszli do uczniów, ujrzeli wielki tłum wokół nich i uczonych w Piśmie, którzy rozprawiali z nimi. Skoro Go zobaczyli, zaraz podziw ogarnął cały tłum i przybiegając, witali Go. On ich zapytał: "O czym rozprawiacie z nimi?" Odpowiedział Mu jeden z tłumu: "Nauczycielu, przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego. Ten, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a on wtedy się pieni, zgrzyta zębami i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, żeby go wyrzucili, ale nie mogli". On zaś rzekł do nich: "O plemię niewierne, dopóki mam być z wami? Dopóki mam was cierpieć? Przyprowadźcie go do Mnie". I przywiedli go do Niego. Na widok Jezusa duch zaraz począł szarpać chłopca, tak że upadł na ziemię i tarzał się z pianą w ustach. Jezus zapytał ojca:Od jak dawna to mu się zdarza?" Ten zaś odrzekł: "Od dzieciństwa. I często wrzucał go nawet w ogień i w wodę, żeby go zgubić. Lecz jeśli możesz to, zlituj się nad nami i pomóż nam". Jezus mu odrzekł: "Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy". Natychmiast ojciec chłopca zawołał: "Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!". A Jezus widząc, że tłum się zbiega, rozkazał surowo duchowi nieczystemu: "Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego". A on krzyknął i wyszedł wśród gwałtownych wstrząsów. Chłopiec zaś pozostawał jak martwy, tak że wielu mówiło: "On umarł". Lecz Jezus ujął go za rękę i podniósł, a on wstał. Gdy przyszedł do domu, uczniowie pytali Go na osobności: "Dlaczego my nie mogliśmy go wyrzucić?". Rzekł im: "Ten rodzaj można wyrzucić tylko modlitwą i postem"". Ten młody człowiek miotał się, był rozrywany. To rozdarcie miało najwyraźniej związek z relacją do ojca. Ojciec nie wierzył w swego syna. Doprowadziło to do tego, że syn nie znajduje ujścia swych agresji, które rozbijają go wewnętrznie. Ten duch jest niemy i głuchy. Nie potrafi wypowiedzieć swych uczuć, dlatego te uczucia go rozbijają. Gluchy znaczy także niezdolny do odczuwania. W ję-Izyku niemieckim słowo taub - głuchy, pochodzi I od słowa toben - szaleć, krzyczeć, wrzeszczeć, miotać się. Nie chodzi oczywiście o to, aby przypisywać winę ojcu. Syn miał również władzę nad ojcem. Swoją chorobą powodował, że ojciec był Ibezradny i bezsilny. Obaj mieli siebie nawzajem Iw rękach. Ten nieczysty duch wiązał ojca z synem. Marek często pisze o nieczystych duchach. Zaciemniają one nasze myślenie. Nie potrafimy myśleć rozsądnie, nasze emocje zaciemniają nasze myśli. Meschtier niemiecki teolog nazywa te duchy nieczyste "duchami - ale". Jeśli udzielam komuś rady, duch ten odpowiada: tak, ale. Często jestem zupełnie bezradny, gdy taki duch opanuje ludzi. Wiedzie się im źle i chcą pomocy. Lecz skoro tylko pomaga im się, mówię, że nie można tego zrobić. Podobnie jest z tym młodym człowiekiem z Ewangelii. Jestem tak samo bezradny i nie mogę przepędzić złego ducha. Duch ten rzuca chłopcem w ogień i wodę. Ogień jest symbolem witalności i seksualności, woda tego co nieświadome. Gdy młody mężczyzna nie może opowiedzieć o swych uczuciach, swej seksualności i podświadomości, rzucony jest w ogień i wodę. Człowiek, który działa z pożądliwości, to człowiek wewnętrznie zablokowany. Jak Jezus uzdrawia tego młodego człowieka? Otóż najpierw uzdrawia jego ojca. Ojciec mówi: "Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam". Jezus odpowiada: "Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy". To stwierdzenie Jezusa jest wyrzutem pod adresem ojca. Twój syn jest chory, ponieważ nie wierzyłeś w niego. Ojciec najwyraźniej to rozumie. Słowo "wierzę", pomaga w niewierze. Ojciec przyznaje, że nie mógł wierzyć w syna. Później syn zostaje uzdrowiony. Jezus wypędza z syna demona. Ale chłopiec ten jeszcze się miota. Musi również sam walczyć o to, aby stać się wolnym. Jezus nie jest tylko cudotwórcą działającym z zewnątrz. Jezus uruchamia proces wyzwolenia. Przejawia się on w tym, że chłopiec walczy, zaczyna głośno krzyczeć. Pewien młody mężczyzna opowiadał mi, że bardzo dobrze rozumie tę scenę z Ewangelii św. Marka. W swej przeszłości musiał najpierw wykrzycze z siebie to wszystko, co w nim siedziało i nie dawało spokoju, aby się wyzwolić. Syn jest opanowany przez demony w wyniku negatywnego stosunku do ojca. Jezus uzdrawia tę relację, lecząc najpierw ojca a potem syna. Stawia on syna na własnych nogach. Greckie słowo anastasis, które się tu pojawia, oznacza także zmartwychwstanie. W tym młodym człowieku umiera jego stara tożsamość. Powstaje on jako nowy, wolny człowiek. Z inną formą rozdarcia mamy do czynienia w Liście św. Pawła do Rzymian (7, 15 i 19): "Jaki stąd wniosek? Czy mamy grzeszyć dlatego, że nie jesteśmy już poddani Prawu, lecz łasce? Żadną miarą!" "Ze względu na przyrodzoną waszą słabość posługuję się porównaniem wziętym z ludzkich stosunków: jak oddawaliście członki wasze na służbę nieczystości i nieprawości, pogrążając się w nieprawość, tak teraz wydajcie członki wasze na służbę sprawiedliwości, dla uświęcenia". Jest to dobrze znane nam wszystkim doświadczenie. Chcemy czynić dobro, lecz czasem robimy dokładnie coś odwrotnego. Św. Paweł interpretuje to tak, że w człowieku są dwie różne moce - dobra i zła. Greckie słowo hamartia - grzech, wina, znaczy też "nie dotrzeć do celu". Są to ludzie, którzy nie żyją swoim wnętrzem, lecz w jakiś sposób mijają się z samym sobą, żyją obok siebie. Św. Paweł zaczerpnął z pewnością ten przykład z własnego doświadczenia po zwróceniu uwagi na filozofię hellenistyczną, na rozłam między umysłem a popędem, między zmysłowością, a umysłem. Psychologia bardzo poważnie podeszła do tego tekstu św. Pawła. Mówi ona o dwóch różnych osobowościach "ja". Amerykańscy psychologowie badali psychikę lekarzy obozów koncentracyjnych. Mieli oni dwie różne osobowości. Ja brutalne, które zabijało, było podłe i perfidne, oraz ja troskliwego, ciepłego ojca rodziny. Byli oni do tego stopnia rozdarci, że bez wyrzutów sumienia potrafili grać z powodzeniem obie te role. Podobne zjawisko można spotkać u ojców w mafii. Zjednej strony brutalny morderca, z drugiej zaś pobożny katolik. Te dwa "ja" nie mają ze sobą powiązania. Powstaje pytanie: Jak można uzdrowić takie rozdarcie? Św. Paweł mówi o dwóch drogach. Pierwsza to taka, na której te dwa "ja" prowadzą ze sobą dialog. W powyższym fragmencie dialog ten prowadzi do ich spotkania. Druga droga to taka, gdzie dialog zostaje poszerzony o trzecią Osobę -Jezusa. Tylko On ma te moc, aby mnie uzdrowić. Człowiek doświadcza, że własną mocą nie może uzdrowić rozdarcia. Spoglądając na Jezusa, otrzymujemy odpowiedź. Musimy otworzyć przed Jezusem swoje wewnętrzne rozdarcie. Nie wolno nam nad nim przechodzić, omijać go. W Biblii moglibyśmy znaleźć jeszcze wiele przykładów, mówiących o wewnętrznym rozdarciu. Jak rozumiał rozdarcie wewnętrzne Carl Gustaw Jung? Wychodzi on z założenia, że każdy człowiek ukształtowany jest biegunowo. Każdy ma rozum i uczucie, miłość i agresję, pobożność i bezbożność, dyscyplinę i jej brak. Pokora człowieka polega właśnie na przyjęciu tych dwóch biegunów. Jeśli ktoś żyje tylko jednym biegunem, to drugi biegun wchodzi w jego podświadomość, stając się w jego życiu cieniem. Jeśli człowiek stara się żyć tylko i wyłącznie swym rozumem, jego uczucia przemieniają się w cień. Wyraża się to w senty-mentalności. Uczucia, które go opanowują, nie są pozytywne, ale sentymentalne. Jung pisał wiele O podejściu do tej ciemnej strony życia. Cień nie jest czymś złym. Są tam zgromadzone wszystkie niewykorzystane możliwości człowieka. Aby człowiek mógł się rozwijać, staje przed zadaniem spotkania się ze swoim cieniem. Nie znaczy to, że powinien doprowadzić do tego, aby cień ten wyżywał się przez niego. W pierwszej połowie życia każdy z nas wybiera swój cień. W drugiej połowie cień ten wypływa na powierzchnię. Pewien mężczyzna bardzo sumiennie wywiązywał się z obowiązków w pracy. Był też wzorowym ojcem i mężem. Lecz w połowie jego życia coś w nim pękło, załamał się jego pozytywny stosunek do obowiązków w pracy i rodzinie. Do tej pory żył tylko jedną częścią swego ja. Teraz ta druga doszła do głosu i zaczął nią żyć. Jung mówi, że nie jest to żadne uzdrowienie. Chodzi o to, aby połączyć te dwa bieguny. Wszystko to co jednostronne, przeradza się potem w chorobę i prowadzi do rozdwojenia. Najlepszym rozwiązaniem byłoby żyć w świadomości obowiązku, lecz jednocześnie zintegrować to przeciwne dążenie. Jung mówi, że wielu ludzi popełnia właśnie ten błąd. To, czym żyli oni dotychczas, wyrzucają "za burtę" i zaczynają żyć biegunem przeciwnym. Powoduje to, że znowu jakiś obszar w naszym życiu zostaje wyparty. Gdy przypatrzymy się bliżej naszemu cieniowi, staniemy się skromniejsi. Wielu bardzo wrażliwych muzyków ma też swą "brutalną" cząstkę. Wielu ludzi: lekarzy, psychologów, duszpasterzy, ma również swą egoistyczną stronę. Chroni