Józef Ignacy Kraszewski Syn marnotrawny Opowiadanie z końca XVIII wieku z portretem autora i 16 ilustracjami K. Wł. Wójcickiemu1 na pamiątkę Jego jubileuszu przesyła Autor Drezno 1877 TOM PIERWSZY I Było to dnia 24 lipca 1788 roku. Doktor Joachim Mellini, stary człek, stał spokojnie przed swoim dworkiem na Winiarach, używając, a raczej szukając świeżego powietrza, którego w swoich izdebkach znaleźć nie mógł. Wieczór był dosyć późny, powietrze duszące i ciężkie jak przed burzą, choć na niebie się ona nie zwiastowała; na północy tylko, gdzie wiele chmur nie widać było, kiedy niekiedy pobłyskiwało słabo. W mieście i na przedmieściu panowała cisza letniego wieczoru, z rzadka przerywana głuchym, dalekim wozu turkotem. Powietrzem nie poruszonym żadnym powiewem, gorącym, gęstym, trudno było oddychać. Po dworkach gdzieniegdzie rzadkie zapalały się światełka, okna wszędzie stały otworem, bo każdy pragnął pochwycić trochę świeżości, której nigdzie nie było. Doktor mało co ubrany, ze swą łysą jak kolano głową, okrągłym brzuszkiem, przymrużonymi oczyma, cały w bieli, jak widmo malował się na ciemnym tle drzwi otwartych domku swojego. Z niedalekiego dworku zamieszkałego przez pobożnego izraelitę dochodził go płaczliwy głos modlitwy wieczornej, tak jakoś rzewny, tak zbolały, że stary Mellini, który wiele sentymentalnym nie był, uczuł się nim poruszonym. Nigdy może te niezrozumiałe dźwięki wygnańczej modlitwy takiego na nim nie uczyniły wrażenia! Był to jęk tysięcoletniej boleści, z pokolenia w pokolenie podawanej, spotęgowanej wiekami. Doktor zadumał się głęboko. Wtem inny krzyk i wołanie niezbyt daleko się rozległo. Drgnął. Zdało mu się, że słyszy głos swej siostrzenicy Pepity, na której powrót od sąsiadki, pani Strańskiej, oczekiwał właśnie. Modlitwa na chwilę ucichła, jakby w łkaniu łzawym połknięta, i doktor nastawiwszy ucha chwycił nim wyraźne nawoływanie siebie. Zdziwiło go to i przestraszyło razem. Był to głos Pepity, nie mógł się omylić. Cóż się jej stało? Była więc w niebezpieczeństwie? Wzywała ratunku! Nie troszcząc się o dworek stojący otworem ani o ubranie swe do wyjścia niezbyt właściwe, doktor, jak stał, rzucił się biec, o ile mógł, w stronę, z której go wciąż wołanie dochodziło. Biec właściwie nie mógł, bo i wiek, i otyłość dawno mu wszelką myśl biegu z głowy wybiły; szedł, jak mógł, najspieszniej, potykając się w mroku, co chwila zagrożony upadkiem, wywijając rękami rozpaczliwie, które mu do utrzymywania równowagi posiłkowały. Zdyszany, coraz prędzej krocząc po kamieniach i dziurach, które ostatnia ulewa powybijała, doktor ujrzał nareszcie postać w bieli stojącą u węgła domu z załamanymi rękami. Dom ten był znaną dobrze winiarnią Seliga Pesztanera i, co rzecz była naówczas prawie nie praktykowana, paliła się przed nim latarnia. Niedaleko od niej stała Pepita, dzięki Bogu na oko cała, zdrowa… i sama jedna. Doktor odetchnął. Zbliżywszy się dopiero dostrzegł, że przed nią leżało coś na ziemi, ku czemu piękna Pepita zwracała coraz oczy, a ile razy spojrzała, jęk się z jej piersi dobywał. Doktor już miał połajać swoję ukochaną, że mu takiego strachu narobiła, gdy Pepita zobaczywszy go wołać poczęła: — Chodź prędzej! Na miłość Boga! Jakież nieszczęście się tu stało! Prędzej! Prędzej! Mellini już spieszniej iść nie mógł, tchu mu brakło, zbliżył się do latarni: pod słupem jej ujrzał leżącego człowieka. Cały blask niezbyt rzęsisty zapalonych dwu świeczek u góry padał na piersi i twarz tego, nad którym stała Pepita. Sądził zrazu doktor, że miał do czynienia z pijanym tylko, ale w tej chwili ośmielone dziewczę krzyknęło i pochyliło się nad leżącym. Mellini dostrzegł dopiero, że głowa i piersi omdlałego czy dogorywającego człowieka całe krwią były zbroczone. Był to obraz, który nie tylko słabe, litościwe dziewczę mógł przejąć zgrozą i natchnąć miłosierdziem. Padające na twarz światło dawało rozpoznać śliczną głowę młodzieńca, jakoby z marmuru wykutą, rysów tak szlachetnych, tak artystycznie pięknych, że doktor mający we krwi swej włoskiej poczucie wielkie kunsztu, zapatrzył się zrazu na to oblicze jakby na dzieło sztuki. Usta na pół otwarte, które boleść zdrętwiła, miały wyraz męstwa i pogardy; ręką skostniałą trzymał się za piersi poranione, na których suknia zbroczona była i potargana. Złamana szabla leżała przy nim. Był to widocznie jakiś ostatni akt krwawego dramatu, którego sprawcy umknęli. Doktor spiesznie schylił się nad ciałem, przyłożył ucho. Pierś dyszała jeszcze, ciało drgało, a z ust wyrywał się jakiś straszny głos chrypliwy, jakby ranny dogorywał. Mellini natychmiast, o ile ciemność dozwalała, począł badać i oglądać pokaleczonego. Pepita z oczyma wlepionymi stała nad nim, badając i twarz młodzieńca, i zasępione oblicze wuja, który podnosił głowę z lekka, przyglądał się ranom, a milczał: W końcu zawołał wstając: — Ależ go tu tak pod tym gołym niebem, na ziemi, nawet ratować nie można! Cóż to się stało… — Ja nie wiem — poczęła Pepita — nadeszłam na ten widok straszny i zaczęłam wołać na was. Doktor wstał niespokojny. — Przecież ktoś w tym domu być musi. Czy nie słyszeli? I rezolutnie skierował się ku drzwiom winiarni. Drzwi stały zaparte, Mellini gniewać się począł. — Co u licha! — krzyknął bijąc w okiennicę. — Otwierać! Zapewne głos jego poznać musiano, gdyż z wewnątrz poczęło się okno otwierać, uchylono i okiennicę; głowa na wychudłej szyi pokazała się, ostrożnie rozglądając. — Ranny człek leży pod waszymi drzwiami — zawołał doktor. — My nic nie wiemy! My nic nie wiemy! — odezwało się na raz aż dwa głosy przestraszone. — U nas nikogo nie było! — Nie można tak go tu porzucić jak psa — odezwał się Mellini— potrzeba go do izby wziąć, ażebym mógł opatrzeć. — A, gwałt! — zawołał jeden z głosów w oknie. — Panie konsyliarzu2, to nie może być! W naszym domu krew i takie historie! Żeby, chowaj Boże, umierał, to nie może być! — To nie może być! — powtórzyło z wnętrza na raz aż trzy głosy. — Aj, gwałt!… Mellini, choć zwykle spokojny i szyderski, tym razem się pogniewał. — Niech was tam! — krzyknął. — Boicie się wszystkiego, gdy człowiekowi życie ratować potrzeba. A lepiej będzie, gdy tu wam pod bramą zemrze. Ja poświadczę, żeście mi pomocy nie dali. Wewnątrz szemrać i naradzać się poczęto. Słychać było spór i łajanie, męskie i kobiece głosy; doktor stał, coraz się bardziej niecierpliwiąc. — U nas miejsca nie ma! — zawołała głowa na cienkiej szyi. I kilka głosów za nią powtórzyło: — Nie ma miejsca! Mellini, człek wielkiego serca, oburzył się. — Selig, słyszysz! Dwóch mi daj natychmiast ludzi, żeby go do mnie zanieśli. Do mnie! Pal was diabli z waszym miejscem, ja go nie potrzebuję, ale rąk mi potrzeba i te muszę mieć. Zaraz mi tu dać koc czy derę, czy co chcecie, i waszych myszuresów3, żeby go do mnie zanieśli! Albo no… per Dio4, poznacie mnie! Pogroził pięścią ściśniętą. Zdaje się, że tej demonstracji już nawet nie było potrzeba. Ruszyło się wszystko we wnętrzu winiarni, zawieruszyło i po chwili drzwi odryglowano. Chłopców aż trzech szło, niosąc dywanik stary. Przez cały czas tego parlamentowania5 u okna Seliga Pepita stała wpatrzona w leżącego na ziemi młodzieńca. Oczów od niego oderwać nie mogła. Twarz ta już na pół całunem śmierci okryta pociągała ją jakimś urokiem, z którego dziewczę sobie sprawy zdać nie umiało. Było w niej coś dla niej nieznanego, jakaś męska buta, coś heroicznego, wyraz jakiś odwagi i wzgardy śmierci, a zarazem bólu straszliwego; był wdzięk młodości bujnej, pańskiej, królewskiej, był wdzięk królewski, także królowej życia, młodości. Ten półtrupa, na rozrzuconych ciemnych włosach spoczywająca głowa krwawa, zbladła, ciągnęła ją za sobą w śmierci otchłanie. Litość ściskała młode jej serce. Trzeba było tej istocie, tak zbrojno do pięknego życia stworzonej, w progu jego umierać? I łzy toczyły się po ślicznej twarzyczce Pepity. A gdyby omdlały ów młodzieniec zobaczył ją też był tak nad sobą z rękami załamanymi stojącą, załzawioną, i on by może dla niej uciekającego pożałował życia. Bo i ona śliczną była. Kwiatek ten dziwnej urody miał w sobie dwoistą piękność: kroplę krwi Południa i krew dzieci Północy. Matka jej była Włoszką, ojciec Polak, z obojga wzięło dziewczę, co mieli najpiękniejszego: włoski włos i oczy czarne ogniste, płeć świeżą i wdzięk niewysławiony naszej ziemi. Dziecię tych dwojga plemion było cudem piękności w pączku jeszcze, z tym wdziękiem naiwnym dziecięcia, który mu daje aureolę aniołów. Wychowanie ani życie nie starło z jej oblicza tego puszku kwiatowego i dusza jej jeszcze się tak uśmiechniono otwierała do świata, jak kielich lilii do słońca. Lekko ubrana, a raczej przyodziana tylko sukienką prostą, z chusteczką na ramionach, z włosami niedbale związanymi, które się z więzów wymykały nieposłuszne, spadając na białe popiersie dziewczęcia, Pepita, choć ją za ubogą sługę wziąć było można z niedbałego stroju, miała postawę i ruchy królowej. Gdy ludzie nadeszli i doktor z nimi, nieco zawstydzona, usunęła się Pepita na bok, ale oczy jej nie zeszły z leżącego i trwoga malowała się na pięknej twarzyczce. Doktor sam schyliwszy się, choć mu to z ciężkością przychodziło, począł pomagać niezgrabnym i trwożliwym Żydkom, którzy wielki wstręt okazywali do zetknięcia się z ranionym. Połajał ich nawet. Pepita ruszyła się, jakby chciała sama przyjść w pomoc i na ratunek, ale się zawstydziła, zawahała i stała, spoglądając na wuja, gdy Mellini, podniósłszy ku niej oczy, przebąknął: — Nie masz co tu stać, idź przodem, przygotuj moje łóżko, a nie, to sofę w pokoju, żeby go gdzie było złożyć… — U mnie! — odezwało się półgłosem dziewczę. Doktor już nic nie odpowiedział, bo był zajęty umieszczeniem wygodnym głowy chorego na dywaniku i sam ją z ziemi podnosił. Pepita, zawahawszy się nieco, pobiegła ku dworkowi. Odchodząc usłyszała jęk, który się dobył z piersi rannego, i zarumieniona, z bijącym sercem, pośpieszyła przodem. Obok dworku doktora mieszkał felczer, którego on używał. Pepita z troskliwością i przytomnością prawdziwie niewieścią po drodze podbiegła do okna i wywołała starego Kerna, który, choć nie mógł zrozumieć, po co go wołano, odział się i wyszedł za nią. Mellini prowadził Żydków niosących rannego, podtrzymując mu głowę i kierując ich pochodem. Zobaczywszy Kerna, chudego, małego starowinę, dał mu znak. — Bandaże! — zawołał. Zbliżali się do drzwi dworku, w którym już biegające światło widać było. Pepita ze starą swą ochmistrzynią Gawłowską krzątała się na przyjęcie chorego. Kern z bandażami szedł za nim, a w dali, narzuciwszy na ramiona opończę, w pantoflach, bez czapki, w jarmułce tylko, kroczył powoli gospodarz winiarni, stary Selig, pragnący widać wytłumaczyć się przed doktorem, który nań wcale nie zważał. W progu ze świecą czekała Pepita, jedną ręką unosząc ją, drugą poprawiając chusteczkę. Gawłowską, stojąca nieco opodal, która to dziecię wychowała, choć niewiasta ciekawa, nie mogła się jednak powstrzymać od wpatrzenia w twarzyczkę Pepity, bo nigdy jej jeszcze tak strasznie poruszoną nie widziała. Dziewczę drżało całe i lichtarz ze świecą kołysał się w jej ręku. Rozkazującym niemal głosem odezwała się Pepita do niosących: — Do mojego pokoju! Doktor podniósł głowę. — Co znowu! — Tam będzie najlepiej, spokojnie. Ja się przeniosę do Gawłowskiej — dodała i powtórzyła stanowczo — do mojego pokoju! Mellini coś zamruczał, ale się nie sprzeciwiał; poniesiono chorego na prawo, do pokoiku, w którym łóżko już usłane nań czekało. Pepita została w progu, Kern z doktorem i posługaczami weszli sami. Drzwi się zamknęły za nimi. Nieco opodal, z głową zwieszoną, zadumany, stał Selig widocznie z jakimś objaśnieniem czekając na doktora. Przez zapuszczone firanki izdebki panieńskiej widać było tylko migające światło. Dziewczę z Gawłowską zostało w sieni. — E, niech bo panienka stąd idzie! — odezwała się ochmistrzyni. — Cóż my tu wystojemy! Co bo znowu przepadać za jakimś pijaczyną, co go porąbali! Spojrzała na wychowankę, która jej potrząśnięciem głowy odpowiedziała tylko, ale się nie ruszyła krokiem. Z izdebki, do której wniesiono rannego, dał się słyszeć jęk, potem westchnienie, głos mrukliwy Melliniego, i znowu potem ucichło. Gawłowską już nie próbowała odciągać Pepity, która z uchem prawie do drzwi przyłożonym pilnie śledziła najmniejszy szelest ze wnętrza dochodzący. Trwało to dosyć długo. Odezwał się krzykiem rozbudzony z omdlenia ranny i widać mu wysilanie się to zakazano, bo zamilkł zaraz. — Żyje! — zawołało dziewczę do Gawłowskiej. — Żyje! Ochmistrzyni ruszyła ramionami. W tej chwili dały się słyszeć kroki doktora idącego ku drzwiom i Pepita odsunęła się od nich nieco. Mellini wyszedł, ręce wyciągając zakrwawione i wołając: — Wody! — Będzie żyć? — pośpiesznie zapytała Pepita. Wuj popatrzał na nią i uśmiechnął się: — Zdaje się, że się wyliże — odparł ze zwykłą sobie pozorną obojętnością. Siostrzenica pośpieszyła za nim kilka kroków, chcąc się coś więcej dowiedzieć. Szydersko popatrzał na nią stary i myjąc ręce począł: — A, wy, wy synogarlice! Żeby taki jaki stary dziad z siwą brodą, kulawy, łysy, znalazł się jejmościance na gościńcu, dalipan, że tak byś się jego życiem i zdrowiem nie zajmowała bardzo. Ale chłopak ładny… Doktor się rozśmiał, Pepita zarumieniła i ruszywszy ramionami odwróciła. Tuż stał Selig czekający na to, aby Melliniego pochwycić. Zobaczył to stary. — A ty czego chcesz? — spytał. — Dwa słówka do pana konsyliarza. Pepita wyszła trochę nadąsana. Selig wszedł, poprawiając jarmułkę i płaszcz na ramionach przewieszony. — Ja tyle panu konsyliarzowi chciałem powiedzieć — odezwał się, przystępując ku niemu, zniżonym głosem winiarz — ja tyle panu konsyliarzowi powiem, co mnie się należy. Pan jest człowiek rozumny, panu wiele gadać nie trzeba. Mellini patrzał z wyrazem dobrodusznej ironii. — Ja tu nic nie winien — kończył Selig — na moje dzieci i wnuki, bodaj zdrowe były, ja tu nie winien i… na tyle! Przyszli, może ich było sześć, a może siedem, wszystko takie byki wesołe, co strach! — Wina! — Czemu ja im nie miałem wina dać? Na co u mnie wino ma stać? Ja jego sam nie wypiję! Co ma skwaśnieć? Ja im postawiłem wina. I nie żadne osobliwe: deszczówkę. Wzięli pić. A gdzie tam! Zaraz: ty mordiaczu! Tak i owak. Dawaj lepsze! Czy to my nie mamy czym płacić!? — Kazałem im dać gąsiorek wytrawnego. A co im gąsiorek! Jak wzięli chlać, a chlać, i gąsiorek stłukli. Wołają znowu wina. Co ja im nie miał dać? Przynieśli drugi. — Ale któż oni są? Kto to taki? — przerwał doktor. Selig poruszył ramionami. — Ten, co jego porąbali, choć on może trzy albo cztery razy u mnie pił, ja jego nie wiem, kto on taki. A ci, co z nim pili, to nie żadne osobliwości, to od palestry6 tego tałałajstwa, co ono w dzień papier smaruje, a po nocach ludziom łby rozbija. To łajdaki, z przeproszeniem pana konsyliarza, i żeby on co lepszego był, on by się też z takim szujem nie wdawał. Dobrze jemu tak. — Jakże go zwali? — Co ja słyszał, to tylko Wicek, a co ja mogę wiedzieć, jaki Wicek? — Cóż było dalej? — zapytał Mellini, który już niecierpliwie ku drzwiom poglądał. — Niechże pan konsyliarz posłucha do końca — westchnął Selig. — Koło drugiego gąsiorka już zaczął ten (tu Żyd palcem pokazał w stronę izby, w której leżał ranny), ten… kto jego wie, Wicek, z tamtych, co ich było sześć albo więcej, drwić i kpić, co wlazło! Z początku się śmieli pięć, gdy on z szóstego drwił, ale jak ich po kolei oporządzać zaczął, w końcu, ja widzę, rwą się. A temu w to graj! Im oni więcej się burzą, tym ten bardziej się śmieje, aż za boki trzyma, a wymyśla. Gryzipióry! A, i gorzej daleko, co nie mogę powtórzyć. Naraz jak się oni wszyscy zerwą na niego. Zobaczyłem, że to nie żart, krew się będzie lać, tak ja wybiegł tam. U mnie tu nie żaden szlachtuz7, idźcie sobie asanowie, gdzie chcecie! U mnie dom uczciwy, w którym, broń Boże, żadnej zabijatyki ja nie ścierpię. A oni już szabel podobywali i cisną na tego Wicka, a on śmiejąc się im odcina, i co chlaśnie, to plejzyruje8. Aj, gwałt! Szczęściem, łaska Pana Boga, że nie u mnie, tylko się wytoczyli precz za bramę, a ja Mordkowi kazał zaraz zamykać. Patrzę przez okno, a oni go na wszystkie strony wzięli, obstąpili i rąbią już na kapustę. Tak ja sobie oczy zasłonił… To mówiąc Selig zakrył oczy znowu i zamilkł. Mellini pogardliwie ramionami się zżymnął. — Na coś to lepszego wygląda niż na takiego palestranta — dodał — ale licho go wie! — Pewnie, że jemu wygląda tak, jakby on się na wielkiego pana urodził, ale co to ma do tego — dodał Selig — kiedy on Wicek! Nie chcąc już słuchać reszty, doktor do pacjenta dążył; Selig go zatrzymał. — Niechże, uchowaj Boże, jakiej mitręgi, pan konsyliarz mnie będzie świadkiem, że ja tu nie winienem nic. U mnie się to nie zrobiło. Dom uczciwy, w którym nigdy żadnego kryminału nie było. Mellini popatrzał nań i z politowaniem się uśmiechnął. Żyd podniósł jarmułkę, potrząsł nią nad głową, pokłonił się nisko i wyszedł klapiąc pantoflami. Doktor na palcach wszedł do chorego, przy którym Kern siedział. Cisza panowała w domu. Pepita, którą Gawłowska gwałtownie do snu pędziła, łóżko jej przygotowawszy u siebie, nieposłuszna biegała ciągle pode drzwi rannego, przysłuchiwała się niespokojnie i o położeniu się wcale nie myślała. Zastał ją tak po północy w sieni stojącą Mellini i surowo napędził. — A idźże mi ty spać! — zawołał. — Co cię tam korci ten błazen, którego posiekali! Nic mu nie będzie, a i niewart, żebyś tak się o niego troszczyła, bo to jakiś szaławiła, palestrant, pijak i burda, i dobrze mu! Mellini nie odszedł już, póki siostrzenicy w ręce Gawłowskiej nie oddał i nie polecił jej, ażeby ją gwałtem spać położyła. Słówko teraz o starym konsyliarzu, panu Joachimie, inaczej Giacomo Mellini, który przed laty kilkudziesięciu dostał się do Polski z Saksonii. Był on synem jednego z tych licznych Włochów, których cała kolonia nad Elbą za Augusta Mocnego9 się osiedliła. W pobliżu królewskiego zamku ubożsi z nich, wszelkiego powołania artyści, rzemieślnicy, aktorowie, zajmowali tak zwaną wieś włoską nad Elbą. Większa część tak się tu rozgościła, że już do kraju powracać nie chciała. Wielu z nich dzieci podochodziły w różnych gałęziach służby publicznej wysokich stopni i przerodziły się w Sasów. Rodzice Melliniego, oboje Włosi, wychowali go jeszcze na Włocha, a choć i po niemiecku się chłopak nauczyć musiał, nigdy o swym pochodzeniu nie zapomniał i był nim dumnym. Nadzwyczaj zdolny, choć przy ojcu sztukatorze10 trochę smaku i techniki się nauczył, okazywał tak wielką ochotę do nauk przyrodzonych, do medycyny, że go do Lipska oddano. Tu zaledwie skończywszy studia, gdy mu się w Saksonii zajęcie nie trafiło, dał się polskiemu panu Sapiezie11 wywieźć za granicę. Został nadwornym jego doktorem, praktykował długo, na ostatek, uciuławszy trochę grosza, przeniósł się do Lublina. Młodszą siostrę sprowadził do siebie i wydał ją tu za mąż, a gdy owdowiała, z córką ją wziął do siebie, na ostatek po jej śmierci opiekował się Pepitą. Człowiek był niezwyczajny, umysłu przenikliwego, spokojnego ducha, usposobienia szyderskiego, pod spodem Włoch, na wierzchu trochę Niemiec, wreszcie długim pobytem w Rzeczypospolitej spolaczały. Język włoski, który nadzwyczaj kochał, pomógł mu swym dźwiękiem do dobrego wyuczenia się po polsku. Mówił bardzo dobrze i poszewki niemieckiej wcale w nim czuć nie było. W dodatku Niemców nie lubił i prześmiewał ich, ale i Polakom z nim nie lepiej się działo. Żartował sobie z nich, choć sympatii dla nich miał więcej. Mellini nie żenił się nigdy. Znano go z różnych dziwactw, a nade wszystko z wielkiej serca dobroci, która zdawała się być w ciągłej sprzeczności z językiem. Na ludzi wygadywał co mógł najgorszego, posługując się wielkim zapasem włoskich przysłowiów, które wtrącał do każdej prawie rozmowy; mimo to każdego nieszczęśliwego ratował i był dla tej biednej natury ludzkiej tak pobłażającym, jak nikt. Dla niego wszystko było wytłumaczonym. W żywe oczy prześmiewał każdego, za oczyma uniewinniał. Niekiedy był nieopatrznie prawdomówny, że sobie robił nieprzyjaciół. Mówiono, że r ze dworu sapieżyńskiego, po długich latach służby i przyjaźni, wynosić się musiał w końcu coś językiem nagrzeszywszy. Mellini, jeśli kogo kochał w świecie więcej niż w ogóle wszystkich, to może swoję wychowankę Pepitę. Najprzód przypominała mu ona matkę, potem siostrę, nareszcie jedną ją miał na świecie. Co porzucił niegdyś w Dreźnie powinowatych, powymierało wszystko: był sam. We Włoszech z familii, co się zostało, w tak biednym było stanie i ciała, i ducha, iż z nią obcować nie mógł. Posyłał im zapomogi, raz nawet podróż przedsięwziął do Medio— łanu dla widzenia jakichś krewnych, ale wróciwszy nie mówił o nich ani słowa nikomu, nawet Pepicie. Pod okiem wuja, trochę dziwaka, dziewczę wychowało się jakoś także nie zwyczajnie. Najprzód długo dosyć dawał jej dziczeć prawie, chcąc, jak mówił, nie przeszkadzać naturze w rozwinięciu się jej z całą potęgą. Gdy mimo to dziecko okazywać zaczęło zdolności wielkie, uczył ją sam i dawał nauczycieli, nie żałując na to. Ale uczył szczególniej tego, do czego dziecko samo miało popęd i ochotę. Cieszył się dla swoich oczu pięknością nadzwyczajną Pepity, ale zarazem nie był jej rad. Rozmaite włoskie przysłowia przychodziły mu w pomoc przeciw piękności: Belle donne, guerra in casa. (Piękna kobieta wojnę do domu przynosi); La donna e come la castagna, bella di fuori e dentro ha la magagna. (Piękna kobieta jest jak kasztan, po wierzchu gładka, a w środku chropawa), itd. Wzdychał patrząc na Pepitę i chował, jak mógł, od ludzkich oczów. Pepita nie wychodziła prawie na krok z domu sama, a wczorajsza wycieczka do sąsiadki tylko dlatego była dozwoloną, że dworek jej z okna widać było; we wszystkich dalszych wycieczkach towarzyszyła jej Gawłowska. Być bardzo może, iż dlatego nawet, osiadając w Lublinie, doktor się postarał o dworek na przedmieściu, aby samego miasta i gawiedzi trybunalskiej uniknąć. Pepita skazana prawie wyłącznie na towarzystwo wuja, którego kochała bardzo, poczciwej, lecz niezmiernie prostodusznej Gawłowskiej i kilku starszych a niewielu młodszych jejmości, wyrosła na istotę oryginalną. Było w tym coś nieopatrzności dziecięcej, śmiałości w mowie doktora i żywości własnej. Zarazem dziecinna i umysłem wykształcona, zastanawiała naiwnością przeplataną rozumem, tak że jedno z drugim się nie mieszało. Umiała być i dzieckiem, które bawiło wszystko, i bardzo poważną niewiastą, patrzącą na świat z wysoka. Tego, co się zwało wyższym i lepszym towarzystwem, Pepita wcale nie znała. Gdy do doktora przychodzili goście mężczyźni, nie lubił, żeby się przed nimi pokazywała. Nie mówił o tym nigdy, lecz w duszy bardzo mu było pilno zdać trudną opiekę i czuwanie nad tą niebezpieczną pięknością w ręce jakiego uczciwego człowieka. Za pana wydać jej nie chciał, ażeby nie wyrzucano jej potem plebejuszowskiego pochodzenia, a znał też życie i sprawy ówczesnych magnatów, których się napatrzył w Saksonii, ba i w Polsce. Za bardzo prostego człowieka dać jej też nie mógł, boby jej nie starczył rozumem, a tego średniego, który by dla niej przystał, znaleźć bardzo było trudno. Czas jeszcze miał doktor, bo Pepita nie dochodziła lat dwudziestu i wcale się za mąż nie wyrywała. Mellini tylko w duchu dla swej otyłości i uderzeń krwi do głowy obawiał się na siebie jakiego tragicznego, nagłego końca. To go niepokoiło. Prowadził życie czynne, był dosyć z zasady wstrzemięźliwy, ale w praktyce jeść dobrze lubił, a gdy się zapomniał, dużo… Wróciwszy do swego pokoju, gdy Pepitę spać wyprawił, a Kerna posadził przy chorym, zadumał się Mellini. — Po co mi go było brać do domu? — zapytał się w duchu siebie. — Mogłem go umieścić u Seliga. Będzie z tym kłopot, dziewczyna ciekawa, a to wisus jakiś, z oczu mu źle patrzy. Ma wprawdzie twarz piękną i arystokratyczną, ma coś w sobie pańskiego i w mowie zdradza lepsze wychowanie, ale jawna rzecz, że to wniwecz popsute, łotra kawał! Trzeba go dokądkolwiek wytransportować. Pepita niezmiernie mu się przypatrywała i była nim zajęta. Litość jest głupią rzeczą w dziewczynie, bo komórka, w której się ona mieści, graniczy z inną… Namarszczył się Mellini, lecz wprędce rozchmurzył. — A, ba — rzekł robiąc sobie lemoniadę — ze strachu mi się widma roją! II Rany tego nieszczęśliwego wisusa, wedle wyrażenia doktora, nie były tak straszne, jak się w początku wydawały. Krwi mu zbiegło dużo, cięcie w głowę było silne i mogło być niebezpieczne, gdyby się do kości dostało; szczęściem skórę tylko rozpłatało i wstrząśnięcie na mózg nie podziałało. Inne rany, których było kilkanaście na ramionach, plecach i piersiach, po dobrym opatrzeniu mogły się pogoić prędko. Pierwszego dnia leżał jak odurzony chłopak, dostał potem silnej gorączki,, w której śpiewał, krzyczał, wyrywał się, miotał, łajał, ale po śnie głębokim i orzeźwiającym trzeciego dnia był już przytomny. Gdy doktor przyszedł do niego, zastał go z obwiązaną głową, ale siedzącego na łóżku, jak gdyby się wybierał w drogę. Teraz dopiero, gdy był już panem siebie i twarz do naturalnego swego wyrazu wróciła, doktor mógł się mu lepiej przypatrzeć. Nadzwyczaj pięknych i regularnych rysów fizjognomia miała wyraz osobliwy lekceważenia, goryczy razem i szyderstwa, pańskości jakiejś i pogardy samego siebie. Popatrzał na Melliniego uśmiechając się. — A to pan byłeś łaskaw? — przebąknął. Doktor milcząc głową poruszył. — Jakie bo to ja mam szalone szczęście — dodał z ironią ranny — ta szuja mnie pokiereszowała wszetecznie, a los chciał, aby się to stało o trzy kroki od domu doktora. Saperlotte!12 Wykrzyknik francuski trochę zdumiał Melliniego. — Z kimże mam honor? — spytał cicho, wpatrując się w niego. — Dajże pokój, doktorze — rozśmiał się zagadnięty — ja nie jestem już (z tych, z którymi się ma honor, ale których diabli hodują. Bądź jednak spokojny, bylem się trochę wylizał, ruszę w świat. — No, ale któż pan jesteś? — zapytał Mellini. — Boć przecie słuszna rzecz… — A, słuszna, bardzo słuszna! — śmiejąc się ciągle, mówił ranny. — Ale się rozczarujesz, mój łaskawco; nazywam się Wicek Szarzak, jestem synem leśniczego z Końskiej Woli. I po wszystkim! Dokończywszy śmiać się zaczął mocno, ale go rany zabolały i syknął. Spojrzał na doktora, który ruszył ramionami. — Słowo ci daję, mój dobroczyńco i salwatorze13, jak mnie widzisz, tak mnie pisz. Golissimus14, biedota, tylko tyle, że humor doskonały. — A kiedy myślicie wypuścić mnie znowu na zieloną paszę? — dodał. Doktor poruszył głową, nie dając odpowiedzi. — Bo widzicie — ciągnął dalej ranny — muszę rachunek mój dokończyć z tą plugawą gawiedzią. Te plebejusze bestie, to ani pić, ani bić nie umieją. Wystaw sobie, doktorze, sześciu takich drabów! Żeby to było co poczciwego, byłbym dziś na nosiłkach15. Teraz ja im muszę po osobno każdemu dać pro memoria16. — Bądź no pan spokojnym i niewiele mów — rzekł doktor. — Ale, nie obawiaj się o mnie — odparł ranny — mnie licho nie weźmie, właśnie dlatego, żeby to może komu było na rękę. Gdybym był na świecie potrzebny, a, to co innego, wtedy bym się śpilką ukłuł i byłoby po mnie, a tak ani pałką nie dobije! Mellini wpatrywał się w niego bacznie, a badawczy wzrok nie podobał się rannemu. Poprawił bandaż na głowie niecierpliwie. — Co się asan dobrodziej tak wpatrujesz we mnie, hę? Może znajdujesz, że na syna leśniczego z Końskiej Woli zanadto przyzwoicie wyglądam. Ale kto to może wiedzieć, czy tam nie zaszła jaka falsyfikacja?17 Podparł się na stoliku i gorzko się śmiać począł. — Dosyć, żem Wicek Szarzak i basta! — dodał po chwili. Mellini słuchając go z każdego słowa czytał, że miał z kim innym do czynienia. — Możesz waćpan być i synem leśniczego, i kim chcesz — odezwał się — a zawsze nieciekawie się spisałeś, wdając w burdę karczemną. — A, za pozwoleniem — ironicznie przerwał ranny — co winiarnia, to nie szynk! Palestranci, prawda, szuja, ale rodowita szlachta! Ba, ba! — I waćpan też szlachcic jesteś? — zapytał doktor. — Ja coś o szlachcie tego nazwiska nie słyszałem. Wicek znowu mocno się śmiać począł i syknął. — Nie jestem szlachcic — odparł — jako żywo, wypieram się tej ekstrakcji18, nienawidzę szlachty i panów; chłop jestem, cham, prosty człek, od siekiery wyciosany, z gliny najpowszechniejszej ulepiony… plebeius plebeissimus!19 — Żartujesz sobie ze mnie — szepnął doktor zimno. — Nie, kochany konsyliarzu — odezwał się zawsze ironicznie ten, który się Wickiem Szarzakiem nazwał — nie, nie żartuję z pana, ale z siebie! Tak! To wielka różnica! Co bo pan chcesz, człek bywa w takim usposobieniu, gdy nareszcie z siebie samego żarty stroi. — Trafia się to — odpowiedział Mellini — ale nie w wieku pana. — A, wiek, wiek — począł młody — to rzecz stosunkowa20. Waćpan mnie zrozumiesz; są, co w sześćdziesięciu kilku leciech mają ich rzeczywiście ledwie ośmnaście i gołowąsami umierają, a są tacy jak ja, co w dwudziestu kilku już zgrzybieli. — I sami sobie winni! — zawołał Mellini. Skrzywił się p. Wicek. — Czasem oni, a niekiedy ludzie! O, ci ludzie, to bydło! — krzyknął, bijąc w stół, młody. Doktor nań popatrzył. — A waćpanże co innego jesteś? — spytał. — Łajesz ludzi, maszże być wyjątkiem? Trochę zdziwiony popatrzył nań Wicek. — Licha tam! — rzekł śmiejąc się znowu. — Taka bestia ze mnie paskudna jak i oni. Kubek w kubek. Jużem ci się dobrze zarekomendował tym, żeś mnie po burdzie pokiereszowanego znalazł w rynsztoku, to dosyć! Ja się też za anioła nie sprzedaję, ale i reszta niewiele warta. Ta między nami różnica, szanowny konsyliarzu, że oni sobie archanielskie skrzydła przypinają do zasmolonego grzbietu, a ja się okazuję, jakim mnie Panu Bogu stworzyć się podobało, na utrapienie ludzkie! Mellini uśmiechał się mimo woli, a poczekawszy nieco odezwał: — Wszystko to bardzo ciekawe i interesujące, a najosobliwsze to, że waćpan, syn leśniczego z Końskiej Woli, tak się jakoś wyrażasz, jakbyś za piecem u tatka się nie wychował. Zaczął prychać słuchając młodzieniec i próbował pokaleczoną ręką wąsa kręcić. — Mój konsyliarzu — rzekł — bo to widzisz, leśniczy leśniczemu nierówny. Mój czcigodny papa, zamożny człek, dawał mnie na nauki po świecie. Miałem metrów21, posyłał mnie do Paryża, gdziem bruki zbijał z paniczami, co się zowie. Spojrzeli sobie w oczy. — Nie dowiem się więc, z kim mam honor? — rzekł Mellini. — Ale jaki u kaduka honor? — przerwał niecierpliwie chory. — Honoru około mnie ani za grosz. Był kiedyś, teraz go nie ma. Co było, a nie jest, nie pisze się w regestr; jestem plebejusz Wicek Szarzak i kwita. — I czymże się pan zajmujesz? Powołanie jego? — spytał doktor ironicznie także. — Ano, to trudno się da zdefiniować — począł chory z wolna, spuściwszy oczy — robi się, co się zdarzy. Piję tęgo, co się zowie, biję doskonale, łgę, gdy trzeba, aż strach, kląć umiem i z francuska politycznie, i z polska od ostatnich. Piosenek moc śpiewać umiem, gram na klawicymbale22 i na gitarze, w karty, od chapanki i drużbarta począwszy, do faraona23 perfectissime24; koperczaki stroić do panien i do mężatek potrafię niezgorzej i żwawo prowadzę romanse choćby dwa i trzy na raz. Cóż waćpan chcesz, albo to mało talentów? Trzebaż czego więcej jeszcze? Z tym się w Warszawie żyje tak, jakby się klucz25 miało i wsi kilka. Nieszczęściem skład okoliczności zmusił mnie, wystaw asiędziej sobie, opuścić stolicę w chwili, gdy się oto sejm zbiera, pole do żniwa… i tu wpadłem między takich, co w sześciu na jednego idą! Mellini, słuchając żartującego sobie młodzieńca, nie wiedział już, co myśleć. Im więcej się w niego wpatrywał i przysłuchiwał mu, tym mocniejszego nabierał przekonania, że miał do czynienia z jakimś paniczem, incognito26 chcącym zachować, rozwydrzonym, rozpuszczonym jak dziadowski bicz, ale bystrym i niepospolicie obdarzonym. Milczał jeszcze doktor, gdy p. Wicek zerknąwszy nań ciągnął dalej: — Pojmuję to, szanowny konsyliarzu, że koniec końców chciałbyś może wiedzieć, z kim masz do czynienia, boć winien ci będę za trudy i gościnę. W tym sęk. Jużciżeś kazał zrewidować moje kieszenie, gdyście mnie tu na to łóżeczko komportowali27, i przekonałeś się, że w nich vacuum28. Był bestia jedynak, kulfon29… ale i o tym nie umiem powiedzieć, czym go w winiarni nie rzucił na stół. W obecnej mojej sytuacji, w istocie, nemo dat qui non habet30, nie uiszczę się, mój zaś tatko w Końskiej Woli gotów się mnie zaprzeć, a nic za mnie nie zapłaci. Radzę więc ci, konsyliarzu, obandażowawszy mnie wyrzuć na ulicę! Co wiele ceremonii robić? Lipiec, nie zmarznę. Cha, cha! Doktor się zasępił i obraził. Wstał z krzesła. — Juści to prawda — odparł z dumą pewną — że ksiądz z ołtarza, pisarz z kałamarza, a doktor żyje z tego, co mu się nadarza, z purgansu i mikstury31, ale widzisz asindziej, są doktorowie i doktorowie. Ja lubię czasem trutniów z ulicy zbierać i robić na nich doświadczenia in anima vili.32 Usłyszawszy to młodzieniec drgnął cały, na policzkach błysnął rumieniec, lecz się wnet pohamował. — Oddałeś mi asindziej z nawiązką! Nie gniewam się. — Ja też! — rozśmiał się doktor. — Widzę tylko, że my z sobą ładu nie dojdziemy. — Właśnie że my, jak ja teraz widzę — rzekł młody — my możemy z sobą dojść do kompromisu. Kiedy ja mogę wyjść stąd bezpiecznie, żeby na ulicy się nie wywrócić? — Cóż, pilno waćpanu? — spytał doktor. — Dziś się to oznaczyć nie da. Wyliżesz się wprędce, ja zatrzymywać nie będę, ale wyprawiać nie chcę, bo na to mnie jeszcze stało, żebym gościnę mógł dać. — Waćpan widzę jesteś filantrop, hę? — spytał młody. — Czasami — rzekł Mellini. — Ale, dalipan, jeżeli się spodziewasz, że w mojej skórze znajdzie się zaklęty królewicz, to się omylisz — dodał Wicek. — To prawda, żem się z paniczami chował, że paniczkowato wyglądam; ale jestem bez grosza, dachu, domu i łomu, a co gorzej: bez familii; Swoi się mnie, a ja ich wyparłem. Jestem Wicew Szarzak! Cha, cha! I pokładając się na łóżku, począł się śmiać dziwnie, powtarzając ciągle: Wicek Szarzak! Doktor stał przypatrując mu się, gdy z łóżka porwał się nagle ranny i siadł. — Konsyliarzu złoty! — rzekł, głos zmieniając na żebrzący — gdybyś był istotnie gościnnym w domu, wiesz, co byś uczynił? Oto byś mi dał lampeczkę wytrawnego wina! — A, tak, zapewne, aby ci na noc dała gorączkę i rany pojątrzyła! Tęgi z waści doktor. — Medycyny się nie uczyłem, oprócz w Paryżu, gdym był na jednej sztuce, gdzie kilkunastu doktorów występuje z bronią w ręku. Sztuka piękna i budująca, ale, szanowny konsyliarzu, mam moje naturalną medycynę i rezonuję33 tak: Natura do zagojenia ran potrzebuje sił. Co siłę daje? Wino. Ergo34… rozumiesz… Rozśmiał się Mellini. — Ja — rzekł — rezonuję całkiem inaczej. Opatrzna35 natura, gdy kto ma krew zbyt gorącą i obfitą, nasyła na niego sześciu palestrantów, aby mu jej upuścili, i każe go osłabić, aby rozum miał czas wziąć górę nad szałem. Wina asindziej u mnie nie dostaniesz, ale kleiku, rosołu, bułki, ile trzeba. Kłaniam uniżenie! I wyszedł śmiejąc się. III Leczenie ran szło swoim porządkiem, choć nie można było powiedzieć, ażeby ten gość w domu dogodnym był domownikom. Nie skarżyła się na niego panna Pepita, ale szemrała Gawłowska i doktor pilnował tego, żeby panna się nie pokazywała, więc ją trzymano jak niewolnicę, co w zły humor żywe dziewczę wprawiało. Chory zaś, w miarę jak do sił przychodził, coraz się w swojej izdebce niespokojniej znajdował. Po całych dniach śpiewał, hałasował, chodził, nie mógł usiedzieć w miejscu, rzucał się jak zwierz dziki w klatce. Słychać go było w całym dworku, nawet w pokoju dość oddalonym Gawłowskiej, w którym Pepita z krosienkami rezydowała. Była ona bardzo muzykalną, doktor też lubił muzykę pasjami. Staruszek Schafner, kapelmajster dymisjonowany przez księcia Ogińskiego36, osiedlił się był właśnie w Lublinie. Mellini go uprosił, żeby dawał lekcje śpiewu siostrzenicy; a że Pepita miała prześliczny sopran, a Schafner był zapalonym wielbicielem wokalnej37 muzyki, podjął się tego z wielką satysfakcją. Parę razy na tydzień przychodził zwykle do dworku i na klawicymbale stojącym w saloniku doktora towarzyszył do śpiewu pięknej pannie. Właśnie egzercytowała38 się w arii z Didone abandonnata39, bardzo natenczas w modzie będącej. Jednego z tych dni Niemiec się zjawił. Był to staruszek w peruce, z laską, na cienkich nóżkach, zaschły, kościany dziadek Chciano go się pozbyć tym, że w domu był chory, ale że właśnie wchodząc słyszał go wyśpiewującego na całe gardło Schafner, choć pięknym głosem, ale jak on znajdował, fałszywie i bez metody, uparł się, aby lekcją odbyć koniecznie. Pozamykano drzwi; zdawało się, że głos Dydony nie dojdzie do chorego, Schafner siadł do klawicymbału. Tymczasem w śpiewie p. Wicka przypadł właśnie interwal40 wypoczynku, i chory, który się był na łóżku położył, usłyszał śliczny sopran strumieniem płynący srebrzystym wśród ciszy. Zerwał się na równe nogi zdumiony, podbiegł do drzwi… otworzył je w sieniach już arii słuchać było można doskonale. Naprzeciw z niej drzwi prowadziły do antykamery41 małej, a z niej do bawialni, w której stał klawicymbał. Siedział stary Schafner i przy nim stała w sukni białej, z rozpuszczonymi czarnymi włosami, przepiękna Pepita. Wicek nie wytrzymał. Głos był prześliczny, ciekawość go wzięła niezmierna zobaczyć tę, która go wydawała. Zuchwały chłop, ośmielił się, jak stał, prawie nie ubrany, wtargnąć do przedpokoju po cichu, przysunąć do drzwi, przyklęknąć do dziurki od klucza i spojrzeć. Zrządzenia losu dziwne czasem bywają. Przez dziurkę od klucza normalną, jakie się zwykle we drzwiach spotyka, niewiele by może zobaczył ciekawy łotr, co się tu podkradł. Trzeba było wypadku, że od tego zamku niegdyś klucz zgubiono, że go gwałtem odrywając popsuto, nie naprawiono i że dziurka od klucza była szkaradną dziurą, w której całe czarne oko młodzieńca umieścić się mogło. Ujrzał więc przez nią na ciemnym tle ściany obitej zielonym szpalerem42 obraz, który chyba w snach rozgorączkowanej wyobraźni mógł równie uroczo zabłysnąć. Stała za krzesłem starego Schafnera, z wielką gracją, suchymi rączkami przebierającego po brzęczącym jak komar klawicymbaliku, no, bogini jakaś! Taką mu się wydała! Z trochę podniesioną główką, z trochę otwartymi różowymi ustami, w których perłowe ząbki świeciły. Pepita śpiewała z wyrazem smutku rozdzierającym, który od słów i muzyki przeszedł na jej oblicze. Miał ją przed sobą całą, śliczną jej kibić, cudowną rączkę spartą na krzesła poręczy, główkę podrzuconą do góry, ramiona białe lekkim okryte muślinem. Co się z nim tam stało, gdy ją ujrzał, nie umiemy wytłumaczyć. Długo oka oderwać nie mógł od tego widoku, twarz mu zapałała, wreszcie zerwał się jak złodziej uciekać usłyszawszy szelest i stuknął w przedpokoju drzwiami za sobą. Poszedł się zamknąć do swej izdebki. Stuknięcie drzwiami nastraszyło śpiewającą, która zerwała się i wybiegła zobaczyć, czy się kto nie wkradł do domu. Ale już chory był u siebie. Nie wiem, czy się jego niedyskrecji i zbrodniczego podsłuchiwania domyśliła, ale lekcja śpiewu została przerwana. Schafner tylko zagrał Haydna43 wariacje na fortepianie, pomówił z piękną uczennicą i panna Pepita wróciła do pokoju Gawłowskiej. Gdy wieczorem doktor przyszedł do domu i zajrzał do chorego, znalazł go w jakimś usposobieniu szczególnym. — A wiesz, konsyliarzu — rzekł — że tu u ciebie być na kuracji rzecz jest wcale przyjemna. Nie wiedziałem o tym, że tu koncerta bywają. Co za głosik! Doktor się strasznie zmarszczył; gdy się Pepity co tyczyło, żartować nie dawał. — Cóżeś to waćpan podsłuchiwał? — zapytał ponurym głosem. — To niepięknie! Jesteś tu dla kuracji, nie dla koncertu. — Tak, ale Pismo święte powiedziało: „Kto ma uszy ku słuchaniu, niechaj słucha.” Jakże konsyliarz chcesz, żebym ja rozkazom Pisma świętego się sprzeciwił? — odparł chory. — Koncert był gratis!44 — I wcale na ten raz niepotrzebny — zamruczał Mellini niecierpliwie. — Nie wolno mi spytać o divę45? Kto jest ta utalentowana cantatrice?46 — Waćpan umiesz po włosku? — odparł doktor. — Hę? — odparł chory ruszając ramionami. — Kto to wie? Może. — Bo powiedziałbym waćpanu: Chi tutto vuole, niente ha! (Kto wszystkiego chce, nie ma nic). Kiwnął głową słuchający. — Żebym umiał po włosku — rzekł z wolna — to bym waćpanu odpowiedział: A colui che vuole, nulla ? difficile. (Kto czego chce, temu nic trudnego nie ma). Usłyszawszy odpowiedź, doktor się zmieszał mocno. — A to co? — zapytał. — Tak sobie, próbowałem — rzekł chory — czy mi się jaka włoszczyzna też nie uda! Doktor mi dałeś do zrozumienia, żebym się nie dopytywał, a ja… musiałem coś bez sensu spleść. Mellini, który się poczynał gniewać, włoszczyzną trochę został rozbrojony, jednakże wróciła mu troska o Pepitę. — Jakże się waćpan czujesz? — zapytał. — Chciałbyś się mnie pozbyć — rzekł chory — ale ja gotów jestem każdej godziny, kochany konsyliarzu. Skiń tylko. Widzę, że jak Włoch jesteś zazdrosny, choć nie suponuję47, ażeby ta istota tak młodziusieńka była twoją żoną. — A gdzieżeś ją waćpan już widział!? — krzyknął doktor z gniewem. — Gdzie!? Jak!? Chory, spostrzegłszy gniewającego się, zaczął się śmiać po swojemu. — Mityguj się, na miłość Bożą! Nie widziałem jej tylko48 przez dziurkę od klucza z przedpokoju — odezwał się. — Do tej zbrodni się przyznaję: słysząc głos nie mogłem wytrzymać. Piękna jak anioł, lecz słuchaj, doktorze — dodał — ja w anioły nie wierzę, bom się nadto dobrze znał z diabłami. Bądź spokojny! Ironicznie i gorzko chichotać zaczął. — No, kiedy mam iść precz? — rzekł po chwili. Mellini się zawstydził. — Waćpan jesteś osobliwszy człowiek — rzekł. — Ja o tym wiem — odparł Wicek. — Byłem może stworzony na wcale niekiepskiego człeka, robacy nadgryźli i zrobiła się osobliwsza gniłka… Ogni rosa ha la sua spina49, a ja różą nie byłem nigdy, spina się została z gałęzi. Włoszczyzna znowu rzucona od niechcenia zrobiła wrażenie na doktorze. — Ale któż bo waćpan jesteś? — zawołał gwałtownie. — Mów! Jużciż ja nie zdradzę. — A ja się bo żadnej nie obawiam zdrady — rzekł chory. — Widzisz, kto jestem: kawał łotra, z którego miał być poczciwy człowiek… — No, i może być! — przerwał Mellini. — I może, i będzie! — Ani może, ani będzie — gwałtownie i z wielką goryczą, pierwszy raz poważniej a serio począł chory. — Nie, to, na com się patrzał, com przeżył, psuje człowieka do gruntu. — Uderzył obu rękami po stole. — Dosyć tego. To mówiąc rzucił się na łóżko, zwrócił twarzą ku ścianie i pozostał tak nieruchomym. Doktor już miał odchodzić, gdy usłyszał: — A lampeczki wina, hę, nie można? Mellini ramionami ruszył i za całą odpowiedź głową potrząsł. — Ty bo, szanowny konsyliarzu — odezwał się leżący — wyobrażasz sobie, że spełniasz obowiązek jakiś filantropa, oddając mi zdrowie i siły! A ja ci powiadani, że oddałbyś posługę, za którą by ci podziękowano może, gdybyś mi dał w przyjemnym usposobieniu pójść stąd na łono Abrahamowe50. Wyleczysz mnie i pójdę ludziom psie, krwawe figle płatać! — A to już do mnie nie należy — rzekł doktor. — Bodajżeś skisł, stary nudziarzu — dokończył mrucząc Wicek i do ściany się odwrócił. Mellini poruszony jeszcze tą rozmową poszedł wprost do Gawłowskiej i Pepity. — Potrzeba ci było dziś śpiewać — odezwał się z progu — gdy w domu mamy chorego. Skarżył mi się, że mu tym piskiem sen przerwano. Przestraszył się… Pepita załamała ręce. — Cóżem ja winna? Stary Schafner nalegał, kazał, pozamykaliśmy drzwi wszystkie. — Tak, tak, ależ pamiętać trzeba, że to chałupa jak z kart: dosyć kaszlnąć, żeby aż na strychu rozległo. — Ale mu się nic nie stało? — spytała Pepita zmieszana. — Dostanie trochę gorączki — rzekł dwuznacznie — ale spodziewam się, że mu to przejdzie; w tych dniach też myślę się go pozbyć, bo mi ta załoga, przyznam się, jest wielkim ciężarem. I dla waćpanny też z tego niewygoda. — A, dla mnie — poczęła prędko Pepita — dla mnie? Ależ mnie tu z Gawłowską doskonale. Ja mogę zostać, dopóki tylko potrzeba. Proszę wcale nie myśleć o mnie. — Choćbym i nie myślał o tobie — dodał doktor po cichu — tego człowieka z domu chcę co rychlej się zbyć. Jest ostateczny łotr jakiś najniebezpieczniejszego gatunku, bez czci i wiary. — Może to być? — naiwnie podchwyciła Pepita, zbliżając się do wuja. — Któż by się mógł spodziewać! Z twarzy… — Tak, tak! Wy wszystko sądzicie z twarzy — przerwał Mellini. — Chłopiec niczego, ale najpaskudniejszego charakteru i z tym się wcale nie tai. Rzuciwszy to słowo doktor, nie chcąc się wdawać w dalszą rozmowę, odszedł. Pepita została jak wkuta do posadzki, nie uważając nawet, że Gawłowska na nią z przestrachem i niepokojem patrzała. Po chwili dopiero przyszła siąść obok niej i w milczeniu wzięła robotę do ręki, bezmyślnie ją obracając. — Kto by się tego mógł z twarzy jego domyśleć? — poczęła po cichu. — Proszę cię, moja Gawłosiu, gdybyś ty go była widziała jak ja, tam, na ziemi leżącego we krwi, z tą głową taką śliczną! Mnie to póki życia nie wyjdzie z pamięci! — E, co znowu! — ofuknęła Gawłosia. — Boś się panna nastraszyła. U stracha wielkie oczy, imaginacja jakaś! Wydał się czymś osobliwym, a to szałaput, wisus i po wszystkim. Panna myśli, że go ludzie nie znają! — A któż on jest? Zmiłuj się — podchwyciła Pepita ciekawie. — Wuj powiada, że się od niego nic nie można dowiedzieć. — Kto ma być? Tać to już u Seliga i naokół wiedzą o nim i gadają. Na mieście on już burszował51 tu dawno i awantury wyrabiał, a tylko z jednej winiarni do drugiej i z jednej burdy w drugą. Na końcu przyszła kryska na Matyska. Ale to nic dobrego, nie żal go! Gdzieś, widać, na jakimś to dworze służyć musiało, liznął po troszę tego i owego, przetarł się i rozłajdaczył; gdzieś się też w rynsztoku zmarnuje. Pepita słuchała cierpliwie i westchnęła. Z twarzy jej widać było, że choć się nie chciała sprzeczać z Gawłowską, może sobie co innego myślała. Nazajutrz doktor, wychodząc z domu, najuroczyściej zakazał siostrzenicy, aby do sieni od ulicy wychodzić się nie ważyła i drzwi od bawialnego pokoju zamknęła na klucz aż do jego powrotu. Rany pana Wicka już się były tak dobrze podgoiły, że właściwie jedna tylko głębsza na głowie pozostała do zabliźnienia. Nosił jeszcze bandaż i choć ten go nie zdobił, ale pięknemu i z tą przewiązką nadto szpetnie nie było. Po wyjściu doktora, zobaczywszy przez okno, iż się ku miastu posunął, chory szybko się począł ubierać. Niełatwe to było zadanie, gdyż suknie, w których go przyniesiono, i krwią pobroczone, i ziemią powalane, i pomięte były, i pocięte. Wicek wziął się do nich i opatrzywszy, w jakim były stanie, zrazu je cisnął z gniewem od siebie. Po chwili jednak zrezygnował się wrócić do nich i nie dbając o rozcięte plecy i rękawy, począł je wycierać, wyciągać, oczyszczać. Po dosyć długim mordowaniu się nad nimi doszedł do tego, że mógł je na siebie nawlec, niewiele się troszcząc, jak w nich będzie wyglądał. Gdy to robił, usta mu drgały i krzywiły się szydersko. W izdebce Pepity, w której mieszkał, było spore zwierciadełko; przejrzał się w nim, uśmiechnął do siebie i czuprynę zatarł. Szklankę próżną wziął w rękę i z wolna drzwi pokoju uchylił. Wyszedł do sieni. Sień przedłużona wiodła ku drzwiom w głębi do pokoju Gawłowskiej. Jakim instynktem tam trafił, na to chyba młodość jasnowidząca odpowiedzieć by mogła. Pomalutku powlókł się przez sień jak najciszej i… do drzwi zapukał. Gawłowska, która drzemała nad robotą, zerwała się wystraszona, Pepita od krosien głowę podniosła i… musiała coś przeczuć, bo się zarumieniła jak wiśnia, poprawiając włosy. Nie czekając żadnej odpowiedzi, śmiały pan Wicek wtargnął do pokoju, szklankę trzymając w ręku. — Za pozwoleniem — odezwał się tonem mimo grzeczności śmiałym i jakby drwiącym — czy nie mógłbym dostać kropli wody? U mnie jej nie ma, nie wiem gdzie szukać. I… Wtem, ujrzawszy niby teraz dopiero Pepitę, która nie spuszczała go z oczów, odezwał się wesoło i trochę szydersko: — O, śliczna bogini! A to ja wczoraj anielski głos jej kradzionym sposobem usłyszałem! Dostałem za to burę od doktora. Niechby mnie już i kijem wybił, nie mogłem wytrzymać, abym waćpanny z bliska nie zobaczył. Gawłowska przerażona, widząc go śmiało idącego ku krosienkom, zaparła mu drogę i chciała odebrać szklankę. — Daj mi asindźka z wodą pokój — odezwał się — szklanka i woda były tylko pretekstem. Ja się tylko do tej śliczności chciałem zbliżyć. Pepita tonem zuchwałym nieco obrażona cofała się za krosna. Gawłowska rozpostarła ręce. — Ale cóż to znowu jest! — krzyknęła. — Jak pan możesz tak napadać kobiety? Cóż to się ma znaczyć? Proszę pana! Niech mi się pan zaraz wynosi! — Ale czekaj, asińdźka — rozśmiał się chory — wyniosę się, tylko dopowiem, z czym przyszedłem…. Zwrócił się ku Pepicie. — Kern, felczer mi dopiero wczoraj powiedział, że ja pannie tej, takiej ślicznej jak anioł, winienem życie; że gdyby ona mnie nie znalazła leżącego i na ratunek nie zawołała, byłbym już dziś albo śpiewał z aniołami, o czym wątpię, albo się w smole smażył. Moje ty bóstwo śliczne — dodał ręce składając — niechże ja ci… jakby to powiedzieć… dziękować nie ma za co, niech ci się pokłonię. To mówiąc potrącił Gawłowską. Widząc go zbliżającego się, wylękła Pepita schowała się w okno i osłoniła firanką. Wszystko to nic nie pomogło, ów pan Wicek, wywróciwszy kilka krzeseł, odsunąwszy krosienka, z zuchwalstwem niepraktykowanym zbliżył się do okna i choć Pepita krzyknęła, a Gawłowska go silnie za poły w tył zaczęła odciągać, pochwycił wpół broniące się dziewczę, podniósł jak piórko i w czoło pocałował. Widząc to ochmistrzyni, wrzasnęła tak, że i na ulicy było słychać. Napastnik postawił na ziemi na pół omdlałe dziewczę i zwrócił się do ochmistrzyni. — A czegoż się drzesz? — zawołał. — Już się stało! Więcej tego nie będzie. Żebym miał stąd pójść na sucho, to nie mogło być! Pepita, nie wiadomo, co się jej stało, pochyliła się ku oknu, zsunęła na ziemię, zemdlała zupełnie. Gawłowska biegła ku niej zrozpaczona, gdy pan Wicek, zawróciwszy się jak pijany, wysunął się nazad z pokoju. W progu krzykiem zwabiony stał cały fraucymer52 dworku, który widząc uchodzącego napastnika, dopiero zrozumiał, co się stało. Trzeźwiono biedną Pepitę. Gawłowska we łzach powtarzała ciągle: — O Chryste Panie! Jak się doktor dowie, to on tu nas wszystkich, począwszy od niego, pozabija! IV W kilka dni potem przez Grodzką ulicę widzieć było można idącego tego samego Wicka Szarzaka. Miał na sobie ten sam kontusz posiekany, który mu jakiś krawczyna, jak umiał, pozszywał. Rany na plecach i piersiach już mu się pogoiły, ale na kontuszu trudniej je przyszło zabliźnić. Czapka na bakier włożona pokrywała czarną chustynkę, którą głowę jeszcze miał przewiązaną. Nie zbywało mu wcale na fantazji pomimo zszarzałej odzieży, podartego obuwia i niezupełnie pogojonych ran. Trzymał się jedną ręką w bok, a drugą za szablę. Na tej widać było zaraz, że gdzieś za mały grosz na tandecie musiała być kupioną. Lichota to była, rapcie wytarte tak, że z nich barwa zlazła, pochwa odrapana, skuwki posrebrzane, z których mosiądz żółto przeświecał, a i klinga nie musiała osobliwą być. Rączka też, jakąś ptasią głową zakończona, mizernie wyglądała. Pomimo oszarpania i zaniedbanej odzieży chłopak pańsko szedł i ze straszliwą butą. Ustępowano mu z drogi, bo widać było, że on nikomu z niej nie zejdzie. Kroczył sobie tak, jak to się idzie spacerem dla rekreacji, bez celu, nie śpiesząc, nie dbając dokąd, nie patrząc przed siebie. Oczy miał spuszczone na ziemię, dumał. Posuwał się od niechcenia od Krakowskiej widać bramy do Grodzkiej, jakby na Żydy chciał iść. Kiedy niekiedy rzucił przed się okiem lub ziewnął. Słońce przypiekało, godzina była ranna, ale już południe blisko. Gdy on kierował się tak w dół, z Grodzkiej bramy wysuwał się właśnie pański jakiś dwór podróżny. Jechało przodem dwu jak olbrzymy hajduków w granatowych kurtkach i pąsowych hajdawerach, na koniach rosłych; dalej trzech konnych dworzan w barwie zielonej z żółtym, za nimi kolasa duża danglowska53, nowa, pyszna; za nią widać było furgony i konie luźne. Dla gorąca powóz był poroztwierany i widać w nim było na jedwabnych poduszkach siedzącego, a bardziej na pół leżącego młodzieńca, który dla wygody ręce w pasy jedwabne powozu powkładał. Piękny ten mężczyzna, brunet, ubrany po francusku, twarz miał mimo znudzenia podróżą pełną ognia i życia. Czarne jego oczy bystro w prawo i lewo strzelały. Nagle, gdy je przypadkowo skierował na idącego naprzeciw Wicka, porwał się w powozie siedzący i jakby oczom nie wierzył, z niezmierną uwagą przypatrywać mu się począł. Konie szły z wolna po lichym bruku pod górę. — Co u licha! Quel diable!54 — zagrzmiał głos z powozu. — Stój.! Służący idący przy kolasie, a za nim kilka głosów powtórzyło: „Stój!” — i kolasa się zatrzymywała, gdy siedzący w niej młodzieniec wyskoczył wprost idąc ku p. Szarzakowi. Szedł i przyglądał mu się jeszcze. Wicek, który to wszystko dostrzec musiał, nie dawał znać po sobie wcale, jakby ten cały zachód brał do siebie. Szedł bardzo spokojnie dalej swoją drogą. Wtem naprzeciw, drogę mu tamując, stanął młodzieniec, który z kolasy wysiadł, i zawołał o krok już będąc od niego: — Wojewodzic! Oczy mnie nie mylą? Ale to on! Cóż to jest? Wicek z wolna podniósł głowę, popatrzał i odezwał się głosem obojętnym: — Nie mam honoru!