Sandro Grappiolo: Pokochałem życie na nowo.Seria "Wbrew nadziei" 1. Duchowa troska o chorego,red. ks. Lucjan Szczepaniak SCJ. 2. Sandro Grappiolo, Pokochałem życie na nowo. Dzienniknowego narodzenia. "On to wbrew nadziei Uwierzył nadziei(. )" Rz4,18 SANDRO GRAPPIOLO R pOKOCHAŁEMŻYCIE NA NOWO DZIENNIK NOWEGO NARODZENIA WYDAWNICTWO KSIĘŻY SERCANÓW. TYTUŁ ORYGINAŁUE ho riamato la vita. Dianodi unarinascita. PRZEKŁADz j. WŁOSKIEGOAnastazja OleskimriaREDAKCJA I PROJEKT GRAFICZNYWydawnictwo "SCJ'KOREKTA JĘZYKOWAGabriela NiemiecISBN 83-86789-99-9PAOLINE Editoriale Libri1999 FIGLIE DI SAN PAOLOVia Francesco Albani, 21-20149 Milano2000 Wydawnictwo Księży Sercanów "SCJ"ul. Saska 2, 30-715 Krakówtel. (012)6562042e-mail: wydawscjkr. onet. p3www. sercame. org.pl/wydawnictwo/Dmk: TAW-DRUK, Kraków 2000ROZDZIAŁSanremo, październik '95Serce podchodzi mi dogardła i poraz pierwszy odczuwam z przerażającą jasnością możliwość śmierci. Niczym drzewo,które ma się rozedrzeć, ostrzegam groźnymskrzypieniem i nieszczęśliwym osiadaniem. Od dniamojego przybyciana kardiochirurgicznyoddział intensywnej terapii nieznane mi dotąd uczucianiestabilności i kruchości mojegociała utwierdzają mniew przekonaniu, że postawiłem stopy na niepewnym gruncie choroby będącej poważnymniebezpieczeństwem. Mój koniec może być tak bliski, że nie potrafię pocieszać się już zwykłymi złudzeniami ani dawać wiarypełnym litości kłamstwom mojej rodziny. Boję się. Usiłuję opieraćsię myślom o nieznanychmi korytarzach doobcych, niekończących się lęków. Próbujęprzeczuć, jakiej przyszłości mogęsię jeszczespodziewać i na którą ze ścieżek nieznanegomiświatajużostateczniewkroczyłem. Będę musiał zagłębić sięw tę trwożącą mnie niepewność przez niewiadomo jakdługi czas. To, czy przeżyję, pozostaje w sferze domysłu! Jestem upokorzoną ofiarą. Jednocześnie czuję sięzdumionym i onieśmielonym obserwatorem tego, jakz dnia na dzień może zmienić się życie, biorąc pod uwagę również scenariusz tragiczny. Nie chcę jednak ulegać mrocznemuprzeczuciu, które podkopuje moje siły oraz zdolności przeciwdziałania - Niemam pojęcia,jak długo i w jakich warunkachzdołam kontynuować ten dziennik, który zawierając tylenieuporządkowanychmyśli i refleksji może się przecieżwydać zbyt niespójny i nieciągly. Pomimoto chciałbym, aby był czystymdokumentemżycia,bez niepotrzebnych literackich ozdób. To właśnieemocje isentymenty, powiązane w koleje losutakiego jakmój,są tym, co usiłuję zebrać. Oczywiście nie mam zamiaru napisać prostejczynawet prostackiej historiijakiejś choroby. W ten sposób mogliby ją przedstawić lekarze w swoich klinicznych kartach, opowiedzieć językiem medycznym, biurokratycznym,posługując się terminologiąnaukowo-archaiczną, któranierzadko sugeruje jakiś zadawniony smutek. Jednak ich opowieścisą zawsze suche, wyjałowioneze wzruszeń i niepokojów,gdyż tych nie jest w stanie wydobyć żadna praktyka ani wyposażenie sanitarne. Nigdy nie byłem chory. Co więcej - pozostawałemsceptyczny wobec możliwości rozchorowania się. Niedorzecznie myślałem, że Jestem nieomalnie dozranienia. Dlatego było mi bardzo trudno wyzbyć się tejnierozsądnej dumy z posiadania nieposkromionegociała,dumy, którąkarmiłem się w sekrecie. Wprowadzałem ją przy wszelakich okazjach do dyskusjinad każdym objawem mojej choroby. Jednakowoż będąc lekarzem, pozostałem -z własnejwiny- nieprzygotowany na przyjęcie nieuniknionej chwilichoroby. Przez zbytdługi czas wolałem przymykać oczy narzeczywistość i upieraćsięprzy jakżezwodniczych i bezużytecznych myślach omoim dobrym zdrowiui samopoczuciu. Niekiedy zarozumiałość zwycięża oczywistość! Podobnie, takie same argumenty moich kolegówpozostawiały mnie, jeżeli nie niedowiarkiem, to niemalobojętnym. Nie chciałbym zmuszać się do tłumaczenia bądź komentowania wszystkiego. Jedynie dziennikowi możnapowierzyć bardziej poufne wyznania, bez żadnychcięći dodatków. Nie ma właściwie potrzeby upiększania rzeczywistościtakjakw powieściach. Byłoby szkoda, bo samo życie możezarezerwować nam te nieprzewidywalne koleje losu. Dobrowolnie otoczyłem się rodzajem otchłani, wktórej myśli i pytania omoją kondycję każdorazowo pozostawały bez odpowiedzi. Nie poddawałem się badaniom lekarskim. Paradoksalnie bałem się ichbardziej właśnie wtedy,gdy czułemsię dobrze. Jednak broniąc się przed nimi, od pewnego czasuprzeczuwałem, żecoś chciałozagrozić moim przekonaniom, na podobieństwo złych mocy czających się na mojeprzeznaczenie. Tych przeczuć szybko siępozbywałem. Tymczasem życie przeminęło, i to w pośpiechu. Okres złudnego dobrobytu zaczął się nagle rozpływać. Nie potrafię określić czasowo pierwszego przeczucia zła, gdyż nie wywołało ono w moim umyśle żadnejobiektywnej i klarownej wizji. Na początku nic nie było dla mnie jasne. Dopiero gdynadszedłdrugimoment, wszystko stałosię dla mnie oczywiste w sposób niemalże ostateczny. Jajednak wolałem poczekać na dodatkowe potwierdzenie. I to nastąpiło niecały miesiąc temu. Wchodziłem po schodachbędącychjedynym przejściem na skrótypomiędzy dwiema ulicami- Sądziłem, żenie zdołam się wspiąć aż naszczyt, czułem ból w piersiach,a serce biło szaleńczo w klatce piersiowej. Poczułem,żejest to przedsięwzięcie niebezpieczne, niemożliwe, przewyższające wszystkie mojesiły. Usiadłem na ostatnim stopniu, bezwładny, bez najmniejszej rezerwy tchnienia. I słuchałemcharczenia mojego oddechu niczymdalekiego ujadania. Wmojej pamięci wydarzenie toprzemknęło i zgasłobłyskawicznie. Zatrzymałem się i nie byłem już nawet pewien, ilewycierpiałem. W takich momentach następowałowemniepewnego rodzaju zawieszenie myśli. Pociągałymnie jedynie plany życiowe i wakacyjne,tak jakby tamto wydarzenie już minęło, tak jakbym sięjuż całkowicie od niego uwolnił. Wcześniejsze zagubienie, obawa przed tym, co czułem, prowadziłymnie do upierania się przy odrzucaniukażdego kryterium obiektywności. Dopiero później zauważyłem objawy, które powinnybytymnie ostrzec: oddech, który stawał się ciężki przynajmniejszym wysiłku, przyjemne uczucie pustki w żołądku, równocześnie jakby bolesne, wywołujące myśl, że będęmusiał przyjąć następny posiłek, aby ból uśmierzyć. Jednak wciąż lęk uniemożliwiał mi akceptację tego, cobyło oczywiste, i prowadził mnie do odsuwania choćby namomentmojego poddania się, ratując mnie tym samymodprzygnębień, które mogły mnie całkowicie przybić. W rzeczywistościkażda choroba staje się równieżdoświadczeniem wewnętrznym, umartwieniem duszy,głębokim i uwikłanym w przeciwności. Jest to upokarzającazdrada nie tylko zarozumiałości i namiętności, aletakże bardziej pocieszających oraz prostychodczuć. Od niedawna bezgraniczne lenistwo, silniejsze odwszelkich zasobów woli, przykuwało mnie do fotela nacałe popołudnia drzemki przed włączonym telewizorem,z którego nie przyswajałem nic poza chaotycznymi obrazami i słowami bez znaczenia. Niemniej jednak wciąż jeszcze żywiłem nadzieję, żeżycie tak właśnie będzie się toczyło:nieokreślonym torem, w tej upokarzającej ibezsensownej sytuacji. Zło, zanim dałosię rozpoznać,posłużyło się dziwnymi środkami i objawami, niekiedy niezbyt jasnymi i niewystarczająco przekonywającymi. Jednakże teraz jużbyło mi trudno w niepowątpiewać,nawetjeżeli potrafiłemzmusić się jeszcze do ichignorowania. Nie popadłem w bezdenną przepaść człowieczegozłudzenia; po prostu oddaliłem się wrozległąprzestrzeńnieświadomości. Wrazz członkamimojej rodziny odgrywałem na scenie życia rolę czasu, czasu dla mnie już skończonego. Nie byłem jednak w stanie odtworzyć normalności gestów dobrego samopoczucia, dopóki nie zrozumiałem,do końca usiłując odrzucić tę myśl, że aby wyzwolić sięze złego samopoczucia, które mnie dotknęło, bezużytecznym było dalsze ignorowanie go. Jest wiele sposobów na to, aby poczuć, że jest sięchorym. Jużnie potrafiłem przyspieszyć kroku beznagiego ucisku w piersi. Każdy mój kontakt z ludźmi stawał siętrudny i jałowy. Mój umysł utracił intensywną ciągłość myśli. Odeszłamijuż nawet ochota doprzyznawania sobie racji. Od mojej choroby zacząłem oczekiwać jakiejś niespodzianki. Nie byłosensu, nie zważając na jakiekolwiekryzyko,pytać o to, co doprowadziło mnie do życia w sposób taknieuporządkowany i niedbały. Nigdy nie zaprzeczałem, że taki tryb życia miał zakorzenione w sobie niebezpieczeństwo gwałtownego ibezpowrotnego niszczenia siebie. Ale uparcie i nieodpowiedzialnie postępowałemwedług starych reguł mojego zachowania. Byłem nieświadomy! Nalegałem przy moich bliskich: jestem zmęczony,muszę jechaćna wakacje, aby odpocząć". Ale były to słowa wyzute z jakiegokolwiek znaczenia. Nieświadomość, która pozwalała mi dotąd oszukiwaćsamego siebie, nie mogłajuż dłużej wkręcać mnie wkoło swoich oszustw. Przetrząsam wspomnienia, niszcząci odtwarzając nanowo to, co zdarzyło się w dniu bezpośrednio poprze10 dzającym moje przybycie tutaj. Napotykam w nich na liczne braki. Rzeczywistość miniona - w pamięci - posiada dni,któretrwają zaledwie kilka chwil, jakby wielenagłychbłysków przebudzeń. Potem istnieje już tylkonieuwagai nieobecność. Godziny umykają, pochłaniane natychmiast przezzapomnienie. Pamiętam, że w pierwszym świetle tamtegoporankawpatrywałem się przezchwilęw lustro i pospiesznie sięod niego oddaliłem. Ujrzałemsiebie postarzałego, bladego, zszarzałego. Nastrój tamtego dnia był jużbezapelacyjnie przesądzony. Później,około wieczora, zdecydowałem się zadzwonić do przyjaciela, by poprosić o krótki wspólny spacer. Był to telefon bez odpowiedzi, o dźwiękupustym,przedłużonym i nadaremnym. Wobectego wyszedłemsam. Jesień rumieniła się przedwczesnym zachodem słońca. Nagle zmieniłem zdanie i wszedłem na powrótdodomu. Wydaje się, gdymyślę otym teraz, że przemieszczałem sięjak pionek w planie przeznaczenia: zgodnie z ustalonym z góry schematem, posiadającym konkretny cel. Staramsię odtworzyć w umyśle tamte chwile. Terazdostrzegam, usiłując określić Je i zamknąć w tych tulinijkachdziennika, że przedstawiam rzeczywistość takjużodmienioną, iż nie mogę nie czuć głęboko, Jak jest niepewna i odległa. W istocie każde słowo, kiedy je zapisuję, wydajesiębyć naznaczone proroctwem gotowym się wypełnić. 11. Natomiast choroba, która jest najnormalniejszymz wydarzeń, prawie zawsze objawia swe prawdziwe, najbardziej dramatyczne oblicze w najmniej oczekiwanychmomentach zwyczajnej powszedniości. Po kolacji oglądałem telewizję. Moi bliscyzauważyli,że jestem blady i brakuje mioddechu. Ja czułem się tak, jakbym w każdej chwili miał zemdleć. Słowa, jedno po drugim, wychodziłymi z przymkniętychust niczym bańki mydlane, z oporem wydostając się z dyszącej piersi. W ten sposóbzawieźli mnie na pogotowieratunkowe, a stamtąd przewieziony zostałem na kardiochirurgiczny oddział intensywnej terapii, gdzie się teraz znajduję. Zawałściany dolnej serca - taka była pierwsza diagnoza,a później - niestabilna dławica typu Prinzmetala. Usiłuję niemyśleć o niczym, dokładnie o niczym. Jest toniemożliwe! To tak jak taśma filmowa, która sama rozwija sięw moim umyśle. Pozostajetylko niepowstrzymanai monotonna sekwencja obrazów wyświetlanych na mętnymekraniepamięci. Wszystko stało się w sposób tak,wydawać bysię mogło,naturalny, że nie udaje mi się już odnaleźć rzeczywistegoporządku wydarzeń, które przewijają misię przed oczyma. Czasami miewamprzerwy na drzemkę, a późniejzapadam w nieświadomość. A niekiedy śnię. Śnię prawię zawsze o zdewastowanym krajobrazie,w którym będę musiał przemieszczać się przez lata bez 12 możliwości zatrzymania się lub odwrotu i z pewnościąupadnę wdalekim, lecz ściśle określonymmiejscu, jużoznaczonym przez przeznaczenie. W całej tej wędrówce śledzi mnie chmara upiorów. Inie wiem, czy są tote same, które tłoczyły się dotądw moich koszmarach. Teraz mam przeczucie, że niebezpieczeństwo,któreściskamnie zbliska, doprowadzi mnie do fizycznej ruiny bez możliwości ucieczki. W przeszłości często powracałem w fantazji do wyobrażeń śmierci. Ale fantazjajest zawsze tylko abstrakcją,jedynie symboliczną wizjąrzeczywistości. Mojewłasne doświadczenielekarza, który przebywałwpobliżu wielu pacjentów w chwilachostatecznych,byłoniestety powierzchowne i zbyt prędkie, nawetwtedy,gdybyło wykonywane zeszczerym zaangażowaniem. Na tym kardiochirurgicznym oddziale intensywnejterapii gesty isłowa, którewymieniłem, wraz z ludźmizagrożonymi takjakja, wdzierają się w moją wyobraźnięi wyciskają na niej piętno. Alę niemożliwym będzie zapamiętanieprzeze mniewszystkiego. Chcę jednak ocalić to,co istotne, zanim pustka na nowowedrzesię w moje wspomnienia. Pustka, której nie będęmiał nawet siłyprzeciwstawić się, jeślisię byćmoże uratuję. Dlatego muszę zapamiętać wszystko tak, jak mi sięukazuje w danym momencie. Chcę uchronić to od przykrych doświadczeńniepamięci. Od kiedy dowiedziałem się o moim faktycznym położeniu, zdrowie jest już dalekim, rozproszonym wspomnieniem. Anad żalem za nim górujeniepokój. 13. Jednakże czuję, jak godzina po godzinie, wizyta powizycie udręka łagodnieje i może upodobnić się do zrezygnowanego przyzwyczajenia. Obserwuję wszystko z niezmiennym niepokojem,lecz bez otchłani desperacji. Jakkolwiek rozumiem, żejuż przekroczyłem linię,zza której nie mogę powrócić. Dzisiaj po południu ordynator oznajmił miprzeprowadzkę na specjalistyczny oddział w celu przeprowadzenia badań koronarografii. Groźba nieznanego świata zaczyna się konkretyzować i być może nie da się jej już zażegnać. W takich warunkach mieszają się we mnie nieuniknionemyśli o ocaleniuz myślami o potępieniu. Aw pewnych momentach nadzieja jestbardziej ulotna od snu. Dlaczego obstaję przy pisaniudziennika? To naturanarzuca sposób ratunku w czasie choroby. Dlatego stajęsięzapalonym strażnikiem tego, co się ze mną dzieje. Pisanie uspokaja mnie i pociesza. Jest zakotwiczeniem w istnieniu, jednym z niewielu, jeślinie jedynym,z któregomogę korzystać i który jest odpowiednim dostanu, wjakim się znajduję. W tych dniach mój umysł powraca do minionychczasów, do tych lat, do tych dni, którebyły dręczonemyślami i zmartwieniami, ale nie chorobami, Wydajemi się teraz, że były onepełne nadzwyczajnej szczęśliwości. W niektórychmomentach oddaję się złudzeniu, żebędęmógł jeszcze wyzwolić się zchoroby, wsposób całkowicie naturalny i spontaniczny. 14 Lecz są to chwile jedynie niepohamowanej wyobraźni. Rzeczywistość szybko jawimi się w swojejbrutalnej,bezpośredniej oczywistości. Niektórzy lekarze, osluchując mi puls serca, wydająsię chcieć zinwentaryzować możliwości mojego przeżycia. Niedawno wszedłem w rolę pacjenta i to już oni, moikoledzy, bardziej wyraźni statyści, przypominają mi o moim stanie. Jeśli wielu z nich potwierdza gestem lub spojrzeniemswoją pokorę wobec złychmocy, które nas wszystkichoblegają, inni, wręcz przeciwnie - wydają się być zupełnie zamknięci w maskach surowych i chłodnych zawodowców, pod którymi, być może, usiłują ukryć swąagresywną i egoistyczną naturę. Niedawno przyszedłtu kardiolog o twarzy szubienicznika. W głębokich orbitach jego niebieskie oczy przeszywały mnie bezlitosnąnieruchomością. Wydawał siębyćnieudaną kopią maski Za la Mort'a! Zbadał mnie, wymawiającjedynie kilka rutynowychzdań: "Proszę wstrzymać oddech", "Proszęsię obrócić","Proszę oddychać głęboko". I poszedł sobie bez jednego spojrzenia. Zdrugiej strony, nie wiedziałbym, co zrobić z gestemsolidarności i pojednania, całkowicie obcym dla wyniosłości takiego jak on indywiduum. Niestetyzdarza się, i to wcale nie rzadko, w szpitalach i ambulatoriach spotkać niegodziwych "fachowców", podobnych do tego, brutalnie ignorującychkażdykontakt z człowiekiem. Wydają się przeczyćznaczeniu nawettych niewielusłów, które wymawiają. Poprzez swą gruboskórność lek15. ceważą ich tajemny i głęboki oddźwięk u pacjentów, którzy ich słuchają. Jest wielutakich kolegów, którzy patrząjedynie naprzypadek patologiczny, przedkładając ponad wszystko,w sposób absolutny i jedyny, autorytet naukowy. Tacywłaśnie w wykonywaniuswej profesji ryzykująodgrywanie roli fałszywych proroków! Choroba w człowieku nigdy niejestjedynie prostymzjawiskiem biologicznym. Niektórzylekarze twierdzą, że są technikami. Ale nawetjesli obdarzeni są nieprzewidywalną biegłością, to z niąjedyną ich medycyna jest ciągle niepełna i przegrana. W tych osobach z ogromną siłą uderza bardziejbrakwspółczucia, niż bystrość ich kompetencjiklinicznych,które,co więcej, właśnie z tego powoduokazują się wątpliwe i mało skuteczne dla nas, chorych. Patrzęna tym oddziale nazamknięte okna o matowych szybach i gnębimnie dziwne poczucie absurdu. Wydaje mi się, że straciłem również umiejętność zastanowienia się nadmoim położeniem. Przychodzi depresja i szukam niemożliwego ratunku w pejzażu, który w zasadzie dla mnie nie istnieje. Niewidzę nieba, nie widzę też ogrodów, októrych wiem, żesą tutaj gdzieś wokół. Tak samo umyka mi pojęcie dnia. I łaknęzielenidrzew, jakgdybym chciał znaleźć wyjściez ogromnegoprzygnębienia. Myślę o wieczorze, kiedy przybyłem do szpitala, o tymniespodziewanym wiotczeniu twarzyi mięśni, o spoconym i bladym wyrazie śmierci. W końcuteraz mogę to powiedzieć nie było towydarzenie nieoczekiwane, tak jak chciałem wierzyć 16 i sprawić, by uwierzyli w to inni. I wiedziałem, że jestemwinny. Wrzeczywistości zawsze rezygnowałem, beznajmniejszychprób, z walki ozwycięstwo nad żądzami i złymi przyzwyczajeniami niepoprawnego palacza. Byłem zuchwały inieodpowiedzialny! W tymkonkretnym momencie dramatyczna rzeczywistość, wjakiejsię znajduję, wydajemi się do zaakceptowania, jest bowiem okupem wymaganym przez mojepoprzednie nierozważne postępowanie. Niepokoi mnie bardziej długość czasu, który jest przedemną - zbyt ciężkido przeżycia w tych ograniczonych przestrzeniach, biało oświetlanych przez wiecznie zapalony neon. Są poranki, kiedy po smutnym przebudzeniu przeżywam chwilepośrednie pomiędzy mgłą niewyraźnychsłów a nagłym cierpieniem, które niemalże pozbawiamnie oddechu. W czasie choroby wydaje mi się, iż bardziej niż dnii tygodnie licząsię godziny. A pewnechwile wydają sięnieskończone! Nastąpiła kolejna wizyta niektórych lekarzy: osłuchalimi serce, zmierzyli ciśnienie, poddali badaniuechokardiograficznemu. Rozmawiali między sobą językiem raczej oszczędnym niż tajemniczym. Odpowiedziałem Im,odwracając sięna drugi bok, takjak przed anonimowymi osobami zakłócającymispokój. Ale nie mogłempozbyć się niespodziewanego uczuciaprzerażenia. Teraz tkwię tutaj zgłową pełną domyślnychsłów i zawieszonych gróźb. Być może niektórzykoledzynie sąźli, podobnie jaknie byli źli ci starzyproboszczowie wiejscy, których spoty17. kalem w latach mojego nowicjatu zawodowego, częstozbyt pospiesznie udzielający ostatniego namaszczeniapacjentom, których z nadmierną zarozumiałością i powierzchownością uznawali za umierających. Inni chorzy rozmawiają ze mną oswojej chorobie. Ale mówią mało i podświadomieoczekująpewnie rychłego wyzdrowienia. Wszyscyjednak przyjmujemy z rezygnacją nasze nieszczęście. Tutaj, w tym odosobnieniu, ranki i wieczory następujądla wszystkich w niezmiennej kolejności, bez odstępstwi zmian w pilnie doglądanych warunkach naszej egzystencji. Jesteśmychorymi w stanie krytycznym, wiemy o tym. Zabronione jestschodzenie z łóżka, nie wychodzimy więc ztego ogrodzonego miejsca nawet na bardziejskomplikowane badania, które przeprowadzane są z użyciem aparatury przenośnej. Być może każdy pyta się, w czym leży jego własnyproblem, i rozważa możliwość ucieczki przed nim. Oczywiście wszyscyposzukujemy sił, którepozwoliłyby nampogodzić się z każdądecyzją. Przez większą część dnia zapada pomiędzy nami cisza. Jednakw pewnych godzinach w niepokojącejjednostajności tej ogromnej sali powstaje taki sam szelest, jakida się zauważyć w klatce dla ptaków. W tej klatce zostają uwięzione sny, szepty i hałasy,a wrazz nimi dziwne zapachy zwietrzałych lekarstw i zwiędłych kwiatów. Wieści, które przynosi mi mojażona ze światazewnętrznego, zjednej strony wydająmi się być fragmentamiskarbu z zagubionej arki, zdrugiej jednak sprawiają, 18 że nie cierpię - powiązane tak jakbyćpowinny, ze świadomością mojej obecnej sytuacji. Wiem, że jestem chory na przypadłość, która możemnie nawet zabić! Jest sytuacja, która mnie męczy, która zniechęca mniebardziej niż każda inna i do której nie zdołałem się jeszcze przyzwyczaić: najściakrewnych na oddział, mimo iżdokonują się wściśle określonych, krótkich terminach. Obawiam się tej nieustannej wymiany twarzy i spojrzeń,tak jakbym niepotrzebniebyłwystawiony na niedyskretne i powierzchowne współczucie obcych. Wydają mi się oni zbyt zaborczy i ciekawscy,nawet jeśli wchodzą pojedynczo na paluszkach, jeden po drugim. Nie mamożliwości ukrycia się przed oczyma innych! Wierzę, iż każdyw swym własnym łóżku odczuwaw niezwyklewyolbrzymiony sposób śmieszność i smutek,jakie wzbudzaschorowane ciało, często już otyłe i zdeformowane. Ja czuję się tak,jakbym był publicznie obnażony,zmieszany i upokorzony, nawet pod kołdrą. Iz trudemtłumię wstyd. Dzisiaj, wczesnym popołudniem, zasnąłem. Naglenawysokościpoduszki odkryłem pochyloną nade mnątwarz mojej żony. Dowód ufności, który w tym miejscuwprawił mnie wzakłopotanie. Ale potym, jak usiłowałem mówić, niemalże żartować, porażony emocjami, nie zdołałem już powiedziećanijednego słowa. Pielęgniarka poszła mi narękę, pomagając usiąśćw łóżku i umieszczając mi poduszkę za plecami. 