nas to przed całkowitym wydaniem siebie. Gdy te bieguny są odseparowane, prowadzi to do negatywnej koncepcji życia. Pewna kobieta opowiadała mi o swym mężu, który był doradcą ds. małżeństwa. Był bardzo miłym człowiekiem, wielu udawało się po poradę właśnie do niego. Ale jego własne małżeństwo było piekłem. Nie miał żadnego zrozumienia dla swej żony. Taki fenomen często można zaobserwować. Lew Tołstoj starał się żyć ośmioma błogosławieństwami, lecz jego rodzina musiała znosić "ciemne" strony jego charakteru. Żona i córka nie wytrzymały tego. Cień jest ważny także na naszej drodze do duchowego uzdrowienia. Mamy w sobie nie tylko tę pobożną, ale i te bezbożną, sadystyczną i masochistyczną część. Jeśli to sobie uświadomimy, może powstać w nas zdrowe napięcie. Jak wiadomo napięcie w naukach przyrodniczych jest źródłem energii. Ale jeżeli nie potraktujemy napięcia w sposób poważny, spowoduje ono wewnętrzne rozbicie. To rozbicie projektujemy na innych. Jeśli człowiek żyje tylko swą pobożną stroną, a wypiera ze swojego serca diabła, to demonizuje innych. Mówi się o brutalności pobożnych. Ktoś jest pobożny, ale jednocześnie brutalny w stosunku do tych, którzy inaczej myślą. Jeżeli ktoś w swoim życiu postawił sobie za ideał wyrzeczenie (co do tego jestem osobiście sceptycznie nastawiony), wtedy jego egoistyczna strona rozłożona jest inaczej. Znam siostry zakonne, które długo pracowały jako pielęgniarki. Chętnie wracają one do przeżyć z tamtego czasu. Pomagały innym, ale czasem nie doceniano tego, co robiły, przeklinano je. Siostry jednak cieszyły się, że także i to mogą znosić od ludzi. Znam też takie siostry, które latami poświęcały się dla innych, ale w podeszłym wieku stały się zgorzkniałe i surowe. Mają poczucie, że zostały oszukane. Pokazuje to, że nie żyły dwoma biegunami, cały czas trwały przy jednym a drugi doszedł "do głosu" na starość w postaci zgorzknienia. Wiedza o ciemnych stronach życia jest naszym duchowym posłannictwem. Powinniśmy zachowywać się skromnie i liczyć się z tymi ciemnymi stronami. W ezoteryzmie mówi się często o oświeceniu. Ale tam, gdzie mamy do czynienia z głębokim oświeceniem, jest też i dużo ciemności. Wielu bardzo oświeconych guru ma swe brutalne strony. Bardzo się cieszę, że charyzmatyczna odnowa w Duchu Świętym odkrywa na nowo moc Ducha Świętego. Znam jednak ludzi, którzy wzywają Ducha Świętego, a nie znoszą słowa sprzeciwu. To oczywiście nie pochodzi od Ducha Świętego, lecz jest wewnętrzną potrzebą władzy. Znam wspólnotę zakonną przekonaną o tym, że jest domem miłości. Ale jeden z tamtejszych współbraci powiedział, że odkąd są domem miłości, wszystko jest tam zimniejsze. Nasza wspólnota określa siebie jako wspólnotę uzdrawiającą. Co do tego jestem sceptyczny. Nasza wspólnota w Schwarzach jest wprawdzie wspólnotą prężną, lecz nie uzdrawiającą. Moi współbracia z nowicjatu określili ją jako wspólnotę neurotyczną. Czy nasze uzdrowienie ma zatem polegać na tym, że będziemy obserwować swe neurotyczne zachowania? Powstaje pytanie jak mamy obchodzić się z naszymi ciemnymi stronami? Jeden z amerykańskich psychologów twierdzi, że najlepiej byłoby pokochać swój cień, nasze najniższe instynkty, te zafik-sowane słabości, nieudolności, ślepotę, bezczelność, smutek, stawianie siebie na pierwszym miejscu. To właśnie jest to, co św. Benedykt rozumiał pod słowem pokora. Tylko ten człowiek, który gotów jest wstąpić do swego prawdziwego człowieczeństwa, do tego co jest w nim najbardziej ludzkie, może także zmartwychwstać. Św. Benedykt tak interpretuje słowa Jezusa: "Kto sam siebie poniża, będzie wywyższony". Nie chodzi oczywiście o to, aby pomniejszać siebie, ale o to, aby mieć odwagę przyznania się do swoich największych słabości. Jednym ze sposobów podejścia do własnego cienia jest zbadanie tych najbardziej drażliwych w nas miejsc. Jeśli reaguje w sposób przesadnie drażliwy, znaczy to, że mój cień doszedł do głosu. Inną drogę stanowią sny. Gdy we śnie jestem prześladowany przez człowieka lub zwierze, znaczy to, że mój cień się ożywił. Prześladuje mnie to, czego nie przyjąłem. Ważne jest, aby z tym człowiekiem, zwierzęciem z naszego snu rozmawiać. Także zwierzę ma w nas swe prawa. Jest ono symbolem naszej witalności. Jeśli goni nas we śnie zwierzę, to znaczy, że zdusiliśmy w sobie witalność. Pewien amerykański psycholog opowiadał o prawniku, który wykluczył z siebie swój cień i projektował go na swą żonę, która w jego oczach uchodziła za złą. Jest to bardzo praktyczny sposób na dobre samopoczucie. Prawnik ten rozszedł się później ze swą żoną i wybrał drogę życia duchowego. Został kapłanem. Na tej drodze był też tylko i wyłącznie duchowym człowiekiem, wypierał z siebie wszelkie potrzeby władzy. Lecz w prowadzonej przez siebie grupie religijnej sprawował "rządy twardej ręki". W czasie odbywanej terapii dostrzegł w końcu, że ma w sobie zwierzę, które także musi zaakceptować. Prorok Izajasz mówi o tym w swej Księdze, w rozdziale 11. Opowiada on o czasach mesjańskich, gdzie wół i lew żyć będą wspólnie. Chciałbym teraz przedstawić odpowiedź z Pisma Św., z Ewangelii Św. Jana (17, 22): "I także chwalę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy. Ja w nich, a Ty we Mnie! Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował tak, jak Mnie umiłowałeś". Fragment ten wyjaśnia ideę jedności chrześcijan, ale można go też rozumieć jako drogę do jedności wewnętrznej. Powinniśmy być jednością, tak jak Oj -ciec i Syn. Jezus zstąpił na ziemię po to, aby doświadczenie ziemskiego życia wynieść do Ojca. Tylko wtedy, gdy zstąpimy do piekła naszego człowieczeństwa, możemy stać się jednością z samym sobą. Kościół Wschodni przedstawia Jezusa, który wstąpił do piekieł, aby wszystkich wyprowadzić do Ojca. Drugim warunkiem jest doświadczenie jedności w relacji: ja w tobie i ty we mnie. Człowiek sam z siebie nie jest w stanie pokonać tego rozdwojenia. Ale jest w nas Jezus i tam, gdzie On jest w nas, tam jesteśmy już zbawieni, jesteśmy jednością. Mistycy są przekonani, że w każdym z nas jest przestrzeń ciszy i milczenia. W tym obszarze żyje w nas Bóg. Tam nikt nie może nas, zranić, tam nie mają wstępu ludzie ze swymi oczekiwaniami, tam jesteśmy zbawieni, uzdrowieni, stanowimy jedno z samym sobą. Cytowane wyżej słowa z Ewangelii św. Jana nieustannie fascynowały mistyków. Jednym z podstawowych doświadczeń mistyki jest doświadczenie jedności. Pewna kobieta opowiadała mi o tym, że poddała się terapii, ze względu na niemożność pojednania się ze swą matką. Pomimo terapii wciąż była wewnętrznie rozdarta. Podczas urlopu doznała głębokiego przeżycia wewnętrznej jedności. W jednej chwili wszystko stało się jednym: Bóg i człowiek, niebo i ziemia, czas i wieczność. Nagle zaakceptowała samą siebie i swoje życie. Każde głębokie doświadczenie jest doświadczeniem jedności. Do uzdrowienia może dojść przez takie właśnie głębokie przeżycie. Mikołaj z Kuzy mówi o współistnieniu przeciwieństw. Jeśli doświadczam Boga, to doświadczam też swej jedności. Ale musimy pamiętać o tym, że jest to przejściowe, nie dotyczy całego naszego życia. Na drugi dzień mogę czuć się znów rozbity wewnętrznie. Napięcia między poczuciem jedności, a rozbiciem nie jesteśmy w stanie ominąć. Ale jeżeli w naszym życiu doświadczyliśmy już jedności, pomoże nam to w trudnych chwilach. Poprzez pojednanie się doświadczenie rozbicia traci na sile. Życzę Wam, aby Wasze życie było doświadczeniem jedności. Prawdziwą jednością staniemy się w obliczu śmierci. Ale przez całe życie musimy wytrzymać to napięcie, które może nas ożywiać i prowadzić ku Bogu. Konferencja V Drogi prowadzące do uzdrowienia Dotąd analizowałem zranienia, teraz chciałbym zająć się drogami prowadzącymi do uzdrowienia. Będę mówił o uzdrawiających rytuałach i uzdrowieniu przez sakramenty. Wielu ludzi ma problemy z obrzędami w tradycji Kościoła. Chciałbym krótko opowiedzieć o osobistych rytuałach, a potem o obrzędach sakramentalnych. Na początku kilka informacji z zakresu psychologii. Freud widział w rytuałach drogę do pokonania w sobie lęku. Obserwujecie to z pewnością u swoich dzieci. Dzieci potrzebują tzw. rytuałów "na dobranoc", ponieważ boją się ciemności nocy. Modlitwa i bajka na dobranoc mają uwolnić je przed tym lękiem. E. Erikson mówi, że rytuały pomagają nam w ustaleniu naszej własnej tożsamości. To ja mam ochotę, aby w ten sposób a nie inaczej rozpocząć dzień i go zakończyć, to moje życie. Rytuały dają nam poczucie, że żyjemy my sami, a nie ktoś za nas. U Junga funkcją rytuału jest nadawanie sensu życiu. Mówi on, że ludzie stają się neurotycznie chorzy z powodu banalności swego życia. Opowiada o Indianach, którzy odprawiają obrzęd wschodzącego słońca. Wierzą oni, że słońce wschodzi tylko dlatego, że odprawiają ten obrzęd. Jung miał zrozumienie dla obrzędów. Mówił, że ksiądz, który codziennie odprawia mszę, czuje, że