Stanisław Dygat Disneyland Rozdział I Stałem oparty o barierę przy bieżni i patrzałem na zieloną murawę, Księżak siedział obok na ławce. Bawił się zawieszonym na szyi stoperem i też wpatrywał się w zieloną murawę. Toczyła się między nami milcząca rozgrywka, kto przemówi pierwszy. Nad stadionem terkotał śmigłowiec, przeleciały gołębie i pomknęły ku siniejącej w gasnącym świetle wiosennego popołudnia sylwetce Kopca Kościuszki. Nagle jednak zawróciły i pofrunęły w kierunku błyszczących wież Wawelu. Dokoła boiska biegał wolnym truchtem Migdalski. Odwalał swoje okrążenia. Miał na twarzy idiotyczny wyraz skupienia. „Po co ten osioł tak biega?" — pomyślałem. Nie lekceważyłem Migdalskiego. Wiedziałem, że za rok może mnie zrobić. Był pracowity i ambitny. A przede wszystkim piekielnie mu na tym bieganiu zależało. Ale w tej chwili pomyślałbym to samo o każdym, kto biegałby w kółko. Wszystko .wydawało mi się głupie, a to najgłupsze. Niedaleko nas skakała w dal Dorota. Było słychać tupot jej nóg i piskliwe okrzyki. Nie patrzałem w tamtą stronę. Na ogół lubiłem przyglądać się jej, kiedy skakała. W tej chwili nie obchodziło mnie to nic a nic — Migdalski! — krzyknął Księżak. Migdalski zatrzymał się z pytającym uśmiechem. Księżak zaczął na niego krzyczeć, że za wysoko podnosi nogi. Krzyczał ordynarnie. Migdalski patrzał zdziwiony, bo Księżak na ogół był grzeczny wobec nas. Migdalski nie podnosił nóg za wysoko, i w ogóle jakie to ma znaczenie? Poza tym Książak nie mógł tego widzieć, ponieważ nie odrywał wzroku od zielonej murawy. Ja czasem zerkałem na Migdalskie-go. Dlatego że działał mi na nerwy. Książak wyładowywał się na Migdalskim, bo był zły, że ja nie chcę pierwszy się odezwać. Potem zaczął na niego krzyczeć, że się zatrzymał. Przecież musiał to zrobić, żeby dowiedzieć się, czego Księżak od niego chce. Po krótkim wahaniu Migdalski zaczął biec dalej. Zrobiło mi się żal Migdalskiego. Nie przepadałem za nim, ale to przeze mnie nakrzyczał na niego Księżak. — Oferma sakramencka — mruknął Księżak. Niby do siebie. W istocie żebrał, abym się odezwał. Ja milczałem. Byłem coraz bardziej zły na Księżaka. A kiedy zdałem sobie sprawę, jaka to z mojej strony podłość, zrobiło mi się mdło. Ale nie mogłem nic na to poradzić. Podeszła Dorota. Poprawiała sobie nogawki spodenek. Na pewno nic ją nie piło. Naumyślnie to robiła. — Magistrze — powiedziała — mam problemy. Księżak spojrzał na nią surowo. — Nigdy bym cię o nic takiego nie posądził — powiedział. Dorota często brała dosłownie to, co się do niej mówiło, i dlatego trudno się z nią było czasem dogadać. Ale miała jedną zaletę: była absolutnie nieobraźliwa. Chłopcy robili zakłady i wymyślali najstraszliwsze zniewagi. Ona przyjmowała wszystko z uśmiechem. Po prostu takie zagadnienie jak obraza nie istniało dla niej. Lubiłem Dorotę. Wypoczywałem w jej towarzystwie. Popatrzała na mnie, a potem na Księżaka i spytała: — O co by mnie magister nie posądził? Księżak westchnął. — Jakie masz problemy? — Ale co ja takiego zrobiłam? O co by mnie magister nie posądził? — Nic nie zrobiłaś — powiedział Księżak — tak sobie powiedziałem. — Nieprawda. Magister nigdy nie mówi tak sobie. Denerwowało mnie, że ciągle powtarzała: magister. Wszyscy zwracali się do Księżaka w ten sposób. Zwykle nic mnie to nie obchodziło. Tego dnia nawet to mnie irytowało. — Zawsze mówię tak sobie — krzyknął. Potęga naiwności Doroty była wszechwładna. Księżak pozwalał się w nią wciągnąć. Ale zaraz się opanował: — Powiedz wreszcie, jakie masz problemy? — powiedział znużonym głosem. — Chyba źle odmierzam kroki albo co. Nie mogą trafić na belkę. Ale co takiego... — Chodź — przerwał jej Księżak. Wziął ją za rękę. Odeszli w kierunku skoczni. Zastanawiałem się, co dalej robić. Odejść było niezręcznie. Zostać też. Migdalski zatrzymał, się i krzyknął: — Chodź, Marek! Ściągnij dres i pobiegaj trochę. Co się tak garujesz? To było najlepsze wyjście z sytuacji. Ale żeby Migdalski nie wyobrażał sobie za wiele, zostałem w dresie. Biegłem wygłupiając się. Mijałem go, potem dawałem się wyprzedzać, i tak w kółko. On denerwował się i niecierpliwił, bo chciał sobie przebiec spokojnie i miarowo swoje pięć tysięcy. Dlatego właśnie to robiłem. Kiedy wyprzedzałem go po raz któryś, zawołał: — Ty, cofnij się trochę, bo mi zasłaniasz stadion uszami. — Henryk — powiedziałem — nie puszczaj się na takie skomplikowane złośliwości, bo to przerasta twój stan posiadania. Dostaniesz zapalenia opon mózgowych. Nie było to dowcipne, ale na Migdalskiego starczyło. Otworzył usta, nie wiedział, co powiedzieć, więc zamknął je zaraz i przybierając swój wyraz skupienia pobiegł dalej. Istotnie miałem trochę odstające uszy. Ale dziewczyny mówiły, że mi z tym do twarzy. Rozdział II Mój ojciec był strasznym łamagą. To wywarło wpływ na moje życie, bo doszedł on do wniosku, że niedobrze być łamagą, a sprawność fizyczna pozwala uniknąć wielu przykrości. Kazał mi gimnastykować się, uprawiać sporty, uczyć się dżiu-dżitsu. Kiedy miałem siedem lat, chciał mnie nauczyć salto mor tale. W czasie tego ćwiczenia upadłem na głowę z wielkim hukiem, przewróciła się serwantka i potłukła sewrska porcelana. Nie była to prawdziwa sewrska porcelana, ale podrabiana, co miało pewne znaczenie w dalszej fazie tego incydentu. Od takiego upadku na głowę można raz na zawsze porządnie zgłupieć. Ale miałem piekielnie twardą głowę. Kiedy potem boksowałem, nie było ciosu, który mógłby mnie zwalić z nóg. W boksie miałem szansę, by dojść do dobrych wyników, ale pewnego razu w czasie spotkania juniorów Kraków—Gdańsk, kiedy właśnie ja walczyłem, gdański kibic krzyknął: — Bij kłapoucha! Wtedy postanowiłem, że nie będę więcej boksował. Nie miałem na temat moich uszu kompleksów. Niektórzy twierdzili nawet, że te uszy decydują o mojej męskiej osobowości. Ale w przeciwieństwie do Doroty bywałem obraźliwy. Czasem obrażałem się nawet nie dlatego, że czułem się dotknięty, ale że podejrzewałem obraźliwe intencje. Przeważnie było to wyimaginowane i ludzie dziwili się, dlaczego chodziłem z obrażoną miną. Nie miałem kompleksów na temat moich uszu. Mówiąc prawdę, przestałem boksować nie z powodu tego okrzyku, ale dlatego że boks mi się znudził. Powiedziałem Szymaniakowi, naszemu trenerowi, że dotknięty głęboko chamstwem publiczności postanawiam pożegnać ring. Rozmowa na ten temat była zawstydzająco głupia. Szymaniak uderzył w ton patetyczny i bredził o postawie sportowca. Był inteligentnym człowiekiem, ale głupota mojego oświadczenia wyprowadziła go z równowagi. Szczególnie że powtarzałem w kółko: — A ja obrażać się nie pozwolę. — Wiedziałem, że to idiotyczne, ale nie umiałem się przed tym powstrzymać. Nieraz mówiłem albo robiłem coś idiotycznego i choć zdawałem sobie z tego sprawę, nie mogłem nic na to poradzić. Szymaniak rozzłościł się wreszcie i krzyknął: — To rób, jak chcesz, i daj mi święty spokój. — Powiedziałem: — Dobrze, bardzo dobrze — i zacząłem odchodzić. Wtedy on mruknął: — Kłapouch głupi. — Zatrzymałem się i odwróciłem. Postałem chwilę, a potem powiedziałem: — Właśnie doszedłem do wniosku, że miał pan rację, i chciałem to przyznać, ale skoro i pan mnie obraża, żegnam się naprawdę. — Wiedziałem, że to podłe, a przecież tak powiedziałem. Było to podłe, ponieważ domyśliłem się, że mruknął: „Kłapouch głupi", z żalu, a nie ze złośliwości. Ale ja udałem, że rozumiem to inaczej. Udałem po to, aby na niego przerzucić odpowiedzialność, że wycofuję się z ringu. Ludzie strasznie kłamią. Oszukują siebie i innych w sprawach wielkich i małych. Każdy jest przeciwnikiem każdego. Nawet bliskie istoty są sobie przeciwnikami. Przyjaźń, tkliwość rodzinna, miłość to tylko szczególne oblicze walki, którą toczą wszyscy przeciw wszystkim. Zastanawiałem się czasem nad życiem. Gdy dochodziłem do takich wniosków, ogarniał mnie niepokój. Nieporozumienie między ojcem i matką było podobne do incydentu z Szymaniakiem. Nie twierdzę, że matka czekała na okazję, abym z powodu ojca upadł na głową. Ale czekała na okazję do sprzeczki. Ojciec był zmieszany. Powiedział: — Po co tyle hałasu? Porcelana była podrabiana Chciał zażartować. Myślał, że rozładuje w ten sposób sytuację. Ale matka wykorzystała to na swoją korzyść. Uznała ten żart za złośliwy przytyk do jej matczynych uczuć. Że bardziej troszczy się o podrabianą porcelanę niż o moją głowę. Z wielkim upodobaniem wystąpiła zaraz z rewanżowymi przytykami. Miała ich spory zapas. Krzyczała, a ojciec też usiłował krzyczeć, ale mu nie wychodziło. Huczało mi w głowie. Bardziej od tych krzyków niż od upadku. Chciałem coś powiedzieć, ale' nic nie powiedziałem. Ani on, ani ona nie zwracali na mnie uwagi. Było to za okupacji. Kłótnia ciągnęła się długo, zapadł zmrok. Ojciec zapalił światło, ale zapomniał zapuścić rolety i przyszedł niemiecki policjant, który też zacząć krzyczeć. Groził, że nas rozstrzela, dostał szklankę wódki, siekany kotlecik, który miał być dla mnie na kolacje, i coś w łapę. Wychodząc zachowywał się uniżenie. Przypominał dozorcę Kwiatkowskiego w dzień Nowego Roku. Zachowanie niemieckiego policjanta zmartwiło mnie. Wydało mi się równie podłe jak zachowanie matki i równie żałosne jak zachowanie ojca. W każdym razie udało mu się to, co nie udało się ojcu: rozładował sytuacją. Po jego wyjściu rodzice długo milczeli. Potem zaczęli wyrzekać na okupację. Na koniec poszli spać i nikt nawet nie przyłożył mi kompresu na głowę. Zresztą głowa specjalnie mnie nie bolała. Pojednanie było pozorne. Na drugi dzień wybuchła jeszcze większa awantura. Nie o moją głowę, ale o komentarze wokół sewrskiej porcelany. Niedługo potem matka wyprowadziła się z domu. Od dawna żyła z pewnym lekarzem. Wszyscy p tym wiedzieli prócz ojca. Była bardzo piękna. Nie rozumiem, jak mogło dojść do tego, że wyszła za takiego łamagę jak ojciec. Kiedy rozchodzi się dwoje ludzi, a mają dziecko, towarzyszy temu zazwyczaj dramatyczna rozgrywka. Dramat taki nie rozegrał się w naszej rodzinie. Matka wyprowadziła się z domu, a ja zostałem. Czasem wpadała po coś. Kłócili się wtedy z ojcem, ale już inaczej. Mniej nerwowo i bez krzyków. Gdy upadłem i istniały podstawy do niepokoju o moją głowę, kłótnia dotyczyła sewrskiej porcelany. Teraz mówiło się bardzo dużo o moim upadku na głowę. Jasna sprawa, że prowadziło to do tego, by na przyczynę konfliktu i rozstania promować chwalebną troskę o mnie, a nie tamte sprawy, wstydliwe dla obu stron Każdej niedzieli przychodziłem do matki, na obiad. Ten lekarz okazał się miłym człowiekiem. Dosyć się z nim zaprzyjaźniłem, a matka usiłowała robić między nami intrygi. Dziwne, ale on też był łamagą. Kiedy zacząłem boksować, chodził na moje walki i spotykał się na widowni z ojcem. Udawali, że się nie poznają, dodawali mi otuchy okrzykami i wymieniali wrażenia. Jeżeli spotkali się gdziekolwiek indziej, nie wymieniali nawet ukłonów. Matka nie lubiła, kiedy do niej przychodziłem. Te niedzielne obiady były przymusem dla nas obojga. Którejś niedzieli byliśmy tylko we dwoje. Lekarz musiał pojechać po coś do Bochni. Po obiedzie stanąłem przy oknie i patrzałem na zabrudzony lepkim zmrokiem zimowy pejzaż krakowskiej ulicy. Nagle matka stanęła obok mnie. Staliśmy tak milcząc, a potem ona ni stąd, ni zowąd zaczęła płakać. Pomyślałem sobie, że chyba nic gorszego i głupszego nie mogło mi się zdarzyć, ale myliłem się, bo za chwilę objęła mnie i przytuliła się do mnie. Znieruchomiałem, zesztywniałem i nienawidziłem jej. Wiedziałem, że ten odruch nie został wywołany ani tkliwością, ani wyrzutami sumienia. Bogu zresztą dzięki. Miała zapewne nieporozumienia z tym swoim nowym łamagą. Może podejrzewała, że nie pojechał do Bochni, tylko zdradza ją. Była żywiołową zazdrośnicą, jak każdy tyran i egocentryk. Nawet ojcu robiła sceny zazdrości, chociaż nic jej nie obchodził. Wtedy przy oknie odegrałem dla niej rolę przypadkową. Przytuliłaby się do każdego, kto stałby przy niej. Ludzie, kiedy coś im solidnie dopiecze, starają się dla pociechy wesprzeć cudzym ciałem. Przynosi im to psychiczną ulgę. Ja nie. W takim wypadku nie tylko stronie od cudzych ciał, ale nawet własnym się krępuję. Najchętniej idę do łazienki, kąpię się, myję zęby, golę się i czeszę. Staram się odwrócić uwagę ciała od jego funkcji psychicznych. Do dziś przechodzą mnie ciarki, gdy przypomnę sobie tamtą scenę. Modliłem się, żeby się to jak najszybciej skończyło. Matka puściła mnie nagle. Przestała płakać, a na jej twarzy pojawił się zły grymas. Dała mi pieniądze i powiedziała, żebym poszedł do kina. W kinie wpadłem w łapankę. Puścili mnie po godzinie, ale dostałem z całej siły w mordę od niemieckiego żandarma, który bardzo się zdziwił, że się nie przewróciłem, i dał mi za to tabliczkę czekolady. Była to czekolada angielska ze zrzutów z napisem: „Polacy, czuwamy." Zupełnie wyjątkowo smaczna. Matka interesowała się mną tylko z punktu widzenia rytualnej konieczności objawiania na zewnątrz matczynych uczuć. Ojciec nawet nie usiłował bawić się w jakieś rytuały, za to coraz energiczniej zajmował się moim wychowaniem fizycznym. Ale ja sam obchodziłem go tyle co matkę, gdy tuliła się wtedy do mnie przy oknie. Wykorzystywał moje ciało dla porachunków ze sobą. Był adwokatem. Nie rozumiałem, dlaczego ludzie powierzali mu swoje sprawy. Nigdy nie słyszałem, żeby jakąś sprawę wygrał. Skarżył się na prokuratora, na knowania, na to, że wszyscy starają się podstawić mu nogę. Mimo wszystko ludzie powierzali mu swoje sprawy, bo miał nazwisko. Ojciec mojego ojca był znakomitym adwokatem. Niejednego łotra wyciągnął z kłopotów. Skończył marnie. Został przypadkowo uderzony łomem w głowę przez dżentelmena-włamywacza, którego rok przedtem uchronił od ciężkich robót. Ten dżentelmen-włamywacz był człowiekiem z towarzystwa i prowadził podwójne życie. Dzięki ojcu mojego ojca nie mogli mu niczego dowieść. Bardzo się zmartwił, gdy się okazało, że człowiek, którego zabił łomem po pijanemu, na Zaciszu, w środku nocy, to był mecenas Arens. Potem w sądzie powtarzał w kółko, że nigdy sobie tego nie daruje. Ojciec odziedziczył po swoim ojcu kancelarię, klientów i przede wszystkim nazwisko. Nienawidzę słowa „dziadek". Jest dziadowate i infantylne. Co do mnie, nigdy nie przejmowałem się tym, że ktoś ma nazwisko. Brałem pod uwagę tylko, co człowiek robi i ile jest wart. Ze wszystkich postaci starożytności najbardziej niesympatyczny był dla mnie Herostrates. Nie umiałem myśleć o nim bez irytacji. Po prostu uważałem go za idiotę. W życiu często osiągają powodzenie ci, którzy sztucznymi zabiegami potrafili wyrobić sobie nazwisko. Wygrywają głupotę i lenistwo innych, fakt, że nie chce im się szukać szczerych wartości, ale łapią, co rzuca się w oczy i samo lezie w ręce. W sporcie takie rzeczy są niemożliwe. O ile mogłem zorientować się z rozmów w literacko-artystycznej piwnicy „Pod Baranami", gdzie chodziłem tylko wtedy, gdy zmuszała mnie do tego Agnieszka, w teatrze, w filmie i w ogóle w sztuce sprawa z nazwiskami przedstawia się inaczej. Aktorka gra rolę po roli i rolę po roli kładzie, jak oni to nazywają. Ale dysponuje pewnym gatunkiem sympatycznej pulchności, która działa mobilizująco na reżyserów. Dlatego ją obsadzają. Z tych samych powodów pełno wszędzie jej fotografii, wywiadów i tym podobnych rzeczy. Ma nazwisko. To decyduje, że ją obsadzają nawet reżyserzy, na których jej pulchność nie działa. Z bezmyślności i lenistwa. Gdyby była lekkoatletką i swoją pulchnością wywarła piorunujące wrażenie na panu Avery Brundage, nie pobiłaby przez to rekordu świata. Nie zdobyłaby nawet mistrzostwa okręgu. Nie oburzałem się na środowiska artystyczne, stwierdzałem fakt. A że te środowiska działały mi na nerwy, to inna sprawa. W ogóle sztuką interesowałem się mało. O tyle, o ile zmuszała mnie do tego Agnieszka. Sport nudził mnie. Nie byłem entuzjastą sportu. Wybitni fachowcy rzadko są entuzjastami swojego zawodu. Zaobserwowałem to. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może przez wspomnienie męki, którą przejść musi każdy, kto chce osiągnąć wybitne rezultaty. Może przez wstydliwość. Może przez jedno i drugie. Ktoś, kto entuzjazmuje się swoim zawodem, wydawał mi się zawsze trochę podejrzany. Sport był moim fachem. Czymś więcej nawet. Miałem prawo uważać się za wybitnego fachowca. Upoważniał mnie do tego zdobyty tytuł wicemistrza Europy. Byłbym pewnie nawet mistrzem, gdybym wieczoru poprzedzającego bieg nie siedział do późna z fordanserkami w nocnej knajpie, przy bardzo eleganckiej ulicy miasta, w którym odbywały się mistrzostwa. Nie wiadomo, po co tam siedziałem. Te fordanserki były głupie, pretensjonalne i nie bawiły mnie ani trochę. Mniejsza zresztą o te tytuły, nagrody i inne głupstwa. Z tego punktu widzenia sport mnie nudził i nie byłem jego entuzjastą. Ale zastąpił mi dom, rodzinę, dzieciństwo. To ojciec zrobił ze mnie sportowca. Nie czułem za to dla niego wdzięczności. Przeciwnie. Ja nie miałem najmniejszej ochoty zostać sportowcem Nieraz próbowałem zerwać ze sportem. Nigdy mi się to nie udało. Był zbyt silnie związany z moim życiem. Zapadły decyzje bez mojego udziału i bez mojej woli. Wiem, że stało się coś, co do mnie nie pasowało i nie miało ze mną związku. Nie umiałbym tego nikomu wytłumaczyć. Zbyt to było skomplikowane. Usiłowałem raz mówić o tym z Agnieszką. Powiedziała: — Starasz się komplikować najprostsze sprawy. Brak ci prostoty. — Nie zrozumiała, o co mi chodzi, i dlatego wszystko zwaliła na mnie. Brak mi prostoty! Kto to mówił? Chwilami nienawidziłem Agnieszki. Nie. Nie było powodów, abym czuł wdzięczność dla ojca. Byłem dla niego czymś w rodzaju konia wyścigowego. Ale gwizdałem sobie na to. Gwizdałem sobie na to, jaki miał do mnie stosunek. Ale na to, po jakiej drodze potoczył się mój los, gwizdać nie mogłem. Po jakiej powinien się był potoczyć? Gdybym mógł był wiedzieć! Dręczyły mnie tęsknoty, pragnienia i namiętności, których nie umiałem określić. Czasem marzyłem, by dokonać czegoś wielkiego i heroicznego. I na złość sobie chciałem, aby przy tym zostało to nie ujawnione przed światem i przed ludźmi. Przeciwnie niż zrobił ten idiota Herostrates. Sport, do którego zostałem przymuszony, zastąpił mi wszystko, czego ten przymus mnie pozbawił. Jakby skazany na ciężkie roboty odnalazł w nich zadośćuczynienie za utraconą wolność. Nie. Nie było powodów, abym czuł dla ojca wdzięczność, że przez sport zostałem jakoś ulokowany w życiu. Jemu zafundowałem przy okazji nazwisko. Dawniej pytano mnie, czy jestem synem tego znanego adwokata. Potem pytano jego, czy jest ojcem tego znanego lekkoatlety. Niech mu! To był jego ostatni, a może jedyny powód do zadowolenia. Kiedy miałem dwanaście lat, salto mortale było dla mnie czymś równie prostym jak spacer po Plantach. Ojciec rozpił się. Nawet nie wiedział, do której szkoły chodziłem. Nie wiedział, czy w ogolę chodziłem do szkoły. Kiedy pływałem setkę backcrawlem, mierzył mi osobiście czas. Raz był tak pijany, że wpadł razem ze stoperem do wody. Wstydził się potem przychodzić na pływalnię, co sprawiło mi taką ulgę, że zaczynałem nawet lubić pływanie. Ale po pewnym czasie oświadczył, że jest to głupi sport i że mam uczyć się boksu. Obraził się na pływanie za to, że wpadł do wody. Boks mnie nie interesował. Właściwie nic mnie specjalnie nie interesowało. Byłem z natury marzycielem abstrakcjonistą, kimś, kto powinien urodzić się synem milionera i podróżować po świecie jachtem, podziwiając zachody słońca w różnych stronach świata. Ponieważ jednak mój ojciec nie był milionerem, lepiej się stało, że był łamagą i przez to uczynił ze mnie sportowca, co pozwoliło mi jakoś usadowić się w życiu. Tak więc sport mnie nie interesował ani nie pociągał, a jedyna rzecz, która mnie naprawdę interesowała, to był Kopiec Kościuszki. Może nie tyle Kopiec Kościuszki sam w sobie, ile pytanie, co znajduje się za Kopcem. Gdy zapytywałem o to, dawano mi niecierpliwe odpowiedzi, wymieniając nazwy geograficzne, jak Bielany, Skawina, Tyniec, Lanckorona itd., ale mnie nie chodziło o to, a o co — nie umiałem dokładnie wyjaśnić, więc nazywano mnie głupcem. Lubiłem patrzeć na Kopiec Kościuszki, szczególnie o zachodzie słońca, lubiłem wyobrażać sobie światy, które kryją się za nim w blasku. Światy odmienne od świata, w którym żyłem, pełne nieznanych kształtów i kolorów i mające jeszcze to do siebie, że wszystko w nich musiałoby wychodzić na moją korzyść. Gdybym nie został sportowcem, na pewno zgłupiałbym doszczętnie. Do szkoły chodziłem tylko dzięki lekarzowi, temu łamadze od matki. Zainteresował się, co robię poza pływaniem i wykonywaniem sztuczek w rodzaju salto mortale. Kiedy stwierdził, że nic, zapisał mnie do szkoły. Matka uznała, że zrobił to, by ją upokorzyć. Wybuchła wielka awantura. Agnieszka zachowywała się czasem podobnie jak matka wtedy. Ja z Szymaniakiem też podobnie postąpiłem. Lekarz dowiódł, że ludzie tchórzliwi zawsze w końcu przegrywają. Uważał, że trzeba załatwić mi szkołę, ale bał się powiedzieć o tym matce. Zdawał sobie sprawą, że matka uzna to za prowokację. Przypuszczał w swojej naiwności, że gdy postawi ją wobec faktu dokonanego, nie będzie mogła zrobić awantury. Był nieprawdopodobnym łamagą. Wychodził szybko z pokoju, gdy matka zapytywała mnie potem, co słychać w szkole. Odpowiadałem byle co. Nie chodziłem do szkoły. Wyrzucili mnie. Szkoła wzywała parokrotnie ojca, ale on nigdy tam nie poszedł. Pytał mnie, czego od niego chcą. Od- powiadałem, że to pewnie w sprawie wycieczki na jeziora mazurskie. Złościł się, że z powodu takiego głupstwa chcą mu zabierać czas, i to uspokajało jego sumienie. Nigdy nie skończyłbym szkoły, gdyby nie Szymaniak. Dowiedział się o wszystkim i poprosił kuratora, aby przyjęto mnie z powrotem. Ten kurator był przed wojną sędzią bokserskim. Przed treningiem Szymaniak sprawdzał, czy odrobiłem lekcje. Jeżeli nie, odsyłał mnie do domu. Był to jedyny człowiek, który naprawdę mną się zajął. Wszystko mu zawdzięczałem. Ładnie mu się odpłaciłem, nie ma co. Był mądry i wyrozumiały, umiał mówić do chłopców językiem, który rozumieli. Raz tylko się załamał. Wtedy gdy oświadczyłem, że odchodzę z klubu. Moja głupota wyprowadziła go z równowagi. Szybko zresztą pogodziliśmy się i opiekował się mną w dalszym ciągu. Do boksu nie wróciłem. Ale to on namówił mnie na lekkoatletykę. Powiedział, że mam sylwetkę rasowego „milera". Zauważył to na footingach. Nie chciało mi się biegać. Jednak nie mogłem się od biegania wykręcić. Kiedy zacząłem osiągać sukcesy, zapaliłem się trochę do tego. Ale entuzjastą sportu nie byłem i nigdy się nim nie stałem. Szymaniak nie przestał interesować się moją nauką. Po maturze poradził mi, żebym poszedł na architekturę. Powiedział: — Masz zdolności do rysunków, ale uważaj, żebyś się nie zmarnował. Jeszcze zostaniesz malarzem czy czymś takim. Zaczniesz malować twarze bez nosów albo brzuchy z oczami, i co? Rozpijesz się i w ogóle przestaniesz być mężczyzną. Jeżeli ma Się jakieś zdolności, trzeba je wykorzystać przede wszystkim dla celów praktycznych i pożytecznych. Pójdziesz na architekturę. — Poszedłem, choć nie intere- sowałem się architekturą. Ze wszystkim tak było. Ulegałem bezwolnie temu, do czego byłem przymuszany. Poddawałem się terrorowi okoliczności. Pozwalałem unosić się biegowi wydarzeń. Nie byłem pozbawiony woli i charakteru. Ale moja wola i mój charakter działały sprawnie wewnątrz narzuconego mi i działającego konsekwentnie systemu zdarzeń. Traciły siłę i wartość, gdy chciałem się z tego systemu wyrwać. Gdyby mnie ktoś zapytał, czy wierzę w przeznaczenie, odpowiedziałbym, że coś w tym rodzaju może i istnieje. Nie jest to jednak siła nadprzyrodzona, ale siła konsekwentnego systemu zdarzeń. Ta siła nabiera rozmachu, kiedy nie mamy jeszcze rozsądku, aby ją ocenić, ani możliwości, aby się jej przeciwstawić. Czy można się wyrwać przeznaczeniu? Trzeba by na to przeciwstawić mu własną konsekwencję, ustalić własną prawdę i odeprzeć każde natarcie prawd cudzych i rutynowanych. Szymaniak miał do mnie stosunek tak serdeczny, że zastanawiałem się czasem, czy nie jest pedałem. Aż do dnia, kiedy palnął sobie w łeb z powodu Loli „Fiat 1100", okropnej zdziry, którą każdy mógł zabrać sobie z „Feniksa" za byle co. Wykradł milicjantowi rewolwer w czasie meczu z „Gwardią". Ten milicjant siedział za to. Szymaniak był człowiekiem samotnym, pełnym nierozwiązanych kompleksów, tęsknot, ku którym nie umiał się przybliżyć. Ojciec, łamagą i intelektualista, zajął się moim wychowaniem fizycznym. On, prostak i osiłek, opiekował się moim życiem duchowym. Nie był pedałem, ale miał urazy w stosunku do kobiet. Ta zdzira była pierwszą jego kobietą w życiu. Miał wtedy czterdzieści pięć lat. Gdy nieświadomość zderzy się z rozbudzoną nagle namiętnością, wynikają z tego okropne rzeczy. Samobójstwo Szymaniaka nie wywarło na mnie w pierwszej chwili takiego wrażenia, jak powinno. Dopiero potem zaczęło mnie nawiedzać uporczywe wspomnienie o nim. Ale nie jego śmierć dręczyła mnie najbardziej. Był pierwszym człowiekiem, któremu zrobiłem świństwo. Cóż, że mi je wybaczył? Obserwowałem zdradziecką walkę, jaką prowadzili wszyscy przeciw wszystkim, podglądałem fałsz ludzki. Ale w momencie gdy sam popełniałem świństwo, nie umiałem uświadomić sobie, że byłem taki sam jak inni. Często zdawałem sobie z tego sprawę i nie umiałem się cofać. Wbrew sobie zmierzałem ślepo do tego, co przynosiło mi korzyść albo satysfakcję. Jakżeż podziwiałem księcia Niechludowa ze Zmartwychwstania Tołstoja. Zastanawiałem się, czy potrafiłbym kiedykolwiek zdobyć się na to, na co on się zdobył. Wydawało mi się, że jeżeli coś mogło jeszcze uratować moje nieudane życie, to chyba tylko to, by nie być do końca zupełnym bydlakiem. O tych rzeczach nie rozmawiałem z Agnieszką. Ale im bardziej komplikowało się wszystko między nami, tym częściej wracałem myślą do pierwszego świństwa, jakie popełniłem w życiu. Wobec człowieka, który był dla mnie czymś więcej niż ojciec. A który palnął sobie w łeb, bo mu się w tym łbie poplątały tęsknoty z ideałami. Rozdział III Ja zakochałem się pierwszy raz, kiedy miałem siedemnaście lat. Potem kochałem się jeszcze parę razy. Nie wszystkie te miłości były na tyle atrakcyjne, by warto je wspominać. Ale każda zostawiała takie samo uczucie pustki i niepokoju. Że oczekiwanie nigdy się nie spełnia i że pragnieniami kierują złudzenia. Wstyd, że własne i cudze słowa tracą nagle wartość. Wyobrażamy sobie, że istnieje ktoś, kto jest zdolny zaspokoić nasze tęsknoty. Ktoś, kogo wcześniej czy później spotkamy. Wyobrażamy sobie wiele rzeczy, które nigdy się nie spełniają. Istnienie miłości odkryłem mając siedemnaście lat. Ludzi starszych wzrusza miłość w tym wieku, ale nikt jej serio nie traktuje. Mają oni krótką pamięć. Miłość jest jedna. W siedemnastym roku życia czy w czterdziestym siódmym doprowadza ludzi do takiego samego stanu ogłupienia. Mają krótką pamięć. Kiedy miłość się skończy, człowiek nie może się nadziwić, że był tak niepoważny. Wyśmiewa się z zakochanych bez względu na ich wiek. Ma krótką pamięć. Własnym złudzeniom ulega łatwo, ale cudzym nie dowierza. W. żeńskiej szkole, która sąsiadowała z naszą, najładniejszą dziewczyną była Alina Wagner. Nie znałem jej osobiście, ale działała mi na nerwy. Nosiła beret na bakier. Ten beret najbardziej mnie irytował. Ona też mnie nienawidziła. Spotykając mnie robiła wyniosłą minę. Ponieważ nie reagowałem, pozwalała sobie na coraz nowe prowokacje. Raz pokazała mi język. Zrobiła to w sposób wyrafinowany. Zaraz odwróciła się do koleżanki, że niby to jej pokazuje język. Innego dnia widząc mnie z daleka dała koleżance do potrzymania teczkę. Gdy mijaliśmy się, złapała się za uszy i zaczęła się za nie ciągnąć. Było to tak samo dwuznaczne jak pokazanie języka. W przeddzień Święta Kobiet nadszedł list adresowany do naszej klasy. Tak się złożyło, że ja pierwszy dostałem go do rąk Było to zaproszenie od koleżanek z sąsiedniej szkoły: Szanowni Koledzy! Z okazji Święta Kobiet urządzamy potańcówką, Prosimy o liczne przybycie. W imieniu X klasy szkoły nr 135 Alina Wagner PS Niniejsze zaproszenie nie zobowiązuje do niczego koi. Marka Arensa. Rozumiemy, że może się obawiać, abyśmy w tańcu nie podeptały mu uszu. A. W. Przeczytałem list kolegom omijając postscriptum, po czym podarłem go i wyrzuciłem. Na drugi dzień po lekcjach stanąłem na ulicy niedaleko 135 szkoły. W kilkanaście minut potem Alina wyszła z bramy. Szła w moim kierunku. Była zamyślona. Spostrzegła mnie dopiero, kiedy dzieliło nas parę kroków. Zatrzymała się, a ja stałem nieruchomo i patrzałem na nią. Po chwili zaczęła iść szybko dalej. Potknęła się, jeszcze przyspieszyła kroku. Przeczekałem chwilę. Potem podbiegłem do niej i kopnąłem ją w siedzenie. Odwróciła się. Czegoś takiego nie oczekiwała. Patrzała przerażona. Zaczęła pociągać nosem. Pobiegła parę kroków i znowu się odwróciła. Zaczęła krzyczeć: — Ty chamie jeden! Ty łobuzie, ty. Zobaczysz! Moi koledzy cię zbiją, że popamiętasz, ty! Przy tym „ty" rozpłakała się. Dalej mówiła płacząc, co było bardzo śmieszne. Stała chwilę szlochając, potem puściła się pędem przed siebie. Uciekała myśląc pewnie, że znowu ją kopnę albo uderzę. Ale ja moją zemstę uważałem już za spełnioną. Otrzymałem satysfakcję i nie pragnąłem niczego więcej. Nie rozumiem więc, dlaczego zacząłem biec za nią. Nie goniłem jej. Kiedy za bardzo się do niej zbliżałem, zwalniałem kroku. Nie wiedziałbym, co zrobić, gdybym ją dogonił. Przechodnie oglądali się za nią. Jakiś mężczyzna chciał ją zatrzymać. Pytał pewnie, czy nie potrzebuje pomocy. Wyrwała mu się i pobiegła dalej. Czasem oglądała się. Widząc, że biegnę, wybuchała głośniejszym płaczem. Starała się przyspieszyć kroku, ale przychodziło jej to z trudem. Musiała być już porządnie zmęczona. Dobiegła do Alei Mickiewicza; przebiegła przez jezdnię nie zważając na samochody i zniknęła w alejce Parku Krakowskiego. Przebiegłem za nią jezdnię i zacząłem się rozglądać. Przypomniał mi się film o mordercy seksualnym kobiet. Ten morderca seksualny kobiet gonił jakąś kobietę i tak samo się rozglądał, gdy ją zgubił z oczu. Miał przerażający wyraz twarzy. Balem się, że jestem do niego podobny. Wszystko wydało mi się obrzydliwe. Kopniak, gonitwa, ja sam. Alina siedziała niedaleko na ławce. Wyciągnęła nogi na ścieżkę, twarz ukryła w ramionach skrzyżowanych na oparciu ławki. Drżały jej plecy. Podszedłem do niej. Trzeszczał żwir. Nie poruszyła się. Stanąłem nad nią i zacząłem głaskać ją po głowie. Nie miała na głowie beretu. Trzymała go w zaciśniętej dłoni. Plecy zadrgały jej gwałtownie i powiedziała nie podnosząc się: — Ty podły brutalu. Ty ludożerco. Żebyś wiedział, jak ja cię nienawidzę. Usiadłem na ławce, a ona odwróciła się do mnie i złapała mnie za klapy. Potem położyła głowę na mojej piersi i zakryła ją moją marynarką. Poczułem, że nie jestem już podobny do mordercy seksualnego kobiet. Miłość była czymś nowym w moim życiu. Dotąd zajmował mnie tylko boks i nauka, ponieważ musiałem być samodzielny. Teraz znalazłem się w sytuacji człowieka, który nie mając dotąd nic wspólnego z pieniędzmi zostaje mianowany dyrektorem banku. W naszym kraju zdarzają się takie rzeczy. Toteż kończą się równie smutno, jak skończyła się moja miłość: Nie minęło wiele czasu i Alina zaczęła chodzić z innym chłopcem. Nazywał się Artur Wdowiński, był synem dziennikarza i uważał, że to nakłada na niego obowiązek manifestowania ogłady kulturalnej. Spotkałem ich pewnego dnia, przypadkowo niedaleko tej samej ławki w Parku Krakowskim. Szli trzymając się za ręce. Pierwsza spostrzegła mnie Alina. Puściła rękę Artura i trąciła go w ramię. Zwolnili kroku. Zatrzymałem się zagradzając im drogę. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Miałem zamiar minąć ich wyniośle, nie przewidziałem złości, która nagle mnie ogarnęła. Alina patrzyła na mnie tak, jak patrzyła wtedy, kiedy ją kopnąłem. Drżały jej usta. Jemu drżały ręce. Postanowiłem dać mu blachę w czoło. Tylko raz i z poczuciem wyższości. Ale zobaczyłem w jego oczach oprócz strachu decyzję, że będzie się ze mną bił. Byłem wtedy mistrzem Polski juniorów w wadze średniej. Jego desperacja wzbudziła mój szacunek. Splunąłem mu pod nogi i odszedłem. Usłyszałem płaczliwy głos Aliny: — To jest straszny cham. Chodź, Artur. Nawet nie wiesz, co to za cham. Zastanawiałem się, czy nie wrócić i nie strącić jej z głowy beretu. Ale już mi się wszystkiego odechciało. Z powodu beretu został mi kompleks. Już zawsze potem, ile razy widziałem pensjonarkę w berecie na bakier, korciło mnie, by strącić go z jej głowy. Artur był chłopcem przedsiębiorczym. Dokonał z Aliną tego, co wobec majestatu pierwszej miłości mnie wydawało się świętokradztwem. A gdy tego dokonał, rzucił ją. Spotykałem go potem często. Był reżyserem w teatrze. Robił karierę. Mówili o nim i pisali. Dawał mi kartki do teatru. Teatr w zasadzie mnie nudził. Ale tymi kartkami załatwiałem różne porachunki z Agnieszką. Lubiłem Artura. Był inteligentny i złośliwy. Raz zgadaliśmy się na tamte stare tematy. — Słuchaj — powiedziałem — czy biłbyś się ze mną, gdybym cię wtedy uderzył? Zabrzmiało to tak naiwnie, że zaczęliśmy się śmiać. — Zwariowałeś — powiedział. — Miałem potwornego pietra. Uciekłbym, gdybyś tylko podniósł rękę. Potem dodał: — Ona kochała ciebie, a nie mnie. Kiedy poszedłeś, zaczęła płakać. Mieliśmy iść do kina, ale ona pobiegła do domu. Znowu zabrzmiało to naiwnie i znowu zaczęliśmy się śmiać. Mówiono, że kiedy Artur rzucił Alinę, zaczęła pić. Chodziła do „Feniksa" i łajdaczyła się, z kim popadło. Nie czułem satysfakcji. Było mi przykro. Uniknęłaby tego, gdyby nie rzuciła mnie dla Artura. Prawdę mówiąc, to nie tak było, ale zupełnie inaczej, Alina mnie nie rzuciła, ja ją rzuciłem i przeze mnie zeszła na psy. Człowiek rości sobie pretensje, aby zdarzenia sprzyjały jego intencjom. Lekceważy prawdę, którą propaguje rzeczywistość. Jest głuchy na jej oczywiste argumenty, jeżeli nie głosi ona tego, co odpowiada jego interesom i nie pochlebia jego satysfakcji. Zadaje sobie wiele trudu i wysiłku, ażeby nadawać faktom fałszywe pozory. Pomaga mu w tym gorliwie krótka pamięć, jego najwierniejszy przyjaciel. Fakty w historii mojej pierwszej miłości są ścisłe i prawdziwe. Ale naprawdę to wszystko było inaczej. Miłość zaskoczyła mnie jako nowe zjawisko w życiu. Nie potrafiłem sobie z nią radzić. Nie umiałem jej ulokować wśród innych spraw. Z zapałem debiutanta ofiarowywałem miłości wszystko. Nic poza nią mnie nie obchodziło. Byłem niecierpliwy w manifestowaniu ofiarności i wyznawaniu skrytych myśli. Tego nie wolno robić. Tu bowiem rodzi się gorycz •i zniechęcenie. Dwie istoty, które zbliżyła miłość, nie mogą stać się przez to identyczne. Identyczność dwu istnień jest szalonym wymysłem kobiet zajmujących się literaturą. Ofiarowując wszystko i wszystko wyznając, rości się pretensje do tożsamości, a przekreśla prawo do odmiennego reagowania na te same stany uczuciowe. Kochałem Alinę, a ona nie dawała mi żadnych powodów, bym sądził, że mnie nie kocha. Ale z każdym dniem rósł we mnie niepokój. Uważałem, że Alina nie odwdzięcza mi się tym, na co moja miłość zasługuje. Zachowywała swoją odrębność, a ja traciłem moją, i to skłaniało mnie do buntu. Czułem się wyzyskiwany. Coraz mniej ufałem jej uczuciom, zaś moje zaczęły zamieniać się w niechęć. Uwierzyłem w jej miłość dopiero wtedy, gdy moja osłabła. Wtedy ogarnęło mnie przerażenie. Nie, że moja miłość się kończy, ale że jej jeszcze trwa. Pretensja o niedomiar zmieniła się w pretensję o nadmiar. Tęskniłem za niezależnością. Byłem umęczony. Pragnąłem być znowu sobą. Już tylko tego pragnąłem. Ja odpowiadam moralnie za historię z Arturem. Chciałem się Aliny pozbyć. Gdy mi się to udało, zacząłem oszukiwać samego siebie. Uznałem się za porzuconego i ciężko skrzywdzonego. A potem porządkując w pamięci zdarzenia wybierałem tylko te, które dogadzały mojemu fałszywemu mniemaniu. Mało nie dałem w gębę Arturowi, którego bez jego wiedzy wybrałem na sprzymierzeńca. Kiedy Alina zeszła rzekomo na psy, zdążyłem całkowicie uwierzyć w moje kłamstwa i mogłem z czystym sumieniem ubolewać nad jej upadkiem. Jednak Alina nie zeszła na psy. Spotkałem ją po wielu latach. Wyglądała ślicznie. Ładniej niż wtedy. Poszliśmy na kawę do „Warszawianek". — Cieszę się, że cię widzę — powiedziała — rzadko spotykam dawnych przyjaciół. Zaszyłam się w Nowej Hucie. Nic się nie zmieniłeś. Miała swój zły okres, ale więcej nagadali ludzie. Skończyła chemię, w tej chwili nigdzie nie pracuje. Wyszła za mąż za inżyniera z Nowej Huty, ma dwoje dzieci. — Chciałabym, żebyś poznał Karola. Ma fioła na punkcie sportu. Uwielbia cię. Na meczu z Anglią, kiedy tak cudownie zrobiłeś tych Anglików, szalał. Aż się wstydziłam. Chociaż wszyscy szaleli. Ja też szalałam. Ale nikt nie szalał tak jak Karol. „Musi być niezły łamagą" — pomyślałem. — Kiedy powiedziałam, że jesteś moim starym przyjacielem, błagał, żeby cię do nas przyprowadzić. Przyjdź. Zobaczysz, jaki on fajny. — Pewnie nie taki ponury cham i brutal jak . ja — powiedziałem. Alina uśmiechnęła się. Nie powinienem był tego powiedzieć. Popełniłem nietakt czasowo- przestrzenny. Poklepała mnie po policzku i zaśmiała się głośno. Posmutniałem. Uczucia, które niegdyś były jedyną ważną rzeczą, dziś miały wartość już tylko informacyjną. Mówiłem kiedyś Alinie, że jest moją pierwszą i ostatnią miłością. Echa tych słów błąkały się po przyciemnionej kawiarni. Były puste, głuche, nieuchwytne. Niejednej kobiecie mówiłem, że jest moją pierwszą i ostatnią miłością. Zawsze mówiłem prawdę. Kiedy przeżywa się jakąś miłość, eliminuje ona miłości przeszłe i przyszłe. To spotkanie po latach nie wstrząsnęło mną. Uświadomiło mi ono tylko, że istnieje smak pierwszej miłości, którego potem nie można już odnaleźć. Kiedyś siostra mojej matki przyniosła mi cukierki. Miały najcudowniejszy smak, jaki kiedykolwiek spotkałem. Zdążyłem zjeść tylko jeden. Tego dnia odjeżdżał brat mojej matki, który przyjechał do nas W odwiedziny. Matka dała mu moje cukierki na drogę. Nigdy już nie odnalazłem takich samych. Być może, były to zupełnie zwyczajne cukierki, które od tego czasu miałem nieraz w ustach. Chętnie poszedłbym do Aliny i poznał jej męża. — Widziano cię u „Warszawianek" z jakimś wspaniałym kociakiem — powiedziała Agnieszka w parę dni potem. — A to taka jedna. Koleżanka ze szkoły. Kochała się w Arturze Wdowińskim. Agnieszka roześmiała się. — Daj spokój. Nie interesuje mnie jej życiorys. Stwarzasz sytuację, jakbym robiła ci scenę. — Ja stwarzam taką sytuację? — No, a kto? Nie poszedłem do Aliny i jej męża. Rozdział IV Pewnego wieczoru w styczniu wyszedłem przejść się bez wyraźnego celu. Przechadzki bez wyraźnego celu bywają niebezpieczne. Na AB spotkałem Artura. Też wyszedł przejść się bez wyraźnego celu. Poszliśmy na kolację do „Wierzynka". Wypiliśmy trochę i zrobiło się nam wesoło. „Wierzynka" zamykali. Nie chciało nam się wracać do domu, więc Artur zapro- ponował, żeby iść do „Feniksa". Mnie nie wypadało pokazywać się w „Feniksie" czy w „Cyganerii". Szczególnie po wódce. Już raz Księżak prawił mi z tego powodu morały. Gwizdałem sobie na pozory. Ja sam osobiście. Ale noc w tancbudzie nie była warta tej beznadziejnej nudy, jaka mnie ogarniała, kiedy Księżak zaczynał prawić morały. Artur przypomniał sobie, że w Akademii Sztuk Pięknych odbywał się tego wieczoru bal kostiumowy. Postanowiliśmy tam pójść. Po drodze zaszliśmy do Artura na ulicę Św., Jana i wypiliśmy butelkę whisky, którą dostał od niemieckiego reżysera z „Ensemble Theater". Artur był porządnie wstawiony. W ASP poderwał zaraz dziewczyną przebraną za prezydenta Eisenhowera i zniknął z nią. Była owinięta w mapę USA i uczesana na statuę wolności. W to uczesanie wpięła sobie karton z napisem: „Ja jestem prezydent Eisenhower." Błąkałem się samotnie. Nie chciało mi się iść do domu i nie chciało mi się zostać. Nie. byłem pijany. Nigdy się nie upijałem. W każdym razie nie tak jak inni. Miałem piekielnie mocną głowę. Nikogo na tym balu nie znałem. Nie zauważyłem żadnej interesującej dziewczyny. Po kątach ściskały się pary. Gruby łysy facet grał na fortepianie wiązankę melodii cygańskich i płakał. Wszystko razem było nudne. Postanowiłem wyjść. W hallu stała dziewczyna ubrana we wschodni strój. Miała zasłoniętą twarz, widać było tylko jej oczy. Stała naprzeciw lustra i przyglądała się sobie. Kiedy przechodziłem, odwróciła głowę i popatrzyła na mnie. W życiu nie widziałem oczu tak czarnych i ogromnych. Powiedziałem: — Dobry wieczór, a właściwie dzień dobry. — Dobranoc, a właściwie do widzenia — odpowiedziała i odwróciła się do lustra. Podszedłem do niej, objąłem ją i chciałem pocałować. Nie jestem specjalnie śmiały do dziewczyn. Ale w środku nocy, po wódce, wszystko wydaje się proste, łatwe i przyjemne. Nie liczyłem zresztą na sukces, oczekiwałem raczej, że zacznie krzyczeć albo da mi po gębie. Wcale się tym nie martwiłem. Wynikłaby awantura i przynajmniej nie wróciłbym do domu z przekonaniem, że nic się w ciągu tej nocy nie przydarzyło. Pocałować ją nie było łatwo. Całą twarz miała szczelnie osłoniętą. W co całować? Pozostawały tylko oczy. Zdecydowałem się pocałować ją w oczy, ale ona uchyliła głowę. — Raźno się pan zabiera do rzeczy — powiedziała. — Źle pani zrozumiała mój gest. Jestem badaczem naukowym i chciałem się przekonać z bliska, czy to, co tak tu świeci i migoce — są to gwiazdy czy egzotyczne motyle. — Ja nie jestem badaczem naukowym, ale wiem, że to, co stoi przede mną, jest osłem. Proszę się odsunąć i nie zasłaniać mi lustra. Odsunąłem się. Przyglądała się sobie z zainteresowaniem. Zdawało się, że zupełnie zapomniała o mojej obecności. — Czy mogłaby pani zdjąć na chwilę tę zasłonę i pokazać swoją twarz? — Nie. — Co pani na tym zależy? — Może jestem brzydka i mam tylko ładne oczy. — Na pewno nie. — Więc może nie jestem brzydka, ale nie będę się panu podobała, — Zależy pani na tym, by mi się podobać? — Jest to dla mnie kwestia życia i śmierci. — Jak pani na imię? — Jowita. A panu? Nie odpowiedziałem. Głośne wypowiadanie swojego imienia wydawało mi się zawsze dziecinne i naiwne. — No? — Nie powiem. Pani ukrywa twarz, ja ukryję imię. — Dobrze. Będę cię nazywała Rodrygo. Rodrygo, ożeń się ze mną. — Bardzo chętnie. Odwróciła się od lustra. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła w stronę dużego okna. Siedliśmy na parapecie. Dwoma czarnymi latarniami zaczęła wodzić po mojej twarzy, jakby czegoś na niej szukała. Poczułem, że chodzą mi mrówki po krzyżu. Czegoś podobnego musiał chyba doznawać Romeo, kiedy zobaczył po raz pierwszy Julię. — Rodrygo! Przysięgnij, że nigdy mnie nie porzucisz, — Przysięgam ci, Julio... Chciałem powiedzieć, Jowito. — Julia? Co to za jedna ta Julia? — No, Julia... Julia ta... zapomniałem nazwiska. Jakoś na K. :— W każdym razie znaczy to, że jest ktoś w twoim życiu? Zwodzisz mnie? — Nie, nie! Z Julią już skończone. Odkąd ujrzałem ciebie, wszystkie piękności świata tyle są dla mnie warte, co proste dojarki. — Och, nie powinieneś w dzisiejszych czasach lekceważyć dojarek. — Więc tyle, co proste krowy. — Krów tym bardziej. — Więc tyle, co proste skopki. — Naprawdę? —• Zaklinam się na gwiazdy twoich oczu. Jowita podniosła głowę w górę i zaczęła kiwać nogami. — Strasznie nudno na tym balu — powiedziała — nie? — Już teraz nie. — A mnie tak. Nie jesteś zabawny, Rodrygo. Bądź zabawny. Objąłem ją i przycisnąłem do siebie. Nie broniła się ani nie poddała. Kiwała dalej nogami. — Zdaje ci się, że to, co robisz: w tej chwili, jest zabawne? — Powiedz mi, Jowito, czy zbił cię ktoś kiedy? — Na ogół mnie nie bijają. Czy ty; chcesz mnie zbić? — Tak. Bardzo. I zrobię to, jeżeli nie powiesz mi, że mnie kochasz. — Nie kocham cię, Rodrygo. Czuję dla ciebie szacunek i przywiązanie. Ale to nie jest miłość. — Skłam, ale powiedz, że mnie kochasz. — Ani mi się śni. Zbij mnie. Puściłem ją. — Idź się ubrać jak człowiek i pójdziemy. — Dokąd? — Do mnie. U mnie jest zabawniej. I ja u siebie w domu jestem zabawniejszy. — Rodrygo. Do czego mnie namawiasz?, — Do niczego złego. Zrobisz mi śniadanie, a potem będziemy wyglądać przez okno. Z mojego okna widać Kopiec Kościuszki. — Nie pójdę. Miałeś mnie zbić. — Nie traćmy czasu. Chcę zjeść śniadanie i chcę potem patrzeć z tobą na Kopiec Kościuszki. — Nie będzie żadnego śniadania. Masz mnie zbić. — Zbiję cię w domu. — Ja chcę tu. Złapałem ją znowu i przycisnąłem. Przyciskałem tak mocno, że zaczęła piszczeć i wyrywać się. — Dosyć. Puść, ty brutalu. — Kobiety często nazywają mnie brutalem. Nie wiem, co to jest. — Chciałbyś. Udajesz brutala i robisz to niezdarnie. Ośmieszyłeś się w moich oczach. Już cię nie kocham. — Więc jednak powiedziałaś. — Powiedziałam, że cię nie kocham. — Ale kochałaś mnie. — To było dawno. Potem stanęła między nami Julia, — Nic mnie nie łączyło z Julią. Ktoś wymyślił te brednie. Nigdy w ogóle nie było żadnej Julii. Jowita zarzuciła mi ręce na szyję i położyła głowę na moim ramieniu. — Och, Rodrygo! Czuję, że mogłabym być z tobą szczęśliwa. —- Ja jestem z tobą szczęśliwy. Powiedziałem to szczerze. I zaraz przestraszyłem się tonu tej szczerości. Przestraszyłem się, że wypadłem z konwencji i że wszystko popsuję. Więc zaraz dodałem: — Szczęście nie jest nam niestety przeznaczone. Mam żonę i czworo dzieci. Ojciec mojej żony jest naczelnikiem wydziału w pewnym ministerstwie i wykończyłby nas, gdyby się dowiedział, że chcę porzucić jego córkę. Jowita zeskoczyła z parapetu. — Chodźmy — powiedziała. — Chodźmy stąd. — Dokąd? — Wszystko jedno. Zjeść śniadanie. Możemy iść do ciebie, możemy iść do baru mlecznego. Albo najlepiej pójdziemy do mnie. Z mojego okna też widać Kopiec Kościuszki. — No to chodźmy. — I dodatkowa atrakcja. Mieszkam z koleżanką. Ona robi jeszcze lepsze śniadania niż ja. — A co dostanę na śniadanie? Byłem zawiedziony oczywiście tą koleżanką. Ale nie pokazałem tego. Widziałem, że patrzy, jak zareaguję. — Co zechcesz. Biegnę się przebrać. Czekaj przed bramą. Pobiegła korytarzem. Zniknęła w mroku. Zniknęła jak najpiękniejszy sen. Wiem, że takie określenie to banał. Ale okoliczności rehabilitują największe banały., Nie martwiłem się też tak bardzo tą koleżanką. Było mi względnie obojętne, gdzie będę i w jakim towarzystwie. Aby być razem z nią. Długo czekałem przed bramą. Dwie godziny. Może więcej. Wychodzili rozbawieni goście. Śmieli się i pokrzykiwali. Z moją ponurą i zawiedzioną miną musiałem wyglądać interesująco, bp dziewczyny uśmiechały się do mnie, a nawet usiłowały mnie zaczepiać. Był jasny dzień. Powlokłem się do domu. Widocznie uciekła jakimś tylnym wyjściem. Zakpiła sobie ze mnie. Obudziłem się w południe. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to, co się wczoraj zdarzyło, nie było snem. Złapałem za telefon. Nakręciłem numer Artura. Odpowiedział zaspanym głosem. — Obudziłem cię? — Coś w tym rodzaju. Nie szkodzi. — Przepraszam. Co z Prezydentem?, — Z Prezydentem? A, z Prezydentem. Prezydent robi w kuchni śniadanie. — Śniadanie? Ty to masz szczęście. — Przyjdź do mnie, zjemy razem. — Nie. Nie o to chodzi. Artur, mam do ciebie; ważny interes. Chyba zasnął, bo nic nie odpowiedział. — Artur! — krzyknąłem. — Co się stało? A, to ty. Przepraszam. Zasnąłem na chwilę. Wiesz, ożenię się z nim. — Z kim? — Z Prezydentem. : — Niemożliwe. — Jak to niemożliwe? Możliwe... Już, kochanie, już. Rozmawiam z przyjacielem... Więc co? Jak się wczoraj ubawiłeś? — Mam do ciebie prośbę. — No? — Wielką prośbę. — No, no? :— Czy Prezydent chodzi na akademię? — Czekaj chwileczkę. Odłożył słuchawkę. — Tak — powiedział po chwili — mówi, że jest na trzecim roku. — Artur. Błagam. Spytaj się jej, która dziewczyna była wczoraj przebrana za Turczynkę?, — Za Turczynkę? — Turczynkę, mahometankę czy coś w tym rodzaju, W każdym razie ,w takim wschodnim stroju, że widać tylko oczy. — Aha. Chciałeś zobaczyć więcej i nie zdążyłeś. Czekaj. Znowu odłożył słuchawkę. — Ona mówi, że przyszła już zalana, a tam się doprawiła. Nie pamięta, kto był za co przebrany. Jeżeli chcesz, dowie się jutro. — Błagam!. — Bądź spokojny. Jutro zadzwonię do ciebie. — Jeszcze raz przepraszam, że cię obudziłem. — W porządku. I tak muszę wstawać. Do jutra. Dobranoc. Na drugi dzień nie poszedłem do pracy. Zadzwoniłem, że mam grypę z komplikacjami. Nie chciałem wychodzić z domu, póki nie zadzwoni Artur. Bałem się, że wcale nie zadzwoni. Kiedy się wyśpi, będzie myślał tylko o tym, jak spławić Prezydenta. O piątej straciłem nadzieję. Dziesięć po piątej zadzwonił telefon. — Marek! Prezydent znalazł twoją Arabkę. — Nie! — Zaraz się przekonasz. Umówiła się z nią o szóstej w kawiarni we Francuskim. Na imię jej Mika. .Więc przyjdź. Położył słuchawkę. Chodziłem nerwowo po pokoju i zastanawiałem się, czy to możliwe, abym był aż tak wielkim idiotą. Zakochać się śmiertelnie po piętnastu minutach rozmowy w dziewczynie, której nie znałem nawet twarzy i której na imię Mika. Tak jednak było. Wykąpałem się, ogoliłem i posmarowałem włosy brylantyną Yardleya. Dała mi ją Dorota. Dostała od włoskiego dyskobola, który się w niej zakochał. Chciał jej koniecznie coś dać, a już wszystkie damskie rzeczy porozdawał. Byłem w palcie, kiedy znowu zadzwonił telefon. Bałem się, że to ojciec, i postanowiłem nie odbierać. Ale odebrałem. Mógł to być również Artur z jakąś nową wiadomością. To był jednak ojciec. Oczywiście pijany. Powtarzał w kółko, że jestem jego najukochańszym synem, jakby miał innych synów. Wiedziałem, że chce sto złotych. Powiedziałem, że zostawiam dla niego sto złotych u dozorcy, i odłożyłem słuchawkę. Kompletny rozkład burżuazyjnej rodziny. Już z szatni zobaczyłem Artura z Prezydentem. Siedząca z nimi dziewczyna odwrócona była plecami. Rozbierałem się naumyślnie powoli. Wszedłem niedbale i potknąłem się o zawinięty róg dywanu. Ale ona tego nie widziała. - Marek. Co ty tu robisz? — zawołał Artur i mrugnął do mnie. Dziewczyna odwróciła się. Miała rzadkie blond włosy, anemiczną cerę i małe, bladoniebieskie oczy. Wydawało mi się, że Artur i Prezydent są zażenowani. Pokrywali to wesołością. Oczywiście to nie była Jowita. Nie widziałem twarzy Jowity, ale co do oczu nie mogło być omyłki. Ta dziewczyna na domiar złego sepleniła. Mówiła dużo, a wszystko, co mówiła, było głupie i nieważne. Po prostu trudno było się połapać, o co jej chodzi. Zaczęła opowiadać o piesku, który ciągle szczeka u sąsiadów. Piętro niżej mieszka akuszerka, która nienawidzi dzieci, i są z tego powodu awantury. Myślałem, że się przejęzyczyła i że akuszerka nienawidzi psów. Zwróciłem jej na to uwagę. Potwierdziła, że akuszerka nienawidzi dzieci, i wydawało się, że jest urażona moją interwencją. Potem mówiła o tych psach, dzieciach i o akuszerce. Nic nie można było zrozumieć. Odwołałem na bok Artura. Artur starał się nie patrzeć mi w oczy. — Artur — powiedziałem — to jest tragiczna pomyłka. Odetchnął z ulgą. — Podejrzewałem, że coś tu musi być nie w porządku, ale nie chciałem ranić twoich uczuć. — Prezydent się rąbnął. — Prezydent się nie rąbnął. Ona miała identycznie taki kostium wschodni, jak opisałeś. A może ty... Nie. To niemożliwe. — Myślisz, że po takiej ilości alkoholu straciłem rozeznanie? Nie, mój drogi. Tamta miała prześliczne czarne oczy. — Wiesz... po pół litrze zwidują się rozmaite oczy. — Tak. Ale ten głos. I to gadanie. — Masz rację. Tu nie może być pomyłki nawet po litrze. — Artur! Były dwie dziewczyny w takich kostiumach. — Oczywiście! Prezydent zatrzymał się na tej pierwszej... Każę mu jutro znaleźć drugą. Żenię się z nim, wiesz? W przyszłym miesiącu ślub. Artur od czasu do czasu obiecywał jakiejś dziewczynie małżeństwo. Wierzył, że naprawdę to zrobi. Czasem trwał w tym zamiarze dwa tygodnie, czasem nawet parę tygodni. — Artur, jak ci się odwdzięczą? — Głupstwo. Przechodząc koło kościoła Mariackiego wpadnij tam czasem i zmów za mnie pacierz. Tymczasem idź sobie. Rozumiem, że nie możesz patrzeć na tego ponurego samozwańca. Wytłumaczę cię, że dostałeś nagłych boleści. No, idź już, idź i niech ci się śnią całą noc oczy twojej Beduinki. Całą noc śniła mi się Jowita. W dwa dni potem zadzwonił Artur. — Marek. Jest mi bardzo przykro. Prezydent przeprowadził drobiazgowe śledztwo. Żadna inna dziewczyna nie była przebrana za bajaderę. — To niemożliwe. — Marek. Pogódź się z myślą, że zasmarowałeś się na tęczowo. Nie, nie. Nie podejrzewam cię, abyś stroił koperczaki do Miki. Ale zobaczyłeś z daleka ten kostium, zrobił na tobie silne wrażenie, a w nocy śniła ci się Szeherezada. — Przysięgam, to nie był sen. — Marek! Zaklinam cię, zapomnij o tej sprawie i wróć do normalnego życia. Mówiłem ci, że żenię się z Prezydentem? Już jestem spóźniony na próbę. Do widzenia. Była to tajemnicza sprawa. Ale mnie nie obchodziła jej tajemniczość. Nie mogłem zapomnieć oczu Jowity. Cierpiałem. Nie chciało mi się żyć. Rozdział V W następnym tygodniu klub nasz urządził bal z okazji swojego pięćdziesięciolecia. Nie miałem ochoty iść, ale nie mogłem się wykręcić. W przyciemnionej sali było ciemno i nudno. Zatańczyłem raz z Dorotą. Wyglądała ślicznie. — Dorota, co ty robisz, że jesteś taka śliczna? — zapytałem. Dorota zmarszczyła brwi i milczała chwilę. — Nie wiem — powiedziała — zabiłeś mi ćwieka. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, Z Dorotą nie wszystko było jasne. Czasem zdawało mi się, że to ona z nas robi balona. Potem zatańczyłem z Heleną Księżakową. Przez kurtuazję wobec Księżaka. My z Heleną nigdy nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Helena uchodziła za. bardzo piękną. Każdy tańczył z nią po kolei. Nie dla jej piękności, tylko przez kurtuazję wobec Księżaka. Zdawała sobie z tego sprawę i była nadąsana. Wolałaby się bawić nie jako Księżakową, ale jako Helena. Powiedziałem, żeby coś powiedzieć: — Jak się bawisz, Heleno? — Skrzywiła się i wzruszyła ramionami. Taniec się skończył i pocałowałem ją w rękę. Popatrzyła mi w oczy, nagle uśmiechnęła się i pociągnęła mnie za włosy. Odwróciła się zaraz i poszła w stronę swojego stolika. Szedłem za nią zastanawiając się, co miał znaczyć ten gest. Rozbawiony Księżak ciskał serpentynami. — No co, Marek? Bycza zabawa, nie? — powiedział. Ukłoniłem się Helenie. Odpowiedziała zdawkowym schyleniem głowy. Miała nadążaną minę, jak w czasie tańca. Odszedłem w stronę bufetu. Myślałem o Jowicie. W bufecie z napojów była tylko żółta lemoniada i słodkie wino. Miałem w kieszeni płaską butelkę z wódką. Poszedłem do toalety, żeby sobie pociągnąć. Byli tam inni chłopcy. Każdy pociągał z płaskiej butelki. Gdyby w bufecie dawali wódkę, nikt nie wypiłby więcej niż dwa, trzy kieliszki. Żaden z nas nie jest pijakiem. Ja jeszcze najczęściej pociągam. Zastanawiałem się, jak rozumieć gest Heleny. Rozmawialiśmy o naszych piłkarzach. Że pewnie zlecą z pierwszej ligi. W sekcji panuje bałagan. Artur Wdowiński, lewy łącznik, skarżył się, że nie wypłacają regularnie diet. Był ślusarzem i nie miał nic wspólnego z tamtym Arturem. Wszedł Migdalski. On nigdy nie pił. Ale antyprohibicyjna atmosfera toalety była fascynująca. Przyszedł z butelką lemoniady. Wyrzuciliśmy go. Wszystko robiliśmy z nudów. Nawet Artur o tych dietach powiedział chyba z nudów. Zdaje się, że nieprawda. Ktoś zaproponował, żeby iść do „Feniksa". Nie wypadało. I nie wypadało wychodzić z balu tak wcześnie. Zresztą nikt nie miał ochoty iść do „Feniksa". Łyknąłem jeszcze parę razy. Zrobiło mi się gorąco i przyjemnie. Wyszedłem na salę. Wciąż dręczyło mnie pytanie, jak rozumieć dziwny gest Heleny. Nagle przystanąłem i uderzyłem się dłonią w czoło. Helena jest Jowitą, To jasne. Miała czasem zupełnie nieoczekiwane posunięcia. Nie mówiąc nic nikomu przebrała się i poszła na bal do ASP. Zacząłem iść szybko w stronę stolika Księżaków. Nie zastanawiałem się, co zrobię, kiedy tam podejdę. W połowie drogi zatrzymałem się. Co za osioł ze mnie. Helena miała błękitne oczy. Spadł mi ciężar z serca. Ale czemu Helena zachowała się tak dziwnie po tańcu? Po prostu zrobiło jej się przykro. Nie chciała, żebym jej zły humor przyjął za lekceważenie. Człowiek od razu wyobraża sobie Bóg wie co. Całe szczęście, że Helena nie jest Jowitą i że jej gest nie oznaczał niczego szczególnego. Ładnie by to wszystko wyglądało. Swoją drogą pierwszy raz zauważyłem, że jest naprawdę ładna. Dotąd przyjmowałem to tylko jako oficjalną wersję powszechnej opinii. Rozejrzałem się po sali. Dekoracja była ładna. Harmonijna i przytulna. Kto to robił? Chcieli, żebym ja robił, ale się wykręciłem. Epizod na maskaradzie nie dawał mi żyć. Myślałem o tym, o tamtym. W gruncie rzeczy myślałem tylko o Jowicie. Epizod na maskaradzie. Był taki poemat, a może utwór muzyczny. Może mi się zdawało. W każdym razie brzmiało to nastrojowo. Starałem się na ogół nie poddawać nastrojom. Czasem przyjemnie poddać się nastrojom. Jest to rodzaj zgrywy. Człowiek udaje przed sobą, że jest kimś innym. Albo weselszy, albo smutniejszy niż naprawdę. W każdym razie inny, i to pozwala wytchnąć od codziennych zdarzeń. Jak w podróży. Zauważyłem, że ludzie wykorzystują podróże do zgrywy. Biorą urlop od siebie samych i wobec innych podróżnych, którzy nic o nich nie wiedzą, udają, że są kimś innym. To, że tamci nic o nich nie wiedzą, jest gwarancją powodzenia tej zgrywy. Na sali gimnastycznej zamienionej w salę balową poczułem się nagle kimś innym. Nie myślałem kim. To nie miało znaczenia. Najważniejsze, że nie czułem się sobą. Co za ulga. Teren nie był jednak idealny. Wszyscy tu o mnie wszystko wiedzieli. Nawet nieznajomi, których przyprowadzili członkowie klubu. To, że mnie wszyscy znali, psuło mi zabawę. Czyniło ją jednostronną. Postanowiłem dyskretnie uciec. Nudno, a do tego nie można czuć się nie sobą. Ostatecznie pobawiłbym się z Dorotą. Z nią nigdy się nie nudziłem. Ale przyczepił się do niej delegat GKKF-u i nie odstępował jej na krok. Przy bufecie stał Leon Kozak z jakąś dziewczyną. Leon był koszykarzem. Miał metr dziewięćdziesiąt siedem. Na dziewczynę nie zwróciłbym uwagi, gdyby nie to, że Leon poderwał mi raz w Zakopanem czeską łyżwiarkę. Specjalnie mi na niej nie zależało, ale teraz przypomniałem sobie o tym. Może z nudów. Leon odszedł na drugą stronę bufetu. Orkiestra zaczęła grać walca. Nie lubiłem walca, ale podszedłem szybko i poprosiłem dziewczynę do tańca. Bałem się, że mi odmówi i że Leon to zobaczy. Jednak ona uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i zaczęliśmy tańczyć. Nawet się jej nie przyjrzałem. Patrzyłem, co robi Leon. Szedł z dwoma kieliszkami wina i z przymilnym uśmiechem na twarzy. Nie wiedział, co się dzieje. Patrzył na wino, żeby mu się nie rozlało. Dopiero kiedy doszedł do miejsca, przy którym stał przedtem z dziewczyną, podniósł głowę i zdziwił się. Zaczął się rozglądać. Zobaczył nas i zacisnął ze złości usta. Ukłoniłem mu się. Zrobił gest zniecierpliwienia, ale widocznie przypomniała mu się ta czeska łyżwiarka, bo posmutniał i postawił kieliszki z winem na stole. Nie wyróżniał się specjalnie inteligencją, ale trzeba przyznać, że wiedział, co to jest duch sportowy. — Z czego pan się śmieje?— zapytała dziewczyna. — Ja? — No, a kto? Dopiero teraz spojrzałem na nią. Była ładna. A najważniejsze, że miała ciemne oczy. Nie takie duże i nie takie czarne jak Jowita, ale duże i ciemne. — Śmieję się, bo się cieszę, że tańczę z panią. — Głupi. — Ja? — No, a kto? — Dlaczego jestem głupi? — Widocznie już się pan taki urodził. — Pani jest na mnie o coś zła. — A jestem. — Że oderwałem panią od tego drągala? — Nie. Jestem dziś w ogóle zła. Od paru dni jestem zła. — Dlaczego? — Co to pana obchodzi. Moja prywatna sprawa. — Sama zaczęła pani mówić. — Nie, To pan zaczął. — Ja? — No, a kto? Była ładna, ale była też chyba zupełną idiotką. Nie znoszę idiotek, choćby były najładniejsze. Nie wyglądała jednak na idiotkę, a jej uroda nie była urodą kociaka. Miała kasztanowate włosy, ucięte krótko, zaczesane trochę za uszy; nieco rozczochrane. Chyba naumyślnie. Kiedy mówiła, pokazywały się jej i znikały dołeczki na policzkach, co nadawało jej wyraz dziecin- nej niecierpliwości. Nie była to uroda zwracająca gwałtownie uwagę i gdyby nie Leon Kozak, przeszedłbym obok niej obojętnie. W gruncie rzeczy owe oszałamiające piękności niewiele są warte i cała wiedza o nich wyczerpuje się wraz z pierwszym spojrzeniem. Naprawdę liczy się piękność, którą poznawać musimy powoli i o której przy każdym spotkaniu dowiadujemy się czegoś nowego. W dziewczynie, z którą tańczyłem, najbardziej podobały mi się jej oczy. Przede wszystkim z powodu podobieństwa do oczu Jowity. Ale była też między nimi zasadnicza różnica. Oczy Jowity były głębokie i kryły w sobie sprawy, których nie wy- powiadała. Oczy tej dziewczyny nie kryły niczego. Patrzyła na mnie bezmyślnie i nawet głupstwa, które mówiła, nie znajdowały w tych oczach żadnego odbicia. — Dlaczego pan nic nie mówi? — spytała. — Znudziłam się panu?. Możemy przestać tańczyć, jeżeli się panu nie chce. Marzyłem o tym. Szczególnie że to był walc. Ale grali go niemożliwie długo. Zdawało się, że się to nigdy nie skończy. — Skąd? Jestem szczęśliwy, że z panią tańczę. Milczałem, bo zastanawiałem się ciągle, dlaczego nazwała mnie pani głupim. — Przepraszam, jeżeli uraziłam. Co pan taki obraźliwy? — Nie jestem obraźliwy. Pytam przez ciekawość, O co pani chodziło? — Czy zawsze musi o coś chodzić? Tak sobie powiedziałam. Kto pan jest? Nie wie, kto ja jestem? To jednak była jakaś atrakcja. — Jestem inżynierem z Nowej Huty. — I kibicem sportowym. Tak? — Skąd! Sport w ogóle mnie nie interesuje. — To co pan tu robi? — Zajmuję się z amatorstwa wycinaniem papierków. Takie mam hobby. Doktor Pluciński, który mnie leczy na wątrobę i jest prezesem tego klubu, prosił, żebym zrobił dekorację na ten bal. — Co to hobby? — Jak to? Nie czytuje pani „Przekroju"? — Pewnie, że czytuję. Aha, wiem. To taka mania. Tak? — Coś w tym rodzaju. Pani ma jakieś hobby? — Bo ja wiem? Zbieram fotki gwiazd filmowych. Czy to jest hobby? — Właśnie. Typowe hobby, A co pani robi poza tym? — Jestem lekkoatletką. — Co pani mówi? Jak się cieszę. Pierwszy raz w życiu widzę z bliska prawdziwą sportsmenkę. — Tu aż się roi od nich. — Przyszedłem dopiero przed chwilą, Z obowiązku. Doktor Pluciński prosił mnie, żebym doglądał, czy wszystko w porządku z dekoracjami. Należy pani do tego klubu? — Tak. Skaczę o tyczce. — Co pani mówi? Wysoko?, — Różnie. Czasem siedem metrów, czasem osiem. — Nadzwyczajnie. — Nic takiego. — Ja nawet pięciu pewnie bym nie przeskoczył. — Niech pan kiedy spróbuje. Trzeba tylko dobrze odbić się od ziemi i przebierać w powietrzu nogami. — Jak się ma takie nogi jak pani, to pewnie. — Pan tylko ciągle mówiłby głupie komplementy. Akurat dam się nabrać. Nawet nie zdążył się pan jeszcze przyjrzeć moim nogom. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, i nie chciało mi się odpowiadać. Walc nie kończył się. Niedaleko nas tańczył doktor Pluciński. Był w znakomitym humorze. Cisnął w nas konfetti. — Uważaj, Agnieszko — zawołał. — Nie daj się zabajtlować temu Casanovie. Arens! Musisz uwodzić akurat moją siostrzenicę? Nie rób takiej niemądrej miny, Agnieszko. Czy pierwszy raz w życiu tańczysz ze słynnym sportowcem? — Chyba tak — powiedziała niewyraźnie Agnieszka i odwróciła głowę. Tańczyliśmy dłuższą chwilę w milczeniu. — O czym pan tak intensywnie myśli? — spytała wreszcie Agnieszka. — Zastanawiam się, kto kim jest właściwie. Już sam nie wiem. — To bardzo proste. Pan jest słynnym sportowcem, a ja jestem siostrzenicą doktora Plucińskiego. Ale równie dobrze pan może być inżynierem z Nowet Huty, który nie zna się na sporcie, a ja lekkoatletką. — Rzeczywiście. Czy nie myśli pani, że to upoważnia nas do wypicia bruderszaftu? — Tym obrzydliwym słodkim winem? Nie. Naumyślnie z panem zatańczyłam, żeby uniknąć picia wina z tamtym dryblasem. — Znajdziemy coś lepszego. Żeby tylko ten przeklęty walc się skończył. — Więc tańczenie ze mną jest dla pana takie uciążliwe? Głupi pan jest. — Ja? — No, a kto? Agnieszka zatrzymała się. — Ja też nie lubię walca — powiedziała — chodźmy gdzieś usiąść albo co. Zastanawiałem się, dokąd z nią iść, żeby się napić. Przypomniałem sobie rekwizytornię. Rekwizytornia mieściła się w korytarzu prowadzącym do szatni i natrysków. Była oczywiście zamknięta, ale w kącie korytarza stał gospodarz klubu Cyprysiak i pociągał z płaskiej butelki. Speszył się, kiedy nas zobaczył. Rozlała mu się wódka, zaczął obcierać brodę. — Panie Cyprysiak — powiedziałem — niech no pan pozwoli na chwilę kluczyk od rekwizytorni. Cyprysiak pakował sobie butelkę do tylnej kieszeni. Czuł się zakłopotany tym, że przyłapaliśmy go, ale udawał, że z powodu mojego żądania. — Panie Marku — powiedział — bardzo mi przykro. Pan wie, że mi nie wolno. — Pochylił się do mnie: — Czy musi pan akurat w rekwizytorni, panie Marku? Załamałem ręce. — Panu tylko jedno w głowie — zawołałem. — Współczuję pana żonie. Całe szczęście, że ta dama nie zna polskiego. Jest ona przedstawicielką amerykańskiego komitetu olimpijskiego. Chcę jej pokazać cały nasz klub. Zaryzykowałem i powiedziałem do Agnieszki parę słów po angielsku. Na mityngu w Londynie denerwowało mnie, że nie mogę dogadać się z Anglikami, i zacząłem uczyć się angielskiego. Agnieszka odpowiedziała mi dość biegle. Zrobiło to wrażenie na Cyprysiaku. Nie uwierzył wprawdzie w komitet olimpijski i przypuszczalnie uznał swoje pierwsze podejrzenie za słuszne. Ale uwierzył w Amerykankę. Gościnność Polaków wobec cudzoziemców nie zna granic. Wyjął klucz. — Tylko bardzo proszę, panie Marku, jak ta pani obejrzy sobie nasz sprzęt, niech mi pan zaraz zwróci klucz do ręki. — Może pan być spokojny. — Nie mogę być za spokojny. Z takimi przedstawicielkami komitetu olimpijskiego to diabli wiedzą co! Weszliśmy. Agnieszka wzięła z półki skakankę i zaczęła skakać. Robiła to z wdziękiem dziewczynki bawiącej się w parku. — Skąd pani umie tak świetnie po angielsku? •— A tam świetnie. Uczę się. Mam jechać do Stanów Zjednoczonych. — Na zawody lekkoatletyczne? Skakać o tyczce? — Nie. Mam tam wuja. Zaprosił mnie. — Dysponuje pani bogatym asortymentem wujów. — To brat doktora Plucińskiego, Wyemigrował jeszcze przed wojną. Prowadzi w New Yorku przedsiębiorstwo handlowe, — Mieliśmy się napić. Wyciągnąłem z kieszeni moją płaską butelkę. — A właśnie. Złożyła skakankę i skoczyła na kozioł. Stanąłem obok niej i podałem jej butelkę. Pociągnęła spory łyk i nawet się nie skrzywiła. Podobało mi się to. — Jak na sportsmenkę ciągnie pani nieźle. Pociągnąłem także. Uśmiechnęła się i uderzyła mnie lekko skakanką po plecach. — Może przyjdzie pan kiedy na boisko i spróbuje poskakać o tyczce? Roześmieliśmy się. — Co pani przyszło do głowy, żeby udawać lekkoatletkę? — A panu, żeby udawać inżyniera z Nowej Huty? — Nie wiem. Tak z nudów. — Ja też tak z nudów. Jednak dał się pan nabrać. — Skąd! Po pierwsze, znam wszystkie lekkoatletki z Krakowa, po drugie, nawet jeżeli ja ich nie znam, to one mnie znają. — Powiedzmy, że mogłam być taka zupełnie początkująca, której nikt nie zna ani która nikogo nie zna. — Powiedzmy. Ale po trzecie, kobiety nie skaczą o tyczce. — Ach nie? Co za szkoda. — Ja też żałuję. Mógłby to być piękny widok. Ale pani dala się nabrać na tego inżyniera z Nowej Huty, chorego na wątrobę i wycinającego kolorowe papierki, — Skąd! Ani przez chwilę. — Nie wierzę. — Będzie pan musiał uwierzyć. To ja robiłam te balowe dekoracje. — Hm... Ale! Mieliśmy wypić bruderszaft. Wyciągnęła rękę po butelkę. Pociągnęła z niej łyk i oddała mi z powrotem. Nachyliłem się, żeby ją pocałować. Podała mi policzek, ale ja pocałowałem ją w usta. Najpierw delikatnie, potem mocniej i coraz mocniej. Wydała cichy pomruk, który oznacza jednocześnie aprobatę i protest. Odepchnęła mnie delikatnie i zeskoczyła z kozła. Staliśmy naprzeciw i patrzyliśmy na siebie. Chciałem ją znowu pocałować. Wiedziałem, że czeka na to i że teraz mnie nie odepchnie. Ale nagle coś mi się przypomniało. — Więc robiłaś te dekoracje? Była zaskoczona. Oparła się o kozioł i zaczęła poprawiać sobie włosy. — Ja. Nie wierzysz? — Oczywiście, że wierzę. W takim razie jesteś malarką? — Twoja zdolność do kojarzenia ze sobą faktów wzbudza mój podziw. — Chodziłaś do krakowskiej akademii?. — Chodzę jeszcze. Jestem na ostatnim roku. Czy masz zwyczaj przeprowadzać ankietę personalną z każdą dziewczyną, którą pocałujesz? Starała się nie okazać, że jest urażona. — Byłaś na ostatniej maskaradzie? — Nie. — A może znasz dziewczynę, która była tam przebrana za Turczynkę? — Skąd mogę wiedzieć, kto był za co przebrany? Nie interesowałam się tym. Ale o co ci chodzi? Czekaj... czekaj... Wiem. — No? — oczekiwałem pełen napięcia. — To była Mika. Ta idiotka zawsze wymyśli coś najgłupszego. A wiem stąd... — Nie. Nie Mika. Tu nie chodzi o Mikę. A może znasz Jowitę? Agnieszka przechyliła głowę i zaczęła się śmiać. — Jowitę? Pewnie, że znam Jowitę. Ale Jowita nie chodzi na akademię i nie jest malarką. Zdałem sobie sprawę, że zachowuję się głupio wypytując w tej chwili Agnieszkę o inną dziewczynę. — Wiesz — powiedziałem już spokojniej i starając się pokazać, że znowu tak bardzo nie angażuję się w tę sprawę — to jest zagadkowa historia. Trochę jak film Hitchcocka. Agnieszka śmiała się coraz głośniej. — Daj jeszcze łyknąć — powiedziała. Podałem jej butelkę. Wypiła, ale nie oddała mi butelki. — Ja już wszystko rozumiem. Ta historia wcale nie jest zagadkowa. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Ale mnie przestała nagle interesować Jowita. Przestało mnie interesować wszystko poza Agnieszką. — Potem mi wyjaśnisz — powiedziałem. Chciałem ją objąć, ale odepchnęła mnie i powiedziała ze złością: — Nie bądź taki zdobywczy samiec. Przypominasz Curda Jurgensa w filmie Szatan w jedwabiach Chodźmy stąd. Oddała mi butelkę, poprawiła włosy. Wyszliśmy z rekwizytorni. Na korytarzu czekał trochę niespokojny Cyprysiak. Odetchnął z ulgą, kiedy oddałem mu klucz. — Więc Jowita — zaczęła Agnieszka — jest moja bardzo bliską przyjaciółką... — Kiedy ona mnie naprawdę nie interesuje. — A czy ja twierdzę, że cię interesuje? Interesuje cię ta zagadka. To jest rzeczywiście dość zabawne. Zaraz ci wyjaśnię. Otóż Mika... Akurat weszliśmy na salę. W drzwiach stał Leon Kozak. — O! — zawołała Agnieszka — gdzie mi pan zginął? Leon zdziwił się, bo uważał zapewne, że to raczej ona jemu zginęła. Nic nie powiedział, tylko ukłonił się z zagadkowym uśmiechem. — Czy ładnie tak rzucać dziewczynę w środku zabawy? — Moim zdaniem Agnieszka posuwała się za daleko. — Całe szczęście, że zaopiekował się mną szlachetny Curd Jurgens. Marzę o kieliszku wspaniałego trunku, którym mnie pan częstował. Czy napije się pan ze mną jeszcze? Wzięła go pod rękę. Odchodząc odwróciła się do mnie. — Nie wychodzisz chyba jeszcze, kochanie? Zobaczymy się później? Leon ukłonił mi się. Odkłoniłem się z godnością. Głupi Leon. Gdyby wiedział, jak mało zależało mi w tej chwili na tych dziecinnych przekomarzankach. Miał minę, jakby wbił kosza. Ciągle mu się zdawało, że on jest dla mnie ważny, a nie ta dziewczyna. Zaczęło mi się to wszystko trochę plątać w głowie. Sam już nie wiedziałem, o co mi bardziej chodzi: o Jowitę, którą nareszcie mogłem odnaleźć, czy o Agnieszkę. Jedno było pewne, że zależy mi na towarzystwie Agnieszki. Zraziłem ją do siebie. Jak można być takim głupcem, aby całując jedną dziewczynę wypytywać ją o inną? Agnieszka stała z Leonem przy barze, trzymała przy ustach kieliszek, jakby piła. Leon coś jej opowiadał. Udawała, że się śmieje. Znałem na pamięć wszystkie dowcipy Leona. Nie mogły śmieszyć Agnieszki. Orkiestra zaczęła grać rock and rola. Leon odstawił kieliszek i skłonił się Agnieszce. Świetnie tańczył. Dużo lepiej ode mnie. Musiałem mu to przyznać. Poszedłem do toalety. Już niewiele zostało w mojej butelce. Nikogo tam nie było. Łyknąłem tę resztę i wróciłem na salę. Leon szalał. Agnieszka też świetnie tańczyła. Wyrabiał z nią niesamowite rzeczy. Bałem się, że złapie ją i wrzuci do kosza. Nie byłem zazdrosny o Leona. Nawet nie byłem zły na Agnieszkę. Czułem się generalnie osamotniony. I przekonany, że tu w tej chwili zapada ostateczna decyzja co do mojej przegranej życiowej na wszystkich frontach. Podeszła do mnie Dorota. Trzymała pod rękę swojego delegata GKKF-u. — Co jesteś taki ponury? — zapytała. — Panowie się znają?, — Też pytanie — zawołał delegat z entuzjazmem — jak miałbym nie znać chluby naszej lekkoatletyki. Bywałem łasy na komplementy, ale tym razem komplement jeszcze bardziej mnie rozdrażnił. Miałem ochotę zaproponować delegatowi, aby poszedł ze mną łyknąć do toalety. Chciałem, żeby się zgorszył i zwątpił w wychowawczą stronę sportu. Ale bałem się, że zrobiłbym przykrość Dorocie. Poza tym moja butelka była już pusta. Więc uśmiechnąłem się tylko z obłudną skromnością. — Ale ten Leon tańczy, co? — powiedziała Dorota. Skrzywiłem się. — Owszem, nieźle. Ale ja nie lubię w niczym przesady;. — A co to za cizię sobie przygruchał? — Na miłość boską, Dorota, jakiego ty używas2 języka? — Od was się go nauczyłam, a co? Delegat uśmiechnął się, trochę zażenowany. - Może pan pójdzie z nami do bufetu napić się czegoś? — zaproponował. — Dziękuję bardzo. Obiecałem Księżakowi, że przysiądę się do ich stolika. — Wiem, wiem — pogroziła mi Dorota palcem — chcesz Helenę poderwać. Wcale się nie dziwię. Najfajniejsza babka na boisku. To już powiedziała naumyślnie, żeby się popisać. Była przekonana, że imponuje tym delegatowi. On rzeczywiście patrzał na nią zachwycony. Nie wiem, czy dlatego, czy mimo to. Odszedłem w kierunku stolika Księżaków. Rzeczywiście postanowiłem zatańczyć z Heleną. W połowie rozmyśliłem się. Nie chciałem występować na parkiecie obok Leona. Agnieszka i Leon tańczyli ze sobą wszystkie tańce po kolei. W przerwach pili wino przy bufecie. Ona udawała, że pije. Nie popatrzała na mnie ani razu. Nie szukała mnie wzrokiem, żeby zobaczyć, co się ze mną dzieje. Zapomniała, że istnieję. Włóczyłem się bez celu. Wypiłem nawet dwa wina i zrobiło mi się niedobrze. O piątej rano postanowiłem wyjść. Pomyślałem sobie, że może w szatni przy wyjściu będzie stała przed lustrem Jowita w swoim stroju sułtanki. W szatni stał tylko kompletnie zalany, gruby łysy facet, który na maskaradzie w ASP grał melodie cygańskie. Recytował Odą do młodości. Dochodził do „niech nad mart- wym wzlecę światem", nie mógł sobie przypomnieć dalszego ciągu, tupał ze złości nogami i zaczynał od początku. W jaki sposób on się wszędzie wkręcał? Było mroźno. Padał drobny śnieg. Księżyc przeświecał przez cienką warstwę chmur jak lampa w zasłoniętym firanką oknie. Błoniami jechała dorożka. Wawel przydymiony lekką mgłą i śniegiem wyglądał jak dekoracja w operze. Podniosłem kołnierz palta i poszedłem wolno w kierunku Plant. Myślałem o tym, że muszę zasadniczo zmienić życie. Rzucić wszystko, co było dotąd, i znaleźć sobie zakres działania, w którym człowiek poświęca się dla innych i raz na zawsze zapomina o sobie: zostać mnichem ..albo wstąpić do partii. W każdym razie wyeliminować ze swojego życia kobiety. Pod nogami trzeszczał śnieg. Dochodziły wesołe głosy gości wychodzących z zabawy w klubie. Ktoś biegł za mną. — Rodrygo — usłyszałem nagle głos — jak mogłeś tak zostawić swoją dziewczynę? Zatrzymałem się. Potem nagle się odwróciłem. Przede mną stała Agnieszka. Uśmiechała się jak rozpieszczone dziecko, które wie, że zawiniło i że będzie mu to wybaczone. Policzki zaróżowiły się jej od mrozu. Była ubrana w czarne krótkie futerko i czarną futrzaną czapeczką. Dopiero teraz zauważyłem, że ma trochę zadarty nos, czego na ogół nie lubię. Starałem się nie pokazać wrażenia, jakie to wszystko razem na mnie zrobiło. — Aha — powiedziałem — to ty jesteś Jowita. Zaśmiała się jak zwykle, pokazując zęby. — Nie — powiedziała — nie jestem Jowita. Gniewasz się na mnie? Nie wiedziałem, czy miałbym się. gniewać o to, że nie jest Jowita, czy o to, że zostawiła mnie na całą noc dla Leona. Uważałem za przezorne wybrać to drugie. — Nie, kochanie - powiedziałem z poczuciem niezależności — dlaczego miałbym się gniewać? Zobowiązania, jakie zaciągnęłaś wobec mnie, są nieokreślone i wątpię, czy wygrałbym sprawę, gdybym podał cię do sądu o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. Zresztą Leon naprawdę świetnie tańczy. Gdybym się nie wstydził, sam chętnie bym z nim zatańczył. Zacząłem iść. Ona biegła obok mnie drobnym kroczkiem. — Nie rozumiem tej histerii, że zatańczyłam parę. razy z kimś innym? — powiedziała. Zdałem sobie nagle sprawę, że z tą dziewczyną ledwie się znamy, a rozmawiamy z sobą, jakbyśmy już dawno byli związani. — Histerii? Kto robi histerie?, -Ty. — Ja? — No, a kto? Obrażasz się i znikasz dlatego, ze zatańczyłam z kimś innym. Musiałam z nim zatańczyć. Przecież najpierw jego zostawiłam dla ciebie. Wypadało się usprawiedliwić? A ty wychodzisz bez pożegnania i zmuszasz mnie, żebym goniła cię po mrozie. Już wiedziałem, że nie z powodu Leona spytała, czy się nie gniewam. Ale udawałem, że nie wiem. — To czemu pytasz, czy się nie gniewam? Widocznie nie czujesz się w porządku. — Przestań tak pędzić, no — powiedziała ze złością — nie widzisz, że się już zadyszałam? A w ogóle dokąd idziemy? Zwolniłem kroku. Wzięła mnie pod rękę. Nic nie odpowiedziałem. Nie chciałem proponować, żebyśmy poszli do mnie. Musiałoby to zabrzmieć jednoznacznie. Bałem się tej jednoznaczności. — Przecież nie będziemy tak chodzić po mrozie — powiedziała. — Dlaczego nie zaprosisz mnie do siebie na śniadanie? Jowitę zapraszałeś. — Powiedz, dlaczego tak mnie bujasz?. Ty jesteś Jowita. Zatrzymała się i zaśmiała. •— A ty jesteś bałwan. Zupełny bałwan. Popatrz mi w oczy. Musiałeś być kompletnie pijany. Jowita; ma oczy czarne jak węgiel. Ja, zawiadamiam cię, skoro sam się tym nie zainteresowałeś, mam oczy brązowe. Widziałoś tylko jej oczy, a i .to nie zapamiętałeś ich dobrze. Byłaby jeszcze bardziej zawiedziona, gdybym jej o tym powiedziała. — Przestań mnie w końcu drażnić. Powiedz, co to za historia z tą Jowitą. Popatrzałem jej w oczy. Były ciemnobrązowe. Przymrużyła je i uśmiechnęła się trochę smutnie, jakby żałowała, że nie są czarne. Zaczęliśmy iść dalej. — Ciągle ci chcę opowiedzieć o Jowicie —- powiedziała ze zniecierpliwieniem — a ty nie słuchasz albo mi przerywasz. Uwiodłeś dziewczynę, a teraz nie chcesz nawet o niej słuchać. Wy to jesteście! — Proszę cię, nie kpij sobie ze mnie. — Więc aż tak poważnie traktujesz tę historią? — Wiesz, Agnieszko, że jesteś nieznośna. — A ty jesteś głupi. Czasem potrafisz być śmieszny, a czasem kompletnie tracisz poczucie humoru i nie pozwalasz pożartować. Zupełnie poważnie ci mówię, że wywarłeś duże wrażenie na Jowicie. Była bardzo rozczarowana, że nie czekałeś na nią. — Ja nie czekałem? To ona zwiała. — Ty, zdaje się, każdej kobiecie wmawiasz, że zwiewa od ciebie, kiedy ci się znudzi. Tak jak ze mną dzisiaj. Westchnąłem i bezradnie pokiwałem głową. Szliśmy w kierunku mojego domu. Mieszkam w Alei Słowackiego. Lekarz od matki miał tam dawniej swój gabinet. Odstąpił mi go na mieszkanie, a klub załatwił, że dostałem z kwaterunku przydział. Agnieszka stawiała duże kroki, starała się dotrzymać moim. Szła z pochyloną głową, zastanawiała się nad czymś. — Ty byłeś pijany? — spytała. — Przyznaj się. — Dziś? Ani trochę. — Nie, wtedy w ASP. — A, tam? No, może trochę. Nie tak bardzo. W ogóle mam mocną głowę. — Byłeś pijany. Jeżeli choć przez moment mogłeś podejrzewać, że ja jestem Jowita, znaczy, że byłeś pijany. Czy nie zauważyłeś, że ona mówi trochę źle po polsku? Zastanowiłem się. — Chyba nie. Jest cudzoziemką? — Jest Polką. Jej rodzice wyemigrowali parę lat przed wojną do Australii. Tam się urodziła. Właściwie mówi świetnie po polsku. Ale trudno nie zauważyć, że z lekkim cudzoziemskim- akcentem. Musiałeś być zdrowo zalany, jeżeli tego nie spostrzegłeś. Zastanawiałem się nie nad Jowitą, ale nad Agnieszką, że idziemy razem, że idziemy w stronę mojego domu, że jest dla mnie bliską osobą, choć parę godzin temu nie znałem jej jeszcze ani nie wiedziałem o jej istnieniu. — Mniejsza o ten akcent — powiedziałem — jeżeli spotka się kogoś na skraju nocy w orientalnym stroju i z zasłoniętą twarzą, trudno zwracać uwagę jeszcze na to, że ma szczególny akcent. — Czy przykro ci, że nie jestem Jowitą? — Przestań mnie wrabiać w te Jowitę. O co ci chodzi? — Sam zacząłeś — Ja? — A kto? — No, do pewnego stopnia ja. Chciałem się czegoś o niej dowiedzieć. To była śmieszna historia i trochę dziwna. Ale znowu tak bardzo mi na tym nie zależy. Zrobiłaś z tego aferę i... — Chciałeś się dowiedzieć. A kiedy zaczynam mówić, nie słuchasz albo odwracasz uwagę. Dziwne. — Nic dziwnego. Ona bardziej interesuje ciebie niż mnie. — To moja najlepsza przyjaciółka. Chyba jedyna przyjaciółka, jaką miałam. — W takim razie naprawdę zaczynam się nią interesować, — Jesteś czasem taki głupi, że po prostu chce się płakać. Rozmawiasz ze mną jak strażak, który zaleca się do kucharki, żeby mu odpaliła kotlet schabowy z obiadu albo coś więcej. — Co znaczy: coś więcej? — Ja wiem? Butelkę piwa do tego kotleta albo setkę wódki. — Też masz porównania. — O! Już się obraził. —• Wcale nie! Tylko dziwię się, skąd ci się biorą podobne porównania. Musiałaś o tym słyszeć od rodziców. Nie ma już takich strażaków ani takich kucharek. Dziś strażak wygłasza referaty, zasiada w komitetach honorowych, występuje w „Tele-echu" i bierze udział w dyskusjach na temat wychowania młodzieży, a o żadnych kucharkach ani o kotletach mu się nie śni. — Chyba również gasi pożary? — Tylko jeżeli okazuje się to konieczne. — No a kucharki? — Co kucharki? — Jakie są dziś kucharki? — Żadne. Kucharek dziś w ogóle nie ma. — Też opowiadasz. Jakby nie było kucharek, kto by gotował obiady? —. Kobiety zajmujące się gotowaniem. Ale to nie są kucharki. Nie mają nic wspólnego z tymi kucharkami, które kiedyś odkładały dla swoich strażaków kotlet schabowy do rury, a czasem i pieniądze na PKO. Należą do Ligi Kobiet, otrzymują w dniu Święta Kobiet kwiaty i prezenty i w ogóle są świadome zarówno praw jak obowiązków kobiety w Polsce Ludowej. Mówiąc nawiasem, słowo „kobieta" nie oznacza w dzisiejszych czasach płci, ale raczej coś w rodzaju rasy albo klasy społecznej, albo jakiegoś uciskanego do niedawna ludu, który szczyci się zarówno tym, że był uciskany, jak tym, że uciskany już nie jest, i z tej racji czuje się bardzo pewny i zadziera nosa, a to w ogóle źle się skończy. — Co? — Z tymi kobietami. Pleć to płeć, i na ,nic innego nie da się przerobić. — Ale bajdurzysz. Nie wstyd ci? — Nie. To wszystko prawda. — A poza tym o strażakach i kucharkach możesz wiedzieć tyle samo co ja. Tak mówisz, jakbyś był z innego pokolenia. — Jestem co najmniej o pięć lat starszy od ciebie. Ty masz dwadzieścia jeden, nie? — Dwadzieścia dwa. — No, to o cztery. Wielka różnica. Bo kiedy za okupacji ja miałem siedem lat, to ty miałaś trzy i nic o kucharkach i strażakach nie mogłaś wiedzieć. A ja tak. Brałem nawet od naszej kucharki cukierki, abym nie mówił, że strażak do niej przychodzi i wyjada nasze obiady. I to była prawdziwa kucharka. Najprawdziwsza w świecie. Nie taka z Ligi Kobiet i ze Święta Kobiet. Za okupacji nie mieliśmy już żadnej kucharki, a tylko przychodziła trzy razy na tydzień sprzątaczka, kulawa, bezzębna i umęczona, siostra woźnego z sądu, który zginął w Oświęcimiu. Nie spojrzałby na nią żaden strażak nawet za najwspanialszy kotlet. Śnieg padał coraz gęstszy, szliśmy Aleją Słowackiego. Zacietrzewiłem się w zmyślonej prawdzie i było mi obojętne, że jest zmyślona, skoro dawała mi poczucie wyższości Ale najważniejsze, że dzięki tym strażakom i tym kucharkom można było uciec przed Jowitą, niepokojącym natrętem, który zakłócał nam spokój pięknej, śnieżnej nocy. Agnieszka wtuliła głowę w kołnierz futra i lekko zmarszczyła czoło. Minęliśmy mały domek, którego dach pokryty był grubą warstwą śniegu. W Krakowie dużo jest takich małych domków. Trudno się domyślić, do czego służyły dawniej i do czego służą dziś. Oczywiście, są tacy, którzy wiedzą. Ale ci, którzy wiedzą, nie muszą się domyślać. Podobny był do dobrodusznego jegomościa w białej futrzanej czapie. Nigdy nie