19. A moje oczy, które w ciągu tych wszystkich dni miałyza jedyny horyzont sufit, nagle z wielkim niepokojemzaczęły poszukiwać nowych punktów odniesienia. Kiedyśprzecież takżei dla mnie,podobnie jak terazdla tych młodych kolegów po fachu,była to scena zawodowa. Lecz teraz natej scenie niegrzecznie przypadłami bardziej nieszczęśliwa i podrzędna rola - chorego. Cóż za kpiny! Przeszedł lekarz dyżurnyi z drugiej strony łóżka spojrzał na mnie, mrużąc wielkie i pozbawione wyrazu oczy. Obserwowałem go zdumiony tym, że zatrzymałsię właśnie przy mnie. Nigdy wcześniejnie rozmawialiśmy, chociaż częstomijaliśmy się w drzwiach do tych samych pacjentów. Istniała między nami jakaś wzajemna antypatia pozbawiona tajemnic. Ze zdziwieniem i wielkim zakłopotaniem z mojej strony zauważyłem, że uśmiechnął się do mnie, pokazując, iżuprzednie nieporozumienia uważaza przezwyciężone. Uniosłem się wprzypływiewdzięczności. Zapytał mnie, czy mój ordynator już podjął decyzję. Starał się być obojętny, ale było widoczne, że swoje pytanie uznawałbardziej zaryzykowne niżniedyskretne. Możliwe, że dla niego najpilniejszą rzeczą było powierzenie mnie kardiochirurgowi. Wzmagając wyrazoczu, jak gdyby decyzja ta dotyczyła go osobiście, dodał: - Koniec końców, wydaje mi się, że w twoim przypadkuwszystko wskazuje na konieczność ingerencji chirurgicznej. Natychmiast obróciłem się,potwierdzając ruchemgłowy, że zgadzam się, że niezbyt mnieobchodzi, jaką 20 decyzję zamierzają podjąć, że może to być nawet inwazyjny zabieg by-pass. Niedrożność wieńcowa, by^sass\ Oto słowa, których nigdy nie potrafiłem wymówićnawet przymoich pacjentach bez ciarek przebiegającychprzez moje żyły. Jednocześnie za każdym razem, kiedy je wymawiałem, nie wiadomodlaczego, nie mogłem pozbyć się myśli, że nadejdzie dzień, w którym bezpośrednio od nichbędzie zależeć jedyna moja fizyczna możliwość pozostania przy życiu. Dzisiaj został przyjęty do szpitalamłodyjeszcze mężczyzna, którego kiedyś poznałemna mieście. W porównaniu do tego, jakim go zapamiętałem, wydawało mi się,że spadł naniego niczym nagła i złowroga chmura przedwczesnyi białypył. Jedynie jego spojrzenia pozostały żywsze niż jegowygląd. Spojrzeliśmyna siebie. Swą chudą i chciwą twarzą, wychłostaną któż wie iloma tajemniczymi urazami, wyraził pozdrowienie. Teraz zasnął. Patrzę na niego, śpiącego pod kołdrą, ułożonegonaboku. Wbijam wzrok w opuchnięte ramiona i skulonekolana. W sennej nieświadomości wydaje sięuginać pod niewypowiedzianym udręczeniem,strapieniem, na które niemaremedium. Wtym niebezpiecznym stanie, w którym sięterazznajduję, odwoływanie się do moich uczuć rodzinnych 21. stało się bardziej znaczące niż wszystko inne. Samamyślo końcu czasami pozostawia mniezupełnie obojętnym. Jeśli walczę, tonie dlatego, by przetrwać biologicznie, byłaby to próżna batalia. Walczę, aby uratować ten bagaż uczuć, emocji,nostalgii,które ciągną się za mną przez cale życie, tę gmatwaninę pewności i niepewności, entuzjazmów i upokorzeń, które pobudziły i wypełniły moje spragnione,ludzkie oczekiwania. Jest to ostatnie słowo,którego niechcę, jak na razie, pozostawiać śmierci. Nie tracę nadzieina powrót do dobrego samopoczucia, dodobrej kondycji fizycznej, na którąnie zwracałem uwagi, kiedy byłemzdrowy. Oczywiście że moje życie nigdy już nie będzie takiejak wcześniej, nawet jeśli będzie miało możliwość toczyćsię dalej. Z tego śmiertelnego niebezpieczeństwaniemożna bezkarnie powrócićdo przeszłości. Świat zmienił się i we mnie, i wokół mnie. Jeślinie wydaje mi sięnieuchronnie złowrogi, to jednak odmienny, nieznany i niepewny. Nie jestem już dawnym chłopcem, być może lekkomyślnym,o wybujałej wyobraźni, lecz również z głowąnapełnioną pomyślnymi pewnikami, Niestety! Mój drogiprzyjacieluzaczął ordynator. Będę muzawsze wdzięczny także za tę postawę, szczerą ibraterską. -Jakci już nadmieniłem - kontynuował - zabieg typassyst pewną drogą, nie mówię, że obowiązkową, alena pewno nie do odrzucenia. Przedstawiłmi zatem pewneujęcie choroby, którepróbowałemjuż dostrzec w jego dokładnym wymiarzeniezależnie odsłówordynatora. 22 Wydawało mi się, żezarówno on, jak i moja żona,która była tu obecna,przeczuwali okropność, jakaciążyła nade mną, i chcieli mi pomóc zablokować jejdotarcie. Zostałemsam. Chociaż może się to wydaćdziwne,poprosiłem o basen. Nagle poczułem skurcze i ból w brzuchu i zwielkim zakłopotaniem odczułem natychmiastową potrzebę wypróżnienia go. Terazwydaje misię, że czujęsięlepiej. Oczywiście wtak sztucznej zbiorowości jaknaszabardziej uwidaczniają się przykre aspekty choroby niżfizjologiczne wymaganiasamych jelit! Łączę ze sobą poszczególne frazy wypowiedzi ordynatoraoraz mojej żony. Zdaje mi się, iż mój przypadeknie pozostawi do wyboru nicinnego, Jak tylko okrutnyzabieg połączony z otwarciem mojej klatki piersioweji sercem zatrzymanym takjak podczas śmierci. Staramsiępanować nad sobą, reagować. Jednak coraz bardziej zagłębiam się w sprzeczne i tajemnicze strefy wątpliwości i uległości, któresązawsze następstwemsytuacji nie do uniknięcia, pozbawionych wyjścia. A jednak gotowość, z jaką zdołałem stawić czołamojemu zniechęceniu, zdumiewa mnie. Mam przeczucie, żekażde moje zwątpienie zatrzymało się wewnątrz nieprzekraczalnych granic i że w zamian wstępuje we mnie nadzwyczajna jasność. Przestało niepokoić mnie to,że będą mnie operować. Już nie budzi to mej obawy, przynajmniej nie w obecnej chwili. Pogodziłem się ztym. Przede mnąotworzyłysię wrota niewiarygodnej chirurgicznej przygody. 23. W miejscu, wjakim się znajduję, ta moja zdumiewająca uległość jestjedynym darem, który los jest mi w stanie ofiarować. Teraz myślę o pierwszych chwilach w tymprzybytku,kiedy jeszcze minimalizowałem wszelkie objawy mojegozłego samopoczucia. Dokonywałem ciągłych dookresleńzwtrąceniami, które nie osiągały żadnego innego skutku poza wzbudzaniem u lekarzy większego podejrzeniaco do faktycznej powagi mojej choroby. Wreszcie, mając wieledowodów i porównań, poddałem się. Teraz milczę i koledzy mogą myśleć, że się na nich gniewam. Przychodzą mi na myśl słowaordynatora z wczorajszego popołudnia. Miały onetonpoufny ijednocześnie stanowczy w pytaniu: - To co robimy, drogi przyjacielu? Późniejprzeszedł wreszcie do sedna sprawy: -W najbliższym tygodniu, w miarę możliwości, przetransportuję cię ambulansem doGenui. Oto zdanie, które rozbrzmiewa jeszcze w mojej głowie wraz z pulsowaniem wzburzonej krwi w skroniach. To tak, jakbym odbierał głuche uderzenia morza walącego silnie w rafy wczasie burzy. Usiłujęzamknąćpowieki ipogrążyć się w ciemności. I czuję, że będę miałwyważony stosunek do samegopomysłuzabiegui związanego z nim ryzyka. Jednak wzetknięciu z podobną,możliwą próbą instynktownie wyczuwam wielką potrzebę zwrócenia się doniebios, aby tam wzywać miłosierdzia. 24 Kto stworzył ten świat i porządek, który wnim panuje? "Bóg - powiedział Einstein - nie gra w kości! "Lecz również w tym wielkim porządkuwszechświatadostrzegam, że moje istnienie liczy się mniej niż ziarenkopiasku na pustyni. Wrócił ordynator. Rozmawiał ze mną długo, chybapól godziny, używając stów prostych, którym czasami towarzyszyły gesty jego rąk. Używał pocieszających zwrotów. W niektórych jegosłowach otuchy pojawiał się ton igładkość wyrazunie dozapomnienia. Ale właśnie one, wymawiane w tensposób, ukazywałymi z większą stanowczością skomplikowanie i kruchośćmojego położenia. Chcę powierzyć wszystko temudziennikowi. Jednakże nawetjeśli zdobędę się na szczerość największą z możliwych, dostrzegam, że to co się nam przydarza, nigdy nie jest takie, jak zostaje potem zapisane. Każda chwila odlatuje i rozpływa się w innych chwilach,zupełnie już odmiennych. Ja chciałbymopowiedziećo moim doświadczeniu natym kardiochirurgicznym oddziale intensywnej terapii. Ale same osobiste kolejelosu,zwłaszcza w tym stanie niepewności i odosobnienia, nieuchronnie mieszają się oraz,jakto bywa, zlewająsię wjedną całość z kolejami życiachorych, lekarzy i pielęgniarzy. Chociaż tego nie chcę, opowiadam o sobie, ale teżo innych. I z pewnością odsłaniam jedyniefragmentycałej historii, fragmenty, których wagi nie jestem wstanie dostrzec w tej chwili. 25. Jakiś kolega rzuca w stronę mojego łóżka swoje pytające spojrzenie i czytam w nim ukrytą mysi. Jednaknie mogę zrozumieć, czy dotyczy ona mojego położenia, czy teżjest odbiciemmojego stanu, uznanego zabeznadziejny. Znów mam zadyszkę. Calaodwaga, pogoda mojego zrezygnowania znikaw obliczu przerażających rozmyślań. Niepokój staje sięczęściąmnie, wydaje się jedynąmożliwością przedłużenia mojej obecnej egzystencji. Dotarłemnad przepaść bez możliwości odwrotu. Cokolwiek pozytywnego mogłoby sięjeszcze mi przydarzyć, rozumiem, że utraciłemjuż bezpowrotnie tę zuchwałą ufność, którą dotąd żywiłem, wiarę w przyszłośćnietykalną i bez granic. Teraz wiem, że czas mój może być krótki,ograniczony, pełen wszelkiego rodzaju wyrzeczeń. I nawet niejestem pewien, czy wyjdę z tego żywy! Zasypiam i budzę się raz po raz. Umysł mamzaprzątnięty najbliższym tygodniem, moimi przenosinami. Ciąży nade mną tajemnicze zagubienie. Wszystko przyszło tak nagle - niczym naturalne trzęsienia ziemi, o których wszyscy mogą rozmyślać, ale gdyjuż się pojawią, niewielu przyznaje, że je przeczuwało. Tak też było z moją chorobą, długo przemyśliwanąi nagle objawiającą się w całej swojej ciężkości niczymnieprzewidziana katastrofa. Łzynapływająmido oczu na wspomnienie czasów,tak przecież niedawnych, kiedy czułem się silny i dalekiod jakiejkolwiek choroby. I gdy usiłuję mówić, mójgłos milknieze wzruszenia. 26 Na szczęście ten młody, a postarzały przedwcześniemężczyzna, z którym pozdrowiliśmy się w ciszy w momencie jego przyjścia na oddział, wyczuwa w mig każdą ukrytą myśl,każde niedopowiedzenie "pojmuje na dźwiękgwizdka", jak mówią w Neapolu, któryjest,jak przypuszczam, jego rodzinną ziemią . Kiedy mówi do mnie, to tak, jakbyśmybyli przyjaciółmi i rozumiem, że solidarność nasza jest szczera. Dziś rano,gdysię budziłem, naszło mnie uczucie, żeznajduję się bardziej niż kiedykolwiek poza światem, w jakimśmiejscu, zktórego nie wiem jaksię wydostać. To wszystko, co mnie spotyka, jest niczym sen,Ikażdy lekarz, który staje przede mną w swoim białym fartuchu, sprawia, że pogrążam się w koszmarach,a w żołądku odczuwam reperkusje tego. Czasami wjednejchwili wydaje mi się, że widzę wszystko, dostrzegamwszystko i myślę o wszystkim z wyjątkiemtego, że jestem na kardiochimrgicznym oddziale intensywnej terapii i że moje życiejest w niebezpieczeństwieSprawy mieszająsię i zlewają między sobą i równieżten zwykły czas,czas godzin i minut, nie istnieje już, jużsię nie liczy. Kończy się na tym, żeleżę bezwładny,niezdolnynietylko do gestu, ale również do tejprostej chęci,by gowykonać. Niewielu chorych cieszy się samotnością. Przeciwnie! Ale w pewnych momentach, kiedy muszą obnażać przedinnymifizjologiczne potrzebyswego ciała, desperackoposzukują możliwościczasowego odizolowaniasię. Poto,aby uniknąć, przynajmniej ze względu na własne upoko27. rżenie, tego obrzydzenia, które mogą wzbudzać u najbliższych współtowarzyszy. Muszę przyznać, że najbardziej uwłaczającą i nie dozniesienia kwestią w szpitalu była ta właśnie. Dla potrzeb fizjologicznych zwierząt w zoosąprzewidziane pewne obszary. A dla nas,chorych, na tychwspólnychszpitalnych salach, czyż nie można było przewidzieć i przeznaczyć kawałka terenu w celu uniknięciapodobnych sytuacji? Sąw człowieku potrzebyi wstydliwości nietykalne. Nietylko w chorym człowieku, którego dobro przede wszystkimpowinien wziąć pod uwagę ten,kto projektuje szpital! Przyszedłodwiedzićmnie przyjaciel, który był inspektorem sanitarnym pewnego wielkiego szpitala. Jego słowa, najpierw wypowiedzianeniskimgłosem tak,że nie zrozumiałem ich, rychło nabrały rytmu i znaczenia. - Mógłbym, jeśli chcesz, zainteresować twoją sprawąkardiochirurgię w Paviialbo w Mediolanie. Patrzyłem najegooblicze dotknięte z ukosa światłempodkreślającym szlachetne zmarszczki jego starości. - Dziękuję ci - odpowiedziałem, kiedy doszedłemdo siebie po niespodziewanymwzruszeniu. -Wolę Genuę-ciągnąłem. Ostatnio poznałem tamtejszego kardiochirurga. Zrobił na mnie dobre wrażeniei referencje są jaknajlepsze. Jak widzisz. Jużzaakceptowałem pomysł takradykalnego zabiegu chirurgicznego! Potwierdza się, żechorobyprawie zawsze po pierwszym instynktownym buncie przynoszą potem rezygnację i oddalają strachyi obawy powszedniego życia. Zaledwie odszedł mój przyjaciel, znów myślałem długo o kardiochirurgu, otym człowieku, któremu powie28 rżałem moje ostatniechances pozostania przy życiu. Wydalmi się człowiekiem jeszcze dość młodym, na któregodojrzałość zaledwierzucała swoje cienie i blaski. Spodobało misię jego dumne oblicze, przesłonięteskromnością wyglądu emanującą dobrymi manierami. Można w nim było odgadnąć skłóceniemyśli namiętnych i przeciwstawnych. Jednakzaraz potem - pamiętam - uśmiech przeciątjego twarz i napełnił otuchą takżemnie stojącego przed nim. Instynktownie obserwuję mojego sąsiada z łóżka obok. Zastanawiałemsię, czy domyśliłsię ze słów ordynatora, jakismutny los mnie czeka. Ani razu się nie poruszył, nawet sięnie obrócił. Od wieludni leżyw łóżku obok mnie bez jakiejkolwiek reakcji na moje znaki, być może nawet nie widzącmnie, tak jakby nieżyczyłsobie znać ani mnie, ani innych, ajedynie rozważał możliwość pozostania w całkowitej samotności. Zauważyłem też, że kiedy wchodzą pielęgniarze i zbliżają się do jego łóżka, uważa on ich przybycie za nieprzyjemne natręctwo. Można całkiem łatwo przyzwyczaićsię do odrętwienia i obojętności sąsiadów zsali. Na szczęście,z wieloma innymi da się dzielić szczerezaufanie na kształt tego, które mająwobec siebie żołnierze rzuceni do tych samych okopów, Domojego sąsiada z naprzeciwka przyzwyczaiłem sięod razu po jego przybyciu. Kiedy usłyszał omojej przeprowadzce, szepnął: - Proszę się nie martwić! U mnie dokonalinie tylkooperacji ly-fiass, lecz równieżwymienili mi dwie zastawki. 29. Odpowiedziałem mu: - Wydaje mi się, że nie ma innego wyjścia. Niemało sięnatrudził, by poprawićsobie poduszkęza plecami. - Lekarze - powiedział -muszą wyzbyć się swojejpostawy nadludzi. Zgadzam się, że powinni być surowi,lecznie aroganccy. Przyznałem murację. - Nawet w sądzie - ciągnął -nie toleruję ozdobnych tog sędziowskich, kiedy ubierają je, strojne w fałdyi kokardy. Wielu z nich nie interesuje się zmartwieniamitego, kto oczekuje od nich aktu sprawiedliwości imiłosierdzia. - My, chorzy,nie jesteśmy kryminalistami! - odpowiedziałem. W tych dniach często zapytywałem siebie, zjakiegopowoduwybrałem kardiochirurga z Genui, poznanegow tej jednej jedynej rozmowie. Zdał mi się być człowiekiem - alergikiemna lodowatą nieludzkośćsłynnych chirurgów, na zarozumiałość tychtak zwanych "baronów", jałowych i wyrachowanych. Mniemałem, że był w stanie słuchać, przekonywać orazsprawiać, iż wierzyło się w uzdrowienie. Być może wybrałemgodlatego, że jestpokorny i czuły na problemy innych. Czasami są we mnie i w innych pacjentach zoddziałuintensywnej terapii momentyprawdziwej radości, takjakby dawna ludzka nieświadomość sprzed lat powróciła, by ustrzec nas przed zbytnim oślepieniem! Bez tych rezerw ducha my, chorzy, będziemy bezbronnymi ofiarami wszystkich możliwych upokorzeń. 30 Dziś musiałem jeszczenieuchronniedać upustmoim potrzebom fizjologicznym w obecności kolegówz sali. I wydało mi się to czynem, jeśli nawetjuż naturalnym i oswojonym, to tymbardziej groteskowym i nieprzyzwoitym. Niedawno jeden zpacjentów chciał skryć sięza zasłonę,aby znaleźć schronienie tyleniemożliwe, ile bezużyteczne. I jego manewry, te niezręczne lawirowania zdałysię wszystkim jedynie śmieszne, a nawet podejrzane! Kiedyś krzyżowano ludzi głową w dół. Dla nas, chorych, możeto byćsymbolicznym wyrażeniem naszej odmienności. Są pomiędzy nami ludzie, których fizycznawytrzymałość ma wciąż jeszcze granice nieprzekraczalne, niepojęte dla zdrowych, którzy muszą uważać nasz stan, jeślinawet nie zanaszą winę, toprzynajmniej za nasz błądw postrzeganiu świata, za który ponosimy konsekwencje. Nikt jednaknie ma prawa ukrzyżować nas bez potrzeby! - A tak poza tym - zagadnął mnie mój rozmówcaz łóżka naprzeciwko -jak to się stało, że tak bardzo zwlekał pan ze stawieniem czoła chorobie? -Chciałem zaprzeczyć temu, co oczywiste - wyjąkałem - niczym winowajca wzlejwierze. Chociaż jestemlekarzem, oczywistość tegobyła pewnym tabu, które dzieliło mnie od zdrowegorozsądku! Tej nocymój sąsiad, ten tak ostentacyjnie bezgłośny,zmarł. Nierozumiałem tego. Tajego bezgłośność świadczyła już ojego zdystansowaniu się od tego życia. 31. Być może dystans ten nie był nieumiejętnością porozumienia się, lecz chęcią pozostania milcząco gotowymna ostatnie, samotne spotkanie z przeznaczeniem. Każda Śmierć nawet tu, na oddziale chorych zwiększonego ryzyka,zawsze wydaje się zbyt naglą i nieoczekiwana a to budzi oburzenie. Ci, którym nie odebrało głosu w żałobnym zdumieniu, szeptali próżne słowa. Mójsąsiad z naprzeciwkatakże się zagubił- on, takizwykle gadatliwy i inteligentny, prawie że nie wydal dźwięku. Nasze umysły nie były zdolne dotego, abywytworzyćmysi pozbawioną uczucia. Zamieszanie, które spowodowałten zmarły, jest coraz większe; zmusza nas niemal do zrozumienia tajemnicy nas wszystkich - szczęściarzy, którzy go przeżyliśmy. Pewność jedynie fizyczna własnejegzystencji możedoprowadzić do ślepego zaułka. I wówczas życie nie wydaje się niczym innym, jak tylko aberracją chorób i śmierci. Nie ma całkowitych znaczeń w świecie wyłącznie biologicznym. Bez aspiracji metafizycznych życie nie możewręcz być niczym innym, jak tylko nieznanym wyrokiem. Wrócił do mnieordynator. Jego delikatny i nieco enigmatycznyuśmiech oznajmiał mi o ważnym odkryciu, które było zarezerwowanedla mnie: - Rozmawiałem z Genuą. Przeprowadzka jest w poniedziałek. - Dziękuję! Chciałem dodaćcośjeszcze, lecz głos mój osłabł i zanikłw westchnieniu. To, co nastąpiło później, zostałozagubione już we mgle pamięci. 