jego życie ma sens, czuje, że w tym momencie dzieje się coś decydującego dla zbawienia świata. Znam ludzi, którzy twierdzą, że nikogo to nie interesuje, czy wstaną rano czy nie. Ich życie jest banalne. Dla mnie osobiście do porannych rytuałów należy wzniesienie rąk. Jest to znakiem, że pragnę otworzyć niebo dla ludzi. Gdy tak rozpoczynam dzień, wiem, że jest on wypełniony sensem, wiem, że mam do spełnienia swoją misję, że chciałbym pozostawić ślad swego osobistego doświadczenia. Rytuały dają nam poczucie sensu świadomego życia. Nasze życie nabiera wtedy wartości wobec świata. Dla Junga rytuały są źródłem energii. Gdy rano wstajemy świadomie, gdy się modlimy, oddajemy nasz dzień Bogu, to mamy nową energię. Istnieje wiele rytuałów wykonywanych w ciągu dnia. Ważne są jednak także rytuały wieczorne. Prowadziłem kiedyś w Innsbrucku dzień skupienia dla kapłanów. Ważnym pytaniem, jakie tam padało, było: Jak wygląda wieczór księdza żyjącego w celibacie? Księża opowiadali, że wracają do domu z różnych spotkań sfrustrowani, nie mają ochoty na modlitwę lub medytację. Pokonują te frustracje przez jedzenie i oglądanie telewizji. Kładą się spać zmęczeni i dziwią się, że rano wstają z nieokreślonym jasno uczuciem. Jest to negatywny rytuał wieczorny. To, co jest spychane, w nocy wypływa na wierzch. Sny, nawet gdy wydaje nam się, że nie śnimy, wpływają na naszą psychikę. Klasyczny rytuał wieczorny to wieczorna modlitwa. Spełnia ona trzy funkcje. Po pierwsze, stwarza dystans do tego, co było. Oddaję cały dzień Bogu, wszystkie moje konflikty i problemy. Po drugie, jest to modlitwa o dobre sny. Modlę się o to, aby święci Aniołowie byli ze mną i strzegli mych snów. Po trzecie, modląc się, oddaję siebie w kochające ręce Boże. Mogę odpocząć w Bogu. Jeśli ktoś ot tak po prostu kładzie się do łóżka, znaczy to, że nie zakończył dnia i nie może rozpocząć następnego. Żyje z dnia na dzień. Psychologia rozwinęła zagadnienie rytuałów w terapii par. Chodzi tu o rytuały przebaczenia w małżeństwach, które kłócą się ze sobą. W ten sposób stara tradycja kościelna rytuału przebaczenia jest przeżywana na nowo w sakramencie pokuty. Chciałbym teraz powiedzieć o kilku sakramentach. Ważnym obrzędem uzdrowienia jest spowiedź. Wiele osób myśli, że Jezus przebacza tylko wtedy, gdy idzie się do spowiedzi. Lecz Bóg przebacza bezwarunkowo, nie potrzebuje spowiedzi. Człowiek jednak potrzebuje sakramentu pokuty, aby uwierzyć w odpuszczenie grzechów. Przyszła do mnie kiedyś kobieta, która była w depresji. Przebywała w klinice i terapeuci powiedzieli jej, że nie powinna dawać się uciskać przez męża. Postąpiła według ich rady i podczas wspólnego spaceru z mężem on nagle zmarł. Ona była ewangeliczką, a przyszła po radę do mnie. Powiedziała mi, że ma ogromne poczucie winy. Terapeuci powiedzieli jej, że nie powinna mieć żadnych wyrzutów sumienia. Jednak to jej nie pomogło. Powiedziałem jej, że nie ma sensu ani się obwiniać, ani też usprawiedliwiać. Jeśli się obwiniam, to poniżam siebie i niszczę się poczuciem winy. Gdy się usprawiedliwiam, to wciąż muszę szukać nowych argumentów, aby nie czuć się winnym. Powiedziałem jej też, że rozumiem ją, lecz w jej postępowaniu również tkwi trochę winy. Poleciłem jej oddanie winy Bogu i uzyskanie rozgrzeszenia. Nie wystarczy powiedzieć, że Bóg jest miłosierny. Taka sytuacja wymaga jeszcze sakramentu pokuty, aby móc uwierzyć w przebaczenie. W podświadomości jest wiele sprzeciwu wobec wiary w przebaczenie. Spowiedź jest rytuałem mającym poważne skutki terapeutyczne. Rytuał ten potrzebuje jednak odpowiedniej formy. W okresie Wielkanocy prowadzę kursy dla młodzieży. Bywało, że spowiadałem wtedy dwadzieścia godzin. Ważne jest, aby w czasie rozgrzeszenia nałożyć ręce. Jest to cielesne doświadczenie tego, że jestem przyjęty przez Boga. Pewna kobieta opowiadała mi, że ma przyjaciela, z którym jest już dwa lata. Przed pięciu laty miała innego. Przykre wspomnienie zranienia przez pierwszego przyjaciela wciąż powraca. Wyspowiadała się z tego i było to dla niej prawdziwym wyzwoleniem. Zaproponowałem jej jeszcze, aby świadomie wszystko zapisała na kartce: wszystkie zranienia i wspomnienia. Miała to zrobić ze swym nowym przyjacielem. Później miała zakopać lub spalić tę kartkę. To znak, że sprawy te zostały już zamknięte. Referentka gminy, która w dzieciństwie była nieustannie poniżana przez ojca i brata, musiała zawsze udowadniać, że coś potrafi. Doprowadziło to do tego, że była przeciążona pracą i bardzo łatwo dawała się ranić przez proboszcza i radę parafialną. Była tego świadoma, ale to nic nie pomagało. Poradziłem jej, aby przez jeden dzień szukała wokół siebie symboli wyrażających jej zranienia. Tak też zrobiła, a to co zebrała, zakopała do wiadra z ziemią. Potem obsadziła to kwiatami. Był to znak tego, że zamknęła swą przeszłość, nad którą rosną teraz kwiaty. Oczywiście, że rytuał ten nie rozwiązuje wszystkiego. Niektóre wspomnienia wciąż wracają. Ale ta symboliczna donica z kwiatami ma nam przypominać, że sprawy te już dawno zakopaliśmy, że jest to już zamknięta przeszłość. Innym ważnym rytuałem jest chrzest. Nikt z nas nie pamięta swego własnego chrztu. Jest on bezwarunkowym przyrzeczeniem miłości Boga. W czasie chrztu odbieramy sens słów, które usłyszał także Jezus: "Ty jesteś mój syn umiłowany, ty jesteś moja umiłowana córka, w których mam upodobanie". Jest taka piękna książka K. Frielingsdorfa, niemieckiego jezuity i psychologa pt. "Od przeżycia do życia". Uważa on, iż wielu ludzi w dzieciństwie doświadczyło tylko warunkowej akceptacji. Masz prawo istnieć, jeśli odnosisz sukcesy, jesteś grzeczny, nie sprawiasz kłopotu. To warunkowe prawo do życia prowadzi do rozwinięcia przez dziecko strategii przeżycia. Dostosowuje się ono coraz bardziej do tego, aby być kochanym. Nie wypowiada swych uczuć, by nie spotkać się ze sprzeciwem. Daje z siebie wszystko, aby mieć to prawo do istnienia. Ale, jak mówi autor, nie jest to życie, tylko przeżycie. M. Luter wyrył na swoim biurku słowa baptisa-tus sum - jestem ochrzczony. Zawsze gdy czuł się źle, gdy opanowywało go zwątpienie, patrzył na ten napis. Wspomnienie chrztu uświadamia nam, że jesteśmy przez Boga kochani bezwarunkowo. Nie musimy tej miłości kupować. Jest to bardzo ważne źródło uzdrowienia. Znam jednak wielu ludzi, którzy często słyszeli te słowa: "Ty jesteś moim ukochanym synem, moją ukochaną córką". Lecz słowa te pozostały tylko w ich wspomnieniach, nie byli w stanie uwierzyć, że tak jest naprawdę. Ich doświadczenie odrzucenia było silniejsze. Pewna kobieta opowiadała mi o swoim bardzo trudnym dzieciństwie. We śnie słyszała te słowa: "Ty jesteś moją umiłowaną córką, w tobie mam upodobanie". Były to słowa, w które mogła uwierzyć. Było to doświadczenie Boga. W czasie Eucharystii zadajemy sobie pytanie: Jak doświadczam prawdziwej miłości? Większość zranień ludzkich pochodzi z braku miłości lub też z doświadczenia miłości, która chce zawładnąć człowiekiem. Dzieci doświadczały wprawdzie miłości, ale tylko wtedy, gdy wykonywały polecenia matki i ojca. Nigdy nie doświadczyły tego, że mogą być kochane dlatego, że po prostu są. Eucharystia jest miłością bezwarunkową. Jan rozpoczyna scenę obmywania nóg słowami: "Umiłowawszy swoich do końca ich umiłował". Greckie słowo thelos oznacza pełnię i cel. Jest to słowo pochodzące z języka misteriów. Oznacza wejście w tajemnicę Bożą. W rozumieniu Jana Eucharystia jest wtajemniczeniem w Bożą Miłość. Każdy człowiek, gdzieś na dnie swego serca, tęskni za tym, aby być kochanym i kochać. Doświadczamy tego, że miłość może nas oczarować. Ale z drugiej strony, doświadczamy też ludzkiej słabości. Jezus ustanawiając Eucharystię, świadomie zostawił nam doświadczenie swej Miłości. Pewna kobieta - etnograf twierdzi, że jako kobieta , i matka rozumie, dlaczego Jezus przedstawił znak swej Miłości w postaci uczty. Miłość chce drugiego człowieka zjeść. Chcemy się zjednoczyć w miłości z drugim człowiekiem, wziąć go do siebie. Dlatego Jezus ustanowił Eucharystię, abyśmy jedząc i pijąc cieleśnie doświadczyli Jego Miłości. Komunia, w której ukryte jest Ciało Chrystusa, jest pocałunkiem Jego Miłości. Gdy pijemy z kielicha, możemy przypomnieć sobie słowa z Pieśni nad Pieśniami: "Słodsza od wina jest Twoja Miłość". W Eucharystii może dojść do uzdrowienia głębokich ran poprzez doświadczenie Bożej Miłości. Istnieje nie tylko miłość do drugiego człowieka, lecz także Boża Miłość, która jest dla nas źródłem życia. Św. Jan w swej Ewangelii mówi niejednokrotnie o tej Bożej Miłości, np. w opisie wesela w Kanie. Tam woda w sześciu stągwiach kamiennych przemieniła się w wino. To znak, że dzięki Bogu nasze życie otrzymuje nowy smak, że jesteśmy z Bogiem na uczcie weselnej. W tradycji Eucharystia opisywana jest jako wesele. Interesujący jest fakt, że św. Jan sięga tu do kultu Dionizosa. Dionizos