… — Na Boga! Ale cóż to ma znaczyć? Nie jesteśmy w karnawale, wojewodzicu kochany. — Żadnego tu wojewodzica nie ma! — zawołał stanowczo i nieco poruszonym głosem idący. — Nie znam, nie wiem. Proszę mnie puszczać. Każdy w swą drogę! — Mais tonnerre de Dieu!55 — nie ustępując krzyknął gorąco pan z kolasy. — Powiedzcie mi, co to znaczy? Ja cię tak nie puszczę! Wicek na rękojeści szabli położył rękę, jakby znać dając, że się bronić myśli. Rozśmiał się przeciwnik. — Mów, co ci się stało? Dwu nas przecie takich nie ma na świecie. — Za kogo mnie waćpan bierzesz? — spytał flegmatycznie znowu Wicek. — Wojewodzic jesteś! Cóż u licha! Kolegowaliśmy z sobą w Strasburgu56. Graj ty komedią, z kim chcesz, ale nie ze mną! To mówiąc, broniącego się chwycił za rękę, a widząc, że się w ulicy ludzie ciekawie skupiać zaczęli, gwałtem go wciągnął do najbliższej kamienicy, u której drzwi ogromne grono winne, niegdyś złocone, dziś sczerniałe, wisiało, a nad nim staroświecka wiecha. Skinął pan na powóz, aby sobie szedł dalej, a sam ciągnąc pochwyconego w ulicy, rozpatrzywszy się w ciasnym korytarzyku, do którego weszli, wprowadził do sklepionej izby na dole. Stała ona pustkami w tej dnia godzinie. Nie zatrzymując się w niej, poszli do mniejszej izdebki o jednym oknie. Tuż za nimi przywlókł się otyły mężczyzna. Pan z kolasy rzucił mu z dala: — Butelkę na dukata! Słyszysz,, żeby mi dobra była, bo mam zwyczaj w łeb lurą ciskać! Tu dopiero puścił Wicka jego przewodnik i zawołał, drzwi zamykając z łoskotem: — Ale gadaj że u licha, co się z tobą stało! Gadaj! Wicek padł na ławę; widać w nim było wzburzenie wielkie… milczał. Brunet z czarnymi oczyma stał naprzeciw i zżymał się. — Mówże! — Nie ma co mówić — odparł głosem słabym Wicek. — Wina! Hej, kiedy wina, to wina! Brunet we drzwi uderzył. — Dawaj wino! Zjawił się gospodarz z jedną butelką w ręku, drugą pod pachą, trzecią wystającą z kieszeni. — Niech jaśnie oświecony książę wybiera… Chłopak lampki stawił i złoty płyn się w nie przelewał. Książę go wąchał i ostrożnie próbował cmokając, gdy Wicek już lampkę wypił i nastawił, by mu ją powtórnie nalano. Trzy tak z rzędu wlawszy w siebie pośpiesznie, dopiero tchnął. Gospodarz był już za zamkniętymi drzwiami. — Na stare koleżeństwo nasze zaklinam cię, mówże! — krzyknął książę. Wicek się strząsł cały. — Powinien byś się domyślić — rzekł. — Ojciec się mnie wyparł, ja jego; nie ma wojewodzica, nie ma ojca, nie ma familii. Nazywam się Wicek Szarzak i szukam po świecie awantur, aby mi kto oddał tę przysługę i na tamten świat wyprawił, bo tu na tym waszym, psim, obrzydliwym świecie, robić nie mam co. — Ale jakże do tego przyszło? — spytał książę. Wickowi uśmiech ironiczny usta wykrzywił, nalał sobie wina i śmiać się począł. — I to ty, Kaziu, pytasz się o to? Ty, ty? Alboż nie wiesz, z czego wszystkie nieszczęścia płyną? — Nic nie rozumiem — rzekł zasiadając ks. Kazimierz57 — mów, zagadek nie odgaduję. — A wiesz, z kim się mój ojciec ożenił? — spytał Wicek. — Nie wiem, przyznam ci się nawet, czy się ożenił? — A wiesz, w kim ja się kochałem śmiertelnie, na zabój? — No, w Dosi. — Dosia jest moją macochą! — przerwał gwałtownie Wicek. — Wolała starego wojewodę niż mnie, poszła dobrowolnie! A żem ja dla niej dziś niewygodny, bo zdrajcą i łotrem być nie mogę, postarała się, aby mnie z domu wytrącono i wydziedziczono. Stary jest ślepy i głuchy, ona go za nos wodzi; wmówiła mu, co chciała. Szatan ten w anielskim ciele! Gdy to mówił, książę, który usiadł naprzeciw niego wygodnie, wpatrując się w rozgorączkowanego, cmoktał przyniesione wino powoli, jakby je chciał wypróbować. Znać w nim było wielkiego pana, lekko nawykłego brać wszystko. Ciekawość wprawdzie wyciągnęła go z powozu na widok tak strasznie podupadłego dawnego kolegi, ale zarazem, choć się żywo do niego czepiał i zajął na pozór mocno, nie widać w nim było poruszenia serdecznego. Bawił się tym tylko. — Co ty mi prawisz! — przerwał. — Ależ to koniec świata! Twój stary żonaty, Dosia, ten śliczny szatanek, do której i ty, i ja, i tylu innych cholewki smaliło, panią wojewodziną, a w ostatku, ty, desdichado58 wydziedziczony tragicznie, w połatanej kontusinie! Ależ to tragedia, tragedia! — Tragikomedie czy komedio–tragedie, co chcesz — odparł Wicek, który lampka po lampce wychylał i za każdą razą stawił na stole szkło z takim impetem, jakby je chciał rozbić. — Ale bo słuchaj, wojewodzicu mojej duszy — odezwał śmiejąc się książę — przyznaj się, tyś się musiał do macochy umizgać. I począł się śmiać do rozpuku. Wicek się zerwał z ławy. — Ja! — krzyknął. — Ja! Za kogóż ty mnie masz? Jest jedna rzecz, którą szanuję, to rodzinę i ojca, którego kocham. Z tym u mnie żartów nie ma! Ta żmija chciała właśnie mnie mieć za gacha, wiedząc, że szalałem za nią. Wzdrygnąłem się na jej podłość. Lękała się, abym jej nie oskarżył; wiedziała, że będę pilnował i nikogo z jej serdecznych przyjaciół nie dopuszczę, bo honoru ojca i domu strzec było powinnością, dlatego pozbyć się mnie musiała! Te słowa wymówiwszy serio, natychmiast do gorzkiej swej ironii wrócił Wicek, nalał lampkę, wypił i śmiać się począł zimno, strasznie. Książę nań patrzał zupełnie tak, jakby w teatrze przyglądał się aktorowi. — Ta kobieta dopiero dała mi poznać życie w całej jego szkaradzie i ohydzie. Palże je diabli! Trzeba resztkę puścić z dymem jak najprędzej. — Cóż myślisz? — zapytał książę. — A na cóż ja mam myśleć? — odezwał się Wicek. — Właśnie nie chcę myśleć, nie chcę się starać o nic; chcę zginąć, zapić się, zmarnować… — To łatwo — rzekł książę — ale daruj mi, tylko ludzie słabej głowy tak kończą. — A jeśli ja mam słabą głowę? — zapytał śmiejąc się Wicek. — Mylisz się, głowę masz lepszą niż serce — poprawił się książę — serce jest słabe. Tragicznie wziąłeś, coś powinien był wziąć… — Jak? Po łotrowsku? Po psiemu? — zawołał gwałtownie Wicek. — Me! Nie! Nie mogłem patrzeć na poniżenie, na upodlenie ojcowskie. Nie znasz go ty. To złote serce, ale jak moje — słabe. Dał się uwikłać w sidła temu szatanowi. Książę, słuchający dość zimno, przerwał: — Wojewodzicu duszy mojej, a pamiętasz ty, jak niedawno wielbiłeś Dosię i zwałeś ją aniołem? Wicek ręką białą potarł czoło. — Tak — rzekł poważniejąc. — Drżę, gdy wspomnę, że szatan mógł się tak ukrywać w tej kobiecie zepsutej, bez czci i bez wiary, iż się nigdy niczym nie zdradziła. Komuż wierzyć i gdzie cnoty szukać? Po czym poznać dziewictwo duszy? Pamiętasz jej skromną postawę, jej oczy z długimi rzęsy aksamitnymi, zamykające się na najmniejsze słówko dwuznaczne, purpurę tych rumieńców, co jej twarz oblewały, obawę najmniejszego śmielszego kroku i słowa? Dziecięciem mi się wydawała, nie mającym nawet przeczucia złego. A pod tą szatą siedziała zdrada, nikczemność, zalotność, fałsz. Książę się rozśmiał. — Wszystkie one są takie! — zawołał. — Daj już pokój narzekaniu. Jeżeli która ośmieli się być inną, to ją wnet usłużne przyjaciółki postarają się przerobić na obraz i podobieństwo swoje. My świata nie naprawimy, wojewodzicu mojej duszy. Cały rozum jest umieć z tego korzystać i śmiać się. — I ja myślę się na tę filozofią twoję nawrócić — gorzko szydząc odparł Wicek. — No, ale cóż myślisz, co myślisz z sobą? — nalegał książę. — Mówiłem ci, chcę się co najrychlej zmarnować — odparł wesoło niby Wicek. — I wiesz, o mało mi się to kilkanaście dni temu nie udało! To mówiąc zdjął czapeczkę i pokazał obandażowaną głowę, potem połatany i posieczony kontusz. — Sześciu łajdaków, gryzipiórów palestrantów tak mnie pięknie oporządziło — mówił dalej. — Prawda, żem sam będąc przeciw nim, niemiłosiernie beształ tę szuję. Napadli na mnie wszyscy razem i jeden w głowę tak chlasnął, żem się na miejscu został. Książę się namarszczył. — W sześciu na jednego! — zawołał. — Wierz mi — odparł Wicek — byłbym to tałałajstwo rozpędził, gdyby mi augustówka59 wysłużona nie prysnęła. Na bezbronnego wsiedli i… — Któż cię uratował? — zapytał książę. — Anioł–dziewczyna — mówił Wicek. — Hę, znowu anioł? — wtrącił książę. — Znowu — rzekł Wicek — ale innego gatunku. O tym potem. Cudownej piękności Włoszka, siostrzenica pewnego doktora. Ta mnie konającego znalazłszy w kałuży, zwołała wuja, zaniesiono mnie na jej własne łóżeczko i… przyszedłem znowu do życia. Wyobraźże sobie, raz ją tylko widziałem przez dziurkę od klucza, potem napadłem przez wdzięczność, w niebytności wuja i opiekuna, i pocałowałem. To mnie zgubiło, wydał się całus kradziony i wygnano mnie z raju. Dziewczę… ach, powiadam ci, książę! — Cóż? Piękniejsza od Dosi? — zapytał książę szydersko. — Przynajmniej tak piękna, jak ona, ale nie komediantka; dziecko natury. Książę prychnął głośno, począł się śmiać, zakrztusił winem, które pił, i za boki się wziąwszy, latał po pokoju. Wicek śmiał się także, patrząc na niego. — Kochany mój wojewodzicu — odezwał się wreszcie, całując go w twarz, książę — natura jest wielką mistrzynią, jeżeli sztuka nie stanie na zawadzie, zobaczysz, co ona zrobi z wychowanicy! Cóż? Kochasz się już? — Ja? — rozśmiał się Wicek. — Ja? To mi się podoba! Drugi raz w życiu już tego głupstwa nie zrobię; ale że mi się szalenie podobała i że… zbałamuciłbym ją z najwyższą satysfakcją, nie przeczę. Mam obowiązek mścić się na całym rodzaju niewieścim i będę się mścił! — Niech cię ucałuję — rzekł książę. Wtem spojrzał na zegarek. — Nie moglibyśmy mówić serio? — zapytał. — A po licha — mruknął Wicek. — Boć przecie starego kolegę spotkawszy w łatanym kontuszu — ciągnął książę — w takim stanie ducha i głowy, czuję się W obowiązku cóś radzić. Mów, co myślisz? — Mówiłem ci już — odezwał się, na ławie rozwalając i nogi kładąc na stole, Wicek. — Mówiłeś mi, rekapitulujmy60 — przerwał książę dosyć zimno — że chcesz się zmarnować, że masz projekt mścić się na całym rodzaju niewieścim, że jakąś dziewczynę chcesz bałamucić. Prawda? Widzę cię w podartym kontuszu, zasmolonego, obszarpanego… i pewnie bez grosza… — Ani dydka nie mam! — zawołał Wicek. — Ale w dwu garkuchniach kredyt: u Krzaczkowej, do której się umizgam i tym jej płacę, i u Trzewkowskiego, który mnie podejrzywa, że kiedyś mogę przyjść do fortuny. — Ale po cóż masz siedzieć w tej dziurze? — zakrzyczał książę. — Lublin bez trybunału to jak kościołek na parafii bez odpustu. Zemrzesz z nudów i palestranci cię jak wszy zjedzą. Ja cię oporządzę i zabiorę do Warszawy na sejm. Tam… — A ojciec i Dosia macocha, którzy tam są? — mruknął Wicek. — Nie potrzebujesz spotykać się z nimi. — A moja Włoszka, którą przez wdzięczność muszę przecież zbałamucić — roześmiał się Wicek. — Ta jedna warta, żeby dla niej rok rekolekcji odprawiać w Lublinie pustym. A, co za dziewczę! A, co za oczy! A, co za płeć, co za rączki, co za postawa! A nade wszystko co za spojrzenie, co za majestat! Książę się śmiał i Wicek w końcu począł mu wtórować. — Jakże się ona zowie? — zapytał. — Nie powiem, daj mi pokój — ofuknął Wicek. — Prawda, żeś żonaty? — Rozwodzę się — poprawił książę. — Już? Aleś się niedawno żenił. — A tak, niestety, przy huku dział i okrzykach — mówił szydersko książę. — Ale słuchaj, to nie ja się żeniłem, matka mnie gwałtem z tą wdową zaswatała dla jej fortuny. Wystawże sobie, ty, co mnie znasz, ja, co żadnego jarzma nie znoszę, dostałem się kapryśnicy, która mi na głowie kołki ciosać chciała. Starsza ode mnie… I… — machnął ręką niecierpliwie. — Nie mogę wytrwać, niech ją i miasteczko, i wsie bierze, kto chce. Wysmarowana, wybielona, wdzięcząca się do wszystkich; pełno koło niej starych przyjaciół, a mnie raz na rozmowie zastała w gabinecie z kasztelanową i zrobiła mi formalną awanturę. — A po cóżeś w kilka miesięcy po ślubie rozmawiał semotis arbitris61 z tą kasztelanową? — zawołał Wicek. — Więc rozwód? — Stanowczo! — potwierdził książę i wino wypił duszkiem. Popatrzyli na siebie uśmiechając się. — Ale bo mi cię żal — odezwał się książę Kazimierz. — Ba! Żebyś wiedział, jak mnie siebie żal! Cóż, kiedy rady na to nie ma — westchnął Wicek. — Owszem, jest. Jedź ze mną do Warszawy… nie przerywaj mi, zabieram cię, śmiejemy się całą drogę. W Warszawie znajdę łotra lichwiarza, co ci pieniędzy pożyczy, bo wiesz, że ja ich nigdy nie mam. Matka i ja wiecznie jesteśmy goli, mimo ogromnych dóbr. Wojewodzicowa62 powiada, że ja tracę; mnie się zdaje, że ona z Mierzejewskim źle się rządzi. Ale mijam to. Lichwiarz ci da pieniędzy. Sejm nadchodzi, bawimy się jak sto diabłów. — Hm, a z czegóż lichwiarzowi oddam? — spytał Wicek. — Któż oddaje!? — zawołał książę z zapałem. — Gdyby potrzeba było oddawać, proszęż cię, czy warto by było pożyczać? — Masz racją. — Lichwiarze odzierają wszystkich, należy im się odwet. — Słusznie. Projekt by mi się uśmiechał — odezwał się Wicek — dwie tylko rzeczy stoją na przeszkodzie. Macocha w Warszawie, a tu ów buziak wiśniowy czarnobrewej Włoszki mojej. Powiadam ci, malina! — Powiedz mi lepiej, jak się zowie? Wicek potrząsł głową. — Hm, a gdybym ja zgadł sam? — spytał książę. — Siostrzenica doktora, Włoszka, prawda? Leżący na ławie nic nie odpowiedział. Książę przechadzał się po izbie nucąc. — ? propos63 — rzekł jakby od niechcenia. — Jestem w Lublinie, muszę mojego starego doktora, niegdyś naszego nadwornego, odwiedzić. Jest to także Włoch, niejaki Mellini. Dziwak wielki. Stanął i popatrzał, krzywiąc usta do śmiechu, na Wicka, który minę zrobił na serio. Trwało milczenie dosyć długo. Książę powtórnie na zegarek spojrzał. — Wojewodzicu mojej duszy — przebąknął — pij i chodźmy. — Dokąd? — odparł Wicek — po co? Mnie tu w chłodku wcale dobrze. Każ przynieść jeszcze parę butelek wina. Po co na skwar wychodzić? — Ale mnie pilno do Warszawy. — Mnie nic a nic — rzekł leżący. — Dla miłości mojej możesz parę godzin poświęcić. Książę ramionami zżymnął. — Gdybym ci się na co przydał? — Parę godzin dobrych przy winie toż przecie czysta wygrana — rzekł Wicek. — A potem ty ze mną do Warszawy? Leżący potrząsł głową. — Marzy ci się twoja czarnobrewa Włoszka, na której mścić się chcesz za macochę — mówił dalej książę. — Robisz z niej przede mną sekret niepotrzebnie. Łatwo mi odgadnąć, że mój stary Mellini jest jej wujaszkiem. Innego tu Włocha doktora nie ma. Przypominam sobie, gdy był u nas, dziewczątko śliczne, które biegało boso po ogródku. Oczy miała już wówczas straszne; prorokowałem, że nimi zabijać będzie. Mellini ją strzeże jak oka w głowie, ty się tam nie dociśniesz. Kroku jej nie daje stąpić bez duegny.64 Wicek dziwnie poświstywał. — Książę jesteś domyślny, ale na ten raz… darujesz… — Ja Melliniego dziś odwiedzę — przerwał książę. — Chcesz, to ubierz się trochę i zawiozę cię z sobą. Wicek się z ławy ruszył nagle. — Wiesz, że to jest, to jest myśl cale niezła! — zawołał. — Doktor mnie z domu wypchnął bez ceremonii. Może mnie ma za jaką hetkę pętelkę. Gdybyś wasza jaśnie oświecona książęca mość zawiózł mnie do niego, ale z warunkiem, że nazwiska mego dawnego, które porzuciłem, nie powiesz mu i tylko tak jako bezimiennego kolegę ze Strasburga przedstawił, dziękując za to, że mi darmo głowę zaszył i mózgowi z niej wyjść nie dał, hm, byłoby to przedziwnie! — Nieprawda? — podchwycił książę. — Mógłbyś odzyskać prawo bywania w domu i nadużyć go, pannę z tyranii jego wyzwolić… Śmiać się zaczęli oba i Wicek z ławy się zerwawszy, rzucił się na szyję księciu. Uścisnęli się serdecznie, nalali lampki i wypili potrącając o nie. Nie słyszeli, że już od kilku minut do drzwi dyskretnie w pewnych przestankach pukano. — Kto tam? Wchodźże, a nie hałasuj! — zakrzyczał książę. — Kobiet tu nie ma! Drzwi się rozwarły lekko i pomiędzy nimi a uszakiem65, ale nisko, ukazała się głowa uśmiechająca z pejsami długimi, lśniącymi od jakiegoś smarowidła. Ponad nią chuda, żółta ręka trzymała podniesioną jarmułkę. Niżej w pergaminowej twarzy dwoje oczu zmrużonych patrzało i usta otwarte śmiały się kilku ogromnymi żółtymi zębami, ustawionymi w nich nieregularnie. Uśmiech był widocznie obliczony dlatego, aby usposobić patrzących łagodniej względem intruza, który się zapewne wrażenie niemiłe wywrzeć obawiał. — Kłaniam jaśnie panom… Wicek się odwrócił. — A, to ty nicponiu! Czego chcesz? Po co włazisz? Jak śmiesz! Na samo poruszenie gwałtowne i groźne głowa i ręka cofnęły się. — Cóż to jest za potwór? — zapytał książę. — Lichwiarz — odparł Wicek. — Coś mu się tam należy. — Chodź waćpan tu! — krzyknął książę. Niepewien, czy bezpiecznie usłuchać było, wahał się nieco Żyd, lecz w ostatku próg, kłaniając się, przestąpił. Krzywy był, jakby połamany, odziany biednie. Czapka tylko i kij różniły go od żebraka. Pierwsza z nich, mimo gorąca, miała resztki kosztownego futra, a laska skuwkę srebrną. Wszedłszy lichwiarz najprzód księciu jegomości, potem Wickowi oddał pokłon. — A, to Fajwel! — zawołał śmiejąc się książę. — A, jaśnie oświecony monarcha nie zapomniał biednego słu— ga — odezwał się uradowany stary. — Tysiąc lat księciu jegomości… — Jakżebym ja mógł cię zapomnieć, kiedyś mnie, pamiętasz, czasu trybunału, gdy się sprawa agitowała, zdarł bez miłosierdzia i to jeszcze na zastaw! Fajwel robił miny dziwne słuchając: ramionami zżymał, brwi podnosił, ręce rozstawiał i ściskał, pasa poprawiał. — Fajwel zdarł, a! — odezwał się. — Fajwel jest ubogi człek, co nie ma grosza na szabas. Fajwel służył i pomagał, ale on swoich pieniądzów nie dawał. Fajwel ma czystego sumienia. To mówiąc Żyd oczy zwrócił ku Wickowi. Jawnym było, że przyszedł tu w nadziei, iż natręctwem tym wyrobi może spłatę długu przez księcia. Zawiódł się na tym mocno. Właśnie on wpadł na myśl całkiem inną. — Wiesz, Fajwel — odezwał się — żeś ty mi tu wcale na rękę przyszedł, myślałem po ciebie posyłać. Wskazał ręką na wojewodzica. — Musisz mojemu przyjacielowi pożyczyć pieniędzy. Po milczeniu znaczącym, w czasie którego usta Żydowi zapadły jakoś dziwnie, Fajwel rzekł cicho: — Jaśnie oświeconego pana przyjaciel mnie już i tak winien… — Tym lepiej, sumka się zaokrągli — wtrącił książę. — Ona już jest okrągła — szepnął Fajwel. — Ja poręczę — rzekł książę. Fajwel oczy podniósł. — Za wszystkie? — spytał. — Za wszystko — dodał szybko książę. — Ale trzeba, żeby mi pieniądze były, nim my tu butelkę dokończym. Rozumiesz: dwieście obrączkowych. — Obrzezańców66 — dodał Wicek. Żyd stał mocno zadumany, widać było, że ważył jeszcze, czy podpis księcia wart był tyle. — Nie chcesz ty, da mi Szmul — ciągnął książę — pal cię licho! — Dlaczego ja nie mam chcieć? — odezwał się Fajwel. — A kiedy termin? — Jak rak świśnie — odparł Wicek. Żyd się zmarszczył. — Na Nowy Rok — przerwał książę. — A prowizje67? Teraz pieniądz jest drogi — westchnął Żyd. Wicek się wtrącił i klapnął Fajwla po ramieniu. — Nogi za pas! Ruszaj po dukaty, a żywo… prowizją dam, jakąm dawał. — Ja jeszcze żadnej nie widział. — Stoi przypisana do skryptu — rozśmiał się Wicek. Począł się targ żwawy, który książę zakończył, Fajwla z lekka wytrącając za drzwi. Skutek jednak rozmowy był ten, że w pół godziny potem wniesiono do izby kałamarz, do którego wnętrza nalano trochę ciepłej wody, pióro nie chcące pisać i kawałek papieru z książeczki wydarty. Wicek napisał bujnym charakterem skrypt, coś pod nim niewyraźnego naplątał zamiast nazwiska, a książę położył też, w dole sygnaturę i pieczęć swoje. Dukaty, które wyliczył Fajwel, głowa w głowę były wszystkie poobrzynane, na co już wcale nie zważano. — Jedź książę do gospody — odezwał się raźno Wicek całując go. — Za godzinę od stóp do głów odnowiony stawię się… — I razem do Melliniego? — Tak, razem do doktora, ale bez nazwiska! Książę ruszył ramionami. — Zaprezentuję mu kolegę ze Strasburga, wojewodzica, ale Ignotusa68 Anonyma… — dodał wesoło. — Niech sobie głowę łamie nad zagadką! V Przed dworkiem doktora Melliniego, pod oknami pokoiku, który zajmowała Pepita, od dawna stała przybita na wieki ława dębowa. Siadywali na niej czasem oczekujący na konsyliarza pacjenci, a gdy słońce nie dopiekało z tej strony i za domami się skryło, ku wieczorowi niekiedy odpoczywał tu doktor sam, świeżego używając powietrza. Gdy nikogo dokoła nie było, we drzwiach czasem pozwalał stawać siostrzenicy i rozmawiał z nią stary syn Eskulapa.69 Od kilku dni jednak do rozmowy wcale nie był usposobiony. Gawłowska mówiła po cichu, że ma swoje humory; Pepita odgadywała po trosze, skąd one pochodziły. Przyjęcie do domu ran— nego owego nieznajomego, który widocznie sobie z doktora żartując, pozwalał nadto w jego domu, a na ostatek o najdroższy jego skarb śmiał się pokusić, nie mogło jeszcze być zapomnianym. Nie szłoby Melliniemu o tego przybłędę, którego się pozbył, gdyby, znawca serca ludzkiego i niewieścich fantazji, nie dostrzegł, iż Pepita zamiast się oburzać z nim na zuchwalca, w sercu dlań inne, czulsze karmiła sentymenta. Wprawdzie się do nich nie przyznawała, zapierała nawet, lecz doktor miał bystre oko i nic się przed nim utaić nie zdołało. Humor dziewczęcia się zmienił, wesołość znikła, znajdował ją zamyśloną, nieswoja, a gdy usiłowała być wesołą, czuł, że była nienaturalną. Chociaż wiele rachował na czas, iż zatrze wrażenia i wspomnienia rozprószy, zawsze nie podobało mu się, że dziewczę mogło się zająć lada pierwszym lepszym szaławiłą. Wzdychał myśląc, na ile to niebezpieczeństw młodość jest narażona, i mocniej niż kiedykolwiek pragnął Pepitę wydać za mąż. Nikt mu się nie trafiał. Tymczasem rad by ją był rozerwał i szukał w starej głowie niewinnych środków a skutecznych na niewieście młode tęsknoty. Siedział w tych myślach zatopiony Mellini, powtarzając machinalnie: Giovanezza non ha saviezza (Młodość rozumu nie ma), gdy na drodze od miasta prowadzącej ku dworkowi ujrzał dwie postacie idące z wolna, które go mocno zaintrygowały. Z dala twarzy ich rozpoznać nie mógł, a ruchami i postawą coś mu znajomego przypominały. Byli to dwaj młodzi mężczyźni: jeden wedle najnowszej mody francuskiej ubrany, z kamizelką, która zdawała się mundurową, piękny, słuszny, bardzo pańsko wyglądający, w kapelusiku na bakier siedzącym na głowie, więcej dla fantazji niż dla pokrycia jej; drugi kuso po polsku przystrojony, z ręką w bok, z szablą, która się za nim wlokła. Trzymali się obaj pod ręce, pochyleni ku sobie jak dwaj serdeczni druhowie, a z chodu zamaszystego i ruchów towarzyszących ożywionej rozmowie wnosić było można, iż choć się dobrze na nogach trzymali, musieli być po obiedzie wesołymi zakończonym kielichami. Rozmowa ich, przeplatana głośnymi do zbytku śmiechami i wykrzykami, z sąsiednich domostw ciekawe głowy wywabiała. Kilka mieszczanek wyszło aż na próg, aby się z dala tym dwu ważnym takim i pięknym paniczom przypatrzeć. Doktor ich nie spuszczał z oka i w końcu jak przestraszony pierzchnął z ławki. Wpadł pędem do pokoiku siostrzenicy i szybko bełkocząc odezwał się: — Idź do Gawłowskiej i nie ruszaj się stamtąd, póki nie powiem; proszę o to! Pepita chciała zapytać, doktor mówić jej nie dał. — Jak mnie kochasz! Zaklinana! Niepotrzebnych będziemy mieć gości. Niech Gawłowska wino dobre przygotuje. Ty ani mi się rusz! Posłuszna Pepita, choć się zżymnęła, chwyciła za robotę i zabrała się wychodzić, rzuciła jednak wejrzenie przez okno i wzrok jej zatrzymał się na nadchodzących. Twarzyczka się zarumieniła, pobiegła westchnąwszy. Mellini tymczasem, narzuciwszy suknią na siebie, umyślnie zwolnionym krokiem wysunął się ku drzwiom, zażywając tabakę. O trzy kroki już stał od niego książę Kazimierz, a za nim piękniejszy niż kiedy, z wielką butą prezentujący się, uśmiechnięty Wicek Szarzak. — Co widzę! Książę Kazio! — krzyknął Mellini, który go nawykł tak od dzieciństwa nazywać. — Tak jest, twój dawny pacjent, począwszy od wyrzynania pierwszych zębów. Widzisz, góra z górą70… Przychodzę najprzód staremu przyjacielowi domu złożyć wyraz afektu mojego, a po wtóre podziękować mu za to, żeś mi przyjaciela ocalił — wskazał na Wicka. — Mój kolega ze Strasburga, gdzieśmy razem z Zajączkiem byli: wojewodzic Ignotus. Doktor zafrasowany dosłyszał tylko „wojewodzic” i odezwał się: — Jak, jak? — Ignotus. Wojewodzic pragnący zostać anonimem. Dosyć, że mój przyjaciel. Przyszliśmy ci się pokłonić i podziękować. Mellini się zgiął, powitał i zapraszając do dworku, twarz przybrał wesołą. Weszli wszyscy do saloniku, w którym stał klawicymbalik, a spojrzawszy nań, Wiekowi się westchnienie wyrwało, przypomniała się czarnobrewa śpiewająca. — Dokądże to książę przez Lublin, bo jużci nie do Lublina w te czasy, gdy trybunał vacat?71 — zapytał doktor. — Do Warszawy na sejm — odparł książę. — Zabawimy się tam ślicznie. — I przyjaciel, pan wojewodzic, także? — dodał Mellini. Książę nie mógł się wstrzymać od śmiechu, obrócił się do Wicka, który głową potrząsał. — Ja… nie wiem jeszcze — rzekł wojewodzic. — A wiesz — wtrącił książę nagle — co mnie tu też do ciebie przypędziło? Pamiętasz tę…, to dziewczątko, co to po placencji72 boso biegało? Ja doskonale czarne jej oczy po dziś dzień sobie przypominam. Obliczając dobrze, wypada mi, że ta bosonóżka musi mieć lat blisko dwudziestu. Diablem ciekaw ją zobaczyć! Śmiał się. — Tym bardziej, że mój przyjaciel wojewodzic mówił mi o cudzie piękności, który się tu u ciebie kryje, a nie może to być nikt inny, tylko moja bosonóżka. Doktor przybrał minę bardzo serio, prawie gniewną. Wyraz ten jego twarzy trwał bardzo krótko, zastąpiła go ironia. — Mości książę — odparł — nie ma na co patrzeć, słowo daję. Nie będziecie z niej mieli ani Tomatysowej, ani Bacciarellowej73, ani nic podobnego. Ja w tym! Po co wam ma darmo ślinka do ust przychodzić? Na wielki świat ją nie puszczę, bo to jest wielka kałuża… przepraszam… zabawki z niej zrobić nie dam… Chcę, żeby była w małym kątku szczęśliwą. To zwierzyna nie dla was! Ukłonił się i zażył tabaki. Książę z wojewodzicem zamienili wejrzenia. — Drapieżny zawsze ten Mellini! — rozśmiał się książę. Doktor nie chcąc dłuższej w tym przedmiocie rozmowy, znając gościa swego, zakręcił się. — Gorąco — rzekł — książę byś się napił. — Chorego pytają, a zdrowemu dają — odparł książę. — A maszże co dobrego? — Hej! Wszakci to na sławnych Winiarach jesteśmy — rzekł z udaną wesołością Mellini — tu byle laską stuknąć w ziemię, węgierski zdrój z piwnic wytryśnie. I żwawo wybiegł z salonu. Dwaj przyjaciele zostali sami. — Mówiłem ci — odezwał się cicho książę — nie masz tu co tracić czasu. Daremne zachody, jedź ze mną! Wojewodzic wąsa pokręcił i zmilczał. Doktor wracał już z twarzą rozjaśnioną, a za nim służąca niosła na tacce spory gąsiorek staroświeckiego kroju i lampki rznięte z herbami saskimi. Książę wejrzeniem znawcy zmierzył figurę, kolor i pajęczyny gąsiorka. — Nieźle wygląda z fizjognomii — odezwał się siadając. — Nalewaj gospodarzu: za twe zdrowie! — Przepraszam, zdrowie gościa najprzód — odparł Mellini — potem inne. Wojewodzic siadł także do stołu, milczący był jakoś, ale oczyma biegał po domu, a wyraz był ich jakiś niepokojący gospodarza. — Mam nadzieję, mój konsyliarzu — odezwał się, lampkę wychyliwszy, książę — że mimo nauki moralnej bosonóżkę nam pokażesz. Oczyma jej nie zjemy, a ja ci przysięgam, że dopóki nie zobaczę, poty się stąd nie ruszę, choćby beze mnie sejm zrobili. Mellini się kwaśno uśmiechnął. — Wolne żarty — rzekł. — Ty wiesz, co mnie znasz od dziecka, żem uparty strasznie i samowolnie. — Myślałem, że Wasza Książęca Mość z tych defektów wyrósł? — Nie, one wyrosły, nie ja — odpowiedział książę śmiejąc się. — Za dawnych czasów kochana mama mogła mnie za uszy wytargać, a teraz już do nich nie sięgnie, bom wyrósł. Więc, kochany doktorze, clara pacta!74 Nie ruszamy się stąd, nie wypiwszy zdrowia bosonóżki. Mellini spuścił głowę. — Czas mamy piękny do podróży — odezwał się. — Książę go dobrze wybrał. Interpelowany75 zaczął się śmiać hałaśliwie, jak miał we zwyczaju. — Zagadujesz, konsyliarzu! — Rany pana nie bolą? — zapytał Mellini, zwracając się do wojewódzka. — Wszystkie mu się pogoiły, oprócz jednej — rzekł książę szydersko. — Czarne oczy waćpana siostrzenicy zraniły mu serce, Mellini się zerwał z krzesełka, twarz mu się zarumieniła. — Mój książę — zawołał impetycznie — czy chcesz mnie do ostatniej niecierpliwości przyprowadzić!? Żartuj ze starego waszego sługi, jak chcesz, ale proszę Waszej Książęcej Mości zapomnieć o… o… (jąkał się) o mojej sierocie. Uśmiechnął się nieubłagany książę. — Mellinku, duszo moja, ty w tym Lublinie zdziczałeś. Jakże możesz za złe wziąć dwom dystyngowanym kawalerom, iż chcą złożyć hołd uwielbienia twej siostrzenicy…? Doktor ramionami ruszył. — Zdrowie księcia generała! — zawołał. — Ad rem!76 Ja piję zdrowie pięknej czarnookiej — rzekł książę wstając. — Panie wojewodzicu, na klęczkach najprzód kielichy podnieśmy! A teraz z nimi idźmy po całym domu, choćby przyszło na strych szukać tej, której… wiwat okrzykniemy. Ruszyli się, doktor pobladł z gniewu. — Na miły Bóg, mości książę! Mojej siostrzenicy nie ma w domu! — krzyknął. — Da się to widzieć — odparł książę — idziemy sprawdzić. Już się ruszać mieli, gdy Mellini pobladłszy skłonił się ceremonialnie i dał znak ręką. — Idę po nią — dodał z gniewem tłumionym. Książę w dłonie klasnął i siadł na kanapce. Wojewodzic, który w czasie tej rozmowy tylko minami jej dopomagał, wybuchnął: — Jesteś nieoszacowany! Pocałowali się dwaj przyjaciele, książę nalał kieliszki wypróżnione, bo wino było dobre. Czekali, doktora długo jakoś widać nie było. — Czego mamy próżnować? Panna się musi stroić i trefić — mówił książę nalewając. — Gąsiorka tego nazad puszczać nie dokończywszy byłoby obrazą tego domu. Pijmy! Pili śmiejąc się, doktora i panny widać nie było. Rozmowa się toczyła o wesołych przedmiotach. Czas uchodził. Książę spojrzał na zegarek. — Musieli po fryzjera posyłać do miasta albo panna robrona77 ułożyć nie może. W gąsiorku coraz ubywało, a wesołość rosła. Książę znudzony poszedł do klawicymbału, usiadł przy nim i towarzysząc sobie, począł śpiewać dość swawolną francuską piosenkę. Wicuś mu pomagał. Na dworze mrok zapadał. Przebrało się piosnek i wina, w gąsiorku lagier78 już był tylko. — Ale się guzdrzą! — zawołał książę. Wtem u progu ukazała się pani Gawłowska. Szła i wystraszona, i pomieszana, i na pół uśmiechnięta. Sięgnęła ręką po gąsiorek próżny. — Książę każe podać drugi? — zapytała. — A doktor i panna? Taż to już wieczór — odezwał się książę. — Wino dobre, wytrawne, ale nam by czas do domu. Kiedyż pannę pokażecie? Gawłowska usta sobie zatuliła ręką. — Hm? — powtórzył książę. — Doktora i panny dawno w domu nie ma — szepnęła. Zerwał się z krzesła gość. — A gdzież są? — Przyznam się księciu jegomości, że ja tego z pewnością wiedzieć nie mogę, czy do Zawieprzyc pojechali, czy do Piasków. Aż krzyknął książę. — A to mi zuch Włoszyszko! — zawołał. — Paradnie! Ale słowo się rzekło — dodał zaraz spokojniej — ja słowa nigdy nie rzucam darmo. Powiedziałem, że się stąd nie ruszę, dopóki panny nie zobaczę, zatem, moja jejmość, myślcie o wieczerzy i o łóżkach. My tu nocujemy. Nie masz kart? Zagramy choć w chapankę. Nie ma co robić. Gawłowska osłupiała i ręce załamała rozpaczliwie, wojewodzic aż przysiadł od śmiechu. — Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu — odezwał się rezolutnie książę. — Wojewodzicu kochany, padasz ofiarą przyjaźni dla mnie. Spodziewam się, że mnie nie opuścisz? — Nigdy w świecie! — krzyknął rozochocony i winem, i awanturą Wicek. — Pani Gawłowska, dobrodziejko — dodał, zwracając się ku niej — prosimy o dwie świece i karty. Kobieta z gąsiorkiem w ręku jeszcze stała jak nieprzytomna, nie chciało jej się uszom wierzyć, ale goście się rozsiadali i żart zaczynał nabierać pozoru groźnego. Nie wiedziała, co robić. — Wielce byś mnie asińdźka zobligowała — odezwał się książę, dobywając kilka dukatów z sakiewki i gwałtem niemal wciskając je w ręce gospodyni — gdybyś na mój koszt wysłała umyślnego do konsyliarza oznajmiając mu, że choćby i do Nowego Roku tu na niego czekać będę. To powiedziawszy książę się wygodnie rozciągnął na kanapce. — Słuchaj, wojewodzicu mej duszy — rzekł — potrzeba się czym zabawić. Zrób ścisłe poszukiwanie po szufladkach, azali tam zabłąkanej jakiej talii kart nie znajdziesz. Śmiejąc się Wicek posłuchał i prędzej, niż się spodziewali, pomyślny skutek uwieńczył poszukiwania. W stoliczku z warcabnicą, ku któremu instynktowo skierował się wojewodzic, znalazła się talia tasiemką związana. Powitano ją okrzykiem. Przyjaciele, oba gracze zawołani, zabrali się najprzód do mariasza, ale nim pulę rozegrali, książę zaproponował założenie banczku faraona i wysypał garść dukatów na stół. Pożyczonymi z rana u Żyda obrzezańcami Wicek począł się szczęścia dorabiać. Gra stała się wkrótce tak ożywioną, że książę zapomniał o Bożym świecie, gdzie się znajdował, na kogo czekał. Nie praktykowanym sposobem Wicek wygrywał. Ostatnią garstkę wydobywszy książę, markotny wielce, w przeciągu pół kwadransa został bez grosza. Noc była ciemna. — Wiesz, że ja bym co przekąsił — odezwał się ziewając — oni tu nas jak twierdzę oblężoną chcą głodem wziąć. Gawłowska się nie pokazywała. — Ja, jako świadomy miejscowości — rzekł wojewodzic — idę na zwiady. Czasu wojny co na placu, to nieprzyjaciel; jakiekolwiek zdobędę wiktuały, przyniosę. Jedną ze świec wziąwszy w rękę, Wicek pokierował się wprost do pokoju Gawłowskiej, w którym cały fraucymer znalazł zgromadzony i z trwogą oczekujący końca. — Jejmościuniu — rzekł — książę mnie tu przysyła jako parlamentarza: jesteśmy głodni. — A cóż ja mogę takiemu panu dać jeść? U mnie nie ma nic! — krzyknęła ochmistrzyni. — My w domu zapasów nie trzymamy, a na miasto nie pójdę. — Zgoła nic? — zapytał Wicek, oglądając się po izdebce. — Jejmościuniu, zrób choć kawy i daj do niej choćby chleba. To nie są żarty, książę się stąd nie ruszy, dał słowo! Gawłowska załamała ręce i poczęła płakać, reszta sług poszła za jej przykładem; jęk i łkanie rozległo się w izbie. Wicek, przeciw temu orężowi niewieściemu słabym się czując, drapnął. — Wiesz, mój książę — odezwał się powracając do salonu — źle z nami! Głodem nas wezmą! Nie ma nic w kuchni i wszystkie baby płaczą. Zdobyliśmy pozycją, w której się nie utrzymamy. Oba z W. Ks. Mością uczyliśmy się strategii w Strasburgu, a przy pierwszej wspólnej wyprawie książę okazałeś mi się wodzem nieosobliwym. — Jest to coś na kształt tego przysłowia staropolskiego: „Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”! Cha, cha! — począł książę. — Ale to ty wszystkiemu winieneś. — Ja! A to mi się podoba! Cały plan kampanii jest Waszej Książęcej Mości — odparł wojewodzic. — A kto mi bosonóżką głowę zawrócił? — zawołał książę. — Byłem nieopatrzny, żem o niej wspomniał takiemu bałamutowi, jak książę — odparł Wicek. — Słuchajże, nie doprowadzaj mnie do niecierpliwości! — wybuchnął już poirytowany książę. — Poświęciłem się dla ciebie, spóźnię się do Warszawy, ograłeś mnie i jeszcze mi robisz wymówki! — Boś na nie zasłużył — odparł równie żywo Wicek. — Najgorsza ze wszystkiego, że mi ta awantura u panny popsuje reputacją. Niech Wasza Książęca Mość, z pozwoleniem, biorą… — Wojewodzicu mojej duszy! — krzyknął książę. — Mam nerwy poirytowane, milcz, bo się zwadzim! — No, a jak się zwadzim, to co? — zawołał Wicek. Książę leżący na kanapie zerwał się. — Wicek! Ty wiesz, że ja jestem gorączka! — Książę mnie znasz — odpowiedział wojewodzic — że ja flegmatyk nie jestem. Tych słów domawiał, gdy książę za szpadę pochwycił, a wojewodzic miał się do szabli. Wszystko to z tych nudów. Ale gdy z jednej strony błysnął rożenek, a z drugiej nowiuteńka klinga pałasza, oba się zaczęli śmiać i książę rzucił się na szyję wojewodzicowi. Uścisnęli się śmiejąc do łez. Ale nim do tego przyszło, stojąca widać za drzwiami na podsłuchach Gawłowska na widok oręża narobiła krzyku. Słysząc pisk niewieści, wojewodzic wybiegł za nią. — Pani Gawłowska — począł wołać — jeść nie masz nam co dać, dawaj wina! Gąsiorek takiego samego, a jeżeli masz lepsze, i owszem. Do tego choć chleba, krótką noc letnią jakoś się przebędzie. Ponieważ była dyspozycja doktora, aby wina dostarczyć, Gawłowska poszła natychmiast z kluczami do piwnicy. Wojewodzic powrócił do księcia, który wyciągnąwszy się na krótkiej kanapce, z nogami zwieszonymi z jednej strony, z drugiej zamiast poduszki podłożywszy sobie ręce, drzemał. — A co tam? — rzekł wpół przez sen. — Kazałem dać wina — westchnął Wicek — musimy pić, aby czas jako tako przeszedł, ale trzeba serio myśleć, co tu począć? — Słowo dałem, że nie pójdę, nie zobaczywszy panny — rzekł książę — trudno! — W końcu doktor nam woźnego i pachołków naśle, aby z domu wyrzucić, boć dom jego. — A i w takim razie — rzekł książę — zmieni się położenie; będzie force majeure79, ustąpię. Gawłowska gąsiorek przyniosła. Wojewodzic pożyczył koledze garść dukatów i zaczęli grać na nowo. My tymczasem spójrzmy, co się z doktorem stało. Mellini rozgniewany i obrażony impozycją80 książęcą, której ulec nie chciał, i słusznie obawiając się znanego z lekkomyślności księcia generała, wprost z salonu poszedł do pokoju Gawłowskiej; Pepicie kazał chustkę zarzucić na siebie i sam ją przeprowadził do sąsiadki pani Strańskiej, oddając jej w opiekę skarb swój. Poznamy wkrótce bliżej tę sąsiadkę i opiekunkę. Sam, unikając rozprawy z księciem, zburzony, gniewny, poszedł do miasta, a że miał sobie bardzo przyjaznego przeora księży dominikanów, nie tłumacząc mu się obszerniej, na noc się do celi klasztornej wprosił. Jak tam przenocował, jemu tylko było wiadomo. W najgorszym razie przypuszczał, że książę, znany ze swych wybryków, może dosiedzieć załogę do północy, ale dom jego w końcu opuści. Rano więc, pożegnawszy księdza przeora, który ciekaw był bardzo dowiedzieć się, co tu starego sprowadziło, a nic z niego dobyć nie mógł, poszedł Mellini na Winiary. Po drodze jednak, choć przechodził mimo dworku pani Strańskiej, nie zabrał Pepity, chciał się wprzódy przekonać, jak rzeczy stoją w domu. Była godzina ósma, gdy tyłami dostawszy się do siebie, zaszedł do Gawłowskiej. Ochmistrzyni spała w fotelu. — Kiedyż poszli? — spytał rozbudzonej. — Albo poszli? — odparła Gawłowska. — Jak to? Są jeszcze? — krzyknął doktor. — A byli niedawno — jąkliwym głosem poczęła ochmistrzyni. — Całą noc pili i w karty grali. Nad ranem książę się wyciągnął na kanapie, a ten drugi, co był ranny, zestawił sobie krzesełka, pod głowę dywanik ułożył i… śpią! Mellini słuchał uszom nie wierząc; twarz mu gniew rozpromienił. Zląkł się, żeby Pepita w nieświadomości położenia nie powróciła nagle od Strańskiej, i nie mówiąc słowa, wrócił nazad, aby przestrzec siostrzenicę. W dworku wdowy imci pani Strańskiej wszystko już było od dawna na nogach. Pepita, nie mogąc na ulicę, wyglądała niecierpliwiąc się przez okna ogrodowe, azali się nie doczeka wyzwolenia. Trochę się gniewała za tę zbytnią pieczołowitość i tchórzostwo wuja, gotowa nawet w oczy mu powiedzieć, że ona wiele się księcia nie obawiała i potrafiłaby mu dać odprawę. W tym usposobieniu zastał ją wchodzący Mellini. — A cóż, wujaszku? — odezwała się podchodząc ku niemu. — Długo ja tu siedzieć będę? — Albo ja wiem! — zawołał doktor. — Z tymi panami to jak z drapieżnymi zwierzęty; nigdy nie można być pewnym, że ci się oswojony nie rzuci do oczów; nawet trefne ich żarty do wnętrzności człowiekowi dojadają. — Cóż się stało? — Siedzą bestie u nas i czekają, żeby piękną Pepitę zobaczyć. Wypili w nocy trzy gąsiorki najlepszego wina. Z saloniku zrobili chlew, oberżę i śpią teraz. Pepita się rzuciła trochę gniewnie, ale i z pustotą dziecka. — Nie może być! — Mówię, jak jest! — zawołał doktor. Dziewczę, widząc wuja przybitym, nabrało śmiałości. — Panowie jak panowie — odezwała się z przekąsem — ale też i kochany wujaszek winien. — Zapewne! Ja! — bąknął stary. — A tak! — kończyła ośmielając się Pepita. — Cóż to ja dziecko jestem, czy co? Czy oni by mnie oczyma zjedli? Zobaczyłbyś, jak bym sobie z tymi zuchwałymi ichmościami dała radę! — Ja nie chcę, abyś z nimi nawet znajomość zabierała, nie chcę — odezwał się doktor. — Kto wie, jaką siłę szatańską mają ich oczy i słowa. Widziałem przykłady. Wolę… — A tymczasem ich fantazji a mojej niewoli końca nie będzie — odezwała się nadąsana Pepita. — Oni się uprą, wujaszek też uparty bez potrzeby, a ja tu w komornym… i wstyd mi. Śmieją się ludzie. Chwilkę się zatrzymała. — Niech mi wujaszek da rękę — rzekła — chodźmy śmiało, a jeśli ich w kwadrans z domu nie wyprawię, no…. zobaczysz!… Mellini się zawahał. Pepita dąsała się jak popsuta jedynaczka. — Wuj tego nie widzi, że to śmieszne, słowo daję. Jakież mi może grozić niebezpieczeństwo? Cóż oni mi mogą zrobić? W tej chwili przyszło jej na pamięć, jak brutalnie porwał się do niej z całusem ów Wicek, zarumieniła się i umilkła. Doktor, któremu dokuczało zajęcie domu, nieład i przerwa w jego regularnym życia trybie, na wpół był zachwiany w postanowieniu. Pepita to dostrzegła. — Idziemy! — zawołała. — Trzeba to raz przecie skończyć. Nie była ubraną, ale jej w tym zaniedbanym stroju było może lepiej do twarzy niż w na pół modnym. Nie myślała też czynić księciu tego honoru, by się do niego fiokować. — Wprost pójdziemy — powtórzyła rezolutnie — pokażę się im, zagadają, odpowiem i będą musieli iść precz. Mellini zmilczał, chciał skończyć co rychlej nieprzyjemną awanturę, dał się pod rękę wziąć siostrzenicy i w milczeniu do dworku się skierowali. Czy w drodze wielka owa śmiałość nie opuściła panny i doktor nierad się był wycofać? Nie zaręczym. Oboje wstydzili się okazać obawę. Po winie i grze nocnej ledwie się przebudzili załogujący w salonie doktora, i to z łaski Gawłowskiej, która w sieni dziewczynie kazała stukać umyślnie, aby ich ze snu wyrwać. Książę się wyciągał, ziewał Wicek, zadumani patrzyli sobie w oczy, trochę się wstydząc swojego wybryku, gdy Gawłowska wykomenderowana, z miną poważną, oznajmiła przybycie doktora i panny. Pepita w swojej izdebce poprawiała włosy. W saloniku był nieład wielki: porozlewane wino, porozstawiane sprzęty, porozsuwane stoły. Ochmistrzyni własnoręcznie się wzięła do uporządkowania, otworzyła okno. Niespodzianie wiadomością o swym zwycięstwie pochwyceni, ichmość patrzyli na siebie niespokojnie. Książę co najprędzej w zwierciadle począł włosy i suknie poprawiać. Zaledwie mieli czas się obejrzeć, doktor, wiodąc za rękę siostrzenicę, wsunął się do pokoju, przybrawszy minę szyderską. — Nie ma co, mości książę — zawołał — zwyciężyliście i aby się gości nieproszonych pozbyć z domu, biedny plebejusz muszę spełnić rozkazy Waszej Książęcej Mości. Oto moja siostrzenica. Z figlarną, ale razem dumną miną, za rękę wuja trzymając, śliczna w rumieńcach świeżych, z pałającymi oczyma, Pepita stała, z dziecięcą zuchwałością, mierząc oczyma księcia. Wprzód jeszcze wzrok jej się ośliznął na Wicka, który ją uśmiechem porozumienia pozdrowił. — Bardzom księciu wdzięczna za pamięć o mnie — odezwała się śmiało Pepita — ale przyznam się, że po przebytej niewygodnie z jego łaski nocy i ranku wolałabym, aby Wasza Książęca Mość raczył o bosonóżce zapomnieć. Wcale nie zmieszany, książę się chciał przybliżyć ku niej, gdy dziewczę, wyrwawszy się doktorowi, główką dało znak pożegnania. — Chciałeś Wasza Książęca Mość widzieć, jak wyglądam? Ciekawość zaspokojona. Adieu!81 Zrobiła minkę pogardliwą, z ukosa gniewny wzrok rzuciła na wojewodzica i uciekła. — Doktorze! — krzyknął książę w uniesieniu. — Ale to cudo piękności! Winszuję ci! — Spodziewam się, że już Wasza Książęca Mość jesteś zaspokojony… i… mam honor go pożegnać. Nóżki całuję. To mówiąc skłonił się i wyszedł. Wojewodzic parsknął. — A co, mości książę, wynośmy się, nie mamy już tu co robić! — Ten Mellini zawsze był impertyment — rzekł książę. — Trudna rada. Słowo honoru dotrzymane, rad jestem, żem wolny. Daj za mnie, proszę cię, Gawłowskiej parę dukatów i chodźmy. Stało się, jak chciał książę, wyszli ziewając na ulicę i nie wiem, czy dostrzegli, gdy mijali okna pokoiku Pepity, że firanka drżała. Dziewczę raz jeszcze chciało zobaczyć tę piękną głowę zuchwalca, której we krwi broczącej na ziemi zapomnieć nie mogło. Gniewała się na niego, a coś ją ku niemu ciągnęło. Rada była, że odchodzili, i żal jej było, że go już może nigdy nie zobaczy. Ścigała idącego długo zadumana, dwie łzy, prędko otarte, z powiek się stoczyły, których się sama wstydziła. Jawnym było, że ten śliczny chłopak, zepsuty, rozwydrzony, ani westchnienia, ani łzy nawet niewart; wstrzymać się jednak nie mogła, aby się nad nim nie ulitowała. Z tęsknym jakimś uczuciem usiadła przy okienku, a gdy się oddalili odchodzący, podniosła firankę, aby ich widzieć jeszcze. Książę, choć twarz miał znużoną i wyżytą, był bardzo pięknym mężczyzną, ale nie czynił na niej najmniejszego wrażenia. Gniewała się na zuchwalca, ale ten, ten! Zdawało się jej, że go widziała lecącym na zgubę w przepaść, młodo gdzieś tracącym życie, i myślała, że uratować by go można, otrzeźwić z szału, przytrzymać… ocalić! Tymczasem książę szedł z wojewodzicem ku gospodzie, gdzie na niego dwór z wielkim niepokojem od wczoraj czekał. Ludzie byliby może rozbiegli się szukać, gdyby ze swym panem do wszelkiego rodzaju podobnych nocnych i dziennych wybryków nie byli z dawna nawykli. Grali więc i pili całą noc, naśladując jaśnie oświeconego, i spokojni byli, że mniej więcej podchmielony i zgrany powróci. Po drodze układało się plany. — Wojewodzicu mej duszy — mówił książę — jedziesz ze mną. — Nie, książę mojego serca, zostaję. — Po co? — Bo siostrzenica doktora oczarowała mnie. Wiesz, że poprzysiągłem rodzajowi niewieściemu zemstę. — Słyszałem. — Ta musi pierwsza paść ofiarą. — A ja ci powiem — odezwał się książę — że doktor cię gotów struć, gdy mu się na oczy nawiniesz. Dziewczyna wściekle piękna, ale życia znowu niewarta. — Ale moje życie nic niewarte! — zawołał Wicek. — Zostanę tu. W Warszawie, gdy się o mnie dowie macocha, nasadzi na mnie zbirów, życia nie jestem pewny. Wyrwawszy się wojewodzicowi, książę wziął się za boki i śmiać począł. — Pleciesz! — Na ten raz nie zmyślam i daję słowo, że Dosia jest zdolną się do tego posunąć. Miałem dowody. Do Warszawy powrócę, gdy się uspokoi, że mnie już na świecie nie ma i żem w desperacji sobie gdzieś w łeb strzelił, tymczasem… Pepita musi być moją. — Żenić się myślisz? — spytał książę. — Gdzie zaś! Mszczę się! — odparł szydersko wojewodzic. — Wariat jesteś, wojewodzicu duszy mojej. — W moim położeniu istotnie zwariować można — zakończył wojewodzic — ale jeszczem nie zwariował… Rozmawiając tak doszli do gospody. Wojewodzic wstąpił jeszcze na śniadanie do starego kolegi, odebrał dług kartowy i pożegnawszy go, śpiewając puścił się w ciemną uliczkę poza Dominikanami. VI Sześciu palestrantów, zuchów wielkich, którzy u Seliga Pesztanera wzięli tak do serca kpiny znajomego im tylko z hulatyki pana Wincentego, że go porąbali i zobaczywszy we krwi pławiącego uciekli, miało kilka dni potem niespokojnych. Następstw się obawiali, gdyby, broń Boże, ów pan Wincenty był zabity. Jeden z winowajców, śmielszej nieco natury, nazajutrz poszedł na zwiady i od Mordka, posługującego u Seliga, który na dywaniku nosił porąbanego, dowiedział się za pół tynfa, że p. Wincenty żył i leżał u doktora. Gdyby umarł, mieliby dużo kłopotu, ale gdy się okazało, że żył, i to dawało do myślenia. Znali go z poprzednich hulatyk wspólnych, że był okrutnie śmiały i w szable mocny. Czuli, że gdyby ich nie było sześciu, nigdy by mu rady nie dali. Następnych dni jakoś się ten niepokój zmniejszył, a w ostatku nie widząc p. Wincentego, zupełnie ochłonęli ze strachu. Aż tu w dni kilkanaście jeden z obżałowanych zjawił się z ogromnym plastrem na twarzy. Był szpetnie cięty i, do czego się nie przyznał, wypłazowany tak, że go dni trzy leżącego na żołądku, Żyd smarował, nim mu plecy dobrze podgoił. Gdy go o przyczynę plastra pytali towarzysze, zbył ich ni tym, ni owym, nie wzmiankując o p. Wincentym, któremu, salwując życie, zmuszony był dać słowo szlacheckie, że kolegom nie powie nic. W parę dni drugi z tej szajki ukazał się z ręką na temblaku. I ten składał to na jakiś przypadek. Tylko pierwszy z drugim spojrzeli sobie w oczy i… musieli się zrozumieć, ale zmilczeli. Wprędce też przyszła kolej na trzeciego, który palce postradał. Czwarty miał ucho tak dobrze jak obcięte; wątpiono, czy przyrośnie. Piąty w łóżku lizał się trzy miesiące, a szósty znikł bez śladu. Pan Wincenty ukazywał się na ulicach z dawną swą butą i po winiarniach gościł a burszował i wyrabiał dziwy. Mówiono, że kogoś, urazę doń mając, zmusił sześć razy przez kij skakać i wypłazował, kilku niewinnych poobcinał. Bano się go powszechnie i z drogi mu schodzono. Ale przy tym hojny był: poił, przegrywał, karmił i w wesoły humor wpadłszy, śmiech z sobą przynosił, że się ściany trzęsły. Co robił w mieście, nikt nie mógł odgadnąć. Zjawiał się, znikał, kilka dni wszędzie go było pełno, potem tydzień ani zobaczyć. W garkuchniach i winiarniach to płacił długi, to zaciągał nowe, pańsko się znajdywał i Żydzi mu, mimo jego impetów, gniewów, zrzucania jarmułek, pieniędzy pożyczali. Chodziła wieść, że to był syn marnotrawny wielkiego magnata, ukrywający swe nazwisko. Żydkowie po cichu jednak to nazwisko sobie do ucha podawali. Niektórzy z nich w chwalebnym zamiarze wyśledzenia zatrudnień i stosunków zagadkowego młodzieńca starali się kroki jego badać. Wiedzieli, że co dzień wychodził na Winiary i tam znikał. U Seliga Pesztanera jednak od owej nocy pamiętnej nigdy go nie widziano. Mocniej interesowany w tej sprawie Fajwel wiedział, że bywał i przesiadywał często u pani Strańskiej, i jakoś ramionami ruszał na to, jak by mu się to bardzo dziwnym wydawało. Pani Strańska, imieniem Balbina, zowiąca się wdową, mająca małą, pięcioletnią córeczkę, była osobą jeszcze młodą i dosyć nawet przystojną. Mieszkała we dworku kupionym na jej imię przez wielkiego dygnitarza koronnego, którego miała być jakąś krewną, nie wiadomo, po mieczu czy po kądzieli. O mężu swoim, śp. Strańskim, ani ona nigdy nic nie mówiła, ani ktokolwiek wiedział, co był za jeden. Pełnomocnik dygnitarza wypłacał jej dosyć nieregularnie pensją, która przy dworku, cale porządnym, starczyła na życie. Pani Strańska zresztą była nadzwyczaj surowej moralności osobą, niesłychanie pobożną, z pewną ostentacją nawet, i nie czyniła wstydu dygnitarzowi, który się nią opiekował. Poświęcała się wychowaniu pięcioletniej swej Helusi, praktykom religijnym bardzo ostrym i cokolwieczek też zbieraniu gawęd i plotek ulicznych, bez których trudnoż by wyżyć cnotliwej osobie, gdy sama z pola zszedłszy nieprawości ludzkich zostanie spektatorką.82 Powierzchowność pani Strańskiej ze wszech miar była dystyngowaną. Nie można było powiedzieć, ażeby się stroić lubiła lub za modami nowymi ubiegała, jednak zawsze wychodziła tak do twarzy pięknie przyodzianą, tak starannie przybraną, ufryzowaną, zakwefioną, że miło na nią było popatrzeć. Twarz miała jeszcze bardzo piękną, choć się musiała zbliżać ku czterdziestce; właśnie rozkwitała tą drugą młodością niewieścią, która czasem ma niemal świeżość pierwszej, a niebezpieczniejszą jest od niej. Chodziła z oczyma spuszczonymi, z ustami usznurowanymi, drobnymi kroczkami, unikając wejrzeń śmiałych, stroniąc od mężczyzn, ale gdy wejrzenie jej padło na którego z nich, parzyło, powiadali, jak ogień. Dostąpić do niej było nadzwyczaj trudno; młodzież próbowała i nie udawało się jej. Starsi duchowni, osoby poważne, niewiasty podżyłe stanowiły jej towarzystwo. Jakaś choroba, na którą była zapadła, a którą Mellini nazywał, śmiejąc się, imaginacją, zbliżyła starego eskulapa do miłej jeszcze wdówki. Musiał z powodu choroby tej bywać u sąsiadki, a że nadzwyczaj dlań była uprzejmą, niemal nadskakującą, jak gdyby go za serce chwycić chciała, Mellini, mimo swego sceptycyzmu83 i nieosobliwych wyobrażeń o kobietach, polubił pochlebnicę. Najlepszą kawką i śmietanką z kożuszkiem, najsmaczniejszymi sucharkami go przyjmowała. Posyłała mu przysmaki i poznawszy w nim słabość tę, że jeść lubił, karmiła go tak skutecznie, że w końcu przepadał za nią. Być może, iż pani Strańska miała względem starego inne jeszcze projekta, okazywała mu bowiem czułość nadzwyczajną i upewniała, że starszych mężczyzn przenosiła nad młodych, zaręczała zarazem, że się jej wydawał w samej sile wieku. Patrzała nań czasami tak, że można ją było posądzić o czulszy sentyment dla łysego i opasłego Włocha. Mellini w tym dosyć smakował, ale dalej się nie posuwał i podobno w ostatnich czasach dał wdowie do zrozumienia, że miałby za głupca człowieka, który by się w jego wieku żenił. Z tego powodu żwawą mieli kontrowersją84 z sobą, Mellini się jednak nie dał przekonać. Przez dni kilka chłodno go traktowała wdowa i na tym się skończyło. Wrócili do dawnej konfidencji85. Dogadzało to doktorowi, że osobę tak przyjemną, pobożną, surowych zasad, miał dla towarzystwa Pepity, zdawało mu się bowiem, że ta odrobina zalotności, jaką jemu okazywała, była oczywiście tylko dla niego. Stary wiedział, że się przecież dowcipem swym mógł podobać, a powierzchowność miał nie odrażającą. Że wdówka mogła chcieć się wydać za niego, nic w tym zdrożnego nie znajdował. Pepita niemal co dzień chodziła do sąsiadki, z dziecinną swą prostotą podzielała zabawy pięcioletniej Helusi, a w rozmowach z panią Strańską czerpała wiele ciekawych wiadomości. Wdowa, przy Mellinim nadzwyczaj ostrożna i nie wygadująca się, z przyjaciółką stawała się gadatliwą i najczęściej tak się składało, że mowa o mężczyznach była. Pani Strańska zdawała się przejętą niebezpieczeństwy, jakie groziły pięknym twarzyczkom na świecie; opowiadała historie rozmaite budujące, a czasem tak się w nich plątała, że Pepita mogła sądzić, iż z własnego życia czerpała. Nie jeden raz zamiast powiedzieć: — Ten ją pocałował! — wyrwało się jej: — A ten mnie pocałował! — Ale natychmiast się poprawiała: — Co ja gadam! — Niemniej, mnogie te opowiadania z życia przyjaciółek nosiły na sobie takie piętno prawdy, że Pepita myślała niekiedy: — Ale czyżby ona mogła mieć tyle romansów? Nie było to dla młodego dziewczęcia najlepsze towarzystwo, bo gdy się sam na sam zostały, a Helusię z lalką odprawiono do kąta, mówiono o zdradziectwach mężczyzn, o ponętach miłości, o rozmaitych szwankach istot niewinnych, co Pepicie dużo do myślenia dawało. Wprawdzie historia każda kończyła się morałem surowym, tylko że zakończenia te jak przyszyte i przyfastrzygowane niezręcznie wydawały się słuchającej. Każdego dnia regularnie pani Strańska udawała się do kościoła i lubiła być w nim widzianą. Znano ją z gorliwości tej i była w wielkich łaskach u duchowieństwa. Procesja się żadna bez niej nie obeszła i nigdy przed zupełną konkluzja86 nabożeństwa nie wysunęła się z kościoła. Nazywano pobożność jej budującą. W istocie tak się z nią urządzała, że biła w oczy. Umiała zdobyć pierwsze miejsce lub przynajmniej najwydatniejsze. Chociaż miała i kościoły swe, i kaplice, i ołtarze uprzywilejowane, jednakże przy większych odpustach wszędzie jej pełno było. Szczególnie zaś lubiła modlić się do relikwii dominikańskich, jak wiadomo, na cały świat sławnych. Tu ją zastać było najczęściej można, nawet na nieszporach. Tu też jednego wieczora, u święconej wody na wychodnym, spotkał ją jakiś młodzieniec, który modą zagraniczną nie tylko jej ofiarował wodę, ale jej przy wyjściu towarzyszył. Panicz był i całą gębą piękny tak, ale tak, że surowa nader w zabieraniu znajomości pani Strańska uległa czarowi tej fizjognomii, nie tylko go nie odstręczyła, a na zapytanie odpowiedziała i wcale nieopatrznie dała mu z sobą zawiązać rozmowę. Była sama, w ulicy jakoś nie było nikogo, młodzieniec się jej wydał ekstradystyngowany87, a był nadzwyczaj przystojny. Przystąpiwszy zrazu do wdówki z respektem i niby nieśmiało, w bardzo krótkim czasie zmienił ton ów nieznajomy. Przysunął się jej do ucha i począł: — Paniunciu, dobrodziejko najłaskawsza, jest tego nader pilna potrzeba, daj mi z sobą pomówić na osobności. Oburzyła się i tonem, i poufałością niezmiernie pani Strańska, najeżyła, nasrożyła i miała już na ustach: — A cóż to jest? — czy coś podobnego, gdy młodzieniec jej przerwał: — Panno Balbino! Jak piorunem rażona stanęła, zbladłszy mocno wdowa. — Panno Balbino, ja miecznika doskonale znam, historią waszą wiem; bądźmy przyjaciółmi, bo mogę mieć język długi; będziemy przyjaciółmi, a będzie nam z tym obojgu dobrze. Nikogo jakoś w ulicy nie było, młodzieniec bez ceremonii ją ujął w pół; wyrwała mu się zaraz, ale koniec końców poszedł z nią do jej dworku. A że nie wiadomo, dlaczego ulicą iść do niego nie chciał, czy on, czy ona, poszli ogrodami i ścieżką z tyłu. Młodzieniec ten, nie kto inny jak Wicek Szarzak, zwany wojewodzicem, przybywszy do dworku z panią Strańską, zamknął się z nią na konferencją i siedział dwie godziny. Gdy wyszedł, byli z sobą w jak najpiękniejszej zgodzie, przed służącą nazwała go kuzynem, szeptali coś, śmieli się… i… nazajutrz odwiedziny w innej porze się powtórzyły. Do zupełnego przyszli widać porozumienia, gdyż pani Strańska nawet odwiedziła, wracając z nabożeństwa, swojego kuzyna, mając mu coś ważnego do zakomunikowania. Tegoż dnia wieczór albo raczej pod wieczór Pepita była zaproszona na kawkę do przyjaciółki. Zaczęły z sobą zwykłą rozmowę o przeniewierstwach męskich. — A ja powiadam — wtrąciła w nią Strańska — że jak która z nas umie sobie radę dać, to nie ma takiego mężczyzny, z którym by nie zrobiła, co chciała. Jak Boga kocham, jak mamę kocham! Strańska to zaklinanie się lubiła. — Tylko na to jednej rzeczy potrzeba — dodała — na co nieraz oczy moje patrzały. Żadnemu nie wierzyć, a choćby się go kochało, nigdy mu tego nie pokazywać. Pepita słuchała. Nagle Strańska się obejrzawszy dokoła, przysiadła ku niej. — Serce moje, przyznaj ty się mnie, jak mamę kocham, nie wydam z sekretu. Prawda, że tobie po główce chodzi ten śliczny chłopak, coś to mu życie ocaliła? Pepita się zarumieniła okrutnie i chciała zaprzeczyć. — Już ty mi tego nie mów, ja się na tym znam; ty jak o nim wspomnisz, inaczej ci oczy pobłyskują. A ja ci tylko powiem, że ja czuję, przeczuwam, jak mamę kocham, że ten wojewodzic za tobą szaleje. Uśmiechnęła się figlarnie bardzo. Pepicie słów zabrakło, była pomieszana niezmiernie. Aby zrozumieć, co nastąpiło, trzeba wiedzieć, że poufne rozmowy ścisłą i serdeczną przyjaźnią połączyły panią Strańską z Pepitą. Umiała ją sobie pozyskać. Miała całe jej zaufanie, była pewną, że dziewczę prawdę jej powie. W chwili jednak, gdy to wyznanie miało się wyrwać z ust Włoszki, zawstydziła się, sił jej nie stało, główkę ukryła w dłoniach. — Ale czego się to wstydzić, czego? Przede mną, przyjaciółką, co ciebie kocha nad życie, taić! To jest rzecz naturalna, że wy się kochacie, bo wyście dla siebie stworzeni. Pepita się przelękła. — A skądże ty, Balbisiu, nie znając go, sądzić o tym możesz? — No… tak… widzisz… przeczuwam — rzekła Strańska tajemniczo — a może ja coś i wiem, może ja, może ja go kiedy widziałam… Dziewczę się zerwało i padło jej na szyję z takim porywem gwałtownym, że wdowa aż się nieco zmieszała z kolei. — Balbisiu! — zawołała Pepita, odstępując nieco od niej. — Nie budź we mnie tej miłości, której ja się sama boję. O, obraz tego człowieka, gdy tam leżał, a, jaki on był piękny… A ten pocałunek na moim czole, za który się gniewam… pali mnie dotąd. On mi się śni… ty… I nie mogła dokończyć. Strańska poczęła ją tulić i ściskać. — Ale to taka miłość niebaczna — dodała ciszej Pepita — która musi marnie w mym sercu zginąć, wyjadłszy mi je. Wuj go nie cierpi, a potem to jakiś wielki pan, i mówią wszyscy, że wniwecz popsuty, pijak, burda! — Co znowu! Co znowu! — przerwała Strańska. — Pijak! Burda! A od czegóż młodość? A który z nich inny? Ale to się potem tak zmienia, że ani poznać. Położy łapki przed tobą, ani go będzie poznać. Co ma do tego, że wielki pan? Jak go rozkochasz, to się ożeni. Pepita usta jej zatuliła. Tajemnie żywione uczucie, wzmożone nagle tym wybuchem, przerażało ją. — Nie mów — zawołała — nie zawracaj mi głowy! Oszaleję! Po co mam się rozmarzać daremnie. — Wcale nie daremnie — przerwała Strańska — tylko mnie słuchaj, a ja ci ręczę, że będziesz go miała. Pepita schwyciła ją za ręce i z naiwnością dziecka poczęła je całować. — Balbisiu, nie mów! Oszaleję! Strańska się rozśmiała. — Jak ty mu pokażesz od razu, że go tak kochasz, no, toś przepadła. On nad tobą, nie ty nad nim będziesz panować. — Ale gdzież, jak ja mu to mogę pokazać, kiedy ja go już w życiu nie zobaczę może. Wdowa się na chwilę zamyśliła, podeszła ku niej i szepnęła: — Przysiąż mi, że wujowi ani słowa! Pepita się zlękła trochę i zawahała. Kryć się przed tym dobrym wujem, który ją tak kochał, sumienie nie dopuszczało, ale miłość biła w sercu tak gwałtowna. Włoska krew się w niej odzywała. Opuściła główkę zadumana. — Nie bój się — szepnęła Strańska. — Mellini się później na wszystko zgodzi, będzie rad, ale teraz on nic wiedzieć nie powinien. Pepita oczy czarne na nią podniosła. — Ty go znasz? Strańska głową dała znak potwierdzający. — On tu jest?… — Dla ciebie tylko się tu został — szepnęła kusicielka. — Głowę mu zawróciłaś, szaleje, na kolanach błaga, aby się mógł widzieć i zbliżyć. — A, nie! Nie! To nie może być! — zakrzyknęła Pepita. — Jest gwałtowny, napastliwy. Ja go kocham, ale ja się go boję. — Przecież ja na krok od was nie odstąpię —dodała Strańska. Nastąpiło milczenie. Włoszka rzuciła się na szyję przyjaciółce, objęła ją rękami i nic nie mówiąc, okrywała pocałunkami. Zaczęły po cichu szeptać z sobą. Pepita zasiedziała się u niej tak długo dnia tego, że Gawłowska po nią przyjść musiała, przypominając wieczerzę. Rozstały się szepcząc jeszcze i Pepita dwa razy z sieni wracała. Doktor, który już u stołu siedział, zdziwił się widząc wchodzącą siostrzenicę jakąś pomieszaną, z wypieczonymi rumieńcami na twarzy. Zapewniła go Pepita, że się tak z Helunią bawiły. Niestety! Już kłamać musiała, a myśl o tym zalała jej twarz nowym rumieńcem. Mellini był w wybornym humorze, dopytywał się o wdowę, żartował z niej trochę; siostrzenica milczała. Rola Strańskiej, do której groźbą niepoczciwego Wicka została zmuszoną, nie bardzo jej była na rękę w chwili, gdy właśnie inną odegrywała. Obawiała się jej skutków, lecz zawczasu ważąc wszystko, spodziewała się swe pośrednictwo w tej sprawie zatrzeć i zataić. Dalej, zdawało się jej, że gdy Mellini zagniewany na wychowankę osamotniony pozostanie, któż wie, czy się nie da uwikłać i związać stułą? Mówiła więc sobie, że byle rozumnie, może wyjść wcale dobrze na swym przyjacielskim dopomaganiu dwom sercom rozgorzałym. — Następstwa dalsze niewiele ją obchodziły. Jeśli mogła pewna panna Balbina być przez pana miecznika skompromitowaną, dlaczegóż by jakaś tam Włoszka lepszą od niej być miała? Jak wszystkie upadłe istoty, znajdowała w tym niemal przyjemność, że inne jej los dzieliły. Ze względu jednak na Melliniego potrzeba było nadzwyczajnej ostrożności. Starzec chwilami był przenikliwy, nie dowierzający, a Pepita dziecko nieostrożne. Ale miłość tak rychło kłamać uczy! Po wyjściu Włoszki Strańska długo rozmyślała i uspokojona poszła zasnąć, kazawszy się nazajutrz tak obudzić, aby na prymarią do Dominikanów trafiła. Jakoż, nim ksiądz wyszedł i zasygnowano88, już była w ławce. Wicuś stał pod ścianą i czekał, zeszli się w progu kruchty. — A co? Najsłodsza dobrodziejko moja, mój ty pączku z konfiturami słodyczy pełny? — zapytał, wisusowato się do niej garnąc, wojewodzic. — Jak się waćpanu zda? — Z oczów ci patrzy, żeś dokazała. Kiwnęła głową. — Nie wprzódy, jak o mroku i to od ogrodów. Zbliżyła się do niego. — Tylko proszę nie straszyć jej i mitygować się. Pogroziła paluszkiem tłustym. — U waćpana w sercu prawdziwej miłości ani za grosz, tylko rozpusta, a to dziewczę jak łza, to aniołek! Westchnęła. — Ja kłamać ci nie będę — zawołał śmiejąc się wojewodzic — moja miłość nie jest czysta, ale za to diabelnie gorąca. Już to trudno, kochana Balbisiu, każdy tylko tym służyć może, co ma. Wachlarzykiem, przy którym wisiał różaniec, p. Strańska klapsa mu dała. — Paskudnik — szepnęła. Wojewodzic wąsa pokręcił. Poszli małą uliczką razem kroków kilkanaście i Wicek się zawrócił biegiem do domu. Wieczorem, nim mrok padł, już Wicek siedział w pokoju sypialnym pani Strańskiej, gdyż obawiała się niespodzianego najścia doktora, który czasem i wieczór do niej zachodził. Pepity długo nie było. W chwili stanowczej zabrakło jej męstwa, przelękła się, chciała się cofnąć, potem przemówiło serce. Obraz tej twarzy zbolałej stanął przed jej oczyma, żal się jej zrobiło rojonego szczęścia, choć przeczuwała, że je drogo opłacić może. Rzuciła się biegiem prawie ku dworkowi Strańskiej. O niewiele chodziło, że uratowaną być mogła. Właśnie gdy tylnymi drzwiami wpadła do dworku, od ulicy wchodził doń doktor. Strańska, oczekująca na nią w saloniku, ujrzała razem z jednej strony z wesołą miną wsuwającego się doktora, z drugiej strwożoną Pepitę. Przestraszyła się mocno i zagadała głośno, lękając się, żeby wojewodzic nie wypadł ze swej kryjówki; głos donośny a wesoły doktora jakoś go wstrzymał. Pepita, na pół omdlała, padła na krzesło. Mellini powracał z miasta. Zagaił rozmowę, usiadłszy, o deszczu i pogodzie, potem o burmistrzu, który nogę był złamał, na ostatek ni z tego, ni z owego, o owym nicponiu, łotrze, którego z ran wyleczył, a który się po mieście dotąd włóczył i ludziom uszy obcinał. Słuchający pode drzwiami wojewodzic kłaniał się za nimi doktorowi, ironicznie przyjmując dawane sobie pochwały. Przepowiadał potem Mellini, że się zuchwalec doigra wreszcie, że go drugi raz palestranci naprawdę dobiją. Wojewodzic pokiwał na to głową. Nie obchodziło go wiele, że doktor się o nim tak złośliwie wyrażał, niecierpliwił się, że za długo siedział. Pepita czerwieniła się słuchając i mięła chusteczkę w rękach, wdowa pokaszliwała, aby głosu Melliniego nie dopuścić do uszu ukrytego wojewodzica. Jakby na złość doktor zasiedział się dłużej niż zwykle, nareszcie za laskę wziąwszy, pożegnał gospodynią, zalecając siostrzenicy, aby i ona nie bawiąc wracała do domu. Mamyż opisywać scenę, która nastąpiła po wyjściu doktora? Wedle umowy wojewodzic powinien był pozostać w gabinecie, aż mu otworzą i wezwą go, ale nie wytrzymał i nie posłuchał, wyrwał się natychmiast, biegnąc do przestraszonej Pepity. Pierwszy ów gwałtem wzięty pocałunek mógł już dać miarę, jak się gorączkowy młodzieniec będzie z ukochaną obchodził. Miłość to była wojewodzica dla mieszczanki, przybrała więc ówczesne formy poufałe i napastliwe, ale na pierwszym kroku piękna Włoszka odtrąciła natręta i zmusiła go do przyzwoitszego zachowania się z sobą. Pogroziła, że ani chwili nie zostanie dłużej, stała się dumną i gniewną prawie; piękny Wicek musiał się stać polityczniejszym nieco. Pomimo to i ręce gwałtem pocałunkami okrywał, i przysiadał się zbyt blisko, i od razu tak poufale ją zwał swą najdroższą Pepi, że mu się trudno było obronić. Włoszka była serio i prawie łzawa, on wesół i roztrzepany. Nim się do pewnej harmonii jakiejś nastroili, upłynęło pół godziny. Pepita wstała i zapowiedziała, że odchodzić musi. Na próżno było błaganie. Na stronie zaś na ucho oświadczyła wdowie, że nazajutrz nie przyjdzie, jeżeli wojewodzic słowa nie da, że będzie przyzwoitszym. Wicek słowo dawał na wszystko, czego po nim wymagano, z mocnym postanowieniem niedotrzymywania. Przypomnieć sobie trzeba, że to była chwila tak dziwnego obyczaju, iż w salonie wojewodzicowej mścisławskiej, matki księcia, Francuz Mehée widział młodego generała nieznajome panie całującego publicznie w ramiona. Młodzież bujną, do której należał właśnie wojewodzic, pozwalała sobie nad miarę. Nie mógł więc pojąć zepsuty Wicek, ażeby to, co w salonach uchodziło, w dworku miało być mu wzbronionym. Po wyjściu ślicznej Pepity nagrodził sobie zuchwałym obejściem się z wdówką, która wprawdzie krzyczała z cicha, ale za złe poufałości ładnego chłopca nie brała. — Niech sobie to pan wojewodzic powie — odezwała się w końcu — że to jest pieszczone dziecko, które wymaga, ażeby padać przed nim i szanować je. Pan tu tak obcesowo nic nie wskórasz… — Rozumiem — rzekł Wicek — potrzeba chytrości węża, zawracania oczów, westchnień, słów jedwabnych; no, to i to potrafię, bo szalenie ją kocham! To mówiąc pocałował wdowę, która krzyknęła i rozśmiała się, i wybiegł. O kilkanaście kroków od dworku spotkał jednego z tych sześciu, którym dał naukę, stojącego jakby na posterunku. Był to niejaki Pusterski, urwisa kawał, który dostawszy od wojewodzica tęgie płazy, chociaż mu palec na palec założywszy przysięgał, że on go nie rąbał, przywiązał się dziwnym sposobem do niego. Zbity i złajany przeprosił wojewodzica, pocałował go w rękę i prosił tylko o pozwolenie, aby mógł mu służyć i dowieść, jak go weneruje89. Wicek, jak wszyscy ludzie jego temperamentu, lubiał się otaczać takimi służkami. Poił go, drwił z niego, posyłał, posługiwał się nim, dawał mu czerpać z swojej kieszeni, a gdy był sam, tęsknił za tym cieniem, do którego przywykł, że się za nim wszędzie włóczył. Spostrzegłszy go wojewodzic uśmiechnął się i pomyślał, że ani pudel nie mógłby służyć mu wierniej. Poszli tedy razem do miasta. Pusterski nie ważył się nigdy iść obok wojewodzica, towarzyszył mu z lewej strony o pół kroku idąc za nim, słuchając, śmiejąc się i potakując. — Słuchaj, ty trutniu! Pusterko! — rzekł mu Wicek. — Kiedy ja tu chodzę, na Winiary, nie potrzebujesz mi następować na pięty, rozumiesz! Zobaczy cię kto, że tu stoisz i czekasz, a widują cię ze mną, zaraz zwąchają, że ja tu też być muszę. — A, prawda — odezwał się Pusterski — jak Boga kocham. A pan nie chce, żeby ludzie wiedzieli, że do tej dewotki chodzi. Zaczął poprychiwać. — Tę Strańską, proszę jaśnie wojewodzica, to tu caluśkie miasto zna, a myślą wszyscy, że do niej ani się zbliżyć, tak świętościami obłożona, a tu, cha, cha! — Nie plećże i ty, a gębę stul! — dodał Wicek. — E, to się rozumie! Tylko ja to sobie myślę, komu tu już na świecie wierzyć? — rzekł Pusterski. Wojewodzic go klasnął po ramieniu, aż się ugiął, zaświstał… poszli dalej. Pepita wróciła do wuja, pomimo całej mocy nad sobą nie mogąc po widzeniu się z wojewodzicem ochłonąć jeszcze. Znalazła go innym, niż chciała. Było w nim jakby dwu ludzi: jeden, który jej był nad wyraz wszelki miłym i drogim, ten, którego widziała raz pierwszy, wpółumarłym, i jakiś drugi, który ją przerażał i niemal się stał wstrętnym. Z tych dwu, który miał zwyciężyć? Który był prawdziwym, a który kłamliwym? Pytała sama siebie i odpowiedzieć nie mogła. Gdy po chwilce spoczynku w swoim pokoiku, po starannym przejrzeniu się w lusterku wyszła Pepita do wieczerzy, doktor nawykły czytać w jej twarzyczce znalazł na niej ślady przejścia jakiegoś gwałtownego wzruszenia, choć się starała być spokojną. — Ta twoja przyjaciółka Strańska — odezwał się, popatrzywszy na siostrzenicę — choć niby kobiecisko dobre, ale koniec końców ona ci musi nie wiedzieć czym głowę zawracać, bo to taka święta prawda, co mówi nasza poczciwa mądrość narodowa: Le donne son sante in chiesa, angele in strada, diavole in casa, civelle alla finestra, e gazze alla porta. (Kobiety są w kościele święte, na ulicy anioły, w domu szatany, w oknie sowy, a na progu sroczki). Machnął ręką. — Ile razy wracasz od Strańskiej, zawsze masz trochę gorączki. — Ja? Co to się wujowi przywiduje! — Doktorowi się nie może przywidywać. Albo się nadto męczysz z jej swawolną Helusią, albo ci ona androny prawi. — Czyż mi się już zabawić nie godzi? — szepnęła Pepita. — A, dziecko moje! Baw się, pókiś młoda — zawołał doktor — baw się, szalej, byle po dziecinnemu, i lepiej z Helusią niż z jej matką. Strańska poczciwa kobieta, ma gazza (ale sroka) nie tylko we drzwiach, ale i za drzwiami. Może ci głupstwami głowę nabiła. Spojrzał na rumieniącą się i pożałowawszy wnet surowości swej i podejrzeń, ucałował odwracając rozmowę. Dziwna przenikliwość wuja smutkiem oblała twarz Pepity, ulękła się tych oczów, które jej aż do głębi duszy zaglądały. VII Pan Pusterski był rodzajem dependenta90 przy sławnym w owe czasy nie tylko W Lublinie, ale i w stolicy mecenasie, prawniku, pełnomocniku wielu magnatów, przyjacielu niektórych, panu Hermanie z Daliborza Daliborskim. Daliborski właściwie mecenasem nie był, ale więcej niż nim, i wszyscy, starzy nawet, wielce go szanowali. Kim był w istocie, trudno się da określić: podobnych ludzi dziś już nie ma; rodziła ich epoka i stosunki, z nią razem i z nimi znikli. Typ to był właściwy końcowi XVIII wieku. A najprzód omyliłby się, kto by go sobie wystawiał podobnym do jednego z tych jurystów, których wizerunek nam zostawił ołówek Norblina.91 Pan Herman z Daliborza Daliborski był młodzieńcem (miał zaledwie lat trzydzieści kilka) najlepszego towarzystwa, przyjmowanym poufale w najpierwszych domach, dobrze widzianym i znanym na dworze, przyjacielem wielu królewskich sekretarzy i szambelanów. Ksiądz Ghigiotti kochał go i protegował, lubił go Trembecki, całował w twarz Węgierski, najlepsze stosunki łączyły go z generałem Komarzewskim, z Kickim. Bywał na pokojach u pani krakowskiej, przyjaźnił się z wojewodą Mokronowskim, w stolicy miał stosunki rozliczne i ogromne. 