widziałem dobrodusznego jegomościa w białej futrzanej czapie i może nikt nie widział. Tym to było weselsze. Wszystko dokoła było wesołe. Białe, miękkie i puszyste. Nawet pijak, który nas minął ze słowami: — Czołem, partyzanci. — Czułem się senny, ale była to senność marząca, a nie chrapiąca. Wszystko dokoła wydawało się snem. Tylko Agnieszka była rzeczywista i przez to ponętniejsza od snów. Byliśmy o kilkanaście metrów od mojego domu. Ale i to było dla mnie za daleko. Chciałem ją pocałować i chciałem to zrobić bardzo delikatnie i subtelnie. Wydawało mi się, że tak należy wobec niej, wobec tych śnieżnych i puszystych okoliczności i wobec faktu, że jestem z zawodu czymś w rodzaju atlety. Więc zatrzymałem się, wziąłem jej twarz w dłonie i przyglądałem jej się, a ona uśmiechała się niepewnie i pytająco, choć doskonale wiedziała, dlaczego jej się tak przyglądam. Pochyliłem się, żeby ją pocałować, ale odsunęła się, a potem raptownie przytuliła policzek do mojego policzka, objęła mnie za szyję i półotwartymi wilgotnymi ustami zaczęła głaskać mnie po policzku, zbliżając się do moich ust. „Ho, ho, dziewczyna zna się na rzeczy" — pomyślałem sobie i zawstydziłem się, że tak pomyślałem. To mi się pomyślało samo, bez mojego udziału. Nie chciałem być trywialny ani cyniczny. Chciałem być wzniosły i czysty, ponieważ czułem, że Agnieszka jest w moim życiu czymś nowym i czymś specjalnym, że to wszystko nie ma nic wspólnego z takimi sprawami, jak zabieranie do siebie dziewczyny po zabawie. Już nasze usta prawie się dotykały, kiedy nagle Agnieszka odepchnęła mnie gwałtownie i odwróciła głowę. — Nie, nie — powiedziała — idź sobie. Idź i poszukaj sobie swojej Jowity. Czego chcesz ode mnie? Wtedy zezłościłem się i już nie myślałem o tym, żeby być delikatnym i subtelnym. Złapałem ją i zacząłem całować gwałtownie i brutalnie, zupełnie jak Gregory Peck pewną hardą Indiankę w filmie, nie pamiętam już, pod jakim tytułem, od której potem nie mógł się zresztą odczepić. Agnieszka była zaskoczona i chciała się bronić, ale było ślisko i przewróciliśmy się. Tarzaliśmy się w śniegu już bardziej na siebie źli niż podrażnieni erotycznie, aż Agnieszka zaczęła się śmiać i wtedy puściłem ją i też zacząłem się śmiać. Siedzieliśmy obok siebie na trotuarze i śmieliśmy się, i byliśmy coraz bardziej roześmiani, aż nagle przestaliśmy się śmiać i popatrzyliśmy na siebie poważnie. I nareszcie zaczęliśmy się naprawdę całować. Obudziłem się na drugi dzień rano z przekonaniem, że we wszechświecie panuje ład, harmonia i porządek. Ale kiedy rozejrzałem się po pokoju, stwierdziłem, że to przekonanie mogę odnieść nie tylko do abstrakcyjnego pojęcia wszechświata, który w tyra wypadku utożsamiałem z wnętrzem mojej duszy, ale również do mojego wnętrza mieszkalnego. W pokoju panował zazwyczaj niesamowity bałagan. W tej chwili można by przypuszczać, że jest to najambitniejszy obiekt we współzawodnictwie z okazji miesiąca czystości i porządku. Po prostu trudno mi było poznać swój własny pokój. Z kuchni dochodził brzęk szklą i przemiłe dźwięki, za którymi nieraz tęskniłem budząc się samotnie rano. — Agnieszko — zawołałem. — No? — odpowiedziała po chwili. — Co ty tam robisz? Chodź do mnie. • - Robię śniadanie. — Ale pokaż się choć na chwilę. Przywitaj się chociaż ze mną. Nic nie odpowiedziała, usłyszałem tylko rumor zlatujących garnków czy może widelców albo noży i ciche przekleństwo. Chciałem ją czym prędzej zobaczyć. Byłem ciekawy, jak wygląda, ponieważ kiedy kocham jakąś dziewczynę, zapominam jej twarzy, jeżeli tylko przestaję na nią patrzeć. Na tym polega tęsknota, że drobiazgowo i daremnie usiłuję odtworzyć w pamięci wymarzone rysy, a na tym polega wartość ich piękna, że nie są skłonne objawić się w jakiejkolwiek konwencji poza sprawdzalnym wymiarem rzeczywistości. Ale poza niecierpliwością zobaczenia twarzy Agnieszki jeszcze jedno mnie ciekawiło. Jak jest ubrana? Zauważyłem, że kobiety, kiedy wychodzą ze wspólnego łóżka, ogromnie lubią nakładać na siebie męskie rzeczy, piżamę, koszulę, marynarkę, a czasem nawet kalesony, i chodzą w nich z pewną pikantną ostentacją. Co do mnie, nie przepadam za tym. Zawsze mnie to trochę żenuje, choć ostatecznie piżama może być czasem znośna, a nawet sympatyczna, ponieważ jako zbyt wielka i obszerna krępuje kobiece ruchy i nadaje jej pozory dziecinnej niezdarności. Wszystkie części mojej garderoby leżały jednak starannie złożone na krześle. Nie przeze mnie przecież. Musiała je poukładać Agnieszka. Mogła oczywiście wyjąć piżamę albo koszulę z szafy, ale raczej nie podejrzewałem jej o to. Nie widziałem też choćby najdrobniejszych śladów jej garderoby. Miała więc na sobie albo balową suknię, albo chodziła w dessous, co też kobiety ogromnie lubią i co nie jest pozbawione wdzięku, a lepsze w każdym razie od nakładania męskich rzeczy. Nie wiem dlaczego, ale nic z tego nie pasowało mi do Agnieszki, a jednocześnie nic innego nie było praktycznie możliwe. I dlatego byłem taki ciekawy: na który z tych ubiorów, ryzykownych wobec świeżości poranka, zapachu kawy i śniadaniowego dźwięku naczyń, ale nieuniknionych, zdecydowała się Agnieszka. Nie znałem jej jeszcze! .Weszła nagle do pokoju energiczna, świeża jak poranek, sprzymierzona z normalnym tokiem powszedniego dnia. Ubrana była tak, jak powinna być ubrana dwudziestoletnia dziewczyna powszedniego ranka. Miała na sobie szeroką spódnicę tweedową, o ile się dobrze na tym znam, koloru jasnobrązowego, w kratę, sweter mohair ciemnozielony pod szyję, zielone pończochy, prawdopodobnie tak zwane rajstopy, a na nogach mokasyny ciemnobeżowe. Miała zawiązany fartuch, a właściwie założony za spódnicę ręcznik, stanęła w drzwiach, oparła się o futrynę i wycierała w ten ręcznik ręce. Patrzała na mnie śmiało i wyzywająco, ale z ukrywanym niepokojem. Tak prawdopodobnie patrzy pogromca na świeżo sprowadzonego z dżungli lwa, którego ma nauczyć różnych sztuczek stojących w jaskrawej sprzeczności z aspiracjami króla dżungli. — Kochanie — powiedziałem — co ty właściwie wyrabiasz? .— Usiłuję wprowadzić do tego domu nieco zdrowego ładu i porządku. Rany boskie, co się tu dzieje! Czy ci nie wstyd? — W każdym kawalerskim mieszkaniu panuje bałagan. Tylko delikatna, a zarazem przedsiębiorcza ręka kobieca jest w stanie... — Nie gadaj głupstw — Agnieszka przerwała mi. Zaczerwieniła się i była zła. Pomyślała pewnie, że wygląda na to, iż usiłuje opanować ten dom za pomocą wykazania swej użyteczności. — Nic mnie nie obchodzi bałagan w cudzym domu i wierz mi, że nie mam w sobie żadnych skłonności reformatorsko-społecznych. Ale tam, gdzie jestem, muszę robić dokoła siebie porządek, bo to jest mój naturalny odruch. Kiedy wyjdę, będziesz mógł sobie z powrotem przewrócić wszystko do góry nogami. Chciałem powiedzieć, trochę zresztą zdawkowo: „Ty już stąd nigdy nie wyjdziesz", ale zdałem sobie sprawę, że dolałbym oliwy do ognia. Więc tylko uśmiechnąłem się i powiedziałem: — Chodź! No, chodź tu i usiądź przy mnie. Chociaż na chwilę. Przywitaj się ze mną przynajmniej. — Nie — powiedziała i wyszła z powrotem do kuchni. Była obrażona, że ewentualnie mogłem coś tam sobie pomyśleć. Po chwili znowu rozległy się dźwięki naczyń kuchennych oraz gwizdanie. Nie lubię, jak kobiety gwiżdżą w drugim pokoju. Agnieszka gwizdała Most na rzece Kwai, Obojętne co. Ale nie jest dobrze, jeżeli kobieta gwiżdże w drugim pokoju. Jeżeli śpiewa — tak. Ale nie, jeżeli gwiżdże. Nie zapowiada to niczego dobrego dla mężczyzny. W tym jednak wypadku zachowanie Agnieszki tylko bawiło mnie i cieszyło. Było tak zupełnie inne niż zachowanie wszystkich dziewczyn, które przychodziły do mnie. A ja potrzebowałem czegoś innego, ciągle potrzebowałem czegoś innego. Myślę — czegoś odmiennego od tego, co mnie otaczało i co było moim przeklętym i nieodwracalnym dniem powszednim. — Agnieszko! — zawołałem. Odpowiedziała nieokreślonym pomrukiem. Przestała gwizdać. — Agnieszko. Czy będzie coś w rodzaju śniadania? — Będzie. Oczywiście, że będzie. Z widokiem na Kopiec Kościuszki. Po raz pierwszy od wczoraj, od momentu kiedy upadliśmy w śnieg, zrobiła aluzję do Jowity. Ale nie zwróciłem na to uwagi. To znaczy, zwróciłem uwagę, tylko że nie wydało mi się to ważne. Pomyślałem: „Ależ ta wygadała jej wszystko z najdrobniejszymi szczegółami." I nic więcej w związku z tym nie pomyślałem. — To dobrze, że będzie śniadanie — zawołałem — jestem bardzo głodny. — Niech ci się nie zdaje — powiedziała Agnieszka. Za chwilę powtórzyła: — Niech ci się nie zdaje. Znowu zaczęła gwizdać. —• Co ma mi się nie zdawać? Nie będzie śniadania? — Będzie. Już ci powiedziałam. Ale niech ci się nie zdaje, że je dostaniesz do łóżka albo coś takiego. Nienawidzę jeść śniadania w łóżku. Jeszcze nigdy tego nie próbowałem i pewnie nic bym nie przełknął. Ale wydało mi się, że oświadczyć to byłoby nietaktem i że raczej powinienem udawać rozczarowanie. — Trudno — powiedziałem — skoro każesz. — Ja nic nie każę. Po prostu nie podam ci śniadania do łóżka. — Trudno. Wobec tego już nakładam szlafrok i przychodzę. — O nie, nie. Niech ci się nie zdaje. — Co znowu? — Żadnych takich. Wykąpiesz się, ogolisz, ubierzesz porządnie i dopiero będzie ci wolno siąść do śniadania. — Buty też mam włożyć? — No a co? Pewnie. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do łazienki. Puściłem sobie wody do wanny i zacząłem się golić, Na ogół dziewczyny robią w łazience straszliwy bałagan. Rozrzucają dokoła swoje niesforne przybory kosmetyczne, szczoteczki, słoiki, tubki nie pozakręcane, szczypczyki, pachnące buteleczki, puderniczki z rozsypanym pudrem i inne takie głupstwa denerwujące, choć nie pozbawione wdzięku. Te najporządniejsze też robią w łazience bałagan. Manifestują triumf pierwiastków kobiecych nad męskimi nawet w dziedzinie spraw tak błahych, jak przybory toaletowe. Nie sprzątają po sobie naumyślnie, żeby swoimi rozrzuconymi „factorami", „rubinsztajnami" czy choćby zwyczajnymi „lechiami" przesłonić w łazience krajobraz męskiej natury i w ten sposób zaznaczyć w niej swoją kierowniczą rolę. Dopiero wychodząc zgarniają to wszystko paroma ruchami do torebki z nonszalancją tyrana, który opuszcza podbity przez siebie kraj. Po Agnieszce nie został w łazience najmniejszy ślad. Można by sądzić, że w ogóle do niej nie zajrzała, gdyby zasadniczo było możliwe wyobrazić sobie kobietę, która przebywając dłuższy czas w jakimś mieszkaniu w ogóle nie zajrzy do łazienki. Jestem ciekaw, po co one tam tak ciągle chodzą i co tam właściwie robią. Kiedy zapytałem raz o to Dorotę, odpowiedziała, że jestem kompletny idiota. Wskoczyłem do wanny. Pomyślałem sobie nagle, jak zachowałaby się rano Jowita, gdyby przyszła | wtenczas do mnie? Na pewno zupełnie inaczej, niż zachowuje się Agnieszka, ale też inaczej, niż zachowywałyby się inne dziewczyny, te typowe. Chciałbym, żeby kiedy przyszła, po to, żeby się przekonać. Przez ciekawość. Tak sobie pomyślałem. Nie było w tym naprawdę nic złego. I naprawdę Jowita przestała mnie obchodzić. Jak mogło mnie obchodzić to niedorzeczne złudzenie jednego wieczoru, jak mogła obchodzić mnie dziewczyna, której nawet nie znałem twarzy? Kochałem Agnieszkę. Przebudziwszy się tego ranka stwierdziłem z całą pewnością, że kocham Agnieszkę, że to jest nareszcie ta dziewczyna, której całe życie niespokojnie szukałem. A tamto o Jowicie, ot, tak mi się pomyślało. Przecież człowiekowi ciągle przelatują przez głowę myśli nonsensowne i do niczego nie zobowiązujące. Wypowiedziane głośno mogłyby wydawać się skandaliczne, ale nie można za nie brać odpowiedzialności, szczególnie jeżeli przychodzą w momencie, gdy się wchodzi do wanny, ma się bowiem na nie taki sam wpływ, jak na radio grające za ścianą u sąsiadów. Zresztą nie przyszłaby mi w ogóle Jowita do głowy, gdyby Agnieszka nie zrobiła aluzji do śniadania z widokiem na Kopiec Kościuszki. Zacząłem śpiewać Most na rzece Kwai. Rozległo się pukanie do drzwi. —• Agnieszko, to ty? — spytałem. — A kto mógłby być? Mam nadzieję, że nie sprosiłeś na dziś rano gości. — Agnieszko, kocham cię. — Chciałam cię prosić, żebyś przestał śpiewać Most na rzece Kwai. •— Powiedziałem, że cię kocham. •— Słyszałam. — I co ty na to? — Na wszystko musi być właściwy czas. Kąp się prędzej. Śniadanie gotowe. — Dlaczego nie wolno mi śpiewać Mostu na rzece Kwai? — Fałszujesz. Poza tym ta melodia działa mi na nerwy. — Przecież sama przed chwilą gwizdałaś. — Ja? — No! — Zdawało ci się. Chwilę stała przed drzwiami milcząc, a potem dodała: — Tobie się w ogóle różne rzeczy zdają. — Odeszła od drzwi. Usłyszałem jej kroki, a za chwilę gwizdanie. Wyskoczyłem z wanny. Ta poranna Agnieszka była inna niż Agnieszka nocna. I sama się tamtej nocnej wypierała, skoro chciało jej się pobiec do domu i przebrać w normalny, codzienny strój. Zakochałem się w tej nocnej, ale tą nową, nieznaną, dzienną dalej tak samo kochałem. W gruncie rzeczy mimo pozornych różnic obie miały ten sarn wspólny mianownik, którego nie umiałem bliżej określić. Był nim może prosty fakt, że ją kochałem. Miałem poważne dane, by sądzić, że Agnieszka ma trudny i skomplikowany charakter, ale zdecydowany byłem dostosowywać się do niej i ulegać jej we wszystkim, aby si^ tylko jej przypodobać. Ubrałem się starannie i elegancko, wyczyściłem buty, a nawet wypomadowałem włosy tą brylantyną Yardleya od Doroty. Postanowiłem zachowywać się godnie i wstrzemięźliwie, jakbym przyszedł na śniadanie do dyplomaty. Wszedłem do kuchni, ukłoniłem się i chciałem zapytać, czy mogę usiąść do śniadania. Nie zdążyłem. Agnieszka, która stała przy oknie i patrzała na Kopiec Kościuszki, odwróciła się nagle, podbiegła do mnie, zarzuciła mi ręce na szyję i zaczęła mnie całować. Nie zjedliśmy śniadania. W każdym razie nie zaraz wtedy. Powiedziałem Agnieszce, że jest moją pierwszą i ostatnią miłością. — Dużo razy mówiłeś to dziewczynom? — zapytała. — Mówiłem, nie przeczę. Czasem tak mi się zdawało, ale tym razem to co innego. — Czy tamtym dziewczynom też mówiłeś, że tym razem to co innego? — Nie pamiętam. Ale na pewno nie. A nawet gdyby... — Po kiego diabła smarujesz sobie włosy jakimś świństwem? Teraz lepią mi się ręce. — To brylantyną Yardleya. — Wszystko jedno. Zabraniam ci używać brylantyny. Słyszysz? — Tak. Będę robił wszystko, co każesz. — Zawsze czy tylko dziś? — Zawsze. Do końca życia. — Cha, cha — powiedziała Agnieszka. Nie zaśmiała się, tylko powiedziała: cha, cha. — Nie wierzysz mi? — Pewnie, że nie. Każdy z was plecie takie same głupstwa. — A kochasz mnie? — Czy wyglądam na dziewczynę, którą można poderwać na zabawie i przyprowadzić sobie na noc? — Nie. — No to nie zadawaj takich pytań. — Ale mi tego ani razu nie powiedziałaś. — Za to ty powtarzasz to podejrzanie często. Jesteś nienowoczesny. — Miłość jest nienowoczesna? — Ty jesteś nienowoczesny. — Na czym polega nowoczesność? — Nie wiem. To znaczy, nie umiem tego sformułować. Ale na pewno nie na tym, żeby mieć tak umeblowany pokój, wieszać na ścianie takie obrazy i zasłaniać okno takimi firankami... No, co do firanek, Jeszcze ujdą. Ale jeżeli zależy ci, abym tu znowu przyszła, musisz przede wszystkim zdjąć ze ściany ten pejzaż morski. Przez firanki kremowe z wzorami kolorowych owoców prześwitywał blask pełnego dnia, słonecznego po śnieżnej nocy. Byłem ciekawy, która godzina. Ale żeby zobaczyć, musiałbym wyjąć rękę spod pleców Agnieszki, a tego mi się nie chciało. — Przyznaję ci rację. Ten pokój jest urządzony okropnie. Tak go zastałem i nie mogłem dotąd zdobyć się, by porządnie się umeblować. Ale to są sprawy zewnętrzne, a... — Sprawy zewnętrzne mają z wewnętrznymi ścisły związek. Kiedy obudziłam się tu dziś rano, poczułam się w tym otoczeniu nieswojo. Było mi przy tobie dobrze i wzruszał mnie widok ciebie śpiącego — pogłaskała mnie po głowie i zaczęła zaraz wycierać sobie ze wstrętem ręce. — Ja cię proszę, idź natychmiast do łazienki i umyj sobie głowę. Myślałem, że żartuje, ale wcale nie żartowała, była naprawdę zła, zepchnęła mnie z łóżka i musiałem rzeczywiście iść do łazienki umyć głowę. Nie wiem, dlaczego tak się uwzięła na tę brylantynę, Wiadomo, że brylantyna Yardleya prawie wcale nie tłuści włosów, a pachnie naprawdę ładnie. Gdyby wiedziała cokolwiek na mój temat, mógłbym przypuszczać, że jest zazdrosna o Dorotę. Poczułem się skrzywdzony i rozżalony. Dorotę bardzo lubiłem. Może nawet lubiłem ją najbardziej ze wszystkich. Ale jak można przypuścić, żeby mogło nas łączyć coś więcej poza przyjaźnią? Nonsens. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Agnieszka nawet nie wie jeszcze o istnieniu Doroty. Tak czy inaczej, byłem przekonany, że nie będzie mogła jej lubić. Jakbym słyszał: „Więc tę brylantynę dostałeś od Doroty? Oczywiście!" Wyszedłem z łazienki z włosami rozczochranymi. Mam ciemne, gęste włosy, a kiedy je umyję, wyglądam jak Papuas. Agnieszka zaczęła się śmiać. — Jestem dla ciebie albo śmieszny, albo obrzydliwy — powiedziałem. — Nie. Kiedy patrzałam, jak śpisz, nie byłeś ani Śmieszny, ani obrzydliwy, tylko wzruszający. Śpiący mężczyzna jest dziecinnie bezbronny. Żadne jego głupie miny nie rozczulą tak kobiety, jak gdy zobaczy go śpiącego. Nie stój tak niemądrze na środku pokoju, ale chodź tu i połóż głowę na moim ramieniu, skoro nie jest już wypomadowana. Więc kiedy się przy tobie obudziłam, było mi dobrze. Ale kiedy rozejrzałam się po tym pokoju, który poza rajzbretem wygląda na pokój pretensjonalnej manikiurzystki, i kiedy pomyślałam sobie, że trzeba będzie wstać i poruszać się wśród tego wszystkiego, zrobiło mi się nieswojo. Musiałabym chodzić albo nago, albo w twojej piżamie czy koszuli, albo we wczorajszej balowej sukni. To wszystko mogłoby być do zniesienia, a nawet mogłoby może mieć jakiś wdzięk w normalnym wnętrzu, odpowiadającym wymaganiom estetycznym drugiej połowy dwudziestego wieku. Chodzić nago, w dessous, męskiej bieliźnie albo wieczorowym stroju w pokoju dziewiętnastowiecznej manikiurzystki to byłaby obrzydliwa pornografia dla starszych urzędników, otyłych i łysawych. Musiałabym poczuć wstręt do siebie i trochę do ciebie i bałabym się, że ty poczujesz wstręt do mnie. Więc czy rozumiesz, że sprawy zewnętrzne ściśle się łączą z wewnętrznymi? Z tych powodów wolałam wymknąć się, polecieć do domu, przebrać się w normalny strój, dostatecznie niezależny, by nie wywoływał żadnych skojarzeń z tym straszliwym wnętrzem, i wrócić, zanim się obudzisz. Aha, po drodze kupiłam jajka, masło, kawę, bułki i szynkę, nie bardzo ładną, za tłustą, ale nie było innej. Stwierdziłam, że twoja spiżarnia jest absolutnie pusta. Jak można zapraszać dziewczynę na pierwsze śniadanie i nie mieć nic w spiżarni? O nie, nie! Niech ci się nie zdaje, że ci się uda zwrócić mi za to pieniądze. Aha, kupiłam jeszcze dżem. Pomarańczowy. Niech ci się nie zdaje. Zostawię, sobie tę satysfakcję, by do końca życia, do jutra, czy jak tam długo będziemy ze sobą, wymawiać ci, że zaprosiłeś mnie na śniadanie, za które sama musiałam zapłacić. Ja cię proszę, żebyś natychmiast porąbał i wyrzucił tę koszmarną serwantkę, w której stoją te twoje potworne nagrody. Dlaczego sportowcom dają zawsze przedmioty tak kompletnie pozbawione gustu i smaku? Proszę cię, żebyś te nagrody też wyrzucił. Możesz sobie ostatecznie zostawić medal za wicemistrzostwo Europy. Ale wszystkie puchary, kryształy i rzeźby muszą stąd zniknąć. Oczywiście — jeżeli chcesz, żebym tu przychodziła. Więc jeżeli rzeczywiście chcesz, to wstań natychmiast, porąb serwantkę i wyrzuć ją przez okno. Wiedziałem z poprzedniego doświadczenia, że Agnieszka jest osobą konkretną i nie mówi takich rzeczy ot, tak sobie. Rzeczywiście. Powiedziała: — No — i zaczęła mnie spychać z łóżka. Ale tym razem lekko się oparłem. — W tej serwantce stała kiedyś imitacja sewrskiej porcelany i pewnego razu... — Wszystko jedno, co tam stało. Albo ona, albo ja. Jeżeli jej natychmiast nie porąbiesz i nie wyrzucisz przez okno, wychodzę. — Nie mam siekiery, kochanie — powiedziałem. Nie czułem żadnego przywiązania do serwantki dlatego, że pochodziła z domu, do którego nie czułem przywiązania, ale nie chciało mi się wstawać nagle, rąbać siekierą i wyrzucać porąbane szczątki przez okno, co mogło wywołać zdziwienie i interwencję milicji. Poznałem już trochę, że Agnieszka ma zmysł praktyczny. — Nie mam siekiery, a poza tym po co niszczyć bezmyślnie rzecz, którą można sprzedać. Sprzedam i kupię za to porządny mebel. — Może i słusznie. W takim razie wyrzuć tylko te nagrody. — Przez okno? — No, a przez co? — Kochanie, ja naprawdę nie mogę wyrzucić tych nagród. Wiem, że są brzydkie, ale to ostatecznie jest jakiś dorobek mojej pracy i mojego wysiłku. Schowam je gdzieś do jakiegoś pudła czy coś, ale proszę cię, nie każ mi ich wyrzucać. Agnieszka zaczęła się śmiać. — Ty jesteś zabawny. Porąbałbyś tę szafę, co? I wyrzuciłbyś przez okno, nie? Zrobiłbyś to, gdybym się tak uparła? Śmiała się zadowolona. Byłem wściekły, że nazwałem te idiotyczne nagrody dorobkiem mojej pracy i mojego wysiłku. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Wobec Agnieszki czułem się raz zdobywczy i wspaniały, a raz zupełnie głupkowaty. Żeby odwrócić od tego wszystkiego uwagę, zapytałem ni stąd, ni zowąd: — Czy zrobiłaś w życiu jakieś świństwo? — Jak to, jakieś świństwo? — No, coś takiego, co cię gnębi, że zrobiłaś. O czym czasem myślisz i co rzuca cień na twoje życie. — Rzuca cień na moje życie? — Nie chciałem się wyrazić tak po literacku. Myślę o czymś takim, czego się żałuje i co chciałoby się, żeby się odstało. — Owszem. Pewnego razu spotkałam na zabawie chłopca. Tego samego wieczoru, nie poznawszy go nawet jeszcze dobrze, poszłam z nim do łóżka. To straszne, prawda? — Agnieszko, ja chcę rozmawiać poważnie. — Mówię poważnie. To nie o ciebie chodzi. Nie wyobrażaj sobie. Tamto było już dawno. I to był ten pierwszy raz. Chciałam umrzeć i chciałam, żeby on umarł. Chciałam, żeby w ten sposób natura cofnęła to, co się stało. Potem było mi go żal, bo zdawało mi się, że mnie kocha. Zdawało mi się. On tylko udawał •przez delikatność. Był ogromnie delikatny i bardzo uważał, żeby mnie czymś nie urazić. Ta jego delikatność pogarszała sytuację. Niepotrzebnie to opowiadam. Nic z tego nie zrozumiesz, bo nie byłeś nigdy dziewczyną, której odebrali wianek. Zrobiło mi się przykro i poczułem się odpowiedzialny za wszystkich chłopców, którzy odbierają dziewczynom wianek. Wyobraziłem sobie nagle chłopca, który mając chętkę na dziewczynę przywdziewa na siebie najpromienniejszy i najbarwniejszy mundur oczarowanego i tkliwego kochanka, a potem w najlepszym razie stać go na delikatność i uwagę. I wyobraziłem sobie dziewczynę, której nagromadzone przez dziewczęce lata tęsknoty i nadzieje na całe życie, a nawet poza życie, stają się w przeciągu paru sekund nicością. I pomyślałem sobie, że zacząłem na zabawie flirtować z Agnieszką, ponieważ było nudno i ponieważ tak się złożyło, między innymi przez Jowitę, a zacząłem ją kochać, żeby było jeszcze zabawniej, i już sam nie wiedziałem, czy ta miłość jest prawdziwa czy wymyślona i czy w ogóle wszystko, co się dzieje, jest prawdziwe czy wymyślone. Ale na pewno prawdziwa była tkliwość, która nagle mnie ogarnęła. Agnieszka leżała jakaś zrezygnowana i bezradna. Odwracała głowę, wydawało mi się, że ma łzy w oczach. Pogłaskałem ją delikatnie po włosach, a wtedy ona poderwała się nagle i ugryzła mnie w rękę. Nie było to żadne takie ugryzienie, ak kobieta gryzie kochanka w łóżku, ale zwykłe złośliwe ukąszenie osoby rozzłoszczonej albo rozdrażnionego psiaka. Krzyknąłem: — Au — jak ktoś, komu przycięli palce w drzwiach, i musiało to być śmieszne, bo Agnieszka zaczęła się śmiać. — Przepraszam — powiedziała i pocałowała mnie w to miejsce, w które przed chwilą mnie ugryzła — ale po co się ze mną drażnisz? — Ja się z tobą drażnię? — No, a kto? Zadajesz mi nie wiadomo po co jakieś głupie pytania, które zmuszają mnie do mówienia o rzeczach, o których mówić nie lubię. Czy bardzo cię boli? — Pewnie, że boli. Popatrz, widać ślady zębów. — Moje biedactwo. Pokaż. Pokazałem jej rękę, a wtedy ona drugi raz mnie ugryzła tak samo mocno jak przedtem, a ja znowu krzyknąłem: — Au, — A to wiesz za co? — spytała. — Nie. Skąd mogę wiedzieć. Trzymała mnie za rękę i przesuwała delikatnie wargami po ugryzionych miejscach. — Za to, że ugryzłam cię pierwszy raz, za to, że się wygłupiam, że mówię rzeczy, których nie chcę mówić, i że się zachowuję w sposób, w jaki się nigdy nie zachowywałam i w jaki nie chcę się zachowywać. Rozumiesz? — Absolutnie nie rozumiem, ale to nie ma znaczenia. — Czy wiesz, kiedy kobiety najczęściej płaczą? — Oczywiście, Wtedy kiedy wzruszają się sobą. — Wcale nie. Wtedy kiedy robią to, czego postanowiły nie robić. — Ty przed chwilą płakałaś? — Wcale nie mówię, że przed chwilą płakałam. Chcesz, żebym cię jeszcze raz ugryzła? — O ile nie robi ci różnicy, wolałbym tym razem uszczypnięcie. Lubię zmiany. Uszczypnęła mnie. Niespecjalnie mocno, ale też nie tak, żeby wcale nie zabolało. — Więc w końcu czemu mnie spytałeś, czy zrobiłam w życiu jakieś świństwo? O co ci właściwie chodzi? — Bo ja coś takiego zrobiłem i to mnie prześladuje. — Patrzcie państwo! Zamordowałeś kogoś? Okradłeś? Zgwałciłeś nieletnią dziewczynę? — Coś w tym rodzaju. Okazałem niewdzięczność. W pewnym sensie zdradziłem kogoś. Kogoś, kto wiele dla mnie poświęcił. — Ho, ho! To brzmi interesująco. Czy mam rozumieć, że właśnie w tej chwili okazujesz komuś ową niewdzięczność? — Nie wyobrażaj sobie. Chodzi o zupełnie inne sprawy. Sprzeniewierzyłem się mojemu opiekunowi. To było zresztą dawno, z dziesięć lat temu. Mnie właściwie nie wychowywali rodzice, z którymi do dziś dnia prawie nic mnie nie łączy. Wychowywał mnie trener naszego klubu, wtedy kiedy boksowałem. Robił to bezinteresownie, jedyny interes, jaki mógł w tym mieć, to nadzieję, że wyrosnę na boksera dużego formatu. Uważał mnie za wielki talent i byłem przedmiotem jego najgorętszych ambicji. Wszystko na mnie postawił. Miał do tego podstawy. Ostatecznie na pięćdziesiąt stoczonych walk przegrałem tylko... — Czy ty udzielasz wywiadu dla „Przeglądu Sportowego", czy snujesz rozważania psychologiczne? Zdecyduj się. — Ubolewam, że nie interesują cię moje sukcesy. — Ogromnie mnie interesują, ale wszystko musi być we właściwym czasie. Jesteś okropnie nieuporządkowany. Taki sam jak twój pokój. — A ty jesteś nudna i drobiazgowa formalistka. Do tego bezduszna. Fakt, że odnosiłem sukcesy, jest tu bardzo ważny. Jeżeli jednak to wszystko razem cię nudzi, mogę przerwać. — Przestań się co chwila obrażać. Jeszcze nie spotkałam w życiu takiego obrażalskiego jak ty. Mów dalej. Chwilę jeszcze milczałem, jakby się zastanawiając, czy dać się przeprosić, czy nie, choć wiedziałem, że będę mówił dalej, że muszę mówić, bo mówię to wszystko dla siebie, a nie dla niej. — Wcale się nie obrażam, bo w ogóle jestem nieobraźliwy (Agnieszka mruknęła: „Aha"), ale nie znoszę, kiedy mi przerywasz bez powodu. Przecież gdybym był patałachem, cała ta sprawa, o której opowiadam, byłaby mało ważna. Jeżeli mówię o moich sukcesach, to nie po to, żeby się chwalić, ale dlatego że ma to jakiś zasadniczy sens. — Możliwe, że ma zasadniczy sens, ale przy okazji chcesz się też pochwalić. Śmieszne, żeby się tak gwałtownie tego zarzekać. Ostatecznie to zupełnie naturalne i nie widzę w tym nic złego. — Agnieszko, na miłość boską, czy ty chcesz słuchać, co opowiadam, czy chcesz się kłócić? — Ja, kłócić? Oszalałeś! Proszę cię, mów dalej. Mów dalej i przestań się co chwila obrażać, bo to naprawdę nudne. Ponieważ milczałem, krzyknęła: — Mów, do ciężkiej cholery, bo cię ugryzę. A poza tym to mnie naprawdę interesuje. Interesuje mnie o wiele bardziej, niż myślisz. — Już nie pamiętam, na czym skończyłem. — Zanim się zacząłeś kłócić, powiedziałeś, że zapowiadałeś się na genialnego boksera. — Aha! Czułem, że to nie jest dla mnie zajęcie i postanowiłem boks rzucić. Ale powinienem był to szczerze oświadczyć Szymaniakowi. A ja szukałem wykrętów. — I to jest ta twoja przeraźliwa zbrodnia? Jesteś wstrząsająco niewinny. — Nie. Nie jestem niewinny. Chyba ty właśnie jesteś bardzo niewinna i naiwna, chociaż może myślisz o sobie coś wręcz przeciwnego. Wychowałaś się, jak się domyślam, w warunkach względnie normalnych, to znaczy w domu rodziców kulturalnych, posiadających mniej lub bardziej ustalone poglądy na rozmaite dziedziny życia i bytu, w domu rodziców, którzy cię kochali i dbali o to, żeby cię dobrze wychować i żeby ci te swoje poglądy przekazać. Ty okazałaś się niewdzięczna. Przyjęłaś wprawdzie wszystko, co dzięki właściwemu wychowaniu przynosiło ci moralne i materialne zyski, ale jednocześnie przybra- łaś wyzywającą postawę wobec norm, które je stwarzały. To jest piekielnie naiwne i w jakimś sensie nawet niewinne. Agnieszka uniosła się na łokciu. Chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się i opadła z powrotem na poduszkę. Powiedziała dopiero po chwili: — Jak na boksera, jesteś nawet dosyć inteligentny. — Jeżeli jestem, to nie mimo tego, że byłem bokserem, ale raczej dzięki temu. Przedarłem się jakoś przez życie własnymi pięściami, i to dosłownie. Jedyna inteligencja, która jest coś warta, to ta, którą się zdobywa poznając życie i walcząc o życie. Na inteligencji żon literatów rozprawiających w kawiarniach ja się nie znam. — Kochanie, mimo wszystko wolałabym prowadzić rozmowę nieco lżejszą. Toczy się stanowczo na zbyt wysokim poziomie. Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znajdujemy... — Ty mnie nie traktujesz serio... — Traktuję cię bardzo serio. Tak bardzo serio, że nie chcę słuchać, jak wygłaszasz patetyczne prawdy o życiu. — Aha. Znaczy, że jestem dla ciebie prymityw, z którym można rozmawiać tylko o sporcie albo o plotkach towarzyskich. — Masz ci los, znowu się obraził. — Wcale się nie obraziłem — powiedziałem i obróciłem się do Agnieszki tyłem. Chciała mnie odwrócić do siebie przemocą, ale się opierałem. Zdawałem sobie sprawę, że jestem w tym bardzo dziecinny, ale zdawałem też sobie sprawę, że to się Agnieszce podoba, więc trwałem w oporze. — Kochanie — szeptała mi Agnieszka do ucha — no, nie bądź głupi. No, odwrócić się do mnie. Przecież to nie jest moment na rozstrzyganie problemów bytu. Jest mi z tobą dobrze i chcę w tej chwili zapomnieć o wszystkim, co nie ma związku z nami. Słuchaj, bo zaczynasz mnie drażnić i zobaczysz... Trafiła na mój słaby punkt: zaczęła mnie łaskotać. Jestem łachotliwy w sposób zupełnie niesamowity, łaskotanie rozbraja mnie kompletnie. Skręcając się, śmiejąc i pokrzykując nie mogłem zachować powagi ani godności, a Agnieszka, zachwycona swoim odkryciem, wykorzystywała je triumfalnie. Wreszcie udało mi się złapać ją za ręce i w przeciągu sekundy z triumfatorki przemieniła się w pokonaną. Patrzała na mnie spode łba spłoszona, ale harda, ukrywająca gorączkowe poszukiwania sposobu wydostania się z pułapki, przypominała chłopaka przyłapanego na kradzieży jabłek. Ja patrzałem na nią ze świadomo- ścią swojej całkowitej przewagi, z grymasem pogardliwym i wszechmocnym, a jej oczy odpowiadały mi błyskami nienawiści za ten grymas i nie wiadomo było, czy to wszystko jest na serio, czy na żarty, aż wreszcie Agnieszka zaczęła się uśmiechać i ja zacząłem się uśmiechać, i uśmiechaliśmy się do siebie, i choć wciąż trzymałem ją mocno za ręce, to już to trzymanie było jakieś inne, i nie ma na świecie wielu piękniejszych rzeczy niż uśmiech pogodzonych kochanków, wszystko jedno, czy kłócili się na serio, czy na żarty. Śniadanie zjedliśmy o zmroku, koło godziny piątej, oczywiście ubrani od stóp do głów. Przez okno widać było Kopiec Kościuszki. Na tle nieba purpurowego po słonecznym mroźnym dniu wyglądał, jakby był wycięty z czarnego papieru. Potem chwilę staliśmy milcząc przy oknie, a potem Agnieszka powiedziała, że pójdzie, a ja nie pytałem, dokąd idzie, dlaczego już chce iść, i nie starałem się jej zatrzymać ani nie zaproponowałem, że ją odprowadzę, ponieważ czułem, iż poprosi, abym tego nie robił. Pocałowaliśmy się w drzwiach szybko i przelotnie, i jak ludzie, którzy nie chcą przedłużać pożegnania. Rozdział VI Po wyjściu Agnieszki stałem długo na środku pokoju i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pokój wciąż jeszcze był nią wypełniony, a przecież był pusty. Myślałem sobie, że jestem teraz podobny do małego chłopca, który w czasie wesołego festynu zgubił w tłumie matkę, ale zaraz to porównanie wydało mi się głupie. Chciałem koniecznie, żeby Agnieszka zaraz tu wróciła, żeby ten pokój nie był przez nią pusty. Ale uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie mieszka, nie wiem nawet, jak się nazywa. Mogłem oczywiście zadzwonić do doktora Plucińskiego, ale bałem się jego głupich dowcipów i aluzji i w ogóle się wstydziłem. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że gdybym nawet znał adres Agnieszki, nie poszedłbym do niej. Czułem, że tak właśnie ma być, że ona sobie poszła, a ja zostałem sam i tęsknię za nią, i każda próba zmiany tego układu może wszystko między nami popsuć. A ja wtedy nie chciałem, żeby się cokolwiek między nami popsuło, bo wszystko było tak, jak trzeba. Więc wyszedłem przejść się bez wyraźnego celu i na AB zobaczyłem Artura, ale przeszedłem tak, by mnie nie zauważył. Bałem się, że mnie zapyta, czy ciągle szukam mojej księżniczki z bajki Tysiąca i jednej nocy i czy może ją znalazłem, a ja nie będę wiedział, co odpowiedzieć. Poza tym chciałem być sam. Chciałem być sam, ponieważ rozmawiałem z Agnieszką. Nawet nie wiem, jak to się zaczęło. Przyłapałem się -na tym w pewnej chwili i bardzo nie chciałem, żeby mi ktokolwiek w tej rozmowie przeszkodził. To nie było mistyczne ani sentymentalne. Nic w tym rodzaju. Wprost przeciwnie. Szczególnie że rozmowa była jednostronna i mówiłem tylko ja, a Agnieszka, rzecz jasna, nie odpowiadała. Czasem wyobrażałem sobie jakieś jej odpowiedzi, ale prawdę mówiąc, nie słuchałem ich i nie przywiązywałem do nich wagi. Nie. To nie była rozmowa sentymentalna. Ani trochę. Mó- wiłem tylko o sobie, a chwilami byłem nawet trochę ordynarny: — Bo dlaczego, Agnieszko, nie pozwoliłaś mi mówić tam u mnie? Dlaczego nie chciałaś mnie słuchać? Zachowywałaś się dziwnie i wykrętnie. To ostatecznie mogę zrozumieć. Nie jestem taki prymitywny, jak ci się zdaje. O, na pewno tak ci się zdaje. Proszę cię, nie zaprzeczaj. Miałaś rację, że moje mieszkanie jest okropne i że należałoby je urządzić na nowo. Nawet to zrobię. Usunę nagrody i wszystko, co cię razi. Ale pytam, dlaczego jesteś taka wrażliwa, jeżeli chodzi o szczegóły mojego mieszkania, i dlaczego tym szczegółom nadajesz wagę spraw najbardziej zasadniczych, a kpiąco i lekko przyjmujesz szczegóły mojego życia i nie godzisz się z tym, że ja, tylko ja jeden mam prawo wyznaczać ich wagę? Dlaczego, Agnieszko? Mogę zrozumieć, że zachowywałaś się dziwnie i wykrętnie. Mogę zrozumieć i nie muszę wcale uważać, że .to zachowanie powinno mnie dotknąć i wzbudzić moje wątpliwości co do twojej szczerości. Ale dlaczego tak bardzo interesuje cię moje mieszkanie, a nie interesuje cię wcale moje życie? Nie chciałaś mnie słuchać. Może bałaś się, że moje wnętrze duchowe okaże się równie licho staroświeckie jak moje wnętrze mieszkalne. Wolałaś się oszukiwać. Chłopak, z którym się przespałaś, miał prawo być prymitywnym atletą. Dla nowoczesnej malarki to mieści się w epoce. Ale nie mogłaś dopuścić do tego, by okazało się, że ten atleta żyje pojęciami duchowymi odpowiadającymi meblom w jego pokoju. Nie darowałabyś sobie, że komuś takiemu pozwoliłaś zrobić użytek ze swojego ciała. Jesteś potwornie głupia, Agnieszko. Nie chciałaś mnie słuchać ze strachu, by nie dać się wciągnąć w coś, co jest nieinteligentne. A nieinteligentne jest to wszystko, co kiedyś było inteligentne, ale zostało skompromitowane przez twoich rodziców. Nie znam twoich rodziców i ciebie też nie znam. Ale znam was wszystkich. W tygodnikach piszą czasem o walce pokoleń. Nie rozumiem z tego wiele, ale po co mam rozumieć? I tak wiem, co to jest. Wasi rodzice skompromitowali się wobec różnych wartości. Uważacie więc, że są oni skompromitowani. Ale również skompromitowane są te wartości. Oni nie chcą się uznać za skompromitowanych i kompromitację przypisują raczej wam. Przypominacie razem pijane towarzystwo, które narobiło w lokalu grand, a teraz kłóci się między sobą, kto ma płacić rachunek. Ja w tym brać udziału nie chcę, bo z wami nie piłem. Nie chwalę się. Tak się złożyło. Moi rodzice nie zabrali mnie na hulankę. Ale dzięki temu nie muszę uważać, że skoro oni zbłaźniłi się wobec życia, to życie jest błazeńskie. I dlatego nie jestem ani gniewny, ani zbuntowany, ani nic w tym rodzaju. I dla mnie żadne wartości nie są skompromitowane, a najwyżej ja jestem skompromitowany i muszę się z tego tłumaczyć. Słyszałaś o księciu Niechludowie? Pewnie uważasz, że to, co zrobił, było śmieszne, egzaltowane i dziś niemodne. A wiesz, co powiedział Szymaniak, kiedy mu dałem tę książkę do przeczytania? — Nadzwyczajny facet — powiedział. — Z taką ambicją i wytrwałością, biorąc jeszcze pod uwagę dystans, jaki sobie wybrał, musiał być znakomitym materiałem na maratończyka. Szkoda, że nie żyje dziś, a musiał się zmarnować w tamtych czasach. Dziś na olimpiadzie stanowiłby na pewno mocny punkt reprezentacji Związku Radzieckiego, — Oczywiście dla ciebie to kompletny idiotyzm. Ale ja ci mówię, że Szymaniak lepiej zrozumiał Tołstoja niż twoi rozmaici uczeni koledzy z polonistyki i klubów literackich. I jakkolwiek naiwnie by to wyraził, ja ci przysięgam, że on jest nowoczesny, a nie ty. A nie wy wszyscy, gniewni buntownicy z różnych klubów, piwnic i związków, którzy przypisujecie sobie prawo do buntu nie znając sensu słowa „walka". I to on jest mężczyzną, choć wasze kociaki nie chciałyby może na niego spojrzeć. One już nie bardzo wiedzą, jak wygląda mężczyzna, coraz trudniej wśród was odróżnić płeć. Nie chciałaś mnie słuchać, Agnieszko, no to nie. I chyba niepotrzebnie się o to na ciebie złoszczę, bo jako malarka, która, jestem pewien, maluje twarze bez nosów i brzuchy z oczami, i tak nie mogłabyś zrozumieć nic z tego, o czym chciałem mówić. Jest to dla ciebie rzeczą drobną i bez znaczenia, że się bliską osobę zawiodło, a jeszcze na dodatek oszukało. A jeżeli ciebie zawiodę i oszukam, czy też będzie to dla ciebie drobna rzecz? A widzisz! Powiadasz oczywiście, że to co innego. Dla ciebie, ale nie dla mnie. Bo ja, moja droga, wtedy gdy uświadomiłem sobie, że jestem świnia, zyskałem jakąś szczególną świadomość. Więcej. Jakiś cel. Cel, żeby nie być świnią. Wtedy. Właśnie wtedy z Szymaniakiem. Więc nie może to być błahe, skoro decyduje o całym życiu. Sam sobie czasem zadaję pytanie, dlaczego właściwie chcę być taki cholernie honorowy? I nie umiem na to odpowiedzieć. Tak jak nie wiem, po co do końca walczyłem na ringu, kiedy dostawałem piekielne baty i nie miałem żadnej szansy na wygraną, jak nie wiem, po co biegając ze znacznie silniejszymi przeciwnikami robiłem, śmiertelnie zmęczony, ostatni i zupełnie beznadziejny wysiłek na finiszu. Oczywiście dawniej. Dziś już nie ma na świecie znacznie silniejszych ode mnie. Ale wysiłek, żeby wygrać, jest zawsze taki sam. I często też zadaję sobie pytanie, po co mi to. Ten wysiłek i to zwycięstwo. Przecież mnie naprawdę, jak pragnę nie być świnią, nie zależy na tych wszystkich sportowych sukcesach i na tej sławie. Najadłem się tego i mam dość. Ale kiedy zaczyna się walka, to zaczynają też rządzić prawa walki, i cokolwiek by człowiek myślał sobie na co dzień, podporządkowuje 'się już tylko prawom. U Artura Wdowińskiego poznałem typa z brodą. Zdaje się, że jakiś polonista czy coś w tym rodzaju. Mówił, że ludzkość ginie. Nawet niekoniecznie w sensie katastroficznym. Powiadał, że ginie ludzkość taka, jaka była dotąd, a narodzi się ludzkość zupełnie nowa i inna. My, młodzi czy starzy, należymy do tej ginącej i nic się na to nie pomoże. Oczywiście formułował to znacznie inteligentniej, ale taki był sens. I tym tłumaczył pewien stan psychiczny młodzieży i pewne przejawy jej stosunku do życia. Powiedziałem, że jeżeli jako ten typ ludzkości mamy zginąć, to uważam, że niekoniecznie musi się ginąć z brodą, ale równie dobrze można by popróbować zginąć z honorem. Spytał, co przez to rozumiem. Powiedziałem, że rehabilitację najpiękniejszych i najwaleczniejszych cech, jakimi w czasie swojego trwania ta ginąca ludzkość się szczyciła. Haseł zdewaluowanych i ośmieszonych przez anegdotki o różnych Zawiszach Czarnych i Somosierrach oraz przez rozmaite świętobliwe a zakłamane organizacje. Zamiast przeciwko tym najpiękniejszym i na j waleczniejszym cechom i hasłom zapuszczać brodę, lepiej przywrócić im prawdziwą wartość i zginąć przynajmniej z honorem, jeżeli istotnie jest rzeczą nieodwołalną, że mamy zginąć. Ale jeżeli nie zginiemy, ja bynajmniej nie poczuję się jako ludzkość oszukany, gdy okaże się, że zostałem honorowy. On powiedział, że jestem głupi i że bajanie o honorze nie wytrzymuje w dzisiejszych czasach krytyki. Ale zamyślił się i zaraz dodał: — Może to zresztą nie jest takie głupie. W parę dni potem spotkałem go na ulicy bez brody i kompletnie pijanego. Rzucił mi się na szyję i oświadczył, że pragnie zginąć za ojczyznę albo utonąć ratując tonące dzieci i że zawsze czegoś takiego mu brakowało, tylko wstydził się przyznać. W tydzień potem spotkałem go znowu. Był trzeźwy, zapuszczał brodę z powrotem i udawał, że mnie nie poznaje. Po co ja ci właściwie to wszystko opowiadam? Zamiast tyle gadać na tematy, na które i tak nie możemy się porozumieć, lepiej załatwić sprawę szybko, zwięźle i konkretnie. Otóż oświadczam ci, Agnieszko: nie mogę już znieść tego, że pojawiają się w moim życiu i znikają dziewczyny, które najpierw stanowią dla mnie wszystko, a potem nic, którym najpierw mówię słowa najświętsze, a potem najwykrętniejsze. Nie mogę znieść tego ustawicznego braku wierności wobec wszystkich i wszystkiego, jest to bowiem brak wierności wobec siebie. Więc jeżeli tylko zechcesz, będziesz ostatnią dziewczyną, której powiem najświętsze słowa. I cokolwiek się stanie, słowa najwykrętniejsze już po nich nie padną. Byłem dosyć oszołomiony po nocy nie przespanej i pełnej szczególnych wrażeń. To wszystko, co mówiłem do Agnieszki, majaczyło mi się na tle zaśnieżonych ulic Krakowa, a chwilami zdawało mi się niemal, że Agnieszka idzie obok mnie, biegnie drobnym krokiem, jak wczoraj na Błoniach, w swoim czarnym krótkim futerku i czarnej futrzanej czapeczce, z zaróżowionymi od mrozu policzkami. I wtedy myślałem sobie: ,,Po co ty, idioto, mówisz jej to wszystko? Znalazłeś najcudowniejszą na świecie dziewczynę i zamiast się nią cieszyć, opowiadasz jej głupie bajdy o sobie i o swoim nieudanym życiu. Ona ma rację, że nie chce słuchać. I niech nie słucha. Dla ciebie lepiej, żeby nie słuchała. Więc stul gębę i najlepiej idź spać." Poszedłem do domu. Po drodze nie rozmawiałem już z Agnieszką, ale myślałem o niej. A to, co myślałem, nie miało najmniejszego związku z tym, co przedtem mówiłem. Rozdział VII Byłem porządnie zgrzany. Migdalski dawno skończył trening i zszedł z bieżni. Na przeciwległej Księżak przysłonił dłonią oczy i patrzał w moim kierunku. Zastanawiałem się, co będzie, kiedy dobiegnę do niego. Odezwie się czy nie? Ja na pewno nie. Zresztą tak samo nie chciałem, żeby on się odezwał. Dochodziła piąta. W tej chwili nie potrafiłbym się ani z nim kłócić dalej, ani pogodzić. Zwolniłem tempo. Nie chciałem i nie mogłem spojrzeć mu teraz w oczy. Świadomość własnego łajdactwa rosła we mnie do takiego ogromu, że niemal sprawiało mi to satysfakcję. Księżak był z natury człowiekiem spokojnym, zrównoważonym i wyrozumiałym. Na pewno już przeszła mu złość na mnie i chciał porozmawiać spokojnie i rozsądnie. Obejmie mnie i powie: „Dajmy spokój, Marek, tym głupstwom, porozmawiajmy jak dorośli. Przecież wiesz, że nie masz lepszego przyjaciela ode mnie." A ja wtedy nie wytrzymam. Albo padnę mu w ramiona z płaczem i do wszystkiego się przyznam, albo się z nim pobiję. Jedno i drugie będzie równie obrzydliwe. Z szatni wyszedł Cyprysiak i zaczął kiwać do mnie. — Panie Marku — wołał — telefon. W samą porę. Przebiegłem na skos przez boisko. Zdawało mi się, że Księżak coś za mną krzyczał, ale nie byłem tego pewien. Minąłem Cyprysiaka i wpadłem w drzwi. Musiał być zdumiony i rozżalony. Zwykle pytałem go, kto dzwoni. Kiwając głową .i wzdychając odpowiadał: — Przedstawicielka amerykańskiego komitetu olimpijskiego, ale już się nauczyła po polsku. Było to naruszenie zasad gry, że go nie zapytałem, i Cyprysiak będzie się przez parę dni boczył na mnie. Ale trudno. Nie miałem w tej chwili czasu na żadne głupstwa. Jak najprędzej ubrać się i wyjść nie spotykając Księżaka. — Tak. Słucham. — To ja. Więc idziesz na ten koncert czy nie? — Przecież umawialiśmy się, że idziemy. O co ci chodzi? — Nie musisz być niegrzeczny. A chodzi mi o to, że raz zrobiłeś kawał i nie przyszedłeś. Więc nie chciałabym, żeby znowu zmarnowały się bilety. — Nie zrobiłem żadnego kawału, tylko wynikło nieporozumienie. Sama wiesz najlepiej. — Więc nie chciałabym, żeby znowu wynikło nieporozumienie. Przed oknem kancelarii przeszedł Księżak. Wejdzie tu za mną czy pójdzie na salę gimnastyczną? Mieli mieć o piątej jakąś naradę. — Halo? — Tak. Jestem, jestem. — Myślałam, że się przerwało. To znaczy: idziesz? Tak? — Oczywiście, że idę, Agnieszko. O której mam przyjść po ciebie? — Nie musisz po mnie przychodzić. Mam coś przedtem do załatwienia. Spotkamy się przed Filharmonią kwadrans po siódmej. Bądź punktualny. — Zawsze jestem punktualny — powiedziałem, ale Agnieszka położyła słuchawkę. Pobiegłem szybko do szatni. Po drodze nie spotkałem Księżaka. Bałem się, że będzie czekał na mnie w szatni. Na szczęście i tam go nie było. Pewnie zaczęła się już ta narada. Bogu dzięki. Ale żeby zdążyć na pół do szóstej do Parku Krakowskiego, i tak będę musiał się spieszyć. Szybko wziąłem prysznic. Nie myłem się, tylko oblałem wodą. Jak tej Agnieszce piekielnie zależało, żebym z nią był na koncercie. Czy myślała, że nauczę się kochać muzykę? Czy że muzyka mnie zmieni i ulepszy? A może po prostu bała się, że gdy zjawi się beze mnie, wywoła to jakieś komentarze? Boże, jakie to wszystko głupie! A ja najgłupszy. Dlaczego pozwalałem się skazywać na trzy godziny śmiertelnej nudy? Muzyka poważna nie interesowała mnie zupełnie. Nawet jeżeli grał ktoś taki jak ten największy podobno pianista na świecie, który był polskiego pochodzenia, a ja nigdy nie mogłem zapamiętać jego nazwiska. Ciekawe, kto to sprawdził i jak, że jest on największym pianistą na świecie. Cały Kraków egzaltował się i wykrzykiwał jego nazwisko, którego nie mogłem zapamiętać. A mnie to nie obchodziło nic a nic. Ale pójdę. Pójdę i będę. słuchał, chociaż wolałbym iść do kina na jakiś western. I pójdę wcale nie dlatego, że jestem snobem i coś udaję. Dlatego że muszę. Tak się ułożył schemat mojego życia. To straszne, że schematy życia składają się w poważnej części z elementów nie tylko nieciekawych, ale również do niczego nieprzydatnych. Nie wytarłem się nawet porządnie i dlatego z trudem nakładałem skarpetki. Złościłem się, że tracę czas, i myślałem, że gdybym porządnie wytarł nogi, byłoby prędzej. Mimo to szamotałem się dalej ze skarpetkami. Wreszcie jakoś zdołałem się ubrać i szybko wybiegłem. Ostentacyjnie szybko, na wszelki wypadek, gdybym nadział się na Księżaka. Żebym mógł mu krzyknąć: teraz nie mam czasu, spieszę się, pogadamy później. Nędzna, tchórzliwa ucieczka. Obrzydliwe. Za węgłem wpadłem na Dorotę, która wychodziła z damskiej szatni. Książka, którą niosła, upadła na ziemię. — Wariat — powiedziała Dorota. Schyliłem się i podniosłem książkę. Popatrzyłem na tytuł: Przygody Piotrusia Pana. Poszliśmy w kierunku bramy. Dorota ubrana była w lekki deszczowy płaszcz koloru zgniłozielonego. Świeciło słońce, niebo było przejrzyste i nic nie wróżyło deszczu. — Po co ty chodzisz w płaszczu na taką pogodę? — Bo mi się tak podoba — powiedziała. Pewnie sobie dopiero kupiła i chciała się w nim pokazać. Było kwadrans po piątej. Nie musiałem się tak bardzo spieszyć. W kwadrans mogłem lekko zdążyć do Parku Krakowskiego. Ale chciałem jak najprędzej znaleźć się poza obrębem klubu. — Co tak pędzisz? — powiedziała Dorota. — Oddaj książkę. Kiedy wyszliśmy z bramy, zwolniłem kroku. Podałem jej książkę. — Też karmisz się głupią lekturą. Nie wstyd ci czytać bajki dla dzieci? — Ty się tam dużo na tym znasz. To bardzo mądra książka. Wiesz, skoczyłam dziś sześć metrów trzydzieści. — E, nie wierzę. — Nie wierzysz? No to chodź. Wrócimy i zapytasz się magistra. Sam odmierzał. Zaczęła mnie ciągnąć za rękę z powrotem w kierunku klubu. — Już dobrze, dobrze. Wierzę ci. Puść mnie. Dorota puściła mnie i zamyśliła się. — Powiedz, dlaczego magister się mnie czepia? — Czepia się ciebie? Nic o tym nie wiem. On nigdy się nikogo nie czepia. — Ale mnie tak. Sam byłeś świadkiem. O co mu chodziło z tym podejrzewaniem? — Słuchaj, Dorota. Dlaczego ty jesteś taka potwornie głupia? — A skąd ja to mogę wiedzieć? — Ty tylko udajesz. Przyznaj się, że tylko udajesz taką głupią, — Daję słowo honoru, że nic nie udaję. Więc nie wiesz czy nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego magister się mnie czepia? Nie odpowiadałem. Dorota też milczała. — Ale ja wiem — powiedziała po chwili. Do siebie raczej niż do mnie. — W którą stronę idziesz? — spytałem na rogu Mickiewicza. Bałem się, że się nigdzie nie spieszy i zechce mnie odprowadzić. — Mama czeka na mnie z obiadem. Ale może poczekać. Nie znoszę się spieszyć. — To nieładnie kazać czekać matce staruszce. — Jakiej staruszce? Oszalałeś. Moja mama jeszcze ho, ho. Ma dopiero czterdzieści lat, a miała dwadzieścia, kiedy się urodziłam. Akurat tyle, co ja mam teraz. Czy to nie śmieszne? Nie odpowiedziałem, bo myślałem gorączkowo, jak się od niej odczepić. — Co? Nie śmieszne? — Śmieszne. Ja idę w lewo. Do widzenia! — Czekaj. Mogę cię odprowadzić. Nie śpieszy mi się. — Ale ja się śpieszę. Będę szedł szybko, a ty tego nie lubisz. Nie nadążysz za mną. — Coś ty z byka spadł? — Tyle razy cię proszę, żebyś nie mówiła takim ordynarnym językiem. — A co to jest ordynarnego, że ktoś spada z byka? Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. — No, co to ordynarnego? — Nie wiem. Wszystko jedno. Więc czemu miałbym spaść z byka? — Że niby nie nadążę za tobą. Na setkę nie wygrałbyś ze mną. — Ja? Cha, cha. — Pewnie, że nie. Ja robię dwanaście i sześć. — Po pierwsze, nie robisz, a po drugie, ja na setkę robię jedenaście. — Mh. Kiedy nikt nie widzi. — Możesz spytać magistra. — A, on tam dużo wie. — Powtórzę mu, że tak o nim mówisz. — Możesz powtórzyć. Ja go chromolę. — Wiesz, Dorota, że czasem... — No i widzisz? Idziesz najszybciej, jak możesz, a ja ci lekko dotrzymuję kroku. No? A jak zechcę, będę szła nawet przed tobą. O, widzisz? — Dorota! Tam matka czeka na ciebie z obiadem. — Ona żyje z jednym aktorem. Wiesz? — To nie powód, żebyś kazała jej czekać na siebie z obiadem. — Czy to nie śmieszne, że żyje z aktorem? Ostatnio, kiedy byłam w teatrze, ten aktor grał biskupa. Myślałam, że trzasnę, kiedy sobie wyobraziłam... — Dorota, na miłość boską! — Mama jest śliczna i wygląda najwyżej na trzydziestkę. Wścieka się na mnie, bo przeze mnie nie może nic z wiekiem bujać. Ale tak w ogóle to dla mnie jest dobra. Bardzo dobra. Ma duże błękitne oczy, wiesz? Bardzo piękne, gęste blond włosy... — Dorota, zlitujżeż się. Przecież ja twoją matkę świetnie znam, jestem z nią na ty, w zeszłym tygodniu wyrwała mi ząb, a przedwczoraj byłem u was na kolacji. No! — I okropnie szybko zwiewałeś. Bałeś się Agnieszki. Musiałbyś się tłumaczyć, dlaczego tak długo siedziałeś u dentystki. A na pewno nie przyznałeś się, że zostałeś na kolacji u mnie. Ona mnie nie lubi, Agnieszka. Dlaczego ona mnie nie lubi? — Przyśniło ci się. — Mnie się takie głupie rzeczy nigdy nie śnią. To jak znasz mamę, czemu mówisz o niej staruszka? Widocznie nie znasz. — Oj, Dorota. Powiedziałem tak dla żartu. — Wcale po tobie nie można było poznać, że to dla żartu. Za co ona mnie nie lubi, ta Agnieszka? A ty to jesteś koszmarny pantoflarz. — Dorota, idź naprawdę do domu. Może mama chce gdzieś wyjść. — Och, jak Boga kocham, zupełnie zapomniałam. Mama idzie na koncert. — No, widzisz? Musisz się śpieszyć. — A kto tam gra i na czym? — To jest podobno najlepszy pianista na świecie. — A ja go chromolę. — Dorota, no to do widzenia! — Czekaj, już idę. Tylko jeszcze do Krupniczej pójdę z tobą. Nie wiem, co to jest, że mi się dziś tak strasznie chce gadać. A z nikim tak nie lubię gadać jak z tobą. — Nie idziesz z mamą na koncert? — Coś ty? Ja na koncert do Filharmonii? Mnie to nic a nic nie interesuje. Najgorsze nudziarstwo, jakie może być. Ty oczywiście pójdziesz, bo ci Agnieszka każe. — Oczywiście, że pójdę, i każdy powinien pójść. Ostatecznie to najlepszy pianista na świecie. — Co z tego, że najlepszy, jeżeli mnie to nudzi? Żeby był jeszcze pięć razy lepszy od najlepszego, też bym nie poszła. Nie poszłabym na żadnego pianistę, co gra w Filharmonii głodne kawałki. Może na Paderewskiego. Tak, na Paderewskiego bym poszła. — Paderewski nie żyje. — Ale gdyby żył. — Czemu akurat na Paderewskiego? — Nie wiem. Ale na Paderewskiego bym poszła. A na tego tam nie pójdę. Męczcie się sami. Ja pójdę do kina. Dostałam kartki. — Od tego filmowca w okularach, co chciał cię poderwać? — No! Od niego. Doszliśmy do Krupniczej. — Do widzenia — powiedziała Dorota — dotąd miałam cię odprowadzić i dalej nie pójdę. Żebyś mnie nie wiem jak błagał. — Postaram się znieść to po męsku. Do widzenia, Dorota, — Bye, bye, darling. Odeszła. Zadowolona z siebie, wolna od wewnętrznych konfliktów, promieniejąca życiem w sposób tak naturalny, jakby promieniowanie życiem było rzeczą równie oczywistą co noszenie kapelusza. Gdy zostałem sam, zbudził się we mnie niepokój. Zagłuszało go gadanie Doroty. Teraz usiłował się za to odegrać. Tarmosił mnie bezlitośnie. Przyśpieszyłem kroku. Może ona nie przyjdzie? Może nie przyjdzie, a w domu zastanę kartkę: „Nie przyszłam i proszę, nie umawiajmy się więcej. Rozumiesz tak samo dobrze jak ja, że to nie ma sensu." Zrobiło mi się wstyd. Nawet w myślach byłem takim sakramenckim tchórzem. Tchórzem i na dodatek idiotą. Bo ostatecznie przynajmniej w myślach mógłbym się zdobyć na męskie i efektowne załatwienie sprawy. Na przykład mówię, że to wszystko był tylko żart. Ot, taka sobie zabawa. Nie przypuszczałem, że ona to traktuje serio. Gdy to mówią, serce kraje mi się na kawałki. Ona patrzy na mnie zdumiona i nie wierzy. Będzie jednak musiała uwierzyć. Powoli zaczyna zdawać sobie ze wszystkiego sprawę. Mój cyniczny uśmieszek i znudzony wyraz twarzy są dostatecznie czytelne. Nie wie, że ja to tak świetnie gram. Więc odwraca się, odchodzi bez słowa. Wtedy na mojej twarzy pojawia się wyraz bólu i rozpaczy. Ta twarz jest na pozór spokojna. Ale usta dziwnie zwarte. A kto umie czytać w oczach, wyczyta w nich smutek pomieszany z rozpaczą. Chwila wahania. Polecieć za nią, paść na kolana. Krzyknąć: „Jak mogłaś uwierzyć choć przez chwilę?" Nie! Ona musi odejść. Niech odejdzie z rozpaczą. Rozpacz okaże się zbawcza, rychło zamieni się w niechęć i pogardę. Taka maleńka męska Dama Kameliowa. Boże! Jakim przeraźliwym byłem osłem! Czasem wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne, że mogę być aż tak głupi. Swoją drogą jest to w dużej mierze wpływ kina. Od czasu jak wynaleziono kino i jak zaczęło się ono rozwijać, ludzie stracili resztki swobody i naturalności. Każdy coś odgrywa i każdy stara się sceny ze swojego życia udramatyzować na podobień- stwo filmowego dramatu, który szczególnie sobie upodobał. Myślę, że w mniejszym lub większym stopniu robią to wszyscy. Ministrowie, generałowie, prezydenci, wybitni pisarze, profesorowie i uczeni. Może nawet papież. Doszedłem do Parku Krakowskiego. Było parę minut po pół do szóstej. Skręciłem w alejkę idącą ku Czarnowiejskiej. Zobaczyłem z daleka naszą ławkę. Była pusta. W tej chwili ogarnął mnie paniczny lęk, że