był greckim bogiem ekstazy i upojenia. W czasie świąt Dionizosa, w nocy z piątego na szóstego stycznia, ustawiano w świątyni trzy kamienne naczynia z wodą. Oczekiwano, że następnego dnia woda ta przemieni się w wino. Św. Jan mówi o sześciu stągwiach kamiennych, w których woda przemieniła się w wino na słowo Jezusa. Jest to znak, że Jezus może wypełnić naszą tęsknotę za ekstazą, upojeniem. Św. Ambroży mówi o sofia ebńetas - trzeźwym upojeniu. To właśnie przynosi nam Jezus - nowy smak miłości leczący głębokie rany. Eucharystia może również uzdrawiać nasze rany w inny sposób. W czasie Eucharystii często czytane są opisy uzdrowień. Mówi się o tym nie po to, aby przypomnieć przeszłość. Opisy te są odniesieniem do naszej rzeczywistości. My jako chorzy przystępujemy do komunii i doświadczamy uzdrowienia. Jezus dotyka nas tak samo, jak kiedyś chorych. Przykładem może być uzdrowienie trędowatego. Człowiek trędowaty jest wyłączony ze środowiska, nie potrafi przyjąć siebie, dlatego też czuje się wykluczony ze społeczności. To taki diabelski krąg. Przystępując do komunii, jesteśmy ludźmi, którzy nie potrafią siebie przyjąć. Niesiemy tę prawdę o sobie na naszych rękach i obliczu. W hostii doświadczamy, że Ktoś mówi do nas: "Chcę, żebyś był czysty". Jezus jest przy nas, chce, abyśmy przyjęli Jego i samych siebie. Drugi przykład to uzdrowienie kobiety cierpiącej na krwotok. Kobieta ta tracąc wszystkie swe siły, "rozdała" siebie po to, by w końcu zdobyć miłość. Ale im bardziej "rozdawała" siebie, tym mniej zdobywała zainteresowania. Udawała się do przeróżnych lekarzy i rozdawała cały swój majątek, aby być zdrową. My też podchodzimy do Eucharystii jako ludzie, którzy "rozdali" już siebie, a teraz otrzymują bezwarunkową miłość. Kobieta cierpiąca na krwotok została uzdrowiona przez dotknięcie Jezusa. Moc Jego przeniknęła do niej. Była ona chora dlatego, że rozdała wszystko. A teraz coś bierze, chwyta szatę Chrystusa. Usłyszała słowa Jezusa, że dawanie i branie należą do siebie. Człowiek, który tylko daje, "rozdaje" siebie. Ten, kto tylko bierze staje się syty. Życie to ciągłe dawanie i branie. Dla tej kobiety pierwszym krokiem do uzdrowienia była odwaga przyjęcia czegoś. Ale to jeszcze nie wystarcza. Jezus zapytał, kto Go dotknął i wtedy musiała stanąć w prawdzie. Gdy podczas Eucharystii wyciągasz rękę, to stajesz w prawdzie o sobie. Otrzymujesz przyrzeczenie: "Synu, córko, dobrze, że jesteś, idź w pokoju". H. Nouwen w naszym domu wsparcia zinterpretował te cztery słowa jako drogę do pełni człowieczeństwa. W czasie Eucharystii słyszymy: "wziął chleb, pobłogosławił go, łamał i rozdawał swoim uczniom". "Wziął" - znaczy, że jesteśmy akceptowani. "Pobłogosławił" - znaczy, że Bóg powiedział o nas coś dobrego. "Połamał" - znaczy, że wszyscy jesteśmy ludźmi złamanymi. Łamiemy chleb, symbol Ciała Chrystusa, by w swoim życiu się nie załamać. Łamiemy Ciało Chrystusa, aby On uzdrowił w nas to, co złamane. "Dawał swoim uczniom" - znaczy, że my także powinniśmy siebie dawać, nie możemy krążyć tylko wokół siebie. To nieustannie przeżywamy podczas spowiedzi, Eucharystii, w czasie chrztu, a także w naszych codziennych rytuałach. Istnieje, jak już mówiłem, wiele takich rytuałów, za które powinniśmy być wdzięczni naszej tradycji. Na zakończenie chciałbym jeszcze krótko opowiedzieć o rytuale św. Błażeja. Może go znacie. Jest to rytuał błogosławieństwa gardła, wykonywany przy pomocy świec. W Niemczech niektórzy kapłani podchodzą do tego sceptycznie i likwidują ten obrzęd. Twierdzą, że zdrowie nie może zostać przywrócone przy pomocy świec. Jednak rytuał ten kryje wiele mądrości. Gardło jest jednym z ważniejszych organów ludzkich. Często mówi się, że strach ściska nas za gardło. Niektórzy tak wiele połykają, że potem coś tkwi im w gardle. Jeszcze inni nie mogą oddychać, gdy ktoś ich przyciśnie. Gardło jest jedną z tych części, która potrzebuje miłości. Koty, np. bardzo chętnie dają się głaskać po szyi. Także człowiek tęskni za tym, aby ktoś pogłaskał go po gardle. Niektórych gardło boli, bo czują zimno. Dzięki rytuałowi św. Błażeja możemy stanąć wobec Boga z naszym bólem gardła, przeziębieniem i innymi dolegliwościami. Znak skrzyżowania świec wskazuje na to, że Bóg zwraca się ku temu problemowi. Świece dają przeziębionemu gardłu ciepło. Następuje wtedy koncentracja na uzdrawiającym słowie Bożym. Jestem przekonany, że znajdziecie w swoim życiu wiele takich rytuałów, że spojrzycie na nie od ich uzdrawiającej strony. Gdy myślimy o Bogu nasuwają się nam wątpliwości. Opanowuje mnie zwątpienie, czy to co myślę o Bogu to prawda, czy tylko moje wyobrażenie? Czy Bóg rzeczywiście jest obecny, czy może mówię do pustej ściany? Wielu ludzi oskarża się o te wątpliwości. Jednak należą one do naszej wiary. Powstaje pytanie, jak mamy obchodzić się z tymi wątpliwościami? Powinniśmy starać się przemyśleć je do końca. Wyobraźmy sobie, że wszystko, co wiem na temat Boga i otaczającego mnie świata, to moja fantazja. Gdy jednak przemyśle to sobie do końca, dochodzę do przekonania, że świat nie może być taki. Gdzieś w głębi serca pojawia się przekonanie, że ufam Biblii, św. Teresie i św. Augustynowi. Stawiam wszystko na tę kartę. Ale wątpliwości zmuszają mnie, żebym zbyt szybko nie identyfikował swego wyobrażenia z Bogiem, żebym był wciąż otwarty na zupełnie innego Boga. Kolejnym krokiem w modlitwie jest to, co zwykle nazywamy rozmową z Bogiem. Niektórzy twierdzą, że nie muszą opowiadać Bogu o swych problemach, bo On i tak już to wszystko wie. To oczywiste, że Bóg wszystko wie, lecz dla nas samych jest dobre, gdy przedstawimy Bogu nasze życie. Mogę Bogu opowiadać o tym, co mnie trapi, rani, cieszy, co mnie właśnie porusza wewnętrznie. Ale szybko przekonam się o tym, że braknie mi słów. Wtedy ważne jest, aby usiąść przed Bogiem i czekać, aż coś się we mnie pojawi. To, co przyjdzie, jest bardzo ważne. Podczas rekolekcji często polecam następujące ćwiczenie. Wykonuję je też sam, lecz niezbyt chętnie. To ćwiczenie polega na tym, że przez pół godziny głośno rozmawiam z Bogiem. Wydaje się, że nie jest to takie trudne. Na samym początku możemy powiedzieć bardzo dużo. Ale już po dziesięciu minutach czujemy, że to, co mówimy, to slogany, że powinniśmy wypowiedzieć naszą najgłębszą prawdę. Powstaje pytanie: o czym mam właściwie Bogu opowiadać? Czy o tym, co ukrywam przed każdym człowiekiem i Bogiem? Czujemy, że rozmowa ta zmusza nas do powiedzenia prawdy o rzeczach, o których wcześniej w ogóle nie myśleliśmy. Wydawało mi się, że nie mogę tak długo rozmawiać. Wtedy zaczynam mówić o tym, że nie mam już ochoty dłużej rozmawiać. Wypowiadam swoją miłość, swe zwątpienie, także to, że siedzę tu teraz przed pustą ścianą. Mówię o tym, że Bóg mnie nie interesuje. Jeśli to wszystko wypowiem, być może dojdę do takiego punktu, w którym ukryta jest najgłębsza prawda o mnie. Oczywiście ćwiczenia tego nie można robić codziennie, bo staje się wtedy zwykłą paplaniną. Lecz jeśli wykonamy go raz na kwartał, może okazać się dla nas bardzo pomocne. W rozmowie takiej chodzi o przedstawienie swojej rzeczywistości Bogu. Modlić się znaczy również doświadczyć intymności z Bogiem, opowiedzieć Bogu o tęsknocie naszego serca. Jeden ze współbraci opowiadał mi, że czasem zakrywa się cały kołdrą i rozmawia wtedy z Bogiem jak małe dziecko, żeby nikt go nie usłyszał. Rozmowa z Bogiem nie zawsze musi być wyczerpująca. Powinna dotyczyć tego, co czuję w danym momencie. Modlitwa nie musi być pobożna. Ważne jest natomiast, aby była szczera. Wszystko, co pojawia się we mnie, musi być objęte relacją z Bogiem. Kolejnym krokiem jest milczenie przed Bogiem. Opowiedzieliśmy Mu już bardzo wiele, a teraz dajmy Bogu dojść do głosu. Może znacie rozmowy z ludźmi, w czasie których jedna osoba wciąż mówi, a ta druga milczy, bo nie ma szansy dojścia do głosu. Czujemy wtedy, że jesteśmy traktowani jak kosz na śmieci. Nie powinniśmy traktować Boga jak kosza na śmieci. On jest naszym partnerem który także może coś do nas powiedzieć. Powstaje pytanie: Czy Bóg rzeczywiście do nas przemawia? Stosunkowo rzadko słyszymy głos pochodzący z nieba, ale pojawiają się myśli. Możemy ufać temu, że Bóg właśnie przez nie odpowiada. Mnisi wyznaczyli kryteria pozwalające stwierdzić, czy są to myśli pochodzące od Boga. Rozróżniają trzy formy myśli pochodzące: od Boga, od demonów i od nas samych. Po skutkach wiemy, skąd one pochodzą. Myśli, które pochodzą od Boga, wprowadzają do naszego wnętrza spokój, myśli pochodzące od demonów powodują strach, skurcz i przeciążenie, myśli pochodzące od nas samych rozpraszają. Pierwszym aspektem milczenia jest słuchanie Boga, tego, co chce mi powiedzieć. Może też być tak, że Bóg będzie milczał. To znak, że musimy wytrzymać i czekać dalej. Niektórzy chcą zmusić Boga do natychmiastowej odpowiedzi. Ale być może nie przyszedł jeszcze czas, aby