92 Spojrzawszy nań, nikt by w nim człowieka do interesów nie domyślał się: elegant był po swojemu, w mieście jeździł karetą, dawał obiady, wieczory z baryłkami ostryg, pił z hetmanem, kto lepiej, strzelał z pistoletu wyśmienicie i najdzikszego konia dosiadał. W rozmowie jego głośnej słowa nigdy o interesach nie było, ale o kobietach, zabawach, przejażdżkach, grze i ucztach. Tymczasem w trybunale bez Daliborskiego nikt nie stąpił. Trzeba było pozyskać prezesa deputatów, potajemnie rejestr podpędzić lub ociągnąć, przez nikogo się to nie dało zrobić, tylko przez niego. Robił albo darmo dla przyjaźni, albo za grube pieniądze, których nigdy nie brał dla siebie. Na migi pokazywał, że wszędzie coś musiał wtykać. Człowiek był dowcipny, najmilszy w świecie, zawsze wesół, zdający się wiecznie próżnować, w ciągłych przejazdach, lataninie, na stu miejscach jednego dnia, nieznużony. Czasem grywał faraona do czwartej rano, gdy o dziesiątej miał w sprawie głównej przed kratkami stawać. Nie było prawie praktyki, ażeby się Daliborskiemu co nie powiodło. Cisnęli się też doń wszyscy, a kto go miał, mógł spać spokojnie. Skąd ten geniusz uniwersalny, który wszystko umiał i znał się na wszystkim, wyszedł, gdzie się uczył, dochodziły o tym głuche podania, pewności nie było. Daliborski nie mówił o swej przeszłości, zdawał się ją chcieć zataić. Na ucho szeptano, że był dzieckiem naturalnym jednego z dostojników wielkich, męża znaczenia niezmiernego w Rzplitej, jednego z najrozumniej szych ludzi w kraju, który mu dał wychowanie i wyprowadził go w świat. W istocie bardzo młodo miał sobie powierzone interesa księcia kanclerza93, ale to nic nie dowodziło i plotka mogła być bajką. Ów Daliborz, z którego się pisał Daliborski, był maleńką wioszczyną na Podlasiu, z której wyżyć nawet ubogiemu szlachetce byłoby trudno. O rodzicach głucho było zupełnie. Zjawił się w Lublinie z silną protekcją, a z nierównie większą zręcznością. W przeciągu roku potrafił się wśrubować wszędzie, a lat kilka starczyły mu do zajęcia stanowiska przeważnego. Wszystkich starych w kąt zapędził. Służyli mu, kłaniali się, radzili; pomagał chętnie, ale w razie potrzeby trzeba też było być na jego rozkazy. Przed kratkami miał Daliborski wymowę łatwą, świetną, porywającą. Gdy się odezwać zapowiedział, tłumnie cisnął się do sali, kto mógł. Mecenasi między sobą, po cichu, krytykowali jego znajomość prawa niedostateczną, wykręty niezręczne, pewne lapsus linguae 94, które mu się trafiały; ale mimo to słuchając go, czuli się zachwyceni; przekonywał, głuszył, podbijał. Więcej w tym było zręczności niż nauki i logiki, więcej może kuglarstwa i komedii niż wymowy poważnej, ale to cudownie skutkowało. Replika95 jego gruchotała nieprzyjaciela i ścierała na miazgę. Daliborski mówił tylko w ekstraordynaryjnych96 wypadkach, kosztowało go to; nie lubił stawać, polem jego było potajemne krzątanie się około interesu. Sprawa, około której chodził, była wygraną, nim przyszła przed kratki, dekret miał zawsze przed terminem w kieszeni. Zresztą, choć czasu sądów przesiadywał przy trybunale, pole jego działalności daleko się szerzej rozciągało; tu zdawał się być tylko dlatego, aby z ludźmi spotkać łatwiej. Niekoniecznie prawne spory go same zabawiały: sprzedawał i kupował majątki, frymark97 dobrami prowadził na wielką skalę. W potrzebie traktował o ustąpienie urzędów, o zrzeczenie się starostw, o kupno stopni w regimentach, nawet o order Świętego Stanisława98… Nie był obcy rozwodom i podejmował się ich w Rzymie i w konsystorzach99; kleił małżeństwa, godził rodziny, niekiedy je waśnił. Słowem, człowiek był do wszystkiego. Najdziwniejszym zaś było to, że w kraju, na kilka stronnictw politycznych i familijnych rozdzielonym namiętnie, on był ze wszystkimi dobrze, nie źle, znośnie, wyśmienicie, doskonale, jako tako. Z nikim i nigdy na noże. Miał wstęp wszędzie, a gdzie go nie zyskał jeszcze, jutro się wcisnął. Ktoś go podparł, ktoś wprowadził. Nie można było wejść do salonu wielkimi schodami, umiał znaleźć ciemne schodki i przedpokój lub buduar.100 Zapomnieliśmy niemal na to główną zwrócić uwagę, że był bardzo pięknym mężczyzną i że głównie przez kobiety robił interesa. W salonach ówczesnych jednego wieczora czasem widzieć go było można u księżnej marszałkowej, u wojewodzicowej mścisławskiej, u Czartoryskich, u Tomatysów, u Teppera, u pani krakowskiej i u kasztelanowej kamińskiej; księżna Nassau miała słabość do niego101. Mówiono, że Ryx102 do króla puszczał, gdy sala audiencjonalna była pełna oczekujących, przez garderobę. Żadna ważniejsza sprawa nie odegrała się bez niego, w każdej umoczył rękę, ale w wielu tak, że nikt go tam ani widział, ani odgadł. Więcej mu może chodziło, aby być na wielkim świecie dobrze widzianym i traktowanym na stopie przyjacielskiej niż o reputacją prawnika. Godzili się wszyscy, że był najmilszy, najlepszy, ale co do zasad jego i surowej cnoty, o tym milczano. Człowiek, co tylu panom do tylu spraw służyć był zmuszony, zbyt surowych zasad mieć nie mógł. To pewna, że przyjmował do wyrobku najbrzydsze interesa i umiał wynaleźć stronę jakąś, z której się one wydawały usprawiedliwione. Charakterystycznym i to było, że dla ubogich i maluczkich brudnych spraw by się nigdy nie podjął i w ogóle lada z kim się wdawać nie lubił, to zaś, co z kół magnackich i arystokratycznych płynęło, przez samo swe źródło było oczyszczonym. Brał z zamkniętymi oczyma. Z powierzchowności mecenas, któremu dawano tytuł starosty, otrzymał był bowiem jakiś kawałek ziemi, do którego ta kwalifikacja przyczepić się dała, z powierzchowności był imponująco pięknym. Słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnej ciała budowy, twarzy rysów arystokratycznych, ruchów nieco wyszukanych, lecz pełnych dystynkcji, w salonie miał minę wielkiego pana. Ubierał się tylko oryginalnie. Nosił niby jeszcze strój polski, ale jakby w stanie przejścia do nowomodnego… Przy kontuszu i żupanie, który już na kamizelkę długą zakrawał, kładł modny ówczesny muślinowy ogromny krawat, grubo około szyi obwiązany. Na głowę nie wdział jeszcze peruki, ale miał włosy w tył zaczesane i zebrane z tyłu w woreczek związany wstęgą. W ręku nosił laskę grubą i krótką, jakiej używali eleganci. Na palcach mnóstwo miał pierścieni, a zegarek na modnym brylantowym łańcuszku. Wszystkie części tego stroju półfrancuskiego były nadzwyczaj wytworne, pięknie zrobione i z kosztownego materiału. Z twarzy jego mądry by był, kto by co wyczytał. Śmiała się jednostajną uprzejmością dla wszystkich, nawet dla tych, których najbardziej nienawidził. Było w niej coś zimno—dumnego, każącego się domyślać, iż ludzi w ogóle niewiele sobie ważył. Takt w obejściu się z nimi miał przedziwny. Dosyć mu było pół godziny, aby zbadać, z kim miał do czynienia, i umieć sobie z nim tak radzić, aby go prowadzić jak na pasku. Już w chwili, gdy się to opowiadanie poczyna, miano pana starostę Daliborskiego za bardzo majętnego człowieka, chociaż nie miał nic widocznego oprócz tej lichej wiosczyny Daliborza, wnosząc jednak z życia wystawnego, można się było dochodów wielkich domyślać. Nie jeździł w podróż bez dwu powozów, lokaja, kucharza i wyrostka. W Lublinie miał całe piętro domu naprzeciw trybunału, konie i karetę. Niekiedy zapraszał po pięćdziesiąt osób. Zbytek był ogromny, gra straszna. W kancelarii pracowało najmniej trzech skrybentów103 i sekretarz jegomości, stary, milczący, szaraczkowato ubrany, posłuszny, sam przez się kroku nie mogący stąpić, Małdrzykowski. Jednym z tych, co wisieli w kancelarii, był Pusterski; ale żeby wiele pisał i pracował, nie można było powiedzieć. Miał zawsze jakieś zlecenia w mieście; nosił raporty, chodził gdzieś i rozkazy od pana odbierał we cztery oczy. Trzeba było tak zręcznego mistrza, żeby z tak niebezpiecznym narzędziem bez uszkodzenia dać sobie radę. Pusterski pił, grał, łajdaczył i pomiędzy swoimi uchodził za ostatniego nicponia. Widać jednak, że to, do czego używanym był, właśnie takiego wymagało instrumentu, bo Daliborski był z niego kontent i nieźle mu się działo. W kancelarii go nie cierpiano, on sobie z tego drwił. Blady, ospowaty, z oczyma, których powieki zawsze były poobwodzone czerwono, bez zarostu na twarzy, z włosami konopiatymi i prostymi jak druty, chudy, drągalowaty, patrzący zawsze z ukosa, Pusterski miał układ lisowaty, pokorny, trzymał się nieco przygarbiony i zdawał się wiecznie obawiać czegoś, bo się ciągle mieszał i kulił104. Lada zamachnięcie ręką napełniało go trwogą, jakby dla niego było przeznaczone, ale gdy się upił, burdy wszczynał wściekłe, jakby swe tchórzostwo trzeźwe chciał ludziom z pamięci wybić. Od godziny już siedział Pusterski w kancelarii za stołem, towarzysze jego pisali, stary Małdrzykowski przy oknie coś czytał, a przybyły dependent, nie mając co robić, po studencku coś wyrzynał na pamiątkę scyzorykiem na stole, gdy jak wicher wpadł Daliborski. Twarz miał zarumienioną, oczy błyszczące, usta jeszcze drgające czy od śmiechu, czy od gadania… Oczyma rzucił po izbie. Małdrzykowski z ukłonem szedł już ku niemu. Skrybenci żywo bardzo smarowali po papierze. Pusterski wstał, ręką zakrywając na stole wyrzeźbioną literę. — A, Pusterski! Ja cię kilka dni nie widziałem! — zawołał starosta. — Chodź tu sam! Wolnym krokiem zbliżał się powołany. Tymczasem zniżonym głosem szybko bardzo począł dawać Małdrzykowskiemu rozkazy pan starosta i skinąwszy na Pusterskiego, aby za nim szedł, opuścił kancelarią. Przez korytarz tylko był pokój, jeden z tych, w których Daliborski klientów przyjmował. Stanęli tu. Odwrócił się mecenas do skrybenta. — Cóżeś robił? — A co jaśnie pan starosta przykazał. — Masz co do powiedzenia? — Jużci się znajdzie. Poszli razem do okna, aby ich u drzwi nie podsłuchano. Pusterski cichym głosem począł: — Jak się wylizał, proszę jaśnie starosty… — Toś już mówił. — Ale ja nie o tym powiem, co dawniej. Był książę generał… — Wiem. — Ciągle ze sobą chodzili cały czas. U doktora jakąś awanturę zrobili, bo doktor ze swoją panną z domu uciekł i nie wrócił aż nazajutrz. Książę pojechał, a on się został. Pieniędzy mu Fajwel dał na skrypt księcia. Mecenas głową pokiwał. — No, cóż więcej? — A teraz bałamuci wdowę tę, co pan wie, co ona nie wdowa, tylko co pana miecznika… Rozśmiał się pogardliwie Daliborski i popatrzał na raportującego, który głowę i oczy spuścił. — To nie może być — odezwał się żywo — tam innego coś być musi. Tyś ślepy. Pusterski usta otworzył. — No, to się okaże — szepnął. — Ma pieniądze? — spytał mecenas. — Jeszcze tam coś jest; ano widać, że na coś mu potrzebne, bo chowa i skąpi, nie tak, jak bywało. Tu przerwawszy sobie mowę, dotknięty zarzutem ślepoty, Pusterski odezwał się: — Kiedy ja go widziałem, jak się z wdową u Dominikanów schodzili. Raz ją przeprowadzał uliczką, a ja za słupem stał. To ją schwycił wpół i plasnął, aż krzyknęła. Mecenas się śmiał słuchając. — To nie ma nic — rzekł — tam się musi co innego święcić. Dawno on tam chodzi? Pusterski dnie wyliczył. — Pilnujże mi go i z oka nie spuszczaj — dodał, patrząc na zegarek, mecenas. — Siedź, patrz, a jeśli co będzie ciekawego, zaraz mi przynoś. — Słucham jaśnie starosty. Daliborski chciał odchodzić, gdy Pusterski zamruczał: — Ale u mnie już i dydka nie ma. — Aj, ty, ty, więcej zjesz i przepijesz, niż przyniesiesz — zamruczał, rzucając mu talara, Daliborski. — Idź mi zaraz! Nie zachodząc już nawet do kancelarii dla pożegnania się z kolegami, dependent z korytarza wprost puścił się na ulicę i znikł. Piszący zobaczyli go wybiegającego i coś szeptać zaczęli między sobą. Upłynęło dni parę, a Pusterski się nie pokazywał wcale. Jednego dnia, gdy mecenas był w gabinecie zajęty z trzema nowo przybyłymi panami cichym szeptem o jakimś zapewne bardzo ważnym interesie, bo mu każdy z nich w końcu rulon dukatów na stole położył, służący wszedł do gabinetu, niosąc na talerzu kartę. Był to pachnący stolicą wizytowy bilet, wkoło otoczony niebieską z kwiatów i wstęg girlandą, na którym stało wydrukowane nazwisko. Z drugiej jego strony bujnym charakterem niewieścim kilka słów dopisano. Obejrzawszy kartę uśmiechnął się mecenas, schował ją do kieszeni i powiedział służącemu: — Natychmiast tam się stawię. Usłyszawszy to szlachta poczęła ściskać go i żegnać, zalecając mu sprawę. — Proszę być spokojnym, kochany rotmistrzu; niech pan starosta ufa mi, pan strukczaszy zawierzy. Wszystko będzie dobrze. — Co daj Boże, amen! — rozsmiał się najstarszy. Mecenas odprowadził ich aż do sieni; wrócił po rulony, które we właściwym im schronieniu w biurku ulokował, i zabrał się wychodzić z domu. Pora była poobiednia i zachód słońca blisko, czas piękny, i zapewne dlatego Daliborski wybrał się z domu pieszo. Każdemu innemu uszłoby to, ale jemu ulica była niebezpieczną. Chwytano go co chwila po drodze, różnego stanu ludzie napastowali i zatrzymywali. Wysiadano z powozów, porywano pod ręce. Daliborski ledwie się mógł pozbyć natrętów. Straciwszy dużo czasu, znalazł się wreszcie za kościołem Św. Ducha w gospodzie, na której progu stał służący w liberii, jakby go na czatach umieszczono. Znikł zaraz zobaczywszy mecenasa. Wrota gospody były zamknięte; w środku stały ekwipaże105 pańskie i cicho kręciła się służba. Z jednych drzwi wybiegła zręczna subretka106 i z uśmiechem wprowadziła Daliborskiego do gościnnych pokojów. W pierwszym z nich nie było nikogo, tłomoki tylko, węzełki i owe mnóstwo paczek, torebek, szkatułeczek, które pięknym paniom zwykły towarzyszyć w podróży. Subretka wskazała na drzwi półotwarte do drugiego pokoju. Daliborski, przybrawszy postawę jeszcze bardziej salonową, popatrzywszy na swe ubranie, musnąwszy się po głowie, wszedł. Na kanapie za stołem wpół leżała, wpół siedziała młoda i bardzo piękna kobieta, ubrana po podróżnemu, ale wytwornie i ze staraniem modnisi i elegantki. Była to brunetka z oczyma szafirowymi, przymrużonymi sentymentalnie, choć cała twarzyczka jej uderzała wyrazem ostrym, przykrym, strasznym jakimś. Piękność to była, której najwybredniejszy znawca niewieścich wdzięków nie mógł nic ująć ani jej zaprzeczyć, piękność tak regularnych rysów, tak harmonijnie stworzona przez naturę, że w niej najmniejszy dysonans nie raził. Lecz szczodra natura obdarzając nią tę kobietę zapomniała o tym, co sympatią wzbudzić mogło; fizjognomia ta, przynajmniej w chwili, gdy mecenas wchodził, była przerażająca jakby tajonymi gniewy do całego świata, jakby bolami tajemnymi. Dlatego może maseczka ta gniewna mrużyła oczy i usta skrzywiła do uśmiechu rezygnacji. Daliborski zbliżał się z uszanowaniem wielkim, ona niecierpli— wie poprawiała coś w ubraniu. Wyciągnęła piękną, białą, trochę tylko chudą rączkę, okrytą mnóstwem pierścieni, ku podchodzącemu i szepnęła głosem pieszczonym, jakby dziecinnym: — Cher Staroste!107 — Jakże się ma pani wojewodzina? To prawdziwa dla mnie i szczęśliwa nad wyraz siurpryza.108 Oczy z wyrazem omdlenia jakiegoś zwróciły się ku mecenasowi. — Siadaj — rzekła wskazując krzesło. — Jestem tu przypadkiem, jadę do Warszawy, na sejm. Wojewoda mnie poprzedził. Chciałam cię zobaczyć. Cię poufałe było wyszepnięte bardzo cicho, ale musiało bardzo uszczęśliwić mecenasa, bo pochwycił na nowo rączkę pierścieniami okrytą i gorąco ją całować zaczął, aż mu ją wyrwać musiano. Wojewodzina znowu na pół się położyła na kanapce, sparła na rączce i główkę podniosła ku Daliborskiemu, wlepiając w niego wejrzenie tęskne, jakby nim badać chciała człowieka. — Nic mi nie powiesz? — szepnęła. — Ważnego nic — odparł cicho mecenas. — Stare dzieje zawsze. — Jest tu? — Jest i prowadzi życie zwykłe. O mało, mało nie zostaliśmy od niego uwolnieni. Przypuśćmy, że to był przypadek — dodał z półuśmiechem mecenas — ale trafiło się, że u winiarza było kilku rębaczy, z którymi się zwaśnił. Posiekali go tak, że za umarłego go porzucili, ale nieszczęściem trafiła się córka doktora, która go zobaczyła i krzyknęła, a doktor, co go wyleczył. Wojewodzina załamała ręce. — Szalone szczęście. — szepnęła. — A, póki ten człowiek na świecie, ja ani pokoju, ani szczęścia mieć nie mogę! Znasz historią moje… wiesz… Tu słów zabrakło, spuściła oczy. — Między nim a mną walka o śmierć lub życie. Poruszona wielce, mówić nie mogła. Mecenas ze współczuciem w milczeniu czekał na słowo. — Nie ma potwarzy, którą by się nie mścił nade mną — dodała — wiesz… To fałsz… Musiałam wyjść za jego ojca, matka moja wymagała tego, interesa jej. Poświęciłam się dla niej. Uczynił mnie poczwarą jakąś! To zbrodniarz! — Niechże się pani nie irytuje — wtrącił mecenas. — Wspomnieć nie mogę o nim, żeby się żółć nie zburzyła we mnie — dokończyła wojewodzina. Zamilkła znów na chwilę. — Potrafiłam się go pozbyć z domu. Tak, przekonałam starego, że tę żmiję odtrącić powinien. Usłuchał mnie; wyrzekł się go… Zdawało się wszystko skończonym. A, nic, nic! Słaby, zniewieściały, bez charakteru, tęskni za nim, płacze po nim, choć się z tymi łzami kryje. A pozbyć się go raz niepodobna! — Trochę cierpliwości — począł, ręki znowu szukając, którą mu wyciągniono, Daliborski i przyciskając ją do ust — trochę cierpliwości. On się sam zgubi; nie potrzeba nawet szukać środków. — Ale ja w tej trwodze ciągłej żyć nie mogę! — zawołała kobieta. — Zbliżenie się jego do ojca grozi mi… Spuściła oczy. — Ojciec tęskni po nim. Jeśli się znowu spotkają, ja, ja jestem zgubiona. I twarz zakryła rękami. — Ta potwora gotowa znaleźć na mnie nie dowody, bo ich nie ma, ale potwarze… Ja nie wiem. Nagle wstała, rzucając ten ton rozpaczliwy, spojrzała ostro na Daliborskiego, chwyciła go za rękę. — Ty to możesz jeden uczynić, aby go z serca ojca na zawsze wytrącić, ty, ja ufam… Sparła się znowu na łokciu w melancholicznej postawie i zadumała. — Posłuchaj mnie — rzekła — ojciec się go wyparł, wydziedziczył. Uczynił to w świecie najsprawiedliwiej, bo zmarnował we dwójnasób tyle, co mu się mogło należeć. Nic mu się nie należało, nic! Ale po matce, prawnie, do schedy spadającej nań może mieć pretensją. Nie chciał ojca pozywać i zdaje mi się, że tym jeszcze serce jego sobie pozyskał. Stary jest skąpy. — Mój drogi — dodała, chwytając za rękę Daliborskiego i głos zmieniając na suchy i złośliwy — mój drogi, ty możesz to zrobić, namówić go… wymóc, aby ojca pozwał. Kończąc te wyrazy, piękna wojewodzina starała się oczyma oczarować, spętać, ująć sobie mecenasa. W tych oczach mieniących wyraz było tysiąc obietnic; usta szeptać się je zdawały. — Mecenasie, możesz być moim zbawcą! Daliborski milczał zamyślony, jak gdyby się drożył z sobą. Wojewodzina coraz mocniej stawała nalegająco. Szeptała po cichu nie dosłyszane wyrazy, zbliżała się, opanowywała starostę, który dawał się prosić, może, by większej ceny stała się obietnica. Nareszcie, jakby wychodząc z zadumy, zawołał: — Zrobię wszystko, co mogę, daję słowo! Oprzeć się, gdy te śliczne usta proszą, któż by był w stanie? A pani wiesz, żem ja od dawna niewolnikiem jej wdzięków. Dla pani w ogień i w wodę. — Moja wdzięczność będzie bez granic — odezwała się wojewodzina — bez granic. I podała mu rękę. — Przyznam się pani — rzekł mecenas po chwili cichej bardzo rozmowy — że zbliżenie się do niego dość jest dla mnie wstrętliwe, ale cóż robić, spróbuję. To wiem, że jaki on jest, to jest, ojca kocha, i że skłonić go do wytoczenia mu procesu będzie rzeczą bardzo trudną. — Trudną? Dla ciebie? — zapominając się i coraz większą okazując poufałość, jakby z dawnych pozostałą stosunków, wojewodzina. — Trudną? Z takim opojem, który pół dnia jest nieprzytomnym i podpisuje nie patrząc, co mu podstawią. Trudną dla Daliborskiego? — Wszystko to prawda — odrzekł mecenas — podpisuje z zaufaniem, ale też zdradzony tak łatwo zabić może! To go nic nie kosztuje! Pogardliwą minkę zrobiła wojewodzina. — Żebyś ty na niego nie znalazł sposobu! — Ja nie mówię, ażebym go nie miał znaleźć, ale wskazuję trudności. — Aby mnie do wdzięczności pobudzić — śmiejąc się, sucho dodała wojewodzina. — Nie bój się, mówiłam, powtarzam, wdzięczność bez granic! Mecenas wziął ją za rączkę i długo trzymał przy ustach, patrząc jej w oczy. Kobieta czuła, że zwyciężyła. Pogroziła mu trochę, przysunęła się i szeptała długo. — Nie potrzeba nawet procesu — dokończyła — dość będzie najmniejszego dowodu, że o nim myślał, że zamierzał. Ojciec tęskni, ojciec go kocha, wierzy w jego poprawę. Próbował mnie dla niego przebłagać. Chciał już przebaczyć synowi marnotrawnemu. Oczy się jej zaiskrzyły. — O, póki ja żyję, nie dopuszczę! Nie! Albo on, albo ja! Uspokoiła się nieco. — Znasz wojewodę — ciągnęła dalej — zestarzał bardziej jeszcze, słaby jest, mam nad nim władzę, ale pomimo moich starań tego pierworodnego swojego zapomnieć nie może. — Kto wie, jak wojewoda długo pociągnie — dodała z przerażającym chłodem — tacy ludzie żyją czasem bardzo długo. Póki on i syn są na świecie, ja na nim spokojną chwili jednej być nie mogę. Mogą się zbliżyć. Są usłużni przyjaciele, o, znam ich! Są starzy domu rezydenci, służba. Lecę co najspieszniej do Warszawy, lękając się starego pod wpływem obcym zostawić. — O! O wpływ żaden lękać się pani nie możesz — wyrzekł mecenas — jeden jej uśmieszek, a mieć go będziesz u nóg swoich. Kobieta się wzdrygała i ręce załamała. — O! To życie moje, ta męka, to obrzydzenie, które mi ono sprawuje! Mecenas głową potrząsnął. Jako człowiek praktyczny wtrącił po cichu: — A zapisy porobione? — O te się moja matka przy intercyzie109 starała — poczęła głosem zimnym wojewodzina — ale naówczas nie wypadało jej ani mnie nalegać na nic więcej oprócz zwykłej oprawy. Ludzie i tak wołali, że mnie oddają mu dla pieniędzy. Ale cóż to jest ta mizerna oprawa! Ja muszę na nim wymóc zapisy całego majątku! Cała ta fortuna nie opłaci tego, co ja doświadczyłam z nimi! Wstrzęsła się. Daliborski wtrącił: — Ja bym się pani mojej i do tego mógł przydać z czasem. Użyłbym wpływów. To trzeba robić przez uboczne drogi, pani nic o tym wiedzieć nie powinnaś. — Tak, ale najprzód z tą żmiją, z tym zbrodniarzem skończyć potrzeba! — krzyknęła wojewodzina. — Że go ci nie zabili, że go nie zabili! Wymówiła to tak, jak gdyby w wyrazach mieszczących śmierć w sobie nie było nic ani strasznego, ani wstrętnego. Daliborski popatrzał na nią z rodzajem podziwu i zdumienia. — Proszę mnie nie obwiniać o okrucieństwo — dodała wojewodzina — ja się bronię. Tu o moje też idzie życie. Jedno jego słowo potwarcze, a jestem zgubiona. — Niechże się pani wojewodzina nie irytuje — powtórnie odezwał się mecenas. — Wszystko się zrobi wedle jej rozkazów. Mamy do czynienia z człowiekiem, który jest samego siebie największym nieprzyjacielem, a dla nas najlepszym przewodnikiem. Jakby znużona i upokorzona tą rozmową, wojewodzina głowę spuściła i oczy; zadumała się, wyciągnęła rączkę Daliborskiemu i pozwoliła, jakby dla pociechy, okrywać pocałunkami… Nazajutrz do dnia pięknej pani już w mieście nie było. VIII Tacy ludzie jak starosta Daliborski sami za wszystko, co na ich barkach spoczywa, nie starczą; muszą mieć pomocników i sprzymierzeńców. Daliborskiemu też na nich nie zbywało, nie licząc domowych i podrzędnych, jak Małdrzykowski, Pusterski i pomniejsi, co dzień pełno było u niego przynoszących i odbierających zlecenia. Nikt jednak tak blisko nie był serca, kieszeni i interesów, jak szwagier, którego z nicości wywiódłszy, ożenił z jakąś siostrą, wyposażył i posługiwał się nim jak niewolnikiem. Zwał się ów jegomość Paliszewskim, był niepozornym, zarazem niegłupim, ale natura go stworzyła na istotę bierną. Przyprzężony do wózka cudzego z drugim obok szedł wyśmienicie, ale do hołobli110 się nie zdał. Nie brakło mu inteligencji ani sprytu, nie miał W sobie tej sprężyny motora, który się wolą nazywa, a przez który życie idzie. Zostawiony sam sobie Paliszewski musiał do spółki wziąć bodaj największego głupca, byle ktoś go popędzał i nim kierował. Los nadał jemu Daliborskiego, a Daliborskiemu to wyśmienite narzędzie. Człowiek był nieoceniony, ale pod rozkazami zawsze, sam na nic. Znano go pod imieniem anima damnata111 pana starosty. Dla niego Paliszewski gotów był w ogień i w wodę, nie mieli dla siebie tajemnic. Starosta wiedział doskonale, że ta biedna istota zdradzić go nie może, boby w nim zdradził siebie. Ożenienie tego biedaka z siostrą było środkiem przywiązania tym silniejszego do swych losów. Siostra ta, stara panna, brzydka, swarliwa, dostała posążek i administrowała u brata w Daliborzu. Mąż się z nią rzadko widywał, ale za nią nie tęsknił. Mieli jedną córeczkę i dla tej żył Paliszewski. Był to człek krągły, zażywny, którego myślenie nie wysuszało, troska nie jadła, widać na nim było wyśmienitą strawność i byt doskonały. Jadł sławnie, pił wiernie, słuchał i spełniał cudownie. Gdy wieczorem późnym wyszedł starosta od wojewodziny, tak był zamyślony, że noga za nogą się wlokąc, nim do mieszkania swego się dobił, na zegarach biła jedenasta. W pokoju swoim na kanapce znalazł szwagra podpartego na łokciu i usypiającego snem dusz niewinnych, które nic nie mają na sumieniu. Paliszewski chrapał. Wnijście starosty rozbudziło go cudownie, ręką tylko potarł po twarzy i stał już uśmiechając się na rozkazy. — Spóźniłem się cokolwiek — odezwał się wchodząc starosta — przepraszam cię, mój kochany Julku, ale to z tymi babami. Paliszewski się uśmiechnął, nie miał on tej pasji i wolał sztukamięs z kwiatkiem od najpiękniejszej bogini, lecz wchodził w te pasje ludzkie i miał komizeracją112 nad nimi. Starosta zaczął rozwiązywać ogromny ów chomąt muślinowy, którym szyję miał opasaną; ciążył mu. Paliszewski nawet pytać się nie śmiał, o jakim rodzaju bab była mowa, czekał na konfidencją. Wtem Daliborski zbliżył mu się do ucha poufnie i z wyrazem rozmarzenia jakiegoś począł: — Wiesz? Wracam od wojewodziny… Była tu. Mówiłem ci o niej. Stare to moje amory. Kochałem się w niej niegdyś szalenie i miałem łaski; kochało się i drugich wiele, choć nie wiem, czy z takim sukcesem. Byłem tak oszalał za nią, że gotowym się był żenił, choć niewiele bym po niej wziął. Więcej długów niż majątku. Lepiej się stało! Wojewoda ją wziął, stary, niedługowieczny, a gdy owdowieje a odziedziczy, będzie to partia pierwsza w kraju. Ręczę ci, nikt jej nie weźmie, tylko ja! Uderzył się po piersi. — Czemu byś nie miał wziąć! — szepnął Paliszewski. — Tylko trzeba się od tego bestii, dawnego zapalonego jej amanta, a dziś nieprzyjaciela głównego uwolnić. — A wiem, wiem — zamruczał Paliszewski — toć za nim chodzę, nie wymawiając, razem z tym bałwanem Pusterskim. — Ale co! Bałwanem! A zaraz bałwanem! — podchwycił Daliborski. — Jak ja tego nie lubię! To jest sąd płytki. Inne są daleko funkcje Pusterskiego, małe na oko, niemniej potrzebne. Tacy ludzie, jak ten bałwan, bywają najużyteczniejsi. Zmieszał się mocno Paliszewski, spuścił oczy i palcami coś po stole zaczął przebierać. Nie był kontent z admonicji.113 — Przepraszam cię, Julku, ale ja z tobą ceremonii nie robię, mówię, co myślę, bo cię kocham — ciągnął starosta, rozbierając się powoli. — Nie gniewaj się. — Ale, cóż znowu — rozśmiał się Paliszewski, który gniewu ani mógł przypuścić. — Powiedzże mi, ty, co ludzi tak dobrze penetrujesz114, co on myśli, co robi? Widzisz, Pusterski może mi powiedzieć: tam był, tam się upił, taką burdę zrobił, ale ty, ty idziesz do gruntu, ty wytłumaczysz mi człowieka. Ja go tak, jak nie znam. Ułagodzony tym przemówieniem, Paliszewski rozśmiał się dyskretnie dla siebie tak, że uśmiech jego prawie na wierzch nie wyszedł. Usiadł na kanapce, otarł twarz nieco wilgotną po śnie ciężkim i począł głosem stłumionym, ale wyraźnym, głosem tych ludzi, co nie czują prawa podnosić go wysoko, a potrzebują, by ich słyszano. Mówił jak machina, równo, gładko, bez zająkań i namyślania, jak gdyby miał to wszystko dawno przygotowane w kieszeni i potrzebował wysypać tylko. — Widzisz, kochany bracie, ja ci powiem. Na oko to człowiek bardzo zwyczajny, szałaput, szaławiła, urwis, nic więcej; a ot nieprawda! Ja go nie rozumiem. My z nim dobrze, ja często, gęsto zagadam do niego i pobaraszkujemy z sobą. Ja go znam, a dobrze nie rozumiem. To człek, jakby to powiedzieć, skomplikowany. Tak, to człowiek skomplikowany. Daliborski z pewnym sympatycznym politowaniem patrzał na szwagra i uśmiechał się. Paliszewski mówił dalej: — Tak, to jest człek skomplikowany. Nie można powiedzieć, edukacją odebrał piękną, dużo umie i wie, jak chce, to mówi dobrze i rozsądnie. Ano, we łbie coś jest. Teraz, od czasu wyzdrowienia, rozkochany jak kot. Myślałem zrazu, że w tej Strańskiej. — Ale, co znowu! — przerwał starosta. — To stary kustosz115… — Ano, niczego jeszcze. I on ją jednakowo ściska, choć nie o nią chodzi. Nie o nią! Ja już doszedłem. — Byłem tego pewnym! — zawołał starosta. — Zaczaił się na siostrzenicę Melliniego, śliczne dziewczę, jak pączek. Przez Strańską intryguje, ta ją do siebie sprowadza i piwa nawarzą. — O, ona do tego, samo prawie! — rzekł Daliborski. — To jej fach, do tego ona zrodzona. I śmiać się począł. — A juści się z nią ożeni. — Ani mu to w głowie — rzekł Paliszewski — ale ją weźmie, to pewna. Już kiedy dziewczyna tam chodzi dobrowolnie na romanse o zmroku, to nie bez kozery. — Doktor nic nie wie? — spytał mecenas. — Ani odrobineczki. — Hm, a cóż dalej? — No, nic — mówił Paliszewski. — Ale temu szaławile godzinka wieczornego romansu, żeby jak słodka była, mało. Co robić z dniem? Wyjdzie z rana, myślisz, gdzie do porządnej winiarni albo na kawę, albo do garkuchni, gdzie się uczciwi ludzie zbierają? Nigdy! Łazi po najbrudniejszych szynkach, z furmanami i czarną gawiedzią w karty gra albo pójdzie, gdzie proste dziewki bieliznę myją, siądzie na kłodzie i baraszkuje z nimi. Spotykam go pozawczoraj, myślisz jak? Na drewutni, na klocu z furmanem w drużbarta tnie. Jak mnie zobaczył, począł się śmiać, rzucił tynfa i przyszedł do mnie. Ja go pytani: Cóż się stało? A on na to (a jesteśmy z sobą per ty): Cóż ty myślisz, że wasze towarzystwo porządnych ludzi zabawniejsze od tego? A niech was pioruny!… Nudy i głupota. Tu przynajmniej natura gruba, cała, bez pozłoty i bujna. Kiedy się łają, to od psów, kiedy biją, to pięściami w mordę, a kiedy kochają, to choć na środku rynku. Otóż to mi robi dystrakcją , że ja sobie porównywam nasze wymoczone elegantki i wymokłych śledzi do furmanów i praczek. Skorupa jużciż inna, człowiek takuteńki, ten sam, tylko nie maluje się i nie gra komedii. A myślisz, że nie potrafią sprytnie łgać, że kobiety z bosymi piętami nie są zalotne po swojemu? Mnie to bawi. — Ot co robi — dodał Paliszewski — teraz go nie znajdziesz przez cały tydzień, tylko po takich dziurach, po szynkach i w takim pięknym towarzystwie. Daliborski się zamyślił. — Z desperacji filozofem został — rzekł cicho. Po namyśle wstał starosta i przybliżył się do szwagra. — Wiesz o moich projektach — rzekł. — Dla wojewodzinej nic nie mam do odmówienia, bo służąc jej, służę własnej sprawie. Wojewoda ma pod siedemdziesiąt lat, otyły, lada apopleksja, pójdzie na piwo do Abrahama, a po roku i niedzielach sześciu ja się z nią ożenię, trzeba więc, nie tracąc czasu, przygotować wszystko. Ją od tego prześladowcy uwolnić, między nim a ojcem położyć nieprzebytą zaporę. Ojciec jeszcze, słyszę, ma słabość do niego. Ty mi jesteś potrzebnym do tego. — Ja, ja? — spytał Paliszewski. — A to jak? — Sprowadź go na wieczerzę kawalerską do siebie, ja tam przyjdę, wszystko się zrobi. Zadumał się Daliborski. — Co do siostrzenicy doktora, można by mu dać znać o tym, co się knuje, i szyki pomieszać, ale kto wie, może tak lepiej? Niech pannę porwie, niech nowym wybrykiem się dobije; szeroko się mówić będzie o tej sprawie. Jeżeli się ożeni, to ojca obrazi, bo dumny, a to mieszczanka prosta; jeżeli porwie tylko, zrobimy z tego gwałt i sprawę kryminalną. Więc na tej drodze dać mu pokój. Mnie co innego potrzeba. Sprowadź nas tylko razem. Daliborski jakby pod brzemieniem jakichś myśli westchnął smutnie parę razy. Siadł rozebrany przy stoliku, u którego z drugiej strony oparty był Paliszewski, i począł z niezwykłym sobie, jakimś smętnym wyrazem: — Ciężkie życie na tym świecie, mój Julku. — Tobie? — rozśmiał się szwagier. — A choćby i mnie — odparł starosta. — Na oko, nieprawdaż, szczęśliwym się wydaję. A bodajeś tak zdrów był. Ot, i z tą wojewodziną. Kochałem się w niej, rachuję na nią, służę jej, a czasem, jak pomyślę, ciarki po mnie chodzą. Piękna kobieta, ale straszna! W oczach ma coś, co trwoży, jakiś fałszywy blask, jakieś szataństwo. Wojewodzic się w niej kochał i, kat go wie, co między nimi było, a poszła za ojca i teraz ściga go tak, że… że… Nie dokończył mecenas. — Kochałem się ja. Byliśmy z sobą tak blisko i dobrze, że nie można lepiej. A kochał się szalenie generał, a włóczył się do niej książę, którego raz u niej o zmroku zastałem, gdy matki nie było, Wyprzysięgła mi się, że ją naszedł, że go nienawidzi. Kat ją wie, co w niej siedzi. Ale po wojewodzic weźmie milionową fortunę… a ja, mając w ręku ją, dorobię się dziesięć razy większej. Ręczę za to. — Mój bracie — odezwał się Paliszewski — a pewnyż ty jesteś, że ona pójdzie za ciebie? — Musi! — rozśmiał się Daliborski. — Wiem jej wszystkie tajemnice, mam ją w ręku; jeśli się uda wojewodzica z ojcem na wieki rozbratać, jeszcze większą nad nią siłę pozyskani. — No — dodał mecenas, gładząc się po głowie — a przecież i z twarzy się podobać mogę, a to stare kochanie. Rozmawiali dłużej, gdy Paliszewski spytał, jak on w swoich izdebkach ma przyjmować takiego panicza. — Z nim ceremonii przecie nie ma, kiedy z furmanami gra w drużbarta przy kieliszku wódki — odparł mecenas. — A po wtóre — dodał Paliszewski — że on wieczory trawi zawsze u Strańskiej z tą panną. — Jużci z nią do późna nie siedzi — rzekł zniecierpliwiony Daliborski — urządź się, jak chcesz, a trzeba mnie z nim koniecznie sprowadzić i wina tęgiego przysposobić. We dwa czy trzy dni później rano zadyszany Paliszewski przyszedł na ucho szepnąć mecenasowi, że wojewodzica zastał w szynku, wedle jego zwyczaju zabawiającego się podbudzaniem dwu pijanych chłopów do bójki, i że udało mu się go na wieczór koło dziewiątej do siebie zaprosić. Mieszkanie miał Paliszewski w tym samym domu, co szwagier, tylko o jedno piętro wyżej i bardzo skromne: przedpokój, sypialnią i dużą izbę, w której pisał, jadł i klientów przyjmował. Elegancji tam nie było. Na ten dzień jednak trochę pacholik od starosty przymiótł pokój i stołki poustawiał. Dla kompanii prosił Paliszewski dwu komparsów116, którzy w różnych wypadkach jemu i staroście służyli. Byli to, w całym znaczeniu wyrazu, na żołdzie mecenasa ludzie do wszystkiego. Szlachta podlaska, oba niby posesjonaci117, odziewani byli sumptem118 Daliborskiego, jedli za jego grosze, upijali się jego winem i stawali pod rozkazy. Miał z nich świadków, oponentów, gardłaczy, wabiarzy, co chciał. Zwali się Czurmiński i Bankiewicz. Mieli oba tytuliki: jeden cześnikiewicza, drugi komornika. Przychodzili, jak im kazano, w danej godzinie i recytowali swe role doskonale. Trzeba np. było się kim poświadczyć Daliborskiemu, kazał przyjść komornikowi, zupełnie niezależną grającemu rolę; odwracał się ku niemu. — Ale, prawda, komorniku, toż ty ich znasz. — Ja, jak moje pięć palców! — Powiedz, że… itd. W innym razie, gdy trzeba było nastraszyć, cześnikiewicz wpadał z plotką jakąś zręcznie ułożoną i zawsze niby wypadkiem zalewał nią oczy jak ukropem klientowi. Niekiedy oni dwaj, z przybranymi innymi komparsami, którym pożyczano ad hoc119 pasy i buty (z warunkiem natychmiastowej restytucji120), wchodzili grać rolę tłumu na pokojach starosty. W sądach były z nich użytki różne, na sejmikach służyli za prowodyrów, jak stare barany rogate, co trzodę wiodą za sobą. Komornik i cześnikiewicz zjawiali się zawsze zawczasu; komornik prawił dykteryjki, których miał moc niezliczoną w zapasie, cześnikiewicz był mocny w kuchennej łacinie; obaj mieli postawy poważne, przyzwoite i kostiumy, co się zowie, porządne. Wieczorem, gdy na wojewodzica oczekiwał Paliszewski, komornik i cześnikiewicz już mu zawczasu kompanii dotrzymywali. Na stoliku dwie talie kart położono i butelczyna już pomagała do zabicia czasu. Oba statyści pili z partesów121. Wicek obiecał się po ósmej, ale nie przybył aż o dziewiątej, w humorze niedobrym. Zamaszysto do izby wpadł, czapki nie zdejmując aż w pośrodku jej. Paliszewski był już gotów na przyjęcie. Gość pierwsze lepsze krzesło chwycił, objął je, jakby na konia siadał, nie pytając za butelkę pochwycił i chciał sobie nalewać, gdy Paliszewski syknął. W butelce była deszczówka dla pospolitych gości, podał natychmiast wytrawnego. Za jednym zamachem parę lampek wypił wojewodzic i dopiero wąsy otarł. — Niezłe — rzekł — ma swój odrębny, brzoskwiniowaty smaczek, warto mu dać buzi. Nalał Paliszewski trzecią, a komornik i cześnikiewicz zaraz się starali wmieszać do rozmowy, bo utrzymanie jej należało do ich obowiązków. Ale o włos w początku nie rozbił się humor i zabawa o fatalny szkopuł: zaczęto go mianować wojewodzicem. — Ale kto u miliona kroćset asindziejom powiedział, żem ja wojewodzic? Jako żywo! Choć nim mogłem być, nie jestem, nie chcę być i mianować mnie tak nie pozwalam. — A jakże? — spytał Paliszewski. — Jak sobie chcesz, najlepiej Wincenty. Do szui teraz należę, więc Szujkiewicz. I śmiać się zaczął. — Czemuż nie Szujski? — zapytał komornik. — Bo to kniaziowska i dostojna rodzina, do której się ja przypytywać nie mam prawa. Tymczasem zaś na tym dosyć. Baraszkować poczęto. Opowiadał komornik zabawną sprawę z przeszłej reasumpcji122 trybunału między wdową Mandzińską a kawalerem Panderskim o najazd na jej folwark i gwałt, gdzie w inwentarzu rzeczy przez Panderskiego zabranych figurowały poduszki, przez niego wprzódy przywiezione wdowie, gdy się z nią miał żenić. Rozmaite procesu wywody i głosy, dupliki, repliki, obrony pocieszne powtarzał komornik, imitując głosy patronów123 tak doskonale (miał do tego talent osobliwy), iż się za boki trzymać było potrzeba. Oprócz tego komornik, gdy sobie podochocił, zabawiał towarzystwo nadzwyczaj pięknym udawaniem szczekania i warczenia dwu gryzących się psów, piał jak kogut, miauczał jak kot, ptactwa głosy naśladował nieporównanie; jednakże do tego jeszcze na razie nie przyszło, bo to był zwykle deser ku końcowi. Wojewodzic śmiał się z opowiadań, lecz wedle swego obyczaju potrzebował drwić z kogoś, począł więc po trosze jeździć po komorniku i cześnikiewiczu, gdy drzwi się ze stukotem otworzyły i z fajką na długim cybuchu, rozpięty, jak gdyby się tu nikogo spotkać nie spodziewał, wszedł Daliborski. Stanął najprzód zmieszany niby. — A, przepraszam! Spodziewałem się szwagra samym zastać. Stokrotnie przepraszam. Popatrzał na wojewodzica, którego widywał dawniej z daleka, i z wielką uprzejmością witać go i przypominać mu się zaczął. Wojewodzic przyjął go zrazu kwaśno. Nie zważając na to przysiadł się Daliborski do niego. Rozmowa zaraz znowu na żartobliwe wpadła materie. Daliborski, gdy chciał, był zabawny i dowcipny, bo w ogóle robił z siebie, co mu było potrzeba. Niełatwo rozchmurzył wojewodzica, lecz w końcu Wicuś się z wolna począł uśmiechać. Starosta karty niby bez myśli wziął do ręki, pstryknął parę razy, bawił się nimi. Na widok ich twarz się wojewodzicowi rozjaśniła. W kilka minut później Daliborski już zakładał mały banczek, a wojewodzic poniterował124. Z oględnością i chciwością biednych ludzi tynfami stawili komornik i cześnikiewicz, usiłując się pożywić. Paliszewski pilnował lampek i dolewał z największą troskliwością, aby szkło nie wysychało. Wszyscy się rozochocili. Wicek strzelał słowami grubymi jak z pistoletu. Daliborski śmiał się i dopomagał. Upłynęła tak godzina może, gdy gospodarz na stronę nieco począł pod jakimś pozorem odciągać komparsów. Starosta ciągle grał z wojewodzicem. — Chociaż przypadek nas zbliżył do siebie, Wieku, zupełnie niespodziewanie — rzekł po cichu — jam mu wielce wdzięczen, bom dawno waćpana dobrodzieja szukał. — Mnie? A toż do czego? Na co ja panu się mogłem zdać? — Może ja wam — odparł tajemniczo mecenas. Wicek się rozśmiał. — Mnie bo w ogóle oprócz szklanki wina, ładnej twarzyczki i kart mało się co przydało. Nie mam żadnych interesów, żadnych sperand125 i zgoła nic do czynienia z prawem i ludźmi. — Ale ja historią pańską doskonale znam — odezwał się Daliborski — położenie też. Jednak utrzymuję, że zdać bym się na coś mógł. — Na przykład? — spytał Wicek. — Tylko, mój mecenasie, nie bierz mnie za dudka i nie myśl, abym się ja dał na niego wystrychnąć. — Oto powiem ex intimo corde126, mnie was żal. — Zmiłuj się, nie żałuj! Ja tego nie lubię. — Położenie przykre… — Z tej beczki nie pij do mnie, bo kartami cisnę i pójdę — zawołał wojewodzic — jakom żyw! Nic nie zmieszany Daliborski ciągnął dalej: — Znam tę przewrotną kobietę, która waszego nieszczęścia jest przyczyną. Wojewodzic spojrzał tylko nań. — Kobieta przewrotna, łotr baba, to prawda — rzekł — ale nie ona przyczyną nieszczęścia mego, tylko ja sam. Zadurzyłem się w pięknej buzi, zaufałem żmii, którą zgnieść było trzeba… Na to już nie ma ratunku. — Przynajmniej na to skandaliczne wydziedziczenie was, którego ona jest sprawczynią, byłby ratunek — dodał adwokat. — Żadnego nie ma, bo ja się sam wydziedziczyłem. Ojciec mi przestał być ojcem, nie chcę od niego nic. — Bardzo dobrze, ale waćpan masz schedę po matce. — I tej nie chcę — odparł dumnie wojewodzic zmarszczony, okazując, że rad by co rychlej skończyć rozmowę. — Nie wydasz mnie pan z sekretu? — rzekł cicho, pochyliwszy się, Daliborski. — Jeżeli się tego lękasz, to mi go nie mów. Po kiego licha? Ja o to nie proszę. Ciężko szło, starosta nie dawał się odegnać. — Oto po prostu panu powiem, iż wiem z najlepszego źródła, że pan wojewoda życzyłby sobie, abyś się upomniał o schedę matki. Boi się żony i choćby ją chciał wam oddać, nie może, kobieta jest chciwa. Wojewodzic się uśmiechnął. — Gdyby wiedziała, że krew starego w złoto się przemieni, wytoczyłaby mu ją do kropli. — Tymczasem — kończył Daliborski — wojewoda was kocha, rad by wam dać to, co należy, a nie ma pretekstu. Trzeba zażądać. Wojewodzic rzucił na stół karty i wstał prostując się. — To być może — odparł — bo znam serce ojca: słaby jest, ale dobry; kochał mnie, kocha jeszcze może… Głos mu drżał. — Ale właśnie dlatego, że on mię kocha, że ja go kocham, że wiem, iż ta harpia127 by mu pokoju nie dała i zagryzła go, gdyby uchowaj Boże, majątku uszczerbić dał, nie chcę… nie chcę! — Ale jakże tak pan zostaniesz? — zapytał niby z wielką czułością Daliborski. — Żyć powietrzem nie można. Wojewodzic minę zrobił pogardliwą. — Nie frasujcie się o mnie — rzekł — niewiele ja dziś dbam o przyszłość, mam jeszcze przyjaciół. Dopóki wojewoda żyje, ja kroku nie zrobię, a później, później zobaczymy. — Waćpan prawnik przecie jesteś — dodał — powinieneś to wiedzieć, że prawa moje do macierzyńskiej schedy alienowane128 być nie mogą… Zatem kiedyś się to znajdzie i… jechał je sęk! Rzucił kartami o stół. — Pijmy lepiej, a o plugawych rzeczach nie gadajmy; zbiera mi się na wymioty, daj pokój! — Tylko słowo — odparł Daliborski — jedno słowo. Prawdą jest, co pan mówisz, praw tych utracić nie możesz, przedawnienia na nie nie ma, ale tymczasem się dobra sprzeda, pieniądze jejmość zabierze… i… kwita! — Niech będzie kwita! Staremu ja ostatnich dni nie zatruję — odparł z goryczą wojewodzic. — Żal mi go. Co to jest być przykutym do takiego stworzenia, co z ciebie krew wysysa, a żółcią cię poi, którego imię fałsz i zdrada, kłamstwo i chytrość, stworzenia, co w uśmiechu ma jad i jest wcieloną szatanicą! Mówiąc to zaczerwienił się strasznie wojewodzic, wypił wino, szklanką stuknął tak, że ją rozbił, i siadł na krześle, podparłszy się na ręku. Rozmowa dalsza w tym przedmiocie stawała się niepodobną. Daliborski wyciągnął dłoń i z milczącym współczuciem, doskonale odegranym, ścisnął rękę zimną milczącego wojewodzica. — Gdybym waćpanu dobrze mógł kiedy w czym służyć — mruknął — proszę mną dysponować. — Lichego byś miał ze mnie klienta — rozśmiał się wojewodzic — biedę klepię sam i do niej nikogo zaprzęgać nie myślę. — Hę? — rozśmiał się mecenas. — Czy pewno? Popatrzali sobie w oczy, — Cóżeś to słyszał? — spytał wojewodzic. — Że się do Strańskiej umizgam? — Byłbym głupi, gdybym temu wierzył, bo Strańska na zabawkę jednego wieczora pół biedy, ale na dłuższy termin… Wojewodzic się rozśmiał. — Jest tam przecie dworek niedaleko, a w nim śliczności dzieweczka, hm, hm! — Mecenas wiesz wszystko — odparł nieco zmieszany Wicek — jednak nie kładź palca między drzwi, proszę. — Wcale przeszkadzać nie myślę, a pomocy w tym nie potrzebujesz; życzę tylko szczęścia. Wojewodzic spojrzał chmurno. — Że też to ludzie wszystko wiedzieć muszą. — Albo się wszystkiego domyśla — rzekł Daliborski. — Przyznasz pan, że Strańska teraz nikogo nie zbałamuci. Gdy ją miecznik brał na swoim folwarku u ekonoma, była śliczności dziewczyna, ano, dziś, na dewotkę jeszcze ujdzie, a na tak popsuty smak jak pański, ho, ho! — Smak podobno oba na jednym kwaśnym jabłku popsuliśmy — zawołał wojewodzic. — Waćpan też po kryjomu do tego szatana cholewki smaliłeś! Daliborski się zmieszał trochę, ale na krótko. Głową trzasnął: — Durzyło się tam wielu — rzekł krótko. — Ja się nie dziwię, bom pierwszy i najgorzej oszalał, za co do dziś dnia pokutuję. Ale — dodał zuchowato — nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło; teraz żadnej kobiecie nie wierzę i gdyby się we łzy roztopiła, nie żal mi żadnej. Imię ich wszystkich fałsz i zdrada. Gramy! — zawołał chwytając karty. Starosta rad nierad wziął ze stołu karty także, poczęli grać i mówić o czym innym. Podano wkrótce wieczerzę, przy której pustoty było wiele, a wojewodzic, jakby chciał sobie zapłacić za przykrą rozmowę, zjadliwie począł wszystkich przedrwiwać. Daliborski, któremu się też parę razy dostało na odlew, wyniósł się gniewny. Komornik i cześnikiewicz prychali, nie śmiejąc się zbyt oburzać, bo ich wejrzenia Paliszewskiego wstrzymywały. Po północy już tęgo napity, śpiewając na całe gardło, wojewodzic, komornika gwałtem za socjusza129 wziąwszy, spuścił się ze wschodów. Komornik nie był też trzeźwy. Towarzysz przez całą drogę mu kułaki dawał i ostrzegał go za każdą razą, że się zbyt do ścian zbliża i tłucze. Jeszcze w ulicy słychać było śpiewanie gościa, gdy Paliszewski spuścił się do szwagra. Znalazł go złym i kwaśnym. — A co? — zapytał Paliszewski. — Nic — rzekł Daliborski. — Kraków nie od razu zbudowany. Początek zły, ja się tym nie zrażam. Nie wypiera się bardzo sio— strzenicy doktora. Tu go ja wezmą. Bez grosza i zapasu jej nie porwie, bo z czymże będzie uciekał? Na to pieniędzy trzeba. Fajwlowi i innym musimy zapowiedzieć, żeby mu złamanego szeląga nie pożyczali. — Napisze do księcia generała, przyśle — rzekł Paliszewski. Starosta się rozśmiał. — Tęgiś! — rzekł. — Książę przyparty do kąta, w żywe oczy, juści do ostatniego dukata, a na listy ani grosza. Sam potrzebuje i nie ma. Matka się z królem poróżniła, król nie da. Lipski i Mierzejewski wszystkie źródła kredytu wyczerpali, Kodeńszczyzna zadłużona, a tu sejm, na który ogromnych sum potrzeba. Tęgiś! — Więc — dodał po małym przestanku Daliborski — niech się kawaler rozkocha, rozpłomieni. Panny nie dostanie, gdy pieniędzy mieć nie będzie. Wówczas i ojca sprzeda, i zrobi, co mu każą. Młody jest, panna piękna, a miłość sumieniu milczeć każe. Chybaby miał pieniądze — westchnął starosta. — Dużo ich nie ma, a traci wiele — rzekł Paliszewski. — Więc cierpliwości! Żeby mu się tylko z panną udawało, o czym nie wątpię. Kawaler ładny, panicz, wisus. Taka kuropatewka, co siedziała w krzaczku, niepodobna, aby sobie nim głowy nie zawróciła. Paliszewski, słuchając z admiracją wywodów szwagra, wyrażał całą postawą głęboką cześć, jaką czuł dla jego geniuszu. Wstał pan starosta. — Idź spać, a z oka go nie spuszczaj. Postawimy na swoim! IX Pan wojewoda był potomkiem starego, dobrego, szlacheckiego domu, który, gdy tego zaszła potrzeba, wywiódł się od jakiegoś króla Gotów130 brzmieniem swego nazwiska; ale w historii kraju dom ten nigdy znacznego i wybitnego nie uzyskał stanowiska. Gocka ta krew w żyłach przodków wojewody płynęła jakoś spokojnie i do wielkich czynów a śmiałych wystąpień nie zagrzewała. Ludzie byli zacni, możni, na majątku rośli, na znaczeniu w województwie zyskiwali, zresztą żyli dla siebie więcej i na ustroniu. Odznaczała ich ta dobro duszność, która była przyczyną zguby ostatniego pana wojewody. Mając syna i córkę dorosłych z pierwszego małżeństwa, w późnym wieku ociężały, z nogami, w których już pedogra (naówczas tej aparycji131 sobie winszowano jako znaku długiego życia) założyła mieszkanie, dał się młodziuchnej wziąć panience i wystrychnąć na męczennika. Widzieliśmy już po trosze, czym panienka była; ta może byłaby sobie innymi drogami szukała szczęścia z piękną twarzyczką, a małym mieniem, gdyby nie matka, kobieta w przewrotności i zepsuciu ją przewyższająca. Była to saskich owych dobrych czasów wychowanica, w których się Augusta II tradycje żywe jeszcze utrzymywały. Matka Denhoffowej, pani Bielińska132, była dla innych wzorem. Za jej przykładem szła ta pani i sama rozpoczęła konkury około bogatego niedołężnego wojewody, obrachowawszy dobrze piękność córki, jego słabość, licząc i na to, że nie mógł być długowiecznym. Wojewodzic ożenienie z młodziuchną, sławną z piękności i żywego temperamentu, Dosią ani się śniło, gdy mu matka sama stręczyć ją i w najrozmaitszy sposób zbliżać go do niej zaczęła. Wiedziała dobrze o zalotności Dosi, o mnogich jej konkurentach, o szalonej miłości wojewodzica, którego raz sama, zastawszy w córki pokoju, odprawiła z domu. Wszystko to nie powstrzymywało jej, owszem, może przyśpieszyło swatanie gwałtowne wojewodzic. Pomiędzy matką a córką na cztery oczy niemało się scen odegrało gwałtownych, w końcu Dosia, gdy się świat tego najmniej spodziewał, jednego poranku, po cichu u Świętego Krzyża zaślubioną została wojewodzic. Starzec dał się opanować, ująć, związać; taił przed własnym synem, dostrzegłszy, iż był małżeństwu przeciwnym; ukrywał przed córką. Fakt spełniony Warszawa przyjęła zdumieniem, niedowiarstwem, niektórzy oburzeniem, bo o stosunkach panny z wojewodzicem wiedziano, reszta śmiechem. Co się tam później w pałacu wojewody działo, który kochając syna koniecznie go chciał mieć przy sobie, gdy młoda macocha pozbyć się go usiłowała, o tym mówiono wiele, różnie, nikt szczegółów nie wiedział. Złośliwsi utrzymywali, że tragiczne sceny poprzedziły wygnanie syna marnotrawnego, że raz podana mu z rana czekolada, gdy ją dał pieskowi, zabiła go na miejscu, że wojewoda obwiniał go o zbrodniczą zdradę i zamach na spokój i szczęście jego domowe itp. Skończyło się na tryumfie młodej macochy, na wygnaniu syna, z zastrzeżeniem, ażeby się ojcu na oczy ukazywać nigdy nie śmiał, na wydziedziczeniu. Lecz od chwili, gdy się to spełniło, wojewoda, który swego pierworodnego kochał, wpadł w rodzaj smutku i melancholii, z których go nawet pieszczoty i nadskakiwania ślicznej pani wywieść nie mogły. W opiece jej i matki, które dom cały, służbę, wszystko, co otaczało starca, pochwyciły w ręce swoje, dopuszczając do niego tylko tych, których wybierały, wojewoda zdziecinniał; postradał resztę woli, energii i rozumu. Pilnowano go tak, iż słowa prawie wymówić nie mógł, którego by mu nie podyktowano; robił to tylko, co dozwolono, zostawał pod najściślejszym nadzorem. A że pedogra często przykutym go do krzesła trzymała, matka i wojewodzina przyjmowały same gości i zabawiały się swobodnie. Starościna, matka Dosi, średnich lat kobieta chcąca być młodą, miała wszystkie wady owych pań z czasów Augusta II, dla których życie było pasmem rozrywek. Kosztowała je wiele za młodu, potem ruina majątku zmusiła ograniczyć się bardzo, teraz, gdy dostatek powracał, chciała go używać w całym znaczeniu tego wy razu. Córka była dla niej narzędziem. Bawić się potrzebowała ciągle. Z resztkami piękności szukała gwałtownie adoratorów, żyła wrzawą, ruchem, zgrają, którą się otaczała, lubiła grać, potrzebowała jeść wytwornie. Wszystkie te gusta miała też córka w wysokim stopniu, a matka, raz wydawszy ją za mąż tak szczęśliwie, nie tylko nie hamowała jej fantazji, ale się nimi cieszyła. Żadne względy na tej drodze wstrzymać ich nie mogły. Nieszczęśliwy starzec był tak ślepy, a tak łatwo go jednym pogłaskaniem po twarzy i podaniem rączki ukołysała, gdy był zburzonym, piękna Dosia, iż mogły dwie kobiety robić z nim, co chciały. Powoli, stopniami, stare sługi rozpędzone zostały, aby żadne słówko żalu po przeszłości nie doszło uszów jego. Na samym ostatku pozostał Filip Makowski, który wojewodzicowi od młodych lat służył, był z nim razem w szkołach, nie opuszczał go nigdy. Gdy inni dali się gracjami133 na wieś powywozić, pensjami poodpędzać pod pozorem, że starzy byli i nieudolni do żwawej służby w domu, Filip nie dał się wysadzić, a wojewoda nawet oparł się wprost odprawieniu go i powiedział, że chyba chcą śmierci jego, jeśli mu Filipa odbiorą. Starościna i wojewodzina nie zwątpiły, iż na swoim postawią, ale tyle już i to szybko dokonały, że uważały pośpiech zbytni za niebezpieczny, za nazbyt bijący w oczy. Odłożono sprawą Filipa na trochę później. Wojewodzina ją z wolna przygotowywała na różny sposób, najprzód udając wielką czułość dla starca, który się męczył i potrzebował odpoczynku, potem znajdowała, że mu się ręce trzęsły, że niemiłą woń z sobą wnosił do pokoju, że się zapominał itp. Wojewoda słuchał nie odpowiadając, ale służyć sobie nie dawał nikomu oprócz niego. Dwie kobiety instynktem czuły w nim wroga, wiedziały, że wychowywał, wynosił na ręku wojewodzica, że po nim płakał, że zagniewane serce ojca usiłował rozbrajać dla syna… podejrzywano go o różne zdrady. W tych domowych zajściach, które zaraz po ożenieniu, gdy wojewodzica ojciec jeszcze trzymał przy sobie, odegrały się między czterema murami, Filip podobno grał jakąś rolę, której mu pani przebaczyć nie mogła. Na ostatku był to szpieg domowy niebezpieczny, a panie obie miały mnóstwo tajemnic, których nie życzyły sobie rozgłaszania. Nie sposób było prawie zapobiec, aby Filip późno przychodzących do starościny i wojewodziny gości poufałych nie widział. Nie zbywało na nich, bo obie panie miały nadzwyczaj rozległe stosunki. Francuz labuś134, średnich lat, sekretarz jakoby starościny, mieszkał przy niej w pałacu. Wojewodzina miewała konferencje z różnymi młodymi elegantami, kończące się częstokroć tak późno, iż ich nawet najpilniejsze sprawy nie mogły wytłumaczyć. Wszystko to Filip zdrajca mógł wiedzieć, pochwycić i powiedzieć o tym staremu, który jak ślepy był także zazdrosny. Żona mu wmówiła, co chciała, ale podejrzenia wracały i, co najosobliwsza, nigdy nie były słuszne. Wojewoda czepiał się ludzi niewinnych, a bijących w oczy skandalów nie widział. Największą jednak Filipa winą było to, że kochał panicza, że go bronił i że serce ojcowskie do łaskawości dlań skłaniał. Nie można go było jakoś schwytać na uczynku, gdyż młoda pani byłaby użyła środka już wypróbowanego: albo on, albo ja! Sama groźba, iż go żona mogła opuścić, równała się śmierci dla wojewody. Kochał ją! Kochał ją miłością starca rozpaczliwą, dziką, straszną. Nie mógł żyć bez niej. Łagodne słowo wymogło na nim wszystko, groźba przerażała; łaska pani, pogłaskanie, pocału— nek w wielkich razach, złożony na czole, wprawiały w szał wojewodę. W salonie nie spuszczał z niej oka. Stawał się śmiesznym, bo gdy na nią patrzał, usta mu się mimowolnie roztwierały, zwisała warga dolna, oczy wychodziły na wierzch, ręce się trzęsły. Zdawał się z dala chcieć pochwycić każde jej słowo, napierać się jak dziecko, aby się ku niemu zwróciła. Niekiedy niecierpliwość starca dochodziła do gwałtownych oznak niepokoju: tupał chorymi nogami, rękami bił o krzesła poręcze, a jeżeli mógł chodzić i pedogra mu niezbyt dokuczała, jak cień się snuł za nią. Dla jednych było to pobudką do śmiechu, dla innych prawdziwym smutkiem i upokorzeniem. Skądinąd bowiem był to człowiek nie bez dobrych przymiotów, serca szlachetnego, głowy otwartej, gdy z namiętności ochłonął. Matka i córka obchodziły się z nim wcale inaczej w salonie, gdy osób było wiele i oczu, a inaczej sam na sam lub W kółku małym, dla którego stosunki domowe nie miały tajemnic. Przy ludziach był przedmiotem poszanowania, starań i czułości, powoływano się na niego, okazywano mu uległość niemal i posłuszeństwo, żona pieściła, matka jej troskliwą była nad wyraz o zdrowie, prawiono mu słodycze. Gdy goście odeszli, często grubiańsko się z nim obchodzono i nie słuchano wcale, zdając go na Filipa, odpowiadając opryskliwie albo nie myśląc nawet wcale odpowiadać. Żona dawała mu do zrozumienia, że ją męczył i nudził, i że jej sprawiał obrzydliwości. Obcierała rękę, gdy ją pocałował, krzywiła się i kończyła półgłosem: — Dałbyś bo jegomość pokój z tymi karesami135, kiedy choroba do krzesła przykuwa. Co to już o tym myśleć. Otrzyjże gębę, bo ślina ciecze. Pfe! itp. Przy gościach w żywe oczy mu wmawiano rozmaite dyspozycje, o których nigdy nie myślał, a którym zaprzeczać nie śmiał. Korzystano polem z tego robiąc, co się podobało, i łając starego, że się zapominał. Za wszystko to wynagradzała chwilka w salonie albo gdy bardzo był rozdrażniony, pogłaskanie pod brodę. Obawiano się o jego zdrowie i życie, bo jeszcze zapisy nie były doprowadzone do skutku, wiele interesów nie pokończonych i życie jego potrzebnym było. Toteż co dzień przychodził doktor Becker, który między innymi nie zapominał zalecać, aby się w zbytnie czułości z żoną nie wdawał, bo każde podobne rozczulenie jest, jak się wyrażał, ćwieczkiem do trumny. Stary wojewoda byłby wszakże i trumny się nie uląkł, gdyby tylko Dosia dlań trochę milszą być chciała. Mógł on sprawiedliwie powiedzieć, jak to staropolskie przysłowie: „Chwałaż Bogu, goście, to się i gospodarz przy nich pożywi”. W istocie żywił się tylko przy nich, ale nie zawsze do gości wychodzić mu było wolno. Gdy mógł zawadzać, naówczas i doktor nie pozwalał, i na korytarzach były przeciągi, i tysiączne do wyjścia przeszkody. Zostawać musiał sam w swoim pokoju, do którego mało kogo, i to tylko za zezwoleniem pani, dopuszczano, a że się nudził, grywał z Filipem warcaby albo w mariasza na zdrowaśki za dusze zmarłe. I tego dnia w pałacu była kompania liczna. Wojewoda zawsze należał do partii dworskiej, którą w czasie tego sejmu „pieczeniarzami” nazywano; trzymał z królem, od którego miał dwie wstęgi i któremu wiernie służył wpływem swoim, dopóki ten wpływ posiadał. Na pokojach więc widywać było można najczęściej i prawie wyłącznie to, co z dworem trzymało: adiutantów króla, szambelanów, przyjaciół, niekiedy osoby do familii należące, marszałkostwo Mniszchów136, nawet panią krakowską i nieodstępnego jej towarzysza wojewodę Mokronowskiego. Pani starościnie i wojewodzinie stosunki te najlepiej się uśmiechały, bo obie łakome były na korzyści, jakie z nich płynęły, a miały ciągle coś do wyrabiania dla siebie lub dla drugich. Wszystkie inne sprawy były im zresztą obce. Miewał też wojewoda za lepszych czasów odwiedziny ambasadora137, u którego bywał na zwykłych obiadach niedzielnych, odwiedzał go De Caché138, austriacki reprezentant, który najlepiej bezczynność austriacką reprezentował, Buchholtz139 i jego teść, starosta hamersztyński, z którego mało gdzie się nie wyśmiewano, tak go Stackelberg, wiecznie drwiąc z niego, śmiesznym uczynił. Pani starościnie i młodej pani szło o utrzymanie tych stosunków i dlatego wojewodę czasem do salonu wpuszczano i dawano obiady paradne, znaczniejszą jednak część czasu zawadzał stary i kazano mu być chorym. Tak właśnie i tego wieczora, na który wprowadzimy czytelnika, wojewoda dopuszczonym nie był. Markotny i kwaśny siedział sam w swoim pokoju, a choć apartamenta, w których przyjmowano, dosyć były odległe, aż tu dochodziły, gdy drzwi otworzono, odgłosy rozmowy i śmiechów, biegania sług, turkot powozów. Wojewoda wsparty na ręku przy stoliczku, na którym stała szklanka jakiegoś napoju, zdawał się drzemać z nudów, gdy stary Filip wszedł na palcach po cichu. Chód jego tak znał wojewoda, a przybycie tak zgadywał, że się zaraz odwrócił. W pokoju było dość ciemno. W kącie, na gierydoniku140, paliły się dwie woskowe świece żółte pod umbrelką.141 Filip wsunął się rozglądając, utarł knoty narosłe świec w lichtarzu, rozglądnął się, przystąpił do krzesła, pochylił ku panu jak ku dziecięciu, z czułością macierzyńską. Wojewoda spojrzał ku niemu i nic nie mówiąc, palcem wskazał w stronę, skąd go dochodziła wrzawa. Zabawa, której nie dzielił, na której była żona, zazdrością wyżymała mu serce. Kiwnął głową i smutny sparł się na ręku; Filip ramionami ruszył, mówić sam, a zwłaszcza poczynać, nie śmiał. — Kto tam jest? — zapytał stary. — Albo to zliczyć — odparł sługa — co moment kareta zajeżdża. — Kobiety są? — A jakże! — rzekł Filip. — Kto?