32 Ale owaskłonna dowzruszeń postawa, jaką terazprzyjąłem z powodu podróżyw stronę ostatecznego przeznaczenia do Genui, wywołuje u mnie nieprzerwany wirprzypuszczeń i niewłaściwych przewidywań. Tęsknię teraz bardziej niż kiedykolwiekdo widokuziemi i trawy, drzew i nieba. Jednak z okien kardiochirurgicznego oddziału intensywnej terapii nicnazewnątrz nie widać. W krajobrazienie ma ani nadziei, ani desperacji, ani żałoby,alemoże on dla takiego jak ja, wciśniętego w przymusowybezwład, zawierać jeszcze ważną część możliwejprawdy o istnieniu. Wydaje mi się, żez takimpatrzeniem nasprawy godziny nabiorą głębszego sensui uda misię znieść mojąnieciekawą sytuację z większą ufnością. Patrzęna łóżko, które było niegdyśmiejscem mojegomałomównego i nierozumianego sąsiada. Wymienioneprześcieradła są już gotowe do przyjęcia nowego chorego. Jestem pewien, że o tym,o czym myślę ja, myślą również i inni pacjenci: w każdym momencie istnieje dla naswszystkich,jedna, okrutna możliwość, a mianowicie, żenasze ciałomoże zgasnąć jak motor. Naturalnie są takiedni, kiedy już nie budzi towemnie aniodrazy, ani litości. Czy jednaknaprawdę można osiągnąćcałkowite,pełne pogodzenie sięz tym bez nadzieina życie pozaziemskie? Wątpię w to całkowicie. Dzisiajczekamnie kolejny dzień bez perspektyw, bezpowikłań. Jak mam pokonaćto wyczerpujące zmęczenie,którego dostarcza mi bezruch? 33. Lecz każdy z nas ma swą własną tożsamość i tamzaczynają się jego marzenia. Byćmoże te dni,któreprzeżywamna kardiochirurgicznym oddziale intensywnej terapii, są dla mnie nawet pewnego rodzaju przywilejem. Można osiągnąć w chorobie nową koncepcję życia,niedostępną ludziom cieszącym się dobrym zdrowiem,wizję nową i istotną, w dużej części pozbawioną starychbłędów. Mój towarzysz z łóżka naprzeciw poszukuje mnieoczyma od jakiegoś czasu. W końcu jego wzrok skrzyżował się z moim. Mówi domnie tak, jakby kończył sam do siebie osobiste isekretne rozważania: W takich właśnie miejscach, na takich łóżkach,nauczyłem się rozpoznawać wiele fałszywych prawd, złudny egoizm karmiący się ciągle nierealnymi oczekiwaniami, tyle banalnych przyzwyczajeń, którym nie warto było czynić zadość. Nie odpowiedziałem mu głosem, lecz spojrzeniem. Myślę, że jeśli uda mi się wyjść cało, to owo ciężkiei ryzykowne zrządzenie losu może stać się prawdziwąokazjądo ponownych narodzin, do autentycznego odrodzenia. Paradoksalnie -także aktemwiary w metafizyczny świat, który wykracza poza mniei mnie przewyższa. Łóżko obok, teraz jużzaścielone na nowo, zostałowłaśnie zajęte. Leżyna nimmężczyzna, lat okołopięćdziesięciu, który dwa dni temu przeszedłzawal. Dziś praktycznie niema już żadnych jego objawów. 34 Głowatrzęsie mu się, kiedy mówi, gdyż trudno jestmu złapać oddech, a ta trudność w oddychaniu rozbijajego wywód na ucięte zdania. Słowa lekarza dyżurnego próbują wciskać się w krótkie chwile jego milczenia. - Najpierw - mówi mój sąsiad - poczułemcoś,cościskałomoją pierś, później było tojak zwierzę, którerozszarpywałomnie od środka. Teraz nieczuję już nic. Lekarze nalegają z pytaniami. On odpowiada, zadyszany, o swoich życiowych przyzwyczajeniach, o zakorzenionym nałogu palenia. Ijego odpowiedzi na ich takpopędzające pytania, powoli przekształcają się w zachwycającą przemowę obronną. Znajduję się w naprawdę nędznej sytuacji. Jestemmężczyznąjeszczeniestarym, leczjuż na pewno dotkniętym, a w zasadzie niemal zniszczonym, przez podstępnei galopujące zmiany wgłębi moich naczyń wieńcowych. Mój stan to odzwierciedlenie samego przeznaczenialudzkiego naznaczonego upadkiem, zawsze podminowanego nieszczęściem, którego źródła są występne i niedoodgadnięcia. Powinienem czuć się przygnębiony, lecz dzięki ciągłemu rozważaniu mojego bólu rozwijam instynktyi umiejętności intuicyjne, których ludzie zdrowinie posiadają. Zauważam, iż udaje mi się często osądzać tych, którzy znajdują się przede mną, zwłaszcza moich kolegów,jednym rzutem oka. Pozbawiam ich świecidełek, zrzucam ich z piedestałów, przewiduję sądy i słowa, znam ichczyny,zanim jeszcze zostaną dokonane. To tak, Jakbymmiał czułe anteny, zdolnewyłapaćulotne odcienie. 35. Humanizacja szpitali, o której również i ja bredziłem,kiedy nie doświadczyłem jeszcze od środka surowej rzeczywistości, nie jest niczym innym, jak tylko autentycznąchrześcijańską miłością do tego, który cierpi. I lekarz musi daćjej świadectwo, nawetgdyjego działanie terapeutyczne jestjużbezskuteczne. Musi pokazać,że nawet w nieuleczalnej chorobie nie wszystko jest złe i absurdalne. Jego obecność, oile pomocna jest w wyzdrowieniu,jest jeszczecenniejsza, gdy sprzyja pocieszeniu. Przez chwilę oczywiście walczyłem sam ze sobą, abyprzywrócić logikę moim myślom, aby poszukać ostatniej,choć przecież niemożliwej drogiucieczki przed perspektywą zabiegu. Potemnagłe machnąłem nato ręką. Pogodzeniesię nadeszło jakby pchniętenowym przypływem sił, który mnie obecnie ożywia. Każda cząstkamojego istnienia napina się woczekiwaniu. Moja żona rzuca na mnie spojrzenia pełnetrwogi i drżenia. Całkowicie wchodziw moje położenie. Rozumiem, że głowę ma zaprzątniętą pytaniami, jakie ja także mogłem mieć nieco wcześniej, kiedy możliwość tego rodzaju zabiegu była jedynie teoretycznymprojektemnieomal nie do przeprowadzenia. Tylko ten, kto jest zdrowy, stawiasobie wielepytań,na które nie ma nigdydokładnych odpowiedzi. Na szczęście my, chorzy, mierzymy problemy w wymiarach nieco bardziej konkretnych,a na pewno bardziej zdecydowanych. 36 Wynurzyłem się spod prześcieradeł, wyprostowałemgłowę. Nagle z mojej postawy, z mojego pogodnego spojrzenia moja żona wyczytała, że już zadecydowałem i niedopuszczam sprzeciwów. Przysłoniła ręką oczy,jak gdybychciała osłonić sięprzed cieniem i móc patrzeć, koniec końców, w mojeoczy. Pojąłem, iż niemusi już próbować bronić się przedtym moim niedyskretnym i indagującym stwierdzeniem. -Warto powierzyć siędobremu losowi - szepnąłem jej. Chciałem w ten sposób odwzajemnić jej czule gesty, przekazując jej więcej ufności niż samjej posiadałem. Jednak później skryłemsię podje) spojrzeniem jak zziębnięty staruszek szukający słońca. Pozostało niewiele czasu do mojej przeprowadzki doGenui. Jestem gotów. Poprosiłem o widzenie z ordynatorem. - Chciałbym ci powiedzieć - wysylabizowalem - żejadę przekonany. Wiele ci zawdzięczam. Jako lekarzowiijako człowiekowi! Jego szyja, zazwyczaj sztywna, poruszyła się na znakzadowolenia. Później zdecydowałem się podziękować mu ciepło,bez udawanych skromności. - Ściskam cię mocno wyszeptałem. Dostojny jak zawsze, uśmiechnął się do mnie, ledwie krzywiącwargi. Nie udaje misię zasnąć. Jednak nie z powodu myślio moich jutrzejszych porannych przenosinach. Nie wiemdlaczego, ale o tej późnej godzinie przyszli mina myśl 37. moi dziadkowie ze strony ojca, którzy przeżywali swą starość w latach mojego dzieciństwa. Wymiana pokoleń niemal się dokonała -ja osiągnąłem już prawie ich wiek. Moja przeszłośćstaje się coraz bardziejodległa,a tęsknota za nią coraz większa. 38 ROZDZIAŁ II Genua, listopad '95 Waśnieposzukujęgestów i słów, starając się uporządkować ostatniewydarzenia, jakie przeżyłem. Kiedy piszę, usiłuję patrzeć na to, cobyło, z dystansu tak, jakby przydarzyło sięto komuś innemu. Nie mawe mnie jednakże tej naiwności, by chcieć przekreślićróżnicę pomiędzy przeżywaniemżycia a opisywaniem go. Dobrze wiem, że niemożliwe jest zrelacjonowanierzeczywistości w tymsamym momencie, w którym cierpisię zjej powodu. Poza tym, w dzienniku nie możnaużywać stylu całkowicie literackiego ani też niewzruszenie dokumentalnego, pomijając zwykle czułości i sentymentalne ustępy. Tak więc nie będę mógł zapomnieć przerażonegospojrzenia mojej żony,kiedy zabierali mnie na noszachz kardiochirurgicznego oddziału intensywnej terapiiw stronę karetki. Było to spojrzenie błagalne, takjakby to ona nagleznalazła się w opresji. Uśmiechnąłem się do niej z większą tkliwością niżzwykle. 39. Na koniec popatrzyłem na innych chorych. Nie rzekłem nic. Pożegnałemich jednymruchemrękiwyrażającym życzenia wszystkiego, co najlepsze. Myślę, ze docenili moje milczenie. Wkrótce droga pod stukoczącymi kołami ambulansu zaczęła znikać wtoku zwykłego roboczego dnia. Babie lato jaśniało wspaniałymsłońcemoświecającym szybysamochodowe błyskami światła pomiędzyjednym tunelem a drugim. Zamknąłem powieki, by ujrzeć iskrzącą się ciemność. Lekarz i pielęgniarkacały czas byli przy mnie. Wstydziłem się trochę - zmojego powodu trudziłosię wiele osób. Ale publiczneinstytucje dysponują tymiszczodrymi nadwyżkami i chory może czuć się równieżniewdzięcznym winowajcą. Samochódjechal, aja usilnie wpatrywałem się w sufit. Pobyt w wielkimgenueńskim szpitalu jawił misiękilometr po kilometrzew coraz jaśniejszych barwach. Dręczące obawy, beznadziejne założenia, którymi żywiłem się w pierwszych dniach, wydawały się zapomniane. Mimo to miałem świadomość, iż zawsze były gotowedo ponownego ataku. Czułem się zżerany przez niecierpliwość. Wkrótce karetka podjechała pod tak zwany "monolit"genueński i na wstecznym bieguprzybliżyła się do wejścia. Na noszach, na których zabranomniedo windy,wśród nieuporządkowanego tłumu odwiedzających krewnych nagle dopadły mnie nie do zniesienia lęki i ponure przeczucia związane z obcym środowiskiem. Nieprzerwanie towarzyszyły mi te niepokoje wzdłużcałego korytarza kardiologii na siódmympiętrze. 40 Właśnie minęło południe. Z sal dobiegałmnie dźwięk głosówi naczyń stołowych, charakterystyczny dla pory obiadu. Noszeminęły oszklone drzwi zamykające ostatniodcinek oddziału. Za nimi mieścił się kardiochirurgiczny oddział intensywnej terapii. Miałem nadzieję, żeza tymi drzwiami znajdę towszystko, co dopiero utraciłem; stabilność nastroju,dokładne i wyważonepoczucie rzeczywistości. Kilka chwil później zostałem ulokowany na łóżkui zbadany przez lekarza. Później przymocowano mi elektrody do nieustannie pracującego elektrokardiografu. Lekarz, który towarzyszył mi od Sanremo, opuściłmnie już, wymuszenie się uśmiechając jak do dziecka,któregotrzeba rozbawić. Kardiochirurgiczny oddział intensywnej terapii,w którym się znajduję, jest obszernympokojemz wieloma stojącymi obok siebie łóżkami, podobnym do tego,który zostawiłem w moim mieście. Jednak jest w nim coś smutnego i posępnego, pomimo, że rozjaśniają googromne oszklone drzwi. Znów myślę o tym,co mnie spotkało, i o nieznanymheroizmie, jaki odczuwałem wsobie, wyjeżdżając z Sanremo ambulansem. Byćmoże było to najwyższe wzniesienieducha podczas całej tej przykrej przygody. Gwałtownie poczułem, jak rośnie we mnie dumaw obliczu trudnych, czekających mnie badań niczym w bitwie do ostatniej kroplikrwi. Ale teraz niemalże poddaję się przygnębieniu,mamochotę płakać. 41. Rozejrzałem się wokół. Dwoje szarych oczu wpatrywało się we mnie z łóżka naprzeciw. Miałemwrażenie, że starały sięodnaleźć w moichoczach cień niepokoju, strach zwierzęcia, które w niebezpieczeństwie pozostaje z dala od kryjówki. -Jestem lekarzem -powiedziałem, aby upewnić ciekawskiego. W tym samym momencie przełknąłem ślinę, by pozbyć się uczucia obrzydzenia. -Jeśli potrzebuje pan czegoś, proszę dać znak - dodałem, chcąc jakby rzucićmu wyzwanie i pozbyćsię tychnatarczywych spojrzeń. Na szczęście, teraz rzucił się na talerzzupy,któryprzyniósł musalowy. Pochłaniają,przełykając wielkimihaustami i zsiorbując hałaśliwie z łyżki. Znowu nie ma niczego, coby mnie nie denerwowało, obrażało. Wystarczyrozglądnąć się posali,po łóżkach pacjentów lub skrzyżować swój wzrokze wzrokiemjakiegoś chorego lub lekarza, aby poczuć natychmiast gwałtownyprzypływ śliny i niesmak podchodzący mi do ust. Kiedy obrócę się nabok,by popatrzeć na mojegosąsiada z prawej stronyjakoś automatycznie unikamjegooczu ciemnych, okrągłych, nieco zwierzęcych. Nachodzi mnie niemiłe poczucie bezużytęczności,wyobcowania. Czuję, że jestem dręczony przeciwstawnymi uczuciami obojętności i współczucia wobec tych nieszczęśników,zmuszonych, podobniejakja,do przymusowego pobytuna oddziale intensywnej terapii. I już żałuję, żenie zadośćuczyniłem pełnemu ufności, choć natarczywemu spojrzeniu któregoś z nich. 42 Jestem niespójny. I jestto sama niespójność, którą okazywałemwielokrotnie przed pacjentem w momencie, gdy oczekiwałemod niego skromnej należności. Moja prośba o pieniądzeszybko stawała się winą, odpłata małostkową i sprzecznąz zaufaniem, z jakim chory powierzył się mojej opiece. Chociaż nie miałem wielkiej potrzeby, obróciłem sięna drugą stronę,aby oddać mocz do basenu. Udało misię to nie wcześniej jak po kilku chwilach, jako że zawładnęła mną nagłanieśmiałość. Słuchałem ściekaniapłynu po szklez ciekawością,zaskoczeniem i nigdy wcześniej nie doznaną goryczą. Przez całą noc księżyc oświecał niespokojny odpoczynek tegomiasta, błąkając się długo ponad Genuą. Nie zmrużyłem oka, spędziłem bezsenne godzinyw łóżku wirytującym oczekiwaniu nakolejny poranek. Później pod niebemjeszcze niepewnym świtu podniósł się wiatr, gnając znad morza szybkie chmury. Uspokoiłem się, patrząc jak biegną,łączą się i układają w obrazy zanikających pejzaży, delikatnych jak dzieciństwo. Miałem ochotę modlić się! Uczyniłem to w myśli: "Nie jestem gotów,o Panie,spotkaćsię z moim końcem. Chciałbym zostać jeszczetrochę na tej ziemi, aby popatrzeć z dołu na chmury. Jeśli Ty tego chcesz! " Patrzęna połowę twarzy mego sąsiada z lewej, jegokwadratowypodbródek i policzek opadający na poduszkę. Śpi. Podczas gdy pierwsi odwiedzający wchodzą i wychodzą jeden po drugim,w ciszy, pojawiając się i znikając 43. jak cienie przez oszklone drzwi oddzielające nas od korytarza, ja przysłuchuję się szelestowi j ego oddechu i dostrzegam w nim oddanie się nieświadomości snu. Senjest również pewnym symbolemśmierci. Teraz wszystko wydaje się niewiarygodne, a zabiegchirnrgicznyjawisię jako przedsięwzięcie ponadmojesiły. Corazbardziej zagłębiam się w przygnębieniu. Tymczasem okno stało się ogromnym czarnym krążkiem niknącym w ciemności nocy. Przyszedłlekarz z oddziałn kardiochirurgu. Ma zaniedbany wygląd biedaka, ale wierzę, że okaże się - całkiem przeciwnie - fachowcem pierwszej klasy. Odbyło się między mnąa nim przesłuchanie reasumujące szpitalną kartę, która towarzyszyłami od mojegomiasta. Pytania iodpowiedzi, zwykle dookreślenia. Wydawałomi się, że mówimy już o wydarzeniachsprzed wieków, których jedynie nieliczne szczegóły mogły odnosić się do mniei mnieinteresować. Mruczę modlitwy. Nie odczuwam już więcej napadów zrezygnowania i tchórzostwa. Rozglądam sięwokół, patrzę na testare głowy napoduszkach i staram się wyobrazić sobie ich twarze, jakie mieli w wieku 20 lat. Niekiedystwierdzam, że udajemi się to przypomocy nagłego l ulotnego przeobrażenia fantazji. Wydaje mi się, że pomiędzy nami, leżącymi na tychsalach terapii wieńcowej, z naszymi sercami tak niepewnie funkcjonującymi, mogłoby się ukształtować jakieś tajemniczeporozumienie, odmienne od codziennych wymian zdań. 44 Jednaktrudne jestusunięcieniewidzialnej przeszkody dzielącej nas w wielu momentach dnia, któregoobrazem jest samotność naszego osobistego upokorzenia. Od tej samotności chciałbym pospiesznieuciec. Alepotym, jak rozpoznałem klęskę moich usiłowań, czujęsię na nowozagubiony na ogromnej pustyni niemożności porozumienia. W tym stanie moja myśl, nawet jeśli powściągniętai ograniczonajedynie do kwestii przeżycia fizycznego, niemoże przecież nie stanąć przed obliczem tajemnicyświata, radości i smutków, obliczem tej zagadki,która zawieraw sobie wszystkie inne, którajest porządkiem najwyższym,regulującym nasze postępowanie, tak jak rządzi słońcemi gwiazdamiKiedyjest się w niebezpieczeństwie śmierci, tak jakja obecnie się w nim znajduję, osobisty wymiar rozszerzasię z łatwością aż do postawienia pytań dotyczących prawduniwersalnych. To, co może martwić w związkuz mojąprzyszłością,tofakt, że może być ona uwarunkowana nieprzewidywalnymi okolicznościami. Poza tym rozumiem,żemojażona również przeżywa niepokoje ipoczucie bezradności podobne do moich. Nie jest przekonana co do wyboru, którego dokonałem, przyjeżdżającdo Genui. - Można było. - mówi, lecz przerywam jej; - Tak zdecydowałem. Jestw nas, chorych, szczególna zdolność pojmowania pozarozumowego. - Filozofujesz! Ci twoi koledzy - upiera się tacywiarygodni i serdeczni z jednej strony, są zarazem tacymałomówni w pewnych sprawach. 45. Podczas gdy rozmawialiśmy o tym, przyszedł odwiedzić mnie kardiochirurg. Zapytała go: -A jeślizabrałabym w takim stanie mojego męża? - Ryzykowałby wyniszczającym go zawałem,któryzrobiłby z niego w najlepszym wypadku inwalidę. Mówiąc to, uwypuklał przy' pomocy modulacji głosuniektóre słowa. I za każdym razem lekko potakiwał głową, aby je podkreślić. Ten miody lekarz, który będzie mnie operował,maglos raczej skrzeczący i dziecinny,ale dziwnie zmienny,tak że czasem rezonuje tak tubalnie, jakby rozlegał sięw miejscach ponurych i głębokich. Jeżeli przeżyję, ten glos pozostanie niezatarty w mojej pamięci. jestemtego pewien. I jeszczeprzez długi czasbędzie mnie fascynował,podobny do nut pewnej bajki,która stała się częścią mojego istnienia. Pokilku godzinach lubdniach potrzebnych na zaadaptowaniesiępacjenci kontynuują w większości zachowania wyniesione z domu: otwierają i zamykają szufladęw sobietylko właściwy sposób, wykonują charakterystyczne dla danej pory dnia gesty. Nawet jeśli później nieuchronne i wspólne wszystkimrytmy życia poprowadzą ich tymi samymi ścieżkami. Dostrzegam,iż udziałem każdego z nas są niespodziewane iniezwykle chwile radości ztajemniczymi i nieuzasadnionymiegzaltacjami. Bez tego niemożna byprzeżyć zmartwień i udręk choroby. Niemniej jednak żyjemy w warunkach gorszych odwięźnia czy oskarżonego, gdyż zmuszeni jesteśmy odga46 dywać nasze przeznaczenie przy pomocy lekarzy, którzyzbytczęsto wyrażają jew sposób enigmatyczny, a nawetniezrozumiały. I czasami twierdzą, że zaspokoili nas wyjaśnieniami, jakże przecież nierozsądnymi. Muszę powiedzieć, żezawsze ktoś jest gotów, pielęgniarz lublekarz, aby określić objawy i zastosowaćterapię. Oczywiście choroba jest po to,by jąwyleczyć! A jednak taskuteczność, ta gorliwość w odpowiadaniu na nagłe zawołaniakontrastuje z nieuwagą, zjakąinstytucja szpitalna lekceważy człowieka chorego. Takjakby chory nie byłniczym innym,jak tylko zbiorem organów, z których jeden zepsuł się lubuszkodził. Te niezliczone,cementowe piętra szpitala mogąwzbudzaćwe mnie lęk, a w niektórych momentach sprawiają, iż rodzi się we mnie złe, wręcz nie do zniesieniasamopoczucie, jakbym wpadł dogigantycznej pułapki. Moja myśl o szpitalu zawsze była niejasna i bezkształtna, jakbym jarównież - będąc przecież lekarzem brał udział wnieświadomej obojętności wobec tychproblemów. Jakochorypotwierdzamgorzką prawdę, o którejniemyślałem nigdy, żebędę musiał wziąć ją pod uwagę orazdoświadczać jej w bezpośrednim poznaniu. Wielu lekarzy powinno przynajmniejjeden razprzejść przez doświadczenia pacjentów. Być może tylkowówczas szpitale funkcjonowałyby lepiej. Dziśrano morze zadziwia mnie nadzwyczaj na intensywnością swojego lazuru. Oto Genua z lat mojej młodości, miejsce, do którego biegły wszystkie moje plany jakostudenta medycyny. 47. Ale wzdłuż tych alej wokół szpitala, którego wtedynie było, być może nawet nie pojąłbym już tego, tak bardzo zmieniło się niemalże wszystko. Tylko dawne pawilonyz tamtych czasówpozostały namiejscu, poczerniałeod wilgotności klimatu oraz zaniedbań człowieka. Dzisiaj muszę zanotować nowe powody niezadowolenia i żalu. Ta solidarność ludzi wokopach, która, coprzecież jest prawdą, powstaje wewnątrz szpitali pomiędzy chorymi, również szwankuje z powodu mimowolnego powstawania nieracjonalnych antypatii. Taki też jestprzypadek mojego nowego sąsiada. Sąsiedztwo z tym człowiekiem wzbudza we mnie złowrogiemyśli, których mógłbym sięnawet wstydzić, aleprzeciwko którymnie potrafięznaleźćremedium. Ajednak onpozostaje zupełnienieporuszony i niepróbuje zadawać mi niedelikatnych pytań. Ale właśnie ten spokój, z jakim tak myślęzajmujeon miejsce obokmnie, zamiast uspokoić mnie, denerwuje i dręczy. Spokój, w szczególności ten, zjakimpatrzy na wszystko swoimi jasnymioczyma, i pewność, jakąokazuje w każdym najmniejszym geście, złoszczą mnie. Nadal zerkam na jego wychudłąi opaloną twarz o wyrazistym i groźnym profilu. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Jednak ta niejasna aura szyderstwa, która otaczajegowystające kościpoliczkowe,jest dużobardziej wymownai przygnębiająca niż jakakolwiek rozmowa. Z mojążoną staliśmy sięw ciągu tychdni prawdziwymi przyjaciółmi. 