ona może nie przyjść. Jeszcze przed chwilą marzyłem o tym. Ale widok pustej ławki wzniecił we mnie uczucia, o których zapomniałem będąc pewnym rychłego spotkania. Niczego w tej chwili tak nie pragnąłem jak tego, żeby przyszła. Siadłem na ławce. Siedziałem na niej sam i cały czas myślałem o tym, że siedzę sam. Zaczął skrzypieć żwir. Podniosłem oczy. Czekałem. Z bocznej alejki wyszedł starszy pan z młodą ładną dziewczyną. Dziewczyna obrzydliwie się krygowała. Ojciec czy amator kwaśnych jabłek? Przeszli koło mnie, szli wolno, spacerowo. Nienawidziłem ich. Za to, że byli tak beztrosko nieświadomi zawodu, który mi uczynili. Znowu skrzypnął żwir. Za chwilę odetchnąłem z ulgą. Szła trzymając w ręku biały kwiatek i uśmiechała się do mnie. Nie wstałem z ławki. Jest to najcudowniejsze uczucie ulgi, kiedy zobaczymy wreszcie osobę, na którą czekaliśmy tak bardzo niecierpliwie. Nie wstałem z ławki. Nie chciałem kurtuazyjnym gestem obniżać ceny mojej radości. Ona nawet nie po- wiedziała dzień dobry. Siadła na ławce w pewnym oddaleniu ode mnie. Gładziła biały kwiatek, który trzymała przed sobą w lewym ręku. Co za szczęście, że ta ławka nie jest pusta. — Dzień dobry — powiedziałem po chwili. — Dzień dobry — odpowiedziała. Wciąż nie patrzała na mnie. — Spóźniłeś się. Całe pięć minut. — Przepraszam... Zaraz, zaraz. Przecież to ty się spóźniłaś. - Masz najlepszy dowód na to, jak często pozory mylą. Nie ufaj pozorom. Oj, radzę ci, radzę, nie ufaj. Masz. Podaje mi biały kwiatek. — To dla mnie? Nie wiedziałem, co z nim zrobić. — Specjalnie dla ciebie. Ja tu już byłam przed tobą. Ponieważ się spóźniłeś, poszłam się przejść. Po drodze zerwałam dla ciebie ten kwiatek. Ładny? — Najładniejszy kwiatek, jaki kiedykolwiek widziałem. Włożyłem go do butonierki. — Często dostajesz kwiaty? - Przy okazji zawodów albo innych takich głupstw. — Agnieszka nie daje ci nigdy kwiatów? — Agnieszka? Też pomysł. Pokłóciłem się dziś z Edwardem. — O co? — Nie chcę startować w Memoriale. — Dlaczego? — Nie chcę. Nie chcę, i już. Bardzo chciałem startować w Memoriale. Zależało mi na tym z różnych powodów. Ale o czym Księżak nie zacząłby tego dnia mówić, musiałbym mu się sprzeciwić. — Edwardowi bardzo na tym zależy. Mówił mi, że przestawił cię na dłuższe dystanse i że jest szansa, abyś wygrał bieg memoriałowy. — Nie macie w domu ciekawszych tematów do rozmowy? — Lubimy rozmawiać o tobie. Czy to coś złego? Wydało mi się, że ją uraziłem. Przysunąłem się i położyłem rękę na jej ręce. Jej ręka była nieruchoma, jakby zamyślona. Powoli palce zaczęły się poruszać. Objęły lekko moje. Po chwili rękę cofnęła, uniosła ją i zaczęła poprawiać sobie włosy. Starszy pan z krygującą się dziewczyną wracali. Zatrzymali się niedaleko nas, siedli na przeciwległej ławce. To nie jest ojciec i córka. Helena popatrzała na zegarek. — Jezu, jak późno — powiedziała — powinnam być dawno w domu. Kiedy umawialiśmy się wczoraj, zupełnie zapomniałam, że idziemy dziś na koncert. Zostawiłam Edwardowi obiad i napisałam kartkę, że idę do krawcowej. A muszę się jeszcze przebrać, uczesać, posprzątać. Co za życie! — Czemu nakłamałaś, że idziesz do krawcowej? — Na przyszły raz powiem, że idę na randkę z tobą. Wygłupiłem się zadając to pytanie. — Jesteś dziś jakaś dziwna. — Zdaje ci się. Naprawdę muszę już lecieć. Ty idziesz na koncert? — Idę. — Bawi cię to? — Nie. — Mnie też nie. Kiedy grają Szopena, to jeszcze. Ale te inne rzeczy, uchowaj Boże. — Więc po co idziesz? — A ty? — Z tych samych powodów. Helena wstała. Jaka była smukła i ładna. Patrzała na mnie błękitnymi oczami. Nie wiedziałem, czy patrzała z niechęcią, tkliwością czy żalem. Spojrzenia kobiet rzadko kiedy są jednoznaczne. — Do widzenia, kochanie — powiedziała Helena. Czekałem, czy doda: „zadzwonię jutro", „kiedy się zobaczymy", czy coś w tym rodzaju. Niczego takiego nie dodała. Ja postanowiłem też niczego takiego nie dodawać. — Do widzenia — powiedziałem. Helena uśmiechnęła się. Znów nie wiedziałem, czy ten uśmiech oznaczał żal czy lekceważenie. Odeszła. Zostałem sam na ławce. Pomyśleć, że jeszcze przed chwilą roiłem sobie różne formy dramatycznego rozstania. Wygłupiałem się. Czasem wygłupić się przed samym sobą jest nieprzyjemnie] niż wygłupić się publicznie. Zdaje się, że wyobraziłem sobie rzeczy, które nie istnieją. Takie stwierdzenie sprawiło mi ulgę. Dość dziwną ulgę, której wolałbym nie odczuć. Jak ja się dałem na to wszystko nabrać? Stary satyr na ławce naprzeciwko trącił swojego kociaka i zaczął coś do niego szeptać. Kociak popatrzał na mnie z zainteresowaniem. Ciągle zapominałem, że dużo ludzi w Krakowie znało mnie z widzenia. Nie wolno mi nosić w miejscu publicznym tak głupiej mi- ny. Wstałem i odszedłem. Czego ona ode mnie chce, a może już tylko chciała, ta Helena? I dlaczego dałem się na to nabrać? Czy dałem się nabrać? Nic się właściwie nie stało. Jeszcze się nic nie stało. Powinienem iść do domu, przebrać się. Potwornie mi się nie chciało. Ładnie mnie Agnieszka powita, gdy zjawię się w Filharmonii w swetrze, bez marynarki i bez krawata. Niech sobie wita, jak chce. Już mi się to wszystko znudziło. Jednak poszedłem do domu. Nie bałem się Agnieszki. Ale była mi bardzo potrzebna ciepła kąpiel. Przyjemnie leżeć w gorącej, przytulnej wodzie. Człowiekowi w gorącej wodzie zdaje się, że nie mogą go dosięgnąć zniewagi losu. Że jest istotą niezależną i zdolną do podejmowania najtrudniejszych decyzji. Nieraz zdarzało mi się podejmować w wannie decyzje, które okazywały się potem absolutnie nierealne. Gdyby Helena jeszcze kiedykolwiek do mnie zadzwoniła, byłem zdecydowany odpowiedzieć: „Strasznie mi przykro, ale będę w najbliższych dniach bardzo zajęty." Tym razem jednak nawet wanna zawiodła. Natychmiast zdałem sobie sprawę, że byłoby inaczej. Gdyby tylko zadzwoniła, poleciałbym zaraz. Gdzie i kiedy by zażądała. A przecież tak długo znałem Helenę i w ogóle nie zwracałem na nią uwagi. Rozdział VIII Dwa tygodnie temu Księżak dał mi angielską książkę o lekkoatletyce. Prosił, żebym ją przejrzał i zreferował mu. Przyszedłem do niego na drugi dzień, tak jak umówiliśmy się. Otworzyła mi Helena. Była w szlafroku. W brzydkim chińskim szlafroku. Nie umalowana i trochę rozczochrana wydała mi się o wiele bardziej interesująca niż zazwyczaj. Powtarzałem bezmyślnie za innymi, że Helena Księżakowa jest taka ładna. Prawdę mówiąc, wcale mi się nie podobała. A bo to można być tak zupełnie pewnym, kto się podoba, a kto nie? Na mój widok Helena złapała się za głowę. — Marek! Nie gniewaj się. Zupełnie zapomniałam. Wejdź. Błagam cię, nie powiedz nic Edwardowi. — Chętnie spełnię twoje życzenie, o ile tylko dowiem się, czego mam nie powiedzieć, — Siadaj. Rozgość się. Na ogół bywała wyniosła i nadąsana. Teraz wydała mi się zupełnie naturalna. Nawet ten brzydki chiński szlafrok nabrał wdzięku. Miałem wrażenie, że jest kimś, kogo widzę pierwszy raz. Wzbudzała we mnie uczucie sympatii. Uczucie nowe, świeże, jeszcze nie używane. — Marek, zabijesz mnie. Edwarda wezwali nagle do Warszawy. Tak się spieszył, że nie miał nawet czasu zawiadomić cię. Prosił, żebym do ciebie zadzwoniła. Bij, zabij, zapomniałam. — Naprawdę nie wiem, po co robisz z tego aferę. Bardzo się cieszę, że tak się to ułożyło. Helena popatrzała na mnie. — Że jak się to ułożyło? — Trochę dziwnie. Dzięki temu, że ty o mnie nie pamiętasz, ja mam przyjemność cię zobaczyć. Patrzała na mnie w dalszym ciągu. Zmarszczyła brwi. Była zdziwiona. Nigdy dotąd nie mówiłem do niej w ten sposób. Ja sam się dziwiłem. Helena dopiero po chwili uśmiechnęła się. — Jesteś bardzo miły — powiedziała z rezerwą, którą przybiera się, najczęściej wtedy, kiedy nie ufa się trwałości komplementu. Zaczęła poprawiać sobie włosy, zerknęła do lustra. To lustro jest bardzo brzydkie. Oprawione w złotą ramę, wisi nad równie brzydką czeczotową komodą. Wszystkie kobiety zachowują, się podobnie w obliczu komplementu. Helena spojrzała na swój szlafrok i zakryła się nagle rękami, jakby była naga. — Przepraszam, że przyjmuję cię w takim stroju — powiedziała. — Myślałam, że masz przyjść później. Przed chwilą twierdziła, że zapomniała uprzedzić mnie o nagłym wyjeździe Księżaka. Wydało mi się to dziwne, ale wiem od dosyć dawna, że wyciąganie logicznych wniosków z niekonsekwentnych przesłanek nie prowadzi z kobietami do niczego. — Już idę. Ja ciebie przepraszam za takie nagłe najście. — Jesteś zbyt uprzejmy. Ten szlafrok jest okropny. Kładę go tylko wtedy, kiedy jestem pewna, że nikt mnie w nim nie zobaczy. Do sprzątania, gotowania albo innych zajęć domowych. Dała mi go moja teściowa. Ona mnie nienawidzi. Stara krakowska kumocha. Nie odchodź jeszcze. Wiem, że w tym szlafroku jestem odrażająca. Przebiorę się zaraz. Zaczekaj. Napijemy się herbaty. Jestem dziś jakaś nieswoja. Cieszę się, że przyszedł ktoś, z kim można porozmawiać. Nie czekała, co odpowiem, i wyszła do drugiego pokoju. Wydawało mi się zawsze, że Helena mnie nie lubi. Sam też za nią nie przepadałem. Nie żebym jej nie lubił. Ani mnie ziębiła, ani grzała. Czasem na biurku albo w szufladzie leży przedmiot zupełnie nieużyteczny. Pewnego dnia przypadkowo ujawnia się jego przydatność. Czujemy się wtedy tak, jakbyśmy dostali prezent albo wygrali dużą sumę w karty. Podobnego uczucia doznawałem wtedy wobec Heleny. Wróciła do pokoju prędzej, niż można było się spodziewać po kobiecie, która poszła się prze- brać. Była ubrana w obcisłe czerwone spodnie i czarny sweter golf. Włosy przewiązała sobie niebieską wstążeczką. Promienie słońca chylącego się późnym popołudniem ku zachodowi rzucały na ścianę smugi. Takie smugi nie są purpurowe ani różowe, ani ceglaste. Są jakiegoś zupełnie szczególnego koloru promieni zachodzącego słońca. Za ścianą grał ktoś na pianinie Pieśń jesienną Czajkowskiego. Pasowało to do nastroju tego popołudnia. Mimo że teraz jest wiosna. Helena postawiła przede mną herbatę, której nie chciało mi się pić. Uśmiechnęła się. Miała lekko umalowane usta. Ledwo tknięte pomadką. — Dlaczego ci nieswojo? — spytałem. Usiadła przy stole naprzeciwko mnie, — Tak w ogóle mi nieswojo, A może napijesz się wina? — Nie, dziękuję. Dlaczego jest ci w ogóle nieswojo? — Ja wiem? Życie mija i co? Nie mam wiele z życia. — Co ty opowiadasz? Jesteś śliczna, młoda... — Baju, baju, będziesz w raju. Ani taka młoda, ani taka śliczna. Jeśli zamierzasz mówić' mi na pociechę głupie komplementy, to lepiej nie mów nic. Co ty myślisz? Mam już trzydzieści dwa lata. Trzydzieści dwa lata skończone. W październiku będę miała trzydzieści trzy. Nie zamierzam tego ukrywać. To nie w moim zwyczaju. Co się na tym wygra? — Uważasz, że to tak dużo? — Zależy. Przy mojej babce niewiele. Ale przy was wszystkich? — Naprawdę, Heleno, dużo dla ciebie za wcześnie, żebyś wpadała w takie kompleksy. — Uważasz, że za wcześnie? A ja uważam, że w sam raz. Mam zresztą nie tylko takie kompleksy. Mogę ci jeszcze, zaprezentować cały ich efektowny wachlarz. — Mianowicie? — Na przykład taki kompleks, że każdy z was czymś jest, a ja jestem niczym. — Bywasz bez powodu przeczulona. — Bez powodu przeczulona! Lepiej byś milczał, jak nie wiesz, co powiedzieć. Wy skaczecie, biegacie, malujecie obrazy. A ja co? Jestem niczym i niczym już zostanę. Żona Księżaka. Oto moja jedyna racja bytu. I wy wszyscy tak właśnie na mnie patrzycie. — Nie opowiadaj! — Ty nie opowiadaj. — Ludzie cię podziwiają. Nie tylko dlatego, że jesteś taka piękna. Masz niezwykłą osobowość. Gdybyś nie była żoną Edwarda, nic by się nie zmieniło. — Nie mydl mi oczu jakąś tam osobowością. Mnie się wszystko znudziło. A najbardziej moja osobowość. Ty nawet sobie nie wyobrażasz, jak w moim życiu nic się nie dzieje. Twoje życie jest czymś zupełnie innym. Czymś odwrotnym od mojego. Przede wszy- stkim nie znasz różnych strachów, które nękają człowieka. Najgorszy z nich to strach wynikający z przekonania, że się zmarnowało życie. Że się już niczego nie zazna. Chwilami ogarnia człowieka panika. Chce łapać życie, za co się da. Nawet się mówi: chwytać się kurczowo życia. Wiesz co? Ja chciałam zostać botanikiem. — Czemu nie zostałaś? — Przez Edwarda. Nie pozwolił mi studiować. On ma takie swoje sakramenckie drobnomieszczańskie teorie. Odziedziczył je po matce. I ja w to wsiąkłam. Masz! Przed naszym ślubem powiedział: „Jak cię interesuje botanika, będziesz mogła się wyżyć przyrządzając sałatę do obiadu." To mało dowcipne, prawda? — Dlaczego wyszłaś za niego? — Byłam młoda i głupia. Kochałam go. Zresztą ja go kocham. On ma różne wady, ale w gruncie rzeczy jest dla mnie bardzo dobry. Teraz już nie byłabym taka głupia. Nie warto dla miłości niczego poświęcać. Czy ty poświęciłbyś coś dla miłości? — Dla miłości chyba nie. Ale dla czegoś innego — może. Dla jakiejś konsekwentnej akcji, honorowego czynu... — Nie rozumiem. . — A czy rozumiesz, że człowiek biega dokoła jakiegoś sakramenckiego trawnika i chce za wszelką cenę biec jak najszybciej? Przyjść pierwszy przed innymi? — To rozumiem. Chociaż samej nie chciałoby mi się tak biegać. Ale co to ma do rzeczy? — Ma do rzeczy. Życie jest jakąś cholerną olimpiadą. Toczy się w nim walkę w różnych konkurencjach, ale wszędzie trzeba się trzymać jakichś swoich zasad. Zdobywać się wbrew wszystkiemu, a czasem nawet pozornie wbrew sensowi, na piekielny wysiłek. Po to, żeby zwyciężyć. Nieraz człowiek zastanawia się, po co mu właściwie to zwycięstwo. Po co wyrzekać się dla niego tylu rzeczy? Ale jakkolwiek dochodziłby do wniosku, że się to nie opłaca i nie ma sensu, przy każdej następnej okazji rzuca się znowu do walki. Nie oglądając się na nic, dąży do zwycięstwa. Chyba, że jest ostatnim, beznadziejnym palantem. Helena jak każda kobieta miała zwyczaj zadawać czasem pytanie i nie interesować się odpowiedzią. — Zawsze lubiłam motyle, chrabąszcze i pszczoły — powiedziała, — Miałam dużo różnych zielników i do dziś znam się na tym wszystkim. A skoro mówisz o olimpiadzie, to Edward przysięga, że skona, a będziesz miał medal. Nawet nie wieś?., jaki on ma do ciebie stosunek. Powiada, że wkłada w ciebie cały swój wysiłek i całą .swoją ambicję. Twierdzi, że jesteś biegaczem dużego formatu, tylko kapryśny jak baletnica. Przypomniałem sobie nagle to, o czym zupełnie upomniałem. Jak na balu w klubie Helena pociągnęła mnie za włosy. — Ja sobie gwiżdżę na olimpiadę — powiedziałem — i na medale. — A przed chwilą opowiadałeś, że trzeba walczyć i kosztem największych wyrzeczeń dążyć do zwycięstwa. — Co innego walka i zwycięstwo, takie prywatne zwycięstwo dla siebie, a co innego ten cały cyrk z sędziami, działaczami, płacącą publicznością i fotografami. — A ja ci nie wierzę. Na pewno ci na tym zależy. — Jakoś mi zależy. Z przyzwyczajenia i nałogu przystosowania do ogólnych obyczajów. Ale w gruncie rzeczy naprawdę gwiżdżę sobie na to wszystko. — Och, jak ja bym chciała dostać jakiś złoty medal albo coś w tym rodzaju. A ty się zgrywasz. Zgrywasz się, i już. — Słowo honoru, że się nie zgrywam. Zresztą czy tobie się zdaje, że ja nigdy nie myślę o tym, że życie ucieka? I co pomoże moje bieganie, moje medale i tytuły mistrzowskie, kiedy ono ucieknie? Nie dogonię. Mogę ci poza tym powiedzieć, że ja w życiu chciałem dla siebie czegoś zupełnie innego. W gruncie rzeczy, mimo że na pozór nasza sytuacja życiowa jest tak zupełnie inna, doznaję uczuć bardzo podobnych do twoich. — Wiesz, Marek, to nadzwyczajne. Wydaje mi się, że ty świetnie potrafisz rozumieć kobietą. Ja tego naprawdę nie przypuszczałam. Czego ty chciałeś w życiu? — Tak dokładnie to nie wiem. Ale czegoś zupełnie innego, niż mam. Można dostawać medale olimpijskie, zaszczytne tytuły i nie wiem co jeszcze, można być podziwianym przez tłumy, a mimo to życie wydawać się może sakramencko przeciętne i nie wyróżniające się absolutnie niczym... Wierz mi, jak Boga kochani. Helena oparła głowę na ręku i patrzała w okno,, za którym nie było widać nic prócz odrapanej ściany przeciwległej kamienicy. Piliśmy herbatę. To znaczy, ja udawałem, że piję, a Helena nie piła wcale. Mieszkanie Księżaków było urządzone bardziej beznadziejnie po mieszczańska niż moje, zanim zmodernizowała je Agnieszka. W moim był przynajmniej bałagan, który mógł świadczyć o jakiejś tymczasowości. U nich te beznadziejne seryjne meble z domu to- warowego, te dywany, serwety, serweteczki, szkła, porcelany, obrazy na ścianie i inne szczegóły były starannie ustawione i uporządkowane. Nawet wychuchane. Przez Helenę pewnie, która starała się sprostać narzuconemu jej stanowisku profesjonalnej żony. Nie rozu- miem, jak takie wnętrze nie raziło Księżaka. Mimo że po matce, jak mówiła Helena, wyłaził czasem z niego krakowski kołtun, Księżak był człowiekiem kulturalnym, inteligentnym i miał otwartą głowę. Pasjonował się literaturą i muzyką, czego ja na przykład o sobie nie mogłem powiedzieć. Znał się na polityce, interesował sprawami naukowymi. Chciał być pianistą i za- czął nawet chodzić do szkoły muzycznej. Ale jakoś mu to nie wyszło, więc poszedł do AWF- u. Był o dziesięć lat starszy ode mnie, ale traktował mnie jak rówieśnika. Uważał mnie za coś lepszego pośród lekkoatletów. Nie wiedziałem, dlaczego śmieszyło mnie to. Różni chuderlawi intelektualiści wybrzydzają się na sport i denerwują się, że naród bardziej entuzjazmuje się kilkudziesięciometrowym rzutem dyskiem niż rozważaniami na temat duszy. Uważają wszystkich sportowców za ludzi jaskiniowych, a sport za przejaw zidiocenia i schamienia świata. Gdyby któryś z nich porozmawiał z Księżakiem, byłby bardzo zdziwiony. Pewnie, że wśród sportowców znajdują się i debile. Ale czy nie znajdują się oni również wśród malarzy, aktorów, a nawet pisarzy? Niejednego takiego poznałem przez Agnieszkę. Malują obrazy, których nikt nie ogląda, grają w sztukach, na które nikt nie chodzi, i piszą książki, których nikt nie czyta. Czasem dostają nawet za to nagrody i wyróżnienia. U nas tacy odpadają w przed-biegach. I nic nie pomoże. Nikogo nie chcę obrażać .nazywając intelektualistów chuderlawymi. Ale oni przeważnie są naprawdę chuderlawi. We mnie budzi to podejrzenie co do wartości ich oceny świata i ludzi. Są zdolni oceniać trafnie słabość, ale niewiele wiedzą o sile, która wydaje im się życiowym orężem chamów i brutali. Ludzie często gardzą tym, co jest cenne, a czego nie posiadają. Uważam, że ci wszyscy intelektualiści i misjonarze, i szlachetni idealiści miłujący dobro i piękno oddali chamom i brutalom siłę walkowerem. Zupełnie niepotrzebnie. Zamiast walczyć przeciw przemocy podpierając się siłą, podpierają się właśnie słabością. Tę słabość usiłują obwołać wartością wzniosłą, cenną i rozbrajającą. Gdyby jakiś intelektualista obił chuligana, który go napadł, mógłby potem napisać umoralniający artykuł o tym, że należy być dobrym, szlachetnym i statecznym. Myślę, że ów chuligan czytając sobie w szpitalu taki artykuł zastanowiłby się nad swoim życiem trochę krytycznie. Ale jeżeli on obije intelektualistę, a potem przeczyta jego płaczliwe rozważania na temat chuligaństwa, pożałuje tylko, że na pożegnanie nie dołożył mu jeszcze paru kopniaków. Nie wiem, czy to prawda, ale Artur Wdowiński twierdzi, że greccy tragicy, ten Sofokles i inni, byli znakomitymi lekkoatletami i ludźmi świetnie wyrobionymi fizycznie. Tłumaczyłoby to fakt, że ich dzieła przetrwały wieki i są do dziś aktualne. Nie musieli się rozczulać nad swoimi słabościami ani szukać dla nich usprawiedliwień, co w końcu jest nudne i jednostronne. Wyzbyci kompleksów, trafiali celnie w to, co dla ludzkiego losu najistotniejsze. Myślę, że świat powinien być tak urządzony, aby szlachetni myśliciele byli sprawni fizycznie i przewyższali tą sprawnością łajdaków. Obawiam się. jednak, że tymczasem jest raczej przeciwnie. — Mów, co chcesz, a ja medal olimpijski chciałabym mieć. Chciałabym, i już — powiedziała Helena. — Olimpijski albo jakikolwiek inny. W ogóle coś w tym rodzaju. Możesz sobie gadać, a ja ci nie wierzę. Bardzo łatwo gadać o tym, że czegoś nie warto mieć, osobie, która właśnie to ma. — Wytłumacz mi, co by ci z tych medali przyszło. — Ty nic nie rozumiesz, Ja chciałabym być kimś innym, niż jestem. Ty nie możesz zrozumieć czegoś takiego? — Ja nie mogę zrozumieć! Co ty o mnie wiesz, Heleno? Jeśli ja nie mogę zrozumieć, to nikt na świecie tego nie zrozumie - — Ty też chciałbyś być kimś innym? Nie! — Kimś innym czy innym. W każdym razie coś takiego mnie dręczy. Niech ci się nie zdaje, że masz na to monopol. — No więc kim na przykład chciałbyś być? — Trudno mi tak konkretnie na to odpowiedzieć. Może naukowcem dokonującym niebywałych odkryć, politykiem zmieniającym mapy świata i panujące obyczaje, konstruktorem pojazdów międzyplanetarnych. Ale w gruncie rzeczy to nieważne. Nie chodzi mi o inny zawód, raczej o inną osobowość. Oczywiście jedno z drugim się łączy. Ale naprawdę ważna to jest ta inna osobowość. Zabawna rzecz. Człowiek jest piekielnie do samego siebie przywiązany, a wciąż tylko o tym marzy, żeby być kimś innym. Nie za- bawne to? Powiedz. — Ja nie jestem do siebie przywiązana. Ja siebie nienawidzę. — Tak ci się tylko zdaje. Ta nienawiść to uboczny produkt gorącej miłości. — Wiesz, ty jesteś bardzo inteligentny. Naprawdę jesteś inteligentny. Nawet nie przypuszczałam. Kiedy mówisz, to ja się przestaję zastanawiać, czy to, co mówisz, jest słuszne, a tylko słucham. — E, przesada. — Chciałabym być inteligentna. Jeżeli już takie jest moje przeznaczenie, że nie mogę być niczym innym, niż jestem, to chciałabym być przynajmniej inteligentna. — Jesteś inteligentna. — Tak mówisz, żeby zbyć. — Sam fakt, że się nad tym wszystkim zastanawiasz, świadczy o twojej inteligencji. — E tam. Cóż z tego? Nie umiem żadnej myśli sformułować tak mądrze i frapująco jak ty. — Mężczyźni umieją wyrażać się konkretniej od kobiet. — Uwielbiam mężczyzn. Mężczyźni mi imponują. Najbardziej w nich imponuje mi właśnie inteligencja. Uroda nic a nic. A takich przystojniaków to ja w ogóle od razu skreślam. Zaczęła mi się przyglądać. Przypatrywała się długo, a patrzała jakoś tak, że zrobiło mi się trochę nieswojo. Nie wiedziałem, gdzie uciec ze wzrokiem, być może zaczerwieniłem się trochę. Pomyślałem, że już czas, żeby sobie pójść. — Powiedz, Marek — zaczęła mówić Helena nie spuszczając ze mnie wzroku — dlaczego tak to wszystko jest? Nie bardzo wiedziałem) do czego odnosi się to pytanie, ale odpowiedziałem, jakbym wiedział: — No bo tak jest i nic się na to nie poradzi. — Wiesz, co ja bym chciała? Ja bym chciała nie być żoną Księżaka. No nie, nie. Nie rób takiej miny. Nie o to mi chodzi, że chciałabym rozejść się z Edwardem. Ja go kocham i w gruncie rzeczy jest mi z nim dobrze. Mimo rozmaitych jego wad, o których nawet nie wiesz, i mimo to, że ta jego cholerna matka do wszystkiego musi się wtrącać. Nie jesteś nawet w sta- nie wyobrazić sobie, jak ona mi zatruwa życie. To, co powiedziałam, że chciałabym nie być żoną Księżaka, nie jest wcale skierowane przeciw Edwardowi. Raczej przeciw mnie samej. Rozumiesz? Żeby się od siebie odżegnać. Od siebie, jaką się stałam i utrwaliłam. Rozumiesz? Żeby być kimś zupełnie innym. Chociaż na moment. Chociaż od czasu do czasu. Potakiwałem głową, choć tego, co mówiła, słuchałem tylko jednym uchem.. Chciałem już iść. Nie wiedziałem, jak jej przerwać i to oznajmić. Niespodziewana zażyłość z Heleną krępowała mnie. Nie było to dla mnie przykre. Ale bałem się, że jeżeli zaraz nie pójdę, to coś, co się między nami nagle zawiązało, popłacze się i zerwie. Żeby nie patrzeć na Helenę, zacząłem przyglądać się ścianom. Zatrzymałem wzrok na reprodukcji przedstawiającej Ledę z łabę- dziem. Jest to moim zdaniem kicz, i to kicz wysoce niesmaczny. Nic mnie nie obchodzi, że obraz ten jest znany i uznany. Nie bardzo pamiętam, kto go malował. Rembrandt, Rubens? Może Tintoretto? Diabli wiedzą. Miałem ochotę spytać Heleny, ale nie wypadało mi po tym, jak oświadczyła, że jestem taki niezwykle inteligentny. Nie chodziło mi o to, żebym przez ambicję bał się zblamować. Ale jej nie chciałem sprawić zawodu. Istnieje Leda z łabędziem Leonarda da Vinci. Ale to nie była ta. Leda Leonarda da Vinci to bardzo piękny obraz. Wisiał w moim pokoju i Agnieszka nie kazała go zdjąć, choć przypatrywała mu się chwilę jakby z pewnym wahaniem. Zastanawiała się pewnie, czy Leonardo da Vinci nie jest za mało no- woczesny. Mimo wszystko jego autorytet zwyciężył. Agnieszka ma fioła z tą nowoczesnością. Leda Leonarda kojarzyła mi się z monumentalną architekturą na otwartej przestrzeni, podczas gdy Leda, której reprodukcja wisiała w pokoju Księżaków, kazała my- śleć o . dusznym i lepkim buduarze. Wydaje mi się, że miłość też czasem przypomina monumentalną architekturę na otwartej przestrzeni, i wtedy wszystko jest w porządku. Nic nie może stać się dwuznaczne ani obrzydliwe, ani lepkie. Cokolwiek się wydarzy, nabiera cech monumentalności. Jest proste i naturalne jak przyroda. Taka miłość zdarza się rzadko. Ludzie spragnieni miłości czystej i wzniosłej nie potrafią niestety szukać jej tam, gdzie trzeba, kusi ich duszny, dwuznaczny buduar. Kończy się tym, że do tego, co uważali za najczystsze i najwznioślejsze, nabierają obrzydzenia. Potem ze złości zaczynają robić różne świństwa. Helena mówiła, a ja zacząłem ją sobie wyobrażać na miejscu Ledy. Igrała z tym łabędziem wcale nie nago, ale w obcisłych czerwonych spodniach i czarnym swetrze typu golf. Popatrzyłem, jak rozprawia z poważną miną, a ponieważ mówiła o sprawach zasadniczych, starała się nadać sobie szczególną godność. To ją ośmieszało, ponieważ nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje za jej plecami. W sensie mojej wyobraźni, rzecz jasna. Ale ta śmieszność Heleny zaczynała mnie trochę niepokoić. Zorientowałem się, że nie jest to taka zwyczajna, szkolna śmieszność, kiedy przyczepia się koledze do marynarki wyciętą z papieru małpę. Zawierała w sobie element figlarności czy może filuterności, jakiś chichot pen- sjonarki, która pierwszy raz w życiu poszła na film niedozwolony dla młodzieży. Wpływało to na mnie niezdrowo. Brała mnie chętka, by pchnąć ją z krzesełka. Patrzeć, jak przewraca się na ziemię i turla po niej. Potem zacząć ją przepraszać w sposób wyszukany i perfidny. — To naprawdę nadzwyczajne — mówiła Helena — że my się tak świetnie rozumiemy. Jeżeli kiedykolwiek zdarzy mi się rozmawiać na takie tematy z Edwardem, to on mówi: „Wszystko dlatego, że nic nie robisz. Gdybyś pracowała, nie znalazłabyś czasu na zastanawianie się nad takimi głupstwami." Czy to nie jest świństwo? No powiedz sam, czy to nie świństwo! Po pierwsze, jeżeli nic nie robię, to wyłącznie przez niego. Po drugie, haruję jak wół w domu od rana do wieczora. Tylko dla niego. To jest perfidne świństwo z jego strony tak mówić. Nie? Och, żebyś ty wiedział, jak to wszystko mi zbrzydło. Dlaczego, naprawdę, człowiek nie może zmienić się w kogoś innego? Powiedz! Dlaczego? — Może — powiedziałem stanowczo. — Może? — zdziwiła się Helena. — Pewnie, że może. — Ale jak? Powiedz! Nie odpowiedziałem od razu, bo nic bardzo wiedziałem, co powiedzieć. — Trzeba na to trochę odwagi i zdecydowania — powiedziałem na wszelki wypadek. — Jak to rozumiesz? Wpatrywała się we mnie badawczo i niespokojnie. Odwróciłem głowę. — Może się trochę źle wyraziłem. Trzeba mieć nieco fantazji. — Ja mam fantazję, i co z tego? Moja fantazja jest uwięziona w tym mieszkaniu. — Brak ci odwagi i decyzji. — E tam. — Uważasz, że ci nie brak? — Brak, pewnie, że brak. — Poza tym trzeba posiąść sztukę ulegania nastrojom. Na tym polega magia kina. Siedząc w kinie każdy wyobraża sobie, że jest bohaterem filmu. Oczywiście, o ile dany bohater mu odpowiada. Ta iluzja w sprzyjających warunkach sięga poza czas trwania seansu. Widzimy dzieci, które staczają ze sobą walki jako Krzyżacy, cowboye, muszkieterowie, które spadają z dachów łamiąc nogi jako Zorro. Ale trudniej dostrzec gołym okiem subtelne rozgrywki, jakie prowadzą między sobą różni Gregory Peckowie z różnymi Glen Fordami, różne Marilyn Monroe z różnymi Brigitte Bardot. Ekran kinowy to dziwna rama, przez którą oglądamy