… — Starościna Olbromska, generałowa Grabowska, Tomatysowa… a, kto zliczy!… Wojewoda trochę się rozchmurzył, bo wolał kobiety niż mężczyzn. — A z mężczyzn, z zamku jest kto? — Jest dużo — rzekł Filip. — Co robią? — Pewnie już do kart siądą, bo i Tomatys jest, a on zaraz założy bank, byle się trochę ludzi zebrało. I karty wojewoda tolerował, a wolał je niż inną zabawę. — Wieczerza będzie suta — dodał Filip — stół nakryty na pięćdziesiąt osób. Stary, który jeść lubił, westchnął na wspomnienie wieczerzy i przysmaków, których mu na utrapionej diecie kosztować nie było wolno. — Co robić? — dodał, z wolna się rozgadując, zawsze po cichu, do ucha pochylony Filip. — Mieli i my nasze czasy za nieboszczki pani. Ręką dał znak wojewoda, że mu to wspomnienie przykrym było. Filip popatrzył i na moment zamilkł. Przysunął się potem jeszcze bardziej do ucha wojewody i ledwie dosłyszanym głosem szepnął: — Póki panicz był, inaczej u nas wyglądało, inaczej! Stary głowę nagle odwrócił i pogroził mu palcem. — Niby to jegomości tak jego nie żal, jak mnie! Niby to ja jegomości nie znam! — mówił Filip. — Niby ja nie wiem, że panisko moje, choć odpędziło precz, a żałuje i tęskni. Obruszył się wojewoda i mrucząc zagroził znowu. — Co? Nawet mnie ma być mówić już nie wolno? — ciągnął nieustraszony Filip. — Niech się sobie jegomość i gniewa, ja ust nie zamknę. Jam go na ręku wynosił, ja go kocham. Mówią na niego, że łotrował, albo to się młodość nie musi wyszumieć? A my to lepsi byli? A pamięta pan tę Włoszkę w Dreźnie… Stary tupnął nogą mocno; zabolała go, syknął. — Ja, uchowaj Boże — rzekł Filip schylony nad nim — na panią wojewodzinę nie mówię nic. Znam respekt, pani moja jest, ale jej matka! Ona to narobiła tej kaszy, ona do tego nas przywiodła, że panicz musiał iść precz. A pletli, a łgali. Nieprawda! Taki zły nie był. Staremu z jednego oka łza pociekła, otarł ją ręką nabrzękłą, kułakiem, bo palców roztworzyć nie mógł. — Cicho bądź! Co mi serce krwawisz — odezwał się płaczliwie. Filip posłuchał i zamilkł, miał już odejść, gdy go za klapę od kontusza chwycił wojewoda i do ucha mu zamruczał: — Ty wiesz, gdzie on jest? Co z nim się stało, co? Mów! Zawahał się Filip. — Gadaj! — nalegał stary. — A cóż? Włóczy się gdzieś biedactwo, nie mając gdzie głowy przytulić. Może nędzę cierpi. — Zaś! — bąknął wojewoda. — No, a skądże ma wziąć na życie? Nie ma nic, a skórynkami suchymi nie nawykł się żywić, musi cudze kąty wycierać i na łasce się sustentować.142 — A skądże ja mu co wezmę, choćbym chciał — odparł wojewoda — kiedy od ostatniej choroby kasa u jejmości. Filip ręką zamachnął. — A po co pan oddał klucze? — Kiedym był w gorączce, wzięli mi spod poduszki — jęknął wojewoda. — Jak by to się o nie upomnieć nie można. Stary rękami począł pokusę odpędzać i głowę sparł na dłoni. Filip odszedł na palcach, przesunął się po pokoju tam i nazad, niby coś poprawiając, ustawiając, przygotowując dla pana, lecz widać było, że o czym innym myślał. Wreszcie jakby go niecierpliwość wzięła i czasu się obawiał stracić, przybliżył się, pochylił znowu i szepnął: — On tu jest! Usłyszawszy to wojewoda, pomimo bezwładności tak się strasznie żachnął i rzucił, że Filip przestraszony rękami obiema go wstrzymał. — Gdzie? Jak? — wyjąknął bełkocząc. — Niech no się pan lemoniady napije a uspokoi — dodał Filip. — Po co zaraz tak się burzyć? Wszak to zaszkodzi. Chociaż stary odtrącał szklankę, zmusił go Filip, trzymając mu ją przy ustach, do napicia się. Zaledwie łyknąwszy, wojewoda zwrócił ku niemu błagające oczy, ale myśl mu przyszła zapewne, że ktoś nadejść może, gdyż natychmiast wzrokiem ukazał na drzwi, przez które czasem jejmość lub jej matka dla przekonania się, iż nikt nie wszedł bez pozwolenia, w czasie uczt i balów wbiegały. Filip się uśmiechnął dając znak, że na teraz nie ma się co obawiać. — Jest tu, w Warszawie, przypadkiem się dowiedziałem. Za pieniędzmi biega, biedaczysko. Stary załamał ręce nabrzękłe, których palce sine ledwie mogły się rozkurczyć pod silnym wrażeniem, jakiego doznawał; zabolały go i jęknął. Przez chwilę siedział milczący, ze łzami na oczach, potem zaczął coś żywo szeptać na ucho Filipowi, który mu głową potakiwał. Dali sobie nawzajem znak milczenia, wojewoda zakrył twarz rękami i pozostał tak nieruchomy. Ledwie Filip miał czas odejść od niego kroków parę, gdy z trzaskiem otwarły się owe drzwi, choć chodu ku nim słychać nie było, i na progu ukazała się pani starościna, kobieta średniego wzrostu, dosyć otyła, z oczyma czarnymi, głęboko już zapadłymi, wybielona straszliwie i wyróźowana, strojna, cała we wstęgach, falbanach, koronkach i fantazjach. Twarz jej, nosząca piękności ślady, tak była ostrego i niemiłego wyrazu, jak córki; fałsz czytać się na niej zdawał cyniczny. Oczyma najprzód zmierzyła pokój i jego zakątki, podejrzliwie wpatrywała się w starego sługę i zawołała: — Jeszcze nie w łóżku? A po co wojewoda siedzi tak długo? Nogi spuszczone brzękną. Po co? Z gości tu nikt nie przyjdzie. — Dajże bo mi asińdźka choć wypocząć po leżeniu, bo mi dojadło — odezwał się wojewoda jękliwie. — A cóż to ja ze złego serca radzę? Ot, piękna wdzięczność za to, że się koło jegomości ma staranie. Zwróciła się do Filipa. — Jeżeli wojewoda nie jadł, niech potrawkę i jaja przyniosą — rzekła — ale więcej nic! Tak doktor dysponował. A potem pozamykać i do łóżka. Dobranoc! Wojewoda kiwnął głową, starościna wyszła. Salony były tego dnia pełne i wrzawliwe. W gabinecie obok wielkiej sali bawialnej Tomatys z krzyżykiem maltańskim143 u fraka ciągnął bank u stolika, do którego trudno się było docisnąć. Duchowny jakiś w fioletach, z twarzą zgniłej cery, pofałdowaną, odrażającą, przed którym leżały dwa rozłamane rulony dukatów, poniterował namiętnie. Kilku mężczyzn w mundurach gwardii, jeden w jakimś cudzoziemskim, stojąc stawili na karty. Kilka pań wystrojonych, do gorsu, z piórami na głowie, z których jedna młodziuchna i uderzającej piękności, siedziały, oczy trzymając wlepione w Tomatysa. Pan hrabia, bo tak go nazywano, ciągnął z flegmą i obojętnością rutynowanego szulera. Nie opodal od niego śliczna jego żona, cała w brylantach, z uśmieszkiem na ustach, rozmawiała spoza wachlarza, który trzymała przy ustach, z bardzo wyelegantowanym, młodym mężczyzną, jak gdyby tłum ich nie otaczał i nikt podsłuchać nie mógł. W istocie wszyscy tak zajęci byli kartami, że gdy Tomatysowa umyślnie upuściła chusteczkę, a kawaler podnosząc ją wsunął bilecik, nikt, oprócz tej, dla której był przeznaczony, nie spostrzegł manewru. Szepty potrwały jeszcze chwilę, młodzieniec przeprowadził piękną panią, spoglądającą pogardliwie, z góry na tłum przelewający się przez pokoje, aż do progu sali i pożegnany nader znaczącym uśmiechem wrócił próbować szczęścia z mężem tej, której wdzięki nieco zwiędłe już czarowały go. Ponad stołem gry to cisza panowała dziwna, jakby wszyscy oddech nawet zaparli, to wybuchały okrzyki. Spierano się i wywoływano głośno. Tomatys ciągnął, na nic nie zważając, mankiety tylko odrzucał niekiedy, aby mu nie zawadzały, i ręką okrytą pierścieniami, brylantami świecącą, sięgał do kieliszka z burgundem144 stojącego przed nim. W sali formowały się grupy zajęte rozprawami najrozmaitszymi. Sama pani strojna cudownie, jaśniejąca pięknością, którą tego wieczora walczyć mogła z najsłynniejszymi Elżbietami145, a nawet z najpiękniejszą Zofią Wittową146, będącą bożyszczem młodzieży, przechadzała się to z paniami, to z mężczyznami, to przysiadała do poważniejszych, które z sobą rozmawiały na kanapach. Nie zbywało jej na adoratorach, z kolei przysuwających się na chwileczkę poufnej rozmowy. Młodzież snuła się za nią. Obejście się jej z nimi było nadzwyczaj śmiałe, wyzywające i zalotne; przybrała maniery tych wielkich pań owego czasu, które śmiałością zastępowały wdzięk skromny, cynizmem niekiedy młodość i ponęty, na jakich im zbywało. Śmiano się głośno z więcej niż dwuznacznych słówek. Mężczyźni pozwalali sobie wiele, wiedząc, że dla trochy dowcipu wszystko im będzie przebaczone. Wojewodzina była właśnie pod oknem na wesołych jakichś szeptach z ledwie dwudziestoletnim książęciem, powracającym z Paryża i woniejącym perfumami Palais–Royal, gdy we drzwiach sali ujrzała wchodzącego powoli, ostrożnie, z wielką jednak powagą, pana starostę Daliborskiego. On jej szukał oczyma po sali. Szepnęła coś na ucho książątku, które namiętnie rączkę jej pochwyciło i do ust przycisnęło, i prześlizgując się zręcznie pomiędzy gośćmi, pośpieszyła na spotkanie niespodziewanego przybysza. Zdumienie i niepokój widać było na jej twarzy. Daliborskiego po drodze witali nader żywo i uprzejmie prawie wszyscy, jedni podając mu ręce, drudzy klepiąc po ramieniu. Z kątów sali wykrzykami niektórzy się doń odzywali. Przyjęcia lepszego, zaprawdę, nigdy się spodziewać nie mógł. Oznaczało ono dobitnie, jak przedziwne miał stosunki w stolicy. Generał Stępkowski147 podszedł ku niemu, uściskał go w obliczu wszystkich, ucałował jak brata. W wielu sprawach i nieraz byli sprzymierzeńcami, a przy sprzedaży województwa Daliborski kooperował148 czynnie. Starosta, jak tylko zobaczył zbliżającą się ku sobie piękną panią, która z niejaką trwogą podchodziła ku niemu, rzucił nawet Stępkowskiego, aby dobiec co rychlej do jej rączki. Nie dosłyszanym głosikiem spytała go przy powitaniu: — Interes? — Tak jest. — Pilny? — Bardzo! Krótka ta słów wymiana wywołała przelotny rumieniec i wojewodzina poczęła rozmowę pustą, wesołą, nic nie znaczącą, głośno. Manewrowała jednak, ciągnąc za sobą Daliborskiego, tak zręcznie, że się znaleźli wkrótce w gabinecie, w którym grano. Tu rozmówić się było niezawodnie najbezpieczniej. Wrzawa pokrywała głos, a uwaga zwróconą była na kupkę złota i nikt nie spojrzał nawet na tę parę, która się naprzód wcisnęła ku stolikowi, potem wkrótce na stronę. Tu stało wielkie trumo149, w którym zarazem piękna wojewodzina od stóp do głów przyjrzeć się mogła swej wdzięcznej postaci, a Daliborski miał ją podwójną przed sobą. — Co za interes? — zapytała. — On tu jest! Wojewodzina zagryzła usta silnie, drgnęła; obejrzała się, czy kto na nią nie patrzał i nie czytał z jej twarzy, natychmiast stając się obojętną. — Cóż to znaczy? — spytała. — Nie wiem. Pomimo żem go pilnować kazał, mimo że się kocha szalenie w młodziutkim i niewinnym dziewczęciu, które pono też za nim szaleje, prysnął mi nagle bez żadnej zrozumiałej przyczyny. Wojewodzina stała zamyślona gryząc wachlarz, którego strzępki już spadały na ziemię. Oczy jej stały się płowe, straszne, iskrzyły jakimś blaskiem i barwą niezwyczajną. Słychać było, jak korkiem trzewika biła o posadzkę. — Ślicznie go pilnujecie, pomagacie mi dobrze — poczęła półgłosem. — C’est parfait!150 Nie ma co mówić. — Ale mógłżem? — przerwał Daliborski. — O, gdy kto chce, może zawsze — odezwała się wojewodzina — na to nie ma wymówki. Głos jej uwiązł w gardle ściśniętym… musiała odetchnąć silnie, aby móc mówić dalej. — On tu jest nie bez przyczyny. To groźba dla mnie. Znam go, zdolnym jest do wszystkiego: napaść na ulicy, awania151, potwarz, wkradnięcie się do mego domu, dostanie do ojca; wszystko możliwe teraz… Mówiła szybko, gorączkowo, z gniewem tłumionym, zamiast wdzięczności okazując staroście niechęć największą. — Ja z tym przybyłem umyślnie. — Cóż mi z tego! — odparła wojewodzina. Zamilkła widząc, że na nią z dala spoglądano, zawahała się, spróbowała śmiać, aby skłamać wesołość, ale pierś jej podnosiła się zburzona; nie mogła wstrzymać, buchała z niej złość. W tej chwili starościna, której oczy z dala śledziły córkę, przybliżyła się domyślając, że coś stać się musiało. Córka szepnęła jej coś do ucha, rzucono słowo jakieś Daliborskiemu, który po oddaleniu się szybko dwóch kobiet zwrócił ku stolikowi. Podjął był kartę leżącą na ziemi i nie patrząc na nią, wsunął na stół, okrywając złotem dobytym z kieszeni; ustąpiono mu się nieco. Daliborski i tu grając komedią, w czasie gdy Tomatys ciągnął, rozpoczął rozmowę, jakby go los stawki nie obchodził wiele. Musiał go ktoś łokciem potrącić, aby mu dać znać, że wygrał. Starosta ciągnął dalej rozmowę i zostawił podwojone pieniądze. Z wielką zazdrością pięknych pań przeszedł tak trzy razy, a że talia była skończona, złoto obojętnie schował do kieszeni. Zabłąkał się potem w salonie, od grupy przechodząc do grupy, wsunął do pokoju bocznego, do sieni, w korytarz i znalazł się, widać oswojony dobrze z miejscowością, w garderobie wojewodziny. Tu paliła się tylko mdłym światłem jedna lampa alabastrowa u sufitu zawieszona. Wielkie zwierciadło w ramach porcelanowych, obrzucone zasłoną koronkową, stało naprzeciw drzwi, parę sof po bokach, berżerka152 i krzesła. W pokoju nie było nikogo, lecz natychmiast prawie wbiegła wojewodzina. Zbliżyła się do stojącego starosty zdyszana, ledwie mogąc mówić ze wzruszenia. — Jestem przekonana, że znowu się coś knuje przeciwko mnie. Musiałam natychmiast nakazać w domu nadzwyczajną pilność, aby nikogo nie dopuszczano do wojewody i oko miano na Filipa. Filip dziś był na mieście. Chodzić zaczęła żywo po pokoju. — Jego nienawiść dla mnie równa się mojej! — zawołała. — Wiem, że na wszystko gotów, ja też wszelkimi sposobami bronić się muszę! — Mnie się zdaje — odezwał się dosyć chłodno nieco obrażony Daliborski — że tu po prostu idzie o pieniądze. Nie może wykraść panny, nie mając ich. — A scheda, a proces? Więc nie użyliście tego środka! — ze śmiechem złym zawołała wojewodzina. — I owszem — odparł Daliborski — ale przeciwko ojcu nie ma siły, co by go popchnęła, nawet namiętność dla tej dziewczyny. — A waćpan, człowiek rozumny i doświadczony, wierzysz w to, że on ojca kocha. On, on, co nigdy nie kochał nikogo! — Prócz pani — wtrącił Daliborski. — Mnie! — impetycznie i bez wstydu zawołała kobieta. — Mnie chciał mieć, ale nie kochał. Za grosz w nim serca! Uśmiechnął się Daliborski. Wojewodzina, patrząc na wystygnięcie jego, burzyła się coraz więcej. Był to rodzaj pojedynku: starosta chłodem walczył, ona ogniem. Dał się jej wygniewać wiedząc, że na ostatku pomocy jego potrzebować będzie. Tak się stało, gniew się w łzy rozpłynął, załamała ręce. — Cóż począć, co robić? Ja nie mogę żyć, póki on tu jest. Starosta, wytrzymawszy dosyć długo, zbliżył się z cichym szeptem, którego musiała słuchać cierpliwie. Uspokoiło ją to nieco, podała mu rękę, a że długo nie mogła z salonu być oddaloną, wróciła doń. Wyszli razem z garderoby. Służba żeńska widziała to, lecz wojewodzina wcale nie dbała o ludzkie oczy i sądy. X Tegoż wieczora było u hetmana153 towarzystwo męskie na wieczerzy. Jedyna wśród niego siostra, pani wojewodzicowa mścisławska, która w roku 1764 liczyła się do pierwszych piękności dworu króla i pierwszych jego przyjaciółek, dziś po dwudziestu kilku leciech, z twarzą, której zbytnich rumieńców i czerwoności chorobliwej żaden blansz154 nie mógł pokryć, jeszcze bardzo żywa, śmiała i despotyczna, kręciła się wśród nadzwyczaj hałaśliwego tłumu. Hetman był już przez nią poróżniony z królem śmiertelnie. Towarzystwo męskie otaczające panią wojewodzicowa, chociaż się dla niej nie powstrzymywało od mów do zbytku swobodnych, wcale ją nie mieszało. Miała już teraz ona sama ruchy męskie i mowę dobitną jak oni. Generał brygady wielkopolskiej155 i strażnik Mierzejewski bliższy jej dwór składali. W drugiej grupie widać było piękną, zamaszystą postać hetmana i jego twarz pełną życia, ognia i zuchowatości niepohamowanej. Głową przechodził otaczających go, budową wydawał się olbrzymem, a życie szalone nie potrafiło mu odebrać ani siły, ani przedłużonej młodości blasku. Głos jego zagłuszał mówiących. Obok w polskim stroju, słuszny, chudy, z twarzą wyrazistą, a dziwacznie się wykrzywiającą, w postawie usiłującej sobie nadać powagę junacką, z wstęgą Stanisława i gwiazdą, stał sławny Suchorzewski156. Ile razy usta otworzył na krzykliwe jakie dowodzenie, śmiechy się mniej więcej tłumione słyszeć dawały dokoła. Ale zarazem wołano: — Brawo Suchorzewski! Brawo! Orator brał to za dobrą monetę i rękami wywijając, w piersi się bijąc, podrzucając ramionami, perorował157 coraz głośniej. — Zmiłuj się, Suchorzesiu, duszo moja! Broń Boże, schrypniesz, kto za nas wszystkich mówić będzie na sejmie? Szanuj swój znakomity głos, jest nam potrzebny, a ty jesteś tubą, przez którą my mówić mamy, tyś usty naszymi. Trudno było Suchorzewskiego powstrzymać, gdy się rozpalił, hamowano go nadaremnie, podnosił głos aż do wrzasku. — On jest jak koń tabunny, co gdy pot poczuje, nie ma na niego rady… nosi! — zawołał hetman. — Suchorzesiu! Zaklinam cię na wnętrzności Republiki, która cię na świat wydała, hamuj zapał i oszczędzaj animuszu. Wyekspensujesz158 się, wyszepczesz, a my bez ciebie… — Nie bój się, hetmanie! — zawołał Suchorzewski, szeroką dłonią tłukąc się w pierś chudą — stanie mi głosu i animuszu w obronie źrenicy wolności naszej. Stanę przeciw nowatorom jako mur, stanę i nie ustąpię, zobaczycie! Czego nikt nie będzie się ważył, ja wypowiem. Hetman się pochylił do ucha Benedyktowi Hulewiczowi.159 — A co? — spytał. Dowcipny Hulewicz odparł po cichu: — Dalipan, prawda! Czego się nikt nie waży, on mówi, nawet głupstwa! Suchorzewski tymczasem wśród ogólnego śmiechu ciągnął dalej o źrenicy160, o despotach i o nikczemnych konspiratorach, którym się śniło szlachtę zrównać z chłopami. — Paradny Suchorzewski! Nie ma równego! — szeptał hetman. — Przepraszam — rzekł Hulewicz — a kasztelan łukowski?161 — Ba, jest różnica — odezwał się Branicki. — Kasztelan łukowski śmiało prawi, nawet brednie, ale zimno. Suchorzewski ma ukrop W gębie. To coś znaczy! — Gdyby miał smak w niej — dodał Hulewicz. Tak rozprawiano, gdy ode drzwi wchodowych dał się słyszeć śpiew. Były to dwa głosy, jeden udający dyszkant fałszywy, drugi wtórujący mu basem. Znana pieśń: A kto nie wypije, Tego we dwa kije: Łupu cupu, Cupu, łupu, Tego we dwa kije! wszystkich oczy zwróciła ku wchodowi. W progu stał w sukni rozpiętej książę Kazio, trzymając pod rękę młodego pięknego mężczyznę, również podpitego jak sam. Wracali z Woli po doskonałej przedłużonej biesiadzie. Wojewodzicowa ujrzawszy syna podsunęła się ku niemu. — Kaziu! — zawołała trochę nadąsana — Kaziu! — Mamciu kochana — odparł, w ręką ją całując, książę — wracamy z Woli. Było doskonałe wszystko. — Klin klinem! — krzyknął hetman. — Dawajcie wina i kielicha, inaczej zachorują. Śmiech ogólny towarzyszył, wojewodzicowa ruszyła ramionami. Książę Kazio tymczasem prezentował towarzysza. Był to, jak się domyślić łatwo, nasz wojewodzic, którego historia dobrze była znaną całemu niemal temu światu. W sądach ludzkich między nim a ojcem i macochą różnili się wielce ci, co jego ferowali162. Byli niektórzy za synem, inni za macochą. Mężczyźni trzymali w ogóle stronę pięknej wojewodziny, która ich czarowała; kobiety litowały się nad wojewodzicem. Matka księcia Kazia przypatrywała się okiem wielkiej znawczyni ślicznemu chłopakowi, który pomimo upojenia trzymał się lepiej niż jej syn i swą butą mógł się podobać. Szeptano między sobą spoglądając nań, ruszano ramionami i coś opowiadano po cichu. Wicuś wcale nie zmieszany był towarzystwem, w które został wprowadzony, raźno się skłonił hetmanowi, a gdy książę szukał miejsca, by spocząć, i padł na kanapę, okazując chętkę do drzemki, bo dwie nocy nie spał, a dwa dni ucztował, wojewodzic na nogach, w boki się wziąwszy, poczynał rozmowę wesołą, odpowiadając na zaczepki i pytania. Widząc syna usypiającego, wojewodzicowa przysiadła się trochę do niego, poprawiła mu głowę, usiłowała dopytać go, czyby cytryny nie chciał lub wody, ale książę mruczał już tylko i nic odpowiedzieć nie mógł. Hetman z kilku poważniejszymi gośćmi, stanąwszy nad siostrzeńcem, zaintonował z kielichem w ręku: — Dobranoc! Na wszystkie strony przyśpiewywano ten wyraz i Suchorzewski nawet schrypłym głosem dopomagał, ale książę się nie obudził. Wprowadzony przez niego gość zrazu się trochę znalazł osieroconym, wprędce jednak towarzyszów sobie dobrał. Wieczerza jeszcze była nie gotowa. Nie było Tomatysa, ale amator jakiś, otyły, po polsku ubrany, dobywał już z kieszeni pod żupanem kiesę ogromną i sypał na stół dukaty. W mgnieniu oka grupa się dokoła sformowała. Wojewodzic, który się najbliżej stolika znalazł, popychany, stał naprzeciw tego błyszczącego złota, wpółzamglonymi oczyma je mierząc. Sięgnął do kieszeni. Pustą była. Ręką począł się po niej krzątać i wydobył monetę, której się musiał przypatrzeć, obawiając się, aby berlinkąj163 nie była. Był to dukat ostatni, ale jaki! Historią burzliwego żywota nosił na sobie wypisaną: wytarty był, pogięty, obcięty, wyszczerbiony, cerę miał schorzałą i wybladłą. Lecz dukatem był, tego mu nikt zaprzeczyć nie mógł, właśnie jednym z tych wywołańców, którymi się nie płaci nikomu, nikogo nie obdarowuje, które tylko na zielonym stoliku kurs mają i w tłumie uchodzą za rzetelne stworzenia. Wojewodzic obejrzał tę sierotę na wszystkie strony, obmacał go i na kartę postawił. Tłusty ów mężczyzna popatrzał na stawiącego, potem na dukata, a że mu grzeczność nie dozwalała protestować, ciągnął. Inni stawili po sto. Hetman chciał zbić bank na jedną kartę. Nie dopuszczono. Kulfon wygrał. Otyły mężczyzna z kupy wybrał mu rodzonego brata, drugiego takiego łotra, włóczęgę, który boki miał dobrze wytarte, i rzucił wojewodzicowi. Wygrywający zmienił tylko kartę i stawił dwa na stracenie. Lecz miał tego wieczora szczęście tych, co innego nie mają. Ze dwu zrobiło się cztery, a że kulfonów pod ręką nie miał otyły bankier, dorzucił pogardliwie dwa niczego. Wojewodzic, który był graczem namiętnym, zmienił znów kartę i wystawił cztery… Wygrywał. Ktoś z tyłu chciał się już do następnej karty przystawić, ale wojewodzic odmówił. Szło dalej. Tłusty bankier szeptał zły, że kulfon był inkluzem164. Kupka niezgorsza złota zebrała się przed wojewodzicem; tłusty spoglądał nań z ukosa gniewnymi oczyma, szepcząc: — A pókiż tego będzie? — Ale im się bardziej gniewał i perzył, tym mu się gorzej wiodło. W pasją go to wprawiło. Wojewodzic z flegmą zbierał karty po podłodze, po stoliku, nie patrząc, i stawił. Twarz miał obojętną wielkiego pana, który gra dla zabawki. Wszyscy ciekawie się przyglądali, a co karta wyszła, śmiech się rozlegał. Tłustemu jegomości ręce drżały, pot się lał z czoła. Casus165 był nie praktykowany. Powziął to najmocniejsze przekonanie, iż pierwszy dukat, ów obrzydliwy kulfon, był istotnie inkluzem i że on to robił, nie kto inny, że wojewodzic wygrywał. Prosił o pozwolenie wymienienia owego paskudnika na najprzedniejszego ze swoich; wojewodzic zezwolił. Wszyscy nań zahuczeli, że szczęście oddaje. — Nigdym go nie miał — odparł śmiejąc się wojewodzic. Postawił już po raz kilkunasty wszystko, co wygrał. Cała galeria otaczająca stół przestała poniterować, czekając wypadku. Tłusty ciągnął pomaluteńku, nie odkrywał od razu kart, pot mu ciekł z czoła. Widać było, że nie szuler z profesji, wziął się do nie swojej rzeczy. Ogromnym okrzykiem powitano damę kierową: — wygrała! Bankier cisnął kartami. Gra była z nim skończona. Z obojętnością nawykłego do wszelkich zmian losu wojewodzic zgarnął pomału swe złoto, napakował nim kieszenie i wiedząc, że na chwilę gra została przerwaną, odszedł od stolika. Hetman, który go dobrze znał, a był równie poufale i z nieznajomymi, obie ręce położył mu na ramionach i szepnął do ucha: — Nieprawda? Udało ci się? — Nieźle — rzekł obojętnie wojewodzic — tym bardziej, żem tego szelmostwa potrzebował. Podano kielich, wychylił jeszcze i siadł. Dawano wieczerzę, poszedł obudzić Kazia, ale tego się doszturchać nikt nie mógł, zostawiono więc go chrapiącym na kanapie. Hetman był w rzadkim humorze, towarzystwo dobrane, wojewodzicowa odjechała, pozostali więc mieli swobodę zupełną. Wzięła się pijatyka straszliwa, a Wicek, który już dawno w tak dobranym nie bywał gronie, odzyskawszy przytomność jakimś sposobem cudownym, dokazywał tak, iż hetman nieustannie go całował, nie mogąc się nim nacieszyć. Jak przy grze, i tutaj rej wodził. Szczęściem, że gospodarza nie tknął, bo ten sławny z nieustraszonego męstwa drażliwym był i burzliwym; za to gości przy stole Wicek nie oszczędzał, a że się gniewali, hetmana to bawiło. Kilka razy zdawało się, że przyjdzie do szabel, lecz rozgrzanych zmitygowano. Suchorzewski, który już był mocno napiły, a tym gadatliwszy, iż mu się język plątał, począł na młodzież wygadywać. — Co to, mosanie, teraz za ludzie — bełkotał — od naparstka się to spije, a potem… oto tak jak książę generał, nie przymawiając, tylko by spało! U nas bywało przecie inaczej! U nas po bankiecie na konie: w pole, w las, aż się kurzy. Dziś po kieliszku jednym, drugim, nikt się już na siodle nie utrzyma. Hetman, który słuchał dopijając kielicha, wybuchnął: — Kłamiesz, Suchorzewski! I ja stary dowiodę ci to. Napuszył się trochę Suchorzewski. — Hetman do tych nie należysz, o których mowa! — zawołał. Branicki się obejrzał po otaczających. — Mości panowie! Kto mi druh, ten ze mną! Dalipan, Suchorzewski ma doskonałe pomysły. Skinął na hajduka. — Siodłać konie! Ile jest na stajni! Noc była pogodna, ale czarna jak atrament, a we wszystkich głowach szumiało, jednakże nikt się nie wymawiał. — Na konie i na Wolę! Tam dolejemy, bośmy tu nie dokończyli jak należy. Nikt się z nóg nie zwalił, a po naszemu trup być musi! Jeden ze starszyzny mruknął: — Jak acaństwo w taką noc na szalone konie wsiądziecie i po szalonemu popędzicie, gotów być trup naprawdę. Suchorzewski rad się był wycofać. — Hetman żartuje — rzekł po cichu. — Ze mną żartów nie ma — odparł zagadnięty. Obejrzał się po swoich. Jeden z pierwszych Wicek się stawił do boku. — Jedziemy! Słowo się rzekło, a będzie trup, no to co? — Konie, konie! — wołał hetman niecierpliwie. Zawieruszyło się w sali i niektórzy ichmoście wysuwać się zaczęli, aby na skręcenie karku nie lecieć, wiedzieli bowiem, że istotnie z Branickim żartów nie było. Jeździł doskonale, a podżegnięty nie uląkł się i diabła. Dotrzymać mu po nocy, na koniu nieznajomym, a gorącym i ostrym, jakie na stajni zwykle były, mogło i o śmierć przyprawić. Zaczęli starzy odradzać. Suchorzewski, który się z tym nieszczęśliwym wyrwał słowem, całował hetmana po ramionach, ale to już nie mogło pomóc. Sposobiono się jechać na Wolę. Wkrótce pod oknami pokazało się światło, masztalarze166 i posiodłane konie. Hetman pod siebie miał tureckiego ogiera, zowiącego się Sułtanem, z którym się znał doskonale; inni nie mogli wybierać, co komu pod rękę podpadło, chwytał. Wojewodzic też, nie patrząc nawet, co mu podano, za cugle ujął i na karego ogiera skoczył, który natychmiast stanął dęba. Ale miał do czynienia z jeźdźcem śmiałym, wprawnym i silnym i otrzymawszy naukę, wnet się stał posłusznym jak baranek. — Panowie! Za mną, kto mnie kocha! — zagrzmiał głos hetmana, który ruszał z kopyta w cwał. Nie zebrało się więcej nad dwunastu śmiałków, zatętniał dziedziniec pod kopytami, wyrwali się na ulicę i… co konie wyskoczą ku Woli. Szalona to była jazda, w której na instynkt koni więcej niż na rozum własny spuszczać się potrzeba było. Wprawdzie drogę znali panowie, a po trosze i konie, ale noc na utrapienie czarną była, a świeżo deszcze zalały ją kałużami. Hetman pędził, nie zważając na nic, środkiem, konia swego nagląc i ostrogami, i nahajką; błoto tryskało spod kopyt. Z dwunastu towarzyszów, nim się wydobyli z miasta, dwu leżało w błocie i konie ich biegły same dopędzając towarzyszów; dalej nieco zabrakło trzech, z którymi się nie wiedzieć co stało. Wojewodzic, mający kieszenie pełne wygranego złota, sypał mimo wiedzy i woli dukatami po drodze, ale trzymał się za hetmanem dzielnie i tak mu ta szalona jazda dobry humor sprawiła, że poświstywał i pośpiewywał. U drzwi nowego budynku postawionego przez Szulca paliły się dwie latarnie i wesoła jakaś kompania, na obiad tu przybyła, jeszcze go kończyła. Gdy hetman nagle Sułtana strzymał u drzwi, koń się rozparł i tchnąć prawie nie mógł. Wojewodzic ze swego skoczył cały, wytrzeźwiony i wesół, jak już nie był dawno. Na Woli zawołano o szampana, który już wówczas wielce wchodził w modę, choć go starzy lemoniadką nazywali. Poczęła się pijatyka i dzień był już jasny, gdy hetman wyniknął się na koń, do domu. Kilku usnęło, a Wicek siadł na ławie spocząć trochę. Spać mu się nie chciało, ale głowa rozpalona szumiała. Na zakończenie tej szalonej wyprawy potrzebował awantury jeszcze. Palce go świerzbiały, na Woli jednak nie znalazł nikogo do wyszydzenia, podrażnienia i wybicia się. Przesiedziawszy chwilę jeszcze, musiał pomyśleć o dostaniu się na powrót do miasta. Szczęściem najemna karetka, której właściciel odpoczywał bezwładny, ofiarowała się go przewieźć pod „Orła” na Tłomackie. Wicek się w niej rozłożył wygodnie i przespał, nim dojechał. Rozbudził go sługa z gospody i dopomógł dojść do mieszkania. Dzień już był jasny i wielki, wojewodzic więc, innego nie potrzebując na znużenie lekarstwa, oprócz zimnej wody, mieszkanie swe całe zatopił nią oblewając się od stóp do głów. Z rachunku kieszeni okazało się, że mimo rozsianych po drodze dukatów jeszcze ich zostawało około tysiąca. Popatrzywszy na nie, rozśmiał się Wicek do siebie. — Nigdym się nie spodziewał, żeby Opatrzność względem mnie tak poczciwą być chciała — rzekł cicho. — Znalazła się, co się zowie, ładnie. Wypadałoby do Pepity wracać zaraz, ale zobaczymy, dzień jeden nic nie znaczy. W gospodzie zbliżała się obiadowa godzina. Na dole jadało gości dosyć, stół był zawsze obsadzony, a po jedzeniu nieraz i karty nań wychodziły. Wszystkim, oprócz wojewodzica, było wiadomo, że pod „Orłem” czatowali zawsze na podróżnych rozmaitego rodzaju kawalerowie de bona fortuna167, cudzoziemscy i domorośli, starając się zawiązywać znajomości, wyciągnąć na grę, czasem podejmując się przyjemne ułatwić stosunki z płcią piękną. Niejeden już padł ofiarą tych ichmościów, co nie przeszkadzało innym łapać się na ten sam lep i przypłacać drogo dobrowolność swoje. Wojewodzic wystroiwszy się, odświeżony, spuścił się na dół, nucąc i kręcąc wąsa. Wygrane pieniądze czyniły go jakby innym człowiekiem. Miały one wpływ na niego ogromny, bez nich często tracił na duchu, żart miał gorzki, humor drażliwy; gdy mu na nich nie zbywało, wesołość odzyskiwał i dużo przebaczał, nie kąsając tak zjadliwie, w śmiech obracając wszystko. Zszedłszy na dół, gdyby był Wicek nie tak roztargnionym, mógłby dostrzec, że czterej ichmoście jacyś, z których dwu było po francusku ubranych, skoro go ujrzeli, trącili się łokciami. Zdawali się oczekiwać na niego, chociaż nie musieli być znajomi mu, bo się nie przywitali. Przy wielkim stole, u którego wojewodzic zajął miejsce w jednym końcu, ichmoście ci zasiedli nie opodal tak, aby nie okazać, że go mieć chcieli blisko, a nie siąść też za daleko. Jeden z nich począł rozmowę po francusku, narzekając na srogi nieład i niewygody stolicy. Odpowiedziano mu łamaną francuszczyzną, potakując po trosze. Wojewodzic słuchał, nie odzywając się długo. Nie było w jego obyczaju milczeć i z ludźmi będąc, od nich się odstrychać. Gdy ów, jak się zdawało, Francuz coraz grubiej i nieoględniej na Warszawę wygadywać począł, w końcu wojewodzicowi się jakoś zrobiło dziwnie i wytrzymać nie mógł. Zabrał tedy głos po francusku, ironicznym tonem. — Przepraszam, że się nieznajomy do rozmowy mieszam — rzekł — pozwoli pan spytać, jak dawno z Paryża? Francuzowi oczy zaświeciły, głowę nieco pochylił i odparł grzecznie: — Niestety! Już w tym kraju kurzu i błota bawię dość długo i miałem czas nakarmić się obojgiem. Za tym wstępem wylał się cały potok wyrazów, których wojewodzic z drwiącym na ustach słuchał uśmiechem, towarzysze Francuza pomagali po polsku. Przysunięto talerze i szklanki, zrobiła się prędka znajomość. Francuz był odprawionym kapitanem z pułku imienia Massalskich168, który biskup wileński sztyftował169, a że się go pozbyto w sposób bardzo niegrzeczny i z pułku, i z miasta, piorunował na niewdzięczną ziemię, której przybył ofiarować swe usługi. Drugi z ichmościów był dawnym porucznikiem kawalerii, dwu pozostałych o kwalifikacjach swych nie mówiło. Wszyscy mieli miny gęste i jak się z rozmowy wywiązywało, życia i rozrywki byli spragnieni. Kapitan Francuz sypał imiona znacznych domów, w których był poufale i przyjacielsko przyjmowany, ale wszystkim złośliwe łatki przyczepiał. Jak się to stało, że pod koniec obiadu po kilku butelkach burgunda, gdy gęba się Francuzowi nie zamykała, wpadł na dom wojewody, ojca tego, z którym mówił, byłoli to przypadkowym, czy umyślnym? Zgadnąć trudno. Stało się wszakże, iż gdy tych słów domawiał: — Stary rogacz i ciemięga: — wojewodzic podniósł się nieco, rękę wyciągnął i z najzimniejszą krwią dawszy mu w twarz, siadł jeść dalej. Wszyscy czterej porwali się na niego z wrzawą okrutną. Na stoliku poza wojewodzicem leżała szabla jego i musiał za nią pochwycić. Francuza dobywającego szpady przyjaciele pohamowali, inni goście nadbiegli w pomoc wojewodzicowi i sprawa skończyła się wyzwaniem tegoż dnia na Wolę. Obiad spokojnie rozpoczęty skończył się burzliwie, kapitan ze swymi wyszedł zaraz, a wojewodzic, któremu nigdy oczekiwanie rąbaniny apetytu nie psuło, obiad swój i wino dokończył z taką zimną krwią, jakby się nic nie stało. Pojedynek umówionym był na poobiedzie. Nie miał czasu ani ochoty może wojewodzic szukać sobie sekundanta i postanowił stawić się sam na placu. Przytomni zwadzie radzili mu się opatrzyć w towarzyszów, za co wojewodzic podziękował z uśmieszkiem. Posiedziawszy jeszcze z pół godziny za stołem, baraszkując jak najweselej, Wicek wstał w końcu i śpiewając poszedł na górę, kazawszy sobie fiakra sprowadzić, z którym nazad spodziewał się powrócić. W gospodzie pod „Orłem”, widząc go wyjeżdżającego tak nieopatrznie samego, służba głowami potrząsała szepcząc: „Pojechał”. Wieczór był piękny bardzo, powietrze miłe. W godzinę może po wyjeździe wojewodzica spod „Orła” zjawił się tu Daliborski. W sali na dole dwu starych polonusów grało w mariasza; starosta, który wszystkich znał, przypomniał się zaraz znajomości ich i od niechcenia spytał, czyby co nie słyszeli o awanturze dzisiejszej, o której mu w ulicy coś opowiadano. — Znam tego młodego panicza, który Francuzowi tak mocno rękę przyłożył do twarzy. Co się z nim i z tamtymi stało? Nie możecie mnie nauczyć? — I owszem — rzekł jeden z grających — ja tu byłem, gdy się ta historia rozegrała. Że Francuz dostał po pysku, nie widzę w tym nic zdrożnego. Wyzwali się, chłopak chwat, rozumu go nauczy. — Czy już pojechał? — zapytał Daliborski. — Będzie z godzina. — Z kim? — Zdaje się, że sam. Starosta, człowiek bardzo czynny i spieszący się zawsze, widać w Warszawie miał wiele czasu do stracenia, bo się przysiadł do mariasza i przypatrywał grze spokojnie. Rozmawiano o różnych rzeczach do zmierzchu. W ostatku grający dokończyli puli, rozpłacili się i odeszli, a Daliborski, kazawszy sobie dać lampkę wina, pozostał. Już i na wieczerzę zaczęli się zbierać goście do dolnej sali, a Daliborski, niekiedy przez okna niespokojnie wyglądając, siedział i siedział. Wtem fiakr jadący noga za nogą zatrzymał się przede drzwiami gospody i w tejże chwili zewsząd ku niemu służba, z ulicy ludzie, gawiedź wszelaka, zbiegać się zaczęli; hałas się zrobił. Daliborski, wina nie dopiwszy, za czapką pochwycił i wybiegł. Przechodząc około fiakra, który już tłum otaczał, spojrzał i zobaczył we krwi broczącego, z głową zwieszoną wojewodzica, którego bosy i odarty chłopak, z ulicy pewnie wzięty, podtrzymywał. Twarz była śmiertelnie bladą, usta otwarte, a przez nie ciekła krew spiekła. Starosta, rzuciwszy okiem w głąb powozu i nie chcąc się widać mieszać do tej sprawy, natychmiast się cofnął i przez tłum przebiwszy, zniknął. Tymczasem litościwsi ludzie po doktora posłali, a gospodarz zajął się, lamentując, wydobywaniem z fiakra wojewodzica, który zaledwie znaki życia dawał. Nie był rannym, jak zwykle w pojedynku, raz tylko, pchnięć kilka w piersi krwią buchało, głowa była poraniona, stan nieszczęśliwego zdawał się zrozpaczonym. Dyszał jednak jeszcze i niekiedy drgał, jakby się chciał porwać. W tym stanie zniesiono go na górę do izdebki i złożono na łóżku. Opieki żadnej, prócz tej, jaką gospodarz mógł dać, nie było. Nie wiadomo nawet, dokąd się zgłaszać po nią, wojewodzic imienia swojego nie podał, a nikt z obecnych go nie znał. Daliborski zaś nie musiał się wcale losem rannego zajmować, bo się i sam nie pokazał już więcej, i nikt też inny nie przyszedł. Szczęśliwym wypadkiem książę Kazio przejeżdżał przez Tłomackie, gdy skrwawiony fiakr i około niego tłum ciekawych stał jeszcze, a że go każda awantura zajmowała, zatrzymał się rozpytać, co to było. Wiedział, że Wicuś stał pod „Orłem”, tknęło go zaraz, iż ten ranny mógł i musiał nim być. Wpadł więc na górę i zastał zaledwie dyszącego przyjaciela, około którego nawet felczera jeszcze nie było. Nie poobwiązywane rany krwią płynęły. Książę miał złote serce, widok ten wprawił go niemal we wściekłość i w momencie rozesłał ludzi po doktorów. Interesowanie się znanego w mieście i lubionego księcia tym rannym wzbudziło wnet współczucie dla niego. Przybyły zbawca, chociaż mu bardzo pilno było tam, dokąd jechał, pozostał przy chorym aż do przybycia najprzód dwu felczerów, a w pół godziny doktora Beckera. Za owych czasów, gdy spotkania między szlachtą i pojedynki były daleko częstsze niż dzisiaj, felczerowie nawet mieli wprawę wielką w staraniu około rannych. Pierwszy, który się zjawił, gdy suknie rozpinać zaczęto i obnażono ciało, krzyknął, że nie ma ratunku. Potwierdził to drugi, który nawet nie chciał się zabierać do bandażowania, gdy wreszcie przybywający Becker, w milczeniu głową potrząsłszy, zabrał się sam rany oglądać i obwiązywać. Życia znaki objawiały się jeszcze. — Mów mi prawdę — zapytał książę — jest jaka nadzieja? — Bardzo mała — rzekł flegmatycznie Becker zakasując rękawy. — To nie był pojedynek, ale morderstwo. Rany nie są jedną szpadą zadane. Krwi uszło wiele, a czasu stracono jeszcze więcej. I milcząc pochylił się nad na pół martwym już ciałem wojewodzica. TOM DRUGI I Działo się to przed wyjazdem wojewodzica do Warszawy. Zapewne prosta ciekawość tylko skłoniła starostę Daliborskiego, iż znajdując dostarczone mu informacje o stosunkach Wicka niedostatecznymi, zapragnął sam dotrzeć do źródła i przypomnieć się pani Strańskiej. Wdowa, która go za dawnych czasów pobytu w domu miecznika widywała, choć go z dala na ulicy niekiedy spotkała, stroniła, nie życząc sobie być poznaną. Daliborski też jej nie szukał i zbliżać się nie miał ochoty, dopóki nie wypadła potrzeba. Dosyć zdziwioną i zmieszaną została pani Strańska, gdy raz wychodząc od swoich kochanych Dominikanów, w progu spotkała Daliborskiego. Chciała go zrazu pominąć jak nieznajomego, ale mecenas się witał. — Cóż to, pani nie łaskawa ranie sobie przypomnieć? — A, pan starosta, prawdziwie… — zaczęła uśmiechając się wdowa — nie sądziłam… przepraszam… — Ja od dawna asanią dobrodziejkę tu widuję, lecz nie chciałem się naprzykrzać. Widzę, że pani musi mieszkać w Lublinie? — A tak, od niejakiego czasu — bąkała wdowa pomieszana. — Na dewocji? — uśmiechnął się mecenas. — Dla wychowania Helusi — przerwała rumieniąc się Strańska — zawsze w mieście łatwiej. To mówiąc wyszli byli z zakrystii. Wdowa bardzo wolnym krokiem ciągnęła uliczką, Daliborski uparcie jej towarzyszył. Strańska nie była z tego niekontenta, znając potęgę stosunków i wpływów młodego jurysty. Zresztą mogły jej jakieś śmielsze myśli przyjść do głowy, widząc, że się tak nią i jej losem zajmował, a w końcu, przedłużając rozmowę, nie myślał ją opuszczać. Kilka razy stawała, chcąc go pożegnać, ale Daliborski oświadczył, że rad by ją odprowadzić do domu, dodając, że się nudzi, nie ma się gdzie rozerwać i rad by czasem chwileczkę jaką spędzić u dawnej znajomej. Mógł się zawsze przydać pani Strańskiej i nie wahała się go zaprowadzić do dworku. Tu Daliborski, nadzwyczajną czułość okazując dla małej Helusi, pozyskał sobie więcej jeszcze serce matki. Strańska wpadła w dobry humor i dawna poufałość ze starostą wróciła. Po kilku dniach Daliborski znowu się zjawił na pogawędkę i kawę poobiednią, tak że pani Strańska poczęła mieć osobliwsze myśli. — Jeżeli bałamut chce sobie ze mnie mieć tak przyjaciółeczkę w kątku, o, to bardzo dziękuję! Powiem słowa prawdy i dam odprawę. A jeżeli serio coś myśli, to dlaczegóż nie, dlaczego nie? Wolę jego jak starego Melliniego. Ale to chyba nie może być. Do jaśniejszego wytłumaczenia się nie przyszło jednak i Strańska zaczynała po niejakim czasie powątpiewać, czy stawiąc dillemma1 z przyjaciółki albo żony, nie omyliła się. Przeczuwała teraz, że adwokat mógł ani o jednym, ni o drugim nie myśleć, a mieć na celu coś trzeciego, dla niej niezrozumiałego. W jednej z poufałych rozmów przy kawie znienacka przyznał się Daliborski, że wiedział o romansie wojewodzica z Pepitą. Próbowała wdowa wykłamać się z pośrednictwa, zaprzeczać wszystkiemu, lecz przekonała się wkrótce, że to było niepodobieństwem. Musiała się przyznać. Mecenas tyle okazywał współczucia dla serc kochających, tak się interesował wojewodzicem, objawiając dlań najserdeczniejszą przyjaźń, iż wdowa wreszcie nie widziała potrzeby tajenia się przed nim. Nie badał też jej od razu, tak jak na inkwizycji2, szedł ostrożnie i powoli. Ulegając w końcu tej wewnętrznej potrzebie starzejących kobiet, które gdy nie mogą same prowadzić romansów, niezmiernie się lubują rozprawianiem o nich, Strańska, która podsłuchiwała swoich protegowanych, poczęła się zwierzać z wrażeń przed Daliborskim. — Powiadam asindziejowi, kochany panie starosto — mówiła mu — że to jest, jak mamcię kocham, romans, jakiego na świecie nie było. — Dlaczego? — spytał Daliborski. — Proszę kochanego starosty, ja żyłam na świecie i choć sama nie praktykowałam — dodała rumieniąc się Strańska — alem dużo widziała i nasłuchała się między ludźmi. Coś takiego, jak oni dwoje, ze świecą szukać. — Ale w czymże? — nalegał starosta. — Niech no mnie pan posłucha, to zaraz zmiarkuje. Trzeba i jego znać, i ją znać. On, to pan wie, łotra kawał, bujna sztuka, a nawykł na wielkim świecie ładny chłopak, że mu wszystko szło po myśli. Bo jak mamę kocham, na wielkim świecie co się dzieje, co się dzieje! — A na małym? — przerwał starosta. — Słowo daję, jak mamę kocham, nie tyle jest awantur. Wiadoma rzecz, na małym świecie zaraz oszkalują i zgubią kobietę, a na wielkim co jej to szkodzi, że na nią plotą. Jeszcze więcej ludzi to przyciąga. Otóż, co chciałam mówić, on taki impetyk, gwałtownik, choć ja go przestrzegałam, nie chciał słuchać; zrazu się do dziewczęcia rzucił obcesem. — Ale niech pan nie myśli — dodała Strańska — krokiem nie odchodziłam od nich. A i bez tego by się było obeszło, bo Pepita kochać go kocha, no, szaleje, można powiedzieć, że ją oczarował, ale takie to dumne i poczciwe, że inaczej romansu ani nawet chce rozumieć, tylko żeby zaraz do ołtarza i na całe życie. Zaraz przy drugim widzeniu się tak sobie jak najnaturalniej, wyznawszy mu miłość, poczęła o ślubie. Gdzie i jak on będzie. Ten osłupiał. Chciał się śmiać, ale się zawstydził. Wszelkie tedy bliższe poufałości Pepita odkłada na po ślubie, dając mu całego strawnego rękę do pocałowania. Do twarzy ani dotknąć, chyba gwałtem, a ta zaraz w krzyk i mdleje, a potem jeszcze gniewa się. Posądzał mnie wojewodzic, że ja jej daję nauki, że mu przeszkadzam; ażem go wyłajać musiała, bo nieprawda. Taki rozum i statek w tej dziewczynie, że jak stara, powiadam panu. Gdy go nie ma, to się rozpada za nim, że go kocha i życie by dała, a jak przyjdzie, to go trzyma na staję, w przyzwoitej odległości: ani przystępu! Uważałam po kilku dniach, że wojewodzicowi się to strasznie nie podobało; chciał nawet pono nastraszyć ją i kilka dni nie był, nie przyszedł. Pepita łzami się zalewała. Gdy wreszcie przybył, rzuciła się, ale jak pan myśli, z czułością? Gdzie tam! Poczęła go łajać po polsku i po włosku, od psów, powiadam panu, od łotrów, od zdrajców. Myślałam, że on, impetyk taki, gotów awanturę zrobić, a ten stał, stał, słuchał, a potem jak padnie przed nią na kolana: — Moje ty bóstwo! — itd. Wdowa ruszyła ramionami. — Słuchajże pan to dalej, bo to nie koniec. Tego dnia za karę, jak się uparła ręki mu nie dać, nie dała. A była taka poruszona, że jej łzy dziurgiem z oczów płynęły. I ten, proszę starosty, wariat, zbój, jak mamcię kocham, od tego dnia spokorniał do niepoznania. To prawda — mówiła dalej Strańska — że gdy ona mu z oczów schodziła, a sam się ze mną został, buntował się, łajał, odgrażał, a byle ją zobaczył, inny człowiek się z niego robił. Ja, proszę pana starosty, tak mi Panie Boże dopomóż i mojej Helusi, gdy się zdecydowałam pomagać im, to nie inaczej, jak do sakramentu. Byłabym nie dozwoliła jej porwać bez ślubu. O, już co tego, to bym była dobrze dopilnowała, dałam sobie słowo. Aż okazało się, że ta ani pomocy, ani rady mojej nie potrzebowała. Kochanie kochaniem, a rozum, o to! Już jakem się przekonała, że tu nie ma się o co obawiać, więc czasami, aby im dać więcej swobody, wyjdę do mojego pokoju, zostawię ich samych, drzwi niby przymknę, sama stanę, słucham i patrzę. To, jak mamcię kocham, satysfakcja było widzieć to dziewczę, bo to, z pozwoleniem pana, smarkate, ledwie wyrosło, a taki w tym jakiś charakter, że, mówię panu, fraszka senatorskie dziecko! Gdy ja się tylko z pokoju wysunę, on zaraz korzystając, zbliża się. Ale gdzie!!! Ledwie się podsunie, ta już grozi. Dała mu imię pieszczone, licho wie jakie; nazywa go Czenczi3 i woła nań: — Czenczi, proszę przyzwoitym być! Masz rękę do pocałowania i siadaj na swoim miejscu, a siedź spokojnie, bo pójdę. — Jaka bo ty jesteś niemiłosierna! — woła wojewodzic. — Powiedziałam ci, że twoją będę, na dobrą i złą dolę, na życie i śmierć — odpowiada Pepita — dotrzymam ci, ale niech nas ksiądz zwiąże i pobłogosławi. — Więc wojewodzic, który jest wyszczekany, jak nie można lepiej, nuż dowodzić, że dosyć gdy Pan Bóg słyszy przysięgę, ona tylko głową kiwa, listek gryzie w ustach i swoje a swoje: — Kiedy się Pana Boga nie boisz — odpowiada — czegóż się masz bać księdza i świadka. Jak ślub weźmiemy, pójdę choć na koniec świata. — Więc, jak mamę kocham, powiadam panu, że czyste komedie, co ja się tu nasłucham i napatrzę. Przez Strańską dowiedział się starosta o całym biegu romansu i pilnie śledził wszystkie jego przemiany. Wojewodzic, wedle jej opowiadania, w końcu złamany zarazem dowodami miłości i tym charakterem kobiety, która nad nim potrafiła wziąć górę, ofiarował się żenić, byle kto ślub chciał dać. Pepita zaczęła nalegać na wdowę, aby ona przez swe stosunki z duchowieństwem wymogła na którym z dominikanów, aby ich pobłogosławił. Wdowa ostrożnie starać się o to poczęła, mając od wojewodzica zapewnione sto dukatów dla księdza. Szło tylko o to, że wydawszy ostatni grosz na ślub, nie było o czym uciekać, a trzeba było koniecznie uchodzić przed zagniewanym wujem, dopóki by się go nie udało przebłagać. Wojewodzic więc postanowił jechać do Warszawy i, jak powiadał, choćby duszę zastawić przyszło, pieniędzy dostać. O tej podróży, zaledwie uprojektowanej, Daliborski się zaraz dowiedział od Strańskiej, która dla niego nie miała tajemnic. Choćby była zresztą chciała co zatrzymać przy sobie, badając ją zręcznie, mecenas w końcu, co chciał, dobył. Jednego dnia uwiadomiony, drugiego już był pocztą w drodze do Warszawy. Widzieliśmy, co się tam stało. W Lublinie oczekiwano powrotu, nie mając żadnej wiadomości o wojewodzicu. Pepita co dzień przychodziła do wdowy, aby z nią mówić, aby wylać całe serce swoje i niepokojem się z nią podzielić. — Dlaczego on nie wraca!? — mówiła ręce łamiąc. — Dlaczego ja się tak trwożę bez miary? Nie wiem sama, czego się lękam, drżę. On tam może znajdzie piękniejsze ode mnie, te obrzydłe wielkie panie, które mi go zbałamucić zechcą. Strułabym go lub zabiła, gdyby mnie zdradził — mówiła do spokojnie głową potrząsającej Strańskiej. — Gdyby nie miał być moim, to niczyim. A potem otrułabym się lub zabiła sama, bo ja bez niego żyć nie mogę i nie chcę. Z każdym upływającym dniem, w milczeniu głuchym, bez wieści, rósł ten niepokój, niecierpliwość, gorączka. Chociaż Pepita przed wujem starała się ukrywać stan swojego serca, nawet stary zaczynał mieć jakieś podejrzenia. Jednego dnia przyszedł do Strańskiej na kawą. — Moja dobrodziejko — rzekł, całując ją w rękę — jesteś dobrze z tą moją drogą Pepi. Jej coś jest. Ona cierpi. Starałem się wybadać: milczy. Oczy ma często zapłakane, nie je, zamyśla się. Zlituj się, moja dobrodziejko, jesteś jej przyjaciółką, uczyń to dla mnie, wybadaj ją, wyrozumiej, co jej jest. Czyby, uchowaj Boże, kochać się miała? Może to tylko zwykła choroba dorastających, bez oznaczonego przedmiotu, może tylko potrzeba kochania? Strańska była mocno zakłopotana i zawstydzona, starała się uspokoić doktora. — Panu konsyliarzowi z czułości się przywiduje — mówiła. — Dziewczę, jak wszystkie w tym wieku, ma melancholie, kaprysiki; to ją pan czym zabaw, rozerwij, kup jej co. Doktora to nie przekonywało, szeptał coś po włosku pod nosem. Pepity niepokój w końcu już zdawał się zagrażać chorobą, wdowa nie wiedziała, jak ją i czym skłonić do cierpliwości, wyrywała się z pogróżkami rozpaczliwymi. Tak stały rzeczy tu, gdy Daliborski nazajutrz po wypadku z wojewodzicem, zobaczywszy go na pół umarłego W fiakrze leżącego, nagle swe wizyty pooddawał wieczorem i zapewne dla pilnych interesów do Lublina powrócił. Trzeciego dnia, wypadkiem tą rażą, spotkała się z nim około ratusza Strańska i sama go zatrzymała. Mecenas mało okazywał ochoty do rozmowy, ale wdowa miała jej wielką potrzebę. — Żebyś pan starosta wiedział, co ja mam za kłopot z tą dziewczyną, to nie do opisania. Powiadam panu, jak mamę kocham, wariuje! Wojewodzic pojechał i jak w wodę wpadł. Żeby choć słowo napisał! Miał za dni sześć, siedem powrócić, a tu go jak nie ma, tak nie ma! Daliborski z jakąś złośliwością niepoczciwą odezwał się szydersko i nielitościwie: — A jak ma pisać, ciekawym, kiedy może go już na świecie nie ma. Wracając z Warszawy, powiadali mi, że go w pojedynku bez mała zabito. Strańska o włos nie padła ze wzruszenia, posłyszawszy to. Uczepiła się mecenasa o szczegóły, gdzie, jak, od kogo to słyszał. Ale Daliborski zbył ją ogólnikami: — Całe życie awanturnikiem był, świerzbiała mu dłoń, na ostatku trafiła kosa na kamień… doigrał się. Ani sposobu było dowiedzieć się więcej od niego. Starosta zaprzysięgał, że sam nie wie nic nad to, iż w burdzie jakiejś wojewodzic był śmiertelnie ranny i że mu życia nie rokowano. Z tą wiadomością, cała wzburzona, wróciła do dworku Strańska. Najwięcej ją to przerażało, iż znając siebie wiedziała, że języka za zębami nie utrzyma, wygada się niezawodnie przed Pepitą, a naówczas… Naówczas już niepodobna było nawet przewidzieć, co się stanie. Łamała ręce, rozpaczała; doktor się mógł dowiedzieć, zerwać stosunki, oszkalować ją przed ludźmi jako intrygantkę. Naówczas musiałaby się chyba wynosić z Lublina. W tych myślach przebyła dzień, który się jej nieznośnie wydał krótkim, tak lękała się wieczornego przybycia Pepity. Gdy zwykła jej godzina nadeszła, Strańska tak pomieszana na jej spotkanie się Wysunęła, iż gdyby nie lekka słabość Helusi, na którą złożyła swój smutek i niepokój, domyśliłaby się może Pepita, iż coś wiedzieć musiała. Dosyć niezręczna wdowa, sądząc, iż należało powoli przygotować dziewczę, zaczęła najniezgrabniej napomykać o losach ludzkich, o życia nietrwałości, o wypadkach, do których człowiek zawsze przygotowanym być powinien… Ta rozmowa wzbudziła podejrzenie w Pepicie, która jak piorunem rażona rzuciła jej w oczy, że ona coś wiedzieć musi. Padła przed nią na kolana błagając: — Mów, jeśli masz litość nade mną! Najgorsza wiadomość lepsza od niepewności. Mów, choćbyś mnie ubić miała, mów! Obejmowała ją rękami, całowała z płaczem, nagliła, zaklinała. Strańska w końcu wyznała jej, o czym się przypadkiem dowiedziała od mecenasa. Pepita słuchała z oczyma suchymi, wstrzymując oddech, bladła, drżała, lecz ani padła, ni omdlała, ni straciła przytomności. Cios był tak silny, iż ją jak w kamień obrócił. Nie mogła płakać. Stała nieruchoma, bez słowa na ustach, nie okazując na pozór bolu; z wolna rękę przyłożyła do serca i oddaliła się ku oknu. Wdowa, boleści kobiecej nie pojmująca inaczej, jak krzykliwą, głośną i patetyczną, nie umiała sobie wytłumaczyć tej, jak się jej zdawało, obojętności. Pepita dała się jej poprowadzić do krzesła, posadzić w nim; cała była zatopiona w sobie. Strańska nie rozumiała jej, ona nie widziała ani jej ani tego, co ją otaczało. Mała Helusia sparła się szczebiocąc na jej kolanach; nie postrzegła ulubionego dziecka. To straszne zdrętwienie trwało długo. Słowa z niej nie mogła dobyć Strańska. Czuła, że coś się w tej biednej głowie musiało ważyć, że myśli straszne i wielkie po niej się błąkały; lecz na najczulsze zaklęcia i nalegania nie powiedziała nic biedna Pepita. Uścisnęła Strańska, pocałowała ją i zażądała do domu powrócić. Oczy jej czarne, stojące słupem, nieruchome, miały taki jakiś wyraz, twarz była tak marmurowo blada, że wdowa zrazu jej obawiała się puścić i gdy się napierała powracać, w końcu sama ją przeprowadziła. Tu Gawłowskiej szepnąwszy słowo na ucho, oddaliła się. Pepita wprost pobiegła do swojego pokoju i w nim się zamknęła. Srodze przyszło Strańskiej tego dnia za lekkomyślność swoje odpokutować. Powróciwszy do domu, ogarnęła ją trwoga, rozpacz niemal. Znała gwałtowną miłość dziewczęcia, lękała się, aby na życie się swoje nie targnęła. Wprawdzie zaleciła Gawłowskiej największą pilność, ale jej nie mogła wyjawić, jak dalece położenie było groźnym. Przez całą noc prawie, Helusię uśpiwszy, wdowa płacząc i desperując, odprawując na tę intencją Wszelkie nabożeństwa, jakie tylko najskuteczniejsze znała, polecając się wypróbowanym patronom, miejscom świętym i relikwiom, ślubując rozmaite ofiary do cudownych obrazów i ołtarzy, spędziła, nie mogąc usnąć. Nad ranem dopiero zmrużyła oczy, ale we snach prześladowały ją okropności takie, że się zbudziła o brzasku. Ranek był mglisty i pochmurny, wdowa, której ciężko było oddychać, poszła z bawialnego pokoju okna otworzyć w ulicę; jeszcze nawet drzwi domu stały zamknięte, gdy usłyszała dobijanie się do nich. Wyjrzała i zobaczyła Melliniego, bez czapki, w rannym przyodziewku, szturmującego do wnijścia. Sama mu pobiegła otworzyć, bo czuła, że się jakieś nieszczęście stać musiało. Stary wpadł jak nieprzytomny, machając rękami, okazując rozpacz, której wypowiedzieć nie mógł. — Pepita! — wołał — Pepi! Moje dziecko! Moja pociecha jedyna! Nie ma jej! Znikła! Złoczyńca jakiś! Strańska ledwie go potrafiła usadowić w krześle i do tyła uspokoić, aby jej wytłumaczył, co się stało. Mówił tak rozerwanymi wyrazy, przerywając sobie ciągle wykrzyknikami rozpaczliwymi, iż dużo czasu było potrzeba, aby na koniec dowiedziała się z jego mowy, iż Pepita, zabrawszy dosyć znaczny zapas pieniędzy, jaki był u niej w schowaniu, w nocy znikła z domu. W ręku trzymał Mellini jeszcze zmiętą kartkę, znalezioną w jej pokoiku, na której napisała słów kilka, błagając o przebaczenie i o litość. Mellini nie mógł pojąć, zrozumieć, domyśleć się, jaki był powód tego szalonego kroku. Wiedział, że nic innego, jak gwałtowna jakaś miłość, nie mogło spowodować ucieczki, lecz łamał głowę, kto mógł być tym uwodzicielem. Pepi nikogo nie znała bliżej, nikt w domu ich nie bywał. Strańska nie mówiła nic. W końcu odważyła się z dala zwrócić jego uwagę na to, że ów chory młodzieniec, przyjaciel księcia generała, mógł potajemnie zawiązać stosunki z Pepitą, która, jak się domyślała wdowa, dosyć nim była zajętą. Nie przyznała się do pośrednictwa, starała się tylko upewnić doktora, iż o ile znała Pepi, mógł o nią być spokojnym, bo miłość musiała się zakończyć małżeństwem. Mellini uderzony był trafnością domysłów wdowy. — A, nieszczęśliwy dzień ten i godzina — zawołał — kiedym go pod dach mój przyjął! Są więc losy nieuniknione! Dla piękności tego dziecka, aby ją uchować od zetknięcia się z tym zepsutym światem, porzuciłem służbę, dwór, wywlokłem się tu na stare lata. Nieszczęście rzuciło pod nogi jej wpółzabitego człowieka, nad którym ulitować się było potrzeba, który za ocalone życie miał się na mnie pomścić zabójstwem! Mellini płakał jak dziecko. Strańska powtarzała mu, że się ożeni. — Ożeni się! — krzyknął w gniewie doktor. — Cóż mi z tego? Jutro się rozwiedzie, uczyniwszy ją na całe życie nieszczęśliwą, jeśli nie zepsutą i strutą swym oddechem. Wasani ich nie znasz! Cóż dla tych półbogów znaczy biedna dziewczyna? To zabawka, za którą milion dziś dać gotowi, a jutro za okno wyrzucić. Co mi po jego ożenieniu! Nie ma mojej Pepi! Nie ma! Wróci inną, ja jej nie chcę! Po długich takich wyrzekaniach jednostajnie się powtarzają— cych Mellini ledwie się dał odprowadzić nazad do domu, gdzie wszystko szlochało i płakało, chodząc zrozpaczone po panience kochanej. Gawłowska dowodziła na swą obronę, że po północy jeszcze, z wieczora pannę widząc niespokojną, chodziła pod drzwi jej podsłuchiwać, że cicho było w pokoiku, i sądziła, że usnęła. Jedna z dziewcząt śpiących w kuchni słyszała wprawdzie późno w nocy jakby otwierające się drzwi na ulicę, które potem w istocie znaleziono nie zamknięte rano, ale wstać się obawiała. Mellini nie pojmował w ostatku, jak ona sobie radę dać mogła; przypuszczał wykradzenie. Strańska, która wiedziała, że Pepi wykradła się sama, dziwiła się odwadze jej jeszcze więcej. Ochłonąwszy trochę Mellini, nie dbając już wiele o żadną kompromitacją, pobiegł na miasto, rozpytując po sąsiadnich dworkach, po ludziach, czy kto uchodzących nie widział. Wkrótce i na Winiarach, i po całym mieście nie mówiono tylko o tym. Biegał nieprzytomny zaczepiając wszystkich, rozpytując nieznajomych. Wpadł nawet najniepotrzebniej do Daliborskiego, chcąc go prosić o pomoc i radę. Starosta wyrozumiawszy, o co chodziło, nadzwyczajnie się zdumiał. Mellini wprost, już na pewno, mówił mu o wykradzeniu siostrzenicy przez wojewodzica. — Co mi pan mówisz, panie konsyliarzu — odparł z flegmą Daliborski — ja powracam z Warszawy, wojewodzic tam jest, a pewniej na mogiłkach niż żywy, bo go zakłuto w pojedynku. Sam na oczy moje widziałem trupa. Doktor nie mógł już nic pojąć. Jeśli więc nie z wojewodzicem, z kim uciec mogła? Dla kogo? Znowu najstraszniejsza niepewność o los Pepity obarczyła go. Było w charakterze Daliborskiego znęcać się nad ludźmi. — Nie ma wątpliwości — rzekł do Melliniego, wprowadziwszy go do gabinetu — że waćpana siostrzenica miała jakieś stosunki z wojewodzicem, który się do niej wieczorami podkradał. O tym wiedzieli ludzie, tylkoś waćpan był ślepy. Dobijał doktora, który, głowę zwiesiwszy na piersi, siedział półżywy, słuchając. — Wykraść jej jednak nie mógł — dokończył mecenas — bo go tu nie było. Chyba się dowiedziała o jego śmierci, gdyż sądzę, że pewnie musiał umrzeć, i poleciła go choć w trumnie zobaczyć. Po tej rozmowie Mellini nie miał siły zawlec się do domu, dobiło go to, iż nawet taki obcy mu zupełnie Daliborski wiedział o romansie, który pod jego dachem się odbywał, a on nań był ślepym. Zgubę nieszczęśliwego dziecka przypisywał sam sobie. Gdy się znowu znalazł w swym dworku, Mellini oprzytomniał i ostygł nieco. Nie było wątpliwości, że Pepi musiała zbiec do Warszawy do chorego czy umarłego. Cóż mu pozostawało nad gonienie dziecięcia i ratowanie go? Zaledwie myśl tę powziął, natychmiast do wykonania przystąpił. Resztę pieniędzy pozostawionych w domu zabrawszy, posłał po pocztę i nie żegnając nawet Strańskiej, wyjechał do Warszawy. Zobaczywszy go już odjeżdżającego, wdowa wybiegła, aby się coś dowiedzieć. Mellini, ledwie kilką słowy ją zbywszy, pośpieszył w pogoń. Chociaż przepłacał pocztylionów i na chwilę nigdzie nie spoczywał, po drodze nie napędził ani się mógł cokolwiek dowiedzieć o zbiegłej. Siły starego opuściły, tak że w końcu leżąc już na bryczce wieźć się kazał. Pocztylioni, litość nad nim mając, opiekowali się osłabłym i zapominającym o wszelkim posiłku. Zerwał się dopiero z tej pościeli, gdy mu oznajmiono, że most już miał przebywać i Warszawa była za nim. W tej wielkiej stolicy miał wprawdzie, poczynając od księcia i jego matki, bardzo wielu znajomych, lecz do kogóż się miał udać, aby zamiast rady i pomocy nie zostać wyśmianym? Rozgłaszać tak własną hańbę i upokorzenie było nad jego siły. Pocztylion, który go wiózł, nie odbierając na kilkakrotne zapytanie odpowiedzi, dokąd go miał zawieźć, z własnego domysłu, zawahawszy się między kapitanową na Miodowej a „Orłem” na Tłomackiem, powiózł go do tej gospody, do której najwięcej zajeżdżało osób. Mimowolnie oczy Melliniego, który od lat kilku nie widział Warszawy, ściągnęła ulica, której nigdy tak ożywionej, tak wrzącej jakimś życiem wezbranym nie widział. Zdało mu się, że trafić musiał na jakiś dzień świąteczny, chociaż był on powszednim. Nieustannie pomijać musiał powozy, z których wyglądające twarze wesołe i śmiejące się, swobodną myślą rozjaśnione, zdały się jego boleści i pognębieniu urągać. Skromna bryczka pocztowa pomimo swej trąbki musiała co moment ustępować z drogi poszóstnym i poczwórnym zaprzęgom, przed którymi pędzili lub gnali laufrowie4. W powietrzu czuć było jakąś przykro rażącą Melliniego wesołość i rozpasanie ochocze. Dzwony biły wieczorne nie tęskną nutą modlitwy, ale tonami triumfu i wesela; kilku konnych panów minęło go, rzucając mu uśmiech w oczy. W niezmiernie wysokim wisky5 jechał elegant powożący się sam czterma końmi, które lekki powozik jak piórko niosły. Młodzieniec siedzący na koziołku głową niemal sięgał okien pierwszego piętra, z których niewieście główki w wielkich fryzurach i jasnych wstęgach uśmiechały mu się. Z dala słychać było bęben i fujarkę jakiegoś wojska oddziału, mającego wartę zaciągać. Ledwie się bryczka mogła przecisnąć przez tłumy powozów, pieszych i jeźdźców i już się ku Tłomackiemu zbliżała, gdy usłużni Żydkowie poczęli ją otaczać i chwytać za fartuch, za luśnie i mimo opędzań pocztyliona zapraszać do różnych gospód po drodze. Jedni gwałtem rwali do Marywilu, drudzy na podwórze, inni do kapitanowej, a wszyscy zaręczali zgodnie, że pod „Orłem” ani dla muchy miejsca nie było, że w całej Warszawie nie mogła się już i śpilka pomieścić, tylko tam, gdzie oni prowadzić chcieli. Pomimo tych zapewnień doktor, dostawszy się pod „Orła”, otrzymał obietnicę pomieszczenia choć pod dachem. Zwlókł się złamany, nie widząc już nic i nie słuchając, co się działo dokoła, i zabierał się iść na górę, gdy posłyszał głos nad sobą: — Mellini! Czy mnie oczy nie mylą! A ty co tu robisz? Czy chcesz nam chleb odebrać? A to ci mało Lublina? Tak śmiejąc się witał go stary znajomy, schodzący właśnie ze wschodów, doktor Becker. Żartobliwy ten ton jednak zmienił natychmiast, spojrzawszy na Melliniego baczniej. Starzec był ledwie żywy, ból, podróż, znużenie siły jego wyczerpały. — Giacomo, co ci jest? — zapytał, chwytając go w objęcia, doktor. — Jestem nieszczęśliwy! Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! — jęknął doktor. — Ty się ledwie trzymasz na nogach! — Ja się ledwie przy życiu trzymam! — odparł Włoch. — Ale cóż to jest — począł Becker — pozwól, ja cię tak puścić nie mogę. Koledzy jesteśmy, chodź, daj mi rękę. Może ci w czym pomocą być potrafię. Mellini dawał z sobą robić, co chciał litościwy ów towarzysz. Weszli tak na górę. Mijając jedne drzwi, Becker wskazał na nie. — Mam tu chorego — rzekł — porąbanego i pokłutego, tak iż wątpię, by wyszedł cało, chociaż natura nadzwyczaj silna. Właśnie od niego powracam i prawdziwie nie wiem, czy scena, której byłem tylko co świadkiem u niego, wyjdzie mu na zdrowie, czy go dobije. Godzina temu może, gdym siedział przy łóżku jego, opatrzywszy rany i badając gorączkę w pulsie, wtem drzwi się otwierają, wpada kobieta, cała okurzona podróżą, jak szalona rzuca się na łóżko z krzykiem i… mdleje na jego piersiach. Ledwiem ją ocucił, ledwie też potrafiłem chorego po tym wzruszeniu niepotrzebnym uspokoić. Prawda, że dziewczę jak anioł śliczne, że miłość gorąca, ale może mi dobić pacjenta. Mellini stał, słuchał i nagle rzucił się w objęcia Beckera. — Jej imię! Na miłość Bożą, jej imię… — Pepi — odparł Becker. Doktor ściskał go płacząc. — Życieś mi wrócił! — zawołał. II Pani starościna siedziała przed wielkim zwierciadłem. Była godzina ranna jeszcze, zwiędła twarz starej zalotnicy właśnie się na wystąpienie w świat przygotowywała. Dwie służebne zajęte były podawaniem rozmaitych kosmetyków, porcelanowych puszek z bielidłem, różem i smarowaniami. Począwszy od oczów, brwi, do ust i podbródka, wszystko potrzebowało restauracji umiejętnej. Reszki piękności należało sztuczną podnieść młodością. Pani starościna oczy miała pilno zwrócone na zwierciadło, a własne jej ręce pracowały nad malaturą , z której nie była kontenta, bo się rzucała i krzywiła, gniewając na sługi. Naprzeciw niej na berżerce siedziała córka w rannym jeszcze stroju, spoglądając na matkę z rodzajem politowania. Ona nie potrzebowała jeszcze tych starań, aby być piękną, dosyć jej było lekkiego obłoczku bielidła, nie dostrzeżonego pyłku rumieńca, jeśli naturalnego zabrakło po znużeniu życiem pracowitym. Mówiły z sobą po francusku, aby służące zajęte około starszej pani nie zrozumiały rozmowy. — Stary jest od kilku dni nieswój — mówiła wojewodzina — trochę chory, nogi mu brzękną, ale to by nie było nic. Ma jakieś zmartwienie. Ja go znam, kryje się z czymś przede mną. Na próżnom mu dała rękę do całowania, co zawsze skutkuje; poślinił, zamrugał, ale się nie przyznał do niczego. — Ja ci powiadam, to sprawa Filipa tego. On ma za domem konszachty, on mu przynosi jakieś wiadomości o synu. Tego trutnia wypędzić potrzeba, bo on nigdy szczerze nam nie będzie życzliwym. — O, na to wiele by potrzeba — odparła wojewodzina. — Próbowałam razy kilka, mówiłam o pensji, o nadaniu gruntu, o dożywociu. Wojewoda swoje a swoje: „Chyba chcecie śmierci mojej.” — O, śmierci! To się tak gada — żywo przerwała starościna. — Będzie dwa dni stękał, a trzeciego zapomni. Proszę cię, i mnie się zdawało, gdy moja Barciszewska szła za mąż, że ja się bez niej nie obejdę. — Ale to niedołężny starzec — odparła wojewodzina — zupełnie zdziecinniał. — Dlatego właśnie i słuchać go nie potrzeba, i nie dawać mu swoim fantazjom dogadzać. Po prostu innego przyjąć, a tego won! Wojewodzina zamilkła, bawiła się pierścionkiem zdjętym z palca, zamyślona. Po przestanku szepnęła cicho: — Nie chciałabym, przyznam się mamie, przyprowadzać tego niepoczciwego Filipa do ostateczności: może się wypaplać. Starościna ruszyła ramionami. — Któż mu uwierzy! Ze starym należy postępować energicznie. Wojewodzina zadumała się. Szło dalej nadzwyczaj powolnie ubieranie starej lalki, która koniecznie jeszcze piękną być chciała i w zwierciadle przyglądała się sobie ze stron wszystkich, niekiedy półuśmiechem witając wspomnienia dawne. — Do kogo się mama tak dziś stroi? — spytała ironicznie córka. — To moja tajemnica — rzekła stara kokietka. — Może też i ja jeszcze potrafię schwytać drugiego takiego tłustego szczupaka. Kto wie? — Tylko niechże sobie mama wybierze mniej zgryźliwego, podejrzliwego, a najlepiej takiego, który by już się z krzesła nie ruszał. Uśmiechały się obie. — Zobaczysz! Wybór mój będzie rozumny. Zapukano do drzwi, jedna ze sług wyjrzała i wojewodzinie podała bilecik, która przeczytawszy go zmarszczyła się i matce podała. Starościna rzuciła nań okiem i zamruczała: — Il a la vie dure!6 Spojrzały na siebie, wojewodzina poczęła żywo. — Ale to niepodobieństwo, aby wyżył. Mówiono mi na pewno, że doktor Becker wcale nie ręczył za uzdrowienie. Płuca być mają przebite, krwi stracił wiele. — Ja ci powiadam — przerwała starościna — że tacy ludzie, co są drugim ciężarem, żyją najdłużej. Ja za nic nie ręczę, gotów wyzdrowieć. — Nie, to nie może być! — zaczęła z wielkim poruszeniem mówić wojewodzina. — Pierwszych dni zaręczali wszyscy, qu’il était agonisant.7 — Ja temu nie wierzyłam — odparła starościna. — Przyznam ci się też, iż za bardzo niebezpiecznego nie uważam go teraz. Między nim a ojcem rozbrat jest wieczny. — Ale póki on żyje, ja konać będę! — zawołała wojewodzina, na którą cisnęła wejrzenie matka. — Ten człowiek, ten człowiek, dopóki on chodzi po ziemi… — Kochana Dosiu — odezwała się cicho starościna — tyś temu wiele winna. Wojewodzina miała łzy gniewu w oczach, bilet, który trzymała w ręku, zdarła w drobne kawałki. Wśród milczenia chwilowego drugi raz dało się słyszeć do drzwi pukanie i drugi bilet podano pani wojewodzinie, ale ten był dłuższy i niespokojna poszła z nim do okna, a oczy troskliwej matki za nią. Usiłowała widocznie odgadnąć treść tej korespondencji po twarzy córki, która płonęła żywym rumieńcem i bladła. Oczy z pośpiechem przebiegały papier na trzy strony zapisany. — Cóż to za lawina listów dzisiaj — odezwała się matka, chcąc wywołać tłumaczenie. Ale czytająca tak była niezmiernie zajęta listem, że nie słyszała głosu matki. Po długim obracaniu na wszystkie strony wcisnęła go do kieszeni. — Cała historia znowu — zawołała poruszona — ale nie ma w tym nic złego! Piękny ów rycerz karczemny uwiódł sam jakąś dziewczynę, która za nim aż tu wczoraj przyleciała. Scena patetyczna przy łóżku chorego, którego stan się, chwała Bogu, pogorszył znacznie. — Trzeba, żeby kasztelan dziś wieczór, pięknie tę historyjkę ubrawszy, staremu opowiedział; nigdy takich środków zaniedbywać nie potrzeba: nowe uwiedzenie, karczemna zwada, niech zna tego kochanego swojego pierworodnego. Wojewodzina stała zamyślona. — Zapewne — odezwała się — a jednak, gdy stary jest chory, niedobrze jest gryźć go i dobijać; mama wie, że na wypadek katastrofy nasze interesa nie są poregulowane. Doktor powiada, że ta pedogra może pójść do góry. — Ale, moja droga, toteż interesów tak zwlekać i ciągnąć się nie godzi. Czegóż się ociągać? Niech sobie ludzie plotą, co chcą. Pedogra może uderzyć bez żadnej widomej przyczyny… — Mówiłam już kilka razy — szepnęła córka — ale żeby doprowadzić do końca, trzeba by z mojej strony takich ofiar, takich obrzydliwych przymilań, do których ja w tej chwili, doprawdy, nie czuję się zdolną. Mówiąc to wojewodzina wstrzęsła się cała i plunęła, potem zwróciła ku oknie i zapatrzyła w nie. — Daliborski jest bardzo zacny człek — dodała zimno starościna — a potem, zdaje mu się, że trochę we własnej sprawie działa. Umiałaś go doskonale usposobić. Wojewodzina z pogardliwą minką odparła: — A, mam go już dosyć, tego Daliborskiego! Prawda, że do czasu go oszczędzać potrzeba, ale tak jest złego tonu, tak trywialny… — Przecież, kochana Dosiu, i ten był dawniej w łaskach… Tylko się nie gniewaj! Dwie kobiety zmierzyły się wzrokiem wcale niewłaściwym matce i córce. — A jeżeli mama też ma prawo wymawiać mi chwilowe fantazje moje. Któż ich nie miał? Starościna uśmiechnęła się ironicznie. — Tak, i nawet ja, ale byłam szczęśliwsza. — Może zręczniejsza — dodała córka. — Dosiu! — krzyknęła matka głosem zmienionym. — Mamo! — odpowiedziała córka, której twarz zaogniła się gniewem. Usłyszawszy to służące, widać przywykłe już do podobnych wybuchów pomiędzy starościną a wojewodziną, zwinęły się i pouciekały. Zostały sam na sam z sobą matka z wyrazem szyderstwa na twarzy, córka rozgniewana i czująca się panią w domu. Chwilę milczenie trwało: obu im głosu zabrakło. — Bardzo mamę proszę — odezwała się z dumą i tonem niemal nakazującym wojewodzina — ażebym więcej w moim domu nie potrzebowała znosić takich scen! Starościna odwróciła się do niej, wstrzymując widocznie gniew, którym wrzała, zaciskając usta i prostując się. — Jesteś niewdzięczną — zawołała głosem stłumionym — wyrodnym dzieckiem! Gdybym cię nie ratowała, gdybym ja tego małżeństwa nie skleiła, pomyśl, co by było! Wszystkoś mnie winna. Ratowałam cię od sromu i ty jakaś… — Nie mamy sobie nic do wymówienia — ze złością syknęła córka — szłam za przykładem mamy dobrodziejki. Rozśmiała się szatańsko. — Mama mnie zmusza, abym to wypowiedziała… mama… Nic nie mówiąc już, z załamanymi rękami, starościna padła na krzesło. — Proszę ze mną nie grać żadnych komedii — dodała zimno córka — to na mnie efektu nie robi żadnego; nadto się znamy. Postała chwilkę u progu i trzaskając drzwiami wybiegła. Starościna pozostała chwilę w krześle, westchnęła, podniosła się, popatrzała w lustro, poprawiła coś we włosach i niecierpliwie zadzwoniła na sługę. Garderobiane, które zapewne czekać musiały zawołania, nadbiegły natychmiast dokończyć toaletę pani. Wdziewano właśnie robron i suknią, gdy wojewodzina zjawiła się w progu. — Mamo — odezwała się mocno poruszona — wojewoda Mokronowski domaga się gwałtem widzieć ze starym. Głowę tracę, co począć. Jestem najpewniejsza, że nie bez myśli przybył, czuję, że będzie mówił za tym gałganem, że starego zaniepokoi, poruszy. Jest to jego najlepszy przyjaciel. Co ja pocznę? Matka pomimo świeżo przebytej sceny, choć w niej jeszcze wrzało, odezwała się chłodno: — Odprawić go. — Niepodobna! Całe miasto mówić o tym będzie. — To razem z nim idź do męża i bądź świadkiem rozmowy. — Chce się widzieć sam na sam. — Rób, co chcesz! — syknęła starościna. — Mojego rozumu nie potrzebujesz, a rad moich i uwag nie przyjmujesz. Nie chcę się mieszać do niczego. — Ale, mamo, tu idzie o nas obie — drżącym głosem dodała młoda. — Nic innego poradzić ci nie umiem — odezwała się starościna gwałtownie — albo go nie puszczać, lub być przy rozmowie. Gdy tu trwała jeszcze narada co do wojewody Mokronowskiego, on tymczasem, nie bardzo słuchając służby, na pół gwałtem poszedł do pokoju gospodarza i już siedział przy nim. Byli przyjaciółmi młodości. Słowo o Mokronowskim. W czasie tym, w którym dwór i społeczeństwo nasze ulegało tak wielkiemu wpływowi Francji, wojewoda był jednym z tych, co francuski ton, obyczaj, dowcip najlepiej w kraju rozpowszechnili. Część życia spędziwszy za granicą w służbie francuskiej, przyjaciel od serca hetmana starego Branickiego, był później jego prawą ręką i długi czas domownikiem. Gdy Czartoryscy, chcąc sobie pozyskać Branickiego, wydali za starca piękną Poniatowską, sądząc, że ona nad nim młodością swą, wdziękiem i rozumem zapanuje, stała się rzecz wcale niespodziewana: hetman ujęty zrazu przez żonę wkrótce ostygł dla niej i nie zmienił ani polityki, ani przekonań. Żona nie potrafiła zapobiec rozbratowi między familią Czartoryskich i Branickim. Położenie jej w Białymstoku, przy całym poszanowaniu, jakie dla niej miał stary mąż, stało się nieznośnym; kobieta dumna, odosobniona, opuszczona, znalazła w przyjacielu hetmana Mokronowskim doradcę, pośrednika, sługę i… wielbiciela. Mąż patrzał zupełnie obojętnym okiem na te stosunki, które trwały do jego zgonu, a po śmierci Mokronowski wziął ślub potajemnie z panią krakowską. Siostra królewska oddała mu dawno serce, później rękę, ale tytułu pani krakowskiej poświęcić dlań nie chciała. Mokronowski był, o tym wiedzieli wszyscy, morganatycznym8 mężem siostry króla, miał wielkie znaczenie i zasługiwał na nie rozumem, taktem, wykształceniem, charakterem. W tych latach trzymał się on dosyć z dala od dworu i polityki, do której pani krakowska mieszała się chętnie, razem z bratem prymasem9 i całą rodziną popierając stosunki ścisłe z ambasadorem. Bez pani krakowskiej rady nie stąpił król. Opowiadano po cichu, że ona z panią Grabowską10 wprzódy niż król depesze odpieczętowywały i przez Komarzewskiego zdawały z nich sprawę, gdzie należało. Wojewoda we wszystkich tych intrygach, jakie się naówczas plątać zaczynały, gdy już partia pruska zawiązywać się miała, nie miał prawie udziału. Był to człowiek znużony, wyżyty, zobojętniały, rzeczy widząc dosyć czarno. Oprócz tego od niejakiego czasu czuł się na zdrowiu gorzej i przesiadywał częściej na wsi, z dala od coraz rosnącego gwaru stolicy. Mało go też widywał wojewoda i przybycie starego przyjaciela było mu wielce pożądanym. Przez żonę i matkę jej odosobniony od świata, zamykany pod pozorem choroby, nie widując nikogo oprócz tych, których dwie jejmoście wybrały, stary nudził się i dręczył. Gdy mu oznajmiono o Mokronowskim, ręce wyciągnął chciwie, usiłował się podnieść z krzesła, wychylił się cały ku niemu i gdy wszedł, rzucił się go ściskać ze łzami, bo łzy teraz bardzo często i łatwo mu z oczów płynęły. Mokronowski też poruszony był widokiem chorego, którego jeszcze pamiętał żywszym, chodzącym i nie tak na zdrowiu podupadłym. — Cóż się z tobą stało? — począł po francusku, zbliżając się doń ze współczuciem. — Co ci jest? — Pedogra! — Ale my wszyscy ją mamy! — zawołał generał. — Chyba cię źle kurują albo młoda żona nadto pieści. Na wspomnienie żony uśmiech jakiś dziwny skrzywił usta wojewodzic, i jak gdyby wywołano ją tymi słowy, weszła właśnie pani wojewodzina z twarzą zarumienioną, z pałającymi oczyma, które jej po kłótni z matką pozostały. Mokronowski pośpieszył ją powitać z wielką grzecznością, ale chłodno bardzo i ceremonialnie, chociaż młoda pani usiłowała go uśmiechami wymuszonymi sko— kietować i zyskać. Generał był już syt niewieścich wdzięków, pieszczot i uroków, nie dał się też ująć łatwo. — Panie hrabio — szepnęła mu zaraz przy powitaniu piękna wojewodzina — mój mąż jest niezmiernie osłabiony. Pewna jestem, że go bytność pańska ożywi i poruszy, ale… żeby nie nadto… Męczy go teraz biednego wszystko. Mokronowski słuchał obojętnie, bystro patrząc w oczy mówiącej. — Niech się pani wojewodzina nie obawia o jego zdrowie — rzekł — znamy się dawno i blisko. Prosiłbym, aby nas samych zostwić, bo mam w moim interesie kilka słów z nim do pomówienia. Bardzo zręcznie tego krótkiego a parte11 użył generał, aby się pozbyć wojewodziny, która nie umiała mu odmówić, zawstydziła się, zmieszała i zaleciwszy nader czule mężowi, aby się nie poruszał i nie męczył, przy czym nawet rączkę dała do pocałowania, co przy gościach prawie zawsze się trafiało, wyszła gniewna i nadąsana. Starzy przyjaciele zostali sami. Zdaje się, że Mokronowski musiał być doskonale o stanie rzeczy w domu wojewody uwiadomionym, w chwilkę bowiem po wyjściu jego żony poszedł do drzwi, którymi się oddaliła, i wyjrzał przez nie, czy ich nie podsłuchiwano; u drugich czuwał Filip. Na te zapowiadające coś ważnego i tajemniczego przygotowania chory spoglądał trochę niespokojnie. Mokronowski siadł przy nim i ujął go za rękę. — Stary mój — odezwał się — nie widzieliśmy się dawno, a otwarcie z sobą nie mówiliśmy dawniej jeszcze. Nie gniewaj się na mnie, że się w twoje domowe wmieszam sprawy: jest to rzecz sumienia. Słyszałem, żeś się wyrzekł syna z pierwszego małżeństwa? Stary zbladł, usłyszawszy to pytanie, i drżący, oczyma biegając po pokoju, z początku mówić nie mógł. Łzy znowu popłynęły mu z oczów. — Powiesz mi, że na to zasłużył — dodał Mokronowski — nie będę przeczył; musiałeś mieć ważne powody do tak stanowczego kroku. Chłopiec gorączka, szaławiła, nabroił wiele. — Obraził, prześladował moją Dosię! Musiałem — łkając rzekł wojewoda. — Nie znam bliżej i nie chcę nawet dowiadywać się przy— czyn — mówił Mokronowski. — Jestem pewny, że twoja żona nie kierowała się nienawiścią, uprzedzeniem, że musiała mieć pobudki na pozór słuszne, nalegając na oddalenie go, ale, kochany mój, znam doskonale i z dawna jej matkę, starościnę; sauf respect12, jest to intrygantka, brulion13 i… niedobra kobieta. Jej to sprawa wszystko. Nie dawaj się jej zawojować. Stary wojewoda rozpostarł ręce, oczy podniósł ku niebu i z głębi piersi westchnął: była to wymowna protestacja, że rad by to uczynić, a sił mu braknie. — Wieszże, co z nim się dzieje? — zapytał Mokronowski. Płaczliwym głosem jęknął wojewoda. — A, wiem! Znowu awantura jakaś z prostą dziewczyną i burda w karczmie. Zwalał się już do tyla, że po szynkach lega. — Gdzie zaś! — odparł Mokronowski. — Nieprawdę ci szeptali. Hulaka jest, prawda, ale nie upadł tak nisko. Ta prosta dziewka jest córką doktora niegdyś Sapiehów, piękna jak anioł. Albośmy to wszyscy tych słabości nie mieli? Ostatnia awantura, którą bodaj że życiem przypłaci… Wojewoda oczy sobie zakrył. — Ranny szkaradnie — kończył generał, nie rachując się ze słowami — posiekany i pobity, wiesz, z jakiego powodu? Ruszył ramionami stary. — Ale ja o niczym nie wiem. — Oto w garkuchni pod „Orłem” mówiono głośno o tobie; nie znając go, jakiś błazen Francuz odezwał się uwłaczająco, twój syn dał mu w ucho. Ujął się za ciebie. Wojewoda spojrzał z radością niemal na mówiącego. — Miał pojedynek, leży między życiem i śmiercią… Stary znowu zakrył oczy i jęknął. — Książę Kazio, ja i inni pewnie mają o nim i mieć będą staranie, nie opuścim go — mówił Mokronowski — ale ja przyszedłem do ciebie, jeżeli nie natychmiastowego przebaczenia żądając, to opieki, pomocy, nadziei chociażby, że się te rzeczy ułożyć dadzą. Człowiek jest nie tak zły, jak go okrzyczano, ustatkować się może, a gdy się go wszyscy zaprą… przepadnie. — Prawda, prawda! — gorąco począł wojewoda, chwycił za rękę Mokronowskiego i chciał ją całować; generał go uścisnął. — Krew ci to twoja — rzekł. Stary płakał na nowo; płacz ten był wprawdzie oznaką czułości, ale razem i osłabienia. — Kochany mój — zaczął głosem przerywanym — dobry mój stary przyjacielu… zrób mi tę łaskę. Mów z nią, z Dosią, ona ciebie posłucha. Uczyń to, na rany Chrystusowe! Mokronowski się zamyślił. Ciężkie to było zadanie, ale nie uląkł się go stary żołnierz i człowiek, co przebył w życiu wiele. — Dobrze — rzekł. — Jednakże ponieważ z kobietami sprawa niełatwa i czasu zawsze potrzeba, aby je skonwinkować14, a twój syn leży otoczony obcymi, bez pomocy niczyjej, daj mu jaki znak współczucia; być może, iż i pieniędzy potrzebuje. Wojewoda przyzwalająco kilka razy głową poruszył i powtórzył gorączkowo nagląc: — Mów z nią, proszę cię, mów z nią! Mokronowski pocałował go w czoło, wziął dzwonek ze stolika i poruszył go. Wszedł stary Filip. — Mój kochany — rzekł do niego — poproś u pani wojewodziny o audiencją dla mnie. Skłonił się Filip i wyszedł. Generał na weselszą umyślnie wpadł rozmowę, począł o Warszawie, o królu, o dworze, nawet o balonie Blancharda15, o znajomych, o koniunkturach politycznych. Spodziewał się tym ożywić i zająć chorego, lecz widać było po nim, że myślami był przy synu i niepokoił się o zapowiedziane spotkanie generała z wojewodziną. Oczy roztargnione błądziły ku drzwiom, najmniejszy szelest go niepokoił. Zamiast Filipa zjawił się w liberii cytrynowej wygalowany lokaj pani wojewodziny, zapraszając do niej wojewodę. Mokronowski, nie będąc pewnym, czy powróci do starego, uściskał go serdecznie, coś mu pocieszającego szepcząc na ucho, i wyszedł. Przez cały szereg pokojów, kosztownie świeżo z Anglii sprowadzonymi meblami zastawionych, przeszedłszy, Mokronowski wprowadzony został do gabinetu, w którym już nie sama wojewodzina, ale razem ze starościną na niego oczekiwała. Zobaczywszy wyfiokowaną matkę, zmarszczył się Mokronowski. Musiała przeczuwać, że nie będzie jej rad, pani starościna, gdyż pierwsza ku niemu z nadzwyczajną i wymuszoną podbiegła grzecznością, uśmiechnięta, niby uradowana niezmiernie, papląc tak, że słowa mu się odezwać nie dała: Ten kochany wojewoda! itd. Mokronowski zbywał komplementa ukłonami jak lód zimnymi i ceremonialnymi. Im on się stawił chłodniej, tym starościna natarczywszą była. — Cieszę się niewymownie, że widzę panią starościnę w tak wyśmienitym stanie zdrowia i jakby odmłodzoną — rzekł na ostatek Mokronowski, nie dając się rozruszać i pozostając, jak był, sztywnym a ceremonialnym. — Darujesz mi, starościno, ale ja mam czasu niewiele, a (tu się obrócił do wojewodzinej, która się zarumieniła mocno) rad bym na osobności pomówić z panią dobrodziejką. Starościna usiłowała to w żart obrócić. — A toż znowu co? Chcesz mi córkę bałamucić, korzystając z tego, że nieboraczek mąż jej niedomaga. O, przepraszam! Ja jako matka muszę stać na straży. — Kochana starościno — odparł Mokronowski — dajmy pokój żartom, rzeczy są serio. — Chcesz ją rozwodzić chyba — dodała, grając wesołą niezręcznie, starościna. Mokronowski był widocznie zakłopotany. Zwrócił się do wojewodzinej: — Racz mi pani dać kwadrans audiencji sam na sam — odezwał się z widocznym nieukontentowaniem. — Ale dlaczegóż by moja matka — sucho odrzekła wojewodzina nie mogła być świadkiem rozmowy, ja dla niej nie mam tajemnic. — To nam utrudni porozumienie — dodał generał. Starościna zesznurowała usta. — Widzę, że się mnie generał boisz albo mi nie dowierzasz? — A, pani dobrodziejko — odparł grzeczny Mokronowski — ani jedno, ani drugie, chciałem raczej oszczędzić pani chwilkę może niemiłą. Wojewodzina stała, jakby gotując się do wojny, przeczuwając ją, zbrojna już gniewem, zburzona, czekając tylko okazji do wybuchu. Matka, znając ją, ciągle oczyma dawała znaki, aby panowała nad sobą. Mokronowski, zawahawszy się chwilę, przystąpił wprost do wojewodzinej, zupełnie ignorując już jej matkę. — Pani dobrodziejko — rzekł — przyszedłem tu w jej interesie. Jestem starym przyjacielem tego domu, którego pani stałaś się ozdobą; z wojewodą przyjaciółmi byliśmy od dzieciństwa. To mnie tłumaczy, że popełniam niedyskrecją. Idzie mi o to, aby nie szarpano sławy waszej i nie przypisywano wpływowi pani tego, co się pewnie mimo jej woli stało. Potrzeba wojewodę skłonić do przebaczenia synowi. Wojewodzina, jak oblana ukropem, zaczerwieniła się straszliwie, spojrzała na mówiącego i odparła stanowczo: — Nigdy w świecie! Pomiędzy nami dwojgiem musi wybierać: między nim lub mną. Jest to wróg mój, oszczerca, człowiek nie wart litości! Starościna przypadła, targając za suknią Mokronowskiego: — Wiesz, hrabio — zawołała — ten niegodziwiec, nikczemnik, kochał się w niej i bez względu na ojca chciał ją uwieść! Mokronowski słuchając podniósł brwi, wykrzywił usta, miał wyraz twarzy tak nie dowierzający, że starościna, choć nic nie powiedział, wybuchnęła: — Waćpan mi nie wierzysz! Tak, to rzecz monstrualna, pojmuję, ale tak było! Wojewodzina nie zaprzeczała, stała drżąca od gniewu. — Nie wchodzę w tę materią tak delikatną, że ona do obcych uszu przystępu mieć nie powinna — odezwał się chłodno — tymczasem możecie panie być spokojne, serce jego zwróciło się gdzie indziej. Szał czy uniesienie chwilowe przebaczyć mu należy, nie ma zresztą potrzeby, aby tu przebywał i mieszkał, niech tylko ustanie skandal. Idzie mi o to zarówno dla niego, jak dla pani, nade wszystko dla starego chorego mojego przyjaciela, który to rozłączenie ze swym pierworodnym życiem przypłacić może. Zwrócił się ku wojewodzinie. — Gdy jego noga próg tego domu przestąpi — odezwała się — ja wyjdę stąd na zawsze. — A… ręczę — dodała gwałtownie starościna — że stary waćpana przyjaciel, który bez syna żył, bez żony jutro umrze. — Ta zgoda jest w interesie pani wojewodzinej — rzekł, jakby nie słuchając, generał. — Powtarzam, mówię w sprawie waszego domu, czci jego i reputacji. — Proszęż znów tak się nami nie opiekować — wyrwała się starościna — ja jestem matką, mnie chodzi o opinią dziecka. Waćpan nie znasz tego, za którym przemawiasz. — To żmija! To padalec! — przebąknęła wojewodzina trzęsąc się. — Na żadną zgodę ja nie pozwalam. Wojewoda raz się go wyrzekł, nie jest mu synem. Proszę nie wznawiać rzeczy skończonej. Mokronowski z góry począł patrzeć na dwie kobiety zburzone, miotające się, ciskające nań wejrzeniami pełnymi nienawiści. Nie było już tu nic do zrobienia, westchnął i kapelusz wziąwszy do ręki, do wyjścia się zabierał. Wojewodzina, choć go odprawiła tak stanowczą odmową, widząc stoicyzm16, z jakim ją zniósł, uczuła się niespokojną. Wojewoda już się im kłaniał chłodno, nie mówiąc słowa, gdy nieco ochłonąwszy, zostawiając matkę za sobą, zastąpiła mu drogę i poczęła go przeprowadzać już zmierzającego do wyjścia. — Proszę się nie dziwić mojemu uniesieniu — rzekła trochę spokojniej. — Umiem uszanować szlachetne pobudki, które pana do tego kroku skłoniły, ale po tym, co zaszło między mną a tym człowiekiem nikczemnym, a o czym ja mówić nie chcę i nie mogę, wszelka zgoda byłaby potępieniem moim i śmiercią dla mnie. — Mnie się to wydaje inaczej — odparł Mokronowski — zrobiłem to, do czegom się czuł obowiązanym. Rzecz skończona! Skłonił się zatrzymującej go oczyma pani i wyszedł szybko. Starościna, zaledwie go z oczów straciwszy, pobiegła do pokoju zięcia. Od wyjścia Mokronowskiego wojewoda z chustką przy oczach, sparty na ręku, siedział nieruchomie. Zobaczywszy starościnę począł ocierać łzy szybko. — A to prawdziwe nieszczęście z takimi kochanymi przyjaciółmi — zawołała od progu starościna. — Po co było puszczać go tutaj, żeby waćpana chorego nękał swymi niedorzecznymi propozycjami! Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, poczęła żywo przechadzać się po pokoju, gdy i córka, z rumieńcami wypieczonymi na twarzy, wpadła wprost, biegnąc do męża. — Śliczną historią nam wyprawił ten nie proszony przyjaciel — poczęła dysząc z gniewu. — Miał impudencją17 do mnie z tym przyjść i dawać mi nauki, których nie potrzebuję. Pewnieś go waćpan przysłał?! — krzyknęła, ręką wskazując na zbolałego starca. — Ale ja o niczym nie wiem! — wyparł się wojewoda. — Dosiu, serce moje! Ja, ja…, ale nie gniewajże się. — Jak się mam nie gniewać, kiedy to dowodzi, że waćpan zawsze marzysz jeszcze o zgodzie z synem, na którą ja póki żywa nie pozwolę! Pomiędzy mną a nim masz do wyboru… Mówiłam ci to raz! Wojewodzina z rękami ku twarzy starego wyciągniętymi stała, zdając się mu grozić. Wojewoda usiłował ręce jej pochwycić, ale zaledwie dotknął ich, wyrywała mu z wyrazem oburzenia. W ostatku, gdy dwie kobiety zobaczyły go drżącym i chwytającym się za piersi, a twarz jego okrytą sinością, która uderzenie krwi niebezpieczne oznaczała, ulękły się, umilkły i starościna zadzwoniła wołając, aby doktora sprowadzono. Czas było w istocie, gdyż wojewoda mówić już nie mógł, głowa zwisła na piersi. Wojewodzina wybiegła jak oszalała, oskarżając matkę, matka obwiniając córkę. Życie wojewody było im jeszcze potrzebnym i nie czułość, ale interes wywołał tę trwogę. Poruszono dom cały, przeklinając Mokronowskiego. Szczęściem wysłani po doktora powrócili z nim prędko, a pierwszym jego przepisem było, ażeby oprócz Filipa nikt do pokoju chorego nie wchodził. Znano stosunki domowe. Wojewoda zostawszy sam odetchnął i uspokoił się, atak nie był na ten raz niebezpiecznym, a uwolnił go od wymówek i sekatury.18 Uspokoiły się też dwie panie, a przybycie gości, przynoszących z sobą rozrywkę, wkrótce rozproszyło chmury z czoła gospodyni i jej matki. Posyłano tylko dowiadywać się, co się dzieje z wojewodą. Doktor nakazał absolutny spoczynek. III Strańska oczom wierzyć nie chciała, ujrzawszy dnia jednego brykę zajeżdżającą przed dworek, z której wysiadł najprzód doktor Mellini, a po nim Pepi. Nie miała ona żadnych wiadomości z Warszawy i zobaczywszy ją powracającą, załamała ręce, domyślając się, iż narzeczony umrzeć chyba musiał. Wicek leżał wprawdzie jeszcze chory, cierpiąc ciężko, ale o życie jego nie rozpaczano. Gdy Mellini zajechał wypadkiem pod „Orła”, ledwie od godziny była Pepi przy chorym. Wojewodzic, zobaczywszy ją przy sobie, wzruszony był nadzwyczajnie; dziewczę zaklinało się, że go nie opuści. W tych pierwszych chwilach uniesienia doktor wszedł jak widmo straszliwe. Padła na kolana przed nim siostrzenica, usiłując go przebłagać. Mellini już miał obmyślony tryb postępowania, wiedział, że gwałtownością nie pokona dziewczęcia, znalazł się bardzo rozumnie. — Zrobiłaś mi przykrość — odezwał się łagodnie — ale ja więcej winienem niż ty. Nie przepraszaj mnie. Uczyniłaś wybór, rzecz jest skończona. — Nikt tu nie winien oprócz mnie — przerwał chory — spodziewam się zmazać winę moje. Tak rozpoczęta rozmowa, którą jak najchłodniej starał się prowadzić Mellini, skończyła się zgodą i pojednaniem. Dozwoliwszy czas jakiś posiedzieć przy chorym siostrzenicy, doktor zabrał ją z sobą, ażeby spoczęła. Łagodność wuja, której się wcale nie spodziewała, przejęła biedną dziewczynę taką wdzięcznością, że mu się całkiem oddała. Nazajutrz i dni następnych doktor z siostrzenicą czuwał sam nad chorym, opatrywał rany, ale zarazem Beckera namówił, aby on wymagał oddalenia panny, dopóki by wojewodzic nie wyzdrowiał. Umiał sprawę tak prowadzić Mellini, tak wmówić w swą Pepi potrzebę powrotu, iż się nareszcie zgodziła oczekiwać na narzeczonego w Lublinie. Wojewodzic miał przybyć tam, skoro by mu stan zdrowia ruszyć się dozwolił. Z niezmierną zręcznością prowadził całe te rokowania przebiegły Włoch, wcale co innego mając na myśli niż to, czym siostrzenicę uspokajał. Miał nadzieję, że to niefortunne małżeństwo rozerwać potrafi, że wojewodzic bałamut zapomni Pepity, a ona, opłakawszy go, inny wybór uczyni. Z planem tym wiązały się rozmaite poboczne do wykonania jego obmyślone środki. Mellini chciał, powróciwszy do Lublina, rzucić ustronny dworek, prze— nieść się do miasta, dom otworzyć, dać czuć, że wyposaży bogato Pepi, i spodziewał się, że ktoś inny się jej trafi. — Żebym ją zaś miał dawać na stracenie w pański dom takiemu rozpuszczonemu chłopcu, który jej wiary nie dotrzyma i wprowadzi ją w świat, w którym się ona popsuć musi, nigdy w świecie! Pepi się uniosła, pierwsza gorączka przeszła. Na wybryk ten nikt zważać nie będzie. Znajdę jej innego męża. O tym wszakże nie mówił Mellini i rolę swoje odegrywał z niezwykłą charakterowi swemu chytrością. Pepi, którą zapewniono, że wojewodzic żyć będzie, dała się wziąć wujowi, była pewną, że jej ukochany słowa dotrzyma. Była prawie szczęśliwą, bo o szczęściu marzyła, a marzenie o nim często rzeczywistość przechodzi. Mellini rozpytywał ostrożnie Pepi, jakim sposobem mogły się zawiązać stosunki z wojewodzicem, ale oszczędzając Strańską, nie wydało jej dziewczę. Gdy bryka zaszła i wdowa zobaczyła przybywających, paliła ją żądza okrutna dowiedzenia się, co się stało, obawiała się jednak narazić na jaką nieprzyjemność od doktora. Cichaczem na zwiady wysłała służącą, a niebawem i Pepi nadbiegła do niej, rzucając się jej na szyję. Spłakały się najprzód obie, potem rozmowa poczęła w ten sposób, że wdowa z niej nic zrozumieć nie mogła, na ostatek z obłamków i wykrzykników dowiedziała się o rzeczy, nie mogąc tylko pojąć, jakim sposobem Mellini przebaczył, zgodził się na wszystko i stał tak powolnym. — A — zawołała Pepi — bo ty nie wiesz, jak złote serce ma ten mój wuj drogi, ty go nie znasz! Ja padam na twarz przed jego anielską dobrocią: nie uczynił wymówki, przycisnął do piersi, przebaczył, pobłogosławił. Nastąpiły zapytania nieskończone o zdrowie wojewodzica, o jego usposobieniu, czy przyrzekł małżeństwo i kiedy ono nastąpić miało. — Ja powróciłam robić wyprawę — mówiła Pepi — bo rozumiesz to, że idąc za takiego pana muszę mieć paradną, a, bardzo paradną! Wujaszek daje pieniędzy, ile zechcę, a sam mi to powiedział. A, ten wujaszek! Jam go nigdy sobie takim nie wyobrażała, ja go nie znałam! Mówiono o wyprawie razem i o kochanku, jak ją przyjął woje— wodzie, jak się mu rzuciła na piersi, jak krew mu z ran płynęła, jak oczy łez miał pełne, a potem jak się żegnali i kiedy miał przybyć niezawodnie, aby rekonwalescencją tu przy niej przesiedzieć. Pepi utrzymywała, że wojewodzic był do niepoznania zmieniony, łagodny i rozkochany więcej jeszcze. Jasna przyszłość otwierała się przed oczyma pięknej Pepi, która ledwie nie dziękowała Opatrzności, iż się tak wszystko dziwnie a szczęśliwie dla niej składało. Dwie przyjaciółki nagadać się z sobą nie mogły, nacieszyć sobą, a te miejsca tak pamiętne dla Pepi we dworku obudzały wspomnienia i powiększały jeszcze jej miłość dla nieobecnego. Strańska pod wrażeniem tej historii, prawie do wiary niepodobnej, stała milcząca i słuchała szczebiotania Pepi. Ta z godzinę posiedziawszy, pobiegła do wuja. Wdowa gotową była skład osobliwy okoliczności przypisywać swojemu nabożeństwu na tę intencją z nowenną odprawionemu. Nazajutrz, wracając z miasta, wstąpił do niej doktor Mellini; uderzyło ją, że stary przyjaciel wcale tak szczęśliwym się nie wydawał z tego wszystkiego, jak rozkochana Pepi. Nie wygadywał się bardzo, wzdychał, uśmiechał ironicznie. Wdowa mu winszowała. — Winszować nie ma czego — odpowiedział. — Gdybym miał do wyboru, wolałbym ją wydać za poczciwego felczera niż za potłuczonego wojewodzica, ale sobie wybrała, trudno. My głupi starzy wyobrażamy sobie, że młodą dziewczynę możemy dopilnować. Ja miałem też tę iluzją. Chwała Bogu, drugiej do strzeżenia nie mam; rzecz skończona. Strańska, nie zapominająca o własnym interesie, napomknęła o tym, jak doktor po wyjściu siostrzenicy za mąż zostanie osamotniony. — Co robić! Zostanie mi Gawłowska — rzekł śmiejąc się Mellini — no, i szpica sobie wezmę do kompanii, aby mi zbyt nudno nie było. Strańska miała nadzieję innego obrotu rzeczy, dodała więc: — Spodziewam się, że sąsiad wówczas i o mnie będziesz więcej pamiętał, a moje samotność rozrywał, przychodząc co dzień na kawę. Me]lini się skłonił. — Moja mościa dobrodziejko, z największą wdzięcznością, byle złe języki się na nas nie uwzięły i nie posądzano mnie, że się o Helusię staram. — Helusia ma siódmy rok! — To nie ma nic do tego — odparł doktor. — Wiadomo, że starzy lubią się zawsze żenić z jak najmłodszymi. Ojciec pana wojewodzica naszego lat ma pod siedemdziesiąt, a żona mało co nad dwadzieścia. Strańska słuchała, doktor, pobaraszkowawszy trochę, pożegnał ją. W parę dni potem dowiedziała się wdowa z wielkim bólem serca, iż pono straci sąsiadów, gdyż doktor najął kamienicę przy ulicy Grodzkiej i tam się miał przenosić, utrzymując, że to dla wojewodzica czyni. W ciągłym był teraz ruchu, bo i pacjentów nie zaniedbując, przenosinami był zajęty, i kupował wiele rzeczy do nowego domu, i znajomości robił chętne, zwłaszcza osób średniego stanu, gdy dawniej stronił od nich i unikał. Zapewne z tej zmiany systemu wynikło, że po powrocie bez żadnego interesu zaszedł raz do Daliborskiego. Mecenas był uwiadomiony o wypadkach warszawskich, bo pisane gazetki dochodziły go dwa razy na tydzień, a W nich mieściły się nowinki wszelkiego rodzaju, rad był jednak z ust doktora dowiedzieć się o szczegółach. Winszował mu zimno zięcia, chociaż nie taił, że z nim będą mieli wiele do czynienia, nim go na swe kopyto nabiją. Panu staroście, chociaż nie wydawał się z tym wcale, nie w smak szło to wszystko. — Jest to zapewne — odezwał się do doktora, powinszowawszy mu — bardzo świetny mariaż dla siostrzenicy pana konsyliarza; senatorska familia, ani słowa, ale, między nami powiedziawszy, młodzieniec potrzebuje się utemperować; ojciec go znać nie chce, majątku nie ma. — O majątek mi nie idzie — odparł Mellini z trochą dumy — nie darmo się całe życie pracowało. Kilkadziesiąt tysięcy czerwonych złotych dam Pepi. Majątki teraz tanie, piękne dobra kupić możemy. — Ani słowa — odpowiedział Daliborski — ja sam, gdybyś acan dobrodziej serio o kupnie zamyślał, nastręczę mu posiadłość w najlepszej glebie za bezcen. — Tymczasem jeszcze myślę temporyzować19 — rzekł doktor z ukłonem. — I lepiej — pochwalił mecenas — na rozpatrzeniu się nie traci. Niech, no wyzdrowieje wojewodzic, niech się jego interesa wyklarują. — On ci żadnych nie ma, kiedy mu ojciec nie daje złamanego szeląga — rozśmiał się Mellini. — Tak, co się tyczy majątku, ten on już stracił, nim go do rąk dostał — rzekł mecenas — ale jest tam inna okoliczność. Naraził się macosze, a to jest jejmość zawzięta i mogąca mu szkodzić na każdym kroku. Lękam się, abyś pan konsyliarz nie miał z tej okazji wiele jeszcze utrapienia. Z człowiekiem tak wybujałym, rozpuszczonym, nim się go obuzda20, będzie roboty dużo. Daruje mi pan konsyliarz — dodał starosta — iż tak otwarcie się przed nim wyrażam, ale z życzliwości to czynię. Doktor począł dziękować, uściskali się razy kilka. Mecenas niekoniecznie pochlebnie i z przekąsem odzywał się o młodej wojewodzinie, dał też do zrozumienia Melliniemu, że tej wielkiej nienawiści wojewodziny dla pasierba przyczyną była pono, jak ludzie mówili, wielka miłość. Stąd wziął asumpt21 do ubolewania nad tym, że wojewodzic był bałamut wielki i że uczuciom jego najgorętszym trudno było bardzo zaufać. Mecenas prowadził to bardzo zręcznie i dziwiło go, że na doktorze nie czynił wrażenia, jakie się wywrzeć spodziewał. Mellini w duchu myślał sobie, że z tego wszystkiego nie nie będzie, że małżeństwo się przewlecze, a zapowiedziane kilkadziesiąt tysięcy dukatów nowego ściągną konkurenta. Tak się rozstali. Po wyjściu doktora Daliborski wziął mocno na uwagę, jak szkodliwym być mógł ów mariaż wojewodzica dla jego nieprzyjaciółki. Człowiek się mógł pod wpływem żony i nowego trybu życia ustatkować, stać się przyzwoitym obywatelem i być żywym obwinieniem wojewodzinej; tego małżeństwa, mówił w duchu, nie potrzeba dopuścić, bo wojewodzic ocaleje, a ocaleć nie powinien, gdyż to dla jejmości wieczną będzie groźbą. Co się tyczy środków przeszkodzenia małżeństwu, Daliborski troskliwy o dobro swej klientki miał ich szukać jeszcze, a nie będąc wybrednym w wyborze znaleźć się je spodziewał. Kilkadziesiąt tysięcy czerwonych złotych, o których mówił doktor, mocno mu utkwiły w pamięci. Można było doktora, mało obeznanego z wartością dóbr, wpędzić na mieliznę i skorzystać. To też do pogardzenia nie było. Daliborski ze wszech względów znajdował właściwym zbliżyć się do doktora, obudzić w nim zaufanie i spodziewał się wpływ wywierać. Wyobrażał go sobie daleko dobroduszniejszym, niż był w istocie. Pepita prawie co dzień teraz pisywała listy do narzeczonego, wuj nie śmiał jej tego zakazywać. Wojewodzic pisać nie mógł, bo jeszcze ręką prawą nie władał, ktoś jednak zawsze, uproszony, dawał o jego zdrowiu wiadomość. Czuwano nad nim aż nadto, bo i wojewodzina miała pilne oko. List Daliborskiego trafił bardzo do jej przekonania, ona także chciała małżeństwu przeszkodzić. W interesie jej było, aby ojciec nie posłyszał o nim nic dobrego i coraz się bardziej odstręczał. Wpływała na to nieznacznie, ażeby choroba i kuracja się przedłużały. Ale krew tych królów gockich bajecznych, która płynąć miała w żyłach wojewodzica, młodość jego, prędzej, niż chciano, dźwigały go z posłania. Zaczynał się przechadzać po pokoju, choć z trudnością. Im więcej mu zdrowia i życia powracało, tym się nudził straszliwiej. Nawiedzali go wprawdzie niekiedy przyjaciele i znajomi, lecz ci, jak książę Kazio, nie mieli czasu siedzieć długo. Właśnie w tych czasach spodziewane otwarcie sejmu22, przygotowane wydanymi listy Kołłątaja do Małachowskiego23, nastąpiło. Książę nad wszelkie spodziewanie razem z Arystydesem wybrany został marszałkiem sejmowym. A że rozrywek, do których był nawykł, wyrzec się nie mógł, całe dni prawił mowy i laską stukał, a całe nocy w wesołym spędzał towarzystwie i ledwie mimojazdem wpaść mógł na maleńką chwilkę. Naówczas ledwie się uścisnęli sztrasburscy koledzy i rozstawać musieli. Rozrywano księcia marszałka, którego wszyscy kochali, bo choć płochym był, jak znaczniejsza część ówczesnej młodzieży, serce miał poczciwe i charakter szlachetny. Sejm ten zaraz w początkach tak gorąco zaprzątał wszystkich, iż nie było człowieka, co by czynnym będąc lub nie, widzem nie był namiętnym i słuchaczem chciwym. Obok spraw najwyższej wagi tysiące drobnych intryg się osnuwało, małżeństw kojarzyło, knuło rozwodów, bałamuctw rozwijało w cieniu. Warszawa pełną była cudzoziemców ciekawych i wyzyskujących natłok ten a rozgorzenie umysłów. Rzecz niesłychana, nie do wiary, wiekami u nas nie praktykowana, zaprzątała ludzi: przyjaźń z Niemcem i przymierze z Brandeburczykiem. Najrozumniejsi ludzie zdawali się wierzyć w jego możliwość i zaręczać za szczery afekt, jaki następca Fryderyka II24 okazywał dla Rzeczypospolitej. Obałamucenie tym było tak wielkie, tak powszechne, iż w końcu niedowiarków nawet nawracało. Milczący, ciężki, niesmaczny, stojący dotąd w cieniu Bucholtz poczynał odegrywać jakąś rolę. Obiecywano mu przydać żwawszych adiutantów. Starosta hamersztyński, teść jego, z którego się wszyscy naśmiewać byli przywykli, zyskiwał na wadze i powadze. Zwrot to był tak osobliwy, iż poważniejsi a zimniejsi usuwali się, aby z nim nie walczyć, a na ustroniu go przeczekać. Ale co było żwawszego, ciekawszego, chciwego wrzawy, zabaw, wrzątku a tłumu, biegło do Warszawy i przepełniało ją. I stało się, że jednego rana, gdy pani wojewodzina robiła toaletę, nakazawszy, aby do starego jegomości nikt bez jej wiedzy wpuszczanym nie był, otwarły się drzwi jej buduaru i ze śmiechem wbiegła skacząc młoda, śliczna osóbka, upojona weselem, roztrzpiotana, rzucając się na jej szyję. — A co? — krzyknęła — a co?! Widzisz, i ja jestem w Warszawie! Raz się trzeba było z tej tyranii mężowskiej wyzwolić! Dałam mu abszyt!25 Adieu! Osóbka ta, woniejąca, śmiejąca się cała, bo począwszy od oczów i ust, aż do drobnych nóżek, wszystko się w niej śmiać zdawało, była jak cukierek różowa, śliczniuchna, wdzięczna, miała w sobie coś kwiatka i coś ptaszka, coś i dziecka, coś motyla, a okrutnie wiele trzpiota. Zaledwie uścisnąwszy wojewodzinę, furknęła po pokoju, zaczęła chwytać i rzucać porozkładane suknie, porwała grzebyk z tualety, aby poprawić fryzurę, flakonik, aby go powąchać; drugi raz uścisnęła Dosię, powiedziała jej, że wypiękniała, i pokręciwszy się tak, padła nareszcie na krzesełko, na którym siedząc nóżkami tupała, rączkami rzucała, tak jej trudno było usiedzieć spokojnie. Cacko to było ta kobiecina. Mała, ale jak laleczka zręczna, pyszczek różowy, oczki czarne, włosy krucze, płeć śnieżna. Z Dosią wojewodziną wychowywały się niegdyś w sąsiedztwie, były serdecznymi przyjaciółkami. Lat kilka jednak się już nie widziały. W tej chwili zwano tę śliczność panią stolnikową, a poufali jej imię Amalii spieszczali na Malinkę. W istocie lepiej jej nazwać nie było podobna: była to jagódka dojrzała. Widok jej trochę dziwne wrażenie uczynił na wojewodzinie, była jej rada i zakłopotana. Malinka bowiem w całym znaczeniu tego wyrazu była un enfant terrible26, podpatrzeć umiała wszystko, wyszperać, domyślić się i wygadać. Żadna potęga na świecie ślicznych jej ust zamknąć nie mogła. Śmiertelny grzech własny umiała wypaplać. Przy najlepszym sercu była to istota najsłabsza w świecie, grzesząca bez świadomości grzechu, i duchowny jeden owych czasów powiedział o niej, że stolnikowa tyle winna była w tym, co popełniała w ciągu życia, co wróble i sroczki. Dla jej niezrównanego wdzięku i naiwności ludzie jej przebaczali wszystko. Zaledwie usiadła, gdy załamawszy rączki, już świegotać poczęła. — Moja Dosiu, moja Dosiu, ty chyba nie masz pojęcia, jak ja jestem nieszczęśliwa. — Ty? — Ja! A ja! Wystaw sobie, jak to niedawno, gdyśmy były pannami i gdy w nas obu kochał się wojewodzic. Wojewodziną się mocno zarumieniła. — Ale proszę cię! On się nigdy nie kochał we mnie! — przerwała. — Wiem, wiem, że tego teraz mówić nie wolno, gdyż ci wypadło pójść za jego ojca, ale proszę cię, jużci szalał za tobą… Ze mną sobie żartował, choć ja, a, ja to się w nim doprawdy kochałam! A taki był śliczny! Proszęż cię, w ciągu tych kilku lat, wiesz, trzech mężów miałam. Jak cię kocham, trzech. A oto trzeciemu dałam abszyt, bo mnie znudził śmiertelnie. Wojewodziną przerwać chciała, nie dała jej mówić Malinka. — Posłuchaj tylko. Pierwszy, to wiesz, tego mi opiekun narzucił; z góry wiedziałam, że z nim żyć nie będę, alem się potrzebowała raz uwolnić i wyjść w świat. Szczęściem, że w intercyzie było dobre zastrzeżenie na wypadek rozwodu. We dwa tygodnie ułożyłam się tak, żeby on sam zażądał rozstać się. Odetchnęłam… Drugiego, zdaje mi się, żeś nie znała, był to ten poczciwy kasztelanie S…., który tak się kochał we mnie, żem się ulitowała. Niczego był, tylko taki miał nałóg, że coraz to jedne stronę twarzy marszczył i pociągał. W końcu mi to tak na nerwy działało, żem mu powiedziała, że umrę, jeżeli mnie nie uwolni. Ale to poczciwości człowiek był, bo i zapis mi zrobił, i śliczne brylanty darował, no i poszedł sobie. Stolnik, trzeci, który mi już kością w gardle siadł. Gdziem oczy i rozum miała, gdym go sobie wzięła? Statysta, pedant, nudziarz i, co najgorzej, taki zazdrosny, powiadam ci, taki zazdrosny, że mnie do rozpaczy przyprowadził. Do nikogo się uśmiechnąć, z nikim pogadać; zaraz fochy, wyrzuty, dąsy, gniewy… Bardzo mi się podobał Francuz, który był w sąsiedztwie: wesoły, wyśmienity człowiek. Bawił mnie, ale zresztą, co mi tam! Zrobił mi historię, złapawszy dwa listy i dowiedziawszy się, żem mu parę razy w lasku dała rendez–vous!27 Na koniec musiałam mu powiedzieć słowa prawdy. Kiedy tak, to tak! Bywaj zdrów! Adieu! — I oto mnie masz… O, teraz, daję słowo, nierychło się dam wciągnąć i już nie zrobię tego głupstwa, żebym szła za mąż. Chcę użyć swobody. Z trzech rozwodów mam tyle, że mogę na czwarte małżeństwo poczekać… Wojewodzina słuchała zmieszana trochę, stolnikowa mówiła ciągle. — Podziękujże mi, pierwsza moja wizyta do ciebie. Zmiłuj się, ucz mnie, kieruj, poddaję się pod twoję komendę. Bądź moją mistrzynią! Wojewodzinie uśmieszek politowania zarysował się na ustach. — A, ty trzpiocie kochany! A któż potrafi pokierować takim powiewem wiosennym! Jesteśmy rówieśnice, a ja przy tobie starą się wydaję. — Gdzież tam, gdzież tam! — zawołała Malinka. — Patrzże, już mi te dwa dołki, które kawalerowie tak adorowali, zaczęły znikać, twarz mi się wyciąga. — Śliczna jesteś — zaprzeczyła wojewodzina. — No, ale mówmy o tobie, o tobie! — przerwała stolnikowa. — Myślałam, że zwariuję, gdym się dowiedziała, że poszłaś za wojewodę. Nie chciałam wierzyć, pamiętając to okno. Wojewodzina syknęła i blada, zmarszczona, pogroziła jej palcem. — Moja matka chciała koniecznie tego mariażu — szepnęła po cichu. — A z wojewodzicem cóż się stało? Chyba sobie w łeb strzelić musiał! — zawołała Malinka. Dosia wojewodzina nie odpowiedziała na to pytanie, spuściła oczy. Widać było, że przed gadatliwą przyjaciółką nie chciała się spowiadać ani z uczuć, ani z wypadków. Zrobiła minkę smutną. — Wielką mi łaskę uczynisz — poczęła po namyśle — gdy o nim i o wszystkim dawnym nie będziesz więcej wspominać. Pojmujesz sama, jak to dla mnie rzecz przykra, bolesna, enfin28 nie mówmy o tym. Obwiniają mnie ludzie i on pewnie także, żem go z ojcem poróżniła, chociaż ja, ja sobie nic a nic do wyrzucenia nie mam. Ale stało się, że ojciec go wydziedziczył, wypędził, on sam najwięcej winien temu. Stolnikowa słuchała dziwnie. — Cóż się z nim stało? — A, prawdziwie nie wiem — odparła wojewodzina. — Ojciec śmiertelnie zagniewany. Chwilę milczenia przerwała Malinka. — Mój Boże, co to za położenie twoje. Ja nie wiem, czy kiedy co podobnego nawet w romansach się trafi! I powtórzyła: — Ale cóż się z nim stało? — Mówiono mi, bo ja tam dobrze nie wiem — odezwała się z cicha wojewodzina — że się strasznie rozpuścił. — A, to z desperacji, biedaczysko! — Teraz pono porąbany leży gdzieś chory w Warszawie — dokończyła wojewodzina. — Tu, w Warszawie, porąbany! — zakrzyknęła stolnikowa. Trudno odgadnąć, jaki w tym interes miała macocha, lecz popatrzywszy na stolnikowa, zdawała się myśl jakąś nawiązywać i mówiła żywiej: — Ja nic nie wiem, nie mogę wiedzieć i nie chcę, ale matka mi wspomniała, że miał jakiś nieszczęśliwy romans z córką doktora, że go zmuszają do ożenienia z nią, że dziewczyna aż tu za nim przyleciała. Był bez nadziei życia, teraz się ma lepiej. — Nic nie wiesz, a wszystko wiesz! — przerwała stolnikowa śmiejąc się. — O, że ja się dowiem o wszystkim dokładnie, za to ręczę! Przecież jestem obowiązana, bo trochę się i we mnie kochał. Zaczęła się śmiać mocniej. — A co ja, to szalałam i byłabym cię wówczas z zazdrości zabiła, gdybym siłę miała! Wojewodzina z ironicznym uśmiechem szepnęła: — Et l’on revient toujours29…. — On ze mną nigdy przecie nie był tak blisko, jak z tobą — odezwała się Malinka — wszystkiego raz tylko, roztrzpiotawszy się, mnie pocałował. Myślałam, że zemdleję… Dziś jeszcze ten pocałunek czuję…. — Łatwo go możesz odnowić — szydersko syknęła wojewodzina. Zaczęła coś poprawiać około stroju i zwróciła rozmowę. — Więc myślisz zamieszkać w Warszawie? — Dopóki mi się nie znudzi — odpowiedziała pani stolnikowa. — Trzeci dzień jestem, wydaje mi się zachwycająca. Byłam wczoraj w teatrze: a, co za tualety, jaki parter, ile młodzieży! Byłam nie bardzo ubraną, musiałam się kryć w loży. Teatr wyborny. Mówiono mi, że jest heca30, ja pasjami lubię hecę! Niech sobie mówią, co chcą, to porusza ogromnie, a ja lubię, gdy mnie co mocno porusza. — Na wzruszeniach pewno ci zbywać nie będzie — dodała wojewodzina — na zabawach także. Często po dwa i trzy bale mamy jednego wieczora, a przyjęć bez końca. — Ty bywasz wszędzie? — Jestem zmuszona — krzywiąc się rzekła wojewodzina. — Une douce violence31 — uśmiechnęła się stolnikowa. — I w zamku? — A jakże! — U pani krakowskiej? U hetmanowej, u księżny marszałkowej? — Wszędzie — zimno rzekła wojewodzina. — Jaka ty szczęśliwa! poczęła Malinka. — Ja dopiero nowicjat muszę zacząć odbywać, ale nie desperuję. Uśmiechnęła się, spoglądając we zwierciadło, które jej odpowiedziało, że miała zupełną słuszność. Chciała coś jeszcze zagadnąć o wojewodzka, gdy drzwi się otworzyły i wyfiokowana już weszła starościna. Nie poznała zrazu, czy udała, że nie poznaje stolnikowej, która się jej ze zwykłą swą trzpiotowatością przypomniała. Starościna przyjęła ją zimno i ceremonialnie, gość ten nie był jej do smaku. Bała się paplarstwa o przeszłości, której stolnikowa żywym była świadkiem. — Jakże mam cię tytułować? — odezwała się. — Bo doprawdy nie jestem pewna. Podobnoś się rozwiodła? — Dwa razy, a dla trzeciego rozwodu przybyłam właśnie — wesoło odparła stolnikowa. — Ale bo ci mężczyźni są doprawdy nieznośni. Tak, na krótko, une liaison éphémére32, jeszcze się przeżyje, a wiekuisty związek niemożliwy. We dwa tygodnie ja już każdego tak znam, że nim usta otworzy, wiem, co powie. Jakże tu z nim żyć! Zaczynają od ubóstwienia, a kończą na grubiaństwie; doprawdy, wolałabym odwrotnie! Rozśmiała się sama z konceptu, ale postrzegłszy, że dwie panie były jakieś chmurne i zimne, dłużej już bawić nie chciała. — Pani stolnikowa… myśli zabawić w Warszawie? — spytała starościna. — Całą zimę, potem zobaczę. Doktor mi radzi, żebym bardzo nie utyła, wcześnie pić karlsbadzkie wody33. A, ja się tak lękam utycia. Z moją maleńką figurą byłabym jak gałeczka z chleba. — A croquer34 — grzecznie dodała starościna. Odprowadzona do drzwi, ale nie zapraszana, trochę urażona, oddaliła się pani stolnikowa. Siadając do karety, myślała: — Sont elles devenues begueules! 