48 Jest tak, jak to się zazwyczajdzieje wśród przyjaciół -jesteśmy ze sobą, nawet jeśli nie odczuwamy potrzebyułowienia. Patrzę nanowebloki wzdłuż ulicy Europa. Wiem,żew głębi, za kościołem św. Marcina,za Sturlą,jest cieńprzylądka zamykającego Neryi od wschodu. Staram się na oko oszacować odległości i proporcje,dość odmienne od tychmagicznych, będących w wyobraźni moich beztroskich studenckich spacerów. Bieg moichrozważań wciąż się zmienia. Teraz myślę o dzieciach,o moim życiu zawodowym. Myślęo Sanremo, mieście zaakceptowanym z powodupracy i później tak pokochanym, mieście szczególnymdla mnie, w którym zrodziła się i wychowała mojarodzina. I myślę o przyjaciołach, o ludziach, których znalem,doceniałem, poważałem w ciągu tych lat, i o innych, których - przeciwnie- unikałem z mimowolnym obrzydzeniem, niekiedy nieuzasadnionym. Nawetjeślistraciłem wiarętak dawno temu, jeśli jąw ogóle posiadałem po okresie dzieciństwa, cojakiś czasodczuwałemspontanicznąpotrzebę modlitwy. Jest to ta sama pobudzająca,naturalna koniecznośćinagła potrzeba modlitwy, którą czuję dzisiaj. Ale wcześniej ta potrzeba mogła przecież narodzić sięw bezpośrednich okolicznościach niebezpieczeństwa l tamuspokoić. Teraz - przeciwnie - zwróceniesię do Boga oznajmia minieustannie jasne wzniesienia,bez oszukaństwa. Mój ciekawski sąsiad z naprzeciwkanadal zadaje mipytania, chce wiedzieć, na jaką chorobę będę się leczyć, 49 JK.. co widząc, że znajdujemy się na kardiochirurgicznymoddziale intensywnej terapii -jest z góry bezużytecznei pozbawione sensu. Lecz jego pytania, zadane w sposóbnalegający, a jednocześnie uniżony, okazały się wystarczające, by przywrócić mi choć trochę cierpliwości i wreszcie choć trochę dobrego samopoczucia. Nieustannaobecność mojej żony pod wieczór jestdla mnie wszystkim na tej sali. Koncert naszych słów odizolowuje nas od innych,a nawetod świata widocznego za oknem. A dzieńpomału znika. Jak tylko zostaję sam, ponownie podejmuję dialogz chorobą. Czasami wyobrażamsobieostatnie podrygiwania śmierci, pienistą bańkę, którąniejeden raz widziałem wypływającą z ustwielumoich pacjentów w ich ostatnichchwilach. Podobnie myślę o tym, co może mi się przydarzyćw tymszpitalu odległym od mojego miasta, przed tym niedyskretnym człowiekiem,mającym zamiar obserwowaćkażdy mój gest, gotowym zawsze skorzystać z nadarzającejsię okazji, by uczynić zadość swemu niegasnącemu pragnieniu wiadomości i nowinek. Niewielemi potrzeba, abysię rozpogodzić. Wydaje mi się, ze takjak przyjąłem niegdyś szczęściedane mi bez mojejzasługi, tak mogę teraz zaakceptowaćrównież nieszczęście rozdawane ręką przeznaczeniaczęsto niedorzeczną, a niekiedy naprawdę ciężką. Każdego ranka,tużpo godzinie siódmej, dwieuczennice ze szkoły pielęgniarskiejrozdają pigułkii pobierająpróbki krwi. 50 Zaczynasię dzień. Ja obracamsię w stronę okienotwartychna morzeGenui. Poprzez drzwi, tu na siódmym piętrze szpitala, dajęsięzalać całemu światłu słońca, które oślepiłoby mnie,gdybym nie zacisnął powiek. Pomałusmutek odchodzi,ulatnia się. Czasami rozmawiam o drobnostkach z tym natarczywcem z łóżkanaprzeciw. Późniejmile ciepło i światło słonecznemieszają nas,niektóre słowa unoszą się i zamierają, niekiedy wyrywasię westchnieniePomalu znów zasypiamy. Tego wieczoru mój sąsiad z naprzeciwka, nie przerywając tego, o czym dotychczas rozmawialiśmy, zacząłopowiadać mi o śmierci żony, nagle odsłaniając okrutnekatusze oraz udrękinowego dlaństatusu wdowca. Okazał się więc człowiekiem zupełnie innymod tego, jakimwydawał siębyć! Jeślibynawet nadzwyczajny rozwój nauki i biologiizdolal odkryć iwytłumaczyć wszystko, nie zdoła nigdywyjaśnić zagadek duchaludzkiego. Wiedza o chrześcijańskiejuległości, pozostałość dawnych, dziecinnych wspomnień sprawia, że rodzi się wemnie niecodzienne poczucie zdecydowanej pogody ducha, równowagi,wycieńczonegopokoju. Od kilkuporanków wyczekuję niemal zniepokojemojca Mauro. Ten zakonnik mówi językiemprostymi przenikającym,łączy wjednym wyrażeniu myśl i słowo dobre dlawszystkich iw każdej sytuacji. 51. język sztuki może pobudzić wyobraźnię. Nie potrafion jednak przywrócić wiaryjednostce strapionej,tak jak może to uczynić kilka chrześcijańskich słów tegomnicha. Ma on głos smutny i urywany, który pomału i niemal niechętnie towarzyszy lekkiemu ruchowi głowy. Rozumie się, że szukał trudnych prawd i że to onetrzymają go na dystans od prostych, życiowych komproDziśrano ojciec Mauro uścisnął rękę nam, chorym,z niezwykłą troską i oddaniem przybliżając się na palcachdo naszych łóżek. Wydawało się, że jego kroki badały podłogęjakruchomą taflę iże stąpał delikatnie ziemi. Tak jakby należał tylko w połowiedo tego świata! Cojakiś czas na poręczach długich zewnętrznych balkonów siódmego piętra siadają grube mewy zmierzwioneod wiatru. W wilgotne poranki, nabrzmiałe od nadchodzącego deszczu, słychać ich ponury, gardłowy krzyk. Współgra oncałkowicie z nastrojem wielu z nas. W mimowolnym oczekiwaniu na operację szukami prawie że znajduję sposób na odroczenie przeznaczenia. Spędzam czasobojętnie i pomimo tego,że nie mogęzapomnieć całkowicie o chorobie, która mnie dotyka,czuję się niemalżewyzwolony. Rozmawiam z innymi lczasem zapominam o tym, co jeszcze mnie czeka. Ileż razy w ciągu tych ostatnich lat odwiedzałemmoich pacjentów i przyjaciół w tym olbrzymim gmachu! Widziałem, jak pojawiał się nagle przed moimi oczyma: wysoki, masywny i groźny. 52 Nie pomyślałbymjednak, że to ja sam będę musiał spę"dzićw nim dnii noce takiejak te, które właśnie przeżywam! Patrzę w dół na ziemię, schodząc wzrokiem z tejwysokości. Pozostała część szpitala sw. Marcina ukazujeswójsurowy wygląd z niskimipawilonami, które stojąjedenzadrugim na podobieństwo baraków w obozie dla więźniów. Te starebudynki nie reprezentują dokładnie tego, copowinno być świątynią nowoczesnej nauki medycznej. Przez wiele nocy muszę pogodzić się z bezsennością. Śledzę noc w Genui, światła peryferiów, domy niekiedypogrążonew gęstej ciemności, w którejtylko korytarzeschodówpozostają rozjaśnione łagodnąpoświatą. Światła naulicy Europa pulsująjak zadyszane serce. A poza domami czerwona, oświetlona reklama wielkiego sklepu przypomina, że jest "super obniżka cen". Zwysokości przez oświetlone szyby drzwi i okienobserwuję wnętrza niektórych oddziałów. Rozróżniamosobyw fartuchach i inne, które odchodzą i przychodzą,kilku chorych w piżamach i szlafrokach. Staram się odgadnąć treść ichrozmówna podstawie gestów. Jest tojedna z niewielu, jeśli nie jedyna, dozwolona mi rozrywka zewnętrzna. Również tej nocy zawładnęła mnąbezsenność niedająca nadziei na to, że możnają będzie poskromić przypomocy zwykłych środków nasennych. Blady iogromny księżyc towarzyszył mi przez wielegodzin. Bolesne napięcie ściskało mi czoło imyśli gromadziły się wokół niego. W końcu zasnąłem po to, bywkrótce się przebudzić. Teraz jest już rano. 53. Dzisiaj spojrzałem w lustro: rzadkie, proste włosy nagłowie, wory pod zniszczonymi i nieco wodnistymi oczyma, spojrzenie niezdecydowane czy płakać, czy tez śmiać się z siebie samego. Mamcoraz wyraźniejsze uczucie, że stałem sięwięźniem sytuacji decydującej, nieodwracalnej. Jestem na tragicznymrozdrożu! Kim jestem? Zranionym zwierzęciem, wystanym napowikłane spotkanie ze śmiercią? Jestem starym prawiemężczyzną, już usuniętym na marginesspołeczeństwa,w beznadziejnym okresie życia,wykluczonym z łańcuchanastępstw biologicznych. Czuję,że jestem mrówką odizolowanąi zmęczonąw ogromnym mrowisku ludzkim,które stale odnawia się w kolejnych pokoleniach. Wraz ze słońcem sprawy rozjaśniają się, nabierająckształtów czystych i rzeczywistych. Zamiastmnie pobudzić, światło uspokaja mnie. Rozumiem, że w moim stanie nie może być dalejtej dwuznaczności, że życie może zwyciężyć, stając jedynie z otwartym obliczem przed niebezpieczeństwem śmierci. Zbliża się krok decydującyi właściwie chciałbym,aby już nadszedł, aby zbliżył się już tenwczesny poranek,w którym wprowadzą mnie do sali operacyjnej. Po wielu bezsennych l pełnychkoszmarów nocachczuję teraz niepowstrzymane pragnienie snu. Spiąć, nie myśli się o niczym. Pozbycie się każdej myśli stanowi być może pewnedobro. Dobro wsensie czarnej dziury egzystującejw galaktyce domniemań, przypuszczeń i domysłów! 54 Czasami rozmyślam o tym, co nazywają życiemtam- na zewnątrz szpitala. I próbuję sobie wyobrazić siebiezmarłego i jużw kostnicy. A więc wszystko wydaje mi się głupie i śmieszne,właściwie groteskowe: poruszanie się, ubieranie, zarabianiepieniędzy na najbardziej zbędne potrzeby. Jakiżobłęd! Być może po razpierwszy przytrafia mi się myślećo moim końcu bez doznawania nie tylkomęki, lecz nawet odrazy. Im więcej myślę o rozpadaniu się wpylmojego ciała, tymbardziej moje refleksje stają się pogodne, o ilenie błahe. I czasamiwłaściwie się z nich śmieję. Myślę o domu. Z mojążoną stworzyliśmynaprawdędom życia: ruchliwy, bogaty w osobiste wydarzenia, intensywniejszepo narodzeniu dzieci,ich pierwszym gaworzeniu, a następnie radości ich zabaw. Tymczasem lataprzeminęły skandowane rytmami wszystkich dni. Naszedzieci rosły, a my dwoje starzeliśmy się. Każdego dniawydawało się, że nowy cud delikatniepopychał nas do przodu. Teraz ja musiałem w pośpiechu wyrównywać rachunki ze śmiercią, podczas gdy ona powinna być przygotowana na pożegnanie ze mną, co może okazać sięnaprawdęnagłe. Ja i moja towarzyszka życia nigdy nie pielęgnowaliśmy ułudy pełnego szczęścia. Nigdy nie wierzyliśmy złudzeniu,że życie jest nieustannym świętem możliwychi powtarzających się przyjemności. Około południa przyszedł kardiochirurg. Miał na twarzyto bolesnezmęczenie spowodowane pracąi napięciem jakiegoś pracowitego i ważnego poranka. 55 J.. -Jutro - powiedział mi - przejdzie pan na kardiologię i zejdzie, żeby zrobić koronarografię. Nie traćmyjużczasu! Jegouśmiech nigdy nie wydawał mi się zafałszowany, cobyłoby usprawiedliwione, wziąwszy pod uwagę charakter pracy chirurga. To tak, jakby jego żywotny duchwypływał z nieustannego zachowywania równowagi między woląi cierpliwością. 56 ROZDZIAŁ Genua, listopad '95 Ten, kto pisze dziennik, tak naprawdę jestposłusznypragnieniu ucieczki przed zapominaniem dni. To, co przeżywamy, podobnie jak lampalub wirowanie światła szybko zanika, pozostawiając nam przelotnewspomnienie, które należy utrwalić, zanim zaginiew ciemnym leju, gdzie zazwyczaj traci się pamięć. Nawet w tym bezruchu, wjakibyłem wtłoczony nakardiochirurgicznym oddzialeintensywnej terapii, czasuleciał, zabierając ze sobą poranki i zachody słońca,pochłaniając każdą chwilę w sposób nieubłagany. Tutaj, na tej wspólnej sali, mogąc poruszać się, mamprzynajmniejmożliwość odnalezienia biologicznego rytmudni i nocy. Nieustanna, hałaśliwa krzątanina krewnych iznajomych. Ci goście wyrażają sądy, czyniąproste przewidywania będące wynikiem niewiedzy i powierzchownościczłowieka zdrowego, który czuje się chroniony i szczególnie odporny na każdą chorobę. 57 i. Kiedy nadchodzi pora obiadu, każdy z nas bierzeudział w niezwykle życiowej manifestacji. Tutajbardziej niż w zwykłym życiu stosunki międzyludzkie komplikują się mimowolnymi sympatiami i antypatiami mogącymi doprowadzić do obrzydzenia lubchociażby wstrętu. Niektórzy po prostuodizolowują się. Inni otwarciewykazują niemałąodrazę wobeckonieczności siedzeniawokół jedynego wspólnego stołuw tak ścisłym sąsiedztwie z obcymi. Kiedyzasiadam do stołu, to - co zdarza się rzadko -jeśli mogę, zasiadam obok tego samegochorego. Jest on człowiekiem młodym, zniszczonym już przeznieszczęście,ale jednak pochłaniającym bezgłośnie każdą potrawę. Czeka na przeszczepserca. Lekarze nazywają go poufaleVincenzino, ze względu na jego stałe powroty na oddział. Jego życie wydaje się biec umiarkowanie akceptowane z pomocą uśmiechu, który rozkwita za wszelką cenęna wargach. Tęgoranka wcześnie podniesiono mnie na noszach, abyzanieść do podziemiszpitala i wykonaćkoronarografię. Minąłem długie korytarze, gdzie oczekujący, siedzący na ławkach chorzy wydawali mi się żebrakami przycupniętymi na stopniach kościoła. W sali hemodynamiki lekarze zakładali fartuchy i maski. Nie zamieniłem z nimi ani jednego słowa ani teżniewidziałem ich upiornych twarzy. Nowoczesna medycyna zeswoją drażniącą technologiąjest z pewnością mniej ludzka, lecz wydaje się,że nic niejestwstanie jej zatrzymać, że mogłaby odważyć się na wszystko. 58 Tam na dole dokładnie tego doświadczyłem. I odczułem strach przed tym! Przeżyłem chwile życia w zawieszeniu, kiedy szybkowpychano sondę w mojetętnice. Wstrzymałem oddech, jakbym znajdował się nadprzepaścią. Na obrazku teleekranu sonda oscylowała pod wirującym strumieniemkrwi. Oscylacjete, najpierw zmieszane, stawały się stopniowo coraz bardziej precyzyjne,podczas gdy koniec sondy posuwał się pewnie, wyginając się jak gruba glista. Proszę nie oddychać! Na nowowstrzymałem oddech i przypływ ciepła przebiegi moje ciało. Później wszystko wróciło donormy. Terazjestemw łóżku. Muszę leżećnieruchomo przez12 godzin z pasem ściskającym mi żyłę udową, poprzezktórą zostaławcześniej wprowadzonasonda. Po pewnym zmaganiu sięze sobą udało mi się usiąść,porzucającpozycję leżącą. I jeszczemyślę o koronarografiijakoo pewnej profanacji. Być może wszystko jest wyolbrzymioneprzez mójzmartwiony i przygnębiony umysł. Równieżci ludzie, leżący na łóżkach w mojej sali, zdają się odgrywać absurdalny i złudny spektakl, w którym podobnie jak oni i jabiorę udział. Moje oczy potrzebowały odległości, dlatego patrzęna morzę. W południowym słońcu jest to dal ogromna,oświetlona i błyszcząca. 59 ^. Nareszcie wydaje mi się, że mogę rozplatać supłymojego życia, przywołując z chrześcijańską pokorą Boga,powierzając się na nowo z ufnościąjego miłosierdziu. Szeptam najprostsząi najintensywniejszą modlitwę- Ojcze nasz -jedyną, jaką pamiętam z odległych lat dziecięcej gorliwości. Jest to wołanie o pełniejsze i mniej ryzykowne połączenie zOjcem Niebieskim. Zawsze wydawało misię, że wjej słowach nie byłożadnej różnicy pomiędzy życiem a religią. A raczej - pomiędzy poezją i wiarą! Nachodzi mnie swoiste zwątpienie, gdy czytam tendziennik. Dokonując retrospekcji pewnych faktów, doznajęuczucia, którego być może nie doświadczyłem w momencie, kiedy fakty te miały miejsce. Z jakiejkolwiek stronychciałoby sieją uchwycić w celu opisania, prawda wydaje się deformować w rękach. Skupiam uwagę na dwóch nowych sąsiadach. Jeden, po prawejstronie, ma uśmiech niepewny, ulotny,na granicyszaleńczej niedorzeczności, która musiałatowarzyszyć mu przez całe życie. Ale ten drugi, z lewej, budzi we mnie większezainteresowanie - ułożony i uporządkowany, zawsze pulsującyjakąś wielką złością, takjakby miał zaraz wybuchnąć. Wydmuchuje przeznozdrzaswoje niezadowolenie, zaciska wargi, odpowiada napozdrowienie grzecznie, ale zesrogim wyrazemnajwyższej nieuwagi. Dzisiaj przez cały dzień zajmuje się czytaniem książek, które komentuje nieustannie drobnym i pospiesznym pismem. Przypuszczam,że jest on profesorem na uniwersytecie, jakimś pedantycznym biurokratąkultury. 60 Również on został poddany koronarografli, wydajesię,że z dobrymi wynikami. Być może jutro wyjdzie. Mamtaką nadzieję! Ileż tonowych wątpliwości. W tej chwili nie udaje mi się odnaleźć w wierze odpowiedzi, która całkowicie by mnie zadowoliła. Jakkolwiek obracałbym problemem na wszystkie strony, nie udaje misię nawet znaleźć pojęć na określenie go. Również jawolałbym wierzyć w silę słów, które słyszęod ojca Mauro. Są to zdania tysiąc razy powtarzane i sprawdzane,którezachęcają do wyzdrowienia w taki sam sposób, w jaki mogłyby również pocieszać przy umieraniu. Towłaśnie tadwuznacznośćprzeszkadzamojemuumysłowi i pobudza do ichodrzucenia. Mój sąsiad po prawej stronie śpi głęboko. Tymczasoweunicestwienie zmysłów może prowadzićdo myślenia onieświadomości, która towarzyszy agonii. Jest to rozpowszechniony pomysł, że byłoby lepiejopuścić ten świat bez zdawania sobie z tego sprawy -podczas snu. Aleja ten pomysł odrzucam, ja chciałbymbyć obecny przy mojej własnej śmierci. Dlatego przeraża mnie niecobardziej mrok znieczulenia niż zabieg. Obudziłem się i poszedłem usiąść przy stole na sali. Ten, kto mniewidzi siedzącego tak z podpartymiłokciami, może pomyśleć, że jestem znudzonym odwiedzającym. Ja natomiast jestem człowiekiem niemalżewyczerpanym, nawet jeżeli początkowy niepokój minął. 61. O czym mógłbym myśleć w mojej sytuacji? O wszystkim io niczym. Kardiochirurg patrzył na mnieoczyma przezroczystymi i ciemnymi, oświeconymi światłem, które wydawały się opowiadać zarówno o przeszłych już dawnoczułościach, Jak i o ostatnich a zaakceptowanych rozczarowaniach. - Ustaliłem termin nawtorek - powiedział -jeśli nicnieprzewidzianego się nie zdarzy! Używał słównadzwyczaj prostych i płynnych. - Dzięki Bogu! - powiedziałem. Mogę jednak przysiąc,że w ogóle tego zdania nieprzemyślałem. Przed człowiekiem, wydawać by się mogło, tak spokojnym, który mnie będzie operował, równieżwątpliwości izmartwienia zdają się tłumić, wyciszać, odchodzićna bok. Mój umysł błąka się bez przyczyny, tak jakbym wjego obliczu zapomniał, żejestem chory i oczekuję na pewne wydarzenie skomplikowane i ryzykowne. Dziś po południu, gdy tylko zostałem sam, leżałem nieporuszony z oczyma wybałuszonymi, jak gdybyktoś znienacka i w ciszy rzucił się na mnie, paraliżując mnie w strachu. Zostałem zaatakowany przez zwierzę przerażenia. Ale bez mrugnięcia okiem, w ciszy przygotowuję siędo przetrwania. Są momenty na tychsalach,w których lekarze i pielęgniarze wydają się mieć baczenie na wszystko, z wyjątkiem nas,pacjentów. 62 Wielu z nas układa się wtedy niedbale na łóżku, niewiem, czy pogodzonych i uspokojonych z powodu osiągniętego wreszcie świętegospokoju, czy też - przeciwnie dziwnie zawiedzonychi niepocieszonychChorzy w nieszczęściu swej choroby szukają częstookazji do uśmiechania się. I jeśli jeszcze okazja ta jestrzadka, wiedząjakjej oczekiwać. Niewielucałkiem zamyka sięw nieprzystępnym przygnębieniu. Na salach uśmiech mógłby być częstszy i pełniejszy! Jarównieżprzeżywam co jakiś czas czarujące chwileodprężenia i zapomnienia. Chory z naprzeciwka jest towarzyszem, który umiejedynie pokazywać się z uśmiechem, serdecznym i ironicznym. - We wtorek idzie pan nawycieczkę? - zapytał mnie. - Sprawy sercowe! -odpowiedziałem, mrugając okiem. Powrócił mój byłysąsiad z łóżka, ten profesor uniwersytecki, aby się pożegnać. Nie spodziewałem się tegogestu po takim jak on człowieku - obojętnym i sceptycznym, podobniejak też nie spodziewałbymsię zostać obdarzony zaufaniem. A oncałkiem odwrotniezatrzymał się, opowiedziałmi o żoniew separacji i o niegodziwejcórce. Wkońcu ująłmą rękę ciepło i z wdzięcznością, żegowysłuchałem. Religia może mieć ogromnąsiłęodpustu i pokoju. Ten mnich, ojciecMauro, w uroczystejroli kapłanaprzynosi dar własnejpokory oraz własnego chrześcijańskiego braterstwa. 