o tym zadecydować. Drugim aspektem milczenia jest milczenie jako znak zjednoczenia z Bogiem. Mamy tu do czynienia z dwoma różnymi obrazami. Siedzę, milcząc przed Bogiem i pozwalam, aby Bóg patrzył na mnie. Jest to milczenie osobiste, milczenie wobec Boga i Chrystusa. Znacie na pewno to uczucie, kiedy dwoje ludzi się kocha, rozmawia ze sobą, lecz w pewnym momencie zaczynają milczeć. Nie milczą oni dlatego, że nie mają sobie już nic do powiedzenia. Milczą, bo ta wspólnota, która powstała między nimi, mogłaby zostać zniszczona kolejnymi słowami. Ta jedność, której doświadczamy, może zostać przeżyta tylko w milczeniu. Kolejnym aspektem bycia w jedności jest spotkanie z Bogiem, który mieszka we mnie. Ewagriusz określa modlitwę jako wejście do wewnętrznej komnaty duszy. Komnatę tę nazywa komnatą Boga. To ma być właśnie celem modlitwy: dotarcie do komnaty Boga w sobie. Ta komnata Bożego spokoju jest w nas, lecz często jesteśmy od niej odcięci. Jest ona miejscem, gdzie nikt nas już nie może zranić, gdzie nie mają wstępu ludzie ze swoimi pragnieniami, osądami, oczekiwaniami, gdzie nie mają wstępu poczucie winy i pozbawianie siebie wartości. Miejsce to starsi nazywali miejscem najświętszym. Znaczy to, że tu właśnie jesteśmy święci i pełni. Kościół katolicki wierzy w Niepokalane Poczęcie Matki Bożej. Maryja w teologii jest typem wyzwolonego człowieka. Mówi Ona też coś o nas samych. W każdym z nas jest takie miejsce, gdzie jesteśmy czyści, bez skazy, niepokalani. Liturgia także rozumiała to w ten sposób. Do nas to właśnie odnoszą się słowa z Listu do Efezjan, że zostaliśmy przez Boga wybrani przed powstaniem świata, abyśmy byli święci i niepokalani. Czy w ten sposób zaprzeczamy grzechowi? Powstaje tu znowu napięcie: z jednej strony grzech, z drugiej zaś ta cząstka, która jest z grzechu "wyjęta". Kult Maryi w Kościele katolickim jest związany z bardzo optymistycznym obrazem człowieka. Ta wewnętrzna komnata to miejsce, gdzie nie identyfikujemy się z naszą grzesznością, gdzie możemy czuć się jak w domu. E. Wiechert, niemiecki pisarz, napisał książkę pt. "Zagubiona gwiazda". Jeniec wraca z Rosji do domu i zastaje swą rodzinę całą i zdrową. Ale nie czuje się jak w domu. Rozmawia ze swoją babką i ta mówi mu, że w domu tym zgasła jego gwiazda, zagubiła się jego tajemnica. Książka ta kończy się stwierdzeniem, że czuć się jak w domu, można tylko tam, gdzie mieszka tajemnica. Odnosi się to do każdego z nas: tam, gdzie mieszka miedzy nami i w nas tajemnica Boża, możemy się czuć, jak u siebie w domu. Znam wielu ludzi, którzy tęsknili za domem, matką. Ale żadna matka nie może im dać tego, za czym tak naprawdę tęsknią. Można to osiągnąć tylko na drodze duchowej. Tam, gdzie jestem w Bogu, w tajemnicy Bożej, jest też moja ojczyzna. Chciałbym teraz przeanalizować modlitwę jako wstawiennictwo, prośbę. Wiele osób twierdzi, że prośby są niepotrzebne, skoro Bóg i tak wszystko wie. Jednak modlitwa błagalna przemienia najpierw nas samych. Gdy modlę się za człowieka, to zaczynam w nim pokładać nadzieję. Wtedy przypominam sobie, co chciałbym mu powiedzieć, o czym chciałbym mu napisać. Ale wyjaśnianie modlitwy błagalnej na podstawie psychologii nie jest wystarczające. Gdy z drugim człowiekiem spotykam się inaczej, to inaczej też kształtują się nasze relacje. Modlitwa błagalna to przekonanie o tym, że sam Bóg pokłada nadzieję w tym właśnie człowieku i chce coś w nim zdziałać. Starzec Sylwan z góry Atos był przekonany o tym, że świat nie rozpada się jeszcze w proch, bo zawsze jest na nim ktoś, kto się modli. Dlatego właściwe jest modlenie się za innych, zwłaszcza za chorych, potrzebujących pomocy. W tradycji Kościoła intensywna modlitwa błagalna zawsze była związana z postem. Każdego roku prowadzę dwa kursy o poście. Zachęcam wtedy uczestników, aby jeden dzień pościli za konkretną osobę i modlili się za nią. W ten sposób można doświadczyć tego, że modlitwa nie odbywa się tylko w umyśle. Doświadczam jej w ciele, czuję tę drugą osobę, noszę ją w sobie. Ma to również wewnętrzne znaczenie. Znacie na pewno to uczucie, że gdy nie chcę wchodzić w relacje z drugim człowiekiem, to zapycham się jedzeniem. Pewna siostra zakonna opowiadała mi o swej przełożonej. Jeśli ktoś przychodzi do niej na skargę, to wysłuchuje go, potem idzie do lodówki, zjada kiełbasę i problem jest załatwiony. Gdy poszczę, jestem otwarty na drugiego człowieka. Przyjmuję go do siebie i noszę go cały dzień w sobie przed Bogiem. Pierwsi chrześcijanie i żydzi byli przekonani o nadzwyczajnej mocy modlitwy połączonej z postem. Wtedy właśnie przyznajemy się do swojej bezsilności i stajemy wobec mocy Bożej. Każda modlitwa błagalna, gdzieś w swym ostatecznym wymiarze, dotyka wezwania: "Ojcze nasz, bądź wola Twoja". Adoracja jest pierwotnym aktem człowieka. Oznacza ona: padam przed Bogiem, bo On jest Bogiem. Poprzez adorację nic nie chcę osiągnąć. Nie modlę się za kogoś, po prostu padam przed Bogiem, bo jest On najprawdziwszą rzeczywistością. W adoracji ukryta jest tęsknota za zapomnieniem o samym sobie. Bardzo często w czasie modlitwy krążymy wokół własnych uczuć. Adoracja to dążenie do uwolnienia się od nałogu odnoszenia wszystkiego do siebie. Jest wielką łaską przyjąć samego siebie. Ale największą ze wszystkich łask jest zapomnienie o samym sobie. Wtedy jestem naprawdę wolny. To jest jeden aspekt adoracji. W katolickiej tradycji adoracja rozumiana jest jako adoracja Najświętszego-Sakramentu. Tradycja ta pochodzi z czasów średniowiecza. W okresie tym liturgia stawała się coraz bardziej dziedziną świata klerykalnego. Lud w tym czasie miał wielką potrzebę stworzenia swej własnej liturgii, liturgii serca. W związku z tym postawiono dary eucharystyczne w monstrancji. Można powiedzieć, że eucharystyczna adoracja jest tym samym, co w Kościele Wschodnim kult ikony. Monstrancja jest mandalą. Podczas adoracji koncentrujemy się wokół hostii, która jest okrągła. Ta okrągła hostia jest zapowiedzią tego, że nasze życie też stanie się pełnią i jednością. Adoracja polega przede wszystkim na patrzeniu na monstrancję. Grecka mistyka jest mistyką spojrzenia. Spoglądam jednak nie po to, by obserwować. Patrzę, aby stać się jednością z tym, na co patrzę. Nie spoglądam na okrągłą hostię, lecz na chleb, który został przemieniony w Ciało Chrystusa. Spoglądając na ten eucharystyczny chleb, widzimy, jak miłujący nas Chrystus nam się oddaje. Teilhard De Chardin, francuski jezuita i badacz nauk przyrodniczych, opisał Eucharystię w j ednym z wiej skich kościołów we Fran-cji. Zobaczył, że hostia powiększa się i obejmuje cały świat. Mówi on też o "amoryzacji" całego świata przez Jezusa (amor to miłość). Jest to piękny obraz adoracji. Spoglądając na hostię, patrzymy jednocześnie przez nią na wszystkich ludzi. Chrystus mieszka nie tylko w tej hostii, lecz we wszystkich braciach i siostrach. Przez to otrzymujemy nowe spojrzenie na naszą wiarę. Jezus jest także we mnie. Przemieniona hostia niesie w sobie obietnicę, że i ja zostanę wewnętrznie przemieniony, że cały świat już został przemieniony. W święto Bożego Ciała świadomie wynosimy hostię na zewnątrz, mówiąc, że jest to Chrystus. Poprzez adorację mogę w inny sposób spojrzeć na samego siebie i na bliźniego. Właśnie dla naszego tematu zranień ważne jest, abyśmy zaufali, iż hostia jest obietnicą tego, że nasze najgłębsze zranienia zostaną przemienione. Gdy spoglądam na Miłość Chrystusa ukrytą w hostii, mogę ufać, że Miłość ta przeniknie do moich ran i je wyleczy. Musimy pamiętać o tym, że nie można wymusić uzdrowienia. Powinniśmy jednak wierzyć, że modlitwy te mogą przemienić nasze rany. Konferencja VI Historia uzdrowień w Biblii W moim ostatnim wykładzie chciałbym poruszyć temat historii uzdrowień w Biblii. Wszyscy egzegeci zgodni są co do tego, że Jezus rzeczywiście uzdrawiał. Ludzie byli chorzy cieleśnie, lecz ich choroby miały także wymiar psychiczny. Historie te dotyczą nas także dzisiaj. Wszyscy czterej Ewangeliści opowiadają o uzdrowieniach chorych. Jednak każdy z nich rozumie problem choroby i uzdrowienia inaczej. Mateusz, który był żydochrze-ścijaninem, rozumie chorobę zawsze w związku z grzechem, a uzdrowienie z odpuszczeniem tego grzechu. Dlatego umieszcza historię uzdrowienia paralityka, która jednocześnie jest historią odpuszczenia grzechów, w samym centrum opisu uzdrowień. Marek rozumie chorobę jako wyraz opętania. Znaczy to, że człowiek nie jest wolny, lecz opanowany przez demony. Dlatego też pierwsze uzdrowienie, jakie opisuje, to uzdrowienie opętanego przez demony w synagodze. Jezus zawsze uzdrawia mocą Ducha Św. Uzdrowienie to jest walką z chorobą, z siłami, które nie chcą zostawić człowieka w spokoju. Co to są za demony? Mogą to być ideejix, lub też "ciemne" duchy naruszające nasz sposób myślenia: zgorzkniałość, gniew, kompleksy, które nie pozwalają być wolnym. Demony