35Co się to z nich porobiło! Mniejsza o to. Nie bardzo mnie one chcą znać, to ja się bez nich obejdę. I rozśmiała się do siebie piękna Malinka, a że patrzała na ulicę, przechodzący wzięli pewnie uśmiech za rzuconą im przynętę i postawali na chodnikach. Śmiejąc się mocniej jeszcze, stolnikowa schowała się w głąb powozu. IV Wojewodzic powoli przychodził do zdrowia, nie groziło mu już niebezpieczeństwo, ale doktorowie długą rekonwalescencję zapowiadali. Siły były wyczerpane życiem nad miarę nieopatrznym, wyszafowanym z rozrzutnością rozpaczliwą, jakby go się pozbyć chciał Wicek. Wśród leczenia przypadały rozmaite niespodziane komplikacje, polepszenie zmieniało się w stan groźny niemal wskutek nieustannych wybryków. Zaledwie mogąc się poruszać, wojewodzic potrzebował wrócić do tego trybu życia, do którego był nawykłym. Młodzież przychodziła do niego grać, siadywano nocami, szanse gry burzyły go i poruszały do zbytku. Nie mógł się wstrzymać od kieliszka, gdy go widział przed sobą, a nie mógł gości nie poczęstować. Najpilniejsza straż nie pomagała z człowiekiem gwałtownym i samowolnym. Na ostatek to, co tu i ówdzie słyszał o ojcu, o macosze, o niewoli, w jaką popadł wojewoda, o upokorzeniu jego i zdziecinnieniu, o tym, co się pod jego dachem działo i pod bokiem, czasem go niemal do wściekłości przyprowadzało. Unikano z nim rozmowy o tym, lecz że cała Warszawa zajęta była historią młodej wojewodzinej, obijało się coś zawsze o jego uszy. Miłość też szalona, namiętna dla pięknej Pepi nie dawała mu jeszcze spoczynku, dziewczę wywierało na nim wrażenie, jakiego w życiu nie doznał. We wszystkich mnogich swych miłostkach stosunkach dawał się wieść zmysłom pan wojewodzic, tu zmysły wprawdzie poczęły, ale serce biło i cała dusza drgała wspomnieniem Pepi. Nie wierzący w poezją i ideały, zepsuty Wicek wierzył w to dziewczę jedno na świecie i miał dlań cześć jakąś. Panowała nad nim, który był nawykł drugim panować. Tęsknił za nią. Dwa momenty szczególniej tkwiły w jego pamięci: chwila, gdy po dniach kilku niebytności wrócił do dworku Strańskiej, przejęty gniewem wściekłym dziewczęcia, i ta, gdy ją ujrzał w Warszawie u łoża swojego rzucającą mu się na pierś skrwawioną. Nawykły wszystko w żart obracać, na te dwie życia godziny poglądał z powagą i smutkiem. Wchodząc sam w siebie, czuł może, iż takiego przywiązania nie był wart i że mu odpowiedzieć sercem nie potrafi. Wspomnienie Pepi miłe dlań było i straszne… Jakie na takich początkach miało się rozwinąć życie? Nie groziłoż ono kajdanami i niewolą? Wojewodzic mimo tej obawy pragnął powrócić do niej. Listy, które pisała, to go niepokoiły, to uspakajały, a utrzymywały w myślach o Pepi. Stosunek ten cały, płocho rozpoczęty, mający być dodniowym, zaczynał zasłaniać całą przyszłość. Za tym szło wyrzeczenie się wszystkiego, do czego nałogiem był przyrósł, począwszy od płochych towarzyszów, gry i kieliszka, do miłostek poczętych i kończących się śmiechem, a gorycz i wstręt zostawujących po sobie. W godzinach, gdy sam na sam został, wojewodzic dobywał listy Pepi i czytał. Rad był je niemal w śmiech obrócić, a nie mógł; tryskało z nich uczucie namiętne, wyrażające się tak gorąco, że w nim i on gorzał jak w Nesusa36 szacie. Często nie doczytawszy, zniecierpliwiony sam na siebie, listy rzucał do szuflady, wstydząc się poruszenia, którego doznał. Żadna zmiana w człowieku, który w ogóle mało i z trudnością się zmienia albo raczej modyfikuje tylko, żadna zmiana łatwo nie przychodzi. W świecie fizycznym zwierzęta, gdy linieją, ptastwo, gdy się pierzy, słabnie; człowiek, gdy zrzuca z siebie nawyknienia stare, pada też pod wysiłkiem, jakiego ta metamorfoza37 wymaga. Wojewodzic bolał, chociaż zmiana w nim zapowiadała się dopiero, nie będąc dokonaną, zaledwie nazwać się mogąc rozpoczętą. Niepokój nim owładał. Wśród nocy zrywał się, myślał, badał, nie poznając sam siebie. Chciał powracać do niej i lękał się. Drugą troską piekącą było położenie ojca, który go odepchnął. Nie miał doń żalu, bo znał, iż uczynił to mimo woli, podbechtany, zmuszony, cierpiąc na tym. Nie szło mu o odzyskanie stanowiska W świecie, bo o to dbał bardzo mało. Kochał ojca i żałował go. Ten upadek starca, którym dwie nielitościwe niewiasty pomiatały, do wściekłości go przyprowadzał. Półsłowami mówiono o tym przy nim ostrożnie, nie śmiał rozpytywać, aby nie oszaleć. Jednego wieczora o zmroku, gdy sam jeden pozostawszy na łóżku, leżał i dumał, skrzypnęły drzwi i jakaś postać nieznana nieśmiało się wsunęła. Ponieważ pod „Orłem” włóczyło się mnóstwo faktorów natrętnych i wszelakiej gawiedzi, wojewodzic pokorną jakąś figurkę dostrzegłszy we mroku, począł od tego, że jej precz iść kazał. Rozkaz ten się nie spełnił i ów gość, zamiast posłuchać, krokiem niepewnym począł się do łóżka przybliżać. W pokoju ciemnawo było i wojewodzic, dopiero podniósłszy się, poznał starego Filipa, ze złożonymi jak do modlitwy rękami podchodzącego ku niemu. Stary sługa ze wzruszenia mówić nie mógł: drżał, płakał. Rzucił się do nóg paniczowi, który go chciał w objęcia pochwycić. — Filip! — zawołał. — Możeż to być? — Cicho, na rany Pańskie! A nuż mnie tu kto pozna i zobaczy. Paniczku, cicho! Ledwie się wyrwałem na kwadransik, a jeżeli śpiegi za mną poszły, to mnie dziś jeszcze precz wyrzucą. To mówiąc, Filip z trwogą zawrócił się i drzwi zamknął na rygiel. Wojewodzic stał, patrząc nań poruszony. — Paneczku, a jakże z tobą? Na Boga! Ranny, posiekany! Te monstra38 kobiety już się cieszyły, że z tego nie wyjdziesz… — Ano, widzisz, wylizałem się po trosze odparł udając wesołość wojewodzic. — Licho mnie nie weźmie. Pokrzywy, choć je tępią, nie niszczeją. Stary westchnął. — Co się z ojcem dzieje? Mów o ojcu, mów! — Ano, paneczku, najprzód — odezwał się szukając w zanadrzu Filip — najprzód jedno: wojewoda u mnie pożyczył, dał mi skrypt na to, jak Boga kocham, oto te dwieście czerwonych złotych i kazał, abym ja je paniczowi dał, ale od siebie. — Daj ty mi pokój! — A, to nic nie pomoże, musisz wziąć! — odezwał się Filip i rzucił na stół dwa rulony. — Mówże, co się z ojcem dzieje — naglił wojewodzic. Filip się zawahał. — A co to pomoże boleć i lamentować, już nas nic z tej babilońskiej niewoli39 nie wyzwoli. — Tak, z babiej, z babiej — powtórzył wojewodzic — lecz któż wie? Kto wie? Dziwniejsze się rzeczy dzieją. Mów mi całą prawdę. — Co ja ciebie mam gryźć, paniczyku mój złoty — całując go W rękę, rzekł Filip. — Gryź, mówię ci, gryź! Może na to poradzimy. — Zagryziesz się — odparł sługa. — Nie żałuj mnie! Mów! Chcę i potrzebuję wiedzieć. Biedzę się z myślami, może się co da zrobić. Filipowi oczy się rozśmiały. — Słuchaj, paneczku! — zawołał. — Gdybym tego na własne oczy nie widział, na uszy moje nie słyszał, a w sercu nie odbolał, to bym nazwał szelmą, kłamcą tego, co by mi to opowiadał. Niewola, rzekłem, i jest niewola. A jak się z niewolnikiem obchodzą? Gdyby nie litość sług, pierwszych wygód by nie miał. Na pokojach balują i wyprawiają hece, jejmoście się fertyczą40 z gachami po nocach, a u nas świecy kawałka często braknie i nie ma komu w piecu zapalić. A potrzeba pokazać gościom, że wojewoda szczęśliwy, że jak pączek opływa w pieszczoty, to go ubiorą, to się jejmość rozpada, w czoło całuje, ręce podaje, po głowie głaszcze, opowiada niestworzone rzeczy, jak chorego po nocach dogląda. Wszystko kłamstwo wierutne. Na moje uszy słyszałem, jak go płaczącego i jęczącego sfukała: „Milcz, stary grzybie!” Zabrali mu klucze, pieniądze, wszystko; grosza do dyspozycji nie ma. Teraz jeno konszachty i narady, aby resztę majątków na jejmości imię przepisać. A jak się przymizdrzy do niego, co zechce, to zrobi. Stary za chwilkę, co jej rękę potrzyma, nieba by się chyba wyrzekł, tak, z pozwoleniem, oczarowała go. Co chcą, robią, co chcą! Sam słyszałem, jak radziły, że byle zapisy porobił, doktora tak często nie potrzeba! Wojewodzic pięście zacisnął. — Mów, mów! — powtarzał. — To zbrodnia! To się musi odmienić! To doszło do kresu… Filip płakał i chustką łzy ocierając, mówił dalej: — Cóż już nad to powiedzieć więcej. Włosy na głowie powstają, pomyślawszy o tym. Nikogo do niego nie dopuszczą bez pozwolenia, żadnego mu listu oddać nie wolno. Podsłuchują pode drzwiami, rewidują pod poduszkami. — A on to znosi? — zapytał wojewodzic. Filip ręce złożył. — A, to biedne, poczciwe panisko! Pobożny jest, więc mówi: „Za grzechy moje pokarał mnie Bóg”. Ino bywa różnie: czasem go zniecierpliwą do tyla, że się oburzy; wybuchnąć chce, to go albo zakrzyczą, lub zagłaszczą, aby był cicho. Staremu sił zabraknie i po wszystkim. Nie śmie pisnąć. — Nigdy nie wspomniał o mnie? — zapytał wojewodzic. — A, nie ma dnia, żeby, choć imienia wymówić nie śmie, o coś mnie nie zagadnął, co ja wiem, że panicza tyczy. Ale baby przeklęte mu w uszy tkają, że taki, że owaki, że to zbroił znowu, że na niego cały świat pluje, że niewart, aby imię nosił poczciwe… Jak nie ma prawdy, skłamią, co im to kosztuje? Stary się wypłacze, a choćby nie chciał wierzyć, coś zostanie w nim… — A na mnie też nietrudno co powiedzieć — przerwał Wicek z goryczą — ja się za anioła nie sprzedaję. Diabłem mnie ta kobieta zrobiła, ta, ta, która z moich rąk wprost poszła z ojcem do ołtarza! Filip sobie oczy zakrył. — Stąd ta nienawiść i prześladowanie — dodał wojewodzic. — Wie ona, że w mej mocy jest, więc zgubić mnie chce. Przeszedł się po izbie mrucząc. — Paneczku, mityguj się, dopust Boży tę siłę nieczystą w dom nasz wprowadził, łaska Boża wyzwolić nas może. No, i wyzwoli — dodał — bo wojewoda nie długowieczny, a one go dobiją. — Piękne tam też życie być musi — dodał wojewodzic — bo że go sobie te jejmoście nie żałują, to pewna, ho, ho! — Sodoma i Gomora!41 — zawołał Filip stłumionym głosem. — Starościna udaje młodą, a wojewodzina… Ręką zamachnął. — Co się tam gachów roi i jakich! Nie dopowiedział Filip. W izbie robiło się ciemno, czas też upływał, powracać musiał. Przyszedł w rękę pocałować panicza i chciał odejść. — Filipie mój — zawołał wojewodzic poruszony, odprowadzając go do drzwi — śmiało ojcu oczy otwieraj, niech pozna i uczuje, z kim ma do czynienia. A, słuchaj, powiedz mu, niech skinie, niech pozwoli, ja go uwolnię! Ja! Uderzył się w piersi. — Niechaj się mnie nie boi — dodał wojewodzic — pójdę potem precz, jeśli mnie nie zechce, ale go oswobodzić potrzeba. Srom dla nas! Nie umiał Filip odpowiedzieć na to, zaszlochał, ucałował rękę, ścisnął kolana i wyszedł. Szczęściem dla wojewodzica tego wieczora nikt nie nadszedł do niego, mógł więc sam na sam wydychać smutek, ukoić rozpacz i oburzenie; myśli nawet o Pepi ustąpiły politowaniu nad ojcem. Pragnął zdrowia co rychlej, bo w gorącej wyobraźni swej marzył o wyzwoleniu wojewody. Część dnia nazajutrz w tych myślach upłynęła. W godzinie, gdy zwykle obiadował, już mu z dołu przyniesiono nakrycie i siąść miał do samotnego stołu, gdy lokaj przez drzwi na pół otwarte podał mu kartkę drukowaną. — Pani się pyta, czy może oddać wizytę? — Jaka pani u licha? — spytał nie ubrany i skłopotany wojewodzic. Spojrzał na bilet, na którym stało: „Stolnikowa…”; ołówkiem dopisano bez ortografii: „Dawna znajoma chce się przypomnieć”. — Ale ja jestem nie ubrany. — Pani mówi, że od chorego nie wymaga tualety. Wojewodzic ledwie miał czas narzucić na siebie turecki szlafrok, którym go Kazio obdarzył, gdy już w korytarzu zaszeleściała suknia, zastukały koreczki i tuż wbiegła maleńka owa laleczka śliczna, którąśmy widzieli u wojewodzinej. Wbiegła, stanęła w progu, wyciągnęła rączki obie. — Poznajesz mnie, niewdzięczniku? — poczęła. — A widzisz, tyś o mnie zapomniał, ja dotąd cię w głębi serca mojego noszę! — Stolnikowo dobrodziejko! — zaśmiał się rozweselony chory. — W głębi serca, zmiłuj się! Tylu już tam musi na mnie spoczywać, że mnie uduszą. — A, jaki złyś się zrobił — odparła stolnikowa, szukając krzesła, które jej podał gospodarz. — Mnie mówili „strasznie ranny”, a chwała Bogu, już nawet trochę jest rumieńca. Nic ci nie będzie. — Rumieniec to pani z sobą przyniosłaś — rzekł wojewodzic. — Wykwitł z radości, żeś pani o mnie nie zapomniała, choć pani… — Bo waćpan jesteś bałamut — odparła stolnikowa poprawiając tualetę. — Jak chcesz, żeby o tobie pamiętano, kiedy ty o wszystkich zapominasz… O, ja wiem wszystko, wszystko, wszyściuteńko wiem. Śliczne rzeczy! I nie dokończywszy obejrzała się. — Ale jakże ty możesz mieszkać w takiej dziurze! Pfe! W jakiejś oberży, na piętrze! — Stolinkowo dobra — rzekł gospodarz — wedle stawu grobla. Pani to chyba nie wiesz nic. Nie jestem wojewodzicem, nie mam złamanego szeląga i naprawdę powinien bym pójść do szpitala. Łazarza ze mnie zrobili. — Kto? Chyba waćpan sam! — zawołała Malinka. — Ja tylko dopomogłem — rozśmiał się wojewodzic. — Głównym sprawcą mojego nieszczęścia, domyślisz się, kto jest. — Nie potrzebuję się domyślać. Ale bo pfe! Co się to porobiło! — szczebiotała piękna jejmość. — Pfe! Myślisz, że ja nie wiem o tym oknie… Pfe! I potem, żeby się stary z nią żenił! Jakżeś dopuścił? — Miałem odwagę heroiczną powiedzieć mu wszystko, dostałem za to w twarz od ojca; zrobiono mnie potwarcą, kłamcą, chciwym majętności. Starościna umiała chodzić około interesu córki i swojego, a takiemu łotrowi jak ja nikt nie wierzył. Uśmiechnął się wojewodzic. — A, to są okropności, okropności — zaszeptała piękna Malinka. — Chyba lepiej o tym zapomnieć. Mówmy o czym innym… — Mów pani o sobie. — To także smutne dzieje — odezwała się, wdzięcząc i oczki swe zapuszczając w wejrzenie wojewodzica, który stał, wpatrując się w nią pilnie. — Ja także jestem okropnie, okropnie nieszczęśliwa: trzech mężów! — Pogrzebałaś pani? — wybuchnął wojewodzic. — W tak krótkim czasie? Stolnikowa rozśmiała się serdecznie. — Ale gdzież zaś! Żyją, zdrowi wszyscy trzej! Dwóch jest w Warszawie i z tymi jak najlepiej jestem; aprés tout42, wcale dobre ludziska, tylko znów na mężów to co innego. Trzeci pewnie w tych dniach dla rozwodu przyjedzie. — Trzy razy rozwiedziona? — zapytał uśmiechając się wojewodzic. — Ale to sztuka w tak krótkim czasie. — I sztuka było przeżyć te wszystkie przejścia — westchnęła biedna rozwódka. — Toteż straciłam cerę, świeżość… Wojewodzic pochwycił ją za rączkę. — Chcesz pani chyba, abym się unosił nad nią. — A dlaczegóż nie? Unoś się! — odezwała się stolnikowa. — Nie mam nic przeciwko temu. Ja bo się kiedyś w waćpanu kochałam szalenie, gdyś był Dosią zajęty. A zazdrosnam była! Potrząsła główką. — Ale my już obojeśmy starzy, przeżyliśmy dużo. — Ja nawet za wiele — rzekł wojewodzic. — A ja? Wiesz? Dużo, dużo i z tego wszystkiego nie ma nic. Ani chwilki szczęścia. Świat mi obrzydł. — O klasztorze myślisz, stolnikowo kochana — śmiał się gospodarz. — To za wcześnie. — A kto by tam o nim myślał! O, nie! — prawiła stolnikowa. — Przyjechałam się rozerwać. Dałam sobie słowo, że teraz tak rychło już za mąż nie pójdę, bo to nudna rzecz. Obejrzała się po pokoiku. — Pfe! Jak bo mieszkasz! — poczęła po chwilce. — Tak mi waćpana żal. Ale, â propos: byłam u Dosi. Wojewodzic, który stał pochylony przy niej, odprostował się. — Winszuję — rzekł zimno. — Jużciż za złe mi tej ciekawości brać nie można. Byłam ciekawa po prostu. Co się z tej twojej Dosi zrobiło! — Mojej! — krzyknął wojewodzic ramionami wzruszając. — A jużciż! Przede mną nie ma sekretu. Szpiegowałam was, bom była zazdrosna. — Pozwól, pani stolnikowo — przerwał opryskliwie wojewodzic — bym dla jej ciekawości dodał, iż ta moja Dosia, dziś macocha, chciała mnie otruć czekoladą, a parę razy zbójów nasyłała na moje życie. Krzyk się dał słyszeć i stolnikowa oczy sobie zakryła. Gdy się odważyła spojrzeć na wojewodzica, ujrzała go z uśmiechem ironicznym stojącego przed sobą spokojnie. — Niestety! Takie to bywają te piękne, zachwycające, romansowe Dosie, gdy im idzie o pochwycenie fortuny. Czekolada dostała się pieskowi, ale nie ręczę, żeby gdy pan wojewoda stanie się zawadą, gdy od niego wszystko wyłudzą, jemu jej nie podano. Wstrzęsła się piękna pani. — A, nie mów! Dreszcze po mnie przechodzą — odezwała się cicho. — Po mnie płomienie chodzą — dodał wojewodzic. Zamilczeli. — Stolnikowa myślisz tam bywać? — zapytał gospodarz. — Ja? Myślałam — szepnęła kobieta. — Bywaj pani i owszem — rzekł wojewodzic — bywaj! Możesz mi dopomóc do dobrego uczynku. — Z duszy serca, tylko czekolady tam pić nie będę! — za— śpiewała stolnikowa. — A, i wiesz co? Ja do intryg żadnych nie mam talentu. — Bo tu nie potrzeba intrygi żadnej — rzekł wojewodzic. — Posądzać was nie będą o nic, możesz czasem zbliżyć się do ojca mojego, możesz mu szepnąć słówko, być pośredniczką między mną a nim. Stolnikowa zdawała się namyślać trochę, oczy skierowała bardzo czułe na wojewodzica, wyciągnęła rączkę ku niemu i szepnęła: — Będziesz mną kierował. — I całe życie wdzięcznym jej będę — dodał wojewodzic. Chociaż stolnikowa zarzekała się intrygi, choć się trochę obawiała czekolady, jednak nadzieja wspólnej jakiejś roboty, która ją mogła zbliżać do tego niegdyś ukochanego w młodości, wielce się jej uśmiechała. Nie byłaby się może zgodziła mieć go czwartym mężem, ale jako przyjemne intermezzo43, przyjacielski, platoniczny44 stosunek z człowiekiem tak… interesującym dosyć jej był przyjemnym. A przy tym maleńka rola w dramacie, w tej tragedii domowej, dla niej, nie mającej teraz żadnej pasji i żadnego zajęcia oprócz prozaicznego rozwodu, nie była do odrzucenia. Zaczęła więc szeptać na ucho coś wojewodzicowi z żywością wielką. Chciała wiedzieć godziny, w których mogła dla narady się z nim widywać bez świadków itp. — Ale, kochana stolnikowo — rzekł w końcu wojewodzic, trzymając jej rączkę nie wyrywającą mu się wcale — cóż ludzie powiedzą? — Niech sobie gadają — odparła piękna pani. — Cóż mnie to szkodzi, jestem tak jak rozwiedziona. Jeżeli po mieście szeptać będą… — To dojdzie do wojewodzkiej — przerwał Wicek — stracisz pani u niej, zaufanie i wstęp do jej domu. — Więc — rzekła smutnie — jakoś inaczej obmyślić trzeba. Znowu szeptano długo, naradzano się jeszcze, gdy utrapiony garson45 z restauracji wpadł z barszczem na talerzu. Stolnikowa zerwała się przestraszona. Zdaje się, że pakty jakieś zawarte zostały, bo wojewodzic odprowadził ją do sieni, i z wielką wdzięcznością po kilkakroć rączki ucałował. Rozjaśniło mu się w oczach i poweselał znacznie. Po obiedzie jadący na sesję do zamku wpadł książę marszałek. Na dole chłopak mu, uśmiechając się, wydał sekret, że jakaś piękna pani karetą przyjeżdżała z wizytą do chorego. — Więc już kobiety przyjmujesz! — odezwał się książę w progu. — Któż to był, wojewodzicu? Nie było na rękę przyznawać się wojewodzicowi, ale z księciem nie potrzebował się taić. — A, to ta śliczna małpeczka, którą mi już pokazywano — rzekł książę. — Zmiłujże się, bądź ostrożnym: trzy razy się rozwodziła pono, łapie mężów jak muchy i puszcza ich wyssawszy. — Ale ze mnie nie ma co ssać — rozśmiał się ranny. — Życie! I to coś warto! — odparł marszałek. — Moje niewiele. Rozmowa się zmieniła, książę, chcąc wypocząć po sejmowych rozprawach, rad powtarzał plotki. Prawił więc o ostatniej konkiecie ks. Eks–podkomorzego46, o ślicznej Jóźce, o Blanchardzie, o śpiewaczce włoskiej, o awanturze w teatrze i o wieczorze w Foksalu. Po chwilce już go nie było, karetka toczyła się ku zamkowi. Wieczorem list przyniesiono od Pepi. Wojewodzic wziął go do rąk z jakąś obawą i długo nie mógł otworzyć. Czego się lękał, sam by był powiedzieć nie umiał. Przywiązania, które go uczyniło niewolnikiem, uczucia, co go miało oderwać od życia, do jakiego nawykł. Listy Włoszki nie były sentymentalne wcale, a jednak gorąco go przejmowały. Opisywała w nich życie swe, śmiejące się nadziejami. Wszystko w tej czynnej główce było z góry ułożone. Zajęcia dnia całego, zabawy we dwojgu, przechadzki, miejsce, jakie miał w tym szczęściu wyznaczone doktor poczciwy. Liczyła dnie, wyrachowywała, kiedy prawdopodobnie ślub miał nastąpić; spodziewała się, tęskniła, ale często wymykało się słówko dziecięce, wesołe. Wojewodzicowi gorzały policzki czytając, biło i razem ściskało się serce. Widział przed sobą tę śliczną Pepi, zakładającą mu na szyję, na ręce ukwiecone kajdany; widział siebie w tej smętnej kamienicy lubelskiej, zamurowanego jak pszczoła w miodzie, zestarzałego, obezwładniałego, zmienionego. To mieszczańskie spokojne szczęście napełniało go strachem. Co ono z niego zrobić miało? Czasem nawet jak błyskawica przelatywała myśl wyrzeczenia się Pepi, lecz wnet stawała ona przed nim z wdziękiem dziewiczym, z tą miłością gwałtowną aż do szału, z poświęceniem bezprzykładnym, i mówiło mu serce, że takiej drugiej nie znajdzie na świecie. — Ale ja nie jestem do szczęścia stworzonym — mówił sobie. — Jam stworzenie drapieżne, którego przeznaczenie krew i łzy przelewać, a śmiechem je witać. Jastrzębie się nie żenią z gołębicami. Wiedział zarazem, że ta gołębica w rozpaczy mogła się stać orlicą. Pamiętał jej łajanie, przypominał jej ucieczkę i łzy. Był jak człowiek, co się ma puścić na morze i w chwili, gdy się chce rzucić na fale, odchodzi go męstwo. Walka ta z samym sobą wyczerpywała go, byłby może nie zniósł jej dłużej, gdyby myśl wyswobodzenia ojca nie zajęła go równie silnie, goręcej może i na czas jakiś nie wygnała z głowy natrętnych marzeń o przyszłości… Do miłości dla ojca łączyła się, trzeba wyznać, nienawiść i chęć pomszczenia się na niegodziwej kobiecie. Kilka dni rozmyślań doprowadziły go do nakreślenia jakiegoś planu. Potrzeba było staremu oczy otworzyć, dać mu poznać tę kobietę, dla której miał taką słabość, graniczącą już z upodleniem. Lecz jak dostąpić do ojca? W obozie nieprzyjacielskim był tylko jeden Filip uzbrojony wielką miłością i poświęceniem. Na panią stolnikową, pomimo jej dobrej woli i przyrzeczeń, niewiele można było rachować. Wojewodzic czuł, choć jej od dawna nie widział, że trzpiotowatości lat młodzieńczych nie straciła, rozwinęła ją jeszcze na swobodzie. Niechęć ku Dosi mogła ją uczynić gorliwą, ale niezręczną. Lada połechtanie wywoływało u niej wybuch, a raz otwartych ust już żadna siła zamknąć nie potrafiła. Był to więc pomocnik, z którym jak z obosieczną bronią bardzo ostrożnie trzeba się było obchodzić. Gdy wojewodzic tak rozmyślał nad wyzwoleniem ojca, szczęśliwy traf niespodzianie miał mu przyjść w pomoc. Wojewoda, pomimo zgryzot i utrapień, przy troskliwej kuracji począł się mieć znacznie lepiej. Obrzęknienie nóg schodziło, siły przybywały i Filip z każdym dniem postrzegał w panu oznaki bliskiego uzdrowienia. Z pomocą jego mógł się już przechadzać po pokoju, a odzyskawszy władze ruchu, swobodniejszą nieco myśl, mimowolnie zaczynał wracać do obyczajów swych dawnych, z tych czasów, gdy opieki nie potrzebował. Z wolna wprawdzie, ale stary się po trosze emancypował47. Powrót ten do zdrowia, któremu obie kobiety przez wielką troskliwość i obawę zaprzeczały, starając się utrzymać wojewodę nieruchomego w krześle, był z jednej strony pożądanym dla nich, z drugiej niewygodnym. Dawał czas do wyrobienia zapisów, ale zrywał pęta, które na starca czasu choroby włożono. Zaraz w pierwszych dniach, gdy mu się polepszyło i sam zaczął dysponować ludźmi, starościna usiłowała temu zaprzeczyć i protestować. Wojewoda zbył ją grzecznie, lecz swoje zrobił. Padł popłoch na obie jejmoście, wpadła wojewodzina, chcąc w imię szacownego zdrowia wszelkich zajęć interesami i dyspozycji wzbronić, wojewoda się nie dal. — Ależ, droga Dosieczko moja, nie róbcie bo mnie lalką, aby się ludzie nie śmieli. Czuję się lepiej i wiem, co mogę. Daj mi łapcię do pocałowania i nie turbuj się. Doktor nie tylko, że nie broni, ale nakazuje mi dystrakcją. — Jegomość zamiast dystrakcji będziesz miał zmartwienie i nowej choroby napytasz — odparła jejmość. — Cóż tak pilnego? Przecież i ja, i mama wszystkiemu rady damy, a na wiarę zasługujemy, i mama nawykła do interesów. Niech jegomość wypocznie, ozdrowieje… — Ano, proszę cię, złota moja Dosieczko, królowo moja droga, nie sprzeciwiaj mi się — rzekł wojewoda. — Nikt lepiej około własnych interesów nie chodzi jak sam pan. Nie ujmuję starościnie wcale, a przecież i bez jej frasunku podołam brzemieniowi. Wy się bawcie, niech mama dobrodziejka dobrego czasu zażywa. — Jegomość jesteś uparty — zawołała Dosia gniewnie — a doktor niewiele okazał rozumu! Przecież ja z troskliwości o jego zdrowie to czynię… — Nózie twoje rad bym ucałować, królówko moja, aniołku mój! — wołał wojewoda, wyciągając ręce ku niej, na co odpowiedziano wycofaniem się. — Daj mi się rządzić, jako chcę. Będzie z tym wszystkim lepiej. Pierwsze te symptomata48 emancypacji wprawdzie musiały ulec naciskowi obu kumoszek, które starego zakrzyczały, zahukały i kazały odpoczywać, ale zdrowie coraz wracało i wojewoda, choć najniższy żony sługa, już się swobodniej zaczynał obracać. Dawał sam rozkazy w domu, posyłał Filipa; częstokroć dyspozycja pani wbrew woli pana była przeciwną. Następowały konflikty, które się w pokoju chorego wrzawą i kłótnią kończyły, jeżeli kłótnią nazwać się mogło łajanie pani, a chwytanie jej rączek i pieszczoty starego, które ona odpychała, nie kryjąc się ze wstrętem dla niego. Wieczorami, gdy największe życie wrzało w pałacu, gdy pełno było gości, wojewodę pod pozorem potrzeby wypoczynku zamykano na klucz w jego samotnym pokoju. Najściślejszy dozór zaczynał jednak okazywać się niedostatecznym, bo z każdym dniem chory czuł się silniejszym i większych prerogatyw49 domagał. Kobiety, które rachowały na to, że się z krzesła nie ruszy, były przerażone tym, iż już mówił o wyjeździe z domu, bytności na zamku i odwiedzaniu znajomych. Żona na przemiany grozą i łagodnością starała się go przykuć do domu, zaczęto naradzać się i przemyślać. Dopóki wojewoda był w kurateli50, wszystko szło gładko, jak skoro się począł wyzwalać, tysiące niebezpieczeństw zagrażało. Ludzie mogli go buntować, mogli mu gdzie podprowadzić syna, namówić go do zgody, a wówczas wojewodzina czuła się zgubioną. Niepokój opanował kobiety i Dosia musiała napisać do Daliborskiego, by w pomoc i na radę przybywał. Szło o przyśpieszenie zapisów, które gdyby raz miały moc prawną, zresztą niewiele je co obchodziło. Polepszenie bardzo znaczne wywołało zmianę nagłą w postępowaniu jejmości, która po gniewach i fukaniach stała się bardzo czułą. Te pieszczoty, którymi starca otaczała przez dni kilka i obsypywała do zbytku, miały ten skutek jednakże, iż wojewoda zapadł znowu. Symptomaty groźne wracały, doktor przywołany przez Filipa nadbiegł w porę i surowe jego przepisy zapobiegły zapowiadającej się recydywie51. Trzy dni na diecie przebywszy znowu w krześle i zamkniętym pokoju, wojewoda doznał polepszenia, ale posmutniał mocno. I znowu po trosze rządy chwyciły kobiety, aby mu oszczędzić troski, stary jednak dopytywał niespokojnie i zdawał się zupełnej abdykacji nie chcieć dopuścić. Słowem, wojna się przeciągała. V Kilka miesięcy upłynęło. Zima miała się ku końcowi. Warszawa, choć zawsze ludna, mieniała gości, z których jedni odjeżdżali na wieś, drudzy na ich miejsce przybywali, lecz nawet po odroczeniu sejmu nie zmniejszył się napływ do stolicy. Początek narad, pierwszy akt dramatu dziejowego, rozkołysał bardziej jeszcze umysły, rzucił na stół tyle projektów, tyle reform, tyle zuchwałych planów zupełnego przeistoczenia wiekowej Rzplitej, iż cały kraj został nimi wstrząśnięty. Chodziło już nie o przemianę aliansów i traktatów, ale o całkowite przerobienie tego organizmu zużytego wiekami, a połatanego w ostatnich czasach dosyć niezręcznie. Nie tajono się z tym, że chciano monarchii dziedzicznej, zniesienia liberum veto52, reorganizacji sejmów, przyznania praw włościanom, nadania swobód miastom, słowem, rzeczy niebywałych, monstrualnych, na których odgłos partia republikańska o zgubę swobód wiekami zdobytych krzyczała. Z cicha mówiono już nawet o wyprzedaży starostw i odjęciu ich teraźniejszym posiadaczom, ale tak strasznej groźbie nikt jeszcze nie wierzył. Szczęsny Potocki53, z powodu aliansu pruskiego, który mu się zgubnym wydawał, cofał się już nadąsany od udziału w obradach; inni, jak Branicki i Rzewuski54, rzymskiej republiki i prerogatyw szlacheckich bronili; obozy przeciwne się zarysowywały. Król stał jeszcze wahając się między nimi, ale widocznym już było, że się pochyli tam, gdzie więcej znajdzie siły, energii i życia. Może sobie pochlebiano, że przeciwnicy nawrócić się potrafią, boć Ignacy Potocki, wódz reformatów, stawał w obozie hetmana, który był przewódzcą opozycji, a Stanisław Potocki55 gonił do Tulczyna za Szczęsnym. Tymczasem upojeni otrzymanymi zwycięstwy hugoniści56 posuwali się śmiało dalej, tak daleko, że nie wszyscy zdążali za nimi. Jak ogromną rolę grały wśród tych intryg politycznych kobiety, dziś się to do wiary nie wydaje podobnym. W białych sukniach z szarfami pąsowymi, zawczasu zapełniały galerią sejmowej sali, a mówcy wejrzeniami i przyklaskiwaniem zagrzewani pod ogniem czarnych i niebieskich źrenic szli do ataku z bohaterskim zapałem. Lecz i poza obrębem sali obrad salony pań służyły za ogniska, w których się dla konferowania z obojętnymi przeciwnikami spotykano. Na tym terytorium neutralnym, u ks. Nassau, u hetmanowej Ogińskiej, u Czartoryskich, u Mniszchów, dawni znajomi i krewni, choć innych przekonań, schodzili się z nieprzyjaciółmi sejmowymi, tu ich nawracano po trosze, a czego nie dokazały argumenta, często uśmiech kobiecy i dowcip mógł dokonać. Bawiono się wyśmienicie. Starzy zapijali węgrzyna pod „Okrętem” na Starym Mieście, młodzież grała na srebrnych i złotych salach Riancoura, wyprawiano uczty w Foksalu, tłoczono się na reduty57 w Radziwiłłowskim pałacu, a król pomiędzy Łazienkami a zamkiem umęczony się przejeżdżał, starając na próżno wszystkie żywioły przeciwne pojednać i złączyć. Próżne to było staranie. Pomiędzy pięknymi paniami najszaleńszej, nie ustającej zabawie oddanymi, latającymi bez spoczynku, ukazującymi się wszędzie, uśmiechającymi się wszystkim, otoczonymi rojem wielbicieli, stolnikowa była jedną z najwybitniejszych. Właściwie nikt powiedzieć nie mógł, po której stała stronie, komu posługiwała; była ze wszystkimi dobrze, potrafiła się dostać na zamek i król wielkie jej oddawał pochwały; jeździła na wieczory do ambasadora, zapoznała się z panią Oborską58 i wcisnęła na niedzielne przyjęcia do prymasa, ale zarazem bywała u Potockich, u Czartoryskich i w ogóle, gdzie tylko drzwi znalazła otwarte. Polityczni pracownicy posługiwali się nią tak, jak czasu wojny gołębiem posłańcem: do jej skrzydełek przywiązywali wiadomostkę, a ona niosła ją z sobą, sama o jej ważności nie wiedząc. Nie zwierzano się jej tajemnic, lecz gdy trzeba było w świat puścić wieść lub groźbę, szeptano je stolnikowej do ucha. O niej to opowiadano naówczas, że raz przy wieczerzy u księżnej generałowej znalazła się razem ze wszystkimi trzema odprawionymi eks—mężami swoimi, z którymi była tak dobrze, tak przyjacielsko, a oni tak jej nadskakiwali, jak gdyby nazad do dawnych więzów powrócić chcieli. Posługiwała się nimi chętnie i na żadnego nic nie mówiła złego. O czwartym nie zdawała się myśleć, bo jej bardzo dobrze było na swobodzie. Po cichu mówiono, że się zajmowała mocno nieszczęśliwym wojewodzicem, ale Wicek nie był partią dla niej. Nie zaniedbywała też wojewodzinej, która ją z wielką oględ— nością i dosyć chłodno przyjmowała, co nie przeszkadzało stolnikowej natrętnie się tu ze swą przyjaźnią narzucać, wciskać i przesiadywać, zbliżając, gdy było można, do pana wojewody. Podejrzliwym okiem spoglądała Dosia na tę czułość dla jej starego męża, gniewała się, a awantury o to zrobić nie śmiała. Wojewoda po ostatniej chorobie dźwignął się był znacznie; musiał wprawdzie wdziać buty aksamitne, ale chodził w nich dosyć żwawo, ruszał się, wyjeżdżał z domu, widywał ludzi i znacznie wyemancypował; śpiegowano go troskliwie na każdym kroku, a salonowe śpiegi ścigały go wszędzie, gdzie mogły; bywały starcia w domu na cztery oczy, wojewodzina jednak nie śmiała zrażać go obejściem się zbyt surowym, bo nieszczęsne zapisy nie były jeszcze porobione. Przygotowywano starca do podpisania ich i zeznania przed aktami. Daliborski albo przesiadywał w Warszawie, lub przylatywał na wezwanie, nic dokonać nie mogąc. Usiłował sobie pozyskać zaufanie starego i pierwszy raz w życiu cała jego zręczność i takt okazały się bezskutecznymi. Wojewoda miał trochę uporu w charakterze, właściwego naturom słabym, które go biorą za energię. Dawniej powziąwszy wstręt do tego parweniusza59 kręcącego się po salonach, wśrubowującego wszędzie, nie dawał się ująć ani pochlebstwy, ani świetną jego wymową. Nazywał go po cichu frantem. Osobliwym też trafem właśnie admiracja60 wojewodzinej dla mecenasa zdawała się od niego odstręczać jegomości. Gdy pani go wychwalała, wojewoda milczał i po długich nawracaniach konkludował: — Złota rybko, jejmościuniu, jest to frant! Tak mi, Panie Boże, dopomóż! Wojewodzina tym niespokojniejszą była o siebie i zapisy, że wojewodzic przychodził zupełnie do zdrowia; tu i ówdzie się już z ręką na chustce pokazywał, mogli go ludzie z ojcem sprowadzić. Miał, jak mówiono, silne poparcie u osób wysoko stojących, książę Kazio zwał się przyjacielem jego, marszałek Małachowski go zapraszał do siebie, bywał u Potockiego w Arsenale. Zmieniono taktykę i gdy w początkach chciano owo małżeństwo z córką doktora rozerwać, teraz Daliborski był za tym, aby je przyśpieszyć i w ten sposób wojewodzica z Warszawy wyciągnąć. Całe prowadzenie sprawy pani wojewodzinej, przy pomocy matki i Daliborskiego, mimo pozornej ich przebiegłości nie odznaczało się zręcznością ani logiką. W niepokoju o swą przyszłość piękna Dosia zmieniała coraz i tryb postępowania, i plany, i narzędzia. Z wojewodą to była czułą do zbytku, to nieznośną, opryskliwą i nie szczędziła mu najprzykrzejszych wyrzutów. Ogarniały ją trwogi, podejrzywała niewinnych ludzi, a prześlepiała tych, co jej szkodzili. Widmo wojewodzica widziała wszędzie za sobą. W istocie Wicek pozdrowiawszy znacznie, choć jeszcze dawnych sił i zdrowia nie odzyskał, za namową przyjaciół i stolnikowej, która go pod bokiem mieć chciała, wyniósł się spod „Orła” na Krakowskie Przedmieście, zbliżył do pałacu ojca, a złożyło się tak, niby przypadkiem, że w domu drugim tuż miał stolnikową. Ta go opanowała zupełnie, bawiło ją, że go protegowała, bawiło, że bałamuciła i, jak mówiła, rozkochiwała. Wojewodzic nie kochał się wcale, ale bałamucić dawał chętnie. Prawdziwa jego miłość, lepsza, poczciwsza, dla Pepi znacznie była ostygła. Pisywał do niej, obiecywał powrót, zwłóczył i za przyczynę dawał obowiązki swe względem ojca, którym poprzysiągł zadosyć uczynić. Być bardzo może, iż długo nie widząc Pepi, obawiając się tego małżeństwa, które mogło z niego spokojnego i szczęśliwego prozaicznie uczynić człowieka, wojewodzic szukał już środków do potargania węzłów, co go z Włoszką łączyły. Listy jej były zawsze gorące i pełne wiary, jego coraz chłodniejsze i krótsze. Co się działo z Pepi, opowiedzieć trudno. Była zajętą swym narzeczonym, rozkochaną w nim, robiła wyprawę, stroiła dom, żyła cała w przyszłości. Wuj tymczasem coraz to kogoś wprowadzał do domu, po większej części młodych ludzi. Miał do tego zawsze jakieś powody, wyszukiwał, czym by się usprawiedliwić. Pepi przyjmowała tych gości wesoło, obojętnie, ale z taką dumą odstręczającą, że się żaden bardzo zbliżyć nie ośmielił. Wszyscy ci miejscy i wiejscy panicze wydawali się jej zbyt powszednimi ludźmi obok tego ideału, jakim był Wicek. Często śnił się jej jeszcze leżący bez ducha pod latarnią, to blady i ranny, gdy doń z Lublina przyleciała do Warszawy. Jej przywiązanie dziewicze oddaleniem rosło. Wymarzony bohater zyskiwał na nim, stroiła go kwiatami własnej wyobraźni. Przytomny byłby ją zraził może, daleki wydawał się jej tym, czym go sama stworzyła. Wuj czasem próbował napomykać o lekkomyślności wojewodzica, o jego płochym charakterze, o pogłoskach, które chodziły o życiu jego w Warszawie. Pepi brała go w obronę gorąco i nie dopuszczała nic powiedzieć przeciw swemu narzeczonemu. Mellini nie chciał się jej wbrew sprzeciwiać, znając charakter, lecz swoje zrobił. Z młodzieży zwabionej umyślnymi jego niedyskrecjami najwięcej mu się podobał młody lekarz krakowianin, który odbywszy nauki za granicą, przybył do dalekich krewnych w Lublinie. Mellini poznał go wypadkiem, wciągnął do swojego domu i wszelkimi możliwymi sposobami starał się go zatrzymać. Był to młodzian cichy, skromny, bojaźliwy, małomówny, uczony i rozumny, ale się nie popisujący ni z nauk, ni z rozumem; przystojny bardzo i do zbytku łagodnego charakteru. Tu niezawadne, dobre stworzenie, ciche, Pepi przyjmowała równie chłodno jak innych, lecz znośniejszym jej był ów pan Biernacki niż inni. Miał to za sobą, że nie okazywał jej takiego zajęcia jak drudzy, nie wzdychał, nie nadskakiwał. Doktor jako z kolegą młodszym był z nim bez ceremonii, a tak układał rzeczy, że… Biernacki się musiał zakochać. Postawił też na swoim: młody lekarz był z uwielbieniem dla Pepi, szalał, ale wiedząc, iż była narzeczoną, bo ona sama o tym często umyślnie mówiła, starał się nie dać poznać po sobie, że się zakochał. Grał rolę przesadnie zimną i poważną. Nie ma pono na świecie kobiety, nawet najniedoświadczeńszej, której by instynkt nie dał odgadnąć tego, który kocha. Udawanie się na nic nie zdało. Pepi z pewnością się domyśliła uczuć młodego gościa, ale że tak przyzwoicie je tłumił w sobie, szacowała go za to i była mu dosyć przyjazną; wybrała go nawet sobie po trosze za powiernika i mówiła z nim chętnie o narzeczonym i przyszłości. Biernacki, który sam już nie miał najmniejszej nadziei, znajdował jakąś przyjemność w towarzystwie dziewczęcia, słuchał, patrzał, napawał się jej wdziękiem i to mu starczyło. Doktor Mellini, jak tylko złapał go, natychmiast ważne jakieś wymyślał zatrudnienie i wychodził z pokoju nie powracając rychło. Pepi czasem mu wymawiała, że jej zostawiał doktora do bawienia. — Alboż cię on nudzi? — Nie, ale mnie męczy trochę. Siedzi milczący, uśmiechający się, jak piesek, któremu służyć kazano. Mało mówi, a ja muszę ciągle szczebiotać. — To bardzo przyzwoity człowiek — dodawał doktor. — Widać, i bardzo stateczny, i rozumny, i wszystko, co wujaszek chce, ale mi przeszkadza, bo ja wolę być sama. Gdy wojewodzic przychodzić już zaczął do zdrowia i piękna Dosia coraz się więcej trwożyła, Daliborski urządził się tak, aby raz wróciwszy z Warszawy oddać wizytę Melliniemu i zasiąść z nim na rozmowę obok pokoju, w którym niby nie wiedział, że się Pepi znajdowała. — Powracam z Warszawy — odezwał się głośno. — O, hałaśliwo tam i wrzawliwo, życie płynie strumieniem złotym. Aż człowiekowi żal, że tam mieszkać nie może. A po przestanku dodał: — Z daleka widywałem pana wojewodzica, choć rękę nosi na chustce i pobladł trochę, ale wydał mi się wcale zdrów i naprawdę nie rozumiem tego, że do narzeczonej nie śpieszy. Doktor milczał, a mecenas dodał ze śmiechem: — Zwyczajnie młodość! Chce się użyć świata, póki służą lata. Gdy się ożeni, klamka zapadła, tymczasem się wyhula. Tu, niby ciszej, dodał: — Mówią o amorach licznych, osobliwie ze stolnikową, przy której bodaj czy nie w jednej kamienicy mieszka i albo ona u niego, lub on u niej po całych dniach i wieczorach. A to kobiecina wcale niebezpieczna! Trzech mężów już przez kij przesadziła, nie Ucząc intermediów i przekąsek… cha, cha! Doktor wskazał na drzwi, mecenas usta zatulił kułakiem, robiąc minę skonfundowaną61; ale Pepi słyszała wszystko. Wzięła to za potwarz wprost, o której natychmiast chciała napisać wojewodzicowi, że w nią nie wierzy. Zarumieniła się, pogniewała, ale na plotkarza tylko. Była pewną, że narzeczony jej zdradzać nie mógł, bo swoję miłość czuła gorąco i wierzyła, iż podobną wzbudzić musiała. Wzmógł się jej wstręt do Daliborskiego. Mellini, śledząc skutków później, przekonał się, że wrażenie było wcale inne, niż się spodziewał. Zachwiać sercem jej nie mogło nic, nawet listy krótkie, żartobliwe, chłodne wojewodzica; mówiła sobie, że sprawa ojca była pierwszą, a ona… czekać mogła. Czekać z nadzieją jest prawie szczęściem. W rozmowie z Biernackim tegoż dnia po obiedzie rozwiodła się szeroko o plotkach, o ludziach, co je nosili, i o niegodziwym obyczaju powtarzania lada jakich ulicznych wieści. Ponieważ dawno bardzo nie widziała Strańskiej, a młody lekarz jej nie starczył na powiernika, pobiegła do niej skarżyć się na niegodziwość ludzką. Wdowa, choć się nie sprzeciwiała Pepicie, nie podzielała jej ufności i spokoju.” — E, już to, powiem ci, kochanie moje, że wojewodzicowi do zbytku wierzyć nie można. Wielu to ja takich znałam, mój Boże, co to póki im przedmiot na oczach, to zakochane jak koty, a niech no w stronę ujdą, do pierwszej lepszej małpy się mizdrzą. — Ale on! On takim nie jest! — zawołała Pepi. — On mnie kocha nie miłością, co jak słomiany ogień płonie i gaśnie, ale stałą i wiekuistą, jak ja! — Jak ty! Ale ty jesteś kobietą — przerwała Strańska — my kobiety kochamy zawsze stale, a ci paskudni mężczyźni… Pepi się rozśmiała. — Nie mów, moja droga, nie chcę nic na niego słyszeć. Ja mu wierzę, wierzę, wierzę! — A jak cię zdradzi? — spytała wdowa. Pepi długo myślała, brwi się jej namarszczyły, wyciągnęła rękę drżącą: — Wiesz, wiesz, co zrobię? — zawołała. — Zabiję go i… umrę sama! Strańska rzuciła się ją ściskać, zatulając jej usta. — Nie plećże! — Mówię i przysięgam, że to uczynię — dodała Pepi. — Nie wiem, czy potrafię go zabić, ale że umrzeć będę umiała, bądź pewną. Wdowa się przelękła gwałtowności, z jaką te słowa wymówiła Pepi. — Dzięki Bogu, nie mam jeszcze powodu ani rozpaczać, ani myśleć o śmierci. To wszystko niepoczciwe bajki! Wdowa miała pewne instrukcje od doktora, który potajemnie jej polecił działać ostrożnie przeciw wojewodzicowi, lecz spełniała to polecenie bardzo niezręcznie i niezbyt gorliwie, a ile razy odezwała się z czymś dwuznacznym, Pepi jej wyrzucała, że własne dzieło burzyć chciała. Z energicznym dziewczęciem trudno było co począć. Tegoż wieczora długi list napisała do wojewodzica, opowiedziała mu, co przywiózł mecenas, i swoje rozmowę ze Strańską. „Mówiłam jej, że gdybyś mnie zdradził, ciebie zabiję i sama umrę, bo tak by się stało; ale nie wątpię o tobie.” Wojewodzic otrzymawszy list podobno cały dzień go nosił w kieszeni, nie mając czasu czy ochoty przeczytać, wieczorem dopiero rzucił nań okiem i pogróżki zabójstwa i śmierci uśmiech wywołały mu na usta. — Dziecko! — rzekł w duchu. List rzucił do biurka i nie myślał już o nim, a w kilka dni odpisując nań ani wspomniał o treści. Przyjaciele starali się, ale na próżno, zbliżyć go do ojca. Wojewoda choć kochał syna, choć słabość miał do niego, z całą namiętnością starca bezrozumną przywiązał się do żony. Pewnym był, że wojewodzic zawinił, gotów był potajemnie coś dla niego uczynić, ale ani się z nim widzieć, ani jawnie przebaczyć mu nie chciał. W Dosi widział bóstwo, na którym skazy nie było; tłumaczył sobie jej kaprysy, przebaczał fantazje, obejście się z sobą uniewinniał i… szalał. Ile razy go kto ze starych przyjaciół zagadnąć próbował o syna, natychmiast przybierał twarz posępną i albo rozmowę zwracał, lub żegnał się i milczał uparcie. Na nalegania silniejsze odpowiadał wreszcie sucho jednym tylko: — Nie mam syna! Nie mam syna! Dochodziło to uszów wojewodzica. — W ten sposób nigdy się stary nie da przekonać ani nawrócić ku mnie — powiadał — potrzeba, ażeby wprzód tę kobietę nieszczęsną, tego szatana poznał, czym jest. Dopóki nie zobaczy zdrady jawnej, słowa próżne. Ona ostrożna, to pewna, ale czasem i traf bywa mądry, a losowi pomagać potrzeba. I uśmiechał się dwuznacznie. W Filipie starym miał pomocnika, lecz sługa musiał też postępować nadzwyczaj oględnie, bo kilka razy, choć ukochany, miał wytartą kapitułę62. Z powrotem do zdrowia wracały czułości dla kochanej Dosi, które wojewodę śmiesznym czyniły. Jejmość się ich umiała pozbywać nadzwyczaj zręcznie, sadzała go do kart, dawała mu ludzi do bawienia, którzy go trzymali godzinami na rozmowie, udawała chorobę, aby odpoczywać, a gdy się nazywało, że spoczywała, i stary chodził na palcach zalecając ciszę, wojewodzina w karetce po mieście biegała lub swoich poufałych, serdecznych gości przyjmowała w zamkniętym apartamencie. Stolnikowa bywała tu niemal co dzień, starała się wkraść w łaski starego, przymilając mu się, i do pewnego stopnia dosięgła, czego pragnęła. Wojewoda się bawił z nią, całował po rączkach, odmładniał przy niej, ale gdy puściła słówko jakieś, mogące się do Dosi stosować, natychmiast ostygał i poważniał. Pomimo to udało się Malince zwrócić jego podejrzenia na kilku mężczyzn, z których się wyśmiewała, że się w Dosi kochali na próżno. Stary był zazdrosny niezmiernie, lecz, jak większa część zazdrośników, podejrzewał zawsze niewinnych, a ślepym był dla winowajców. Z tego zaślepienia po części go wyprowadzać się starała stolnikowa. — Mój kochany wojewodo — mówiła mu, oczkami go wabiąc — my, kobiecięta biedne, nie możemy być bez kochania. Jesteśmy do tego stworzone. Mąż to sobie mąż, tego się szanuje, weneruje i ma w zapasie, ale niepodobna wymagać, ażebyśmy się wyrzekły fantazyjek i łapania na wędkę. — A acani dobrodziejka to praktykujesz? — śmiał się wojewoda. — Ja? Naturalnie. Dosia też i wszystkie, wiele nas jest… — Tylko proszę o wojewodzinie… — Mój wojewodo — paplała stolnikowa — myśmy się razem wychowywały, ja ją znam lepiej niż siebie. Ho, ho! Nic złego nie mówię, broń Boże, ale filucik, filucik! — Acani dobrodziejka ją w tym przechodzisz — rzekł wojewoda. — Nic a nic! Co do filuterii ja się z nią mierzyć nie mogę, mistrzyni w tym jest. Zasępił się wojewoda. Po każdej rozmowie ostygał dla stolnikowej, gniewał się na nią, a gdy potem przybyła znowu i przymiliła się do starego, umiała go udobruchać, chwytał ją za rączki, śmiał się, bawił, był jej rad. W ostatku budziła jego ciekawość, chciał się coś z niej dowiedzieć, rodziły się podejrzenia. A najgorszym znakiem dla wojewodzinej to było, że o swych rozmowach ze stolnikową nie mówił i wypytywany fałszywą z nich zdawał sprawę. Podejrzenia rosły w nim. Odpędzał je — powracały. Filip, któremu się nie przyznawał, schwytał go kilka razy na tym, że na palcach chodził śpiegować pode drzwi pokojów żony. — E, co bo to pan wyrabia! — rzekł mu za drugim razem. — Tylko się jegomość przeziębi i choroby napyta. Po co, na co, proszę jegomości? — Milczałbyś — odparł zasępiony stary — i nie odpowiadał, kiedy nie pytają. Wścibiać nos zasię, słyszysz! — Juści słyszę — rzekł Filip — ale ja nosa nie wścibiam, tylko mi o pańskie zdrowie idzie. Raz jakoś przyszło do awantury, ale ta się triumfem wojewodzinej skończyła. Stary przypadł około północy do drzwi jej pokoju, posłyszał śmiechy i głosy, zaczął bić, stukać. Wojewodzina wyszła razem z matką i straszliwe gromy padły na starego, który na kolanach Dosię przepraszać musiał. Złajany, zagrożony, powrócił do pokoju i chory w łóżko się położył. Daliborskiego, który podówczas był u pani, wypuszczono tylnymi drzwiami, starościnę naprzeciw mieszkającą przywołano i piękna Dosia przybrała się w szatę męczennicy. Nieszczęśliwy wojewoda rozchorował się na dobre, przez dwa dni żona mu się nie pokazywała. Fukano, dąsano się, ale że zawsze jeszcze szło o zapisy, wrota do zgody były otwarte. Filip, który doskonale wiedział, co się w domu działo, nie śmiejąc nic panu mówić, śmiał się. — Niech bo jegomość i nie próbuje już — rzekł, gdy wojewoda pozdrowiał — na co się to zdało? Gdzie to słyszana rzecz, żeby mężczyzna nie dał się oszukać, gdy kobieta zechce! Ja tam, uchowaj Boże, na jasną panią nie mówię nic. Ale tylko powiem jegomości jedno, że gdyby tam sześciu gachów było, wszystkich by było gdzie przyprzątnąć, nimby jegomość tam doszedł. Pokoje starościny tuż, szaf jest dosyć, zakamarków i schodki tylne. Wojewoda tak straszne oczy zrobił, że Filip dodał wnet: — Proszę jaśnie pana, ja nie wiem najmniejszej rzeczy, ale se gadam, aby się gadało. Trzeba jejmości wierzyć i nie frasować się, bo to się już na nic nie zdało. Stary nie odpowiedział ani słowa. W kilka dni złożyło się inaczej, a niedobrze dla wojewódzkiej. Miała być reduta i maski, wojewoda tej zabawy nie lubił, bo się na balach maskowych trafiały różne historie. Matki traciły córki, a córki nie mogły się czasem aż pod koniec maskarady matek dopytać. Wojewodzina mówiła, że nie lubi maskarady. Dnia tego miała migrenę i poszła spać za wcześnie. Nazajutrz też wyglądała blado. Wieczorem przybyła stolnikowa i w rozmowie głośnej spytała wojewodzinę, co się z nią stało po spotkaniu na maskaradzie… (Na chwilkę odjęła była maseczkę piękna Dosia, aby odetchnąć, i na to nadeszła stolnikowa). Zapytana głośno wojewodzina, zrazu zbladła i zmieszała się, potem coś niewyraźnego odpowiedziała. Stary dostrzegł, że się zmieszała, bo ją schwytano na kłamstwie. Po odjeździe stolnikowej przyszło do tłumaczenia bardzo niezgrabnego. Starościna wzięła całą winę na siebie, ona córce kazała towarzyszyć sobie. Wojewoda znalazł się z taktem, zmilczał, nie dąsał się, lecz czuć było, że to w nim utkwiło. Piękna Dosia dnia tego czulszą się dlań stała niż dawniej, troskliwą, serdeczną. Po cichu narzekała przed nim na matkę i jej płochość, wyznawała, że starościna poniekąd jest dla niej ciężarem, że chciałaby prowadzić życie spokojniejsze itd. Czy w ten sposób podejrzenia odwróciła, sama nie była pewną. Daliborski bawił teraz ciągle w Warszawie, zapisy były przygotowane, ale o nich nie wypadało rozpocząć ani interesowanej Dosi, ani prawnikowi. Starościna to wzięła na siebie. Umiała nawet skorzystać z maskarady i spowiedzi córki. Dobrawszy sobie chwilę właściwą, gdy pewną była, że rozmowy nikt nie przerwie, zasiadła z powagą wielką naprzeciw wojewody. — Mój drogi zięciu — odezwała się — potrzebuję się z tobą sercem otwartym rozmówić. Dałam ci, co miałam najdroższego: perełkę, skarb, klejnot, kobietę, jakiej drugiej równej nie ma. Nie możesz powiedzieć, abyś nie był szczęśliwym; wszyscy ci zazdroszczą. Ja tu z wami dosiaduję, choćbym i chciała wyjechać, choćbym ją porzucić mogła, nie mam siły. Ona ci poświęciła swą młodość, uczyńże też dla niej, co należy, pojadę spokojna. — Pani starościno dobrodziejko — odparł wojewoda — ale zapisy są porobione. — Mój wojewodo, czyż to są zapisy, jakich ona warta? Cóż z tą twoją fortuną poczniesz? Córka wyposażona, syna nie masz, komuż to zostawisz? Na co ci to? Wojewoda zaczerwienił się mocno i począł bełkotać: — Ale, proszęż, bardzo proszę mnie to samemu zostawić, to do mnie należy. Był obrażony. — Ja matką jestem — dodała starościna. — A ja mężem, mościa dobrodziejko! I, dzięki Bogu, jutro umierać nie myślę. — Nikt nie wie, kiedy umrze — odparła matka. — Otóż to jest — rzekł wojewoda — a gdyby się Bogu podobało powołać jejmość przede mną, ja bym został bez kawałka chleba. — Przecież dożywocie… Wojewoda nie dał dokończyć i powtórzył bardzo gwałtownie: — Proszę mnie to zostawić! — Jużciż w tych rzeczach waćpanu nikt gwałtu nie uczyni — z przekąsem się odezwała starościna — powiem tylko jedno, że gdybym ja ją chciała wydać za starego X., ofiarował się jej wnet oddać wszystko. Uniosłam się szlachetnością i afektem asindzieja dla Dosi. — Mościa dobrodziejko!—przerwał podnosząc się stary, ale rozgniewana matka już była wyszła. W kwadrans nadbiegła żona niezmiernie zagniewana na rodzicielkę swą, że bez jej wiedzy niepotrzebnie niepokoiła wojewodę nie wiedzieć jakimi propozycjami. Była temu zupełnie przeciwną, nie chciała żadnych zapisów, nie żądała ich nigdy, boby i ludzie jej dobrą sławę szarpali, oskarżali ją o chciwość. — Jeślim poszła za jegomości — dodała — to przez szacunek i przywiązanie, a o majątki nie dbam. Uchowaj Boże nieszczęścia, nie będę potrzebowała nic, bo pójdę do klasztoru. Rozpłakała się, wojewoda się rozszlochał, nastąpiła scena niewymownej czułości. Dosia padła w objęcia męża, który w tej chwili byłby jej oddał wszystkie skarby świata. Zapomniał o podejrzeniach, zazdrości, gniewie, o starościnie i… królową swą po nogach w końcu chciał całować, ale tego nie dokazał, bo własnych ugiąć nie mógł. VI Zima w tym roku srogą była, ale płaciła za nią wiosną, bo gdy raz się zjawiła z ciepłym swoim oddechem, wszystko się jakby cudem zaczęło rozwijać w oczach i rośliny zdawały śpieszyć, aby czas powetować stracony. Ogrody w okolicach Warszawy, których naówczas tyle było, stroiły się już w liście i kwiaty. Nigdy może namiętność żadna tak u nas nie opanowała możniejszych, jak naówczas mania zakładania i przyozdabiania ogrodów, dzikich promenad63, francuskich wykwintnych szpalerów i rabatów, oranżeryj i trebhauzów64. Należało do dobrego tonu, było dowodem wykwintnego smaku rysować planty parków, zakładać w lasach przechadzki i stroić krajobrazy najdziwaczniej częstokroć. Budowano, jak się dowcipnie wyraził Krasicki65, który sam na ogrodomanię chorował, piramidy z chrustu; stawiano gołębniki w kształcie świątyń, wznoszono nowe ruiny, murowano kastele66, chińskie domy i chatki wiejskie, w których wnętrzu ściany były zwierciadlane. Słynęły naówczas, opiewane przez poetów, ks. Czartoryskiej wiejskiego pozoru Powązki; sadził się na najdziwaczniejsze koncepta na Szolcu książę eks–podkomorzy, siedm lat pracując nad sypaniem gór i kopaniem podziemiów; księżna marszałkowa cuda kosztowne robiła w Mokotowie, choć miały pozór dość skromny, a nie licząc już wielkich panów i Szulce, i Teppery, i Riancour, i Cabrit, i Liszkiewicz mieli ogrody, miał go Bacciarelli (pod Belwederem), miał kawaler Maisonneuve67 i nazwał Rozkoszą, tak jak Poniński68 swoję posiadłość Sansg?ne. Wysadzano się na fontanny, kaskady, świątynie, groty, łaźnie itp. Właśnie tak zwani państwo hrabiostwo Tomatysowie urządzali się w Królikami, nie chcąc prawdziwym panom ustąpić w niczym. Tomatys, który dużo wygrywał, a bogaciał w oczach, chciał uchodzić za bogatszego, niż był, musiał więc mieć w Królikarni wszystko, co miała księżna marszałkowa w Mokotowie i Czartoryscy w Powązkach. Chwalono gust pięknej właścicielki i wytworność, z jaką się Królikarnia stroiła. Między innymi był tam już i zbiór pięknych obrazów, brązy, popiersia i obicia kosztowne. Skąd to wszystko pochodziło, wiedział jeden Pan Bóg, a drugi hrabia Tomatys. Pani stolnikowa, mająca pasją do wszystkiego, co modne, kochała się w ogrodach. Roiła już, że kiedyś u siebie (gdy będzie miała wielkie dobra i pałac) cudowny park założy, chciała więc widzieć, co było naokół Warszawy, i obiegła już najsławniejsze ogrody, tylko jej Królikarnia Tomatysów została. Spotkawszy się więc z zawsze jeszcze piękną, bo umiejącą jedyny swój skarb, wdzięki pielęgnować, hrabiną, stolnikowa się tej zaprosiła do Królikarni na piękne popołudnie dnia wiosennego. Pani Tomatys właśnie tego samego poobiedzia zaproszoną była do Tepperów, żałowała więc mocno, iż służyć nie będzie, ale zapewniła stolnikową, że w ogrodzie i pałacyku gospodarować może i rozpatrywać się, jak zechce. Trochę urażona piękna Malinka tym, że sobie z nią nie czyniono ceremonii, właśnie dlatego wybrała ten dzień, by okazać, iż jej wcale nie chodziło o widzenie gospodyni. Nie jedna już taka owacja spotkała piękną, ruchomą, gadatliwą i zalotną Malinkę. Kobiety się jej obawiały, bo im mężczyzn bałamuciła straszliwie, ze śmiałością i cynizmem69 nawet pod te czasy niesłychanym. Wojewodzina też po cichu psuła interesa przyjaciółce, z przekąsem się o niej odzywając. Trzej odprawieni mężowie świadczyli niekoniecznie pochlebnie o stolnikowej, choć wszyscy byli jej przyjaciółmi i wzdychali do niej z daleka. Stolnikowa dopiero w Warszawie się przekonała, że wypadało zmienić nieco tryb postępowania, aby w towarzystwie, zresztą nadzwyczaj pobłażającym, uzyskać nieco poważniejsze stanowisko. Postrzegła, że na wieczorach w domach, w których bywała, płocha tylko młodzież dwór jej i otoczenie stanowiła, a kobiety widocznie od niej unikały. Z początku na przebój iść chciała, lecz przekonała się, że się to na nic nie przyda. Przyszły refleksje, pociekły może łzy po cichu, nie wiedziała, co z sobą zrobić, pod czyją rzucić się opiekę. Z mnogich wielbicieli nikt na serio po rękę nie sięgał, choć wszyscy się o łaski dobijali. To ją gniewało. Chciała na przekór wszystkim wydać się za mąż. Z przyjaciół żaden się nie dawał zaprowadzić do ołtarza. Tymczasem pierwsza owa dziecinna jeszcze miłość dla wojewodzica powróciła, rozwinęła się i serce zajęła mocniej, niż się ono zajmować było zwykło. Z początku urok wspomnień przywiązywał ją do niego, potem jako prześladowany, nieszczęśliwa ofiara, jako znienawidzony przez Dosię, interesował ją mocno, na ostatek ujął ją tym, że był niezupełnie do innych podobny i obchodził się z nią inaczej. Kawalerowie inni prawili słodycze, palili kadzidła, wojewodzic czasem bywał brutal i niegrzeczny, ale w nim czuć było namiętną naturę. Nie wchodzono ściśle w to, czy serce biło, czy zmysły grały pieśń weselną. Stolnikowa czuwała nad chorym, donosiła mu, co się działo w pałacu ojca, biegała za jego interesami, pośredniczyła, przynosiła plotki, najęła mu mieszkanie w kamienicy sąsiedniej, natrętnie się narzucała. Wojewodzic ją niemal tak traktował jak dobrego koleżkę, ale go i bawiła, i potrzebną mu była, i nałóg sobie zrobił z codziennego jej towarzystwa. Stosunek to był osobliwy, zrazu przyjacielski, potem coraz poufalszy, dotąd bez żadnych na przyszłość widoków. Stolnikowa za późno się postrzegła, że ona, co się nie kochała nigdy na dłużej jak na dni kilka, zakochała się naprawdę w wojewodzicu. Była pewna, że to przejdzie jak migrena, lecz żadne środki nie pomagały, owszem przywiązanie rosło i gdy czasem dni kilka nie widziała swojego protegowanego, o całym świecie zapominając leciała go szukać. — No, to go wezmę! — powiedziała sobie ze zwykłą lekkomyślnością. — Jak zechcę, to się ze mną ożeni, a tę tam jakąś donzellę70, doktorównę, porzucić musi. Jemu też tęskno za mną, a gdy jesteśmy razem, o całym świecie zapominamy. No, to go wezmę! Właśnie tego dnia, gdy w Królikami być miała, postanowiła rozmówić się z wojewodzicem. Posłała do niego zawczasu służącego, aby się natychmiast stawił. Wicek z sąsiedniej kamienicy miał dwa kroki do sąsiadki, która na niego czekała niecierpliwie, kręcąc się po pokoju, przeglądając w zwierciadłach, poprawiając włosy i kręcąc na palcach pierścionki. Chociaż wojewodzic natychmiast posłusznym był rozkazowi, niecierpliwa Malinka zaskoczyła go w progu wymówką: — Ale, jaki bo jesteś ślamazarny! Jak to można kazać na siebie czekać tak długo! Wiesz, że ja czekać nie lubię! Wojewodzic się uśmiechnął. — I jeszcze wymówki! — zawołał. — Porzuciłem wszystko, śpiesząc na rozkazy mojej bogini. Dygnęła mu za boginią. — Zjemy naprędce, co w kuchni jest, powóz zadysponowany i jedziemy do Królikarni. Sama nie pojadę, z babami jeździć nie lubię. Pojedziemy sobie we dwójkę, t?te â t?te71. Dobrze? Tomatysów nie ma. Posłuchamy w ogrodzie słowików, pobiegamy i mam z moim panem do pomówienia. — Wszystko to wybornie uprojektowane, kochana stolnikowo, dobrodziejko moja — rozśmiał się wojewodzic — ale co ludzie powiedzą, gdy my tak w czułej parze będziemy jeździli, hę? Mnie to nie szkodzi, a acani dobrodziejce! — Mnie to wcale nie frasuje — przerwała stolnikowa. — Cały świat wie, że ja się żywo zajmuję losem pana wojewodzica. Będą może waćpanu zazdrościć, ale co mi tam! Ja mam nadzieję, że mi się nareszcie kiedyś oświadczysz. — Niestety, ja się po cztery razy na dzień oświadczam, a stolnikowa zapomina o tym — rzekł wojewodzic. — Oświadczam się z adoracją, z pasją, z uwielbieniem, z ubóstwieniem… — Tratata! Ale nie z tym, czego ja chcę. Nie! — Stolnikowo dobrodziejko — rzekł wojewodzic otwarcie — jużciż mnie za męża chcieć nie możesz. Najprzód, że ze mnie, o ile kochanek wyśmienity, o tyle mąż będzie najniegodziwszy; po wtóre, goły jestem jak święty turecki, a jejmość nawykłaś pieniądze wyrzucać przez okno, jak ja; na ostatek jestem zaręczony… — To niech cię kto wyręczy — rozśmiała się stolnikowa — a czemu my byśmy się nie mieli pobrać? — Kochana stolnikowo — odparł wojewodzic — na co się to nam zdało. Pomiarkuj! Każdy z twoich pierwszych trzech mężów był daleko na męża lepszy niż ja, a wszystkicheś precz poodganiała. Pobralibyśmy się dziś, a za tydzień znowu do konsystorza. Z tymi trzema, widzisz, kochana pani, to było łatwo, bo oni mieli czym zasypać rozwód, a ja? Spoważniała nagle piękna Malinka, ton się jej szyderski nie podobał. — Daj pokój — przerwała — wiesz, że ja się w waćpanu kochałam, chodząc jeszcze w spodeńkach. Miłość ta, zamiast wywietrzeć, urosła. Chcę się dla ciebie zupełnie odmienić, będę robiła pończochę. Słowo daję! A starego wojewodę tak osaczę, tak napadnę, że nam majątek musi dać. Ot, jakie są moje projekty. Wojewodzic wstał, z przesadzoną grzecznością, szyderską, idąc do pocałowania ręki. — Kochana stolnikowo, lepiej my o tym nie mówmy. Dalipan, to by nie miało sensu. — Chyba, że się kochasz w tej przebrzydłej Włoszce, której ja oczy bym wydrapała! — zawołała Malinka. — A, żem się kochał szalenie i że mi się z tego coś zostało w sercu, nie wypieram się — rzekł wojewodzic. Stolnikowa ruszyła ramionami. — A jednak kochasz i mnie, bo, słowo daję, są chwile! A… są chwile… Uderzył w ręce wojewodzic i począł się śmiać. — Jakże to takiej Malinki nie kochać i nie paść przed nią. Drugiej takiej na świecie nie ma! Ale, moja śliczna pani, tyś nigdy za mąż iść nie powinna. Wierzaj mi! Ani ja na męża, ani ty na żonę nie jesteś stworzoną. Małżeństwo przecie to przykucie do łańcucha, a my oboje niewoli nie znosimy. — A taki ty się ze mną ożenić musisz! — zakończyła tupiąc nóżką stolnikowa. — A teraz do stołu. Co prędzej przekąsimy i do Królikami! — Jestem na rozkazy — podając rękę i prowadząc do jadalnego pokoju, zakończył wojewodzic. — No, ale cóż tam słychać u mojej mamy dobrodziejki? Tak szydersko macochę nazywał. — Wojewoda podobno znowu nie domaga — odezwała się Malinka — o ile się ja mogłam dowiedzieć, zaszło coś między małżeństwem. Siedzi tam ciągle mecenas z Lublina. — Wiem, ten, który mnie namawiał, abym ojcu proces wytoczył — rzekł wojewodzic. — Przyjemny człek, uczciwy człek. Czekam tylko pierwszej lepszej okazji, aby mu kości połamać. — Gdyby mogli, dawno by mi tam dom wypowiedzieli — mówiła dalej stolnikowa. — Ale ja dla miłości wojewodzica, który się ze mną żenić nie chce, tak lawiruję, tak się czynię słodką, dobrą, że nie sposób mnie wypędzić. Wojewodzic w rękę pocałował, otrzymał uśmieszek, a stolnikowa ciągnęła: — To tylko bieda, że ze starym wojewodą sam na sam prawie mi niepodobieństwem jest się rozmówić. Jeśli nie Dosia, stoi sta— rościna na straży. Czasem słówko jakie bryznę, coś mu powiem o przeszłości, ale muszę być niezmiernie ostrożną. — Ostrzeżże przy zręczności wojewodę — dorzucił Wicek — że ów Daliborski amantem jest, a kto wie, czy nie przyszłym nagotowanym mężem, gdy się im biednego mego starego dobić uda. — Przeciwko amantowi nie mam nic — rzekła stolnikowa. — To rzecz pewna, że albo był, lub jest, lub będzie; co się tyczy projektów mariażu, przeczę. Dosia wyżej patrzy. Zrobi mu nadzieję, a to pewna, ale że nie dotrzyma, gardło daję. — Na to się i ja piszę — rzekł wojewodzic. Rozmowa się przeciągnęła tak przez obiad cały. Konie i powóz stały już przed kamienicą, natychmiast więc, korzystając z pięknej pory, zawinęła się stolnikowa, pośpieszając z wyjazdem. Wojewodzic, nie dając się prosić, siadł z nią razem. Ruszono do Królikarni. Nie upłynęło pół godziny po wyjeździe obojga państwa, gdy cała długą czarną chustką i zasłoną okryta kobieta zjawiła się przed kamienicą, w której mieszkał wojewodzic. Twarz miała osłoniętą, rysów jej przez gęstą krepę dostrzec nie było można, z postawy jednak zdała się młodą, a piękna i kształtna postać poruszała się żywo bardzo. Zdawała się śpieszyć, popatrzała na numer domu i wbiegła do sieni. Chłopak, który posługiwał wojewodzicowi, stał właśnie pode drzwiami. Było to dziecko miasta, swawolne, służbą u pana swawolnego też do reszty popsute. Kobieta głosem wzruszonym wielce spytała go o wojewodzica. — Toć mój pan, toć ja go znam i wiem. A cóż pani chce od niego? — Chcę się z nim widzieć — drżącym głosem odezwała się kobieta. — Ale! To już chyba dziś z tego nic nie będzie — rzekł chłopak. — Nie ma pół godziny, jak siedli do karety z panią stolnikową, w której się mój pan pono kocha albo i żeni. Słyszałem, jak dysponowali do Królikami. To oni tam, po ogrodzie, jak wezmą chodzić, będzie tego do nocy. A jak wrócą, pan będzie jadł kolacją u swojej, to daj Boże, aby po północku wrócił. Rozśmiał się, wyszczerzył zęby, ręką usta zakrył i patrząc na zakwefioną kobietę, ciekawy chłopak usiłował rozpoznać, jak też wyglądała; zza zasłony dwoje tylko oczów błyskało. Kobieta stała słupem, skamieniała, lekkie drżenie poruszało jej ręce. Chłopak przyglądał się, nie pojmując milczenia. — Pojechali do Królikami, pewno do ogrodu, bo ta jejmość naszego pana, ona tu zaraz wedle nas obok mieszka, dlatego żeby bliżej była wojewodzica, strasznie się w ogrodach kocha: mało nie co dzień do jakiegoś ogrodu. Kobieta nie odpowiadała jeszcze. Wyrwało się jej z ust wreszcie słabym głosem: — Królikarnia. Daleko? — E, na piechotę daleko! — rzekł chłopak. — A jeśli pannie, czy tam pani, bo ja jej honoru nie wiem, pilno, toć fiakier za talarka zawiezie. Zwróciła się kobieta, niepewna, co ma począć, spojrzała w ulicę. Właśnie przejeżdżał wolny fiakr, powoli się wlokąc. Zawahała się nieco i skinęła nań. Chłopak grzeczny podbiegł jej powóz otworzyć. — W ogrodzie ino szukać — dodał — tam się oni obójko najdą, na pewno… I fiakr posunął się ku Królikarni. VII Niedawno założony ogród w Królikarni, na który Tomatys wiele stracił, chcąc go wodą przyozdobić, nie miał w sobie nic tak dalece osobliwego oprócz kuchni do nowego pałacyku należącej, na wzór grobowca Cecylii Metelli73 (Capo di Bove) zbudowanej. Ścieżki wiły się wśród winnic, bo te mieć też koniecznie chciał hrabia, ulic topolowych, brzeziny, olch z dawnego lasku pozostałych i zarośli jeszcze nie bujnych. Wedle ówczesnej mody, kilka chatek i galerii pokrytych słomą, na słupach z drzewa z korą opartych, rozrzuconych było po parku. Stolnikowa ze swym towarzyszem, powóz zostawiwszy u wjazdu, poszła pieszo. W pałacyku oglądanie obrazów i mieszkania wytwornie umeblowanego, gabinetu samej pani, całego w jedwabiach i muślinie, niewiele zabrało czasu. Stolnikowa ciekawą była ogrodu, a ogród był… w nadziei. Smutnie wyglądały pokopane rowy i sadzawki, w których cale wody nie było, gdyż źródła znalezione nie dopisały; za to egzotyczne krzewy rozsypane po parku, właśnie zabierające się kwitnąć i kwitnące, zachwycały Malinkę. Powietrze było wonne, samotność dozwalała jej bałamucić, jak chciała, wojewodzka, który zawsze na pół serio, pół żartami jej odpowiadał. Stolnikowa powracała ciągle do pierwszej swej propozycji rannej, ażeby się z nią ożenił. Przesunęli się tak z wolna po parku, poglądając na okolicę, ku której gdzieniegdzie przecięte były widoki, i natrafili na budowelkę otwartą, z której część Mokotowa widać było. Stała tu pod daszkiem na słupach z korą olchowych ławka, otoczona wkoło bzami i akacjami. Stolnikowa zmęczona trochę usiadła, wojewodzic obok niej. Tak byli żartobliwą rozmową i sobą zajęci, że ani śpiewu ptasząt, ni rozmaitych gwarów z dali dochodzących nie słyszeli. Wojewodzic trzymał malutką rączką pięknej pani i patrzał jej w oczy. — Powiadam ci — mówiła stolnikowa — że nie masz nic lepszego do zrobienia, jak się ze mną ożenić. Do twojego charakteru nikt w świecie lepiej nie przypada. Proszę cię, co tam jakaś Włoszka, mieszczanka, córka doktora! Ani to wychowane jak my, ani żyło w naszym świecie. Zamkną cię, zardzewiejesz, przepadniesz albo się będziesz musiał zerwać z łańcucha. Sam mi mówisz, że chociaż ją kochałeś, już ci ta miłość wywietrzała z serca i głowy. Dziewczynę wydadzą za cyrulika… i po wszystkim! Rozśmiała się wesoło. — Nie idzie tu o doktorównę — odparł wojewodzic — choć naprawdę żal mi jej, bo jeszcze bardzo czułe listy pisuje, choć ja jej krótko i zimno odpowiadam, ale, moja stolnikowo, ty z nikim nie wyżyjesz długo. Już te kilka miesięcy, cośmy z sobą przeżyli, prawdziwy cud. — Żaden cud — zawołała żywo Malinka — bo ja nikogo nigdy tak nie kochałam jak ciebie! I rzuciła mu się na szyję. Ale w tejże chwili krzyknęła spostrzegłszy, że o parę kroków przed nimi stoi postać jakaś czarna, zakwefiona, nieruchoma. Zajęci sobą, nie widzieli jej, chociaż, nie kryjąc się wcale przed nimi, stała już chwilę długą i całą rozmowę doskonale słyszeć mogła. Postać ta nieporuszona jak posąg, wkuta w ziemię, drgnęła i ręką podnosząc kwef73 z twarzy, na piersiach skrzyżowała dłonie. Oczy jej czarne patrzały z dziwnym wyrazem na siedzących, była w nich boleść i pogarda. Coś tak dumnego, pańskiego miała W sobie, jakby się czuła wyższą nad tych dwoje robaków, istotą z innego świata. Wejrzenie jej padło na kobietę pomieszaną, wojewodzic chciał się zerwać z ławy i zawołał: — Pepi! Ręką, jakby go odepchnąć chciała, wskazała, ażeby się nie zbliżał. — Pepi! — powtórzył zmieszany wojewodzic. Milczenie trwało długą chwilę. Stolnikowa, chwyciwszy silnie za rękę wojewodzica, trzymała go, nie puszczając od siebie, odzyskała już była przytomność i śmiałość całą, ciekawie wpatrując się w kobietę, w której odgadywała rywalkę. Przestrach jej przeszedł, była prawie rada, iż się historia z doktorówną w ten sposób rozwiązywała, odgadła w niej bowiem Włoszkę wprzódy, nim wojewodzic imię wymówił. Śmiałe dziewczę, zmierzywszy oczyma wojewodzica, z palca zdjęło pierścionek powoli i rzuciło mu pod nogi. Drugą ręką dobyła potem puginał, który miała u pasa. Błysło ostrze, popatrzała nań i cisnęła go też na ziemię. — Nie! — zawołała. — Nie jesteś wart tragicznej śmierci, tylko wzgardy, i ja się dla ciebie nie zabiję, bo moje życie dać za miłość takiego człowieka nadto by było. Bawcie się państwo! Ironicznie rozśmiała się i krokiem pełnym powagi, z wolna, zwróciła się w boczną ulicę i znikła. Wojewodzic zburzony chciał biec za nią, stolnikowa z krzykiem porwała go, uczepiła się, chwyciła tak silnie, iż ruszyć się nie mógł. Upadł na ławkę z ustami wykrzywionymi uśmiechem gorzkim. — Stolnikowo, rany moje! Dusisz mi rękę. Nie ucieknę