63. Zszedłem z moją żoną do kaplicy, pustego pomieszczenia, które mieści się przy tym samym korytarzu cobar. Nie błagałem Boga wciszy, tak jak słyszałem, że błaga Go ona, szeptem. Mojamysi zatrzymała się naUkrzyżowanym, tu zawieszonymna przedniej ścianie, którybył dla mnie nietrwożącym wyobrażeniem śmierci, ale jakby obietnicązmartwychwstania z prochów życia. Wychodzęz oddziału i spaceruję po korytarzach. Przy wejściu przeczytałem nazwiska lekarzy wypisane pod szybą, ułożone według stopnia ważności. Są to niewielkie zasługi,które szybko zostaną zapomniane i przeminą. Przeszedłem również przez stare pawilony, do których chodziłem jako student. Widziałem je ponownie,rozpoznawałem je pod ich pleśniejącą szarością. Z niemałymwysiłkiem pamięci wysylabizowałemnazwiska niektórych profesorów i lekarzy ztamtych czasów. Jednak kontury ich sylwetekzupełnie już zatarły sięw zapomnieniu. Poprosiłem ojakleśinformacje na temat tych moich starych profesorów jednegoz kolegów, mojegorówieśnika. - Wszyscy już nie żyją - odpowiedział. -A profesor De Marchi,pomocnik na kardiologii? - Został ordynatorem tutaj, naRivierze, a późniejpowrócił do Genui na emeryturę. Być może jeszcze żyje. Teraz trudno byłomi nawet przypomnieć sobie nazwiska tychmoich mistrzów, tak niegdyś podziwianychi szanowanych. O niektórychz nich kolegamówił: 64 - Nigdy o nimnie słyszałem! -Sic transu gloria mundA - westchnąłem. Ponownie spojrzałem w lustro. Mój język jest szary,pokryty patyną, w kształcie jakiś zwierzęcy, podobnie jakw barwie. Wydaje się krótszy i bardziej krępy,nakształtjęzyka wołu. Pojawiłsię ojciec Mauro o niezwykłej porze. Wydawał się gwarantowaćw sposób symboliczny możliwość wyjścia pozabrutalną rzeczywistość gnijącegociała. Wtorek! Czuję niespodziewany ucisk. Ajednak wtorek zdaje się być odległy, bardzo odległy. Myślę otym, wjaki sposóbmam pokonać ten czas,ja, przygnieciony ciemnymi myślami, z ciałem zagrożonym chorobą, leżący najednym z setek łóżek, na jednym z niezliczonychpięter szpitala. W tymmomencie myślę znowu, nicjuż nie rozumiejąc, wjaki sposóbznalazłemsię tutaj, na tej sali, w tymmieście. Staram się wszystkopospiesznie podsumować. Zarówno Genuę, jak i kardiochirurga wybrałem ja,za zgodą mojej woli, bez odstępstw iinterferencji. Wszystko wtedybyłodla mnie jasne, miałem pełnąświadomośćrównież co do zaniedbywanych szczegółów. Jednak zabieg wydawałsię zdarzeniem nie więcej jakodległym. Teraz natomiast wszystkojest ustalone. Wtorek! Niewiele godzinwystarczyło mi, aby rozsypać natwarzy pył lat. Mam wychudzone policzki, nieogoloną brodę. Dostrzegam, że potrząsam głową na znak niezgody. 65 ^. Patrzę na twarze niektórych odwiedzających, z których emanuje przepotężne zdrowie, niemal bezczelnie. Równieżjamiałem oblicze takie jak oni i wierzyłem,że moja mocna materia będzie zachowana od jakiegokolwiek rozdarcia. Nieszczęsny marzyciel! I nieszczęśni podlegający ułudzie! Ponownie zszedłem do kaplicy. Chciałemzbliżyć się do krzyża, szukałemgo jak metafory, która mogłaby nadać pełnię sensumojemu losowi. Pozostałem w głębi,przystając na palcach. Pachniało kadzidłem i woskiem. Czułem się zmieszany i zawstydzony tymi tajemniczymi rozważaniami. Czy to, coobiecuje Ewangelia Chrystusowa - nieśmiertelność duchowa żyjącychjest bajką na pocieszenie, parabolą nadziei filozoficznych czy też żmudnąprawdą objawioną przez boskie miłosierdzie? Muszę znaleźć w moim błądzeniu prawdziwemotywacje i źródłanadziei. Wszedłem na górę, nasalę. Czuję, iż wraz z poprzednimi myślami inne, całkiemodmienne przychodzą mi do glowy jakjakiś ostatecznygest prowokacji: odejść stąd, przeżyć każdą życiową burzę, drwić ze śmierci i ze zdrowego rozsądku? Mieć odwagę lekkomyślności? Nie,to sprzeczność! Prawdziwa odwaga jest w każdym poważnym icałkowicie świadomym wyborze. Zawsze utrzymywałem, że niektóre skrajnezabiegichirurgiczne sąpogwałceniem samej natury, terapeutyczną, nieludzką aberracją. 66 Jednakpóźniej musiałem przyznać,niezależnie odwyniku, że dobro człowieka może również przechodzićprzez trudne drogi krzyżowe i ścieżki przemocy. To, coliczy się i ocala dobro, to ta ogromna siła, bogactwomoralne, które chroni od bólu i nieszczęścia zaakceptowanego po chrześcijańsku, pokonując nędze i egoizm. Właśnie! Bóg ukrzyżowanymoże byćprzypowieścią,prawdą i objawieniem. Na sali można się zarazić uległością przez kontaktz niektórymi lekarzami. Są to lekarze odpowiadającyuśmiechem na ufną pokorę i ludzką wierność swychpacjentów. Pomiędzy nimi są niektórzy o nadzwyczajnejskromnościpłynącej z ich wielkiego człowieczeństwa,jak gdyby była w nich ona nieomal cechą naturalną,darem dyspozycyjności i tolerancji bezprzesady,alei bez żalu. W tych wspólnychpomieszczeniach i w takich warunkach każde doświadczenie staje się dla mnie skarbemi być możeniezasłużonym przywilejem. Zdaje mi się, że szczęście, jakiejedna godzina możenieść wsobie, jest rozkosząi bogactwem, na których roztrwonienie nie mogę sobie pozwolić. Owładnięty podobną ideą zbieram ostatnie plonymojego zmęczonego już umysłu. W pewnych momentach wydaje mi się też przewidzieć w wyobraźni moje wyzdrowienie. Chcę przeżyć. Chcętego przede wszystkim ze względu na mojedzieci,które czasami wykluczam z moich myśli jak coś,co mogłoby mi sprawiaćwyłącznie większe cierpienie. 67 A. Patrzę z wysokości siódmego piętra na światła i cieniewieczoru, na niewyczerpany bieg ludzi i samochodów. Jestto zwykła symulacja iluzji kogoś, kto nie jest chory. Z trudem udajemi się zamaskowaćprzed innymimoje radosne, jeśli niekomiczne, zdziwienie. Noc możebyć długa, gdyż jest pozbawiona wydarzeń. Takjak godziny długiegoznieczulenia! Moje serce będzie zatrzymane, nieruchome po razpierwszy,odkąd zaczęło bić już w łonie matki. Takie rozważania nękają mnie w bezsenności tegowieczoru. Wstałem, aby pochodzićpo pustym korytarzui uwolnić się od moich obsesji. Teraz, kiedy moje życie może sięskończyć, nawetmodlitwaniemoże mi pomóc. Jestem upokorzony, leczmodlitwa w takiejsytuacji wydaje mi się aktem podłościniemalże kupieckim, pospolitym i małostkowym. Tutaj pojęcie życiamoże wydać się całkiem inne odtego, jakie mają ludzie zdrowi, stworzone z podświadomych lęków, lecz tyleż samo z niedorzecznych, niepokonanych i nieracjonalnych domniemań. Kiedyczułem się dobrze,ja równieżbrałem udziałw tej tłumnej i powszechnej nieświadomości. Moja żona właśnie wyszła. Śledzę jej ruchy,tak jak ściga się światła w ciemnymdomu. Powiedziałem w sali operacyjnej kardiochirurgowi,który przyszedł pozdrowić mnie słowami "do widzenia": - Polepszenie jakości istnienianie jest mniej istotneod zawzięcia się na to, aby je przedłużyć. 68 On uśmiechnąłsię. Dodałem: Wiem, że człowiek w swoim duchowym bogactwienie może oczywiście pomijaćsamego ciała. Jeśliw momencie, w którymwydłuża krok, nagle przychodzi bólw klatce piersiowej. - Właśnie - uśmiecha się. Ale ten cichy człowiek, który włoży ręce w mojewnętrzności, ściskając z zuchwałością me serce, należydo wielkiegogronatych, co mająsię dobrze, którzy jawili mi sięsłoneczni i przyciągający, kiedy ja też byłemjego członkiem. Dlatego nie może zrozumieć aż do głębitejciemnej otchłani choroby i oczekiwania, w jakim sięznajduję. Podobniejak ci odwiedzający, którzy przychodzą i odchodzą,również onnależy do plemienia pogranicznego,dla mnie już nieosiągalnego, posiadającego z pewnościązasady życia, ale nie mogącego znać wielu innych zasad,zktórych choroba jest pierwszą i najbardziej burzliwą. Kiedy człowiekjest zdrowy, nawet jeśli jest wrażliwyi altruistyczny, czujesięwrzucony wnigdy nie zaburzone doświadczenie wolności i stworzenia. Nie dostrzegajuż aż nazbyt wyraźnych problemów śmierci. I kiedy spotyka sięz cierpieniem i chorobą innych, może zacząćmyśleć, że są to sytuacje dlaniego obce i że on możewobectego zostaćna uboczu. Tojest naprawdę największą głupotą niektórych jednostek cieszących siędobrymzdrowiem, szczęśliwychijakźenierozumnych. W małych grupkach przychodzą lekarze. Ich przyjście jest zawsze krótkie, z postojem u boku jednego chorego i badaniem u drugiego. 69 A. Dzisiaj zatrzymali się dokładnie przed łóżkiem starego rzeźbiarza, który zmarł rano. A później odeszlipokrótkiej, kłopotliwej ciszy. Nikt nie dziwi się, zwłaszczaw szpitalach, ze każdeżycie nosi w sobie ryzyko zepsucia się zarówno w czasie, jak i w sposóbnieoczekiwany i odmiennyNosze ze zmarłym szybkozostają przykryte białym, anonimowym prześcieradłem. jest to rytuał, który nie ukrywa jedynie szacunku dlazwłok, lecz także jest tochęć wyjścia w pośpiechu z paraliżu strachu i emocji, które sam ich wygląd wywołuje. Tak samo było dziś rano ze starym rzeźbiarzem. Tejnocy długomyślałem wpółśnie o starym artyście zmarłymtutaj, na mojej sali. Zastanawiałemsięnad wyraźnym zakłopotaniem lekarzy i nas, jego towarzyszy zsali. Była to dla nas, żywych,dalsza lekcja rzeczywistości stojącejprzed oczyma i niemogącej ignorować prawdyo ciele, które starzeje się,którepodąża nieszczęśliwie w stronę końca pośród niekończących się chorób, wciąż się odtwarzających. Kiedyczci się, jak to się mówi,zmarłego, nie czci sięjedynie pojedynczego człowieka, ale śmierć nas wszystkich na nią skazanych. Wstałem, po omackuszukając drogi do wielkiegooknaw głębi korytarza, aby patrzeć na światła Genui. Wątpliwościobojętnego świtu zastałymnie wciąż na nogach. Ostre pragnienie wyzdrowienia w naszej cierpiącejflzycznosci chorych, zamiast podnieść wartość naszego 70 ciała, może staćsię świadomością ubóstwa i tymczasowości jego istnienia na ziemi. Ileż obrazów agoniiprzebiega mójumysł! Znówmyślę o zwłokach rzeźbiarza w tym krótkimczasie, w którymmogłem na niepatrzeć. Nie miał już nic z człowieka żyjącegowcześniej, alenieprzypominał też w niczym zmarłego zwierzęcia. Przyglądającmu sięintensywnie, wydawało mi się,że odczuwam magię niewidzialnego świata. Przed obrazem zwłok nie można uczynić nic innego,jak przypuszczać z cierpiącą nagłością, iż istnieje jakakolwiek pewność, że życie trwa gdzieś za drzwiamirzeczywistości. Nawetten, ktonie pozwoli oderwać się od rzeczywistości, doświadcza przecież uczucia metafizycznościwieczności. Zawsze wzruszałem się napogrzebach, gdyintonowany był ten śpiew: "Wierzę, że zmartwychwstanę. " Jest już późny poranek i tu, na sali, oczekujemy naobchódlekarzy. Ktośz chorych popada wotępienie. Innikorzystająz tego, aby uporządkować stolik zastawiony nakryciem,jakimiś książkami, a nawet śmiesznymi bukiecikami kwiatów o smutnymi trochę cmentarnym zapachu. Spoglądam na mojego sąsiada, człowieka ogromnego, przeniesionego przed kilkoma dniami z kardiochirurgicznego oddziałuintensywnej terapii. Zawsze mazamiar cośliczyć. Wydajesię, że chce ukryć uśmiech głębokiej, pewnej satysfakcji, bezwolnie pojawiającysię na jego wargach 71. skąpca. I marszczy czoło tak, aby ten uśmiech mógł wydać się spojrzeniu ciekawskich jakimś grymasem. Jego żona przychodzi co rano oporze, którajestjeszczeniestosowna, gdyż obchód może jeszcze trwać. I kieruje się w stronęłóżkaswego męża na podobieństwoksiędza idącego w stronę ołtarza. Później podchodzi do wspólnego stołu izaczyna rozkładać sztućce i szklanki drobiazgowymi izdecydowanymi gestami jakiegoś dawnego rytuału. Dziś rano, kiedy lekarze po raz kolejny opóźniali sięz obchodem, ja obserwowałem Genuę, to miejsce mityczne dlamnie jeszcze od czasów dzieciństwa. Genua byłapunktem morza i handlu, zamkniętaw swych zadziwiających kamienicach, które wydawały misię nieprzeniknioneniczym suknie pięknej i dawnejdamy. A genueńczycy przyjeżdżający do mojej wsi wPiemoncie posiadali naturalną miejską dystynkcję,postawęnieprowincjonalną, pozbawioną zdziwienia i cudów. Jeszcze po tylu latach przysłuchuję się oczarowanytemu ich zwartemn gadaniu, mieszaninie języka włoskiego i dialektu, tej pieśni bez naruszeń tonu, ludowej a zarazem wykwintnej. Gdy mojemusąsiadowi, cały czas zaprzątniętemu liczeniem, oznajmionodziś, że jutro rano zostaniepoddany koronarografii, z jego twarzyprzebijała rozpacz. Jego żona przyszła tuż potem. Mówił głosem niskim, bełkoczącrozkazy. Pojmowała w lot jak. wytresowane zwierzę i wykonywała. Później mążchwyciłją,porwalją, wyrywąjącjej z rąktermosz gorącą herbatąi pił długo, łapczywie, zazdrośnie, jakby nadeszła dla niego ostatnia okazja do korzystania zradości świata. 72 Dokonujęwyboru pomiędzy tyloma małymi zdarzeniami dziejącymi siękażdego dnia,które być może tylkoja pamiętam. Potem zapisujęje w dzienniku. Ale nie porzucamteż przecież myśli o najbliższymwtorku, z całym balastem, jaki tendzień przywołuje. Pozostaję w oczekiwaniu na wydarzenie, z któregomam nadzieję wyjść żywy. Wjego stronę niezmordowanie kieruję moją uwagę orazco również możliwe-mojesłowa, choć może się wydawać, że mówięo czym innym. Po przeciwnejstronie korytarza, z tyłu szpitala, siedzi w malutkim biurze urzędniczka w białym fartuchuarchiwizująca w komputerze karty szpitalne. Stuka nieprzerwaniew starą klawiaturę, której dźwięk wpewnychporach dniaprzerywa sennąciszę okolicznych sal. Niewielki floppy discmoże zawierać bolesne historiemnóstwa osób, a wśród nich także moją. Brakuje w niejtylko ostatecznego podsumowania. Czasami z okrutną wprawą wpatrujęsię w twarzemoich towarzyszy wyglądające spod prześcieradeł. Patrzęnanie, jakby byłyprzezroczyste i udaje mi się wyobrazićsobie pod ciałemczaszki resztki, które pozostaną pośmiertelnym rozkładzie. Również na mojej twarzy dostrzegam w lustrze nadumywalką znak przemianyoraz przyszłejruiny. Lecz natychmiastdotykamswego czoła. Chcę poczućpulsowanie krwi i mile ciepło emanujące przez moją skórę spoconą i napiętą z emocji. Często chodzę do innych sal. Znajduję tamosobywertujące gazetyi czasopisma. Obserwując jeż ukrycia, 73. odkryłem, że niektórzy prawdopodobnie nie czytają nawetjednego słowa. To są ci,których najbardziej dręczy tajemnica choroby, jaką noszą w sobie. Dlatego też przewracają stronice tak automatycznie, jakby były napisane językiem jużzupełnie zapomnianym. Żona mojego sąsiada, który teraz jestunieruchomionyzpowodukoronarografii, sprawiacoraz bardziej wrażenieskazanej i zrezygnowanej ofiary. Ma więcej przestrzeni niżofiarapotępiona. Sąsiad mówi do niej bardziej rozkazująco niż zwykle, wyginając wargi w grymasie pogardy i obrzydzenia. Ten skąpiec, zpewnością zmartwiony swym zdrowiem, jest typem mało społecznym. Groźnie łypie oczyma, jeśli ktokolwiekuczyni ruch, bysię przybliżyć. Ale, jakto siędzieje wprzypadku dzikich psów zawszegotowych do ukojenia swej agresji, również on wykazuje ukrywaneczułe strony swojego ja. Okazał mi wdzięczność, gdy poczęstowałem go moimi herbatnikami! Jestemjużz moim sąsiadem wwidocznej wielkiejzażyłości. I zgadzamy sięobaj, kiedy obiecujemy się jeszcze zobaczyć po wyzdrowieniu. Ale zarównoon, jak ija wiemy, że nasza poufałośćnie ma żadnejprzyszłości poza tym miejscem. Jutro jest wtorek,mój wielki dzień. Nie wstydzę się pisać, że boli mnie brzuch w nieustannych skurczach. Jak tylko zamknąłem drzwi łazienki,poczułemsię lepiej, jakbym uwolnił się wraz zburzliwymi hałasami wnętrzności również od myśli. 74 Długo rozmawiałem z moim towarzyszem, wciążjeszcze unieruchomionym w łóżku. Nie chcę nawet wiedzieć,dlaczego wybrałem jego napowiernika. Samym rozumemsłabo pojmuje się nasze wybory. Przy nim narzekałemna moje nieszczęście. Później,nagle wyczerpany, zamilkłem. Lecz z mimowolnych ruchów moich drżących warg wnioskowałem,że trwałwe mnie monolog. Jednakprawie natychmiastto drżenie niemego lamentu ustało. Obydwaj milczeliśmy nadal, choć każdy z nasprawdopodobnie szukał jeszcze słów, by przerwać ciszę. 75. ROZDZIAŁ IV 13 listopada '95, popołudnie poniedziałkowe Tak więc jest jużponiedziałkowe popołudnie. OdJutrzejszego poranka dzieli mnie kilka godzin i noc. To właśnie jutro będziedies iUa, najważniejszy dzieńw moim fizycznym życiu. Oddaję sięmyśleniu o Bogu, dobrym stwórcy chrześcijan. - Pojęcie wielkiego Ojca Niebieskiego - powiedziałem mojejżonie -jest najpierwszą l najbardziej nieskażoną ze wszystkich wrodzonych idei. Ale gdy odpowiadała, że to prawda, żesię z tym zgadza, drżała niedostrzegalnie zawieszając głos, co podkreślało bezwolnie jej przychylność, jej czułą grzeczność, W takich momentach czuję jakby wykutą w moimistnieniu koncepcję Boga miłującego. I do Niego zwracam się w tym ciężkimdoświadczeniu, jakiemu jutro zostanie poddane moje ciało, gdyżświadomość moja będziezawieszona w głębokim znieczuleniu. 77. Sens i bezsens żyda i świata są zawarte w harmoniii prawdopodobieństwie wiary. Nigdy jej nie praktykowałem. Nigdy jednaknie odszedłem od niej całkowicie. Z wiarą wszystkowydaje sięjasne dozaakceptowania. Żona chciała uspokoić mnie swą postawą wspólnika,zachęcając mnie do odrzucenia nieuzasadnionych wstydliwości. Mnsisz dać mi twoją sztuczną szczękę. - To tylko przenośnysprzęt - zminimalizowałemproblem. Traktuje mnie z tą samą poufałą i przezorną cierpliwością, jaka znana mi jest z najlepszych chwil naszegomałżeństwa. Lecz ja rozumiem, iż ciążą na niej dręczącewątpliwości, zresztąw pełni uzasadnione choćby zpowodutego, co jutro może mi się przydarzyć. Chciałbym jej pomóc. Ale tego nie jestem w stanie uczynić. Wszystkie moje siłyangażuję w uporczywe próby, jakna razie udane, obrony przed napadami lęku z powoduoperacji, w czasiektórej jakieś zewnętrzne urządzeniepodtrzymywać będzie we mnie życie, troszcząc się o przetrwanie moich bezwładnych organów. Staram się nauczyć cierpliwego i upartego znoszenia wszystkich cierpień aż do momentu tej ostatniej i nąjokrutniejszej próby. Mimo wszystko chciałbym zachowaćswą godność,cokolwiek by się nie zdarzyło. Abypoczuć się -jakby torzec? - człowiekiem! Muszę podkreślić, że prawie wszyscychorzy poznaniprzeze mniew przeciągu tych długich lat wykonywania 78 mego zawodu, kiedy dana choroba całkowicie już nimizawładnęła, nie oddawali się próżnym rozmyślaniom, alebyli realistami bardziej niż ich rodziny, przystosowującsię do każdej sytuacji. Jesteśmy prawie wszyscypodobni - my, chorzy-w postawie, jaką przyjmujemy w obliczu trudności życiowych. Wola nasza natęża się, staje sięuważna i skupiona, by stawićczoła niebezpieczeństwu. Nawet jeśli znamy skrycienajwiększe porywy i nąjnikczemniejsze obawy. Niektórzy mogą przybierać twarz posępną i ponurą. Ale inni okazują oblicze niemalże uświęcone cierpieniem, oblicze męczenników. Nocprzykrywa dzień, resztki światła znikająi tracąblask,podczas gdy cienie roztaczają się ponad wszystkim. W głębi korytarza, w stronęcentrum miasta, wielkie oknospoglądana pozorniejeszcze puste niebo. Zbliżyłem się do niego. Ukazuje mi się Genua z jej lupkowatymi dachami surowych kamienic i starożytnych posesjibogatychrodzin. Przez zieleń spoglądamna ogrody przechodzącestopniowo wwielkie trawniki, dzikiei leżące odłogiemwokół opuszczonych już bastionów i fortyfikacji. W dole w dumnej samotności połyskuje drapaczchmur Tarasu Martini w swej codziennej obojętnościkażdegowieczoru! Wciąż nie udajemi się uwolnić od wyczerpującychrozważań. Badami ważę wszystko aż do najintymniejszej cząstki, lecz stan, wjakim się znajduję, wydaję się zagmatwany i enigmatycznyjak labirynt. Pozostaje otwarty iniedozbadania dla moichstarań. 79. Śmiertelne niebezpieczeństwo, któremu jutro będęmusiał stawić czoła, jest tylko jednym z niezliczonych życiowych zrządzeń losu. Ale ileż przeznaczeń zostałopokonanych i obróconych wproch właśnie przezprzypadek! Przyszedłpielęgniarz,aby mnie ogolić. Na całym ciele. Niedawne jeszcze rozważania rozpraszająsię. Niespodziewanie czuję się zanurzony w świecie zwierzęcym z tym moimnagim ciałem ostrzyżonego jagnięcia. W ten sposóbjestem przywrócony- we wszelkim tego słowaznaczeniu - światu natury. Jutro rano, zakilka godzin, zostaną wymienione szlaki tętnic otaczających moje stare i zmęczone serce. Eksperymenty medyczne, które znają przeszkody,lecz nie znajągranic, ośmieliły się pokonać również podobne bariery. Na początkubyć może próbowanie byłociekawostką i formą hazardu. Człowiek ma wielką potrzebę stawiania pytań. A pytania trzymające się ziemi, niemetafizyczne,prawiezawsze mają tysiąc odpowiedzi. Jestem lekarzem i zbyt dobrze jestem w stanie wyobrazić sobieto, co będę musiał znosić. Wolałbym tegoniewiedzieć. Niewiedzaw przypadku człowieka choregosprzyjaparadoksalnie bardziejpocieszaniu niż przerażeniu. Ale człowiek odważnymusi znać także lęk i pomimoto podjąć każde wyzwanie. 80 ROZDZIAŁ V Poranek "dies Ula" Piszę, powierzając się pamięci. W chwilach, które przeżyłem w przeciągutych dwugodzin poprzedzających zabieg, mojąuwagę zaprzątałyszczegóły. W rzeczywistościposłuszny byłem pragnieniuucieczki wzapomnienie uczuć, którezawsze są powiązane bardziej z impresjami niż z faktami samymi w sobie. Piszę, rozmyślając na nowoo świcie wtorkowegoporanka. Była godzina piąta. Wyciągnąłem rękę i natarczyzegara zobaczyłemporę o godzinę wcześniejsząniż ta, którą ustaliłem zpielęgniarzem, że mnieobudzi. O szóstej wystarczyłoby w zupełności, aby umyć się i ogolić. Kto wie, być może po razostami? Miałbym też jeszcze możliwość wyjścia na korytarzi spotkania się z moimi bliskimi, żoną i synem, którzytaksówką mieli przybyć do szpitala po szóstej. Ale była piąta! 