to również duchy tego świata, opinie panujące w mediach i w społeczeństwie. Dla Marka uzdrowienie to wyzwolenie człowieka. Łukasz - Grek chorobę rozumie także inaczej. Grecy widzą człowieka jako kalos kai agathos, czyli jako pięknego i dobrego. Choroba narusza godność człowieka, jego piękno. Dlatego uzdrowienie dla Łukasza, to powrót do tej nienaruszonej godności ludzkiej. Jan także inaczej rozumie problem choroby i uzdrowienia. Człowiek jest chory, gdy oddala się od Boga, jest odcięty od źródła. Uzdrowienie następuje przez to, że człowiek na nowo zostaje napełniony Bożą siłą. Dlatego też najważniejsze opisy uzdrowień u Jana odbywają się u źródła. C. Jung mówi, że uzdrowienie dokonuje się wtedy, gdy człowiek na nowo odzyskuje związek z tym, co boskie. Chciałbym przyjrzeć się dokładniej opisowi historii uzdrowienia u Jana. Ale najpierw jeszcze kilka innych przemyśleń. Fakt, że Ewangeliści różnie rozumieją chorobę i uzdrowienie, może pozwolić nam otworzyć oczy na dzisiejsze rozumienie tych problemów. To, co Ewangeliści widzieli inaczej, różnie także widzą dzisiejsi psychologowie i lekarze. Freud mówi o przyczynowo-zredukowanym powodzie choroby. Jest to podejście uprawnione lecz niebezpieczne, ponieważ każda choroba niesie ze sobą obwinianie się. W związku z tym choroba może wywołać poczucie winy. Nie pomaga to w rozwiązaniu problemu. Jung mówi o końcowym wyjaśnianiu choroby. Pyta on o jej sens, o to co Bóg chciał przez to powiedzieć, mówi też o syn-chronii choroby. Choroba jest wyrazem wewnętrznej sytuacji człowieka. Przyszła do mnie kiedyś pewna młoda kobieta i spytała, czy przerwanie ścięgna jest uwarunkowane psychicznie. Byłem zdziwiony, że pyta mnie o coś takiego. Opowiedziała mi, że zerwała ze swoim przyjacielem, potem grała w siatkówkę i zerwała ścięgno. Można to wyjaśnić przyczynowo, ale jest to także wyraz wewnętrznej sytuacji. Siostra Edyty Stein, Róża, miała ją odwiedzić w Karmelu, w Kolonii. Edyta mogła ją przyjąć tylko na pół godziny, w rozmównicy za podwójną kratą. Ale dwa dni przed przyjazdem siostry, spadła ze schodów i złamała nogę. Trafiła do szpitala, gdzie nie było klauzury i mogła spędzić z Różą cały dzień. Z pewnością spadła ze schodów celowo. Są choroby, które wyrażają stan naszej duszy. Psychologia mówi, że ciało przejmuje reakcje psychiczne, gdy świadomie nie pozwalamy im dojść do głosu. Czasem ciało przejmuje niedopuszczone choroby. Pewna studentka opowiadała mi o swym ojcu, który miał zawał serca. Od tego czasu nikt z rodziny nie mógł mu się sprzeciwić, aby znów nie zachorował. W takim wypadku można zinterpretować chorobę jako agresję. Inny przykład: matka poświęca się dla rodziny. Jedynym sposobem przeżycia swej wolności są dla niej choroby. Trzeba jednak uważać, bo nie każdą chorobę można wyjaśnić psychologicznie. Zawsze trzeba pamiętać o tym, co Bóg chce mi przez tę chorobę przekazać. W Biblii mamy wiele opisów uzdrowień, np.: uzdrowienie paralityka, ślepca, trędowatego. Są to klasyczne opowiadania o relacjach międzyludzkich. Relacje te niosą ze sobą zasadnicze życiowe zranienia: ojciec - syn, ojciec - córka, syn - córka, matka - syn, matka - córka. W Ewangelii św. Marka w rozdziale 5, mamy do czynienia z relacją ojciec - córka. Córka Jaira umiera na anoreksję, ponieważ nie może wyrazić swych uczuć w stosunku do ojca. Zostaje uzdrowiona dopiero wtedy, gdy ojciec uzna swą niemoc. W Ewangelii św. Marka w rozdziale 7, przedstawiona jest relacja między matką a córką. Wielu eg-zegetów wyjaśnia tę historię inaczej. Można jednak na nią spojrzeć jako na opowiadanie o relacjach. Córka opanowana jest przez demona dlatego, że matka wyraźnie nad nią panuje. Jezus uzdrawia najpierw matkę, wskazując jej granice. Wielu ta historia denerwuje, bo Jezus nie wyraża natychmiastowej chęci pomocy. Matka chciałaby, aby Chrystus natychmiast uzdrowił jej córkę. Ale Chrystus stawia matce granice, których przyjęcie wytwarza dystans do córki i wtedy dopiero może ona zostać uzdrowiona. Z relacją matka - syn mamy do czynienia w Ewangelii Sw. Łukasza w rozdziale 7, gdzie jest opisane wskrzeszenie młodzieńca z Naim. Jest to jedyny syn, który najwidoczniej nie może już żyć, bo jest maminsynkiem. Musi on umrzeć w swej dawnej tożsamości i zostać wyniesiony z miasta. Miasto to symbol matczynej opieki. Jezus zatrzymuje ten pochód i mówi: "Wstań". I młodzieniec może znów mówić, także o sobie, czego dotąd prawdopodobnie nie robił. Uzdrowienie obejmuje tu dwa punkty: stanąć i zacząć mówić. Wtedy Jezus oddaje syna w ręce matki. Uzdrowiony syn może teraz uzdrowić relację z matką. Analizując tę historię, nie chcę jej wyjaśniać tylko i wyłącznie symbolicznie. Jezus rzeczywiście wskrzesił tego zmarłego. Historia ta ma bardzo ważne znaczenie także dla nas. Wielu mężczyzn jest zbyt mocno związanych ze swoimi matkami. Chciałbym omówić teraz historię z Ewangelii Sw. Jana (5,1 -9): "Potem nastąpiło święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betseda, zaopatrzona w pięć krużganków. Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych, którzy czekali na poruszenie wody. Anioł bowiem zstępował w stosownym czasie i poruszał wodę. A kto pierwszy wchodził po poruszeniu się wody, doznawał uzdrowienia niezależnie od tego, na jaką chorobę cierpiał. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego: "Czy chcesz stać się zdrowym?". Odpowiedział Mu chory: "Pa-nie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody. Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną". Rzekł do niego Jezus: "Wstań, weź swoje łoże i chodź". Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje łoże i chodził". Tutaj są przedstawione cztery rodzaje chorób. Ślepi, którzy zamykają oczy na własną rzeczywistość. Mają oni tak wielkie wyobrażenie o sobie, że nie mają odwagi spojrzeć na to, jacy są naprawdę. Ślepota często związana jest z lękiem przed prawdą o sobie, lękiem, że nie jestem może tak dobry, jak chciałbym być. Ważne jest, aby stanąć wobec tego lęku. Nie pokonamy go, walcząc z nim. Musimy sobie wyobrazić, że inni poznają mnie właśnie takim, jakim jestem. Czy rzeczywiście jestem aż taki zły? Czy może sam tylko siebie tak postrzegam? Znam ludzi, którzy boją się innych. Mówią, że gdy ktoś inny dowie się, jacy są naprawdę, odrzuci ich. Jednak jest to forma samoodrzu-cenia, bo samego siebie wtedy odrzucam, gdy tak pesymistycznie siebie postrzegam. Uzdrowienie ślepców polega na tym, że Jezus wprowadza ich w kontakt z prawdziwą rzeczywistością. Drugą grupę stanowią sparaliżowani. Mówimy często: paraliżuje mnie strach lub jestem zablokowany, nie mogę z siebie nic wydobyć. Paraliż ten związany jest z lękiem. Jest to lęk perfekcjonisty. Boję się zrobić jakikolwiek błąd, ośmieszyć się. Lehmann napisał książkę pt. "Podstawowe formy ludzkiego lęku". Mówi w niej o lęku przed brakiem wartości człowieka. Ten brak wartości przejawia się w biedach, które nie maj ą prawa bytu. Ważne jest, aby pojednać się z lękiem. Strach wskazuje na złe założenia, na których budujemy swe życie. Te złe założenia to np.: nie mam prawa popełnić błędu, bo jeśli to zrobię, to nic nie będę wart. Trzecia grupa to chromi. Są to ludzie, którzy nie są tacy, jakby chcieli. Nie odpowiadają oni aktualnym trendom, modzie. Dlatego też nie są w stanie zaakceptować samych siebie. Ranią oni również samych siebie. Znam osobiście wielu takich ludzi. Może wiązać się to z samookaleczeniem siebie. Najczęściej jest to psychiczne samookale-czenie. Czują się osądzani, pozbawiani wartości. Czwarty rodzaj choroby reprezentuje ten człowiek, który już od trzydziestu ośmiu lat jest chory. Liczby zawsze są symboliczne. Tak też jest i w tym opowiadaniu. Żydzi przebywali na pustyni przez czterdzieści lat. Dotarli oni do celu już po dwóch latach wędrówki, ale sprzeniewierzyli się Bogu i musieli zostać na pustyni przez następne trzydzieści osiem lat. Księga Powtórzonego Prawa mówi, że Żydzi musieli pozostać na pustyni tak długo, aż nie wymrze pierwsze pokolenie wojowników. Ten chory człowiek nie potrafi się już bronić. Wszystko odnosi do siebie. Gdy ktoś się śmieje, to na pewno ze mnie, gdy ktoś coś mówi, to na pewno o mnie. Gdy pojawiają się konflikty, gdy dzieje się komuś krzywda, to ja jestem winny. Taki człowiek nie jest w stanie postawić swoich granic. Zawsze będzie związany z drugim człowiekiem. Jak dokonuje się uzdrowienie w tej historii? Dla uzdrowienia ważne jest, aby przyjrzeć się każdemu słowu. W opowiadaniu tym uzdrowienie zaczyna się od tego, że Jezus dostrzega tego człowieka. Wielu ludzi czuje, że są chorzy, bo wydaje im się, że są pomijani, niedostrzegani, odstawieni "na bok". Drugim krokiem uzdrowienia to zrozumienie chorego. Niemieckie słowo rozumieć verste-hen, pochodzi od słowa stehen - stać. Znaczy to, że ktoś stoi, że ktoś jest przy mnie, nie boi się mojej choroby, gotów jest iść ze