przecie, gonić jej już nie będę. Co się stało, to się stało! To mówiąc, schylił się wojewodzic, podniósł pierścionek, który na palec włożył, wziął sztylet, opatrując go z ciekawością, i zawinąwszy wsunął do kieszeni. Stolnikowa drżała przestraszona, nawet jej długo słów brakło. — Prawdziwa Włoszka — odezwała się nareszcie — chciała We krwi waćpana zmazać własną omyłkę. Ale muszę jej oddać sprawiedliwość: bardzo piękna. Cieszy mnie, żeś waćpan miał dobry gust. Na scenie wydawałaby się wcale niczego, szalałaby za nią młodzież. I teraz po niefortunnie zakończonym romansie nie pozostaje jej nic, tylko się wprosić do teatru. Dydonę grać będzie ładnie. Wojewodzic zadumany dawał jej szczebiotać. Pomimo płochości jego scena ta krótka silne na nim uczyniła wrażenie, pogarda, którą mu dziewczę rzuciło w oczy, piekła go jak policzek. Czuł, że ją kochał znowu. Stołnikowa, spojrzawszy na niego, może odgadła, co się w duszy działo, i chciała go rozerwać. — Siedzisz waćpan zawstydzony i zmortyfikowany74 — poczęła — jakby się coś najokropniejszego stało, a powinieneś mi podziękować, że z mej łaski zostałeś od więzów wolny, które mu ani honoru nie czyniły, ani szczęścia nie zapewniały. Doskonała aktorka! Jak ona to wydeklamowała! Słowo daję, ja bym tak nie potrafiła. Rzuciłabym się do oczów… pokąsałabym. A ta stanęła wyprostowana, poważna, udrapowała się tragicznie i dała nam scenę!! Poczęła się śmiać, wojewodzic wcale nie miał ochoty jej naśladować. Zaczynało się zmierzchać. — Doktorówna musiała powrócić do miasta — odezwała się stolnikowa — a i nam czas, bo ja dziś muszę być jeszcze w dwu miejscach. Jedźmy! Wojewodzic machinalnie podał jej rękę, ale był dziwnie milczący. Malinka, szukając po głowie sposobu rozchmurzenia go, nie znalazła innego nad… wino. Postanowiła go u siebie przyjąć podwieczorkiem i upoić. Posunęła się żywo ku powozowi, a towarzysz wlókł się za nią posłuszny. — Ale, mój wojewodzicu, nie bądźże parafianinem i nie przybieraj takiej miny d’un chevalier de la triste figure!75 Ja tego nie lubię i to nie jest w twojej naturze. Jesteś wolny, masz dobrą przyjaciółkę we mnie; z ojcem zrobimy zgodę, pobierzemy się i pojedziemy do Paryża. Prawda? — spytała wdzięcząc się. Na wszystko to wojewodzic uśmiechał się z goryczą. Prawie ust nie otwierając, dojechał wsunięty w głąb powozu aż do stolnikowej i chciał zaraz iść do siebie, ale go gwałtem wciągnęła na górę. — Nie puszczę cię, słowo daję — zawołała — musisz mnie odprowadzić i posiedzieć trochę! Ja, choć udaję wesołą, jestem niezmiernie poruszoną. Natychmiast na wschodach szepnęła lokajowi słówko o podwieczorek i wino, które przyniesiono, nim zrzuciła, z siebie palatynkę76. Zobaczywszy butelki i kieliszki, wojewodzic rzucił się na nie. — Genialny pomysł! — zawołał. — Na taki frasunek nie ma na świecie lepszego lekarstwa, jak rozum zalać! — Na taki frasunek — szepnęła stolnikowa — wiesz, co najlepsze? Drugie kochanie. Po kobiecie pocieszyć może tylko kobieta. Zresztą, wszakżeś jej już miał dosyć. Wojewodzic się oburzył. — Ja jej nie miałem wcale! — zakrzyknął. — Końce palców jej rączek musiałem całować, a zbliżyć się nie było wolno. — Cha, cha, cha! — zaśmiała się, w ręce klaszcząc, stolnikowa. — Mówże to sobie komu chcesz, tylko nie mnie. Wicek ramionami potrząsł; pił, wychylił trzy kielichy jeden po drugim, padł na kanapkę, sparł głowę na ręku i dumał. Stolnikowa przyniosła mu czwarty kieliszek. — Pij, bo jesteś tragiczny — rzekła — zaczynasz być nudny, nie poznaję cię. Ten wyraz „pogarda” z ust dziewczyny uwiedzionej… — Ale, do trzystu tysięcy! — krzyknął wojewodzic. — Ja jej nie uwiodłem! Ona mnie wodziła, a zawiodła oto, gdzie waćpani widzisz, do tego, że mnie pożegnała… policzkiem! — Wolałbyś sztyletem? — zapytała Malinka. — Zapewne, że wolałbym — rzekł wojewodzic. — Wątpię, żeby mnie zabiła, a tak… Spuścił głowę. Stolnikowa spoić go koniecznie chciała i postawiła na swoim. Milczenie długie przerwał świstaniem i śpiewem, wreszcie zwykłym szyderstwem. — Powiedz mi — odezwał się — przyznaj się, tyś ją tak zręcznie do Królikarni pokierowała? Skądże mogła wiedzieć, żeśmy tam byli? — Ja? — krzyknęła stolnikowa. — Ja? Co ci się dzieje! Poprzysięgam na cienie moich trzech żyjących mężów, nie ja! Tak znowu wyrafinowaną intrygantką nie jestem, ale z łatwością odgadnę, kto nam się nią przysłużył. Twój Karolek stał w bramie, gdyśmy do Królikami jechać kazali, słyszał. Jestem pewna, że przybyłej narzeczonej musiał wskazać, gdzie cię szukać. Nie chcę pod ciężarem tak szkaradnego podejrzenia pozostać ani chwili. Zadzwoniła. — Wołać Karolka! Zawołano do salonu chłopaka. Wojewodzic podniósł ciężką głowę. — Słuchaj — rzekł — pytał cię kto o mnie? — A, panna czy pani jakaś — rzekł chłopiec. — Cóżeś jej powiedział? — Co prawda, że pan z jaśnie panią do Królikarni pojechali. Wojewodzic się skrzywił. — Słuchaj że, bałwanie — rzekł— abyś na drugi raz wiedział, że gdy cię kto pyta o mnie, kobieta czy mężczyzna, nie powinieneś nigdy wiedzieć, gdzie ja jestem. Weź swoje manatki, zabieraj się żywo i żebym cię, gdy powrócę, nie zastał, bo ci kości połamię. Zmykaj, pókiś cały! Karolek tak dobrze znał swojego pana, iż sobie dwa razy tego mówić nie dał; nie pokłoniwszy się nawet, drapnął za drzwi. Stolnikowa wybiegła przez litość i wdzięczność dać mu parę talarów na drogę. Wojewodzic, na kanapie siedząc, zdrzemnął się czy zadumał, ale na żadne już pytanie odpowiedzi nie dawał. Piękna pani wysunęła się na palcach z pokoju, chcąc się ubrać na wieczór, a gdy wróciła do salonu, już w nim nie zastała nikogo. VIII Wypadek w Królikami nie pociągnął żadnych widomych następstw za sobą, nie zmienił stosunków, wojewodzic tylko mniej poufałym i czułym był dla stolnikowej, która podwajała starań, aby go sobie pozyskać. Zerwałby był z nią może, gdyby mu nie była tak potrzebną w pałacu ojca. Z Filipem widywał się bardzo rzadko, ona mu prawie co dzień o macosze, o ojcu przynosiła wiadomości. Nikt nad nią zręczniej nie umiał śpiegować pięknej Dosi, której wszystkie stosunki były stolnikowej wiadome. Przez modniarkę, która chodziła do pałacu, potrafiła sobie pozyskać jednę ze sług wojewodzinej, dziewczę ciekawe, zepsute i chciwe grosza. Basia ta, zawsze na zwiadach i posłuchach, wiedziała, kto i kiedy bywał, chwytała nawet kawałki rozmowy, odnosząc ją wiernie stolnikowej. A że pochlebstwem umiała się wkupić w łaski pani i starościny, nic jej nie uszło. Wojewodzic więc miał najdokładniejsze wiadomości o tym, co się w pałacu działo, o naradach matki z córką, o projektach prawnika, o środkach obmyślanych przeciw staremu, mógł więc pokierować Filipem, ostrzec i zapobiec wielu projektom. Filip, choć sługa pokorny, miał wiele przywilejów starych, wiernych przyjaciół, a choć człek bardzo prosty, w przywiązaniu dla pana czerpał pewną przebiegłość i umiał, nic nie mówiąc, powiedzieć wiele, natrącić o tym i owym, uwagę obudzić i skierować. Wszystkie usiłowania teraz zwrócone były na to, ażeby wojewodzic, dosyć o zdrowie bojaźliwemu, wmówić chorobę, potrzebę spoczynku, niebezpieczny wpływ powietrza. Wojewodzina postarała się o to pod pozorem nieskuteczności kuracji, ażeby zmienić lekarza. Nowo instalowany był z jej ręki, młody cudzoziemiec, dla którego nie tylko dukaty wojewodziny, ale jej uśmiech i wyzywające wejrzenie wielki urok miały. Akomodował77 się jej we wszystkim i podzielał przekonanie czułej małżonki, że dla skołatanego życiem starca spokój był nade wszystko potrzebnym, towarzystwo nużącym, odosobnienie najlepszym lekarstwem. Z wolna więc zasadzono w krześle znowu pana wojewodę i rozciągnięto nad nim czułą opiekę. Daleko z tym pani było wygodniej. W salonie nawet do gości nie życzył nowy lekarz często bywać i przesiadywać długo. Wojewoda, któremu zapisano miksturę, został zmuszony pod groźbą najstraszniejszych następstw zamknąć się z nią i z Filipem W swoim pokoju, tu zaś wpuszczano tylko afidowanych78, innych gości odprawiając tym, że pan jest chory. Staremu chorobę wmówić jest rzeczą w świecie najłatwiejszą, a gdy najlżejsze symptomaty niezdrowia posługują, wyobraźnia na nich dopełnia reszty. Wojewoda sam się już uznawać zaczynał słabszym. Starościna co dzień ubolewała nad cerą jego twarzy, żona się niepokoiła, wojewoda kazał Filipowi podawać zwierciadło i znajdował, że istotnie wyglądał fatalnie. Filip ruszał ramionami. — Imaginacja, proszę jaśnie pana. Pan zdrowszy, niż był; nowemu doktorowi nie wiedzieć, co się przywiduje… at! — A ty to masz być rozumniejszy od niego — mruczał wojewoda. — Ja tam do rozumu żadnego nie mam pretensji — mówił Filip — a do doktorskiego tym ci mniej, ano jegomości służę, nie wypominając, czterdzieści lat, to mu z twarzy czytam jak z książki. Filip kazał sobie panu język pokazać. Wzdychając dopełnił tego stary. — Język czyściuteńki! A jak pan ma, uchowaj Boże, chorzeć, zawsze obłożony. To konował, nie doktor. Pomimo wielkiej powagi Filipa doktorska auctoritas79 przemagała, wojewoda nie wychodził. Wieczorem się aż posprzeczali starzy przyjaciele i Filip, co się mu nader rzadko przytrafiało, uniósł się. — At — rzekł półgłosem — to są babskie konszachty. Doktora odmienili, aby ten młody śpiewał, co mu każą. A jejmościom, choćby obu, z tym wygodniej, gdy pana do niewoli wsadzą, bo się w pałacu rządzą gdyby szare gęsi, noc a dzień, kogo chcą, przyjmują… i gżą się. Ostatni wyraz rozgniewał wojewodę, który zań złajał okrutnie Filipa, jak śmiał coś podobnego powiedzieć na wojewodzinę. — Bo prawda! — zawołał rozjątrzony Filip. Chciał nawet zaraz tego wieczora za służbę dziękować, ale gdy do tej ostateczności przyszło, oba się popłakali i Filip pozostał. Zdaje się, że to słowo wyrzeczone w pasji utkwiło w pamięci wojewody. Powtarzał ciągle po cichu: — I gżą się, gżą. Jejmość też, raz zamknąwszy męża z pomocą doktora, mniej mu potrzebowała okazywać czułości, do której zmuszanie się wiele ją kosztowało. Rąk nawet nie dawała całować, wprost mówiąc staremu, że je ślini. Wojewoda nic nie odpowiedział, spuścił głowę, a po wyjściu jejmości powtórzył Filipowe: — I gżą się. Czasami do jego pokoju aż dochodziły śmiechy z salonu, gdy się tam weselej a huczniej zabawiano niż zwykle; naówczas wojewoda chmurny mruczał: — I gżą się. W istocie w pałacu było wesoło. Owa próba wymożenia zapisów, która się nie powiodła, nie zasmuciła zbytnio wojewodziny. Daliborski mówił, że pierwsze lody były złamane, a resztę musiano zostawić czasowi i powolnemu działaniu na umysł starego. Zdaje się, że miano osnuty plan tajemny jakiś, misterny bardzo, który zachowywano w największej tajemnicy. Wojewoda chorował tymczasem trochę przez imaginacją, trochę z nudów i niewoli, lecz że w istocie czuł się silniejszym, niż mu okazywać było wolno, klauzura niezmiernie ciężyła. Przykrzył sobie tym szczególniej, że i żonę rzadko widywał, i przyjaciół, a znajomych mu odprawiano. Filip o tym wiernie donosił. — Był tam dziś kto? — pytał smutnie stary. — A było! Było i niemało! Dowiadywali się o pana, dobijali się, ale nie puszczono. — Któż był? — badał wojewoda. — Generał Komarzewski, generał Stępkowski, marszałek Raczyński, starosta hamersztyński, albo to zliczyć! Wojewoda się zżymał. Byłby choć plotki jakie mógł posłyszeć, coś się o sejmie dowiedzieć. Między gośćmi trafiali się tacy zabawni ludzie, jak Benedykt Hulewicz, jak szambelan Trembecki, jak ks. Jezierski80, który choć do innego należał obozu, był starym znajomym wojewody, jeszcze z czasu, gdy służył wojskowo i bawił się prawem. Wojewoda skarżył się potem starościnie: — Moja mościa dobrodziejko, cóż to ja moribundus jestem czy claustratus81, że do mnie nikogo nie puszczają? — A kogóż nie puszczono? — Mnóstwo ludzi było. — A któż o tym jegomości mówił? — Kto, kto? — odpowiadał stary, nie chcąc denuncjować Filipa. — Nic nie ma do tego, kto mi to mówił, dosyć że byli goście i poszli z kwitkiem precz. Obie jejmoście Filipa przeklinały. Jak tu się go zbyć z domu? Próbowano, wojewoda jak mur stał: — Chyba mojej śmierci chcecie! Filip mi oczy zamknie. Tymczasem stary sługa, na którego się odgrażano, krzywiono, udawał, że nic nie widzi i nie rozumie. Swoje robił. Pani wojewodzina, choć rzadko wpadała do pokoju męża, i to na krótko, więcej wyręczając się matką, dostrzegła z obejścia się wojewody, z jego mowy i miny, że stary był zmieniony. Wprawdzie najmniejsza okazana mu czułość przywracała humor i czyniła go natrętnym znowu, lecz w ogóle posępny był, milczący, zrażony. — Kwasi się, to się kwasi — mówiła obojętnie. — Jak zechcę, byłem skinęła, będzie takim, jak był. A znowu czułości tych jego znieść niepodobna, bo mi obrzydliwość robią. Był to więc stan jakiegoś przejścia. Starościna miała na oku starego jakiegoś wdowca, za którego się wydać myślała; wojewodzina zajmowała się to Daliborskim, to młodziuchnym kasztelanicem, świeżo z Paryża przybyłym, którego rozrywano sobie nawzajem, a ona miała szczęście go zdobyć na najsłynniejszych pięknościach, ubiegających się o przyjaźń jego. Kasztelanic szalał tak za boską Dosią, jak niegdyś wojewodzic, gdy była panną. Uwzięła się go pozyskać sobie nie przez miłość dlań, nie przez fantazją, wprost tylko aby mieć triumf i rywalkom pokazać, co może. Dziwne to były czasy i obyczaje. Z pewną ostentacją ciągnięto kasztelanica do pałacu, nie tylko nie czyniąc tajemnicy z jego wizyt w różnych porach dnia, wieczora, ale umyślnie się popisując z tym, że go przyjmowano sam na sam, gdy nikt inny przypuszczany nie był. Starościna dopomagała w tym córce, a gdy złośliwsze panie dawały jej do zrozumienia, że wojewodzina się kompromitowała, ruszała ramionami. — Ma tr?s ch?re!82 — odpowiadała z przekąsem — my nic nie mówimy o innych, niech każdy patrzy siebie. Żeby też Dosi, która się poświęciła niedołężnemu starcowi, nie wolno było trochę się pośmiać i poweselić. W dniach, gdy wielki salon mozaikowany, w którym zwykle przyjmowano we środy i soboty, bywał zamknięty, wojewodzina poufałe gronko miewała w swoim apartamencie. Mały salonik zielony przytykał do buduaru poprzedzającego sypialnią pani. Korytarzyk tylko dzielił go od wielkich apartamentów. Na ten korytarzyk wychodziły drzwi z salonu małego i sypialni, ale te bywały zawsze zamknięte i wchód do wojewodziny w te dnie stanowiły małe wschody boczne. Jednego wieczoru, gdy w pałacu było pusto, a Filip pana starego zostawił z różańcem w ręku, siedzącego jeszcze na łóżku po północy, bo go sen nie brał, poczciwy stary około pierwszej ogarnął się, niespokojnym będąc o wojewodę, i poszedł na palcach zobaczyć, czy też usnął. W apartamencie wojewodziny jeszcze ktoś był obcy i, jak się Filip wyraził, jeszcze się gżono. Sługa miał zwyczaj, z lekka drzwi uchyliwszy, podsłuchać i zajrzeć. Wojewoda śpiąc zwykle mocno chrapał. Nie słysząc tego głosu zwiastującego sen, Filip wejrzał, czy jeszcze się różańcem zabawia, i przy świetle nocnej lampki nie mogąc dojrzeć nic, wszedł na palcach. Skierował się wprost do łóżka, ale jakiż był przestrach jego, gdy na nim miejsce tylko wysiedziane zobaczył. Wojewody nie było. Obejrzał się wkoło i teraz dopiero przekonał się, że drzwi sypialnego pokoju, prowadzące do dalszych apartamentów, stały otworem. Rozglądając się dalej, zobaczył, że i butów rannych, i szlafroka tureckiego nie było. Ponieważ wojewoda nigdy a nigdy w nocy nie ruszał się sam z pokoju, a wyjście stąd prowadziło do wielkiego salonu, Filip osłupiał, nie mogąc pojąć, co się stało ze starym. Jeżeli potrzebował czego, mógł go zawołać, bo Filip spał obok i dzwonek od łóżka wojewody miał pod głową. Chwilę długą stał sługa, nie mogąc się zorientować, co pocznie… Strach ogarniał go coraz większy. Pochwycił świecę na kominie stojącą, zapalił ją ręką drżącą u lampki i przez drzwi otwarte poszedł szukać pana. Z sypialni wychodziło się do małego gabinetu o jednym oknie, stanowiącego rodzaj przedpokoju; za tym szedł pokój duży, zwany biblioteką, bo w nim stało parę szaf z książkami, pokój bilardowy, gdyż ta gra w modzie być zaczynała i król dla emocji chętnie w nią grywał. Za bilardem była owa wielka sala mozaikowana, pokój gry, gabinet i wyjście z niego na korytarzyk dzielący od apartamentu pani. Ze świecą w ręku Filip przechodził z kolei wszystkie te pokoje, rozpatrując się w nich, ale wojewody nigdzie nie znalazł. Drzwi tylko zwykle zamykane, między pokojami, stały wszystkie otworem. Doszedłszy do gabinetu od korytarza, Filip uczuł mocny swąd jakby zgaszonej świecy woskowej. Przez drzwi roztworzone ciągnął wiatr z korytarza i wschodów, Filip musiał osłonić świecę, aby mu jej nie zgasił. Z progu już ujrzał coś na ziemi leżącego i nogą potrącił o srebrny lichtarz, w którym świecy knot jeszcze nie dogasły kopcił. Trochę dalej pod drzwiami apartamentów pani leżał bez zmysłów wojewoda. Co go tu sprowadziło, co posłyszał czy zobaczył, iż go jak piorunem raziło? Któż odgadnie? W pokojach pani rozlegały się jeszcze śmiechy i śpiewy. Ktoś, towarzysząc sobie na klawicymbaliku, wyśpiewywał francuską piosenkę. Ale Filip nic nie słyszał, z krzykiem przypadł do leżącego pana, podnosząc głowę jego. Wojewoda dawał jeszcze znaki życia. Stary wołał, co sił miał. Stała się najprzód cisza w pokojach, potem bieganina i kobiety wypadły zdziwione i wylękłe. Nie czas było dochodzić, jakim sposobem znalazł się tu wojewoda, najpilniejszą rzeczą było przenieść go do sypialni na łóżko i posłać po doktora. Widać, że musiał jeszcze pozostać ktoś z gości u wojewodziny, gdyż kareta jego w czwał popędziła po lekarza i w kilkadziesiąt minut była z nim nazad. Doktor, nie mówiąc słowa, co rychlej krew puścił. To ocaliło życie panu wojewodzic, a że atak był pierwszy i ratunek dość prędki, nie pozostało nawet żadne sparaliżowanie po nim. Stary, osłabiony mocno, nade dniem mowę i zupełną przytomność odzyskał. Lecz pierwszy użytek, jaki z niej zrobił, był, że żonie wskazał, aby z pokoju wyszła. Zmieszana mocno piękna Dosia chciała się opierać, gdy doktor dał jej znak, ażeby się nie sprzeciwiała. Wojewoda odprawił tak samo i starościnę. Dwie kobiety powzięły stąd przekonanie, iż stary zmysły utracił i oszalał. Chciały przynajmniej wmówić to wszystkim, aby tym sposobem wytłumaczyć swe wygnanie. Niespokojna wojewodzina popróbowała nazajutrz znowu wsunąć się do sypialni męża, lecz poruszył się tak gwałtownie, ukazując na drzwi, iż uląkłszy się uciekła. Zresztą milczący był wojewoda i oprócz słów kilku koniecznych do służby nie mówił nic. Doktor próbował rozmowy i miał sobie polecone wybadanie go, ale i z nim stary mówić nie chciał. Zbył go kilką słowy. Zresztą, najzupełniej przytomny, okazywał nawet więcej energii niż zwykle. Wypadek ten przeraził niezmiernie dwie kobiety. Po cichej z doktorem naradzie sztafetę posłano po Daliborskiego, a że w mieście rozeszła się wiadomość o chorobie starego i wizyty kondolencyjne płynęły, piękna Dosia przyjmowała je z powagą wielką, ze smutną twarzą, opowiadając, iż wojewoda miał atak apopleksji i po nim jeszcze niezupełnie odzyskał przytomność. Starościna szeptała otwarciej daleko, bijąc się po czole, że był mente captus83. Spodziewano się, iż to ominie go. Lecz tymczasem korzystając z władzy, jaką dawała choroba, wojewodzina chciała zaraz Filipa wypędzić, mając nań jakieś podejrzenie, że panu towarzyszył w nocnej przechadzce, ale lękano się jego języka. Wojewoda też ani na moment nie dawał mu się oddalać od siebie. Choroba, zamiast go osłabić, wywołała w nim zmianę nadspodziewaną: stał się gwałtownym, niecierpliwym i despotycznym. Następnych dni wojewodzina po razy kilka ukazywała się we drzwiach, za każdą razą odpędzana w sposób tak brutalny, iż z trwogą uciekała. Starościna, parękroć spróbowawszy, nie śmiała się już ani zbliżyć. Obie odchodząc powtarzały: „Zwariował!” Doktor, gdy o tym mówiły, chcąc go nakłonić, aby był tegoż zdania, milczał. Wojewoda w istocie nąjzupełniejszą miał przytomność, lecz powziął do żony niewypowiedziany wstręt, z którym się Wcale nie ukrywał. Położenie groźnym się stawało. Nadjechał Daliborski i złożono radę. Przed tym przyjacielem domu potrzeba było wyznać wszystko. Wzięła to na siebie starościna. — Jesteśmy w przykrym położeniu z tym przeklętym starcem — rzekła. — Przyznam się waćpanu, że gdybym była mogła przewidzieć, co nas z nim czeka, nigdy bym Dosi za niego nie wydała. Koniec końców, rzecz taka: co mam przed waćpanem taić? Dosia miała u siebie kasztelanica, który się w niej zakochał do szaleństwa. Zasiedział się tu do późna, nie można się go było pozbyć: swawolił, śpiewał. Wojewoda, podejrzliwy i zazdrosny, podszedł w nocy pode drzwi, coś podsłuchał, ja tam nie wiem, i padł rażony apopleksją. Nie jesteśmy jeszcze pewni, czy ten łajdak Filip był z nim, bo to do niego podobne, czy później nadszedł (tak się on tłumaczy), dosyć, że gwałtu narobił, krew puszczono i odratowano go, ale obrzydły ten grzyb ani na oczy nie chce dopuścić ni mnie, ni żony. Woła: „Precz, precz!” i wygania. Ja powiadam, że wariat. Nie ma innego sposobu, tylko go zamknąć w domu i za wariata ogłosić. Spojrzała na starostę, który włosy pogładzał i dumał. — Co pan na to? — A zapisy? — odparł. — Z nich więc nic nie będzie? — Tu więcej idzie niż o nie! — zakrzyknęła starościna. — Jeśli my go nie zamkniemy, on nas powypędza! Po tym wstępie nadeszła dosyć zmieszana wojewodzina. — Stary z zazdrości miał wizje jakieś — poczęła żywo. — No, cóż z tego, że był kasztelanic. Mama przecie siedziała w drugim pokoju. Cóż tak zdrożnego? Żartowałam z niego, nic więcej. Nudny jest. Tymczasem teraz historią mamy wcale nieprzyjemną. Starościna wtrąciła gwałtownie: — Wszystko przez tego gałgana, pochlebcę, zdrajcę, który nas nienawidzi, tego Filipa! On sprawcą całego nieszczęścia. Zechcemy co począć z wojewodą, póki on tu jest, nie można nic: zdradzi, powie, gotów polecieć ze skargami głupimi choć do króla. — Wojewoda go na chwilę od siebie nie puszcza — przerwała wojewodzina. — Najprzód się go trzeba pozbyć — kończyła matka — to pierwsza rzecz, potem doktora pozyskać, na ostatek go zamknąć; co będzie, to będzie. — Odprawienie Filipa niełatwe — potrząsając głową szepnęła wojewodzina. Daliborski słuchał i ważył. Dobre dwie godziny radzono, rachowano, omawiano sprawę, posłano po doktora. Mecenas z nim zamknął się w gabinecie i siedział z pół godziny; wyszli z niego oba zasępieni i dopiero po odjeździe pana konsyliarza opowiedział starosta, iż do pewnego stopnia na niego można było rachować, lecz w warunkach, jakie zakreślił. Lekarz chciał, o ile możności, pozostać biernym w tej sprawie. Radził ze swej strony, gdy cokolwiek sił nabierze chory, wytłumaczenie się żony, porozumienie z mężem i pojedna— nie, choćby kosztem jakiejś sceny gwałtownej, utrzymywał bowiem, że jako szalonego zamknąć go było trudno. Radził też Filipa, jako niepotrzebnego świadka, odprawić. Daliborski wziął to na siebie. Postarano się najprzód o niemłodego już sługę, który miejsce jego miał zastąpić. Cały dzień jeden zajął egzamin kandydata i instrukcje. Gdy wszystko przygotowanym już było, mecenas posłał po Filipa. Stary, nie domyślając się, o co chodziło, przyszedł jak stał w kapocie szarej, z chustką i tabakierką w ręku. Daliborski chodził po pokoju. — Jest wolą pani wojewodziny — rzekł surowo — abyś się waćpan od usług wojewody uwolnił. Wpływ jego jest choremu szkodliwy. Filip nie zrozumiał. — Jak, jak? — zapytał z flegmą. — Masz waćpan pensją dożywotnią zapewnioną taką, jaką brałeś — dodał mecenas — i jesteś odprawiony. — A któż to mnie odprawia? — odezwał się Filip. — Pani wojewodzina. — Pani wojewodzina mnie nie przyjmowała i odprawiać nie ma prawa — rzekł Filip. — Co do prawa, zostaw asan nam rozsądek o tym — odparł mecenas. — Życzyłbym, nie stawiąc daremnego oporu, wynieść się, jeśli waćpan nie chcesz się dostać pod areszt i straż marszałkowską. — Tak? — zawołał Filip. — Tak! — potwierdził mecenas. Nie mówiąc słowa, blady stary sługa, zabierał się wychodzić. — Za pozwoleniem — dodał Daliborski — uprzedzam acana, że do wojewody iść mu nie wolno. Wszystkie jego rzeczy są spakowane na wozie, proszę się natychmiast oddalić i nie pokazywać tu więcej pod rygorem kary najsurowszej. Wysłuchawszy tego Filip miał się ku drzwiom. O siebie mu nie szło bynajmniej, serce miał rozdarte tym, co jego pana czekało. Gwałtowne to oddalenie zwiastowało jakiś krok zuchwały, przy którym świadka się obawiano. Wyszedłszy do sieni, Filip się jeszcze namyślał, co pocznie, gdy go dwu drabów, już nań oczekujących, zaprosiło z sobą. Wóz upakowany stał w dziedzińcu. Za starym sługą zamknęły się wrota pałacu. Daliborski zdecydował, że pozbycie się jego było koniecznym, a plotki, jakie mógł siać po mieście, nie groziły niczym, bo je łatwo było odeprzeć, tłumacząc zemstą za daną odprawę. Miasto zresztą zbyt było innymi sprawami zajęte, ażeby miało zważać na gadanie starego biedaka. Gdy się to działo w bocznym skrzydle pałacu, nowy kamerdyner na palcach wchodził do pokoju wojewody. Zobaczywszy go chory osłupiał. — Acan tu co robisz? — spytał. — Jestem dany do usług jaśnie pana — odezwał się przybyły. — Pan Filip nagle mocno zachorował (tak mówić mu kazano), już dwa razy krew puszczano, ale nieprzytomny i bezwładny. Kamerdyner nowy układny był wielce i nadskakujący. Wojewoda zerwał się sądząc, że istotnie chory Filip leży w przedpokoju; oznajmił mu nowy, iż go zawieziono do szarytek. Z niedowierzaniem przyjął tę wiadomość wojewoda, milczał długo, w głowie mu się to nie mogło pomieścić: Filip przed chwilą zdrowiuteńki, uśmiechnięty, posługiwał mu. — Kiedyż zachorował? — spytał. Kamerdyner dosyć zręczną ułożył bajeczkę. Starzec patrzał mu w oczy, był wzruszony tak, że drżał cały; opanowała go trwoga jakaś, żal, smutek i podparty na ręku, nie patrząc na przybysza, pozostał aż do wizyty doktora. Doktor, nie chcąc się mieszać do sprawy sługi, o chorobie jego udał zupełną niewiadomość. Obiecał dowiedzieć się, pójść, radzić, a tymczasem nakazał spoczynek i unikanie wszystkiego, co mogło zbytecznie poruszać. Nowy kamerdyner tak instynktowo wstrętliwym był wojewodzic, iż nie dając mu sobie służyć, odprawił go do przedpokoju. Wielki i stanowczy krok został zrobiony: wojewoda już nie miał przy sobie nikogo i był na łasce pań, które go wzięły w niewolę. Opinią publiczną z wolna przygotowywano do tego, że atak apopleksji pociągnął za sobą lekkie obłąkanie i słabomyślność. Filip, wyrzucony tak nagle i niespodzianie, potrzebował na to czasu, by się opamiętać i obmyśleć, co pocznie. W pierwszym lepszym zajeździe kazał zrzucić swoje rzeczy, a sam tegoż wieczora poszedł do wojewodzica. Działo się to w kilka dni po scenie w Królikarni. Mimo starań stolnikowej, aby zatrzeć jej wrażenie, wesoły Wicek chodził struty. Upajała go dla rozweselenia, pił chętnie, ale stawał się potem nieznośnie szyderskim, grubianinem i brutalem. Mówił jej wbrew takie rzeczy, że nawet ona ich znieść obojętnie nie mogła. Był nieswój, zmieniony i nic go już w świecie nie zdawało obchodzić oprócz losu ojca i pragnienia zemsty nad macochą. Unikał tłumnych towarzystw i jeżeli go nie wciągnęła do siebie stolnikowa, siedział w domu sam lub drzemał po dniach całych. Leżał właśnie na łóżku, gdy w progu Filip, blady i zmieniony, się zjawił. — No, jak się masz stary? Nie było długo odpowiedzi. — Co ci to? — zapytał wojewodzic. — Mnie nic — rzekł sługa — ja gotów jestem każdej godziny stanąć przed sądem Bożym, więc się i śmierci nie boję. Naszemu panu grozi nieszczęście jakieś. Nie chcieli mieć świadka, precz mnie wypędzili. O chorobie ojca i o jej przyczynie wojewodzic był uwiadomiony z odgłosu publicznego, bliżej nie znał okoliczności, bo Filip od tego wypadku na krok nie mógł wojewody odstąpić. Teraz dopiero opowiedział wszystko ze szczegółami. Wojewodzic załamał ręce nie z rozpaczy, ale z gniewu. Do późnej nocy siedzieli z sobą, nic postanowić nie umiejąc. Nazajutrz Filip wrócił raniuteńko, radzono niemal dzień cały. Po obiedzie stolnikowa pojechała w odwiedziny do Dosi i mimo swych przywilejów przyjaciółki młodości nie została przyjętą ani przez nią, ani przez starościnę. Po mieście mówiono, że wojewoda jest niebezpiecznie chory i lnie przy zmysłach. Filip był tego zdania, iż szybko bardzo coś poczynać było potrzeba, bo staremu groziło niebezpieczeństwo. Może być, że za jego poradą wojewodzic pojechał do młodego lekarza, który teraz zastępował Beckera. Cudzoziemiec to był, potrzebujący kariery, chętnie się akomodujący możnym klientom, ale ostrożny i nie przechodzący granic, których przestąpienie groźnym stać by się mogło. Wojewodzic znalazł go w domu i począł od powiedzenia mu nazwiska. Byli sam na sam. Sama powierzchowność młodego panicza mogła uprzedzić doktora, że miał do czynienia z człowiekiem zuchwałym, z którym ostrożnie obchodzić się było potrzeba. — Nazwisko moje, a zapewne i historia moja nie jest panu obcą — odezwał się przybyły. — Ojca mojego, wojewodę, masz waćpan w kuracji. Będę lakonicznym i otwartym. Mnie z domu wygnała intryga kobiety, która wprzód, nim została moją macochą, była moją kochanką. Chcą opanować starca, aby owładnąć majątkiem. O majątek mi nie idzie. Ogłaszają wojewodę wariatem. Prawda, że małżeństwo podobne zmysłów człowieka pozbawić może, ale wiem, że ojciec mój jest przytomnym. Odpędzono jego starego sługę, aby zbrodni nie mieć świadka, waćpana, panie konsyliarzu, zechcą wciągnąć w tę brudną sprawę. Przyszedłem go przestrzec, iż się narazisz na potępienie publiczne. Doktor rzucił się przestraszony. — Jestem lekarzem — zawołał — ale do żadnych intryg nie mieszam się i nie wiem o nich. — Więc poświadczyć możesz, iż wojewoda jest w pełnym posiadaniu przytomności i zmysłów. — O ile chory nim być może — odparł doktor. — Żadnych ekwiwoków84, panie konsyliarzu — odparł wojewodzic — jest przytomny czy nie? Robią go wariatem, czy i pan także? — Nie — odparł doktor zmieszany. Wojewodzic garść dukatów wysypał na stół. — Proszę mi napisać świadectwo — rzekł. Młody doktor zawahał się i potrząsł rękami. — Po cóż to świadectwo? — zapytał. — Ono mi jest potrzebne, to moja sprawa — rzekł wojewodzic — ja je mieć muszę. — Pan pojmujesz — odezwał się ocierając czoło Niemiec — ja mówię to, co dziś jest, przewidzieć nie mogę, co się stanie. — Ja też potrzebuję świadectwa na to, co jest dziś — dodał wojewodzic — i powtarzam panu, że go potrzebuję koniecznie. Doktor jeszcze się chciał wymawiać, gdy wojewodzic dołożył: — Pan mi go napisać musisz jako uczciwy człowiek. Nacisk położony na ostatnie wyrazy podziałał mocno na doktora, który siadł pisać natychmiast. Po odczytaniu skryptu wojewodzic rękę mu podał. — Nie używaj pan, proszę, tego papieru, chyba w ostateczności — szepnął lekarz skłopotany. — Nie obawiaj się pan, użyję go tak, iż pana nie skompromituję. I wyszedł. IX Do króla w czasie tego sejmu trudno się było dostać. Nawet gdy posiedzeń nie było, gdy posłowie się rozjeżdżali, przygotowywało się tyle rzeczy, tyle wpływów krzyżowało się na dworze, taki był nacisk petentów, agentów, obywateli z prowincji, tyle projektów się obrabiało na naradach tajemnych z Ignacym Potockim, ks. Piattolim, Kołłątajem, Lucchesinim85 i Buchholtzem, iż król czasu tchnąć nie miał. Ścigano go w Kozienicach, nie dawano pokoju w Łazienkach, zabiegano drogę, gdy w Skierniewicach prymasa chciał odwiedzić lub w Sielcach panią hetmanową. Król stawał się popularnym, jak nigdy nie był, ale brzemię tej popularności ciężyło na nim. Gdy w sali audiencjonalnej czekała szlachta i honoraliores86, często nawet który z posłów zagranicznych, starosta piaseczyński87 przez garderobę wprowadzał na ciche posłuchanie protegowanych i protegowane. Częstokroć jednego dnia musiał Stanisław August całą swą poliglotyczną88 umiejętność okazać, mówiąc z jakim Coxem89 po angielsku, z Francuzami w ich języku (a ten najmilszym mu był ze wszystkich), z Włochami, z Rosjanami i Niemcami. Nie kosztowała go ta nadzwyczajna uprzejmość, którą okazywał wszystkim w ogóle, lecz umysł się ważył, tysiąca przedmiotów zmuszony dotykać, a z każdym chcąc się pokazać oswojonym. Jak języki, tak nauki i najróżnorodniejsze przedmioty król z encyklopedyczną90 łatwością pojęcia przyswajał sobie do tyla, że mógł o nich rozprawiać, nie narażając się na śmieszność. Z Poczobutem i Śniadeckim91 przypatrywał się słońca zaćmieniu z równym zajęciem, jak w fabrykach tkaninom, jak w kuźniach żelaznym sprzętom, w Kozienicach broni, w szkole doświadczeniom fizycznym, a potem haftom uczennic ks. Jabłonowskiej92. Wszystko go interesowało: gramatyka Kopczyńskiego, kanał Ogińskiego, Bogusławskiego93 teatr, muzyka włoska i filozofia. Dyletantyzm naukowy i artystyczny dalej posuniętym być nie mógł, nieszczęściem i w polityce, i w sztuce militarnej był król też dyletantem.94 Wojewodzicowi zdawało się, że w sprawie ojca prywatna z królem rozmowa mogła mu być pomocną. Wojewoda był zawsze wiernym sługą króla i trzymał się dworskiej partii. Przekonał się jednak wojewodzic, że przystęp do monarchy nadzwyczaj był trudnym. Chociaż po powrocie ze Strasburga, przez jakiś czas bawiąc w Warszawie, nim go osławiono i nim się sam w oczach ludzi skompromitował, wojewodzic miał wiele znajomości, ci dawni życzliwi przyjaciele, protektorowie, teraz w ulicy udawali, że go nie poznawali, odwracali głowy, a w domu ich nigdy nie zastawał. Wiedziano o tym, że ojciec się go wyparł, i wierzono, że się to nie mogło stać bez powodów ważnych, bez ciężkiej winy syna. Stolnikowa, pragnąca go sobie pozyskać, pobiegła szukać dróg do króla i trafić na nie nie mogła, gdy powiedziała, dla kogo je chciała otworzyć. Księcia marszałka w Warszawie nie było. Wojewodzic postanowił pukać do wszystkich drzwi i począł od ambasadora. Tu przystęp był prawie tak trudny, jak do Najjaśniejszego Pana, a gdy się wreszcie dostał, zbył go generał ruszeniem ramion, odpowiadając ironicznie, iż sam teraz nie bardzo z dworem był dobrze. — Pójdź waćpan do Lucchesiniego i Buchholtza — rzekł żegnając. Buchholtz, ciężki, milczący, zawsze roztargniony, flegmatyczny Niemiec, odmówił pod pozorem, że się w to nie wdaje. Lucchesiniego, który był bardzo w modzie naówczas, nie znał wcale wojewodzic; był to człowiek nowy, de passage95. Austriacki De Cache, dawniej widywany, wymówił się tym, że bardzo małe miał stosunki. W istocie ks. Czartoryski słusznie zwrócił jego uwagę na to, że partia austriacka w Polsce składała się cała „ze mnie, ciebie i mojego pieska.” Plenipotent zakonu maltańskiego, kawaler de Maisonneuve, do którego umyślnie pojechał na Rozkosz wojewodzic, bo z nim kiedyś hulali razem i byli bardzo dobrze, choć poufałym był w Łazienkach, a wszechmogącym u ks. marszałkowej, tak był zajęty komedią francuską, której się uczył, że chwileczki czasu nie miał. W ostateczności wojewodzic trafił do Ryksa, zaklinając go na wszystko w świecie, aby króla o kwadrans posłuchania błagał w interesie ojca. Starosta piaseczyński, dobry człek, uczynny, gdy mógł, dał się ubłagać. Naturalnie posłuchanie to mógł otrzymać wojewodzic przechodząc przez garderobę i w chwili, gdy król się ubierał. Często nawet i w tych godzinach pani krakowska czytywała mu depesze lub król listy dyktował, trzeba więc było wybrać moment spoczynku. Przez trzy dni z rzędu wojewodzic zrezygnowany chodził tylnymi wschodami i siedział w garderobie. Raz miał za towarzysza bogatego izraelitę z Hamburga, drugi raz niegdyś ładną, mocno wybieloną osóbkę, która patrząc w okno wzdychała; trzeciego dnia go wpuszczono. Z króla właśnie zdejmowano pudermantel, w atmosferze jeszcze się unosiły mgły i obłoczki pudru woniejącego jaśminem. Stanisław August nie był już naówczas tym cudnie pięknym młodzieńcem, który w czasie koronacji całej płci niewieściej głowy zawracał; znać w nim jednak było i krew pańską, i dawną piękność pełną uroku, słodyczy i uprzejmości. Słodycz ta teraz wycisnęła się na obliczu w ten sposób, iż spod niej troska i zasępienie przeglądało. Była maską włożoną dla świata. Zręczna postawa, śliczne ręce, oczy pełne wyrazu czyniły króla leszcze przystojniejszym mężczyzną, choć włos mu siwiał i cera zdradzała znużenie wielkie. Nikogo nie było w gabinecie królewskim oprócz Ryksa, który wprowadziwszy wojewodzica, natychmiast się cofnął. Król przybrał twarz prawie surową, co u niego było nader rzadkim. Patrzał roztargniony i niespokojny na zegar, dając do zrozumienia, iż mało miał czasu. — Najjaśniejszy Panie — odezwał się wojewodzic — ojciec mój szczycił się kiedyś łaską Waszej Królewskiej Mości. — I nie postradał jej, nie — odparł król sucho. — Przychodzę w jego sprawie, błagać opieki króla. — W jego sprawie? — przerwał Stanisław August. — Jeśli się nie mylę, między wojewodą a waćpanem, z winy jego własnej, wszystko zostało zerwanym? — Z winy mojej po części, ale bardziej jeszcze przez niecną intrygę kobiety, która… — Proszę, bardzo proszę — przerwał król — nic uwłaczającego pani wojewodzinie nie mówić. Znam ją i szacuję! — Zatem nic chyba Wasza Królewska Mość mówić mi nie dopuścisz — rzekł wojewodzic. — Ojca mojego wzięto w kuratelę, ogłaszają go niemal wariatem, trzymają w zamknięciu, odebrano mu ostatniego przywiązanego sługę. Król mocno brwi zmarszczył i kilka razy odetchnął głośno. — Ale to są… to są przesadzone, urojone, potwarcze pogłoski — odezwał się. — Zamiast opiekować się ojcem, co nie jest w naturze rzeczy, lepiej byś waćpan uczynił, zajmując się sam sobą; to mu radzę i życzę. — Jeżeli Wasza Królewska Mość raczysz opiekę swą rozciągnąć nad wojewodą — rzekł, kłaniając się, głosem poruszonym wojewodzic. — On opieki nie potrzebuje — odparł król surowo — ma ją w przywiązanej i zacnej małżonce, której waćpan ocenić nie umiałeś. — Najjaśniejszy Panie! — rzekł zburzony wojewodzic — mogłem ją lepiej ocenić niż ktokolwiek bądź, bo nim została moją macochą — znaliśmy się bardzo z bliska. Usłyszawszy to król nogą uderzył w podłogę. — Mości panie! — zawołał. — Ce n’est pas d’un galanthomme96 podobne mówić rzeczy, których ja słuchać nie chcę i nie mogę! Wojewodzic wyprostował się, twarz jego zapaliła gniewem i ironią, nie zwykł był od kogokolwiek bądź znosie podobnych przymówek. Z dumną postawą, ukłoniwszy się zaledwie, zabierał się ku drzwiom, gdy król, zawsze chcący sobie raczej ujmować, niż zrażać do siebie ludzi, łagodniejąc odezwał się: — Nie bierz mi asindziej za złe tego, co w najżyczliwszy dla niego sposób powiedziane zostało. Jestem ojcem waćpana z urzędu mego, tak jak wojewoda ze krwi; mówię i karcę po ojcowsku, ale z miłością w sercu. — Okażże ją, Wasza Królewska Mość nie dla mnie — odparł wojewodzic — ale dla znękanego starca. Bądź mu ojcem, odwiedź go, posłuchaj! Król się zamyślił. — Waćpan jesteś poruszony, zirytowany nad miarę, masz do pani wojewodziny niechęć za odepchniętą miłość występną. — Najjaśniejszy Panie — przerwał ironicznie wojewodzic — wówczas, gdym miał nieszczęście kochać ją, miłość moja występną nie była, bo ojca mojego nie znała, a odepchnięty nie zostałem. Król coś niezrozumiałego zamruczał. — Proszę, proszę! Ja tego słuchać nie mogę. Uspokój się asindziej. Spodziewam się, że wojewodzic żadne nie grozi niebezpieczeństwo. To są plotki przedpokojowe (des caquets d’antichambre), które waćpanu usłużni przynoszą. Spojrzał na zegarek, Ryks się już we drzwiach pokazywał. Król skinął głową i popatrzywszy za odchodzącym, westchnął. Dano mu znać, że Lucchesini oczekiwał w sali audiencjonalnej. Zbierało się właśnie na ów sławny alians z Prusami, w którym wszystkie korzyści były dla Prus, a wszystkie ciężary dla Rzplitej. Stanisław August pośpieszył naprzeciw markiza. Lecz tego samego wieczora pani wojewodzina odebrała bilecik od generałowej Grabowskiej z przypiskiem własnoręcznym króla, donoszący jej o posłuchaniu i danej odprawie. Podanie głosi, że gdy młody naówczas Kościuszko królowi się miał przyznać, że chce wykraść pannę Sosnowską, Stanisław August pośpieszył o tym dać znać ojcu. Niebezpiecznie więc było go brać za powiernika. Wdzięczna twarzyczka pani wojewodziny była królowi miłą, brał więc stronę jej przeciwko pasierbowi, który oprócz tego dobrej sławy nie używał. W pałacu bilet pani Grabowskiej, chociaż oględnie napisany, wywołał najokropniejszą burzę. Starościna i jej córka odgrażały się przeciwko wojewodzicowi, pałając taką zemstą, że gdyby tylko środki miały po temu, najokropniejszych skutków spodziewać się było można. Gdyby najmniejszy pretekst posłużył, wojewodzina wstrąciłaby go była do więzienia, skazała na śmierć. Z gniewu płakała i rzucała się jak dziecko, ale co tu było poczynać? Starościna, równie przestraszona, doradzała jakieś pośrednictwo i układy; córka czuła, że żadne skarby w świecie rozjątrzonego śmiertelnie Wicka nie będą mogły ująć i uspokoić. Była to walka, w której jeden z zapaśników paść musiał. Cały wieczór zszedł na lamentach i odgróżkach. Daliborski chodził zamyślony, bo i on nic radzić nie umiał. Nazajutrz rano, pomimo najściślejszego nadzoru nad wojewodą, do którego już nikogo oprócz doktora i to w towarzystwie jednej z pań nie dopuszczano, stała się rzecz prawie nie do wiary, a stała tak niepostrzeżenie, iż nikt o tym nie wiedział. Między godziną dziesiątą a jedenastą zwykle służba jadała na dole śniadanie, nowy kamerdyner wojewody schodził także do stołu i na swym miejscu zostawiał chłopca, który te obowiązki pełnił już za czasów Filipa. Z sieni, przez którą wchodziło się do pokojów zajmowanych przez wojewodę, drzwi boczne, nigdy nie zamykane, prowadziły do ogródka wychodzącego w ciasną uliczkę, ciągnącą się za murem posesji, prawie zawsze pustą. W murze była stara furtka zamknięta na klucz, z wyjściem na uliczkę. Wywożono nią śmiecie i liście z ogrodu. W biały dzień, o dziesiątej godzinie, Filip znalazł się u owej furtki, którą od lat wielu doskonale znał; podważył ją trochę do góry, poświdrował w zamku, otworzył, wszedł i wprost udał się do mieszkania wojewody. Żywej duszy nie było ani w ogrodzie, ani w sieniach, a chłopak siedzący na straży nie ruszył się, zobaczywszy Filipa idącego śmiało do pokoju pana, w przekonaniu, że stary sługa powrócił. Filip wszedł do pana swego, jak gdyby nic się nie zmieniło. Na widok jego wojewoda, trochę silniejszy, tak się uradował, że się z krzesła zerwał i kilka kroków postąpił. Głosu mu zabrakło z radości. — Filip! Zdrów! A, Bogu dzięki! Toś wyzdrowiał! I śmiał się. — Et, et! — odezwał się stary, podchodząc na palcach. — Ja nigdy nie chorowałem, tylko mnie precz wygnano, bom zawadzał. Wojewoda ręce załamał. — Jakżeś się teraz tu dostał? — zawołał przestraszony. — Przez ogród się wkradłem i zaraz nazad muszę uchodzić, aby mnie tu nie pochwycono. Tak, tak, jegomościuniu — dodał — do tegośmy doszli, z pozwoleniem, przez pańską… powolność. Baby górę wzięły, mnie won, a jegomości do niewoli! Dalej, dalej — zawołał rozjątrzony Filip — jeszcze to pana czekać może, że dadzą czekoladki jak paniczowi! Jak mi Bóg miły! E, już za nic nie ręczyć! Przestraszone oczy obrócił ku niemu wojewoda, dając znaki, aby milczał. Westchnął i łzy mu się potoczyły. — Słuchaj stary — rzekł głosem przerywanym — niech się nade mną grzesznym dzieje wola Boża. Zginę, to zginę, bom zasłużył. Lepiej bym ja przepadł, niż żeby na dom padła plama. Czuję ja teraz i wiem, co się dzieje, wiem, że ja tu zawadą we własnym domu i co te kobiety tu wyrabiają, i co gadają o mnie. Słyszałem ci to ja na własne uszy, ale oskarżając żonę, obwiniłbym siebie. Dziej się wola Twoja, Panie, i przyjm, co cierpię, za grzechy moje. Uderzył się w piersi i spuścił głowę. — E, co bo pan mówi! — przerwał Filip. — Rzeczy nie są zdesperowane, jegomość dla jednej baby szalonej żebyś miał ginąć! Po co, za co? Albo to ona do familii należy? Każdemu się trafi, że się na białejgłowie omyli, bo umieją one dobrze przypochlebić się, gdy potrzeba. Żeby zaś za omyłkę taką zaraz szyję dać! — A cóż pocznę, co pocznę? — odezwał się stary z cichym jękiem. — Mnie oni obtoczyli jak niedźwiedzia w jamie: ani ruszyć! Krzyknę, powiedzą, żem wariat; zagniewam się, wołają: szalony; wyrywać się chcę, zamkną na klucz; słudzy ich, doktor im, nie mnie służy. Cóż pocznę! Niech już ginę — dodał z rezygnacją. — Życia we mnie niewiele, jakem sobie posłał, tak śpię! Filip się zbliżył i począł szeptać do ucha: — Niech jegomość nie desperuje. Jest sposób na to. Ja sam nic nie zrobię, ale z wojewodzicem we dwu staniem i baby w kamysz97 przepędzim! Tak mi, Boże, dopomóż! Stary dał znak ręką, aby mówił ciszej jeszcze, lecz chciwie, cały drżący, obrócił się ku niemu. — Jak wy tego możecie dokazać? — spytał, a w oczach widać było jakby promyk nadziei. — Niech się jegomość o to nie pyta, proszę być dobrej myśli — dodał Filip. — O jedno idzie, ażeby gdy się tu pan wojewodzic zjawi, jegomość go nie wyklinał, nie łajał, nie pędził. Stanie on ze mną przy jegomości, a tak mi, Boże, dopomóż, we trzech my tu przepędzimy i baby, i ich dwór, i zauszników. — Ależ doktor, doktor — rzekł wojewoda — co mnie, słyszę, wariatem ogłasza. — Będzie on śpiewał inaczej — począł Filip szybko, oglądając się i lękając, aby go nie pochwycono. — Czasu nie mam, tyle jegomości tylko powiem, niech będzie dobrej myśli i do jutra rozkazuje tak, aby poczuli, że przecie pan się woli swej nie wyrzekł. My jutro tu będziemy z paniczem… To mówiąc, pana w rękę i w ramię pocałował, wyślizgnął się cicho, chłopcu dał dwuzłotówkę szepcząc: — Nie mów nikomu, żem tu był — i zniknął. W pana wojewodę duch inny wstąpił. Przed godziną siedział jak zabity, z głową spuszczoną, wpółśpiący; teraz oczy mu biegały, prostował się, ruszał i nabrał fantazji. Zaledwie usłyszał w przedpokoju chodzenie nowego kamerdynera, gdy zadzwonił. Z obojętną miną wszedł zawołany. — Słuchaj no — odezwał się wojewoda głosem rozkazującym — czuję się dziś lepiej, jeżeliby kto z gości się do mnie zameldował, przyjąć. Rozumiesz? Służący zdumiał się bardzo. — Ale… — przerwał. — Ale tu nie ma. Słyszysz dyspozycją i spełnij, co ci kazano. Wskazał na drzwi. Niespodzianym tym wystąpieniem nadzwyczaj zdziwiony kamerdyner poszedł o nim donieść wojewodzinie, która wziąwszy z sobą matkę, wpadła do pokoju męża. Spojrzawszy nań, dostrzegła w nim zmianę. Starościna się zbliżyła. — Cóż to, pan wojewoda jakieś wydaje rozkazy bez względu na to, co doktor nam za dyspozycje zostawił? Cóż to jest? Wojewoda podniósł głowę i niby się nawet uśmiechnął, czego dawniej na jego ustach nie widziano. — To, mości dobrodziejko, znaczy, że się czuję zdrowszym i że doktora się radzić, a u jejmości pozwolenia się dopraszać nie widzę potrzeby. Kobiety spojrzały po sobie. — No, tak — mówił wojewoda — dosyć tej kurateli, chcę moję wolą mieć… i… kwita. Żona ruszyła ramionami i odezwała się zimno: — To są zachcianki i fantazje choroby właśnie dowodzące. My wiemy, co doktor nakazał. — Dajże mi acani pokój i z doktorem, i z tą swą czułą opieką; mówię, że mam tego dosyć. — Co waćpanu jest? — zawołała starościna. Rozdrażniony wojewoda na to zapytanie wystawił ogromny czerwony język. — Patrzajże asińdźka, żem zdrów! Starościna odskoczyła; kobiety stały nie wiedząc, co mówić i co robić. — I proszę — dodał stanowczo wojewoda — abym na obiad dostał nie waserzupkę, jajko i skrzydełko od kury, ale kawał mięsa. Co u licha, głodem mnie morzycie? — Z rozkazu doktora. — Chyba razem z nim uplanowaliście mnie głodem umorzyć — zaczął żywo wojewoda — a żebym się nie skarżył przed ludźmi, drzwi zamykacie i nie każecie dopuszczać nikogo. Z samych nudów licho weźmie człowieka. Wy się tam sobie zabawiacie i zajadacie, a ja w karceresie i na suchotach!98 Mowa ta była w ustach wojewody smutnego i milczącego tak niezwyczajna, iż kobietom wydała się jakby istotnie mową obłąkanego. — Śliczne i grzeczne rzeczy z ust waćpana słyszę — odezwała się starościna. — Tegośmy się doczekały. — A tak, a tak! — odparł wojewoda. — Czasy komplementów i grzeczności przeszły, trzeba i prawdę posłyszeć. Domagam się wiktu, jakiego chcę, bo siebie i swoje zdrowie znam, i swobody, bo do niej mam prawo… Ot co! Obejrzał się dokoła; kobiety nie mogąc pojąć, skąd to na niego przypadło, stały w niepewności, jak sobie poradzą. — Formalny bunt — uśmiechnęła się wojewodzina. Stary począł fałszywie poświstywać, a świstanie starościna wzięła za obrazę osobistą. Świstać przy niej było zniewagą. Zarumieniła się cała. Uderzyła palcem w czoło, pokazując na niego córce. — Nie ma co z nim mówić, chodźmy! Wojewodzinie zdawało się, że go może umityguje. — Ale jakiż powód do tego jakiegoś wyzwierzenia się na nas? — zapytała. — Cóż się stało nowego? — Nowego nic, starego było tyle, przyzbierało się kropla po kropli, że się w końcu z naczynia polało — rzekł drżącym głosem wojewoda. — Nie trzeba nigdy miary przebierać. Zapewne asińdźce wypadnie mieć po mnie drugiego, a może i trzeciego męża, otóż, pamiętaj asińdźka, że z najgłupszym nawet ostrożną być potrzeba. Odwrócił głowę. — Franciszek! — krzyknął na sługę. — Do kuchni idź, aby mi punkt o południu dobry bulion i sztukę mięsa dali, słyszysz! Franciszek na panią spojrzał, ale ta była tak zmieszana i wystraszona, że nie mówiąc nic, skinęła na matkę i wyszła. — Co mu się stało? — powtarzały obie. — Co to jest? Daliborski czekał w apartamencie pani; po wnijściu ich do pokoju domyślił się jakiejś katastrofy. — Formalnie sfiksował! — zawołała wojewodzina. — Ani z nim gadać, ani przystąpić; nic słuchać nie chce i impertynencje prawi, rozkazuje, fuka. — Ale jakaż przyczyna nagła tej zmiany? Wszak był spokojny i zrezygnowany! — Jeszcze dziś rano — potwierdziła starościna. — Chodziłam do niego, prawie się nie odzywał, przeciwko niczemu nie protestował. — Coś zaszło — rzekł Daliborski — ktoś musiał być! Zawołano Franciszka. Ten się zaklinał na wszystko, iż żywej duszy do wojewody nie puszczał, krokiem od niego nie odchodził i na kwadrans się na śniadanie oddalając, chłopca w przedpokoju posadził. Przyciągnięto i chłopaka, ale ten wyląkłszy się, rozpłakany, do niczego się nie przyznał. Stróż śpiący w bramie zapewniał też, że nikt oprócz domowych na dziedziniec pałacowy wpuszczony nie był. Nagły ten bunt przechodził pojęcie. Strwożona pani wyprawiła własną karetę po doktora. Rozprawiano żywo, nie mogąc się zgodzić na nic. Wojewodzina z wypieczonymi rumieńcami biegała po pokojach podrażniona i zburzona, odgrażając się nie wiedzieć na kogo. Matka jej nie mogła uspokoić, bo i jej odpowiadała niegrzecznościami. — Niech mi mama da pokój — wołała — wszystko to z jej łaski! Nieszczęśliwy dzień i godzina, gdym na próg tego przeklętego domu stąpiła! Łzy tylko i żółć piję. Nadjechał doktor, sztywny jakiś i nieswój. Otoczono go kołem zwiastując mu, że wojewoda łajał, dokazywał, rządził się. Chciano go prowadzić natychmiast; prosił, ażeby sam mógł iść do chorego. Gdy wszedł, zastał go w istocie niezwyczajnie ożywionym. — A co? — powitał go od progu. — Pewnie nastraszono konsyliarza, bo to nie waćpana godzina. Jako żywo, nie gorzej mi, ale lepiej i to zapewne zawdzięczani jego miksturom. Bóg zapłać! — Pani wojewodzina jest niespokojna — wtrącił Niemiec. — Żem zdrowszy? — rozśmiał się wojewoda. — Uspokójże ją asindziej, choroby jeszcze jest dosyć, by miała co pielęgnować, ale niech mnie głodem i rekluzją99 nie kurują. Czy to konsyliarz zakazałeś, aby gości nie puszczano? — Ja? — odparł doktor ramionami ruszając. — Zbyt wrzawliwego towarzystwa i męczenia się nie radzę, ale rozerwania się nie bronię. — Powiedzże to magnifice — rzekł wojewoda. — A dieta? Doktor coś począł o niej długo, widać było, że chciał interpretacji szerokie zostawić pole. Pomówiwszy chwilę, doktor wrócił do wojewodzkiej. — Jakżeż go pan znalazł? — spytała. — Ożywionym — odparł Niemiec — nie gorzej, owszem lepiej. — Ale niespełna rozumu, słowo daję — wtrąciła starościna — pomieszanie ma. Jedno się drugiego nie trzyma, dziś prawi co innego, jutro na odwrót. Gorączkę czuć w nim. Jest fiksat. Wojewodzina pytająco spojrzała na doktora, Daliborski także. Konsyliarz milczał ściąwszy usta. — Że nie jest w zupełnym posiadaniu zmysłów — odezwała się wojewodzina — to pewna. Doktor milczał jeszcze. — Cóż pan mówisz? — spytał mecenas. — Nie mówię nic — rzekł Niemiec. — No, ale gdyby koniecznie trzeba powiedzieć? — dodał Daliborski. Czekano w milczeniu. — Nie umiałbym zdecydować o tym i skłonniejszym bym był przyznać, że jest przytomnym. Starościna z gniewu uderzyła w ręce. — Ale konsyliarz sam byłeś tego zdania! — zawołała. — Ja nie miałem żadnego zdania — począł Niemiec flegmatycznie. — Widuję chorego rzadko i na krótko, spuszczałem się w tym na obserwację osób żyjących ciągle z wojewodą. Co do mnie, ja tu nie widzę najmniejszego śladu pomieszania. Wojewodzina, która po mieście głosiła wcale co innego, ulękła się i zagniewała. — A, to coś nowego — ozwała się z przekąsem — to coś nowego! Doktor stał nieporuszony, jak gdyby nie słyszał; wyjął zegarek, spojrzał nań i widocznie dłuższej unikając rozmowy, skłonił się, zabierając wychodzić. Daliborski pogonił za nim, dwie jejmoście zostały same. — Kto tu winien, ja nie wiem — odezwała się starościna — że nie ja, to pewna! — Szłam przecież za radą waszą — ironicznie, złośliwie odezwała się córka. — Przepraszam — odparła dumnie starościna — mój plan i rada była wcale inną. Życzyłam go ugłaskać, pieścić, a waćpaniś go tylko drażniła. Ledwie udobruchanemu prawiłaś grubiaństwa, masz, coś posiała. — Czułości było dosyć, mam ich już po póty! — zawołała, na gardło ukazując, wojewodzina. — Sprawia mi obrzydzenie ten stary grzyb, wolę, gdy się gniewa! — No to masz, czegoś chciała — rzekła matka. Poczęła się wzdłuż i wszerz przechadzać po pokoju, oczekując powrotu Daliborskiego, który się zjawił z miną posępną. — Doktor — rzekł — na nic się nie zdał, potrzeba myśleć o innym. Młody jest, nie ma doświadczenia, lęka się. Z nim nic zrobić nie można. Lękam się nawet, ażeby po mieście nie rozgłaszał, że stary zdrów i zupełnie przytomny. — Niech paple, co chce! — krzyknęła wojewodzina w pasji. — Prędzej mnie uwierzą niż jemu. Wszystko mi jedno! Na tę rozmowę wpadł Franciszek strwożony opowiadając, że dwu panów przybyło z wizytą do wojewody i odprawić się nie dawali. Byli to dwaj znajomi wojewody, których stolnikowa, namówio— na przez wojewodzica, nasłała z tym, aby się bodaj gwałtem dobijali mówiąc, że wiedzą, iż wojewoda jest zdrów. Wojewodzina wybiegła sama do salonu, każąc ich prosić do siebie. Byli to pan kasztelan sieradzki i starosta wielewiski, oba w wieku wojewody, ludzie poważni i odważni. Obu ich wojewodzina nie znała. Kasztelan jej siebie i towarzysza prezentował, przyjęła ich cała zaczerwieniona i gniewna. — Powiedziano mi, iż waćpanowie dobrodzieje życzyliście sobie usilnie widzieć się z mężem moim; bardzo przepraszani, że ich żądaniu zadość uczynić nie mogę. Najlepiej znam stan zdrowia męża mojego: doktor mu nakazał absolutny spoczynek. — Powiadają jednak… — począł kasztelan. — Mogą powiedzieć, co chcą! — przerwała gwałtownie piękna Dosia. — Ja lepiej panów od innych poinformować mogę. Sługa uniżona. I wyszła. Kasztelan wyprostował się i wolnym krokiem wyszedł za drzwi, prowadząc za sobą starostę. — A co, mosanie, osóbka ładna, ale dla takiego starego, jak nasz poczciwy wojewoda, trochę temperament za żywy. Uważałeś asindziej, jak toto się komosiło?100 — Żywe srebro! — odparł starosta. — A tak, żywe srebro, merkuriusz — dodał kasztelan. — Asindziej wiesz, iż to venenum101 straszne. Boję się, aby wojewoda, zażywszy go dobrą dozę, nie gęgnął. Rozśmieli się oba, ruszyli ramionami i poszli. X Nazajutrz o godzinie dziesiątej rano, wprowadzony przez furtkę od pustej uliczki przez Filipa, wojewodzic szedł cały drżący do ojca. Pałac ten, w którym tyle lat przeżył, gdzie go najcięższe w życiu wypadki spotkały, skąd go wygnano sromotnie, robił na nim wrażenie dziwne. Zuchwalstwo, ironia, usposobienie zwykłe do szyderstwa, rozpaczliwe fantazje, ustąpiły z jego serca, czuł się rozrzewnionym i smutnym. Żal mu było ojca. Filip zaręczał, że wojewoda miał przebaczyć i stanąć przy synu, ale możnaż było ręczyć za to, że urok kobiety, dla której starzec miał taką słabość, nie owładnie nim znowu, że płacz i łzy go nie odmienia, że wojewodzic, jako rozpustnik i gwałtownik, znowu wygnanym nie będzie? Wiedząca o tej wyprawie synowskiej stolnikowa, niby przypadkiem o tej samej godzinie przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki. Czy Dosia rada jej była, o tym trudno było sądzić, ale przyjęła ją bolem głowy, smutkiem i milczeniem. Z rezygnacją zaprosiła siedzieć, przemówiła słów kilka, zdawała się czekać końca tej natrętnej rannej wizyty. Stolnikowa w stroju negliżowym102, z książką od nabożeństwa w ręku, mówiła, że powracała z kościoła i że ją coś tknęło, aby kochaną Dosię odwiedzić. Gosposia, na białej dłoni sparłszy bolącą główkę, półgębkiem dziękowała. Wszystkie grzeczne środki pozbycia się nieproszonego gościa zostały wyczerpane. Stolnikowa siedziała, paplała, zabawiała, radziła różne lekarstwa na migrenę, rządziła się po pokoju, ale odjeżdżać nie myślała. Przymawiała się do… czekolady. Wojewodzina, usłyszawszy to żądanie, zarumieniła się mocno; widać w niej było tłumiony gniew. Szarpnęła za sznur od dzwonka tak, że go urwała, i kazała czekolady przynieść. Czekoladę wzięła za przymówkę; chodziły wieści o tym napoju, podanym niegdyś wojewodzicowi, o którym on twierdził, że suczka się nim otruła. Stolnikowa, któż wie, umyślnie zapewne wybrała czekoladę, aby tę plotkę przypomnieć i nią przyjaciółkę ukąsić. A gdy ją przyniesiono, piła tak powoli, chrupała biszkopciki tak od niechcenia, że wojewodzina patrzeć na to nie mogła. W tej samej chwili otworzyły się drzwi pokoju wojewody i syn wszedł; krokiem chwiejącym się postąpił ku ojcu, który do niego ręce wyciągał, i rzucił mu się do nóg ze łzami. Wieki już, od dzieciństwa pono, wojewodzic łez nie znał. Otwarły się nagle te upusty niebieskie i lżej mu się zrobiło na sercu: uczuł się mężnym a silnym. — Wicek tu, w ramiona moje! — wołał stary. — Na szyję! Ściskali się, a Filip też łzy ocierał u progu. Mówić nie mogli, na cóż by się tu słowa zdały! Gdy wchodzących Filipa i panicza zobaczył chłopak posadzony na straży, przestraszony wczorajszym badaniem, pierzchnął wprost do Franciszka z wieścią, że jakichś dwu, ktoś z Filipem, poszli gwałtem do starego pana. Kamerdyner rzucił jedzenie, zerwał się i wpadł jak oszalały do pańskiego pokoju. Otwierał drzwi, ale przy nich stojący Filip powiedział mu zimno: — Idź acan, jesteś tu niepotrzebny. Franciszek mógł tylko dostrzec kogoś obok wojewody, siedzącego na krześle. Poleciał do pani. Nie zważając już na przytomność stolnikowej, zawołał w progu stanąwszy: — Proszę jaśnie pani, jacyś ludzie, jacyś goście u wojewody! Nie wiem, jak weszli. Boże, mnie skarż, gwałtem! Wojewodzina, już i tak gniewna, rzuciła stolnikowej „przepraszam” i pobiegła jak bezprzytomna. Potrzeba było przechodzić ogromny szereg pokojów; nie uspokoiło ją to wcale, nie ochłonęła, owszem, gniew jej wzrastał, miała mocne postanowienie zrobienia… awantury. Dopadła tak drzwi pokoju wojewody, otwarła je z łoskotem, spojrzała i… skamieniała. Wojewoda siedział, rękę trzymając na ramieniu syna opartą, rozjaśnioną miał twarz, uśmiechały mu się usta. Spostrzegłszy wojewodzinę nie zmieszał się wcale. Jakiś czas stała, nie mogąc się ruszyć, kobieta, bladła i krwią się oblewała; wzgardliwie patrzał na nią wojewodzic. Wtem śmiało przestąpiła próg. — Panie wojewodo — zawołała, wskazując na syna — albo ja, albo on! Głos jej drżał. — Ja albo on musimy stąd iść precz; pod jednym dachem z tym… z tym… (wyrazu nie znalazła w myśli) pod jednym dachem my żyć nie możemy! — Nie zmuszam — odezwał się wojewoda. — Ja ojca nie opuszczę — rzekł wojewodzic. — Cierpiał dosyć on i ja. Wzrokiem piorunującym rzuciła na nich obu wojewodzina i chwiejąc się, chwytając drzwi, wyszła. Panowało milczenie. Słychać było chód jej niepewny, to przyśpieszony, to wolny i… ucichło wszystko. Filip poszedł flegmatycznie ku drzwiom, które zostały otwarte, i zamknął je. Wróciwszy do swojego pokoju, wojewodzina padła na kanapę, gniew ją dusił, krzyknęła i dostała rodzaj epileptycznego ataku. Rzucono się ratować, w czym i stolnikowa była pomocą, ale że ta ranna godzina sprowadzała zawsze doktora, przybył w porę i zamiast do wojewody pobiegł do pani. Starościna rozpadała się tu nad córką, krzycząc i lamentując, lecz jak tylko mogła ją powierzyć lekarzowi, porzuciwszy chorą, pobiegła do wojewody. Chód kobiecy i szelest sukni usłyszawszy, stary chciał kazać drzwi na klucz zamknąć, ale się wzięto do tego za późno. Starościna w sukni potarganej, z włosami rozpuszczonymi, z pościeraną twarzą, z której bielidło poschodziło miejscami, odkrywając żółte odrażające plamy, wleciała straszna jak harpia, wprost biegnąc z pięściami na wojewodę. Zatrzymała się jednak o kilka kroków. — Waćpan mi córkę zabijasz! — krzyknęła. — Zbójca jesteś! Waćpan wiesz, jaka była umowa, i ten (wskazała na wojewodzica), ten miał iść precz, na zawsze, ten! Waćpan nam wypowiadasz wojnę! — Hm! — odezwał się stary. — Wyście mi ją gorszą wypowiedziały, ledwie z kobierca zszedłszy. Ja właśnie, że pokoju chcę, kazałem mu tu przyjść i stanąć. Niewoli mam dosyć. Skosztowałem słodyczy opieki waszej i kwituję z niej. — Waćpan wiesz, czym mu to grozi? — krzyknęła starościna. — My jednej godziny tu nie pozostaniemy dłużej, my jedziemy natychmiast. Proces! Zobaczymy, co on na wierzch dobędzie. — Zaprawdę, rzeczy ciekawe — przerwał wojewodzic spokojnie — lecz będziemy się starali bronić po trosze… Starościna zakryła sobie oczy tragicznym gestem. — Taka to wdzięczność — krzyknęła — taka nagroda za poświęcenie! — Pani dobrodziejko — odezwał się wojewodzic — prosiłbym o oszczędzanie mojego ojca. Mamy obietnicę procesu, pomieści się w nim wszystko. Wskazał z grzecznym ukłonem na drzwi, które Filip otwierał. Starościna rzuciła się gwałtownie, plunęła i wypadła z pokoju z wrzaskiem. Wojewoda siedział blady, zdawało się z poruszenia ust, że się modlił; twarz miał zmienioną. Podano mu wody, siadł syn przy nim, przystąpił Filip i poczęli go uspokajać. W drugim końcu pałacu doktor prawie oszalałą wojewodzinę trzeźwił i z serdecznego śmiechu, w który wpadła, starał się związywaniem ręki wyprowadzić. Posłano do apteki po krople, cały dom, jakby się ziemia pod nim trzęsła, zawrzał, poruszył się, ludzie potracili głowy. Starościna biegała, wołając o konie. Daliborski rad był jakoś zmitygować, parlamentować, ale mówić mu nie dawano. — Ani godziny więcej! — wołała starościna. — Zaprzęgać! Pakować! Jedziemy! — Pani starościno dobrodziejko — odparł sturbowany mecenas — mam sobie za obowiązek panią ostrzec, że gdy się raz wyjedzie stąd, powrócić będzie trudno… Wojewodzina także wołała: — Jechać! Ja tu pozostać nie chcę i nie mogę! Wśród tego zamieszania stolnikowa, która nic poradzić nie mogła, zakręciła się i znikła. Miała powóz gotowy, pośpieszyła z rannymi wizytami i opowiadaniem sceny, której przypadkiem świadkiem była. Wymawiając ten wyraz, uśmiechała się dwuznacznie. W kilka godzin potem cała Warszawa wiedziała, że pani wojewodzina opuścić miała albo też opuściła już dom mężowski i że prawdopodobnie proces rozwodowy jest nieunikniony. Chociaż piękna stolnikowa, opowiadając to, okazywała jawnie sympatią dla starego wojewody i jego syna, stało się jednak, że miasto niemal całe wzięło stronę… pięknej Dosi. Tak było. Znany hulaka, syn marnotrawny, nie miał u nikogo łaski, sprawa jego była u wszystkich zawczasu przegraną. Obwiniano starego wojewodę o niedarowaną słabość, z jaką naprzód dał się powodować żonie, potem rzucił w ręce syna. Pobudek do śmiałego kroku nie w miłości synowskiej szukano, ale w interesach majątkowych. Słowem piękna Dosia wychodziła z tej sprawy ofiarą nieszczęśliwą, nad którą się wszyscy litowali. Ale tak bo była piękną!