81. Musiałem przymknąć oczy, czekać i myśleć o czymś. O odjeździe? Także w domu zdarzało misię, żekiedy miałem wyjeżdżać, budziłem się o godzinę wcześniej niż planowałem, jak gdybyw ciemności umysłu mózg odliczał minutytrochę szybciej niż zegar. Awięcnadszedł Już dzień, lecz jeszcze nie nadszedłporanek. Sala nigdy dotąd nie wydawałami się tak przyjazna,tak mało obca. Było tak,jakbymbył tu od miesięcy,a nieod paru tygodni. Właściwie w momencie rozstania miałem odczucie,jakby dopiero teraz dane mi było widziećjej ciepły, pogodny i swojski aspekt. Z korytarzanie dochodził żadenhałas. Mimo to oddrzwi pomieszczenia, w którym przebywali pielęgniarze,wychodziła smuga bielusieńkiego światła -ewidentnyznak, że byli już na nogach. Wiałwiatrodmorza,co wywnioskowałem z drgania szyb. Zacząłem wsłuchiwaćsię - wiatr wiał,ale bez deszczu. Niedługonadejdzie listopadowy dzień niczym nie różniący się od wielu innych, być może z odrobinąsłońca. Myślałem o tym, że nie miałbym nic przeciwko dniurozjaśnionemuprzez słońce -światło święta i oczekiwaniaw pustej ciemności mojejniebezpiecznej przygody. Usłyszałemjakieś krokii nasłuchiwałem czujnyi nieporuszony, dokąd podążą. Słyszałem, jak przybliżają się do drzwi sali i zastygająna chwilęw oczekiwaniu. W tym momencie poruszyłemsię,a pielęgniarz podszedł bliżej, zdecydowany: 82 - Powinienem całkiem pana rozebrać i dać panu dozałożenia ten fartuch. Przytaknąłem, wskazując przedtem umywalkę. Odkręciłem ciepłą wodę,starając się nie przeszkadzać moimjeszcze śpiącym kolegom z sali. Kiedy mydliłem sobie policzki, spojrzałem w zacienione lustro; oblicze, z którego odeszła cala krew, zakłopotane, jakbym brał na siebie całą winę za moją chorobę. Nie przerażałomnie już czekające na mnie niebezpieczeństwo. Cowięcej, to nie ja narzucałem sobie całkowityspokój. Wydawało się, żeto za dotknięciem czarodziejskiejróżdżki otrzymałem dar nieznanego, a nawet zbytniegowyciszenia. Później skierowałemsiędo pomieszczenia, z którego przenikało światło. Rozebrałem się, a pielęgniarz pomógł mizawiązaćfartuch z tyłu. Teraz jednak powrócił zadyszany oddech, od którego niebyłem w stanie uwolnić się jużodkilku minut. Starałem siępowoli sylabizować słowa, aby go opanować. - Będziedobrze - powiedział pielęgniarz. Pomyślałem o żonie. - Czy można? - zapytałem, wskazując kartkę na stole. I napisałemjej pismem drżącym i nieskładnym:"Niemyśl o tym,jak pójdzie dzisiaj. Jeśli jutro się zobaczymy,tobędzie znaczyło, że mieliśmy szczęście". Vf przedwczesnymprzebudzeniu się tego szczególnego dla mnie dnia, wrazze zbliżaniem się owej godzinyudało mi się raz jeszcze opanować, kiedypoczułem, jakwdziera się wemnieodnowiona, niedorzeczna euforia. 83 -. Później, iv oczekiwaniu na moich bliskich, ponownie stało się tak, jakby pomiędzy mną a wszystkim innymnarodziła się delikatna, przezroczysta dal. Wszystkobyło tam, aja tu, patrzący, dostrzegającynajsubtelniejsze odcienie. Było to tak,jak gdybym zezwolił na ostatnie roztargnienie oczu w egzaltowanym oczekiwaniu na wyzwanie. Tymczasem przezszybę zamykającąpodest schodówzobaczyłem dwa poruszające się cienie. Moi bliscy weszli i zbliżali się pustym korytarzem. Znów stałosię na chwilę, czyste i niezmącone, na tychdwóch osobach, takkochanych i tak złączonych z moimżyciem. Leczszybko powróciło do obojętnego patrzenia narzeczy. Moje spojrzenie byłospojrzeniem człowieka wyobcowanego, człowieka, który nie czujesię już cząstkążycia. Jedynie ktoś wyobcowany mógł - w warunkach, wjakich sięznajdowałemprzejmowaćsię patrzeniem, opisywaniem i mierzeniemnic nie znaczących szczegółów. Pokonałem już nienaruszone szczyty samotności, a także rozpaczy, których nikt nie jest w stanie rozpoznaćbezdoświadczenia ich. Zaraz ujrzałem, jak zgodnie z rytuałem przychodządwaj pielęgniarze niczym żandarmi, którzy muszą towarzyszyć skazańcowi. Zaczynała się podróż na dół, na szóstepiętro, do salioperacyjnej na kardiochirurgu. Dopiero teraz, widząc tych dwóch, przez krótki czaspoczułem, jakmoje ciało miękło bezwładnie zanurzonew niekontrolowanej niedyspozycjiskładającej się z tysiąca zjawisk, które nie wzniosą się na świadomy poziom. 84 Odczuwałem w tle pulsowanie krwi w skroniach. Pielęgniarzepopychali wózek, na który opadłemzbolesnym upokorzeniem mojej nagościprzykrytej tylko fartuchem. Czułem się wystawionyna pokaz, poraniony i bezbronny. Jak tylko usiadłem, obróciłem się do mojejżony i syna i posłałem imuśmiech. Uczyniłem to w sposób widoczny, ponieważ był tojedyny środek, który mi pozostał, abydodać im odwagi. Dwóch pielęgniarzy popychało wózek z wielką przezornością. Przybliżaliśmy się wolno dowindy,aby zjechaćna piętro sal operacyjnych. W przeciwieństwie do mojej zwykłej postawy, wiecznie pełnej ponurości, teraz wciąż się uśmiechałem. Przeszywało mnie spojrzenie moich bliskich,kiedyzamykały się pomiędzy mną a nimi drzwiwindy. Uczyniłem szeroki i powolnygest, jak człowiek żegnający kogoś ze statku, który właśnie wypłynął z portu. Obydwoje znikli, odcięci od świata dla nich kompletnie nieznanego, w którym jasię zanurzałem, zjednoczeni ze mną jeszczeprzez chwilę tym gestem być możeledwie dostrzeżonym. Właśnie wchodziłem w okropne i ryzykowne koleinymojegolosu. I - comożliwe -jednocześnieżyczliwei szczęśliwe. Winda zatrzymała się na korytarzu niższego piętra. Pokonałem emocje, wstępdo wielkiego oczekującego mnie wyzwania. Z dumną rezygnacją pokonywałem trwogę, niepewność i wstręt, które przykuwały mniedo mojego krwawego przeznaczenia. 85 łf. Wysiliłem się, aby zawczasu określić z dokładnościąkażdy szczegół tego, co będę musiał zrobić aż do ostatniego, finalnego aktu. W takiejchwili przyszła miz pomocą nieubłagana pamięć, jak gdybym bał sięustąpićsiłom, którepopchnęłyby mnie do zapomnienia samejdrogi powrotnej. W oczach mojej żony wyczytałem udręczenie, że niemoże mi towarzyszyć aż na dół, do sal operacyjnych, doostatniego momentu świadomości. Kiedy oddalałem sięjuż uruchomioną windą, chciałem powiedzieć jej ostatniesłowo, lecz głos mój nie mógłby jej jużdosięgnąć, nawet gdybym krzyczał. Jakikolwiek byłby mój los, ofiarowałem moim jakoostatni dowódczułości moje odważne oblicze. Im bardziejwózek,na którymsiedziałem, posuwałsię korytarzem, tym bardziej wszystkowydawało sięzanikać w ciszyi nicości. Wszechświat uczuć,myśli i słów zaczął się rozpadać, rozpływać. Wkrótce długa noc znieczulenia zajmie miejsce cieni i blasków tego przedwczesnego poranka. Ten korytarz jestzbyt długi i zbyt pusty, nasuwa samenieokreślone wyobrażenia! Zdawało mi się, że lewicujępośródobiektów i miejsc zupełnie niewiarygodnych, naktóre raz po raz spoglądałem. Smugi cienia i światła nadawały otoczeniubezkształtny wygląd. Tam umiejscowiona była kardiochirurgia ijuż czućbyło niejasne, zawieszone zapachy sali anestezjologicznej. W miarę jak się posuwałem, długi korytarz zdawałsię więzić byty, tłumić hałasy, pozostawiać w tyle wyblakłewidma przeszłychistnień. 86 Ta pusta przestrzeń zamykała serca i tłumiła myśli. Coraz bardziej posuwałem sięnaprzód i coraz bardziej wszystko wydawało się ostatecznie pokonane w pustej, nieosiągalnej chmurze. Ale właśnie tam rozpoczynała się najbardziej rzeczywista część mojej historii. Wreszcie w głębi korytarza, po przejściu drzwi z iluminatorem,znalazłem się na szerokim placu, a przedemną była ogromnaszyba. Za nią, w silnymi zbiegającym się w jednym punkcieświetle lamp, rozróżniałem kształty pielęgniarzy w zielonych fartuchach, chirurgów i anestezjologów nierozpoznawalnych pod nakryciami głowy i maskami. Zdawałomisię, że pomimo iż widziałem ich pewnei wymierzone ruchy, po tamtej stronie szyby panowałacisza, oczekiwanie, a nawet spokój. Ten obraz wystarczył mi, by zrezygnować nagle zjakichkolwiek rozważań. Patrzyłem na tych zamaskowanychludzi za szybą z obojętnością bawiącego sięwidza. Lecz wkrótce pod żywym światłem neonów ilampbezcieniowych wszystko od nowa gubiło wrażenie oczekiwania inieobecności. Dochodziły mniehałasyi dalekie, podniecone głosy. Poczułem się rozbitkiemna nieznanym i żyjącymwybrzeżu. Rozbiłemsię na mojej ostatniej plaży! Rychło pielęgniarze podnieśli mnie na noszach, nakrylikocem i zasłonili miparawanem widok na salę operacyjną. Splotłem ręce na karku w moimzwykłym geście, nieobronnym, lecz wyrażającym pogodny odpoczynek, takjak to czynią wieśniacy z moich stron. 87 1. Wszystko, na co spoglądałem, powoli przybierałow tych krótkich chwilach odmienny wygląd. A stopniowosięzmieniając, nabierało dokładności. Pokrótkim czasie dostrzegłem na noszach obokmnie innego oczekującego chorego. Skórę miał młodąi napiętą, twarz wychudłą, o dwojgu niespokojnychoczach. Nawet nie mieliśmyczasu, bysię sobie lepiejprzyjrzeć. Nie byliśmy zjawami, lecz niedobitkami, którzyjeszcze przez chwilę unosili się na tratwie swego nieszczęścia. Później niespodziewanie zostałem popchnięty w kierunkuszyby. Przygotowywałem się dozanurzenia wewszechświecie nicości. Podrygiwania noszy wywołały we mnie rodzaj nowegoupojenia - teraz byłem samna sam z moim przeznaczeniem, jednakże myśl o śmierci nie wirowała mi jużw głowie. Niektórzy chirurdzy pokazywalijeszcze nagie torsy,opóźnieniw ubieraniu się. Obserwowałem tych ludzi porozrzucanych po sali,przygotowujących się dopodjęcia swego zadania. A więc nadszedł ten moment. Nikt z moich bliskich,będących teraz daleko, nie mógł o tym wiedzieć. Świadomość tej krótkiej przerwybyła dla mnie skarbem, nieskalaną i tajemniczą osobliwością nadającą siędo zamknięcia wcennej szkatułce. Cały mój dumnyspokój wywodził się zprzekonania,że jestem jedynymświadkiem tego, co mi się przydarza. Sam przeżywałem mojąostatnią przygodę, bez tkliwości i bez żadnego, nawetnajmniejszego, gestu pocieszeniai czulej troski. 88 Czułem pod sobąsztywność łóżka chirurgicznego,na któreprzeniosłem się z małym wysiłkiem. Było ono zbyt ciasne dlamoich szerokich ramion! Pojęcie czasu, kilkusekund i kilku minut zamazałosię, wyrugowane przez techniczne przejścia iruchy anestezjologówwokół mnie. Późniejwszystko w momenciezniknęło, upadło. Nie istniało już nic, tak jakby ci sami ludzie, którzykrążyli wokół stołu operacyjnego, moja żona,moje dzieci, wszyscyci, których znałem, ulotnili się nagle, aja byłem jedynym, który przeżył w nocy pozbawionej głosów,hałasów, wspomnień. 89. ROZDZIAŁ VI Sala kardiochirurgiczna,poranek wtorkowy, 14 listopada '95 Myślałem, że mój przyjaciel lekarz, którymi towarzyszył, opisze mi zabieg minuta po minucie. Zrezygnowałem. Tylko odtworzenie go w wyobraźni może mi pomócPraktyka kardiochirurgicznaze swą nowoczesną technologią dokonała na moim ciele czegoś, co z trudemmożna pojąć bez wyobraźni. Nie pozostaje mi więc nic, tylkosen! Moje nagie ciałobyło umieszczone w napiętej pozycji skazanego na rychłą karę sędziów. Pielęgniarze przesuwali, podnosząc i obniżając, łóżko operacyjne, podczas gdymój niemal trupi bezwładoddawał się biernie chirurgom. Klatka piersiowa otwierała się pod świstem elastycznejrurki, którana pól przecinała mi mostek. I wreszciewyłomoperacyjnyotworzyłsię poprzez zakrwawionekości mojego piersiowego wraku. Ktoś ruszał lampę bezcieniową, aby oświetlić podlepszym kątem naruszoną ciemność moich wnętrzno91. ści, które zaraz miały zostać zbadane obcymi oczymai rękoma. Mojapierś była nieruchoma, serce zastygłe w ciemności pomiędzy odcieniami i czerwono-niebieskimi przezroczystościami tętnic i żył. Kardiochirurg ociągał się ze wzniesionymirękomai podniesionym skalpelem. I oto wreszcie te pospieszne, dokładne ruchy, którepowtarzająsię w salachoperacyjnych jakby na ołtarzach,wokół obiektów kultu. Każdyruch przecinający moją pękniętą klatkę piersiową został jużobliczony, każdy manewr zaprogramowany w slodkawym i obrzydliwym zapachu, który wyzwalaświeża krew. Nie pozostaje naprawdęnic innego prócz snu,abywyobrazić sobie te skrajne granicei tajemnicze otchłanie, które każde stworzenie ludzkie maw sobie i którenadają sens egzystencji jego własnego ciała. Na granicach Świata i życia! Same ubraniakardiochirurgów upodabniają ich dokosmicznych badaczy z fantastyki. Wierzę jednak, że każdy chirurg powinien być podprzepotężną zawodową ambicją wyposażony w nieświadome, lecz głębokie miłosierdzie. Nie może nie czućdelikatnej granicy oddzielającej jego posunięcia życia odwiecznych posunięć śmierci. Wyobraziłem sobie również, że składają mi kośćmostkową,ściskając ją i wyrównując, aby móc późniejzwiązać sznurkiem znierdzewnej stali. W końcu kardiochirurg podniósł pewnie ramionaw górę po pobudzeniu serca do ruchu. I obserwując je, 92 wyciągnął ramiona, układając na nim ręce w rękawiczkach w geście ochrony tak jak ksiądz wpewnych rytualnych momentach mszy. A więc serce bilo nowym i uroczystym rytmem. Czary za pośrednictwem przebiegłego umysłu orazcudownych rąk dokonały się! Po tym, jak z tak ogromną łatwościązostałyspenetrowane najintymniejsze sferymoich wnętrzności w klatcepiersiowej, asystentom wystarczyło tylko kilka godzin nawykonanie nie kończących się gestów, technicznych czynności, jakich wymaga złożenie kości. Przez cały ranek wokół tego, co stanowiło tylko mojeciało, miały miejsce postępy i wymiany faz przewidzianeprzez eksperymentalną operacyjną liturgię. Po tym długim i głębokim kontakcie ręce chirurgówwycofały się i pozostawiły ciało oraz bolące,zmęczoneczłonki. A więcdokonałsię na mniejeden z tych powszechnie nazywanych "nowoczesnych cudów kardiochirurgu". Te cuda są wynikamistanowczych i ryzykownych aktów, w których odwaga operującego musi manifestowaćswą dyskretną siłę. Ajego długa l pokorna praktyka musiprzeważać nad prostą dokładnością. Jednakaby pojąć prawdziwy cud naszego istnieniazłożonegoz tajemniczych splotów uczuć i ciała, należyodwołać siędo przeciwnego obrazu rzeczywistości, stopniowo zbliżając się do transcendentnej prawdy o Bogu. Chirurgiajest jedynie subtelną mądrością artystyczną, a nie wszechwładnym podmuchem Stwórcy, którysprawia, że wszystko jest możliwe w Jego niezbadanymplanie. Nawet choroba! 93 A. ROZDZIAŁ VII Wieczór wtorkowy, 14 listopada '95oraz środa 15 listopada W tym miejscu mógł zamknąć sięmały krąg mojegożycia. Pamięć uprościła szczegóły. Ale ten zabieg na sercu w swym życiowymznaczeniujest bardziej wyjątkowy niż operacja mózgu, w którymmieszczą się myśli l same uczucia. Pomiędzy rękami kardiochirurgausiłującego przeszczepić by-pass, serce przestało bić i pozostatyjakieś trzewia, prawie odizolowane, jak na stole anatomicznym. To wydarzenie wmoim życiu cielesnymjest dla mniewciąż powodem do medytacji, zdziwienia i obawy, A później wreszciew saliintensywnej reanimacji! Przez całydzień, pogrążony w bólu i radości nieoświetlonych jeszcze przez świadomość, musiałem spędzić pierwsze godziny jako ten, który przeżył. Musiałem mieć odległe wrażenie leżenia w głębi studni ze zwichniętym ciałem. Worek kroplówki z odpływemi długą rurą wydawał mi się kołowrotem umieszczonym 95. na krawędzi po to, aby wyciągnąć mnie na powierzchnię,powoli unosząc do góry wzdłuż Ścian w pogrążonych w cieniu. Taka moc wyobrażeń musiała nagromadzić się w niepewnej świadomości jakwjakims nierealnymkalejdoskopie. Wjakimś nieokreślonym momencie zdawało mi się,że moje ciało do mnienie należy. Niezmierzone zmęczenie przeszkadzało mi nawet poruszać oczyma. Być może gdybym nawet chciał, w tym momencienie mógłbymsię uśmiechnąć. Lecz byłem już pewien, że rozpraszała się nieprzenikniona mgła nieświadomości wraz z ponownym, gwałtownymnadejściem strachu. Czułem sięjak na arce po potopie. I tak jak Noeobmyślałem w umyśle sposoby i moment, aby z niej odejść. Znów mogłem patrzeć, obserwować i szacować. I w ten sposób odnalazłem się ponownie żywym, z nieskazitelnąmożliwością przeżywaniauczuć i reakcji. Dotknąłem odkrytego kośćca i mięśni. Sprawdziłemrozdzielone kształty mego ciała, aby być o tym całkowicie przekonanym. Szukałem wśród dwojga pielęgniarzy, mężczyzny i kobiety, którzy krzątali się przede mną, znaków potwierdzenia. - Panie Grappiolo! - zawołał mnie mężczyzna. Kobieta, surowai o autorytarnym wyglądzie, ponaglała mnie: -Ej,Alessandro! Były to głosy dobiegające z odległej dali. Jeszczeżyłem,a więc ponownie wróciłem na tę ziemię po bardzo długim, nietypowym i akrobatycznymkoziołku w gwiezdnych czasoprzestrzeniach. 96 Wyszedłem ze snu i znalazłemsię w środkuinnegosnu,czując, jak wychodzą z mojegociała sondy i czujniki, cewki i sączki. - Wszystko wporządku, proszę oddychać głęboko! Po tych słowach wydawało mi się, że mam kolejnąwizję, w której ci samipielęgniarze wydawali się być bezcieleśni i ulotni. Wtym momencie nie interesowałemsięjuż nawet tym, co robią. Wycieńczony i szczęśliwy błąkałem się w przejrzystości podwodnychkolorów. I miałem wrażenie, że towarzyszę rozmywaniu się cieni. Powoli rozglądałemsięporwany przez niespodziewane, bezgraniczne szczęście. Znajdowałem się obok tych dwojga, którzy poruszalisię w swych zielonych fartuchach, w nieznanympomieszczeniu oświetlonym białym i intensywnym światłem neonów. Po śladach ich głosów wynurzyłem się ostateczniez pustych i niewiadomych przestrzeni. Podnosząc umysł ponadostatnie zapachy znieczulenia, zobaczyłem godzinę na zegarze zawieszonym na ścianie z przodu. Była pierwsza. Ale której nocy? Którego dnia? Usiłowałem zamknąć oczy, uchwycić jeszcze choćtrochę tej niepewnej świadomości sprzed chwili,ogołocić jąz myśli; byłem już przekonany, że na pewno przeżyłem - bez dodatkowych upewnień i rozważań. Pod tym żywym, oślepiającym światłem nie czułem sięnigdytak uroczyście samotny. I tak pokochany przez łosi Sala musiała mieścić się obok długiego bocznegokorytarza, zktórego pochodził hałas pospiesznych kroków, abardziej z daleka, z głębi, dźwięk telefonu. 97. Ściana z przodu, ta, na której wisiał zegar, zdawałasię być wzburzona nagłymi wybrzuszeniami, lekkimi, jakby od tyłu dął odwieczny wiatr, bezgłośny i bezsilny zarazem. Było tak, jakbywszystko usiłowało przybrać właściwąformę, odradzającą się z ciemności pierwotnych czasów. Obróciłem się, by popatrzeć na otwarte na ościeżdrzwi na korytarz, skąd dochodziło inne białe światło. I widziałem rysującą się postać młodego lekarza w fartuchu, słysząc, żepielęgniarka nazwala go "doktorem". Śledziłem wszystkiejego następne ruchy i widziałem,jak przybliża siędo łóżka, bada moją twarz. Stwierdziwszy, żejuż się obudziłem, nachylił się nademną i powiedział stanowczym głosem: -Jest pan wciąż poddany intubacji, więc nie możepan mówić. Ale już niedługo pana odinstal ujemy. Czekał na skinienie mojej głowydla potwierdzenia,żezrozumiałem. Później sobie poszedł. Kolejny przypływ szczęścia przeszył moje ciało niczympodmuch miękki, wilgotny i ciepły. Wynurzyłem się zkoszmaru na powierzchnięrzeczywistości pozbawionej lęków. Podniosłemspojrzenie na sufit, gotów oczekiwaćtego, cosię wydarzy. Życie tymczasem toczyłosię, wypełniając się od nowanieskończonymi sprawami. A wyzdrowieniejuż bez wątpienia na mnie czekało. Z jakiejś dalekiejsalidochodziłyżałosne lamenty i tłumione westchnienia. Być może był to placzjakiegoś słabego życia czującego zapowiedź swego powrotu. Miałem członki zesztywniałe iprzyjąłem pozycję bezwładną, dlatego pielęgniarka upewniła mnie: Alessandro! Ej! Wszystko w porządku? 