mną. Zrozumienie jest bardzo ważnym krokiem. Zrozumieć nie znaczy osądzać, wartościować, klasyfikować. Niektórzy w czasie rozmów mówią mi, że dopiero po roku czują się przez innych zrozumiani. Jezus pyta: "Czy chcesz stać się zdrowym?" Wydaje nam się, że tego chce każdy chory. Ale, jak się okazuje, niektórzy chorzy, gdzieś w głębi swego serca, nie chcą być uzdrowieni. Psychologia mówi o zysku z choroby, to znaczy, że czerpię przyjemność z tego, że jestem chory, że choroba przynosi mi korzyść, zwalnia mnie od odpowiedzialności. Na pytanie Jezusa chory odpowiada, opisując całą historię swego życia. Pierwsza jej część brzmi: "Nie masz człowieka". To prawda, że chorzy mają wielu znajomych, lecz rzadko zdarza się, że spotykają kogoś takiego, z kim mogliby tak naprawdę i szczerze porozmawiać. Można tu postawić pytanie: czy rzeczywiście nie ma nikogo takiego lub też może ja nie mam do nikogo zaufania? Jung opisuje w pewnej historii, że młody człowiek koniecznie chciał z nim porozmawiać. Osiemdziesięcioletni już wtedy Jung odpowiedział mu, że papież ma jednego kapelana jako spowiednika. Jeśli jest on (ten młody człowiek) wystarczająco skromny, to nigdy nie będzie samotny, zawsze będzie mógł z kimś porozmawiać. Zawsze znajdą się ludzie, z którymi będziemy mogli porozmawiać, którym będziemy mogli zaufać. Druga część tej historii życia brzmi: "Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną". Inni mają lepiej, doszli do celu szybciej. Człowiek ten porównuje się z innymi. Ale tak długo, jak będziemy porównywać się z innymi, będziemy czuć się źle. Zawsze znajdą się ludzie, którzy mają to, czego my nigdy mieć nie będziemy. Czujemy się wtedy skrzywdzeni. Zostawmy te porównania! Zaakceptujmy siebie takimi, jakimi jesteśmy! Jezus na tę historię życia wcale nie odpowiada z miłością i zrozumieniem. Nie żałuje tego człowieka, nie mówi: "Ty biedaku", lecz wzywa go do działania. Mówi: "Wstań, weź swoje łoże i chodź". Jeden z psychologów mówił mi, że jest zafascynowany tą metodą terapeutyczną Jezusa. Nazwał ją metodą konfrontującą, pozbawiającą iluzji. Skonfrontował tego chorego przez słowa: wstań, potrafisz, masz silę. Jezus obudził w tym człowieku moc działania, pozbawił go iluzji, która kazała przypisywać przyczyny tej choroby innym ludziom. Byłoby czymś niezwykle ciekawym przyjrzeć się metodom terapeutycznym w Biblii. Jezus zwraca się do niektórych z miłością, inni dotykają Go, do jeszcze innych sam idzie. Czasem trzeba postawić przed człowiekiem pewne wymagania. Ważne są w tym opowiadaniu słowa: "Wstań, weź swoje łoże i chodź!" Wstalibyśmy chętnie już zaraz, gdybyśmy wiedzieli, że nie będziemy mieć żadnych zahamowań, nie będziemy się bać, cierpieć, drżeć. Wolimy czekać, aż będziemy uzdrowieni i dopiero wtedy wstać. Ale na to trzeba by długo czekać. Jezus mówi: wstań, nie czekaj, aż będziesz uzdrowiony, wstań właśnie teraz, taki jaki jesteś. Łóżko to znak choroby, niepewności, zahamowania. Najchętniej wyrzucilibyśmy to łóżko, nie chcąc mieć z nim już nic do czynienia. Ale Jezus mówi: weź to łóżko i idź, spaceruj z nim. Chodzi tu o to, abyśmy powstali razem z naszymi chorobami, zahamowaniami, niepewnością. Nie pozwólmy się przygwoździć do łóżka, lecz wstańmy ze wszystkim, co nas dręczy i idźmy z tym do ludzi. Uzdrowienie nie jest uzdrowieniem absolutnym. Polega na tym, że w inny sposób podchodzimy do naszych chorób. Zawsze będziemy mieć te drażliwe, niepewne miejsca. Lecz gdy je przyjmiemy, nie będą nam one już przeszkadzać, nie będą zaburzać rytmu naszego życia. Kiedyś przyszła do mnie pewna siostra zakonna, która miała około pięćdziesięciu lat. Stwierdziła, że nie może już czytać, że traci wzrok. Bała się, że podczas czytania w kościele po pierwszym zdaniu zablokuje się. Inne siostry uważały, że postradała zmysły. Dlatego siostra ta szukała wymówki, aby nie czytać. Gdy przyszła do mnie z tym problemem, była przekonana o tym, że dzięki modlitwie Bóg przywróci jej wzrok. Zwariowała na tym punkcie, że koniecznie musi znów czytać. Lecz nawet, gdyby modliła się dwa razy więcej niż teraz, nic jej by to nie pomogło. Dałem jej radę, aby wyobraziła sobie, że zaczyna czytać w kościele i po odczytaniu pierwszej linijki blokuje się. Czy stanie się coś strasznego? Czy nie lepiej, że dzisiejsze czytanie będzie krótsze? Siostra ta przyjęła fałszywe założenia, że jeśli zatnie się przy czytaniu, to zostanie odrzucona. Strach związany jest z wewnętrznym paraliżem. Można go uzdrowić, biorąc swoje łoże i idąc z nim. Cała historia odbywa się nad sadzawką Betsedą. Uzdrowienia dokonują się tam poprzez wejście chorego do wody. Jezus uzdrawia słowem. Doprowadza chorego do zetknięcia z wewnętrznym źródłem. Jest to źródło Ducha Św. W naszym domu rekolekcyjnym terapia nie polega na dawaniu rad czy rozwiązywaniu problemów, lecz na doprowadzeniu do tego właśnie wewnętrznego źródła. O tym mówi św. Jan. Jesteśmy uzdrawiani wtedy, gdy dochodzimy do Bożego źródła w nas. Obie te historie uzdrowień w pierwszych gminach chrześcijańskich były wykorzystywane jako teksty odczytywane przy chrzcie. Chrzest jest wtedy, gdy jesteśmy polewani wodą, wchodzimy w kontakt ze źródłem Ducha Świętego, które jest w nas. Wcześniej mówiliśmy o uzdrawiających rytuałach. Jednym z takich rytuałów jest przyjęcie wody święconej. Przypomina nam to o chrzcie, o tym, że tryska we mnie źródło. Gdy czuję się sparaliżowany lub zablokowany, ten rytuał przypomina mi o uzdrawiającym źródle, jeśli zaczynam czerpać siły z tego źródła, to wszystkie moje zaburzenia będą uzdrowione. Nie ma oczywiście czasu na to, aby inne historie uzdrowień analizować w tak szczegółowy sposób. Chciałbym Was jednak zachęcić do takiego właśnie podchodzenia do nich. Chodzi o to, by doświadczyć tego, iż wszystkie te historie to także nasze historie, że Jezus także i dzisiaj jest obecny wśród nas i że możemy podejść do Niego z naszymi chorobami. Modlitwa, medytacja, a przede wszystkim sakramenty, zwłaszcza Eucharystia, pozwalają nam także w sposób cielesny doświadczyć tej rzeczywistości. Konferencja VII Uzdrowienie przez przebaczenie Gdy prowadziłem pół roku temu rekolekcje, zostało mi postawione pytanie, jak rozumieć słowa Jezusa: „Panie, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Zrozumiałem wtedy, że ludzie mają z tym kłopoty. Wielu ma trudności z przebaczeniem. Przeżywają to jako ciężar swego życia. Są przytłoczeni obowiązkiem przebaczania. Zostali tak wychowani, że powinni każdemu natychmiast przebaczyć. Czasem ból, jaki odczuwają w stosunku do drugiego człowieka, jest tak silny, iż nie są w stanie przebaczyć. Inni z kolei nie mogą przebaczyć samemu sobie, że popełniają błędy, że coś im w życiu nie wyszło tak, jakby tego chcieli. Toczą prawdziwą walkę z samym sobą, z innymi i z Panem Bogiem. Pytam tych ludzi, czy są w stanie przebaczyć Bogu? Dziwią się, że zadaję im takie pytanie. Nie potrafią przebaczyć Bogu, że stworzył ich właśnie takimi, jakimi są, że wprowadził ich w tę konkretną, trudną sytuację. Jak więc możemy przebaczyć sobie, innym i Bogu? Chciałbym posłużyć się przykładami z Ewangelii i przeanalizować, co tam znaczą słowa: przebaczenie i pojednanie. Temat przebaczenia jest głównym tematem przewijającym się w Ewangelii św. Mateusza. Jezus zwiastuje tam nie tylko Boga miłosiernego, lecz i przebaczającego, który obiecuje człowiekowi samo-przebaczenie. Faryzeusze bardzo niezadowoleni są z tego, że Jezus odpuszcza grzechy. Przebaczenie grzechów prowadzi Jezusa na krzyż. Nawet na krzyżu przebaczył łotrowi. Niektórzy przekonani są co do tego, że Bóg przebacza tylko dlatego, że Jezus umarł na krzyżu. Nie jest to zgodne z Pismem Św. Już w Starym Testamencie mowa jest o przebaczającym Bogu. Jezus przebaczał człowiekowi także w czasie swego ziemskiego życia. Krzyż jest szczytem Jego przebaczenia. Można rozumieć krzyż jako sakrament przebaczenia. Dla nas, wciąż popełniających grzechy, spojrzenie na krzyż jest pomocą w uwierzeniu w przebaczającego Boga. To, że nawet na krzyżu Jezus przebacza swym oprawcom, mówi nam o tym, że nie ma w nas takiego grzechu, który nie mógłby zostać przebaczony. Mateusz wzywa wspólnoty chrześcijańskie do przebaczenia. W rozdziale 18 Ewangelii zestawia słowa Jezusa, które mają równocześnie regulować życie wspólnotowe. Jest on przekonany o tym, że wspólnota chrześcijańska może żyć tylko dzięki przebaczeniu. Św. Piotr pyta Jezusa, jak często ma przebaczać. Myśli on, że jeśli gotów jest przebaczyć siedem razy, to już jest dużo. Faryzeusze przebaczali trzy razy. Jezus odpowiada mu, że ma przebaczać siedemdziesiąt siedem razy. To znaczy, że mamy przebaczać nieustannie. Jako odpowiedź na pytanie, jak przebaczać, Jezus opowiada przypowieść. Sługa był winien swemu panu dziesięć tysięcy talentów, co odpowiada stu milionom złotych. Pan postanowił, że sługa musi spłacić ten dług. Lecz dla sługi było