… Przed wieczorem, jak zapowiedziano, obie kobiety opuściły pałac. Opóźnił się tylko wyjazd z powodu, że starościna wszystko aż do makat ze ścian pozabierała. Ładowano wozy, nikt się nie sprzeciwiał; zabrano sprzęty, schwycono kasę, zapakowano srebra i kosztowności. Filip ośmielił się przebąknąć coś o tym panu, wojewoda odpowiedział: — Daj brać, co chcą! Zabrała też starościna tak troskliwie srebra, że dla jegomości do wieczerzy łyżki pożyczyć musiano. Wojewodzic uśmiechał się. Późnym już wieczorem oznajmiono przybycie mecenasa Daliborskiego, który chciał się rozmówić z panem wojewodą albo z synem. Stary był tak zmęczony, iż Wicka prosił o wyręczenie. W wielkiej sali czekał nań mecenas, chodząc kroki żywymi z głową spuszczoną. — Czym służyć mogę? — rzekł ironicznie wojewodzic. — Przychodzę bez żadnej misji — odparł Daliborski. — Szczycę się łaską pani wojewodziny i jej zaufaniem, czułem się w obowiązku, jako przyjaciel… — Przyjaciel? — podchwycił sceptycznie wojewodzic, powtarzając parę razy ten wyraz. — Ale o cóż idzie? — O uniknienie skandalu — rzekł Daliborski. — Chwilowe nieporozumienie między małżeństwem wszędzie się trafia. Może by się dały sprawy ułożyć bez procesu i konsystorza. Wojewodzic pilno słuchał, usta gryząc. — Cóż dalej? — Nie będzie się wojewodzina sprzeciwiać wydziałowi fortuny dla acana dobrodzieja…, a w pewnych warunkach, podyktowanych stanem rzeczy, małżeństwo mogłoby się znowu połączyć. Waćpan dobrodziej mógłbyś mieć u ojca swe godziny. Wojewodzic słuchał, wyśmiewając się z lekka i prychając. — Jest to bardzo piękny projekt — rzekł — bardzo piękny, godzien acana dobrodzieja, ale nie do wyegzekwowania. Mój ojciec na własne uszy słyszał zdanie, jakie o nim wydała pani wojewodzina, w sypialnym swym pokoju siedząc z kasztelanicem. Nawiasowo dodam, że było to w uroczystej godzinie,, gdy kury piać zwykły, z północy… Dekret ten na siebie ferowany posłyszawszy, czuje się skazanym na rozłączenie się z piękną panią, która mężów sobie kopami znaleźć będzie mogła. Dixi!103 Skłonił się. Daliborski poprawił chustkę białą na szyi, chrząknął, popatrzał, mruknął coś i wyszedł. Następnych dni stolnikowa, która wiele pomagała wojewodzicowi, co chwila go u siebie oczekiwała niecierpliwiąc się, że nie przychodził. W pałacu było wiele do czynienia. Wojewoda ciągle chciał mieć syna przy sobie, a wojewodzic też nie śpieszył zbytnio do pięknej Malinki, która go nazywała niewdzięcznikiem. Druga próba zgody nastąpiła w kilka dni ze strony króla. Przysłał on szambelana Kickiego do wojewody, aby mu uczynił właściwe refleksje i wyraził życzenie Najjaśniejszego Pana. Rozmowie tej wojewodzic przytomnym nie był, stary wojewoda musiał w niej otwarcie położenie swe odmalować i historią całą opowiedzieć, gdyż po powrocie i sprawozdaniu Kickiego, gdy starościna W zastępstwie chorej córki pobiegła do zamku, król przyjął ją lodowato. Sprawy wojewódzkiej, którą dawniej brał do serca mocno, już się teraz nie podejmował. — Raczcie mnie od pośrednictwa uwolnić — rzekł do starościny — nie byłem dobrze informowany. Widzi mi się teraz, że córka acani dobrodziejki ma też sobie trochę do wyrzucenia. Tu odetchnął znacząco. — Pewną jest rzeczą, że pięknym paniom wiele, wiele przebaczać należy, jednakże ma to swe granice, ma granice… Kochana starościno, byłyście nieostrożne, nieostrożne… Ja już w to wchodzić nie mogę, chociaż serdecznie życzę, aby się to pacyfikowało, pacyfikowało. Darujesz acani dobrodziejka, czekają na mnie. I król się wymknął. Proces rozwodowy rozpoczęto. W kilka dni pani stolnikowa, nie doczekawszy się niewdzięcznika, posłała bilecik pełen wykrzykników i znaków zapytania. Wojewodzic wieczorem pojechał do niej. — Witam triumfatora! — zawołała, we drzwiach go spotykając, Malinka. — Widzisz! Jeżeli nie wszystko, to połowę twoich sukcesów mnie winieneś. Podziękujże przynajmniej. Wyciągnęła rączkę, którą wojewodzic ucałował, ale smutny był. — Ale cóż ci jest? Nie mógłbyś mieć kwaśniejszej miny, gdyby ci się nie udało. Co ci jest? — Nic mi nie jest, kochana stolnikowo, nie znasz mnie: ja, kiedy jestem bardzo nieszczęśliwy, jestem wesół jak diabeł, a gdym szczęśliwy bardzo, na płacz mi się zbiera. — Pleciesz bez sensu! — zawołała stolnikowa. — Siadaj! Zjesz u mnie kolacją. Niechże cię mam choć godzinę. — A ojciec? — spytał wojewodzic. — On tam będzie niespokojny. — Jużciż mnie się coś poświęcić godzi! Ja zawsze, zawsze uparcie sobie powiadam, że ty taki się ożenisz ze mną. — Nie! — rzekł wojewodzic sucho. — Dlaczego? — Dlatego, że się wcale i nigdy nie myślę żenić — począł Wicek. — Napatrzyłem się tyle małżeństw, że mi od tego gust odpadł zupełnie. — Brzydzisz się kobietami? — Gdzie zaś! Adoruję je! — rzekł wojewodzic. — Ale małżeństwo zdaje mi się nad siły ludzkie. Anioły mogłyby się żenić, ludzie nie są dosyć anielscy, ażeby byli godni takiego związku. Znów stolnikowa powtórzyła: — Pleciesz! — Stolnikowo najdroższa — odezwał się wojewodzic — cóżem ja winien, iż tego sakramentu nie czuję się godnym? Przystępować do ołtarza z tą pewnością, że się krzywoprzysięże, brzydka rzecz. Ruszyła ramionami Malinka. — Ja za siebie nie ręczę — dodał wojewodzic. — Kochałem się szalenie w Pepi, przy niej o małom się nie zmienił na uczciwego i porządnego człowieka i… i zdradziłem ją dla twojej różowej buzi. Buzia jest śliczna, ani słowa, ale… — Jam tamtej aktorki niewarta?! — z gniewem zawołała stolnikowa. — Nie gniewaj się! Każda z was jest w swoim rodzaju perfekcją, ale Pepi była pączkiem, ty różą rozwiniętą i… — Impertynent! — krzyknęła gospodyni i skrzywiła się do płaczu. — Nie chcę cię znać! Ale pamiętaj, pamiętaj, będziesz mnie kiedyś żałować! — Z pewnością — odparł wojewodzic — bo, słowo daję, adoruję cię. Ale żenić się, to zupełnie co innego. Nie mogę! Daję ci słowo, że się nie ożenię! O cóż ci idzie? Stolnikowa spojrzała niedowierzająco i potrząsła głową. — Czekaj! — zawołał ze smutną ironią Wicek. — Cofam słowo. Powiadają, że się cnoty i wady po ojcach dziedziczy, ojcowskie cnoty chciałbym mieć, ale kiedy on tej Dosi dał się opętać, czyż ja za siebie ręczyć mogę? — Co za nieszczęście, że ja nie mam tego daru opętania! — westchnęła stolnikowa. Wojewodzic wstał i podszedł ku niej. — Kochana stolnikowo, nie gniewaj się! Słowo ci daję, chwila do projektów małżeńskich była źle wybrana. Sama spostrzegłaś, że jestem w usposobieniu niezwykłym. Życie mi się jakoś znudziło, dopiąłem celu, ojciec wolny, nie mam co robić! — Właśnie dlatego powinieneś się ożenić — przerwała uparta stolnikowa. Wojewodzic śmiać się począł. — Prawda, jutro musiałbym być o jejmość zazdrosnym, a pojutrze się z amantem jej strzelać. Mimo woli Malinka się uśmiechnęła, ramionami poruszyła, pogroziła na nosie i może przez pewne wyrachowanie, dla obudzenia zazdrości, dodała: — Pewnie już słyszałeś, że kasztelanie, który się tak kochał w Dosi, przeszedł do mnie. Spojrzała triumfująco. — Więc kochana stolnikowo — skonkludował wojewodzic — daleko będzie lepiej: każ się jemu ożenić z sobą i niech on o mnie będzie zazdrosny; dasz mi piękniejszą rolę. Chciał ją w rękę pocałowawszy odchodzić, ale go powstrzymała i nie puściła. — Czegóż tak pilno? — zapytała. — Zapomniałem właśnie powiedzieć o tym, że mam polecenia od ojca, z którymi jutro jechać muszę. Gospodarowano u nas tak, że jeśli rychło nie zapobieżym, grozi majątkom ruina. Wyjeżdżam na Podole. — Jak to? Jutro, jutro? Nie opowiedziawszy się? Tak niespodzianie? — wołała stolnikowa. — Ale to nie może być! Ja nie pozwolę! — Muszę! — rzekł Wicek. — Wypadło to i dla mnie niespodzianie. Dziś jeszcze muszę się rozmówić z ojcem. Stolnikowa była prawie gniewna. — To wygląda mi, jak gdybyś uciekał ode mnie — odezwała się. — Niestety, prędzej że ja sam od siebie uciekam— smutnie dodał Wicek. — Ale to właśnie najtrudniejsze zadanie. Rozeszli się tak, wojewodzic chłodny, Malinka zagniewana i po— drażniona. Różne myśli chodziły jej po głowie, wszystkie nie do wykonania. Łzy jej stały w oczach. Wojewodzica miała za straconego, a czuła, że go jednego kochała. Innymi bawiła się, dla tego jednego byłaby poświęciła wiele, nawet cząstkę płochości swojej. Wieczorem wojewodzic, który już dwór ojcu, towarzystwo, opiekę i cały tryb życia urządził tak, aby się napaści od starościny i wojewodziny obawiać nie potrzebował, przyszedł i całując w rękę wojewodę, oznajmił mu, że na parę dni wyjechać musi. Podróż na Podole, o której mówił stolnikowej, była zmyśleniem, gdyż stary zapytał zdziwiony: — Dokądże to i po co asińdziej chcesz jechać? — Mam bardzo pilną potrzebę na dni kilka, muszę! — odezwał się wojewodzic. — Chciałbym moje dawne różne zobowiązania, interesa poułatwiać, aby się czuć swobodnym. Byli sam na sam, mogli więc mówić otwarcie. — Potrzebujesz pieniędzy? — zapytał wojewoda. — Nie — rzekł syn — nie są to zobowiązania pieniężne, ale… honorowe. — Cóż u licha? Pojedynek? — zawołał wojewoda zmieszany. — Na miłość Bożą! — I nie pojedynek — odparł Wicek smutnie. — Niech się kochany ojciec nie frasuje. Wszystko się to rychło wyjaśni, dziś… nie mogę więcej powiedzieć. — Nawet ojcu? — Nawet ojcu! — dodał, całując go w rękę, wojewodzic. Wojewoda nieco się okazał niespokojnym, nie pytał jednak więcej. Uderzającym dlań było, że syn miał postać smutną jakoś i zadumaną. Wieczerzę razem zjedli, przy której o rzeczach obcych mówiono. Przyszedł do niej pan skarbnik rzeczycki, którego wojewodzic sprowadził umyślnie dla towarzystwa ojcowskiego, człowiek podeszły już, stateczny i niegdyś domownik wojewody. Syn troskliwie mu po wieczerzy zdał wszystko, co się ojca tyczyło. Gdy pora przyszła, w której wojewoda odchodził na spoczynek, Wicek go przeprowadził do sypialnego pokoju. Tu żegnali się raz jeszcze. Ucałowawszy ręce ojca, Wicek mu padł do nóg, poruszony jakoś dziwnie, co starego wielce zaniepokoiło. — Ponieważ się rozstajemy, choć na krótko — rzekł — jeszcze raz chcę kochanego ojca przeprosić za dawne winy moje. Znam to i czuję, że się wiele nagrzeszyło. — Daj pokój! Wszystko zapomniane! Po co o tym już mówić. Zapomnijmy — rzekł rozczulony stary. — Jedź, kiedy konieczna jest potrzeba, i powracaj co prędzej. Tęskno mi będzie za tobą. Siedźmy razem, jam niedługowieczny, szkoda i chwili postradać! Wojewodzic pożegnawszy się wyszedł szybko, widać i po nim było wzruszenie wielkie. Nazajutrz rano, gdy Filip wszedł do starego, pierwsze jego pytanie było: — A panicz? — E, gdzie już! Do dnia wyjechał. Coś go pędziło. Całą noc się pakował i oka nie zmrużył. Właśnie wstawałem, kiedy już ruszał od bramy. Stary w stronę wrót zrobił za synem krzyż święty i zamilkł posępnie. XI Dawni znajomi ledwie teraz mogli doktora Melliniego poznać w człowieku zżółkłym, wychudłym, gniewnym, nieprzystępnym, a często jakby nieprzytomnym. Losy nieszczęśliwej Pepity tak nań podziałały, iż przed czasem postarzał, a raczej zgrzybiał. Nie chciał nawet już praktyki, odsyłał chorych, opryskliwie mówiąc pacjentom, że sam doktora potrzebował. Wszystko mu się nie wiodło, ani ów doktor Biernacki, ani żaden z młodzieży nie potrafił pozyskać serca Pepi i zatrzeć w pamięci jej wojewodzica. Czekała ciągle na niego, przygotowując się do wesela. Jakaś tajemnicza ręka nadesłała jej list bezimienny, opisujący życie narzeczonego w stolicy, romans jego ze stolnikową, przebywanie u niej i kończyła życzeniem, aby Pepi zapomniała o bałamucie, który jej nie był wart. Po odebraniu tego listu Pepi zamknęła się u siebie, napisała kartkę do wuja, wyszła nazajutrz niby tylko do przeciwległego kościołka Św. Michała i nie powróciła. Około południa dopiero Mellini niespokojny, wbiegłszy do jej pokoiku, znalazł list do siebie i natychmiast w pogoń się puścił do Warszawy. Pepi miała około sześciu godzin do wyprzedzenia go, tak że Mellini mimo największego pośpiechu przybył do stolicy, nie wiedząc, gdzie jej szukać, już naówczas, gdy dziewczę wróciwszy z Królikami, błądziło samo, nie wiedząc, co z sobą zrobi, po Krakowskim Przedmieściu. Myślą jej było szukać klasztoru jakiegoś i zamknąć się w nim. Doktor szukający mieszkania wojewodzica spotkał ją na wpół obłąkaną w ulicy. Zobaczywszy go, rzuciła mu się na szyję i nic nie mówiąc, płakała długo. Ledwie nieledwie Mellini potrafił ją uprosić, aby się dała na spoczynek gdzieś zaprowadzić, a cały wieczór spędził na dowodzeniu, iż miała obowiązki względem niego i powinna była z nim powrócić do domu. Więcej podobno niż argumenta pomogło jakieś zdrętwienie i apatia , w którą popadła Pepi. Dała się więc wziąć, dała zawieźć, ale gdy się zbliżyli do Lublina, zapragnęła powrócić nie do nowego domu przy ulicy Grodzkiej, w którym jej przygotowania ślubne przykre robiły wrażenie, ale do dworku na Winiarach. Zgodził się na to Mellini. Znowu więc całe dawne gospodarstwo potrzeba było instalować po staremu. Pepi zamknęła się w swoim pokoiku i przepędzała całe dnie samotnie, chodząc po nim lub w jakimś marzeniu półsennym. Trudno jej było powrócić do życia. Strańska odwiedziła ją z początku, z kondolencją przychodząc. Pepi zamknęła jej usta, nie dała mówić, nie chciała słuchać skarg, w ostatku na zaproszenie do niej potrząsnęła głową, odmawiając wręcz. Łatwo się było domyśleć, dlaczego. Tak przechodziły tu dnie smutne, a Mellini, zgryziony, tym się tylko pocieszał, iż na naturę ludzką zmienną i działaniu czasu oprzeć się nie mogącą rachował. Pepi nie chciała już ani brać lekcji śpiewu, ani dotknąć klawicymbała, nie mogła się wziąć do żadnej roboty, z myślami swymi chodziła dnie całe. Strańska, sama wielce pobożna, ciągnęła do kościoła, lecz dawszy się wziąć, Pepi siedziała w nim nieporuszona, nie mogąc się modlić… i płakała. Nic nie pomagało. Jednego wieczora, gdy tak chodziła po swej izdebce, a Melliniego w domu nie było, cień jakiś przemknął się jej przed oknami, którego ruch i kształt ją przeraził. Pobiegła do drzwi, aby je zamknąć, lecz za późno; otworzono je gwałtownie i wojewodzic stanął przed nią. Na widok jego Pepi przybrała postawę tak dumną i groźną, iż choć nie odezwała się ani słowa, dosyć jej było, by za próg wyrzucić zuchwalca. Ręką drżącą pokazała mu na drzwi. Wojewodzic blady, z twarzą już nie szydersko się uśmiechającą, ale ponurą i zasępioną, jakąś zarazem spokojną i beznamiętną, stanął w progu. — Nie przychodzę ani się usprawiedliwiać, ani prosić o przebaczenie — rzekł. — Chociaż jestem na pozór winnym, w sumieniu czuję się czystym. Chcę pannę Pepi pożegnać. Tak, pożegnać raz jeszcze i na zawsze. Wybieram się w bardzo daleką drogę, z której się zwykle nie powraca. Dwa słowa, Pepi… i wszystko się skończy… Pepi cofnęła się parę kroków ku oknu, nie raczywszy nic odpowiedzieć. Spojrzała nań z pogardą i dumą. Chciała być obojętną, ale pierś jej poruszała się silnie i drżała cała. Wojewodzic wszedł do pokoiku. Wchodząc zatoczył się jak pijany i padł na krzesło, włosy poprawiając machinalnie. Pot zimny kroplami mu się lał z czoła. — Dwa słowa, Pepi — rzekł poważnie. — Mogłaś mnie osądzić przeniewiercą, spotkawszy z tą kobieciną, której ja anim nie kochał nigdy, ani o niej myślał. Była mi potrzebną, pomagała do uwolnienia ojca. Ale tłumaczenie wyda ci się fałszywym, jak ja, toteż nie przywiązuję do niego wagi; mówię, abyś wiedziała o tym. Uznałaś mnie za to winnym śmierci, a potem pogardziłaś i sztylet, który miał służyć do ukarania mnie, rzuciłaś mi pod nogi… Prawdziwy włoski i bardzo ładny sztylet — dodał szydersko — szkoda go było zostawić tak na ziemi. Podniosłem go i odnoszę… a żebyś była przekonaną, jak mi zawsze miło spełnić każdą wolę twoję… patrz! To mówiąc, dobył sztylet i podniósłszy rękę, ze śmiechem gorzkim i dzikim, wbił go sobie w pierś. Krew trysnęła. Pepi, która stała u okna, nie spoglądając na niego, odwróciła głowę, gdy rękę podnosił; rzuciła się ku niemu i nie mogąc już zapobiec silnie wymierzonemu razowi, osłabiła go przynajmniej. Wyrwała mu natychmiast z piersi żelazo, rzuciła je i na ramionach jego z krzykiem zawisła. Głos ten wszystkich z całego domu ściągnął, zbiegły się kobiety, posłano naprzeciw po doktora. Pepi klęcząc cisnęła rękami pierś zranioną, aby krew utamować… Wicek, choć ciężko ranny, szczęściem nie wbił sobie sztyletu, jak wymierzył, między żebra; silnie schwycona ręka ośliznęła się po kości z żelazem, a krew wylana miała zmazać winę… Gdy Mellini nadbiegł zdyszany, bo mu sługa drogę zabiegła, dając znać o wypadku, pierwszą rzeczą dlań było rozerwać suknie i ranę opatrzeć. Szczęściem, cudem, niebezpieczną nie była. Pepi raz jeszcze ocaliła mu życie. Na tym samym łóżku, na którym go złożono niegdyś na pół żywego, porąbanego przez palestrantów, spoczął teraz znowu, a zamiast felczera siadła Pepi doglądać chorego. W kilka dni potem uspokojony Mellini przyszedł rano do chorego z miną wypogodzoną. — Zmiłujcie się już, pobierzcie się i niech raz temu koniec będzie. Cosa fatta capo ha104. Jak sobie z życiem potem radzić będziecie, nie moja rzecz. Pepi może dokaże tego, że się asindziej ustatkujesz albo się wreszcie wyleczy z wielkiej miłości, co zawsze na dobre wyjdzie. — Ja wprawdzie — rzekł wojewodzic — nie wybrałem się tu żenić, ale miałem umrzeć i uwolnić cię raz na zawsze od wszelkiej troski. Stało się lepiej, więc wesele chyba privatissime105 odbędziemy, bez wszelkiego występu i ceremonii. — Ale, choćby oto w tym pokoju — zawołał Mellini — byle znowu jakie bałamuctwo nie stanęło na przeszkodzie. — Potrzebuję błogosławieństwa ojcowskiego — rzekł wojewodzic. — Hm! — rzekł doktor. — Nie jestem przeciwko żadnemu błogosławieństwu, chociaż jako lekarz nie mam wielkiej ufności w jego siłę, ale zawsze jest to specyfik106 łagodzący i uspakajający. Z tym wszystkim mnie by się zdawało, że czy je asindziej weźmiesz na czczo (to jest przed ślubem), czy po nim, wyjdzie na jedno… Mellini tak się nowych komplikacji lękał, że z pomocą pani Strańskiej skłoniwszy księdza definitora od Dominikanów, aby ślub dał, z zaledwie przygojoną raną wojewodzica do ołtarza poprowadził. Świadkami było dwu doktorów, bo i Biernacki, na wyjezdnym już do Krakowa, musiał spełniać ten dla siebie niemiły obowiązek, i dwu palestrantów. Wieczorem w bocznej kaplicy połączył państwa młodych ks. definitor, a w dworku przygotowana wieczerza na kilka osób wcale ślubnych godów pozoru nie miała. Jednakże wina starego ks. definitor, świadkowie, trochę pan młody, wypili parę gąsiorków. A co było najgodniejszym uwagi, to że pani Strańska, osoba poważna, szczególniej gdy duchowni byli przytomni, namówiona do pokosztowania starego węgrzyna, mocno sobie podochociła. Była w takim jakimś humorze, iż wesoło rozmawiając na uboczu z doktorem wpółżartem mu oświadczyła, że mimo wstrętu do małżeństwa, gdyby on się starał o nią, dalipan by wyszła za niego. Osłupiał doktor, podziękował jednak, ale od tej pory trzymał się od niej z daleka i mówił cicho: „Osoba niebezpieczna.” Wojewodzic list naprzód wyprawił do ojca, na który jaka nadeszła odpowiedź, nikt nie wiedział. Jak skoro doktor osądził, że jechać mogą, państwo młodzi natychmiast się puścili do Warszawy. Przyjęcie wojewody, zrazu nieco sztywnego i jakby zafrasowanego, było serdeczne. Nadzwyczajna piękność synowej, jej powaga i wdzięk wprędce go za serce ujęły. Zapomniał, że była doktora siostrzenicą i że na zapytanie „kto ją rodzi?” nie mógł dać zaspokajającej odpowiedzi. — Kobieta śliczności i co się zowie pięknie wychowana, a charakter, klękać i bić czołem, mosanie! — mówił stary. — Żeby człowiek nie wiedział, iż przodków nie ma, królewną by ją można sądzić. Toż samo wrażenie uczyniła wojewodzicowa, gdy się po raz pierwszy pokazała w teatrze. Król był w loży i został nią zachwycony. — Wojewodzic ma dobry gust, kobieta jak z włoskiego obrazu zdjęta, Rafaelowska Madonna!107 Unosili się wszyscy. Chciano piękną, młodą panią pociągnąć w towarzystwo i zawieźć do zamku, lecz wojewodzic, po naradzie z ojcem, oświadczył, iż na wieś wyjeżdżają. Choć się więc podróż zwlekła, wizyt nie oddawano. Dnia tego, gdy wojewodzicowa raz pierwszy ukazała się w loży, była na spektaklu i piękna Dosia z matką, otoczona licznym dworem wielbicieli; można sobie wystawić, jak stamtąd na wojewodzicową patrzano. Stolnikowa na kilka dni przedtem opuściła Warszawę udając się do Eger108, dokąd i kasztelanie podobno wyruszył… Na tym skończym opowiadanie nasze, nie sięgając głębiej w życie wojewodzica, który się wprawdzie znacznie zmitygował i spoważniał, ale przestać być sobą nie mógł. Co piękna Pepi miała w życiu do zniesienia z nim, do nas już nie należy. Była też energicznym charakterem zbrojną do walki i umiała jej podołać. Jak w pierwszych dniach żaden blask w stolicy nie olśnił jej, żadna wrzawa nie zmieszała, tak później przygody życia znalazły przygotowaną zawsze do odparcia ciosów i gotową na wszystko, co spaść mogło na nią. Pani eks–wojewodzina po ukończeniu rozwodowej sprawy niebawem wyszła za mąż za niemłodego bardzo kasztelana, wprzódy jeszcze asystując do ołtarza matce, która się też za bogatego cudzoziemskiego kupca uszlachconego wydać umiała. Małżeństwo to było nieszczęśliwe, gdyż okazało się, że kupiec, którego głoszono bogaczem, w istocie bliskim był bankructwa i rachował na starościnę, starościna zaś liczyła na niego. Małżeństwo w przeciągu kilku tygodni rozprzęgło się, gdyż małżonek zniknął, a starościna zgryzłszy się zachorowała i umarła. Lepiej powiodło się wojewodzinie, bo przeżyła drugiego męża i odziedziczyła po nim znaczną fortunę. Synek, jedynak, nadzwyczaj troskliwie wychowany, do którego zawsze kilku guwernerów było w domu, tak ją zajmował, że za mąż już wychodzić nie myślała. Starosta Daliborski, który zawiódł się fatalnie na swych rachubach, zerwawszy z piękną Dosią, zwrócił gdzie indziej opiekę, serce i nadzieje. Niemłoda już wdowa księżna powierzyła mu swe interesa, które tak gorliwie prowadził, iż połowa dóbr księżnej przeszła na jego imię. Zmuszony był je nabywać, ratując swą klientkę; czyniło mu to największą przykrość, lecz poświęcić się musiał, raz wziąwszy to brzemię na siebie. Zmarł, pańską pozostawiając fortunę, z późnego ożenienia zostawując syna i córkę, którzy już do złotej księgi wielkich rodzin należeli. Fortuna kołem się toczy, mówili ojcowie nasi. 1 Kazimierz Władysław Wójcicki (1807–1879) — jeden z wybitnych literatów warszawskich w XIX wieku, współredaktor tygodnika „Kłosy”, do którego Kraszewski pisywał stałe tygodniowe korespondencje; w roku 1876 obchodzono uroczyście jubileusz pięćdziesięciolecia jego działalności literackiej. 2 Konsyliarz — tak dawniej tytułowano lekarza, od wyrazu łacińskiego consilium — porada. 3 Myszures — posługacz żydowski w karczmie lub oberży. 4 Per Dio! (wł.) — na Boga! 5 Parlamentowanie — prowadzenie układów z nieprzyjacielem. 6 Palestra — adwokatura, dawniej także notariusze, rejenci, aplikanci; palestrant — prawnik. 7 Szlachtuz (przest.) — rzeźnia. 8 Plejzyrować — ranić. 9 August II Mocny (1670–1733) — książę elektor saski wybrany przez część sejmu na króla polskiego w roku 1697; dążył do władzy absolutnej i podporządkowywał interesy Polski celom dynastycznym, „próbował nawet wchodzić w układy z monarchami sąsiednimi w sprawie rozbioru Polski; przebywał głównie w Dreźnie, dbał o przepych i naśladował wystawność dworu króla francuskiego Ludwika XIV, w życiu prywatnym słynął z rozwiązłych obyczajów. 10 Sztukator — rzemieślnik wykonujący ozdoby gipsowe. 11 Sapiezie — dziś przyjęta poprawna forma: Sapieże. Ród Sapiehów należał do najpotężniejszych rodów na Litwie od XVI wieku; za panowania Augusta II kilku Sapiehów piastowało najwyższe godności senatorskie, a wyróżniał się wśród nich Jan Fryderyk (1680–1751), kanclerz wielki litewski. 12 Saperlotte! (fr.) — do licha, psiakrew! 13 Salwator — zbawca; salwować — ratować. 14 Golissimus — żartobliwe dodanie łacińskiej końcówki do polskiego wyrazu; znaczy: „zupełnie goły” 15 Nosiłki — drążki do noszenia ciężarów; tu: „na marach”. 16 Pro memoria (łac) — dla pamięci, pamiętne. 17 Falsyfikacja — fałszowanie, podrabianie; tu wyraża przypuszczenie, że prawdziwym ojcem mógł być ktoś inny. 18 Ekstrakcja — wyciąganie, wydobywanie; tu: pochodzenie. 19 Plebeius pleb eissimus — plebejusz nad plebejusze; żartobliwe niby łaciną podkreślenie pochodzenia z najniższej grupy społecznej; w starożytnym Rzymie plebejusz to był człowiek z ludu nie mający praw obywatelskich. 20 Rzecz stosunkowa — rzecz względna. 21 Metr — francuski nauczyciel prywatny (franc. maître). 22 Klawicymbał — dawny instrument muzyczny podobny do fortepianu. 23 Chapanka, drużbart, faraon — nazwy gier w karty. 24 Perffectissime (łac.) — najdoskonalej. 25 Klucz — kilka folwarków pod wspólną administracją. 26 Incognito (wł.) — bez podania nazwiska, nie dając się. poznać. 27 Komportować — wspólnie przenosić. 28 Vacuum (łac) — pustka. 29 Kulfon — pieniądz (dukat) obcięty; por. przypis 66. 30 Nemo dat qui non habet (łac.) — nie daje, kto nie ma. 31 Purgans (łac.) — lekarstwo na przeczyszczenie; mikstura — lekarstwo zmieszane z kilku środków. 32 In anima vili (łac.) — dosłownie: na podłej duszy; wyrażenia tego używało się na określenie doświadczeń naukowych dokonywanych na zwierzętach. 33 Rezonować — rozumować. 34 Ergo (łac.) — więc. 35 Opatrzna — przezorna, zapobiegliwa. 36 Ogiński Michał Kazimierz (1728–1800) — hetman wielki litewski, muzyk i poeta; zamek swój w Słonimie uczynił ośrodkiem kultury, głównie kultury muzycznej; wybudował kanał łączący Szczarę z Jasiołdą, a przez nie dorzecza Dniepru i Niemna; w polityce należał do przeciwników Stanisława Augusta. Również Michał Kleofas Ogiński, synowiec hetmana, (1765–1833), był miłośnikiem muzyki i kompozytorem znanych polonezów. 37 Wokalna muzyka — tu: śpiew. 38 Egzercytowae się — ćwiczyć się, wprawiać się. 39 Didone abandonnata (wł.) — Dydona opuszczona — tytuł opery włoskiego kompozytora Domenico Sarro (1678–1741). Dydona — postać legendarna, założycielka Kartaginy (na terytorium dzisiejszego Tunisu); jest bohaterką sławnego utworu poety rzymskiego Wergiliusza (71–19 p. n. e.) pt. Eneida. 40 Interwał — pauza, przerwa. 41 Antykamera — przedpokój. 42 Szpalery — zasłony, ozdobne makaty wiszące na ścianach. 43 Haydn Józef (1732–1809) — sławny muzyk austriacki, kompozytor symfonii, kwartetów, sonat itp; wariacje (muz) utwór, w którym temat poddawany jest różnym przeobrażeniom. 44 Gratis (łac.) — darmo. 45 Diva (wł.) — boska, ubóstwiona (aktorka, śpiewaczka). 46 Cantatrice (wł.) — śpiewaczka. 47 Suponować — przypuszczać, domyślać się. 48 Nie widziałem jej tylko przez… — widziałem ją tylko przez… (budowa zdania przyjęta ze składni francuskiej). 49 Ogni rosa ha la sua spina (wł.) — każda róża ma swój kolec. 50 Pójść… na łono Abrahamowe — umrzeć; Abraham — patriarcha biblijny, od niego pochodzi naród żydowski. 51 Burszować — hulać; bursz — student niemiecki prowadzący wesoły tryb życia. 52 Fraucymer — damy dworskie przy pani dworu, mieszkanie kobiet należących do dworu pańskiego. 53 Danglowska — Tomasz Michał Dangiel (1742–1808) około roku 1768 osiadł w Warszawie i założył fabrykę powozów, która wkrótce stała się jedną z najlepszych w Europie; w r. 1790 sejm nadał mu szlachectwo. 54 Quel diable. (fr.) — co za diabeł! 55 Mais tonnerre de Dieu! (fr.) — ależ do pioruna! 56 Strasburg — miasto nad Renem we Francji, stolica Alzacji; wielu młodych synów polskich dygnitarzy w XVII i XVIII wieku kształciło się tam w prywatnej szkole zwracającej uwagę przede wszystkim na opanowanie pięknej łaciny, niezbędnej dla mówców i polityków. 57 Książę Kazimierz — książę Kazimierz Nestor Sapieha (1750–1797), siostrzeniec hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego, generał artylerii litewskiej, marszałek Sejmu Czteroletniego (obok Stanisława Małachowskiego); prowadził hulaszczy tryb życia i należał do partii hetmańskiej, sprzeciwiającej się reformom i zwalczającej króla; w czasie sejmu stał się zwolennikiem reform; po przystąpieniu króla do konfederacji targowickiej w r. 1793 złożył urząd generała i wyjechał do Drezna, gdzie brał udział w organizowaniu powstania kościuszkowskiego; w powstaniu walczył w randze kapitana artylerii litewskiej. 58 Desdichado (hiszp.) — biedak, nędzarz, nieszczęśliwiec. 59 Augustówka — szabla z fabryk polskich w województwach krakowskim i sandomierskim, z wyrytym na niej monogramem króla Augusta II, Augusta III lub Stanisława Augusta; dobroci tych szabel próbowano obcinając klamki i gwoździe, przy czym ostrze szabli się nie szczerbiło. 60 Rekapitulować — treściwie powtórzyć główne punkty przemówienia lub rozmowy. 61 Semotis arbitris (łac.) — bez świadków, na osobności. 62 Wojewodzicowa — Elżbieta z Branickich Sapieżyna, matka Kazimierza Nestora Sapiehy, żona Jana, wojewodzica mścisiawskiego; była jedną z pierwszych kochanek Stanisława Augusta, później go przez całe życie szantażowała i wyłudzała od niego pieniądze; podburzała swego brata hetmana Branickiego do opozycji przeciwko królowi; sławna była z mnóstwa procesów, które były chyba największą pasją jej życia i rujnowały jej majątek. 63 ? propos (fr.) — ale—ale, przy okazji. 64 Duegna (hiszp. i fr.) — ochmistrzyni, dama do towarzystwa. 65 Uszak — rama drzwi. 66 Obrzezańców — w czasie wojny siedmioletniej (1756–1763) król pruski Fryderyk II, znalazłszy w Dreźnie mennicę polską, kazał Efraimowi z Berlina bić fałszywą monetę z popiersiem Augusta III; monety te nazywano efraimkami lub berlinkami. Wybijane następnie w Polsce dukaty obcinano dokoła dla łatwiejszego odróżnienia ich od efraimek; te polskie dukaty nazywano kulfonami. Później obcinanie dukatów stało się jednym ze sposobów ich fałszowania. 67 Prowizje — wynagrodzenie za załatwienie interesu obliczane w odsetkach. 68 Ignotus (łac.) — nieznany. 69 Eskulap — według wierzeń starożytnych Greków bóg sztuki lekarskiej; syn Eskulapa — lekarz. 70 Góra z górą… — część przysłowia: góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem. 71 Vacat (łac.) — miejsce wolne, nie zajęte; tu przerwa w urzędowaniu trybunału. 72 Placencja — miejsce w parku przeznaczone na spacery. 73 Tomatysowa, Bacciarellowa — sławne podówczas piękności warszawskie. Karol de Thomatis, dworzanin królewski, w latach 1765–1767 dyrektor teatru w Warszawie; odrestaurowana przez niego Królikarnia była miejscem schadzek całej eleganckiej Warszawy. Marcello Bacciarelli (1731–1818), Włoch, malarz, doradca Stanisława Augusta do spraw sztuki; doglądał odbudowy zamku warszawskiego i budowy pałacu w Łazienkach. 74 Clara pacta (łac.) — początek przysłowia: clara pacta claros faciunt amicos — jasne warunki ugody czynią szczerych przyjaciół, jasne postawienie sprawy stanowi warunek przyjaźni. 75 Interpelowany — osoba, do której zwrócono się z zapytaniem. 76 Ad rem (łac.) — do rzeczy, nawróćmy do właściwego tematu. 77 Robron — szeroka, sztywna, odstająca suknia kobieca. 78 Lagier — osad. 79 Force majeure (fr.) — siła wyższa. 80 Impozycja — dumne obejście się, narzucanie swej woli. 81 Adieu (fr.) — z Bogiem, żegnam. 82 Spektator — widz. 83 Sceptycyzm — niedowierzanie, podawanie wszystkiego w wątpliwość. 84 Kontrowersja — spór. 85 Konfidencja — poufałość, zażyłość, zwierzenie poufne. 86 Konkluzja — wniosek ostateczny; tu: zakończenie. 87 Ekstradystyngowany — wyróżniający się bardzo wielką wytwornością form towarzyskich. 88 Zasygnowano — zadzwoniono sygnaturką, tj. małym dzwonem na wieży kościelnej, którym się dzwoni m. in. o świecie na początek dnia 89 Wenerować — czcić, poważać. 90 Dependent — praktykant u adwokata lub notariusza. 91 Norblin Jan Piotr (1745–1830) — Francuz, nadworny malarz książąt Czartoryskich w Puławach i Warszawie. 92 Ghigiotti Kajetan (zm. 1796) — Wioch, ksiądz, protonotariusz apostolski i tajny radca Stanisława Augusta; pośredniczył zwykle między królem a papieżem w uzyskiwaniu nowych godności kościelnych; był kanonikiem warmińskim i członkiem departamentu cudzoziemskiego Rady Nieustającej. W pierwodruku błędnie „książę” zamiast „ksiądz”. Trembecki Stanisław (1739–1812) — szambelan i sekretarz królewski, poeta nadworny Stanisława Augusta. Węgierski Kajetan Tomasz (1755–1787) — poeta słynący ze złośliwych wierszy o najwyższych osobistościach swego czasu; nie był wcale związany z dworem królewskim. Komarzewski Jan Chrzciciel (1744–1810) — generał, szef kancelarii wojskowej, później adiutant i ulubieniec króla; na skutek intryg hetmana Branickiego w r. 1788 wyjechał na stałe do Anglii. Kicki — Z dworem Stanisława Augusta bliżej związanych było trzech Kickich: August, szambelan, starosta krasnostawski; Jan, koniuszy wielki koronny, wojewoda ruski, członek Komisji Ekonomicznej Skarbu, prowadzący zarząd wszelkich interesów pieniężnych króla; Onufry, szambelan, starosta rycki i koniuszy wielki koronny, mąż siostry pani Grabowskiej, żony króla (por. tom II przypis 10); przebywał z królem w Grodnie po trzecim rozbiorze jako marszałek jego dworu. Pani krakowska — Elżbieta z Poniatowskich Branicka (1739–1808), siostra Stanisława Augusta, wdowa po hetmanie wielkim koronnym i kasztelanie krakowskim Janie Klemensie Branickim, zmarłym w r. 1771. Kasztelan krakowski był najwyższym co do godności senatorem świeckim i nazywano go pospolicie panem krakowskim. Braniccy zbudowali w Białymstoku pałac i utrzymywali tam dwór bardziej wystawny niż dwór królewski w Warszawie. Po śmierci męża Elżbieta Branicka zawarła potajemne małżeństwo z Andrzejem Mokronowskim (1713–1784), generałem i wojewodą mazowieckim. Po śmierci wujów Czartoryskich (por. przypis 101) wywierała na swego królewskiego brata bardzo duży wpływ również w sprawach politycznych, kierując się przy tym instrukcjami otrzymywanymi od ambasadora rosyjskiego Stackelberga (por. przypis 137). 93 Książę kanclerz — Fryderyk Michał Czartoryski (1696–1775), kanclerz wielki litewski, wuj Stanisława Augusta, jeden z najpotężniejszych magnatów w połowie XVIII wieku i przywódca stronnictwa dążącego do reformy kraju. (Por. przypis 101). 94 Lapsus linguae (ac.) — omyłka popełniona w mowie. 95 Replika — odpowiedź w rozprawie sądowej lub dyskusji. 96 Ekstraordynaryjny — nadzwyczajny. 97 Frymark — kupczenie, szacherka, handel. 98 Order Świętego Stanisława — ustanowiony został przez Stanisława Augusta 7 maja 1765 r. dla nagradzania przychylnych sobie panów i jednania innych. Poprzednio istniał w Polsce order Orła Białego, ustanowiony przez Augusta II w r. 1705. Następnym był order Virtuti Millitari ustanowiony w r. 1792. Dawniejsze próby ustanowienia orderów w Polsce, m. in. za Władysława IV w r. 1634, spotkały się ze stanowczym sprzeciwem szlachty, która widziała w orderach zaprzeczenie równości szlacheckiej. 99 Konsystorz — kancelaria sądownictwa duchownego przy biskupie diecezjalnym. 100 Buduar — elegancki pokoik damski do przyjmowania poufalszych gości. 101 Księżna marszałkowa — Elżbieta z Czartoryskich Lubomirska, siostra cioteczna Stanisława Augusta. Czartoryscy w połowie XVIII wieku byli jednym z najbogatszych i najpotężniejszych rodów w Polsce. Pod przewodnictwem Fryderyka Michała (por. przypis 92), kanclerza wielkiego litewskiego, i Augusta Aleksandra (1697–1782), wojewody ruskiego, dążyli do wprowadzenia reform w Polsce i próbowali kierować Stanisławem Augustem, swym siostrzeńcem, w pierwszych latach jego panowania, o ile im na to pozwalał ambasador rosyjski. Po ich śmierci najwybitniejszym z rodu był Adam Kazimierz (1734–1823), syn Augusta Aleksandra, rywal Stanisława Augusta jako kandydat do korony, a później komendant Szkoły Rycerskiej i generał ziem podolskich. Tepper Piotr (zm. 1794) — bankier warszawski, przez pewien czas jeden z kasjerów króla. Kasztelanowa kamińska — Katarzyna z Potockich Kossakowska (ok. 1720–1803), sławna z energii, dowcipu i bezceremonialnej prawdomówności; ponieważ często płaciła długi swej rodziny, nazywano ją „praczką Potockich”. Księżna Nassau — Karolina z Gozdzkich Sanguszkowa, po śmierci pierwszego męża poślubiła w r. 1780 Karola księcia Nassau–Siegen, podróżnika i awanturnika, który służył kolejno w wielu armiach europejskich, m. in. był wiceadmirałem rosyjskim. Księżna słynęła z piękności i upodobania do udziału w teatrach amatorskich; kiedy pożar niszczył jej pałac, zachwycona widokiem, śpiewała arię z opery Didone abandonnata. U Kraszewskiego dwukrotnie błędnie „księżna Dessau”. 102 Ryx Franciszek (1732–1799) — jako mały czeladnik fryzjerski z Belgii dostał się na dwór podkanclerzego Sapiehy, a później został fryzjerem Stanisława Augusta, jeszcze jako stolnika litewskiego; dzięki niezwykłemu sprytowi finansowemu dorobił się znacznego majątku. M. in. przez pewien czas miał monopol na urządzanie przedstawień teatralnych trup zagranicznych i wystawiał stale włoskie opery i balety. Z czasem został najtajniejszym doradcą króla i wpływał bezpośrednio na rozdawanie wolnych stanowisk, orderów itp., ubiegano się więc u niego o protekcję. W końcu został starostą piaseczyńskim, a zachowując tytuł kamerdynera królewskiego, obowiązki swe ograniczył do przypinania orderów już ubranemu królowi. 103 Skrybent — pisarz, gryzmoła. 104 Kulić się — zginać się w układzie 105 Ekwipaż — powóz. 106 Subretka — sprytna pokojówka. 107 Cher Staroste (fr.) — kochany starosto. 108 Siurpryza — niespodzianka (fr. surprise). 109 Intercyza — rejentalna umowa przedślubna dotycząca spraw majątkowych małżonków. 110 Hołoble — dyszle podwójne w wozie do zaprzęgu jednokonnego. 111 Anima damnata (łac.) — dusza potępiona; człowiek ślepo oddany. 112 Komizeracja — współczucie, politowanie. 113 Admonicja — napomnienie. 114 Penetrować — przenikać, przeszukiwać. 115 Kustosz — strażnik, opiekun; tu: starsza kobieta niezamężna. 116 Kompars — aktor grający niemą rolę na scenie; osoba nie biorąca udziału w akcji; figurant. 117 Posesjonat — posiadacz własności ziemskiej. 118 Sumpt — koszt, nakład. 119 Ad hoc (łac.) — do tego, wyłącznie w tym celu. 120 Restytucja — zwrot. 121 Z partesów — uroczyście, z przesadną powagą. 122 Reasumpcja trybunału — wznowienie posiedzeń trybunału. 123 Patron — tu: obrońca prawny, adwokat. 124 Poniterować — stawiać na kartę przeciwko bankierowi. 125 Speranda — zysk spodziewany, widoki materialne na przyszłość. 126 Ex intimo corde (.łac.) — z głębi serca. 127 Harpia — według wierzeń starożytnych Greków potwór nienasycony w postaci drapieżnego ptaka z głową kobiety. 128 Alienować — przenieść uprawnienie na inną osobę. 129 Socjusz — towarzysz. 130 Król Gotów — w początkach naszej ery lud germański Gotów ze Skandynawii przewędrował nad Morze Czarne, następnie w wieku II i III wędrował dalej na południe i w wiekach V i VI zorganizował silne państwa na ziemiach dzisiejszych Włoch i Hiszpanii. Dawne wielkie rody szlacheckie nieraz próbowały wykazywać swe rzekome dawne pochodzenie od sławnych ludzi w starożytności i średniowieczu, 131 Aparycja — zjawienie się, ukazanie się, tu: wygląd. 132 Bielińska, żona Franciszka Ludwika, marszałka wielkiego koronnego; jej córka Marianna, żona Bogusława Ernesta Dehnhoffa, generała artylerii litewskiej, rozwiodła się z mężem w r. 1719 po szesnastu latach małżeństwa i była jedną z kochanek Augusta II. 133 Gracja — chleb łaskawy wysłużony po latach pracy. 134 Francuz labuś — w XVIII wieku w całej Europie panowała moda na francuszczyznę, więc bogate rodziny sprowadzały sobie nauczycieli Francuzów, którymi bywali często młodzi księża lub awanturnicy uda— jacy księży; nazywano ich pogardliwie labusiami od fr. l’abb€ — ksiądz. 135 Karesy — pieszczoty, przymilanie się. 136 Mniszchowie — Michał Jerzy (1748–1806) był przez pewien czas szefem kancelarii królewskiej, później marszałkiem wielkim koronnym; żonaty był z Urszulą z Zamoyskich, córką siostry króla: Ludwiki z Poniatowskich Zamoyskiej, wojewodziny podolskiej. 137 Ambasador — Otto Magnus Stackelberg (1736–1800), dyplomata rosyjski, pochodzenia niemieckiego, był ambasadorem Katarzyny II w Warszawie w latach 1772–1790. On to zmusił sejm 1773 roku do uznania pierwszego rozbioru Polski, a następnie rządził królem i stronnictwami politycznymi posługując się groźbami lub intrygami przy pomocy wpływowych osobistości z otoczenia królewskiego. W latach poprzedzających Sejm Czteroletni wydawał stale w niedzielę obiady dla przebywających w Warszawie dostojników. 138 De Caché — był reprezentantem austriackim w Warszawie w okresie Sejmu Czteroletniego; nie odegrał większej roli, bo i jego monarcha nie zajmował zdecydowanego stanowiska. 139 Buchholtz Henryk Ludwik — rezydent pruski w Warszawie w latach 1776–1789 i 1792–1794; wraz z ambasadorem rosyjskim Jakubem Janem Sieversem zmusił sejm do przyjęcia drugiego rozbioru Polski w r. 1793. 140 Gierydonik — mały stolik ozdobny na jednej nodze. 141 Umbrelka — zasłona. 142 Sustentować — utrzymywać, żywić, ugaszczać. 143 Krzyżyk maltański. — W czasie wojen krzyżowych w r. 1048 włoscy kupcy założyli zakon dla opieki nad pielgrzymami i chorymi w szpitalu świętego Jana w Jerozolimie; był to zakon joannitów albo szpitalników. Po kilkudziesięciu latach zakon przekształcił się w zakon rycerski, a jego członkowie zostali podzieleni na trzy grupy: 1. rycerzy, 2. kapelanów do służby bożej, 3. służebnych braci do pielęgnowania chorych i opieki nad pielgrzymami. Czwartą grupę później stanowili donaci, tj. członkowie wspierający, którzy nie składali ślubów zakonnych, ale zobowiązywali się do opłat na rzecz zakonu i obrony go przed atakami. Po zdobyciu Jerozolimy przez Turków joannici zmieniali kilka razy miejsce pobytu (Cypr, Rodos,) aż w roku 1530 zostali przez cesarza Karola V osadzeni na wyspie Malcie (na środku Morza Śródziemnego) i odtąd nazywali się Kawalerami Maltańskimi. Głównym ich zadaniem były walki z Turkami; ich wielki mistrz miał uprawnienia koronowanej głowy państwa. W Polsce król Przemysław II w r. 1296 założył komandorię maltańską w Poznaniu, a Radziwiłłowie w r. 1610 w Stwołowiczach. W r. 1775 na rzecz Kawalerów Maltańskich przeszła bardzo rozległa i bogata ordynacja ostrogska. To przyczyniło się do ponownego ożywienia stosunków dyplomatycznych pomiędzy zakonem maltańskim a Polską. Krzyż maltański był uważany za odznaczenie honorowe wysokiej klasy. 144 Burgund — wino z Burgundii, prowincji w środkowowschodniej Francji. 145 Elżbietami — w roku 1774 ukazała się w Warszawie bezimienna Oda do Ojczyzny, głosząca, że Polska nie zginie, póki ma takie czcigodne córki, jak pięć Elżbiet (Izabel): z Poniatowskich Branicką, z Czartoryskich Lubomirską, z Flemingów Czartoryską, z Lubomirskich Potocką i z Branickich Sapieżynę. Ponieważ wymienione Elżbiety odznaczały się na ogół nie tylko wielką pięknością, ale i niezbyt przykładną cnotliwością, poeta Tomasz Kajen Węgierski napisał w odpowiedzi pięć złośliwych wierszyków pt. Portrety pięciu Elżbiet, bezstronnym pędzlem malowane. 146 Wittowa Zofia — Greczynka. W roku 1778 agent królewski i poseł w Konstantynopolu Karol Boscamp–Laspolski wiózł ją Stanisławowi Augustowi. Kiedy po drodze zatrzymali się w Chocimiu, zakochał się w niej major Witte i z nią ożenił. Major został wkrótce generałem. Podróżując po stolicach europejskich generałowa Wittowa była w Petersburgu i została agentką carycy Katarzyny II. W czasie Sejmu Czteroletniego zakochał się w niej Szczęsny Potocki (por. t. II przypis 53). W r. 1796 Witte zgodził się na rozwód za cenę miliona złotych, a w dwa lata później Szczęsny Potocki oficjalnie ją poślubił. Dla niej to Potocki założył pod Tulczynem wspaniały ogród, nazwany Zofiówką i pięknie opisany przez poetę Stanisława Trembeckiego. 147 Józef Stępkowski (zm. 1791) — jako oboźny koronny wsławił się w r. 1768 okrucieństwami w tłumieniu buntów chłopskich na Ukrainie; po kasacie jezuitów zagrabił znaczną część ich dóbr, a nawet złotych naczyń kościelnych; za popieranie polityki królewskiej został mianowany wojewodą kijowskim, którą to godność miał później odprzedać. Generałem nie był. 148 Kooperować — współdziałać. 149 Trumo — duże długie zwierciadło sięgające do podłogi (fr. trumeau). 150 Cest parfait (fr.) — doskonale. 151 Awania — rozmyślna obraza, niegrzeczność. 152 Berżerka — rodzaj kanapki lub głębokiego fotela. 153 Hetman — Franciszek Ksawery Branicki (ok. 1730–1819), najpierw przyjaciel i zwolennik Stanisława Augusta, później jego przeciwnik, jeden z twórców i wodzów konfederacji targowickiej; żonaty był z siostrzenicą Grzegorza Potemkina, faworyta i ministra carycy Katarzyny II; będąc hetmanem wielkim koronnym Polski był równocześnie generałem rosyjskim i brał udział w wojnie rosyjsko–tureckiej; słynął z nieopanowanego charakteru, hulanek i szalonych wybryków po pijanemu. 154 Blansz — bielidło do twarzy. 155 Generał brygady wielkopolskiej — Jan Lipski; Kraszewski wydał drukiem jego pamiętnik z lat 1775–1778. 156 Suchorzewski Jan — poseł kaliski; wsławił się nie tylko krzykliwością i gadulstwem w czasie obrad sejmowych, lecz również teatralnie manifestacyjnym protestem przeciwko projektowi konstytucji na posiedzeniu sejmu w dniu 3 maja. 157 Perorować — przemawiać długo, rozwlekle i przesadnie. 158 Wyekspensować się — wyczerpać się. 159 Hulewicz Benedykt — szambelan królewski, poseł łucki na Sejm Czteroletni; był na usługach Szczęsnego Potockiego, słynął ze złośliwego dowcipu. 160 Źrenica — źrenicą wolności szlacheckich nazywano liberum veto, por. t. II przypis 52 161 Kasztelan łukowski — Jacek Jezierski (1722–1805) kilkakrotnie posłował na sejmy, w czasie sejmu wielkiego ogłosił kilkanaście broszur politycznych występując przeciwko obozowi reform; był gorliwym gospodarzem i dbał o uprzemysłowienie swych majątków. 162 Ferować — wydać wyrok. 163 Berlinka — moneta fałszywa z popiersiem króla Augusta III wybijana przez Efraima na rozkaz króla pruskiego Fryderyka II; nazywana również efraimką. (Por. przypis 66). 164 Inkluz — duch zaczarowany w jakimś przedmiocie, przynoszący szczęście; pieniądz wydany i wracający do właściciela. 165 Casus (łac.) — przypadek. 166 Masztalerz — stajenny mający nadzór nad końmi. 167 De bona fortuna (wł.) — dobrej przygody; kawaler de bona fortuna — oszust szukający awanturniczych przygód. 168 Massalski Ignacy Józef (1729–1794) — biskup wileński i członek Komisji Edukacji Narodowej, osławiony gracz w karty i grabieżca funduszów Komisji; postarał się o tytuł książęcy i na wzór rodzin magnackich ufundował pułk swego imienia, do którego zwerbował 50 oficerów Francuzów; część tych oficerów awanturników wkrótce rozproszyła się po Polsce. Massalski został powieszony w Warszawie w czasie powstania kościuszkowskiego za wysługiwanie się carowej Katarzynie. 169 Sztyftować — fundować, wystawiać (oddział wojska). 1 Dilemma (łac). — trudny wybór między dwiema ostatecznościami. 2 Inkwizycja — dawny sąd duchowny w Kościele Katolickim do śledzenia i karania heretyków, tu: śledztwo. 3 Czenczi — zdrobniałe imię Wicek po włosku: Vincente–Cenci. 4 Laufrowie — szybkobiegacze; słudzy należący do jakiegoś orszaku, obowiązani biec przed nim. 5 Wiskya. wiski — lekki powóz dwukołowy. 6 Il a la vie dure (fr.) — ale ma twarde życie. 7 Qu’ il était agonisant (fr.) — że dogorywał. 8 Morganatyczne małżeństwo — małżeństwo, zazwyczaj potajemne, nie dające prawa do tytułu i nazwiska; u panujących małżeństwo zawarte z osobą niższego pochodzenia. 9 Prymasem — odr. 1784 był najmłodszy brat Stanisława Augusta Michał Jerzy Poniatowski (1736–1794), poprzednio biskup płocki; najbardziej energiczny z rodzeństwa króla, w ostatnich latach panowania wywierał na niego wpływ największy; przez pewien czas był prezesem Komisji Edukacji Narodowej i wtedy popierał wydatnie rozwój szkolnictwa parafialnego. 10 Grabowska Elżbieta (1748–1810) — córka wojewody płockiego Teodora Szydłowskiego, żona generała Jana Grabowskiego; po śmierci męża zmusiła króla do małżeństwa z sobą; ślub odbył się potajemnie 2 lutego 1784 r. Pani Grabowska miała pięcioro dzieci: Pawła, Kazimierza, Michała, Stanisława i Konstancję; dwoje lub troje ostatnich było dziećmi Stanisława Augusta. 11 A parte (łac.) — na stronie, na uboczu. 12 Sauf respeet (fr.) — nie ujmując szacunku. 13 Brulion — warchoł, kłótnik, mąci woda (fr. brouillon). 14 Skonwinkować — przekonać. 15 Blanchard Franciszek (1753–1809) — Francuz, wynalazca spadochronu; w dniu 10 maja 1789 r. wzniósł się balonem w Warszawie z ogrodu Foksal i wylądował w Białołęce za Wisłą; lot trwał 45 minut; była to 34 podróż powietrzna Blancharda; w jednej z nich w 1785 r. przeleciał on przez kanał La Manche. 16 Stoicyzm — tu: panowanie nad sobą. 17 Impudencja — bezwstyd, bezczelność. 18 Sekatura — dokuczanie, dręczenie. 19 Temporyzować — zwlekać, oczekiwać sprzyjających okoliczności. 20 Obuzdać — ouzdać, opanować, podbić. 21 Asumpt — pobudka, podnieta. 22 Otwarcie sejmu wielkiego odbyło się w dniu 6 października 1788 r. 23 Kołłątaj Hugo (1750–1812) — filozof, pisarz i działacz polityczny; w latach 1777–1786 zreformował Akademię Krakowską i przez trzy lata był jej rektorem; w okresie sejmu wielkiego swoimi pismami popierał obóz reform i chociaż nie był posłem, uważano go za jednego z twórców Konstytucji 3 maja; głównym jego dziełem politycznym było Do Stanisława Malachowskiego… marszałka sejmowego… Anonima listów kilka. Po uchwaleniu konstytucji został podkanclerzym, a po objęciu władzy przez Targowicę wyjechał za granicę i wziął udział w organizowaniu powstania kościuszkowskiego. Po rozbiorach współpracował z Tadeuszem Czackim przy organizacji szkolnictwa w zaborze rosyjskim. Małachowski Stanisław (1736–1809) — referendarz koronny, marszałek sejmu wielkiego, jeden z głównych twórców Konstytucji 3 maja. Nazywany był Arystydesem polskim, gdyż jak w starożytnej Grecji Arystydes (V wiek p. n. e.) odznaczał się wyjątkowo prawym charakterem. W czasach napoleońskich Małachowski był prezesem Rady Ministrów Księstwa Warszawskiego. 24 Fryderyk II Wielki (1712–1786) — król pruski, był również księciem elektorem brandenburskim; odebrał Śląsk cesarzowi i przyłączył go do Prus, wziął udział w pierwszym rozbiorze Polski i przygotował następnie. Jego następcą i uczestnikiem drugiego i trzeciego rozbioru Polski był Fryderyk Wilhelm II (1744–1797). 25 Abszyt — odprawa, dymisja. 26 un enfant terrible (fr.) — dziecię okropne, człowiek grożący ciągle niewłaściwym odezwaniem się. 27 Rendez–vous (fr.) — schadzka umówiona. 28 Enfin (fr.) — w końcu, zresztą. 29 Et l’on revient toujours (fr.) — początek przysłowia, zawsze się powraca do pierwszej miłości. 30 Heca (z niem.) — cyrk. W końcu XVIII wieku w Warszawie przy ul. Chmielnej program hecy był wypełniony walkami zwierząt dzikich i psów; nazywano ją również szczwalnią. 31 Une douce violence (fr.) — słodki gwałt. 32 une liaison éphémére (fr.) — związek chwilowy. 33 Karlsbadzkie wody — Karlsbad — Karlovy Vary — miasto i uzdrowisko w górach Rudawach w zachodniej Czechosłowacji, słynne z gorących źródeł alkaliczno–siarkowych. 34 A croquer (fr.) — do schrupania. 35 Sont elles devenues begueules! (fr.) — ależ się z nich porobiły skromnisie! 36 Nessus — według wierzeń starożytnych Greków, centaur (pól–czlowiek, pół–koń), który będąc zranionym śmiertelnie przez Herkulesa podarował jego żonie Dejanirze swoją szatę, mającą zapewnić jej wierność męża; kiedy Herkules włożył tę szatę, tak ona go paliła, że rzucił się na płonący stos, ażeby skrócić cierpienia. Dejanira z rozpaczy popełniła samobójstwo. 37 Metamorfoza — przeobrażenie, przybranie innej postaci. 38 Monstra — potwory. 39 Babilońska niewola — król Babilonu Nebukadnezar po zdobyciu Jerozolimy w roku 586 p. n. e., przesiedlił Żydów do swego kraju, skąd wrócili oni do Palestyny dopiero po podboju Babilonu przez króla perskiego Cyrusa ok. r. 536 p. n. e.; niewola była tak ciężka, że weszła w przysłowie. 40 Fertyczą się — uwijają się, kręcą się. 41 Sodoma i Gomora — miasta wymienione w Biblii, zniszczone ogniem i zatopione przez Boga za wyuzdanie obyczajowe ich mieszkańców; na miejscu tych miast ma być obecnie Morze Martwe. 42 Aprés tout (te.) — zresztą, pomimo wszystko. 43 Intermezzo (wł.) — krótki utwór dramatyczny wystawiany pomiędzy aktami większych sztuk. 44 Platoniczny — duchowy, pełen czci; wolny od zmysłowości. 45 Garson — kelner. 46 Książę eks–podkomorzy — Kazimierz Poniatowski (1721–1800), najstarszy brat Stanisława Augusta, podkomorzym koronnym był w latach 1742–1773; słynął z próżniactwa, rozrzutności i rozpusty; wśród jego licznych kochanek była śliczna Józefka, czarnowłosa aktorka; w okresie sejmu wielkiego kochanką jego została słynna aktorka Agnieszka Truskolaska. Kazimierz Poniatowski na skarpie Solca dokoła dzisiejszej ulicy Książęcej założył wspaniały ogród, a w nim pięknie urządzone salony w podziemiach. Konkieta — podbój (serca; franc. conquete). 47 Emancypować — uwalniać od zależności, usamodzielniać. 48 Symptomat — objaw. 49 Prerogatywa — prawo dające wyjątkowe ulgi, szczególne względy. 50 Kuratela — opieka prawna, nadzór sądowy nad osobą i jej majątkiem; opieka nie proszona. 51 Recydywa — powtórne przed zupełnym wyleczeniem się zapadnięcie na tę samą chorobę. 52 Liberum veto (łae.) — wolne „nie pozwalam”; w Polsce w wieku XVII i XVIII jeden poseł mógł swoim sprzeciwem zerwać sejm i uchylić wszystkie zapadłe na nim uchwały; prawo to zostało zniesione Konstytucją 3 maja w roku 1791. 53 Potocki Stanisław Szczęsny (1752–1805) — wojewoda ruski, generał artylerii koronnej, późniejszy współtwórca i marszałek konfederacji targowickiej; najbogatszy magnat w końcu XVIII wieku, nazywany królikiem Rusi; stały zwolennik sojuszu z Rosją; jego siedzibą było miasteczko Tulczyn w województwie bracławskim na Ukrainie. (Por. t. I przypis 146). 54 Rzewuski Seweryn (1743–1811) — hetman polny koronny, broniąc powagi władzy hetmańskiej stale intrygował przeciwko królowi; w czasie sejmu wielkiego wyjechał do Wiednia i próbował nakłonić cesarza Leopolda II do obrony dawnego ustroju Polski; później jeden z głównych organizatorów konfederacji targowickiej. 55 Potocki Ignacy (1750–1809) — członek Komisji Edukacji Narodowej, współzałożyciel Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych, członek, a przez pewien czas i marszałek Rady Nieustającej, jeden z najzdolniejszych i najbardziej wykształconych ludzi swego wieku; w czasie sejmu wielkiego główny przywódca obozu reform, zwolennik zawarcia przymierza z Prusami. Potocki Stanisław (1752–1821) — brat Ignacego, pisarz i działacz polityczny, członek Rady Nieustającej, późniejszy minister oświaty w Królestwie Kongresowym. 56 Hugoniści — w czasie powstania kościuszkowskiego w r. 1794 tak nazywano zwolenników Hugona Kołłątaja (por. przypis 23). 57 Reduta — bal maskowy. 58 Oborska Petronela — żona marszałka dworu prymasa Michała Poniatowskiego, uważana za jego kochankę. 59 Parweniusz — dorobkiewicz, wzbogacony prostak używający majątku ze śmieszną pychą. 60 Admiracja — podziw. 61 Skonfundować — zmieszać, zawstydzać, zbić z tropu. 62 Mieć wytartą kapitułą — być upominanym, złajanym (łac. capitulum — główka). 63 Promenada — ścieżka do spacerów. 64 Oranżeria (z fr.) — cieplarnia do przechowywania podczas zimy drzewek pomarańczowych i cytrynowych; trebhauz (z niem.) — cieplarnia. 65 Krasicki Ignacy (1735–1801) — książę biskup warmiński, największy poeta czasów stanisławowskich; założył ogród przy swoim pałacu w Lidzbarku i napisał rozprawą pt. Listy o ogrodach. 66 Kastel — gród, zamek. 67 Kawaler Maisonneuve — poseł Zakonu Maltańskiego (por. t. I przypis 143). 68 Poniński Adam (1732–1798) — przeprowadził na sejmie zatwierdzenie pierwszego rozbioru Polski w roku 1773, później sprzeniewierzył znaczne sumy z funduszu pojezuickiego, przeznaczonego na szkolnictwo w kraju; słynął z marnotrawstwa i rozwiązłych obyczajów, sejm wielki w r. 1790 skazał go na pozbawienie szlachectwa i wygnanie z kraju. 69 Cynizm — nieuznawanie żadnych wartości, lekceważenie zasad moralnych. 70 Donzella (wł.) — panienka lub kobieta niższego stanu. 71 t?te â t?te (fr.) — sam na sam. 73 Grobowiec Cecylii Metelli — zbudowany za panowania cesarza Augusta w I wieku p. n. e. przy via Appia 2 kilometry od Rzymu; ma ok. 30 metrów średnicy i ok. 20 metrów wysokości; nazywano go Caps di bove od rzeźb czaszek wołów, którymi były ozdobione odrzwia. 73 Kwef — zasłona twarzy, woal. 74 Zmortyfikowany — zmartwiony, udręczony. 75 D’un chevalier de la triste figure (fr.) — kawalera o smutnej twarzy. 76 Palatynka — futerko noszone dokoła szyi. 77 Akomodować się — przystosowywać się. 78 Afidowany — zaufany, poufny. 79 Auctoritas (łac.) — powaga. 80 Jezierski Franciszek Salezy (1740–1791) — ksiądz, był najpierw oficerem, później kaznodzieją, rektorem szkół i bibliotekarzem Akademii Krakowskiej, wreszcie w okresie sejmu wielkiego został sekretarzem i głównym pomocnikiem Hugona Kolłątaja (por. przypis 29); napisał kilkanaście pism publicystycznych; wyróżniał się radykalizmem poglądów; nazywano go „wulkanem gromów Kuźnicy Kołłątajowskiej”. 81 Moribundus… claustratus (łac.) — umierający… zamknięty w klasztorze. 82 Ma tr?s ch?re! (fr.) — moja bardzo droga, moja najdroższa. 83 mente captus (łac.) — głupkowaty, słaby na umyśle. 84 Ekwiwok — dwuznacznik 85 Pialloli Scypio (ok. 1750–1809) — ksiądz włoski, rodem z Florencji, sprowadzony przez księżnę Lubomirską jako nauczyciel jej syna; człowiek bardzo wykształcony i zręczny, został sekretarzem królewskim; u niego to Stanisław August po kryjomu spotykał się ze zwolennikami reform. W pierwodruku błędnie: „Pinoli”. Lucchesini Girolamo (Hieronim) (1751–1825) — zręczny dyplomata pruski pochodzenia włoskiego; w czasie Sejmu Czteroletniego doprowadził do przymierza polsko–pruskiego. 86 Honoratiores (łac.) — osoby wyższe dostojeństwem. 87 Starosta piaseczyński — Ryx (por. t. I. przypis 102). 88 Poliglotyczny — wielojęzyczny; poliglota — człowiek mówiący wieloma językami. 89 Coxe Wiliam (1747–1828) — historyk angielski i autor kilku opisów podróży po Polsce, Rosji, Szwecji i Danii. 90 Encyklopedyczny — wszechstronny. 91 Poczobut–Odlanicki Marcin (1728–1810) — astronom i matematyk, profesor i rektor uniwersytetu w Wilnie, założyciel pierwszego w Polsce obserwatorium astronomicznego. Śniadecki Jan (1756–1830) — matematyk, astronom i filozof, profesor uniwersytetu w Krakowie, później rektor uniwersytetu w Wilnie. 92 Jabłonowska Anna z Sapiehów (1727–1800) — gospodarowała w swych dobrach w Siemiatyczach i w Kocku, gdzie założyła również szkółki dla dziewcząt; napisała kilka książek, w których przedstawiła projekt organizacji wielkiej własności ziemskiej; w dobrach swoich zamieniła pańszczyznę na opłaty czynszowe. 93 Kopczyński Onufry (1735–1817) — zakonnik pijar, nauczyciel; napisał pierwszy podręcznik gramatyki polskiej dla szkół Komisji Edukacji Narodowej. Bogusławski Wojciech (1757–1829) — za czasów Stanisława Augusta stworzył pierwszy polski teatr narodowy, był również autorem około 80 utworów dramatycznych; związany był ze stronnictwem patriotycznym i obozem reform. 94 Dyletant — nie specjalista, amator. 95 De passage (fr.) — przejściowy, wędrowny. 96 Ce n’est pas d’un galanthomme (fr.) — człowiek dobrze wychowany tak nie postępuje. 97 Kamysz, właściwie: komysz — gęste zarośla przy brzegu rzeki. 98 Karceres — areszt w szkole; suchoty — post ścisły, polegający na wstrzymaniu się nie tylko od pokarmów mięsnych, ale od jedzenia w ogóle. 99 Rekluzja — zamknięcie w ścisłym więzieniu, odosobnienie od świata. 100 Komosić się — srożyć się, gniewać; zazwyczaj stosowane do dzikich, rozhukanych koni. 101 Venenum (łac.) — trucizna; rtęć, nazywana żywym srebrem, po łacinie mercurius, jest silną trucizną. 102 Negliżowy — niedbały; wyraz używany zazwyczaj do określenia stroju porannego lub nocnego. 103 Dixi (łac.) — powiedziałem; wyraz ten podkreśla stanowczość postanowienia i zakończenie rozmowy. 104 Cosa fatta capo ha (wł.) — rzecz zakończona się zaczyna; po zakończeniu sprawy wszystko się wyrówna. 105 Privatissime (łac.) — jak najbardziej poufnie, prywatnie. 106 Specyfik — lekarstwo służące wyłącznie do leczenia tylko pewnej choroby. 107 Rafaelowska Madonna — Rafael Santi (1483–1520), jeden z największych malarzy włoskich, słynął jako malarz pięknych obrazów Matki Boskiej. 108 Eger — Cheb, miasto w górach Lasu Czeskiego, w zachodniej Czechosłowacji, niedaleko Karlovych Varów (dawniej: Karlsbadu).