98 Westchnąłem wzupełności usatysfakcjonowanyi szczęśliwy. To, co przeżywałem, nie było bajką, lecz radującą mnie prawdą przebudzenia poostatecznym zabiegu chirurgicznym. Za murem korytarza echo kroków poświadczało jakieśdalekie życie, od któregooczekiwałem rychłegopojawienia się mojej żony- Lecz hałas rozproszył sięnagle i pojąłem, że oczekiwanie musi trwać Jeszcze długo. Było we mnie uczucie radości nie do wypowiedzenia, skrupulatnie przeżywane i doświadczane. I wydawało mi się, że tylkoz nią mógłbym stanąć na nogach. Chciałem upewnić ją- moją żonę - że terazjuż niebędziemy musieli bać się niczego. Ale po wielu godzinach tak intensywne zrywy i udręki oczekiwaniabyć możerównież dla niej utraciły coś zeswegoznaczenia. - Która jestgodzina? - zapytałem, jak tylko poczułem, że mogę mówić. -Jest piąta, dzień po zabiegu. Miałem więc kolejne potwierdzenie. Czułemsię żywy tak: żywy! zdolny jeszcze do wzruszeń i poruszeń. Irozpoznawałem wsobie świeżośćcudownie uzdrowionego,który pozbywa się swoich kuł. Odnajdywałem nieskończony gąszcz sentymentówi wyobraźni. Otwierający się przede mną poranek porywał mniena nowo wycieńczonymi refleksjami, awraz z nimi nadchodziła pewność odrodzonychi odnalezionych nadziei. Usiłowałem utrzymać otwarte oczy, aby przede wszystkimuporządkować pomysły i mojeciekawskie spojrze99. nią według klucza, bez którego znieczulenie, wciąż zasnuwające mgłą mój umysł, wzięłoby górę. Podnieconymoim szczęśliwym powrotem do życiaw końcu doczekałemsię dnia. Oczekiwałem żony. Niepewność nie trwała długo. I aby zasygnalizować jej koniec, uśmiechnęliśmy siędo siebie. Poznałem w ten sposób ostatecznie spokojną prawdę łych godzin ocalonego niebezpieczeństwa i prawdopodobnie dopiero wtedy, z żoną u boku, bytem naprawdępewien mojego szczęścia. Później przyszedł także kardiochirurg. Kiedy mówił, nieustannie uśmiechając się, zauważyłem, że jegoręce cały czas były w ruchu,zmieniały położenie. Moje spojrzenie zatrzymało się, aby go śledzić i upewnićsię, że moja fantazja nie wprowadziła mniew błąd. - Mywprawdzie dopasowujemyi tniemy,aleto natura jest wartością absolutną, od której potem wszystkozależy. -Wy wyszeptałem z waszą skomplikowaną techniką składacie hołd samej naturze! Jużwiedziałem, żenanieszczęście ten stan łaski, w jakim się znajdowałem, zastąpionyzostanie nierdzewnąniewiedzą bytu ludzkiego przywróconego do zdrowia,którywszystko już ignoruje i niczego już nie przewiduje,któremu udaje się również zapomnieć o bólu i śmierciwciąż doświadczanej wokół, wspólnej spuściźnie wszystkich żyjących. 100 ROZDZIAŁ VIII Czwartek, 16 listopada '95 Byłemjuż na oddziale pointensywnej terapii i słowa kardiochirurga, którypowrócił zadowolony, aby mnie zbadać,dźwięczały melodyjnie obok moich słów jak śpiew fletu. Odpowiadałem mu z nagłymi wstrzymaniamii dźwięcznymi przebudzeniami głosu. Oczywiście wciąż jeszcze byłem szczęśliwy! Potwierdził się pomiędzypacjentem a lekarzem, czylipomiędzy mną a nim, związek, który może trwaćnienaruszony jedynie przez krótkiechwile, kiedy wyraz twarzyi postawawdzięczności pacjenta unieruchamiają się, jakby składałyi odbierały jakąś ofiarę, podczas gdy światłospojrzenia przyjmujewłaściwe znaczenie wzbogacającesymbolikę języka. Chciałem wyrzucić z siebie wszystko, ale mój głoszamilkł, amojaręka uroczyście podniesionaw geściepozdrowienia opadła na kołdrę. Ostatecznie takżei wdzięczność, aby wyrazić się ściśle, odczuwa potrzebę ciszy. Tego dnia długo i w zgodzie rozmawiałem z żoną. Jednak sens naszychsłów interesował nasminimalnie. 101. Wszedłem w nowy świat - świat tego, kto został zoperowany i uratowany, w którym ja nie miałem już nic doroboty poza potulnym dostosowaniem się jak gość albowidz. Ale już oddalały się chwile mojego entuzjazmu z pewnościąnie do powtórzenia. Kiedy opuszczałem salkę intensywnej reanimacji,byprzejść do obszernej sali pooperacyjnej, ulegałem prawie temupoczuciu tkliwości, które częstołączy nasprzyostatecznych pożegnaniach z miejscami, gdzie przeżyliśmy ważne chwile naszego istnienia. Odczuwałem jednakniemalżądzę wynagrodzeniasobie w pośpiechustraconegoczasu. Już od pierwszych godzin życie zaczęło uciekać ponownie ze swymi nieskończonymi tajemnicami, jakbyniemogło dać mi czasu choćby nazatrzymanie się przynajmniej nad niektórymi z nich. 102 ROZDZIAŁ IX 17 i 18 listopada'95 W sali pooperacyjnej znalazłemsię w sąsiedztwiemężczyzny, starszego już, lecz nie starego, który zdawałsiębyć pogrążonyw ogromnych bólach. Rozglądał się wokół niespokojnymioczyma- Niekiedy udawałomu się usiąść, opierającsię najeszcze pełnych życia ramionach. Jego spojrzenia były z pewnością bardziej zwinne niżjego ruchy. - By-pass trójka! - zabełkotał z siłąw gardle, wskazując na pierś. Przyszedł takżeordynator oddziału. Obserwował gojak obojętny widz, który wszystko już przewidziawszy, czeka na negatywne i logiczne zakończenie. Wszyscy wiedzieliśmy, że wpodobnych zabiegachśmierćnie jest zdarzeniem nieprzewidzianym,lecz logicznym i jednakowym procentem określonym na wszystkich kardiochirurgiach. Śmierć w granicach statystyki była bezdyskusyjna. 103. Jednak gdy zmarł, jego zgon dla mnie i dla innychzoperowanych na serce chorych okazał się raczej niezasłużonym upadkiem niż nieuniknionym losem. Wieściwrazz upływem godzin stawały sięcoraz bardziej bezlitosne. Musiałem wobec tego prędko zanotować w dzienniku o tym, jak uciekają i upadają życialudzkie powikłane z naszymi własnymi losami. Wynagradzająca pociecha, której doświadczyłem,budząc sięw reanimacji,magiczna zagadka cudem uniknionych agonii irozkwitłych ponownie nadziei uczyniłmiejsce dla codziennej, prawie banalnej routine małych,mieszczańskich zmartwień. Musiałem zadzwonić do przyjaciela, aby dotrzymaćobietnicy. Poprosiłem o telefon,który przybliżonodo łóżka. Kilka słów, gdyż dźwięk oznajmiał koniecżetonów. Kosztowało mnie to niemały wysiłek. Jeśli chciałbymprowadzić rozmowę na stojąco, upadłbym, ponieważ boląca klatkapiersiowa nie pozwalała mioddychać prawidłowo. Musiałem mówić niemal wstrzymując oddech. Abypowiedziećkilka słów, blokowałem tchnienie i nie robiłem nic poza minimalnym ruchem. Musiałem na nowouczyć się oddychać,aby zharmonizować ruchy ust z ruchami klatkipiersiowej. I to bezmyślenia o tym! Byłemjak stonoga,o której mówi poeta Lao Tze: kiedy myślała, jakposunąćwszystkie sto nóg, upadała naziemię, niebędąc w stanie tego uczynić. W stosunku do mojego chirurga i innychlekarzyczułemszacunek bez granic. Izacząłem od nowa kochać życie. 104 Instynktownasympatia wiązała mnie z każdą istotąludzką, którą napotykałomoje spojrzenie. Wyglądało totak, jakbym za każdym razem odnajdywał w życiu te sameradosne momenty. Ale już przeczuwałem, żez czasem wkroczygra samego życia wraz z kumulacją uczuć i odczuć przeciwnych,komplikując i oddalając w powszechnej nudzie wszelkiestosunki międzyludzkie. 105 li. ROZDZIAŁ X Genua, listopad '95 Powróciłem na salę. Myślę o zabiegu, o tych godzinach i dniach, któreokreśliły i ocaliły mi życie. Mam poczucie, że dokonujęogromnegoczynu, skoro udaje mi sięprzenieść je prosto na te napisane stronice. W głębi moich jużteraz osłabionych wspomnieńodzywają siętłumy nieokreślonych i chwiejnych zjawi wierzę, że dopiero później, po wielu miesiącach, kiedyzabiorę się do czytania tych notatek, będę mógł w sposób prawdziwy rozpoznać wiele z nich w tych obszernychi spokojnych rejonach zupełnie już spacyflkowaneji oczyszczonej przez filtr czasu pamięci. Być może dopiero wtedyzrozumiem, że niektóre wcześniej niepojęte - gesty i postawy, niejedna natarczywacisza nie były niczym innym, jak tylko zręcznym usiłowaniem ukrycia litościwego współczucia i czułościpozbawionejpodejrzeń,napęcznialychbólemjak tajemniczypowab. Tego rana sala wydawała się zalana słońcem. Wieluchorych spało obojętnych na radość światła wnikającego 107. przez okna- Długo kontemplowałem morze, przyjemneciepło zimowego dnia i ten rozległy błękit, który wydawał mi się pochylać w kierunku radosnych widnokręgów. Czasami zdarza się nam mówić wszystkim równocześnie, każdemu na swój rachunek, jednak bez ignorowania tego, co sobie wzajemnie mówimy. Wydajesię, żewymagania naszego egoizmu zespalają się i harmonizują w większymchórze. Niektórzy znas mają niedługo powrócić do domui dlatego rozmawiają zwiększą ochotą, są weseli i uśmiechnięci. I być może wierzą, że ostatecznie pozbędą się nieszczęścia! Znów napotkałem tego mojego ciekawskiego sąsiada z kardiochirurgicznego oddziału intensywnejterapii. Oczywiście teraz jużuzdrowiony, uśmiechnięty udał,żemnie nie widzi i minął mnie bez pozdrowienia. Ten mały epizod wystarczył, by wszystkie udręki i niesnaski,które wydawałomi się, że zapomniałem, zaczęłyrozbudzać się na nowow niemożliwej do zaakceptowania sprzeczności ze świetnym samopoczuciem sprzed nietak dawna. Pamięć powzięłajuż swe niestrudzone działania, choćwciąż jeszcze w pustce. Zaczynam rozumieć, żeumiejętność zapominania jest zdolnością cenną, łecz trudną,która w wielu przypadkach potrafizagwarantowaćchoćtrochę niezamierzonej pogody ducha. Długo rozmawiam z pewnym pacjentem tak dobrzewychowanym, że odgadujęw nimwielką nieśmiałość nieszczęśliwych. 108 W nocy, zamiastspać, raczej drzemie, wciśnięty pomiędzy koszmary i zmartwienia. Ale w dzień pokazujetwarz pełną uśmiechów, czyni wnikliwe obserwacjei grzeczne uwagi. Dzisiaj zechciał zejść pogazetędla mniena parter, do kiosku. O jego przypadku lekarze mówili: feokromodtoma,z niewielką nadzieją. Jest on jednym z tych ludzi, natwarzy których wypisane jest konkretneprzeznaczenie, których twarz oznacza choroby i klęski. -Jutro ja pójdępogazetę - powiedziałem. -Jutro- odparł - obudzęsię bardziej zmęczonyi zniechęcony przez ten okropny ból głowy, któryciąglemnie nieopuszcza. Ale powiedziałto, uśmiechając się. Tenjego smutny uśmiech wydajesię być w porozumieniu z chorobą. Obydwu nam założyli dzisiaj kroplówkę. - Zobaczysz, że nampomogą -wyszeptałem banał. -To będzie już milionowa - westchnął, wyginającwargi w grymasie. Traktuje okapnik z niewymuszoną zręcznością pielęgniarza, alejednocześnie zrodzajem nieufności i świadomej wzgardy. Spacerowałem pierwszy raz po operacji wzdłuż korytarza, małymi, powolnymikrokami, bez pośpiechu. Lekarz poprosił mnie,bym powrócił i położył się dołóżka. Uległem niechętnie i pozbyłem się kłującejmyśli,że chciał ukarać moje nieposłuszeństwo, ponieważ niezapytałem go o pozwolenie. Muszęjednak powiedzieć, że w szpitalu nigdy nie czułem sięupokorzony ani nie musiałem żebrać o to, cokonieczne. I nawet niewidziałem, aby inni to robili. 109. W tych okolicznościach moje porozumienie z żonąbyło niemal doskonale. Uczucie, które ożywianaszesłowa, wiąże także naszedusze. Na wpólwinna słodkość odbija się na naszym obliczu i odciąga nas od teraźniejszości oraz strapień codziennego życia, zawsze gotowego nas porwać. Wystarczy namjuż tylkojedno spojrzenie. jeden gest,któryprzez samo swoje istnienierozjaśnia ciemności wieluniewyrażonych niepokojów. Znów przyszedł mnie zobaczyć kardiochirurg. - Wszystko w porządku? -Wszystko w porządku! Nic więcej nie powiedział. Zbadał mnie skrupulatnie i bardzo uważnie. A później usiadł na brzegułóżka bez słów, jak gdybyta wizyta miała go odprężyć. Myślę o nowej porzeroku, o wiośnie,która nadejdzie jasna i ciepła. Jeszczejest zima, ajednak patrząc na odłogi za szpitalem, szukając zieleni na czubku każdej gałęzi, już zdałomi się,że odkryłem jakiś jasny i żywy pączek. I w ciemnejścianie chmur,które zwarte nagromadziły się dziś rano, ujrzałemniedostrzegalny punkcik,prawdopodobnie małą,przedwczesnąjaskólkę. Goście przyjeżdżający tu żółtymi autobusami AMTwyłaniają się z alejek nieco oszołomieni emocjami i podróżą poprzez bezbarwne peryferia dzielnicy nazywanejSan Martino. Ożywiają oni, lecz nieco smutno, ogrodymiędzy pawilonami, zawsze o tej samej porze, wedługrozkładu odwiedzin. 110 Zapragnąłem równieżi ja zejść wzdłuż ścieżek żywopłotów, spacerującpowoli, ochraniany przez grube okrycie. Szybko poczułem się jakryba dusząca się na otwartym powietrzu, ale euforiaz powodu tej decyzji i z odzyskane) wolności pchała mnie bezzahamowań. Chciałem zmieszać się z innymi chorymi,którzy zeszli na spacer, aby nie umrzeć z nudy i samotności. Niektórzy spotykali sięz pacjentami z sąsiednichoddziałów, żebyspacerować razemjak obowiązkowi i milczący przyjaciele. Wielu spotykało sięz żonami i towarzyszkami życia. Prawie wszystkie były, podobnie jak ich mężowie, już niemłode, pod pudremi szminkąnosiły twarze zwiotczałe,wyrażające słaby smutek. Dziś znów skierowałem się w stronę zadrzewionychprzejść pod starymi pawilonami. Późny już teraz wieczórna alejkach byljeszcze jasny. Szukałem innych wspomnień z przeżytych lat. Chciałem przypomnieć sobienazwy oddziałów i ich kolejnenumery, które pomagały rozróżnićje w moich czasach. Ale wszystko jest jużzatarte jaknapisy na tablicachopuszczonychi zaniedbanych grobów. Tego ranka zatrzymałem się za korytarzem,w sieni,w miejscu zawsze uczęszczanym przez ludzi, którzyprzybywali, wychodząc z przepełnionych wind. Przeszła obok mnie starszapani, którą zauważyłemmiędzy operowanymi z pobliskiej sali. Poczułemostryzapach umartwionejskóry,odór dziki, naturalny i zarazemodrzucający. Nasza natura ma upokarzające cechy, od których nieraz nie możemy uciec ani dzięki sztuczkom, ani obfitymkąpielom. 111. Zszedłem, aby pospacerować wzdłuż alej i wkrótcedogonił mnie chory z sąsiedniej saliJest to mężczyzna z pochylonymi, nieco przygarbionymi plecami. Można wyczytać z jego twarzy upartą agresję, którą maskuje uległymiodżywkami lizusa czyniącymigo jeszcze bardziej podejrzanym. Słuchając go, czułem jak rośnie mojezakłopotanie,jednak niezdecydowałem się odejść. W końcu przyszła jego żona, abywybawić mnie z kłopotu. Z grzeczności pozostałem jeszcze paręminut. Kiedy on mówił, ona milczała. I śmiałasię, gdy tylko on się zaśmiał. Wpołowie dnia niebo było szarą, zwartą, jednolitąwarstwą. Musiałem zrezygnować zespędzenia reszty dniaw słońcu. Ale po godzinie dwunastej wraz z chlupaniem deszczu podniósł się wiatr. Zaśpo południu niezwykła jasnośćprześwieciła z niebawciążjeszczepełnego pędzących chmur, nadętychi szybkich. Patrzę na miasto dziś rano otoczone lekkim, błękitnym i ulotnym oparem. Terazznam już odcienie, również teodbite od szyb, które czasami rozkładają swekolory w nieokreślonych spiralach tęczy. Także dzisiaj w alejkachi ogrodach zamieszkanychprzez medycynę dmucha świszczący i zimny wiatr. Moje spojrzeniezatrzymałosię, by obserwować pogotowieratunkoweoraz stare budynkiszpitalne San Martinozich zamkniętymi bramami. Pamiętam, że kiedy byłem studentem, wraz zwiejącym od morza wiatrem przewiewałprzez nie bardziej prąd złego samopoczucia niż skąpstwa. 112 Waśnie wszedłem na salę ipołożyłem się dołóżka. Mimowolnie podsłuchuję czułe wyrażeniai pełnązakłopotania ciszę krewnych w czasie wizyty. Chorzy ociągają się z opisywaniem przedwczesnychi niekończącychsię objawówi oznakchorób, jakie ichdotknęły. Ale wszystkie możliwości języka nie wystarczyłyby, abywyrazić i określić ten wszechświatnieszczęść i dolegliwości l Tejnocy słuchałem bicia mojego serca i szelestuoddechu. To nie bajka, ja wciąż żyję! Moje życie jest teraz z pewnością powiązane z latami, w którychżylne przeszczepy by-pass stawią opór. Jużjestemświadom swej odmienności, a z niąrównież mejsamotności. I lekkie ciarki przechodzą mi przezramiona i grzbiet. Kiedy muzyka skomponowana z tchnienia megooddechu i uderzeń serca zakończy śpiewżycia, ze mnienie pozostanie nic z wyjątkiem kilku cyfr: daty urodzenia i daty śmierci w wilgotnych archiwach biura ewidencji ludności. Ze skupionymobliczem w hałasie szeleszczących fartuchów i uderzeńkroków o podłogę lekarzei pielęgniarze przechodząprzez niekończący się korytarz, któryprowadzi do sal. Czasami zatrzymują się niespodziewanie, prawie tak, jakby czegoś zapomnieli. Ale szybko dzielą się na grupy, na podobieństwo celebracji koncertuprzewidzianego rygorystycznie obrządkiem. Każda grupawchodzido wcześniej przygotowanychsalek. 113. Jest pora obchodu. Każdy z nas odpowiada z uwagą na pytania, chcącwykazać jak najlepszą wolę. Jednak niktw tych oddziałach publicznej medycynynie czuje się prostym obiektem badań i moi koledzy -trzeba to przyznać - pracują w pełni dyspozycyjni i troskliwi, bez unoszenia się na wodach fałszywego miłosierdzia. Ci lekarze nie sąw niczym niegrzeczni, nawet jeśliniektórzy są niedostępni i mało wylewni w długich i meandrycznych zawiłościachprzy podawaniu złej nowiny. Niektórzy,ofiary starych konkursów, nie wykazująwielkiego entuzjazmu. Ale to normalne! Dla wielu lekarzy lata zawodu, zamiast przydać imchluby, sprawiają, że niekiedy są oni bardziej nieobeznani w swej profesji i ludzie- bez słusznegopowodu - majądla nich małe poważaniei prawie żadnej wdzięczności. Również ja mógłbym znaleźć sięw ich sytuacji! Ordynator jest człowiekiemwysokim, o szpakowatychskroniach. Nie ma wnim nic aroganckiego, alewidać,że jest najbardziej poważany. Rzadko siedzi innych. A jeśli już to robi, wydaje sięiść na palcach i ściska namwszystkim rękę z ogromnąskwapliwością. Mimo tego zauważyłem,że kiedy to onwoła, wszyscybiegną doń niczym giermkowie króla na jego dworze. Dzisiaj zrodziła się krótka dyskusja pomiędzy chorymi na temat zachłanności niektórych magnatów medycyny i ich podłości, która jest podłością handlarzyobietnicami,jakżeczęsto złudnymi. 114 Wielu nie jest złodziejami i nie wszyscy są tacy rozproszeni! Niektórzy jednak przyzwyczajająsię zbytłatwodo nieczytania już w oczach tych, którzy błagają oichpomoc. Odkryłem wielu nieprzygotowanych do zawoduw ten sposób zakończył przyjęty przed kilkoma dniamipacjent. Następniew miarę spokojnie, nawetjeśli pogrążonyw widocznym napięciu, inteligentnie dobierając najbardziejstosowne słowa, opowiedział nam o tym, jak wędrował po różnych szpitalach, walcząc z medycznąbiurokracją i przeszkodami wszelakiego rodzaju. Ofiarowywał nam wynik swychdługich przemyśleńz oczywistością, która natychmiast mnie ukłuła. Wreszcie poruszył kwestię tego szpitala i mojego kardiochirurga. To jest człowiek! -powiedział. I dodał: Moim zdaniem nie istnieją wielcy lekarze, jeślinieistnieli wcześniej jako prawdziwiludzie! Jest święto itak jak w każdy dzień świąteczny okołopołudniaoddziały oblegane są przez tłumy odwiedzających, odświętnie ubranych, obładowanych paczkami słodyczy,owoców ibukietami kwiatów. Ale dziś wieczór, kiedy salaopróżni się, chorobapozostanie na powrót sama z własnymi niepokojami. Pozostanie zawszektoś, kto już w łóżku z głowąukrytą w poduszkach będzie dalej brał udział w zamieszaniu tłumnego dnia. Inni natomiast, liczniejsi, staćbędą wkolejce do telefonów na korytarzu, aby wyznać ostatniąudrękę i otrzymać od swych ukochanych dodatkowe uspokojenie. Niczym pielgrzymi przed konfesjonałem! 115. Genua stała się miejscem, gdzie przeżyłem najbardziej dramatyczną, lecz decydującą część mojego życiacielesnego, I nigdy niewydawała mi się tak piękna, a właściwietakwspaniała, żeby nie zadowalaćsię łatwą retoryką. Lecz być może cierpienie wchorobie, dojmującyniepokój i późniejszczęśliwe zdziwienie z powodu wyzdrowienia w jakiś sposób porządkują wspomnienia. Możeukładam logicznie także samą nostalgię za tymmiastem. Wychyliłem się z balkonu: miastohuczało wzdłużulicy Europa, przed szpitalem. Był to hałas warkotu i pisku hamulców należącychdo samochodów i autobusów, które znajdowały się w nieustannym ruchu. Co pewien czas huk malał i zdawał sięnagle zanikać. Po kilkuchwilach wzbierałznów niespodziewaniejak niszczycielska siła, która nabrała właśnie tchu. Sądzę, iż chorobanauczyła mnienie gonić czas, alestawiać mu czoła. Muszężyćw świadomości teraźniejszości,bez pośpiechu. Wszak potrzeba, bym przygotował się na nieuniknione spotkanie z latami, które są dlamnie obecnie czymśprzypadkowym. Kiedymyślę o mojej sytuacji, niekiedy ogarnia mniebeznadziejne uczucie ryby uwięzionej wszklanejwazie,z oczyma rozszerzonymi ze strachu, uderzającej głowąw przezroczyste ścianki. Czuję, że zbliżając się do wyzdrowienia i wyjazd naokres rehabilitacjinad jezioro Garda, straciłem już tenwielki dar pobożności, który chroniłem i podsycałemw najcięższych dniach choroby. 