to niemożliwe. Pan odpuścił mu więc ten dług. Potem spotkał drugiego sługę, który był mu winien osiemnaście denarów, co odpowiada sumie dwustu złotych. Mamy tu do czynienia z dwoma bardzo różnymi sumami: sto milionów i dwieście złotych, suma ogromna i mała. Lecz pan nie okazał temu słudze miłosierdzia i kazał mu spłacić dług. W przeciwnym razie sprzeda tego sługę, jego żonę i dzieci. Jezus łączy to opowiadanie z wezwaniem do przebaczenia z całego serca. Są dwie drogi prowadzące do przebaczenia. Nie wymaga On tego, że musimy przebaczyć. Najpierw objawia dobrą nowinę: tobie zostały przebaczone grzechy. Jeśli to zrozumiemy, to z naszego serca wypłynie przebaczenie. Nasze przebaczenie jest odpowiedzią na to, że Bóg przebaczył nam jako pierwszy. Jako drugą drogę Jezus wskazuje przebaczenie z całego serca. Znam wielu ludzi, którzy przebaczają tylko rozumem. Przebaczają dlatego, że tak właśnie chcą, wynika to tylko z ich woli. Chcą wypełnić wymaganie stawiane przez Chrystusa, lecz w ich sercu nadal gości gniew, zgorzknienie i ból. Przebaczenie, które nie wypływa z serca, nie jest prawdziwym przebaczeniem. Przechodzi ono nad sercem i do właściwego przebaczenia nie dochodzi. Aby móc przebaczyć naprawdę, muszę spojrzeć na uczucia, które są w moim sercu. Muszę dopuścić do głosu ból, który ktoś mi zadał, złość, która się z tym wiąże, niemoc, że nie potrafię przebaczyć. Gdy na poważnie przyjmę te uczucia, które kryją się w moim sercu, to mogą one zostać przemienione. Dopiero wtedy możliwe jest przebaczenie. Znam osoby wierzące, które uważają, że przebaczenie jest przymusem. Pewna kobieta, która miała dwoje dzieci, opowiadała mi, że adoptowała chłopca. Był on psychicznie chory, lecz ona miała ambicje, aby „zdrowo" go pokochać. Po roku okazało się, że ten adoptowany syn wykorzystywał seksualnie jej rodzonego syna. Oddała go z powrotem do zakładu wychowawczego. Jej rodzony syn po dziesięciu latach powiedział, że musi mu to przebaczyć. Miał poczucie jako chrześcijanin, że nie może się przed tym obronić. Jeśli przebaczenie wynika z rezygnacji i ze słabości, to nie jest to prawdziwe przebaczenie. Serce nadal wypełnione jest bólem i zgorzknieniem. Przebaczenie musi wynikać z siły i mocy, a nie ze słabości. Ukazuje to w swej Ewangelii Łukasz. Mówi, że krzyż jest największym przykładem przebaczenia. Jezus wypowiada na krzyżu słowa: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Jeśli przyjrzymy się bliżej tym słowom, to stwierdzimy, że nie ma czegoś takiego, jak przebaczenie z przymusu. To nie Jezus pierwszy przebacza, ale prosi Boga, aby On przebaczył człowiekowi. Chce On dla ludzi Boga i Bożego Miłosierdzia. Jezus mówi: „bo nie wiedzą, co czynią". Znaczy to, że patrzą innymi oczyma. Ich czyn nie wynika z ich świadomości, lecz z innego pojmowania rzeczy. Ich fanatyzm tak ich zaślepia, że nie wiedzą, co czynią. Kiedy daję ten werset do medytacji, wielu protestuje, mówiąc, że ten konkretny człowiek dobrze wiedział, co robi raniąc. Być może tak jest, ale gdzieś w głębi swego serca na pewno nie wiedział, co czyni. Jest opanowany przez żądzę zemsty, która musiała znaleźć gdzieś swe ujście. Może wie, co robi, lecz nie wie, jak ja to przyjmę. Pewien psychoterapeuta powiedział, że zło działa najczęściej nie z własnej chęci lecz ze zwątpienia. Jeśli patrzę na człowieka, który mnie zranił, traci on nade mną swą moc. Doświadczam, jak bardzo jest on zraniony i zaślepiony. Gdy przebaczam, jestem silny, słabość traci na swej mocy. Łukasz wymaga od chrześcijan takiej samej postawy jak Jezus na krzyżu. Jest to ukazane na przykładzie św. Szczepana. Św. Szczepan, gdy go kamienowano, powiedział: „Panie, nie poczytuj im tej winy". Ważnym tematem w Kazaniu na Górze jest przebaczenie i pojednanie. W Kazaniu na Górze św. Mateusz chciał nam pokazać, w jaki sposób może zostać uzdrowione pęknięcie w ludzkiej społeczności. Jezus wzywa do twórczych postaw. My reagujemy dokładnie w taki sam sposób jak ci, którzy nas ranią. I tak zamyka się błędne koło. Jezus mówi, że jeśli ktoś uderzy cię w prawy policzek, nadstaw mu lewy. Oczywiście nie jest wymagane, aby takie zdarzenia dopuszczać do siebie. Policzek u Żydów nie był znakiem siły, lecz znakiem odebrania godności. Gdy odnajduję swą godność w Bogu, nikt nie może mnie jej pozbawić. Nikt nie jest w stanie mnie zranić. Jezus daje radę, że jeśli ktoś każe nam iść z nim tysiąc kroków, mamy iść dwa tysiące. Rzymianie mieli zwyczaj zmuszania Żydów do pełnienia funkcji tragarzy. Mieli oni nieść bagaż Rzymian tysiąc kroków. Wielu Żydów było rozzłoszczonych, pełnych zgorzknienia. Jezus mówi, aby zamiast wewnętrznego zgorzknienia i zacietrzewienia, iść dwa razy tyle, ile od ciebie oczekują, a zdobędzie się przyjaciela. Jest to postawa twórcza, aktywna, umożliwiająca przebaczenie, a nie pasywna. Podstawowe wymaganie przebaczenia najbardziej dosadnie wyrażone jest w miłości nieprzyjaciół. Powstaje pytanie, czy miłość nieprzyjaciół nie jest nadmiernym wymaganiem w stosunku do nas? Czy miłość nieprzyjaciół znaczy skłonić głowę i wszystko wziąć na siebie? Miłość nieprzyjaciół oznacza popatrzeć na człowieka innymi oczyma. Jeżeli ktoś widzi we mnie wroga, to bardzo często związane jest to z tym, że swe własne problemy projektuje na nas. Gdy przyjmę jego projekcję, to zacznę reagować na jego wrogość. Miłość nieprzyjaciół oznacza rozszyfrowanie tej projekcji. Jak bardzo zraniony musi być ten człowiek, skoro mnie tak rani? Jak bardzo musi być chory, skoro chce, abym i ja był chory? Jeśli stawiam pytania w ten sposób, mój bliźni przestaje być moim wrogiem. Życie we wrogości jest bardzo trudne. Dochodzi do nieustannej walki, do kontrofensywy. Jezus pokazuje inną drogę wzajemnego współżycia. Stawia przed nami nie przerastające nas wymagania, lecz wzywa raczej do czynienia dobra. Mateusz mówi, że gdy wypełnimy te zadania, będziemy tak doskonali, jak doskonały jest nasz Ojciec Niebieski. Możemy lepiej zrozumieć Boga. Apostoł Paweł mniej mówi o przebaczeniu, a bardziej o pojednaniu. Pojednanie właśnie jest dla niego zasadniczym przesłaniem. W Drugim Liście do Koryntian mówi, abyśmy pojednali się z Bogiem. Dla Pawła najważniejszym zadaniem Kościoła jest głoszenie pojednania. Pojednanie oznacza czynienie dobra i złączenie ze sobą dwóch rozdzielonych części. Jako pojednanie Paweł opisuje dzieło Jezusa Chrystusa. Człowiek w nauczaniu św. Pawła został przez grzech wewnętrznie rozdarty i sam nie potrafi sobie z tym poradzić. Grzech i wina wciąż go rozrywają. Gdy przeżywamy bardzo wielką winę, czujemy się jednocześnie odizolowani od innych ludzi. Nie jesteśmy też w stanie przyjąć samych siebie. Dla św. Pawła krzyż jest znakiem pojednania tych przeciwieństw. Na krzyżu Chrystus pojednał ze sobą wszystkie rozdarcia świata, pojednał Żydów i Greków, panów i niewolników, mężczyzn i kobiety. Bóg pojednał ze sobą również człowieka. Wina zamyka człowieka w sobie i nie pozwala mu na prawdziwą relację z Bogiem. Św. Paweł mówi, że pojednanie jest rzeczą skierowaną ku człowiekowi, ponieważ jest on wewnętrznie rozdarty. Myślę, że naszym najważniejszym zadaniem jako chrześcijan jest głoszenie pojednania i czynienie go. Ale dopiero wtedy będziemy mogli to robić, gdy pojednamy się wewnętrznie z sobą. Znam ludzi, którzy tam, gdzie się pojawiają, powodują rozłam. Znam kierownika, który po pół roku doprowadził do rozbicia swojego oddziału. Znam też kapłanów, którzy po pół roku swej działalności doprowadzili do rozpadu parafii. Są to ludzie wewnętrznie rozdarci i tam, gdzie się pojawiają powodują rozdarcie zewnętrzne. Dlatego najważniejszym naszym zadaniem jest pojednanie się ze sobą. Rozważyliśmy temat „Drogi wewnętrznego uzdrowienia". Próbowaliśmy odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób dojść do wewnętrznego pojednania. Muszę pojednać się z moim życiem, z tym, że przebiegło ono do tej pory tak a nie inaczej. Musze pojednać się z moimi talentami, które są ograniczone. Muszę pojednać się ze swoim ciałem, które jest takie a nie inne. Muszę pogodzić się z moimi chorobami, zranieniami. Wiem, że łatwo się tak mówi, ale realizowanie tego trwa długo. Wiele osób skarży się Bogu na swe okropne dzieciństwo. Ale każdy z nas musi wziąć odpowiedzialność za swe życie. Zawsze to powtarzałem, że twoje życie jest kapitałem, którym możesz obracać. Z każdego materiału można wykuć piękną rzeźbę. Z kamienia, z drewna, z gliny. Muszę jednak brać pod uwagę, jaki to jest materiał. Nasze życie jest właśnie takim materiałem, który dał nam Bóg. Jeśli pojednam się z tym, że Bóg uczynił mnie „kamieniem", będę pracował z tym kamieniem tak, aby powstała z niego piękna rzeźba. Lecz jeżeli będę podchodził do kamienia jak do drewna, do niczego nie dojdę. Pojednanie z samym sobą jest warunkiem udanego życia. Jeśli jesteśmy pojednani z samym sobą, pojednamy się także z drugim człowiekiem.