116 Wydajesię, iż tylkowtedy, gdy nieszczęście objawiasię i rani, objawia sięwielka obfitośćserca. Nie boję się jutra bardziej niż zwykle, lecz boję sięgruzów mojego życia! Kiedy ostatecznie opadnie kurtyna zabiegu, rekonwalescencji, przychylności przyjaciół i znajomych,życiebędzie musiało powrócić do tego, co było wcześniej. Tylko ja już niejestem taki jak wcześniej! Po powrocie między zdrowych przedstawienie odgrywające się wkażdym z nas będzie trudniejsze. Bo niemogęznieść zbyt wielu symulacji. Ale czy mnie zrozumieją? Jednakjeśli poczuję się nieco obcy, inny, to aby tegonie zauważono, postaram się zmieszać z nimi, z ich problemami, zich sprawami. Będę miał więcej zrozumienia dla oczywistości i konwencji życiowych. Ijeśli będę musiał kłamać ztegopowodu, nie wyda mi się to bezsensowne ani też nie będętegouważałzazdradęPonownie rozkwita we mnie jakaś nowa niecierpliwość, niedorzeczny żal. Z trudem znoszę mojego nowego sąsiada, człowiekaz włosami płowymi, zużytymi i zniszczonymi przez dziwaczne, czerwone farbowanie. Przychodzi odwiedzić go syn noszący źle ogolonąbrodę, buty do tenisa i wypłowiałe dżinsy. Pozostajew oddaleniu, z poczuciem winy, w ekstatycznym podziwie i zakłopotaniu- Widać, żew swymstarym ojcunie wzbudzaczułości aniżadnych refleksji. Obydwaj jednak wykazują wewnętrznybrak zainteresowania ludźmi otaczającymi ich wsali. 117. Ale kiedy zjawia się żona z aksamitnym turbanem naglonie podobnym do biskupiej mitry, jedynie ona wzbudza w nich obydwu lęk i respekt. A mój sąsiad natychmiastmilknie, kładąc się dołóżka. Ona rozpętujepogawędkę o wszystkim, zabawiającnas pytaniami i insynuacjami niedo zniesienia. Niekiedy zaś - wprostprzeciwnie - przyjmuje postawę całkiemnieobecną i milczącą. Mimo to zawsze jest, bez dwóch zdań, nieprzyzwoita. Myślę otych wszystkich słowach, o gestach skierowanych do ludzi, których szybko zapomnę, do towarzyszyz sali, z którymirelacje teraz wydają mi się starymi znajomościami. Ale jestem pewien, że na kształt wytłoczonego śladupozostanie miniezatarte wspomnienie onich i o mojejwędrówce przez te oddziały, nawet jeśli mojaobecnaegzaltacja ocalonego zginie w codzienności melancholijnej monotonii, gdy się od nich oddalę. Ileż wspomnień! Mogą mieć kształti posmak, leczmogą też wydać się bezużyteczne i niespójne w momenciewpisywaniaich do tego dziennika. Niektóre kwestie właściwie już terazprzemilczałem,przyznaję to. Wszystkie razem jednak stworzyły skrzep, któryuszczupla się, ale się nie rozpłynie, nie rozszerzy się,leczpozostanie. Wraz ze wspomnieniami osadza sięw głębi mojejduszy niewinność wiary. Teraz wiem, że życie czasem może być żmudnymi okrutnym oczekiwaniem, aleniejestani oszustwem, anipustymi czarami. 118 ROZDZIAŁ XI Pasano nad jeziorem Garda, grudzień '95 Jestemnad Gardą. Złudzenieodległościod mojego regionu godzi sięjuż z tąpostawą nieobecności oddzielającej mnieod faktów iemocji, którychdoznałem wszpitalu w Sanremoi później w Genui. Ale jestem pierwszym,który akceptujeswoje nieobecności i zapomnienia. Uwolniony od ostatnich dramatycznych doświadczeńspędzam me dni, poddając się chętnie tajemniczym prawom, które regulują stosunki międzyludzkie ze wspomnieniami, z chorobami, z życiem. Nic nie powiedziałem moim towarzyszom, wyjeżdżając z Genui. I kiedypozdrowiłem kardiochirurga, zdałem sobiesprawę z tego, że nie przeżyję już nigdy tak silnego i wielkiego wzruszenia spowodowanego wdzięcznością. Byłemtemu człowiekowi winien wdzięcznośćnie tylko z powodu zabiegu,lecz również za to,jak traktował nas, swoichpacjentów. Lecz wiedziałem, że zczasem o nim zapomnę. 119. Taka to już jest natura ludzka i bezużyteczne byłybywszelkie złudzenia. A brak pamięci odoznanym dobrujest być może -oprócz niewielkiego miłosierdzia chrześcijańskiego między nami - silą podlejszą niż same choroby. Nad Gardą znalazłem się w kolejnejsali, jeszcze bardziej zatłoczonej, Vi maleńkim szpitaliku rehabilitacjioddechowej. Zdecydowałem się być sam na sam z moją samotnością, przeżyć aż do głębi mój los. Jednak szybko poprosiłem omożliwość wyjścia, aby spotkać żonęczekającąnamnie w pobliskim hoteluUspokojonyjej towarzystwem itym nowymdobrymsamopoczuciem spaceruję z nią po uliczkach międzydoliną a brzegiem wody, w krajobrazie willi, zamkniętychogrodów, starych i szarych domów odbitych w wyblakłymlustrze zimowego jeziora. Wczorajwieczorem spacerowaliśmy wzdłuż jezioraprzyjemnie zaskoczeni odnalezionąpogodą ducha. Przed nami roztaczał się czerwony i fioletowyzmierzch, wzimie - w grudniu - rzadko spotykany. Zapalone latarnie wydawały się girlandą świateł połyskującychnad wielką obietnicą. Było toświęto latarni! Niebo, gdy na nie patrzyłem, sprawiało,że myślałem o podróżach, wakacjach, o wolności wyspy dalekieji nieskażonej. Czuję,iż bardziejniż zwykle odżywa we mnie ogromnaczułość wobecmojej towarzyszki życia. To, co musiałem wycierpieć ja, wycierpiałatakże ona. Wyszydzona, zaskoczona atakiemobcego zła na Jejciało, zaznała tylko utrapień. 120 Ja prawdopodobnie doświadczałem lepszej strony medalu: chwileradości, samotne uniesienia, euforie wyzwań. Sam dzień zabiegunieskończenie jej się dłużył,podczas gdy ja leżałem w ciemności znieczulenia. I oczywiście ona nie zaznała wczasie tych pustychdni hospitalizacji słodkiej senności, w której ja zagłębiałem się, ujarzmiony i pokrzepiony. Chciałbym powiedziećmojej żonie, że wjej towarzystwie mógłbym cierpieć jeszcze na wiele dolegliwości,znosić kolejnetrudy i przeżyć nowe życie. Zatrzymuję się, bowiem przypominam sobie, że zostaje mi ostatniajego resztka. Teraz spoglądamw krótką przyszłośćwraz z nią, bezwzlotów i radości, lecz z pogodną i odnowioną słodyczą. Poznałem tu, nadjeziorem, jeszcze niestarego mężczyznę, rekonwalescenta,który zostałponownie zoperowany po kilku miesiącach z powodu jednego z by-pass,który się zatkał. Uśmiechał się dwojgiem czarnych ibłyszczącychoczu, jakby byłwjakim gorączkowym ozdrowieniu. Lecznie wszystko byłotak proste, jak mogło się wydawać. Podmelancholią czuło sięgorycz inieomal wściekłość z powodu jego nieszczęsnego przeznaczenia. To wrażenie pozostawania w rękach kilku by-passprzez kilka lat jest w sumie pewną zaletą. Mogę wreszcie przesunąć doprzodu,oczywiście doczasu,niespokojne oczekiwaniena nieodwracalny wypadek na moim sercu. Nawetjeśli ostentacyjnie chciałemo tym niewiedzieć, to zawsze się tego obawiałem, nawetw latach zupełnie dobrego samopoczucia. 121. Niepowetowany wypadek? Kiedy pisałem te słowa,zatrzymałem się, żeby prześledzić to wyrażenie w jegonajbardziej dramatycznym znaczeniu. Musiałem przyznać, że moja wyobraźnia niestety nie oszukiwała mnie. Od czasu do czasu myślę o Genui, o wielkim okniew górze, wgłębi korytarza siódmego piętra i oświetlę,które prześwitywało falami rankiem, kiedy wyjeżdżałemdo Garda. Odstronybloków i drapaczachmur Sturla roztaczało się czyściusierikie niebo. Od początku choroby i być możecałego mojego życia nigdy nie czułem się tak dobrze,tak rozpogodzonyi dyspozycyjny wobec całego świata. Nabrzegu tego jezioraczuję się doskonale, tak jakbym chciał. Dzisiaj z najgęstszych ciemności zrodził się jasnyporanek, w którym naturazdaje się święcić całą swojąwspaniałość. Przyjemne ciepło powietrza, rozluźnioneciało i zieleń ogrodów dająmi poczucie wolności i niemalradosnych wakacji. Jakkolwiekwcześniej odczuwałem strach przed życiem, lecz nie przed czasem, teraz wiem, żemogę sięustrzec przed tym drugim jedynie na chwilę. Zdrowie i wyzdrowienie - nie są to słowa odarte zeznaczenia,ale nie mogą mi już teraz,u schyłku lat, odtworzyćtej zadowalającej naturalności, którą swego czasu odczuwałem. I kiedymówię, że czujęsię dobrze iże zostałem wyleczony, mam wrażenie, że odgrywam rolę. Dlatego żewiem,iż moje życie cielesne jeszcze bardziej niż życie 122 innych, może zawsze pójść na spotkaniez dramatycznymi ostatnim ryzykiem. Czasamimyślęo ludziach, którzy stale zmieniali sięna szpitalnych łóżkach i wydaje mi się, że pamiętam jedynie tłum trwożliwych,przestraszonych i zdziwionych oczu. I mam wciąż wnozdrzach jakieś ostre zapachy potui wody kolońskiej! 123. ROZDZIAŁ XII Sanremo,grudzień '95 Z Garda dotarliśmy na stację w Genui, gdzie czeka! na nas syn mający naszabrać dodomu samochodem. Chodziłem wzruszony wokół mojego starego pojazdu. Melancholijny, znajomy, wydłużony kształt! Była ostatnia niedziela przed Bożym Narodzeniem. Siedzieliśmy w barze jak turyści. Rozglądałemsięwokół, słuchałem eleganckich ludzi z przyjemnością rozmawiających o wakacjach świątecznych. Patrzyłem też na starszych ode mnie, ze świeżym,srebrno-popielatym kolorem na bokobrodach i wąsach,którym towarzyszyły panie tego samego typu, wystrojonei kolorowe. I oczywiściewyczuwałem tęnieuchronnąodmienność mojego stanu. Czułem się z własnej woli wyobcowany, tak jakbyonimogli jeszcze pozwolić sobie na trwonienie czasu na bezsensowne banały. Definitywnieczułem się nie na miejscu! Jestem ocalony, przeżyłem. To wrażenie naszło mniejuż wcześniej niczym pewna wątpliwość wmyśleniu. Lecz 125. później pomału odeszło, akceptując rzeczywistość, któramnie zaskakuje i rani. Także życie innych nie jest nieskończone, starzeniesię i śmierć czekająz pewnością również na nich. Ale oniniemają granicz góry ustalonych, i bez możliwości odwleczenia ich. Aja tak! To jest ta mojaodmienność, moje ubolewaniepomimo kwitnącego i prawie odmłodzonego wyglądu,który odnalazłem. Nie jest tak, żebym oddawał sięsmutnej zabawie wyobraźni i pamięci, moje życie odtych dni zabiegu jestu kresu, zmienione oczekiwaniem na śmierć, do którejmuszę się przygotować. Wcześniej teżco prawda starzałem się, lecz moje istnienie zdawało się przebiegać niezależnie od samegoczasu. Teraz już tak nie jest. Jestem jego więźniem. Odkrywam ciekawość życia od momentu, gdy nieistniejejuż dla mnie niepewność samego żywota lecz tymczasowa pewność ograniczonego przeżycia fizycznego, Mur miesięcy również przez dziesięć lat może wydawać się trwały,ale jest kruchy! Przy wspomnieniu mego ponownego przebudzeniaw salce intensywnej terapii rodzi się wzruszenie. Leczwkrótce kieruję je na właściwy tor, sprawiając,że odbija się na innych wspomnieniach, które zmieniająmu sens. W ten sposób moja niedawna przeszłość, bardziejzgłębiona i zwarta, rzuca nowe światlo na teraźniejszość. Bo przyszłość dlamnie zaczęła się od pożerającegoupływu czasu. 126 Nie staram się wyciągać niezbitych wniosków i nieznajduję nic w tej mojej sytuacji oprócz intensywnejmodlitwy stworzonej z pojedynczych fraz i dziecinnychwezwań. Tylko wiara w ujęciu transcendentalnym możenadaćznaczenieżyciu na tej ziemi oraz logicznej konkluzjiśmierci. Ale wiara niejest niczym innym, jak nieprzerwanądrogą wątpliwości, zaniedbań, rezygnacji inadziei. Nasz Bóg nigdy nie udziela się w bezpośredniej jasności! Jednakże ja ufam. Śmierć możesprawić nam miląniespodziankę! Kiedy zdaję sobie sprawę z tego, że istnieję, czujętakże nieuniknioność byciastworzeniemprzeznaczonymna skończenie. Pewnym jest, iż nie istnieje wieczność życiacielesnego na tej ziemi. By-pass nie mają tunic dopowiedzenia. I nikt nie może się łudzić, że śmierć przyjdzie zawszeidopierow ostatnim akcie, doskonale wyreżyserowanajak w teatrze! Nigdy nie możnawystarczająco kochać tego życia,nawet jeśli nagła potrzeba miłości zostawia swe znakiw sercu. Niemniejpotrzeba nie oznacza szalużycia. Rachunki się zgadzają, jeśli nie są wykonywane naziemskichwagach. Dlatego zdecydowałem, że moje rachunki zawszebędą się zgadzać. Teraz, kiedy zdarza mi się mówić o czyjejkolwiekśmierci, czuję, że jest trochę tak, jakbymmówił o mojejwłasnej. 127. Kiedy rozlega się dzwon, to tak, jakby grzmiał dlanas wszystkich. Leczileż to razywszelako zżywymroztargnieniemzapominamy o naszych prawie codziennychspotkaniach ze śmiercią! Może to byćśmierć sąsiada,znajomego, prostego mieszkańca naszego osiedla. Codziennie zdarzasię czytać nekrologi z nie pozbawionąrozrywki ciekawością. Nadal nie wiemy, jak odmierzać kroki naszej egzystencji ze zdarzeniami nas otaczającymi, między któryminajbardziej wstrząsającym jest właśnie śmierć naszychwspółobywateli. 128 ROZDZIAŁ XIII Sanremo '96 Już od pewnego czasujestem w domu. Sercenie bijemi wjakiś szczególny sposób. Czasami,kiedy piszę tendziennik, wykazuję nieznaczną wolę, by płakać. Jednakjestem dość dojrzały, by nie być całkowicie nieszczęśliwy. Stwierdziłem,że w chorobie obsesja śmierci nie jest bardziej częsta niż w zdrowiu. I z czasem wszystkie choroby,nie tylko takie jak moja, mogąstać się epicką niedorzecznością absurdalnych historii. Jestwe mnieoszołomienie okrywające już tyle nierozróżnialnych dni tam, w szpitalu, które rozwiewa wypowiedziane i zasłyszane słowa i sprawia,że znikająnazwiska i twarze wielu towarzyszy niedoli. Nie zanurzylisię w śmierci, lecz zatapiająsię w zapomnieniu. Każdy od nowa gubi się na nieznanej drodze własnego przeznaczenianiczym zmieszane wody wirującej rzeki. Glos teraźniejszości krzyczy coraz głośniej. Tymczasem nieznana pobożność, która pomimowszystko bytajuż moim udziałem, nabierasiły i pewności, 129. czyniąc moje dni przyjemniejszymi i pogodniejszymi. I odmawiając tyle modlitw, wypowiadanych z poufałością tak,jakby wychodziły mi prosto z serca, czuję, że odnalazłemdar podstawowych i ogromnych bogactw życiowych. Sąmomenty, w których zdarzami się wątpić nawetw mój zabieg. Ale ta długa blizna, którą noszęna piersiach, przypomina mi swą fizyczną obecnością, żemojahistoria jestprawdziwa. Wspomnienia zostały już ograniczonedo urwanychfragmentów nieba, podmuchówkonwersacji i kwadratówkonkretnych łóżek, na których w przypadkowym i nieścisłym porządku udaje mi się z trudem umieścić jakieścienie, fragmenty istnień zawładniętych przez niezliczone choroby, Jest mi przykro, ale nawet nie mam sił, by zmienićtego rodzaju sytuację. Pisząc, mogę tylko lepiejrozjaśnićniektóre uczucia, oznajmiając o przedwczesnym ulotnieniu się życia i o szczęśliwymzakończeniu choroby. Reszta jest milczeniem, które powierzam ufnościBoga. Wiem, co oznacza pisanie - wysiłek, który kosztuje,wysiłek, który może przez całe dni i tygodnie nie zaznaćsytości. Kiedyzasiadam przy biurku,chwilami wydajęmi się,że to już nie ja prowadzę moją rękę -jest tak, jakbycoś jąciągnęło. I czas przelatujemi niczym piasekmiędzy palcami, bezmożliwości uczynienia niczego,aby gozatrzymać. Zaoknem, w ogrodach willi sąsiadujących z naszymdomem, słychać nieustanne brzęczenie kosiarki. Zapach 130 skoszonej trawy napełnia nozdrza i krzepipłuca, którezdają sięnienasycenie rozdymać bez ograniczeń. Wiosna ukazała się na palach i kratach ozdabiającychmieszczańskie posiadłości, obejmując kiście niebieskichi fioletowych glicynii. Gorącopragnę, aby nic, absolutnie nic,nie byłow stanie zakłócić tego doskonałego spokoju, być możenieznacznej resztki utraconego raju ziemskiego, któryosiągnąłem "pass hy^iass" jeśli zaadaptować do mojejsytuacji angielskie wyrażenie. Przyjechałem do Abano na krótki, okresowywypoczynek, pierwszy wmoim życiu. Widziałem weneckie maskikarnawałowe biorąceudział w revival, posępne, z ich wyblakłymi kolorami cierpienia, od fioletowego do niebieskopopielatego, od podniośle złotego po żałobnie czarny. Komiczne przedstawienia i strzelanie z ryżu zdawałysię chcieć czynić egzorcyzmy na życiu i jegoudrękach. Ale egzorcyzmy czyni się tylko i zawsze na śmierci! Towarzyszyłem mojej żonie na cmentarzu w Vicenzy, gdzie znajduje sięgrobowiecjej rodziny. Spacerowałem wzdłużalej ialejek, wzdłuż ozdobnychścieżek. Czytałem nieskończoną listę nazwisk napłaskorzeźbach tablic nagrobnych: Cescon Giampiero,ZanettiEster wdowa Cescon. Nie było to czytanie spisu ewidencyjnego w rejestrzezmarłych. Lecz nic równocześnie niewnioskowało sięzich małej historii, która towarzyszyła im w życiu i doprowadziła do śmierci. To nie śmierć, ale pojedyncze, nieodwołalnieutracone i pogrzebane historie są tym, coinspiruje nacmentarzach poczucie niepocieszonego smutku i beznadziejnej samotności. 131 [Ł. Wszystko nieustannie obwieszczało mi upływ czasu. Pod naturalną radością życia, którą odzyskałem,a która wyraża się długimi spacerami, wydaje mi się, iżodczuwam zasłonę melancholii i gorzką już, znacznąobojętność. Niektórzy z moich pacjentów, kiedy dowiedzieli sięo mojej chorobie, opuścili mnie zgubnie widząc mojąprzyszłość, być może zbyt przedwcześnie i zpewnym bezlitosnym oportunizmem. Obecnie brakuje mi nie tylkoochoty, lecz równieżczasu by stanąć na nogi po tylu obelgach. Usiłuję pogrzebaćje pod litością bez granic. Dziśjeden z ubezpieczonych pacjentów,którzy mnieopuścili, odwróciłsię ode mnie niegrzecznie na chodniku, skręcając wprzeciwną stronę ulicy, aby na mnie niewejść. Przełknąłemzakłopotanie. Zdawało mi się, że zdołałem niemal nie cierpieć z tego powodu. Jednakże nie mogę wciąż szukać schronienia przedkażdymprzygnębieniem l porażką! Nie płaczę już z tego powodu, że substancja, z której zrobione jest moje ciało, jest mniej trwała od czasu. Jeśli śmierć ma być przejściem do metafizycznychprzeżyć w świętych przestrzeniach, nie istnieją uroczystezawołania, które można by zanieść do nieba. Nie będęwięc chciał, aby na moimpogrzebie organy kościelnewydmuchały burzę ciemnych lamentów. Chcędać pisemne wskazówki, żeby moją śmierć tak poprostu obwieszczonojuż popogrzebie, aby inni wiedzieli,że tak mało się jej bałem, iż mogłemsię z nią cicho złączyć. 132 Najpierw życie,potem choroba, wkońcumój obecnystan pomogły mi pozbyć sięmej najgorszej i najbrzydszejczęściegoizmu inauczyłymnie zrozumienia i miłosierdzia,które naglą w przesłaniu miłości Chrystusowej. Po tym długim rozmyślaniu znalazłem wreszcie slowa, które chciałbym mieć napisane na moim grobie: "Proszę o przebaczenie, jeśli w życiu kogokolwiek unikałem,bowiem teraz, po śmierci, rozpoznaję siebie w każdym". Kiedy widzę zakonnika takiegojak ojciec Mauro, niewątpię już w tychwolontariuszy chrześcijańskiego miłosierdzia; wydają mi się postaciami z ludzkiej epopei, która odkryłaprzed nami święte miłosierdzie"mająceprzecież wielkie ramiona". I niekiedy przystaję,aby modlić się z pierwotną niewinnością. Wnajcięższych godzinach mojej chorobynigdy niebrakowało dłoni mojej żony na mojej dłoni, ani też jejgłosu, do którego od dawnasię przyzwyczaiłem. Nieliczni znają sekret wielu małżonków, którzy bezstów świadczą o najgłębszych drżeniachtegonaszegoumęczonegoistnienia. Obydwoje,tak jak każdyżyjącybyt, nosiliśmy w sobie zarodek życia zjego pospiesznymi przejściami odradości do cierpień. Oboje byliśmy świadkami i strażnikami naszych czasów, dzielącymipowszechne przywileje i oczywiście tesamesłabości. Usiłowaliśmy być nawet nieco lepsi odsamych czasów, wktórych żyliśmy. Teraz choroba jednego z nas dwojgapoza każdymdalszym i możliwym niezrozumieniem miałaskutek skończonego objawienia. 133 i. Ileż razy widzę z przyjemnością i podziwem, jak rozchylają się przede mną spokojne popołudnia! Pozatym wszystko dzieje się bezwiększych uniesień. Ijeśli szukam Boga, to wydaje mi się, żeodkrywam Goczęsto w pogodnychuczuciach kreujących jasne myśli. Teraz wiem, że naszludzki stosunek dobólu i świadomości musi być dokładny i udokumentowany, abyudałosię zebrać pewne miłosierdzie chrześcijańskiej wiary. Kiedyposzukujęostatniego słowa, właściwego w kontekściewszystkich innych słów w tym dzienniku, przychodzą mi na myślspontaniczne frazy z Ojcze nasz. Wszystko, co przeżyłem, wraz z upływem czasutracinieco ze swej osobliwości. I w ten sposób moje ostatniedni, przeżyte, przywołanei opowiedziane na nowo,stałysię dla mniemniej niepokojące. Wiem, żeta krucha poufałość wiążąca nas z każdąrzeczą na tym świeciejest przeznaczonana rozbicie się,aby ostatecznie się ulotnić. O Ojcze, Ojcze nasz, który jesteś wniebie! Lecz podkoniecdnia, kiedy zmęczenie szczególnie ogarnia mojestare członki i wycieńczonyumysł, w ciszy sercapowtarzamcoraz częściej proste zawołanie uczniów z Emmaus: "Zostań z nami, o Panie, gdyż ma się ku wieczorowi! " Teraz nie postrzegam już mojej chorobyjako jakiejśmrocznej l niesłusznej zdrady ani też tej resztki życia,która mi pozostaje, jakozłudneji krótkiejwędrówki. Ijeśli mam jeszcze te parę dnipogodnego przyzwyczajenia się do mojej ziemskiej przygody, odbieram jejako hojny podarunek od Boga. Teraz wiem, że przemawia On również przez nieskończone przypadki naszego przeznaczenia. Koniec.