szczególny świat. Na pozór jest podobny do naszego, ale jakby przekorny w stosunku do niego i opaczny. Trzeba się zdobyć na to, aby przejść przez tę ramę. Tak jak Alicja przez lustro w swoim pokoju. Potem można swobodnie buszować po krainie czarów. Kto nie potrafi przejść przez tę ramę, nie jest widzem kinowym, ale palantem. Szkoda zmarnowanych pieniędzy, które wydał na bilet. Artur Wdowiński twierdzi, że pierwszą, a może nawet jedyną funkcją kina jest stwarzanie ludziom iluzji, że są kimś innym, niż są. Wszystko inne w filmie to bajcowanie i pić na wodę. A delikatesowe próby stworzenia artystycznego filmu dla intelektualnych kiperów muszą się skończyć smutną katastrofą. Jesteśmy, zdaje się, właśnie świadkami początku tej katastrofy. Nie byłem pewien sensu tego, co mówiłem. Ale nie zależało mi na tym. Starałem się tym gadaniem odegnać widmo Ledy w obcisłych spodniach i czarnym swetrze typu golf. Helena oparła policzek na dłoni i wpatrywała się we mnie nieruchomo. W jej spojrzeniu dostrzegłem coś, co wzbudziło we mnie już nie niepokój, ale wręcz panikę. Wstałem nagle. Ona też wstała. Ani przez chwilę nie spuszczała ze mnie wzroku. — No, Heleno — powiedziałem siląc się na spokój — przepraszam, że się tak zasiedziałem i zanudziłem cię gadaniem. Już na mnie czas. — Ty bardzo pięknie mówisz — powiedziała Helena — wydaje mi się, że straciłam w życiu mnóstwo czasu robiąc rozmaite rzeczy, zamiast bez przerwy słuchać ciebie. Ale nie myśl, że dopiero teraz cię odkryłam. Obeszła stół i stanęła przede mną. — Pamiętasz, jak na balu w klubie pociągnęłam cię za włosy? Pociągnęła mnie za włosy i uśmiechnęła się. Tak samo jak wtedy na balu. — O tak — powiedziała. — Wiesz, dlaczego to zrobiłam? Już wiedziałem. Ale nic nie powiedziałem. Patrzyliśmy na siebie. Słyszałem jej oddech i słyszałem, jak sam oddycham. W pokoju zrobiło się niesamowicie cicho. Nie bardzo dotąd w to wierzyłem, ale powiadają, że przed śmiercią widzi się całe swoje życie jak na taśmie filmowej. W tamtej chwili zobaczyłem właśnie coś w tym rodzaju, z tą różnicą, że nie w tył, ale naprzód. Widziałem jak na filmie, zupełnie dokładnie i ze szczegółami, to, co za chwilę będzie się działo. Aż do momentu kiedy tego, co się stało, pożałuję i raz jeszcze w życiu będę przeklinał siebie i pluł sobie w twarz. Ale ów film tak był rozpędzony, iż mimo że znałem to rozpaczliwe zakończenie, nie widziałem żadnego sposobu, aby zatrzymać fatalną projekcję. Jak stający na startowym słupku pływak drgnęliśmy i zachwialiśmy się ku sobie. W tej chwili zadzwonił telefon. Staliśmy jeszcze przez moment nieruchomo. Potem ja milcząco wskazałem na ten dzwoniący przedmiot. Helena pochyliła głowę i przesunęła po czole wierzchem dłoni. Telefon zadzwonił trzykrotnie, raz za razem. Dzwonek dźwięczał kłótliwie i arogancko. Obróciłem się i podszedłem do okna. Za oknem nie działo się nic szczególnego. Odrapana ściana przeciwległej kamienicy, zamknięty kiosk z papierosami i facet w słomkowym kapeluszu, czytający na środku trotuaru „Przegląd Sportowy". W ostatnim numerze „Przeglądu" ukazał się felieton zatytułowany: Czy kameleon bieżni Marek Arens zdobędzie sukcesy na dłuższych dystansach? — Helena powtarzała w kółko poirytowanym głosem: — Halo. — Nawet zaklęła cicho w sposób, o jaki bym jej nie podejrze.wał. Dlaczego „kameleon bieżni"? Ci dziennikarze dla efektu wymyślą zawsze Bóg wie co. Helena krzyczała do telefonu: — Co jest, do diabła?... Łączycie wreszcie czy nie? Zwariować można z tą międzymiastową... No, nareszcie! To ty? Jestem... mówię, że jestem... Jestem przecież! Przestań w końcu powtarzać bez sensu „halo"... Tak, oczywiście, że tak... Jutro rano?... Dobrze... dobrze... Zapłaciłam... tak... zrobiłam wszystko, jak kazałeś. Nie niepokój się o nic... Och, naprawdę, czy warto dla takiego głupstwa dzwonić aż z Warszawy?... Na koszt PZLA? Aha... Do Marka?... Nie, bo... On tu jest... Tak... Właśnie przyszedł, kiedy zadzwoniłeś... No tak to, że dzwoniłam, ale nie było go cały dzień w domu... Proszę cię, nie wydzieraj się... jeżeli to nie jest wydzieranie, to nie wiem, co jest... W sposób bezwstydny, bez żadnego ze mną porozumienia, wciągała mnie w swoje kłamstwo, jakby uznała, że jesteśmy wspólnikami jednej zbrodni i razem musimy bronić się i atakować. — ...A daj mi święty spokój!... Ja cię bardzo proszę, na przyszłość nie zawracaj mi głowy takimi sprawami... Może i nic wielkiego, ale ja bym wolała, żebyś nie mieszał mnie do waszych sportowych głupstw... Niedługo będziesz siedział w domu i czytał gazetę, a mnie każesz trenować Marka. Dlaczego absolutnie wszystko musi być na mojej głowie?... Oczywiście, że słucha. Nie, nie! Bądź spokojny. Nie czuje się obrażony. W każdym razie nie na mnie... A za co na ciebie, to już ja naprawdę nie mogę wiedzieć... Powiedz, co za sens dzwonić z Warszawy po to, żeby mi robić głupie awantury?... Stuknij się w głowę... Tak. Najlepiej dwa razy... Wcale nie jestem zdenerwowana, tylko nienawidzę, kiedy się mnie cze- piasz bez powodu. Zupełnie jak twoja matka... No dobrze już, dobrze, kochanie, nie gniewam się... Oczywiście, że przygotuję ci śniadanie, pieseczku... W miseczce. No pewnie, że w miseczce. A w czym innym pieseczki jadają? Pa pa, całuje,... Dobrze, zaraz go poproszę... Facet czytający ,,Przegląd Sportowy" ruszył wolno z miejsca i wpadł na idącą szybko dziewczynę. Złożył gazetę, odwrócił się i patrzał za nią. — Marek — powiedziała Helena — Edward prosi cię do telefonu. On dzwoni z Warszawy. Położyła słuchawkę obok telefonu i wyszła z pokoju. — Halo — powiedziałem i zaraz to powtórzyłem, bo za pierwszym razem powiedziałem jakimś zachrypłym i nieswoim głosem. — Serwus, Marek. Przepraszam cię bardzo. Helena ma tyle na głowie. — Ależ to nie jej wina. Mnie dziś od rana nie było w domu. — Naprawdę? — No, mówię ci. — W każdym razie fatygowałeś się z mojego powodu. — A cóż ty ze mną robisz za ceregiele? Nic się przecież nie stało. — Stało, nie stało. Ja lubię, żeby wszystko było jak w zegarku. Ale skoro się nie gniewasz, to już dobrze. Znalazłeś w tej książce coś ciekawego? — Ja wiem? Jeżeli chodzi o biegi, to chyba nienowego. Może w skokach. Ale ja się na tym tak dobrze nie znam. . — Co ty masz taki dziwny głos? — Ja mam dziwny głos? Skąd! — Nie zaziębiłeś się? Oj, żebyś ty mi nie zaczął teraz chorować! Mam dla ciebie dobra wiadomość. Jest zgoda, żebyś startował w Memoriale na trzy tysiące. — Tak? — Co, nie cieszysz się? — Bardzo się cieszę. Nic mnie to nie obchodziło. — Bo mówisz jakoś obojętnie. — Nie, nie, zdaje ci się. Tylko wiesz... Trochę się boję. Nie chciałbym się ośmieszyć. — Jeżeli tak zaczniesz do tego podchodzić, to mogę ci z góry zaręczyć, że się ośmieszysz. Człowieku, o co ci chodzi? Według czasów, jakie robisz na treningach, masz szansę nie tylko na dobrą lokatę, ale i na zwycięstwo. — Och, od razu zwycięstwo! Będę się modlił, żeby dobiec do mety. — Co jest z tobą? — Nic. Żartuję. Oczywiście, że wygram. Urządzę małe kolokwium dla doborowej stawki europejskiej. — Jak tak gadasz, to już wszystko w porządku. To już wiem, że mogę spać spokojnie. No więc serwus, Marek, trzymaj się ciepło. — Serwus, stary. A jakbyś czego potrzebował, to pamiętaj. Odłożyłem słuchawkę i zastanawiałem się, co dalej będzie, kiedy wróci do pokoju Helena. Weszła po chwili. Inaczej trochę uczesana, bez niebieskiej kokardki i mocniej umalowana. Trzymała w ręku ściereczkę, pogwizdywała i promieniowała gospodarska energią. Sprzątnęła szklanki po herbacie, starła kurz z komody, poprzestawiała krzesła i zaczęła medytować nad plamą na serwecie. -— To ja już pójdę — powiedziałem. — Gdzie ci się tak spieszy? -- zapytała i od razu zaczęła znowu gwizdać. — Spieszy mi się trochę rzeczywiście. Nasza spółdzielnia dostała zamówienie na kompleks kiosków sklepowych w Nowej Hucie. To wszystko zwalili na mnie. Mam masę roboty. Żaden kompleks kiosków sklepowych nie istniał i nie miał istnieć. Nikomu nie śniło się o czymś takim. W naszej spółdzielni budowlanej panował zastój. — Raz jeszcze bardzo cię przepraszam, że się przeze mnie fatygowałeś. Tym bardziej jeżeli taki jesteś zajęty. — To naprawdę głupstwo. Niepotrzebnie tyle o tym mówisz. Zresztą ja i tak miałem zamiar się przejść. Chciałem dodać jakiś głupi komplement w rodzaju: „Jeżeli ciebie zobaczyłem, to na pewno mój czas nie jest zmarnowany", ale zaraz zdałem sobie sprawę, że w tej szczególnej sytuacji byłby to nietakt, więc nie powiedziałem już nic więcej. Wyszedłem, a ona nie zatrzymywała mnie. Pożegnała się ze mną uprzejmie, ale wstrzemięźliwie. Tak jak witała mnie lub żegnała zazwyczaj. Można by pomyśleć, że tylko wszedłem do Księżaków, dowiedziałem się, że Księżak wyjechał, i zaraz wyszedłem, a nic więcej się nie stało. Wróciłem do domu i nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Siadłem do rajzbretu i zacząłem kreślić, Piekielnie mnie to nudziło. Na szczęście złamał mi się ołówek. Uznałem to za powód do przerwania pracy. Położyłem się na tapczanie i patrzałem w sufit. Taka rzecz rzadko mi się zdarzała. Byłem z natury żywy, czynny i nienawidziłem bezruchu. Ale tym razem niepokój przeszkadzał mi zająć się czymś konkretnym. Myślałem, że leżenie pozwoli mi się odprężyć. Ale nie czułem odprężenia. Coś zaczęło się dziać. Zwyczajne i zdawkowe pożegnanie z Heleną było faktem pozbawionym znaczenia. Projekcja filmu nie nakręconych zdarzeń tak czy owak trwała. Gong uratował mnie od nokautu, ale mecz nie był skończony. Oto los podsuwał mi przepiękną okazję, żebym się jeszcze raz ześwinił. Tym razem za wszystkie czasy i ostatecznie. Co by było, gdyby nie zadzwonił telefon? Nie można stwierdzić z całkowitą pewnością, że nie opamiętałbym się. Człowiek uratowany z katastrofy lotniczej jest żywy. I to się liczy, a nie to, że mógł ewentualnie przy; układzie innych, mniej szczęśliwych okoliczności stać się martwym. Los podsuwał mi okazję, żebym się ześwinił. Czemu nie miałaby to być raczej okazja do pokonania w sobie świntucha? Zaczynała się walka. Tak. Na pewno zaczynała się walka. Jak zwykle przed walką doznawałem szczególnego podniecenia. Gorąco, które zaczyna się w okolicy żołądka i rozlewa po całym ciele. Najsilniej doznawałem tego uczucia przed startem do finału olimpijskiego, kiedy to zaraz po starcie zwichnąłem nogę. Potem sam w szatni długo płakałem, o czym nikt nie wiedział i nigdy się nie dowiedział. Nie wiem dlaczego. Mnie na tym wszystkim naprawdę tak bardzo nie zależało. Ale zależy czy nie zależy, walka jest walką i takie uczucie piekielnego podniecenia przed startem jest dobrym uczuciem. I nie zapomnę jeszcze tego, że wtedy przyleciała do mnie Dorota i była zupełnie nie taka, jaka bywała zazwyczaj. Objęła moją głowę i przycisnęła mocno do swoich piersi. Ona, która jest absolutnie nieskłonna do ulegania uczuciom, a o czułości nic nie wie i nigdy nie słyszała. Ale ten jej gest nie miał nic wspólnego z uczuciem ani czułościami. Ona wie, co to jest walka, i rozumie walkę. To był tylko gest sportowy. Tak samo przycisnął raz moją głowę do piersi radziecki biegacz Kriepiatkin zaraz po biegu, w którym stoczyliśmy morderczą walkę i on wygrał na finiszu o parę centymetrów. A wtedy na olimpiadzie miałem szansę i wszyscy o tym wiedzieli, i być może, taka szansa już nigdy się dla mnie nie powtórzy. Miałem piekielną ochotę wrócić do Heleny. Zobaczyć ją choć przez moment. Zadzwonić przynajmniej do niej i usłyszeć jej głos. Nie potrafiłem określić tego, co zaszło między nami. Szczególnie, że właściwie nic nie zaszło. Biorąc formalnie nic nie zaszło. O ile oczywiście nie liczyć faktu, że na myśl o Helenie robiło mi się na przemian zimno i gorąco. Skąd nagle to wszystko się wzięło? Skąd nagle Helena? Helena, która wydawała mi się absolutnie nieciekawa i którą nie bardzo lubiłem. Jakżeż natura może płatać takie głupie figle? Zaczynała się walka. Piekielna walka, od której nie da się wykręcić zwichniętą nogą. Pragnienie, żeby wrócić do Heleny, żeby zobaczyć ją choć przez chwilę, rosło we mnie. I zdawałem sobie sprawę, że tym bardziej rośnie i tym bardziej będzie rosnąć, im mocniej będę postanawiał nie zobaczyć jej i nie dopuścić do tego, by cokolwiek zaszło między nami. A właściwie czy to nie głupio? Po co wznoszę ten gmach, który nikomu nie przyda się na schronienie? Ludzie już się tak między sobą umówili, że pewne sprawy będzie się załatwiać milczkiem i chyłkiem, a póki jest to milczkiem i chyłkiem, należy uznać, iż nie stało się nikomu nic złego. Wrócić do Heleny, zewrzeć się z nią w uścisku zgodnie z tym, czego domaga się los, który na hejnał natury przybrał bojową postawę. Wiedziałem, że potem wszystko się skończy, że zupełnie przypadkowo zabłąkana Leda w czerwonych spodniach i czarnym swetrze golf rozpłynie się w przestrzeni. Zostanie uczucie splugawienia i upodlenia, ale ono nie potrwa długo. Ludzkość już dawno wynalazła znakomite środki, by szybko i sprawnie takie uczucia likwidować. Jeżeli tego nie zrobię, jeżeli będę się bronił, to po to tylko, aby błahą komedyjkę zamienić w monumentalny dramat, a z Ledy w czerwonych spodniach i czarnym swetrze golf, która była tylko wesołą najadą, uczynić wzniosłą i niepowtarzalną boginię miłości. Spokojnie, spokojnie. Żadne najmądrzejsze i najlogiczniejsze argumenty na nic się nie zdadzą. Nie ulegnę! Będę walczył, żeby nie być świnią. Będę walczył, żeby nie zdradzić przyjaciela i dochować wierności dziewczynie, której to przyrzekłem. Po co? Nie wiem. Jak nie wiem, po co walczę rozpaczliwie do końca na bieżni i wtedy nawet, gdy nie idzie o żadną stawkę i gdy nie zależy mi na zwycięstwie. Powiedziałem Agnieszce, że jest ostatnią dziewczyną, z którą związałem się w życiu. Że zostanę jej wierny, cokolwiek się stanie, Powiedziałem jej to nie tylko dlatego, że ją wtedy kochałem ale przede wszystkim dlatego, że zbyt już byłem zmęczony powszechną niewiernością własną i cudzą. Solnym Krętactwem i tyranią złudzeń, które każą wielbić nam na klęczkach to, co potem staje się przedmiotem znużenia, a czasem nawet nienawiści i niechęci. Rozdział IX Od tej nocy, kiedy to Agnieszka przyszła do mnie z balu w klubie, minęło dwa dni, a ona nie dała żadnego znaku życia. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Przecież po prostu wypadało jakoś się mną zainteresować. Dziewczyny uważają, że mężczyźni mają wobec nich zobowiązania, jeżeli choćby przespacerują się z nimi chwilę po Plantach, Same nie poczuwają się do żadnych zobowiązań. Zresztą to zagadnienie rozpatrywałem z punktu widzenia obyczajów i form towarzyskich wyłącznie dla pogłębienia żalu i złagodzenia tęsknoty za Agnieszką. Znów byłem pewien, że to jest właśnie taka miłość, którą stara się znaleźć każdy człowiek, że Agnieszka jest istotą przeznaczoną mi przez Los i Boga, jeżeli coś takiego jak Los i Bóg istnieje, w co ja osobiście na ogół wątpię. Chodziłem po Krakowie smętny i zadumany, niezdolny do pracy i wysiłku. Pogoda była okropna. Chmurno, brudny, lepki śnieg zawalał jezdnie i trotuary. Właściwie nie było wcale dnia. Trwała nieustanna noc, przerywana na krótko ponurym zmrokiem. Mogłem oczywiście znaleźć Agnieszkę przez doktora Plucińskiego albo dowiedzieć się o nią na akademii, albo przez Prezydenta. Ale nie zamierzałem tego robić. Jeżeli ona mnie nie chce, po cóż mam jej szukać? Nigdy nie umiałem zdobywać kobiet. Wydawało mi się to niemądre i upo- karzające. Wiele kobiet chce, żeby je zdobywać, i wyrabia w związku z tym różne idiotyzmy, doprowadzając często mężczyzn do irytacji i zniechęcenia. Lubią to tylko profesjonalni kolekcjonerzy, nałogowi szulerzy miłości, którzy stawiają sobie za punkt ho- noru doprowadzić niefortunne kokietki od manifestacyjnej obojętności do skrytego natręctwa. Ale normalni mężczyźni nie mają czasu ani głowy na takie rzeczy. Co do mnie, mogłem wyjść kobiecie naprzeciw tylko w tym wypadku, kiedy była ona gotowa spotkać się ze mną w połowie drogi. W żadne głupstwa bawić się nie miałem czasu. Zauważyłem, że ci zawodowi uwodziciele, amatorzy zdobywania twierdz rzekomo nie do zdobycia, prędzej czy później popadają w nieprzyjemne afery. Już to jako wyzyskujący, już to jako poszkodowani. To wszystko oczywiście nie miało i nie mogło mieć żadnego związku z Agnieszką. Ale właśnie dlatego, że nie miało z nią związku, musiałem się decydować na to, by uniknąć wobec niej natręctwa i nie szukać jej, jeżeli nie miała ochoty widzieć się ze mną. Należało sądzić, że przyszła do mnie pod wpływem nastroju i wypitego alkoholu. Kiedy potem zdała sobie z tego sprawę, ogarnął ją wstyd i niesmak. Jeżeli czegoś jeszcze w związku ze mną pragnęła, to tego tylko, aby więcej mnie nie spotkać. Trudno było tłumaczyć sobie inaczej jej postępowanie. A tak to sobie tłumacząc trudno mi było szukać jej czy szukać przypadkowego z nią spotkania. Męczyłem się, ponieważ wszystko razem to nie była taka zwykła sprawa. Gdybyż chodziło tylko o Agnieszkę! No cóż! Spotkałem przypadkowo dziewczynę, na którą w pierwszej chwili nie zwróciłem specjalnie uwagi, która potem wydała mi się miła, a wreszcie tak bardzo miła, że chciałbym z nią zostać na dłużej, jeżeli nie na zawsze. Ale okazało się, że ta dziewczyna wcale mnie nie chce. Trudno. Pocierpiałbym jakiś czas, cierpiąc konwencjonalnie, jak cierpią wszyscy inni zawiedzeni ko- chankowie. Potem skończyłoby się i cierpienie. Ale w to wszystko wplątana była Jowita. Jowita, o której nie przestałem myśleć ani na moment, od chwili kiedy ją spotkałem. Mimo że starałem się oszukiwać siebie, Jowitu, która była dostatecznie nierzeczywista, abym myśląc o niej mógł kochać inne kobiety, i dostatecznie sprawdzalna we wspomnieniach, abym mógł ją sobie wyobrażać jako ideał żywy, istniejący. Myślałem o niej poprzez wszystko, co działo się dokoła. Jak świętobliwy mnich myśli o Bogu i wiecznym życiu w czasie swoich codziennych zajęć, nie wyłączając zajęć tak wyjątkowych i dorywczych, jak skryte swawole. Myślałem o niej kochając Agnieszkę i kochając Helenę, myślałem siedząc w wannie, kąpiąc się przed koncertem i bojąc się, że się spóźnię, bo było cholernie późno i szykowała się nieludzka awantura, ale nie chciało mi się wyjść z wody. Męczyłem się. Następnej nocy po tym, jak przyszła do mnie Agnieszka, nie spałem lub prawie nie spałem. Rozmyślając nad tym wszystkim doszedłem do pewnego i niczym nie dającego się odeprzeć wniosku; Agnieszka to Jowita. Myślałem o Agnieszce, kiedy wróciłem ze spaceru, na którym przeprowadziłem z nią te jednostronną rozmowę. Położyłem się, a po- tem zaczęły mi się z widywać różne rzeczy, które zwidują się przed zaśnięciem. Spośród nich wyłoniła się Jowita. Podeszła do mojego łóżka, pochyliła stę nade mną i zdjęła ze swej twarzy zasłonę. Zobaczyłem twarz Agnieszki. Ale przecież nie dlatego doszedłem do przekonania, że Agnieszka to Jowita, Zdawałem sobie sprawę, że zaczynam raz za razem robić rzeczy, które mogłyby stawiać pod poważnym znakiem zapytania mój rozsądek. Nie byłem jednak jeszcze aż tak głupi, żebym opinię o zjawiskach formował sobie podług półsennych widziadeł. Widziadło skłoniło mnie tylko do zastanowienia się, kim była Agnieszka i kim była Jowita. Jakkolwiek bym próbował o tym myśleć, jakkolwiek bym próbował porównywać ze sobą i kojarzyć fakty, wypadało mi jak w drobiazgowo i kilkakrotnie sprawdzanym rachunku; Agnieszka jest Jowitą. Wszystko na to wskazywało. Wszystko oprócz może niejasnej sprawy z Miką, która jednak na pewno wyjaśni się w prosty sposób. O ile do wyjaśnienia dojdzie. Bo Agnieszka znikła. A znikła tak samo, jak znikła Jowita po balu. Cała ta sprawa była dla Agnieszki-Jowity figlem, który posunął się za daleko i który uważała za właściwe przerwać. Więc cierpiałem i nie było to przeciętne, konwencjonalne cierpienie. Cierpiałem z powodu dwu dziewczyn, a nie jednej. Jakkolwiek bowiem byłem przekonany, że Agnieszka i Jowita są jedną i tą samą osobą, to przecież jakoś je w myślach rozdzielałem. Trudno doprawdy sprawę tę należycie wyjaśnić. Sam dobrze jej nie rozumiałem, choć była dla mnie oczywista. Myślę, że najprościej będzie porównać ją do tajemnicy Trójcy Świętej. Minęły więc dwa dni od tego głupiego balu w klubie i od pięknej nocy spędzonej z Agnieszką. Rankiem trzeciego dnia postanowiłem otrząsnąć się z tego. Człowiek miewa czasem takie stanowcze postanowienia. Czuje w sobie napływ energii, złość przeciw wszystkiemu, co mu przeszkadza żyć, wolę, by to wszystko usunąć ze swej drogi. Taki stan wewnętrznego wysiłku trwa na ogół krótko. Przypomina stan przywidzeń wywołany działaniem alkoholu. Człowiek postanawia nagle zostać harcerzem albo górnikiem, uciec do puszczy i prowadzić życie ludzi pierwotnych czy też przestać myśleć o sobie i poświęcić się wyłącznie rodzinie. Wydaje mu się zupełnie naturalne, że tego chce. Najzupełniej oczywiste, że to zrealizuje, a kiedy alkohol przestaje działać i zaczyna się ból głowy, nie myśli już o niczym innym, jak o środkach likwidujących kaca. Co do mnie, nigdy nie robiłem postanowień pod działaniem alkoholu. Gdy je natomiast uczyniłem w stanie trzeźwym, nic nie mogło mnie skłonić do wycofania się. Miałem wolę i upór, które niejednokrotnie doprowadzały mnie do przesady. Zdarzało się na przykład, że z nudów zaczynałem rozwiązywać krzyżówkę. Potem, choć mi się już nie chciało, rozwiązywałem ją do końca, irytując się i tracąc daremnie mnóstwo czasu. Więc kiedy postanowiłem otrząsnąć się z tych wszystkich spraw związanych z Agnieszką, to było serio. Nie żeby kusić i prowokować los we wręcz przeciwnym kierunku. Robią tak często ludzie nawet zupełnie poważni. Rano poszedłem do naszej spółdzielni. Tam wykazałem taką żywotność i energię, że doprowadziłem pracownię do stanu kompletnego zamieszania. Rzeczy nagłe i niespodzie- wane, choćby reprezentowały najpozytywniejsze elementy, działają na ogół destrukcyjnie. Ludzie przyzwyczajają się do tego, jak jest, i zmiany na lepsze wprowadzają ich w takie samo zakłopotanie, jak zmiany na gorsze. Staram się strzec przed uogólnianiem. Więc i w tym wypadku nie twierdzę, że tak jest zawsze i wszędzie. Ale na pewno często tak bywa. A już na pewno tak było wtedy u nas w pracowni. Być może zresztą, nie świadczy to specjalnie dodatnio o uznaniu, jakim cieszy się tam moja inwencja twórcza. W każdym razie przez jakieś dziesięć dni, to znaczy od spotkania z Jowitą na balu Akademii Sztuk Pięknych, nie robiłem nic albo prawie nic. Teraz z niesłychanym zapałem objawiałem wolę nadrobienia straconego czasu. Skrytykowałem wszystko, co zostało zrobione w czasie mojej nieobecności. Wysunąłem nowe, własne koncepcje. Poddałem ogólnej krytyce organizację pracy w naszej spółdzielni. Koledzy patrzyli na mnie i nic nie mówili. Pierwszy odezwał się Michał Podgórski. — Wiesz co, Marek? — powiedział. — Jeżeli się już dostatecznie wygadałeś, to weź ołówek, siądź do rajzbretu i odwal ten kawałek roboty, na który czekamy z niecierpliwością i wytęsknieniem od paru dni. Zrobiło mi się wstyd. Powiedziałem już tylko, żeby coś powiedzieć: — Jak sobie chcecie. Kiedy się przekonacie, że moje uwagi były słuszne, będzie za późno. Proszę was o jedno: nie przychodźcie do mnie kajać się i mówić, że trzeba mnie było słuchać, — Przysięgamy — zawołał Michał. — Przysięgamy i możesz być pewien, że przysięgi dotrzymamy. Wszyscy się roześmieli i ja też się roześmiałem. Co miałem robić? Zabrałem się zaraz do roboty. Oczywiście wygłupiłem się, W naszej spółdzielni byłem od odwalania roboty technicznej. Robiłem to dobrze. Ale w sprawach bardziej zasadniczych niewiele mia- łem do powiedzenia. I nie miałem w tym kierunku ambicji. Od tego był Michał Podgórski. Michał Podgórski wybijał się. Coraz głośniej było o nim w Polsce. Był utalentowany. Wygrywał dużo konkursów. Przy każdym konkursie brał mnie do współpracy. Umiałem być wdzięczny. Michał był typową łamagą. Zaprzyjaźniliśmy się na wydziale w czasie studiów. Wiele mu pomogłem. Należy raczej powiedzieć, że wtedy był łamagą. Potem już chyba nie. Przestał nim być dzięki mnie. Nie chodziło o to, że zmusiłem go do treningów. Nawet zupełnie nieźle rzucał oszczepem. Ważniejsze, że nauczyłem go patrzeć na świat oczami mężczyzny i zachowywać się jak mężczyzna. Chybaby przepadł beze mnie. Miał niełatwe życie. Jego ojciec był sanacyjnym oficerem, a co gorsza, wygłupiał się na emigracji. Wtedy kiedy studiowaliśmy, panował jeszcze obyczaj, że odpowiadało się za grzechy ojców. Michał miał ciągłe nieporozumienia z ZMP, chociaż nic go z ojcem nie łączyło. Poza tym, że nim gardził. Miał do tego prawo. Ten ojciec, odkąd uciekł za granicę, przestał się interesować nim i jego matką, których zostawił. Jednym słowem, z powodu ojca, który był wobec Michała skończoną świnią, chciano go wyrzucić z wydziału. Stanąłem na zebraniu w jego obronie. Ja, który z białym orłem, na piersiach reprezentowałem mój kraj i reprezentowałem go nieźle. To głupio brzmiało i wstydziłem się tak mówić. Ale musiałem. Odniosło skutek. Akurat parę dni przedtem był mecz z Węgrami, na którym skosiłem efektownie „bratanków". Więc odczepili się od Michała. Podobało mi się, że po tym zebraniu nic nie powiedział. Podszedł do mnie i podał mi rękę. Tak jak podaje się rękę partnerowi po walce. Nie mazał się ani nie rozczulał. Pomogłem mu też trochę materialnie. W tym czasie konkurowaliśmy z ojcem w wyprzeda waniu różnych rodzinnych precjozów i pamiątek. On na wódkę, .ja na studia. Dostawałem też „kadrowe" z PZLA Michał wszystko zapisywał i oddał mi co do grosza, kiedy zaczął zarabiać. Był moim prawdziwym przyjacielem. Właściwie mało miałem przyjaciół. Któż? Księżak, Szymaniak. kiedy jeszcze żył. Dorota, do pewnego stopnia Artur Wdowiński. Jego nazwałbym raczej kumplem n iż przyjacielem. Z nich wszystkich jednak przyjacielem "Najbardziej serio był Michał. Chociaż poza pracownią widywaliśmy się rzadko. On był bez przerwy zajęty i na głupstwa nie miał czasu. A ja miałem. Trzeba to przyznać. Imponował mi. Miał to wszystko, czego mnie brakowało. Był inteligentny taką inteligencją czytelnika mądrych książek. Moja inteligencja była najwyżej inteligencją naiwnego rezonera. Zdawałem sobie z tego sprawę. Czasem mówiłem zupełnie do rzeczy. Aż sam się dziwiłem, skąd mi się to bierze. A znowu czasem plotłem głupstwa. Jak na przykład wtedy w pracowni. Michał znał się na sztuce. Znał się na różnych subtelnościach życia, które ja ledwie mogłem wyczuwać. Michał był człowiekiem dużej klasy. Z tych, którzy w zasadzie działali mi na nerwy i którymi zachwycała się Agnieszka. Ale akurat on mimo to nie działał mi na nerwy. Podziwiałem go. W wielu spra- wach stanowił dla mnie najwyższy autorytet. Był zresztą jedynym z moich przyjaciół, którego uznawała Agnieszka. On odnosił się do niej też ze szczególną uwagą. Kiedy byli we dwoje, to na dobrą sprawę trochę działali mi na nerwy. Rozmowy, które prowadzili, brzmiały trochę sztucznie. Odnosiłem wrażenie, że Michał usiłował raczej przez kurtuazję dostosować się do wysokooktanowego poziomu, który dyktowała Agnieszka. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że wtedy na balu, wtedy u mnie i potem trochę jeszcze potrafiła być tak świetną, prostą dziewczyną. A nagle zmieniła się w pretensjonalną czytelniczkę prasy literackiej, zasadniczą dyskutantkę spraw wymyślonych i nikomu do niczego niepotrzebnych. Tamtego dnia odwaliłem w pracowni robotę za parę dni. Michał był zadowolony i powiedział: — Bez ciebie nie potrafiłbym dać sobie rady. — Udawałem, że przyjmuję to za coś zupełnie naturalnego. Swoją drogą, kiedy zabierałem się porządnie do roboty, mało kto mógł się ze mną równać. Z Michałem naprawdę byliśmy zgrani. Na pewno nie było mu łatwo beze mnie. Po południu poszedłem na trening, w klubie toż nie byłem parę dobrych dni. Ćwiczyłem tak samo gorliwie, jak przed południem pracowałem. I myślałem sobie, że najlepsza rzecz to porządnie popracować i solidnie potrenować. Innymi rzeczami nie warto sobie głowy zaprzątać. Wracając z treningu spotkałem Agnieszkę, Przysięgam, że byłbym się cofnął, gdybym zdążył. Nie chciałem spotkać się z nią przypadkowo. Chciałem, żeby przyszła do mnie. Żeby chociaż zatelefonowała. Przyznaję: niczego tak nie chciałem jak tego. Pracą i treningiem mogłem to pragnienie zagłuszyć. Nie mogłem się go pozbyć zupełnie. W każdym razie nie w jeden dzień. Chciałem ją zobaczyć. Tylko tego chciałem. Ale nie z łaski losu. Więc przysięgam, byłbym się cofnął i umknął, gdybym mógł. Spotkaliśmy się jednak w momencie, kiedy skręcałem z Manifestu Lipcowego w Straszewskiego. Prawie wpadliśmy na siebie. — O, dzień dobry — powiedziała Agnieszka. Nie wyglądało na to, że jest spotkaniem zaskoczona, przejęta albo przynajmniej speszona. Powiedziała „dzień dobry" po prostu tak, jak się mówi przypadkowo spotkanemu znajomemu, z którym nie łączą bliższe stosunki. Ja mało nie zemdlałem. „Mało nie zemdlałem" należy do określeń, których używa się dosyć często w sposób symboliczny. Ale ja naprawdę mało nie zemdlałem. Jest rzeczą zrozumiałą, że im gwałtowniej usiłowałem tego dnia usunąć Agnieszkę z mojej świadomości, tym większym szokiem było dla mnie to spotkanie. Na szczęście miałem duże doświadczenie w inkasowaniu ciosów. Nieraz zdarzało mi się otrzymać porządną bombę, po której wiedziałem tylko jedno i jednej myśli czepiałem się kurczowo: nie dać poznać po sobie, że poczułem cios. I dlatego zdołałem mimo wszystko nie zemdleć na widok Agnieszki. Opanowałem się i powiedziałem równie obojętnie jak ona: — Dzień dobry. Trzymała w ręku rulon. Zaczęła go przesuwać. — Bardzo się cieszę, że cię widzę — powiedziała. — W którą stronę idziesz? Może mnie odprowadzisz kawałek? — Chętnie bym cię odprowadził, ale trochę się spieszę. — Szkoda. Też się spieszę. Inaczej ja odprowadziłabym ciebie. Była w tym samym czarnym krótkim futerku, ale na głowie miała beret. Granatowy baskijski beret. Pomyślałem sobie, że gdybym jej ten beret teraz nagle ni stąd, ni zowąd zrzucił z głowy, to byłoby coś. Przyprawiłbym ją o zdumienie, może o strach. Może zaczęłaby uciekać z płaczem, jak wtedy Alinka. W każdym razie zmusiłbym ją, by wyraziła do mnie jakiś stosunek. Była przeraźliwie obojętna. Obojętna, co gorsza, uprzejmie. To budziło we mnie bezsilną złość. Miałem do czynienia z wieloma dziewczynami, ale jeszcze żadna dziewczyna nie zachowała się wobec mnie w ten sposób. Kto wie, czy nie zrzuciłbym jej rzeczywiście z głowy tego beretu. Nagle jednak przypomniałem sobie, że Agnieszka jest siostrzenicą doktora Plucińskiego, prezesa naszego klubu. To mnie powstrzymało. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że fakt ten był śmiesznym dowodem mojego sportowego niewolnictwa. My wszyscy na ogół nie bardzo lubimy działaczy klubowych czy pozaklubowych. Mamy jakieś takie nieokreślone uczucie, że musimy na nich pracować. Ale mamy także uczucie, że jesteśmy w ich rękach. Oni decydują o naszych losach. Mogą zawsze znaleźć pretekst, żeby nas nie wystawić do ważnego meczu, zdyskwalifikować, nie wysłać za granicę, narobić wiele różnych przykrości. Na ogół panuje opinia, że lepiej za dużo nie gadać i nie narażać się niepotrzebnie. Artur twierdzi, że zupełnie tak samo jest w teatrze. Już byli tacy mocni, którzy czuli się za mocni, i źle się to dla nich skończyło. Roczna czy nawet półroczna dys- kwalifikacja za niesportowe zachowanie i brak dyscypliny. Któż dowiedzie, że taka dyskwalifikacja jest niesłuszna i krzywdząca? Ja sobie gwiżdżę na działaczy i mnie na sporcie nie zależy. I tak niedługo to wszystko rzucę. Ale odruchowo czuję się na co dzień klubowo zdyscyplinowany i odgórnie sterroryzowany. Będąc na mityngu w Stuttgarcie oglądałem film Spartakus, o gladiatorach. Pomyślałem sobie, że tamci siłacze tak samo pozwalali sobą kierować paru łamagom jak my. Kiedy spróbowali się zbuntować, smutno się to dla nich skończyło. Doktora Plucińskiego zresztą dosyć lubię. Pośród działaczy nie jest on jeszcze najgorszy. Ale zrzucenie z głowy beretu jego siostrzenicy trzeba by zakwalifikować jako naruszenie dyscypliny sportowej. Faul, chuligański wyczyn na boisku. Sprawa musiałaby zostać rozpatrzona przez odpowiednią instancję klubową lub nawet związkową. Gdybym to wszystko w ten sposób komuś opowiedział, uznano by mnie prawdopodobnie za idiotę. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że po pierwsze, trochę przesadzam, po drugie, myśli na ten temat przebiegają mi przez głowę na przestrzeni kilku sekund w stanie ostrego zdenerwo- wania. Które do tego starałem się jeszcze ukrywać. Poza tym rzeczy opowiadane wyglądają zupełnie inaczej niż przeżywane. Ludzie na ogół piekielnie fantazjują. Co wcale nie znaczy, że bujają. Oni sami już dobrze nie wiedzą, co i jak zdarzyło się rzeczywiście, a co wymyślili sobie potem, kiedy nad jakimś zdarzeniem zastanawiali się porównując jego faktyczny przebieg z przebiegiem, jaki mógł być albo jaki ich zdaniem powinien być. Możliwe, że o tym berecie i o tych sprawach związanych z dyscypliną sportową myślałem sobie później. Ale w końcu jakie to ma znaczenie? Istotne jest tylko to, że byłem obojętnością Agnieszki doprowadzony do rozpaczy i determinacji. Czułem straszliwą potrzebę jakiegoś fizycznego gwałtu, który zmusiłby ją do przybrania postawy emocjonalnej. Ale bardziej od wszystkiego zależało mi, żeby ona niczego się nie domyśliła. Dlatego starałem się raczej przybrać postawę rutynowanego podrywacza, dla którego spotykanie natarczywych dziewcząt jest chlebem powszednim. Jeżeli tak to nazwać można. — No to do widzenia — powiedziałem. — Bardzo było mi miło cię spotkać. Agnieszka stała jeszcze chwilę milcząc. Patrzyła na końce swoich butów \ bawiła się rulonem, który mało co nie wypadł jej z rąk. Strasznie chciałem, żeby wypadł. Żeby upadł jej w błoto na trotuarze i solidnie się powalał. Była to pewnie jakaś praca z akademii, którą musiałaby robić jeszcze raz. Złapała go zręcznie w ostatniej chwili. Popatrzyła mi w oczy i powiedziała: — Do widzenia. Wydało mi się, że chce jeszcze coś powiedzieć. Miała półotwarte usta i lekko przymrużone oczy. Nic jednak nie powiedziała. Odwróciła się i odeszła. Byłem naprawdę zrozpaczony. Zrozpaczony bardziej, niż kiedykolwiek przypuszczałem, że można być zrozpaczonym. To nie była Agnieszka. Spojrzenie przymrużonych oczu było spojrzeniem Jowity. Jeżeli miałbym jeszcze kiedykolwiek wątpliwości co do tego, że Agnieszka jest Jowitą, zostałyby one w tamtej chwili ostatecznie rozproszone. Przez moment widziałem tylko oczy. Te same oczy, które patrzyły na mnie wtedy nad ranem w akademii. Kiedy powiedziała: „Biegnę się przebrać.. Czekaj przed bramą.” I pobiegła korytarzem. Dlaczego ta dziewczyna wyrabiała ze mną takie niesamowite hece? jak w bajce diabeł z potępioną duszą? Czy istotnie wyrabiała jakieś hece? Zdaje się, że sprawę należało uznać za prostszą, niż ja chciałem ją widzieć. Los stykał mnie z Agnieszką przypadkowo, bez udziału jej woli. Pod wpływem nastroju i wódki przyszła do mnie w nocy. Teraz nie mogła sobie tego darować. Nie chciała mnie więcej widzieć. To proste. Stałem jeszcze chwilę na tym przeklętym rogu. Jakbym czekał, że Agnieszka, która skręciła w Manifestu Lipcowego, zawróci i powie mi, że się mylę. Kocha mnie, chce zostać ze mną. Ale ja nie czekałem. Wiedziałem, że ona idzie w mroku z tym swoim rulonem. Idzie szybkim krokiem. Może idzie spotkać się z kimś, kogo chce przebłagać za to, co było ze mną. W każdym razie nie wróci. Nie zawróci do mnie. Chce być jak najdalej ode mnie. Nie jak najbliżej. Instynkt, bo tak to chyba należy nazwać, instynkt tłumaczenia wszelkich zjawisk na swoją korzyść jest chyba jednym z najsilniejszych instynktów tkwiących w człowieku. Co najmniej tak silny jak instynkt macierzyński. Cokolwiek mówiłyby fakty, a dyktował rozsądek, człowiek zawsze ulegnie wreszcie na dłużej lub krócej zdradliwym podszeptom tego instynktu. Na ogół robi przez to z siebie wariata, rzadziej okazuje się, że instynkt był zdrowy i rzeczywiście należało mu się poddać. Gdy obudziłem się na drugi dzień rano, zacząłem myśleć o Agnieszce. To było moją pierwszą myślą każdego ranka. Ale tym razem doszedłem nagłe do przekonania, że zachowywałem się jak stara histeryczka. Po zastanowieniu się nad tym wszystkim trzeźwo, chłodno i bezstronnie musiało się dojść do oczywistych wniosków. Ja uważałem, że Agnieszka mnie unikała i nie pragnęła ze mną żadnych dalszych stosunków. Jaki miałem dowód, że ona nie uważała tego samego w stosunku do mnie? Tego rodzaju nieporozumienia między zakochanymi są typowe i klasyczne. Często się coś takiego widuje w kinie i w teatrze. U Moliera prawie każdy wątek miłosny na tym jest oparty. Muszę zresztą się przyznać, że to wydało mi się piekielnie głupie i naiwne. A Molier nie śmieszył mnie ani nie bawił. Głównie bardzo mi go było żal zupełnie prywatnie. Podobno miał całe życie okropne utrapienie z żoną, która była solidną lafiryndą i ladacznicą. Swoją drogą, po co się takiej uparcie czepiał? To instynkt. Ten przeklęty instynkt tłumaczenia wszystkiego na swoją korzyść skłaniał go do tego. Założę się. Wolałbym nie przechodzić do historii wcale niż z dodatkowym do geniuszu piętnem płaczliwego rogacza. Ale czy Agnieszka nie miała prawa uważać, że potraktowałem ją lekko? Pomyśleć sobie, że miałem jej dosyć po tej jednej nocy? Chciałem się jej pozbyć? A czy nie miała prawa oczekiwać, że gdy będzie wychodziła, zechcę ją odprowadzić? Zapytam, kiedy się zobaczymy? Spytam o numer telefonu? Uznałem, że trzeba się rozstać bez słowa, bez żadnych pytań. Wydawało mi się, że tego wymagał nastrój chwili i że na pewno Agnieszka tego sobie życzyła. Ale wcale nie było powiedziane, że wyczuwałem to tak, jak trzeba. No, a jeśli nawet? Powinienem był jej szukać potem, a nie oczekiwać biernie, aż ona mnie poszuka. Było zupełnie jasne i oczywiste, że zachowałem się jak kretyn. Nigdy w życiu nikt nie ucieszył się chyba tak bardzo odkrywając, że zachował się po kretyńsku, jak ja wtedy. Agnieszka na pewno cierpiała. Cierpiała przeze mnie, tak jak ja cierpiałem przez nią. I po co to? Po co przedłużać głupawą molierowską scenę miłosnych pomyłek? Postanowiłem odszukać Agnieszkę. Poszedłem do klubu w nadziei, że zastanę tam doktora Plucińskiego. Był rzeczywiście. Ale grał w brydża. Trudno mi było podejść do niego tak ni stąd, ni zowąd i pytać przy innych o Agnieszkę. Ci działacze ciągle grają w brydża. Nie wiem, kiedy mają czas zajmować się sportem, nie mówiąc już o sprawach zawodowych. Osobiście, gdybym był chory raczej nie poszedłbym leczyć się do doktora Plucińskiego. Miałem szczęście, bo on akurat rozłożył karty i wstał na chwilę od stolika. — Dobrze, że pana widzę, panie doktorze — podszedłem do niego — mam maleńką prośbę. Wstęp był nie bardzo zręczny z tą maleńką prośbą. Ale było mi wszystko jedno. I tak przygotowałem się na jego głupie dowcipy. — Słucham cię, Marek — powiedział — dla ciebie zawsze wszystko chętnie. Potrzebujesz pieniędzy? Niewielką pożyczką mogę ci służyć. — Ależ nie... Czy mógłby mi pan podać telefon Agnieszki. Obiecałem znaleźć dla niej książkę... tę... o tym... o Leonardo da Vinci. Właśnie znalazłem, ale zgubiłem jej telefon. Czy mógłby mi pan... — Oczywiście — powiedział doktor Pluciński. Wyjął notatnik i zaczął szukać. Nie zdradzał żadnych skłonności do głupich dowcipów, choć swoim zażenowaniem, i jąkaniem wręcz mu się podkładałem. Byłem mu za to wdzięczny. — Pięć, siedemdziesiąt siedem, trzynaście. Ale, ale. Agnieszki nie ma w Krakowie. — Jak to nie ma? —- Całkiem po prostu. Wyjechała. Pięć, siedemdziesiąt siedem, trzynaście. Tak. Nie wiem. Ona mi się specjalnie nie melduje. Pojechała do Warszawy załatwić sprawy w związku z wyjazdem do Stanów. Pewnie wróci jutro czy pojutrze. Marek, czy ty serio myślisz o długich dystansach? — Ja nic nie myślę, Księżak za mnie myśli. — Uważasz, że to starczy? — Całkowicie. Mogę biegać na sto i dwieście, mogę biegać osiemset, tysiąc pięćset, pięć tysięcy, dziesieć tysięcy, mogę skakać albo rzucać dyskiem, a jeśliby ktoś koniecznie chciał, mogę również pobiec osiemdziesiąt metrów przez płotki kobiet. — Po co ty się tak zgrywasz, Marek? — Nie zgrywam się. — Chcemy, żebyś pobiegł trzy tysiące na Memoriale. Co ty o tym sądzisz? — Mogę pobiec. Czemu nie? — Ale co o tym sądzisz? — Nic nie sądzę. Pobiegnę, i już. — Oj, Marek, Marek. Coś jesteś dziś nie w humorze. Całe szczęście, że cię znam. A ten numer: pięć, siedemdziesiąt siedem, trzynaście. — Pięć, siedemdziesiąt siedem, trzynaście. Dziękuję, panie doktorze. — Zapisz, bo zapomnisz. — Nie zapomnę; — No to bądź zdrów. — Do widzenia, panie doktorze. Wróciłem do domu. Po drodze powtarzałem: pięć, siedemdziesiąt siedem, trzynaście. Podniosłem słuchawkę i nakręciłem ten numer. Wiedziałem, że Agnieszki nie ma, ale chciałem przynajmniej słyszeć sygnał, który w jej pustym pokoju rozbrzmiewa dzwonkiem. Było to może głupie i romantyczne, ale ja zostałem doprowadzony do stanu romantycznego. Ledwie nakręciłem numer, ktoś podniósł słuchawkę. Zupełnie tego nie oczekiwałem. Przestraszyłem się i mało nie odłożyłem mojej słuchawki. — Halo? — usłyszałem głos kobiecy. — Bardzo przepraszam — powiedziałem — pomyłka. — Skąd pan wie, że pomyłka? — Pomyłka. Wiem. — Ale z kim pan chciał mówić? — Czy nie wszystko jedno, skoro to pomyłka? — Pan musi być człowiekiem zarozumiałym, apodyktycznym i pewnym siebie. Poza tym tyran w domu. Nie chciałabym być pana żoną. — Wydaje mi się, że w tej chwili takie niebezpieczeństwo pani nie grozi. — Och, bardzo mnie pan uspokoił. — Cieszę się, że uspokoiłem panią. Do widzenia i przepraszam. — Nie ma za co. Ale z kim pan chciał mówić? — Dlaczego to panią interesuje? — Wie pan, jest pan dziwakiem. Dzwoni pan do mnie, a potem dziwi się pan, że interesuje mnie, z kim chce pan mówić. — Wcale nie do pani dzwonię. — Praktycznie biorąc, do mnie. — Skąd jest pani taka pewna? — Przemawiają za tym fakty. — Najlepszy dowód, jak pozory mylą. To jest pomyłka. — Uparty z pana człowiek. — Nie na tyle, żeby zabierać pani niepotrzebnie tyle czasu. Dziękuję za przemiłą pogawędkę i żegnam. — Skąd masz mój numer telefonu, głuptasie? — Co? — Pytam, głuptasie, skąd masz mój numer telefonu. Od wuja Plucińskiego? — Och, Agnieszko! — Mówiłam, że fakty przemawiają za tym, że do mnie dzwonisz? Czy zawsze jesteś taki uparty? — Jak to się stało, że cię nie poznałem? — Ja też się dziwię. — Nie mogłem przypuszczać, że zastanę cię w domu. Dlatego. — Oczywiście. To cię całkowicie usprawiedliwia. Jeżeli się do kogoś dzwoni, nie można przypuszczać, że się go zastanie w domu. — Miałaś jechać do Warszawy. — Miałam i jadę. Oczywiście, o ile się nie spóźnię przez głupie rozmowy telefoniczne. Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego do mnie dzwonisz, jeżeli myślisz, że jestem w Warszawie? — Absolutnie nie mogę. —- Czasem się robi rzeczy, których nie można sobie potem wytłumaczyć. Nawet przed sobą samym. Czy tak? No, powiedz. Czemu milczysz? — Gniewasz się, że zadzwoniłem do ciebie? — Nie. Bardzo się cieszę. — To szczere? — Szczere. Było mi przykro, że nie dzwoniłeś. — Ale przecież i ty mogłaś do mnie zadzwonić. — Mogłam. — I nie zadzwoniłaś. — Nie... Marek, ja się spóźnię. — O której odchodzi twój pociąg? — Za pół godziny. — Czy mogę cię odprowadzić? — Jeżeli masz ochotę. — Mam. — Pośpieszny do Warszawy, peron szósty, pierwsza klasa, dla palących. Muszę cię przeprosić. — Za co? — Naumyślnie zmieniłam trochę głos, kiedy usłyszałam cię w telefonie. Nie gniewasz się? — Nie. Ale czemu to zrobiłaś? — A bo ja wiem? Tak sobie. — Czasem się robi rzeczy, których nie można potem wytłumaczyć nawet przed sobą samym. Tak? — Nie, po prostu dla kawału. Ucieszyłam się, że dzwonisz. Na miłość boską! Marek, ja się spóźnię. Do widzenia. Dziękuję, że zadzwoniłeś. Rzuciła słuchawkę. Odprowadziłem Agnieszkę na pociąg i było pięknie. Oczywiście nie na dworze. Na dworze mgła, taka beznadziejna krakowska mgła, brudna i lepka, którą miałoby się ochotę zmywać z trotuarów, jezdni i ścian kamienic. Mydłem i ryżową szczotką. Ale było pięknie, ponieważ chodziliśmy po peronie pod rękę i Agnieszka zachowywała się cudownie, tak jak Catherine w Pożegnaniu z bronią Hemingwaya. Tę książkę też Agnieszka kazała mi przeczytać i muszę przyznać, że to jedna z nielicznych książek nakazanych mi przez nią do czytania, którą przeczytałem do końca. Nie tylko przeczytałem do końca, ale nawet z wielką satysfakcją. Jedynie przez przekorę powiedziałem Agnieszce, że jest to nudnawe. Na co ona wzruszyła ramionami. Hemingwaya uwielbiałem i przeczytałem wszystko, co napisał. Ale podejrzewałem trochę, że jest on zakonspirowanym łamagą. Za bardzo go pasjonują opisy bitew, boks i walki byków. Choć i te rzeczy opisuje wspaniale, to wyobrażam go sobie wtedy, nie wiem czemu, jako chłopca, który bawi się ołowianymi żołnierzami. Ale w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia. On rozumie sprawy mężczyzn. Chodziliśmy z Agnieszką po peronie, kupiłem jej na drogę pisma i pomarańcze, które zupełnie przypadkowo znalazły się w kiosku WSS-u. Nie było między nami mowy o żadnych nieporozumieniach. Zachowywaliśmy się jak para, która jest ze sobą dawno związana i umie się porozumieć. Byłem pewien, że Agnieszka cieszy się, że ją odprowadzam, i że jest jej tak samo dobrze na tym zabrudzonym mgłą dworcu jak mnie. Powiedziała: — Odejdź, zanim ruszy pociąg. Nie znoszę smutku, który mnie ogarnia, kiedy odjeżdża pociąg, a ktoś stoi na peronie i kiwa ręką. — Ktoś? -Ty. — To do widzenia, Agnieszko. Wspięła się na palce i pocałowała mnie. Chciałem, żeby coś jeszcze powiedziała. Strasznie tego chciałem. Powiedziała: — Zachowuj się porządnie, nie flirtuj z dziewczynami i czekaj grzecznie na mój powrót. — Kiedy wrócisz? — Pojutrze. Zaraz do ciebie zadzwonię. Do widzenia. — Do widzenia... Chciałem powiedzieć: „do widzenia, kochanie", ale jakoś mi to nie pasowało. Więc już nic do tego „do widzenia" nie dodałem, tylko odszedłem. Poszedłem w kierunku wyjścia szybko i nie oglądając się. 'Mam wrażenie, że zupełnie tak samo odszedł na dworcu w Mediolanie bohater Pożegnania z bronią, którego imię i nazwisko absolutnie w tej chwili wyleciało mi z pamięci. Odszedł zupełnie tak samo wtedy, kiedy odprowadzał w Mediolanie na pociąg Catherine. O Matko Boska, co za cymbał ze mnie! To przecież ona jego odprowadzała, a nie on ją! Cudowne są chwile odprężenia, kiedy po niesnaskach z ukochaną dziewczyną następuje pojednanie. Niestety, życie składa się z odprężeń, ale i z napięć. Jedno następuje po drugim w sposób nieuchronny. Nie mogą istnieć tylko same odprężenia. Chociaż obawiam się, że natomiast same napięcia istnieć mogłyby i życie niektórych pechowców składa się właśnie z samych napięć. Myślę jednak, że jest w tym dużo ich własnej winy. Zauważyłem, że pechowcy są zawsze straszliwymi egocentrykami. Nigdy w życiu nie spotkałem pechowca altruisty. Oni są tak przeraźliwie zaabsorbowani swoim losem i tak podejrzliwie usposobieni do wszystkiego, co on przynosi i proponuje, że przez to właśnie wywołują ów ostry stan stałego napięcia. Myślę, że mnie do ich rzędu zaliczyć by nie należało. Doznawałem dość często napięć i odprężeń, z poważną przewagą odprężeń. Ale wtedy kiedy wychodziłem T. dworca, pomyślałem sobie, że pociąg Agnieszki już odjechał. Jedzie wraz z nią w przedziale pierwszej klasy dla palących, z tygodnikami i pomarańczami. Z każdą chwilą oddala się ode mnie coraz bardziej. Poczułem, że ogarniają mnie różne wątpliwości i że to cudowne uczucie spokoju i beztroski, którego doznawałem na peronie, zaczyna mnie opuszczać. Zachowanie Agnieszki mimo pozorów czułości obudziło we mnie po rozstaniu z nią wątpliwości. Czegoś mi w jej stosunku do mnie brakowało. Tej czułości nie odczuwałem na sobie bezpośrednio, ale jakby przez jakąś gęstą i miękką zasłonę. Gdybym miał raz jeszcze przyrównać Agnieszkę do Catherine z Pożegnania z bronią, to po- wiedziałbym, że ona nie tyle przypominała ją, co raczej świetnie ją odgrywała. Ale nie to budziło mój największy niepokój. Ostatecznie tego rodzaju wątpliwości przeżywa się zawsze, kiedy z jakąś dziewczyną coś się zaczyna, i tu właśnie na j energicznie j działa system napięć i odprężeń. Idąc Plantami w kierunku Szpitalnej takie mogłem sobie roić wątpliwości co do Agnieszki, a już na Małym Rynku mogłem nagle znaleźć olśniewające kontrargumenty, które wprawiłyby mnie na nowo w stan radosnego upojenia. To, co zaczęło mnie niepokoić, było o wiele poważniejsze i miało zasadniczy związek przede wszystkim ze mną, a z Agnieszką tylko pośredni. Zresztą, bo ja wiem, czy pośredni? Czy tak to można nazwać? Wszystko, co teraz działo się w moim życiu, obracało się wokół Agnieszki i dotyczyło przede wszystkim jej. Za czy przeciw. I właśnie Agnieszka, właśnie ona, stała się przyczyną pierwszej chyba w moim życiu rezygnacji z walki. Cokolwiek się działo, walczyłem zawsze do końca. Nieraz przeżywałem na ringu ciężkie chwile, nieraz bieżnia paliła nii stopy. Nawet wtedy na olimpiadzie biegłem z wywichniętą nogą aż do chwili, kiedy straciłem przytomność i przewróciłem się. Lekarze nie mogli w ogóle zrozumieć, jak się stało, że byłem zdolny przebiec jeszcze te trzysta metrów po zwichnięciu, a nasz masażysta Mietek Feigenblatt powiedział: „Taki cud może się zdarzyć tylko w Rzymie." A teraz poddałem się. Poddałem się pierwszy raz w życiu. Postanowiłem przecież otrząsnąć się ze wszystkich spraw związanych z Agnieszką, zapomnieć o niej, wrócić do normalnego życia. I jeszcze przechwalałem się przed sobą swoim uporem i swoją wolą. Pewnością, że nic nie jest w stanie skłonić mnie do cofnięcia się, gdy raz coś postanowię. A potem, nie wiedząc nawet jak i kie- dy, nie bacząc nawet na nową i niespodziewaną porażkę, jakiej doznałem na rogu Straszewskiego i Manifestu Lipcowego, zacząłem szukać Agnieszki. Znalazłem ją. I wydawało się na pozór, że miałem rację przełamując upór. Ale ja nie mogłem tej racji w pełni uznać. Dręczyło mnie uczucie, że uległem, poddałem się, przegrałem. A kiedy się człowiek podda, nie może dla niego wyniknąć z tego nic dobrego. Trzeba być konsekwent- nym. Nawet wtedy, gdy wydaje się to tylko bezmyślnym uporem. Potęga konsekwencji sięga daleko i nie jest łatwa do odczytania. Tak myślałem o tym wszystkim po odprowadzeniu Agnieszki na pociąg. Cóż z tego, kiedy i tak na koniec zacząłem myśleć już tylko o tym, że pojutrze, w środę, wróci. Że ją zobaczę. Ta myśl najpierw przytłumiła, a potem przepędziła wszystkie inne myśli. Ale w środę daremnie czekałem telefonu. W czwartek też. Myślałem, że może sprawy zatrzymały ją w Warszawie. Niestety. Doktor Pluciński, którego spotkałem w klubie, wspomniał mimochodem, że widział poprzedniego dnia Agnieszkę. Okazało się dużo prędzej, niż można było przypuszczać, że ten, który się poddaje, musi zaznać tylko goryczy i upokorzenia. Że konsekwencja w działaniu jest rzeczą, na której zawsze się wygrywa. Mimo to nie potrafiłem stracić nadziei i wciąż czekałem na telefon. Zadzwonił w piątek wcześnie rano. Ale to dzwonił lekarz-łamaga od matki, że tej nocy matka umarła nagle na serce. Ta wiadomość dziwnie na mnie podziałała. Nie przejąłem się nią w sensie uczuciowym. Ani trochę się nie przejąłem. Jedyne silniejsze uczucie, jakiego doznawałem w tamtej chwili, było uczuciem rozczarowania. Że dzwoni doktor od matki, a nie Agnieszka. Musiałem oczywiście udawać strasznie przejętego, a nawet zrozpaczonego i złamanego. To mnie denerwowało i męczyło, ale co miałem robić. Nie cierpiałem obłudy i byłem zdania, że nie usprawiedliwiają jej żadne okoliczności. Oprócz tych może, gdy prawdomówność równa się chamstwu. Zauważyłem zresztą, że ci wrogowie obłudy, którzy w imię prawdy i szczerości nie cofają się nawet przed chamstwem, okazują się wcześniej czy później najbardziej wyrafinowanymi chciwcami na pieniądze i dla wątpliwej wartości zysków życiowych sprzedadzą własnego brata, Ja oczywiście nie mogłem wtedy powiedzieć doktorowi od matki: „A daj mi pan święty spokój, co mnie to w tej chwili obchodzi? Chcę, żeby do mnie zadzwoniła Agnie- szka, a wszystko inne mam w nosie." To byłaby prawda, ale nie mogłem tego powiedzieć. I nie tylko dlatego, że nie chciałem popełnić chamstwa wobec doktora. Zawierało się w tym wszystkim coś o wiele ważniejszego. To znaczy, na początku chodziło mi tylko o to, żeby nie być chamem wobec doktora od matki. Ale powoli zaczynałem sobie zdawać sprawę, że chodzi też o co innego, o coś znacznie ważniejszego, choć trochę może niejasnego. Myślę, że gdybym opowiedział, jak przyjąłem wiadomość o śmierci matki, większość ludzi potraktowałaby to z oburzeniem i z głębokim niesmakiem. Mało kto zgodziłby się uznać za usprawiedliwienie fakt, że moja matka nigdy w życiu mnie nie pocałowała, nie . uśmiechnęła się do mnie i nie odezwała się tonem przynajmniej życzliwym Że wpędziła mnie w , fatalne kompleksy, których pozbyłem się tylko dzięki sportowi, że porzuciła mnie pozostawiając swojemu losowi i że porzuciwszy starała się uprzykrzać życie, jak tylko mogła. Wyłącznie przez złośliwą i niezrozumiałą nie-. chęć do mnie. Ale tego wszystkiego i wielu innych jeszcze gorszych może rzeczy, których już mi się nie chciało przypominać, większość ludzi nie zgodziłaby się uznać za usprawiedliwienie faktu, że wiadomość o śmierci matki przyjąłem nie tylko obojętnie, ale nawet z pewną irytacją, bo ta wiadomość mąciła mi sprawy jedynie w tej chwili dla mnie ważne i istotne. Matka urodziła mnie. Wydała na świat. I to tylko powinno się liczyć w chwili jej śmierci. Ten fakt patetyczny i uniwersalny, fakt biologiczny, jedyny, który godzi sprzeczności między religią a postępowymi ruchami filozoficzno-społecznymi. Mógłbym dużo tłumaczyć, że ona bynajmniej nie wydała mnie na świat, żeby mnie uradować, lecz z przyczyn zupełnie innych, bardzo skomplikowanych i mających ze mną związek przypadkowy i pośredni. Zostałbym nazwany nie tylko potworem, ale jeszcze i świnią, a potężny fakt mityczno-biologiczny trwałby nie tylko nie zachwiany, ale bardziej jeszcze wyniosły i nietykalny. Zresztą wcale nie zamierzałem czynić zamachów na owo olimpijskie poczucie świętości. Przeciwnie. Czułem, jak .niezależnie od woli poddaję się jego formalnym rygorom. Wewnątrz byłem obojętny, ale na zewnątrz przybierałem bezwiednie pozę osieroconego dziecka. Aż się zdziwiłem, gdy spojrzawszy w czasie mycia w lustro, zobaczyłem swoją twarz. Malował się na niej żal, smutek, cierpienie i wiele innych tym podobnych uczuć, których wcale nie doznawałem. Pogrzeb odbył się w dwa dni później. Oczywiście ja odgrywałem w nim rolę główną. O ile w łazience mogłem jeszcze przywołać się do porządku i przywrócić swojej twarzy normalny wyraz, to na cmentarzu było to już niemożliwe. Musiałem wyglądać i zachowywać się tak, jak zachowuje się syn na pogrzebie. Zobowiązywało mnie zaangażowanie przybyłych w uroczystości. Trudno było poza tym wystąpić nagle i objaśnić wszystkim, że zmarła była dla mnie osobą obcą i że nawet święty Stanisław Kostka nie potrafiłby zdobyć się choćby na odrobinę żalu po takiej matce. Stałem więc z pochyloną głową i z poważnym wyrazem twarzy. Ojciec i doktor od matki stali niedaleko mnie. Obok siebie, po raz pierwszy od mych bokserskich występów. Mieli takie miny, jak kiedy w czasie meczu „Dynamo"—Berlin poszedłem na deski. Nie poszedłem zresztą na deski od ciosu, tylko pośliznąłem się. Było to w momencie, kiedy Niemiec zadał mi cios w szczękę, który złapałem na rękawicę, ale mogło się zdawać, że go za inkaso wałem. Sędzia Niemiec widział dobrze, jak jest, ale wykorzystał to chytrze i zaczął liczyć. Wygrałem przez poddanie w trzeciej rundzie. Dorota stała ze zmarszczonym czołem i wysuniętymi w dzióbek ustami. Od czasu do czasu zerkała na mnie spojrzeniem jakby gniewnym i wyrażającym solidarność. Tak patrzała raz na mnie na zebraniu w klubie, kiedy groziła mi roczna dyskwalifikacja za nieproduktywną rzekomo krytykę kierownictwa, i ona pierwsza stanęła w mojej obronie. Chłopcy złożyli wieniec z wstęgami od klubu, a Leon Kozak miał łzy w oczach. On ma bardzo .dobrą matką, którą ogromnie kocha. Przez chwilę myślałem, że się rozpłaczę. Oczywiście ze względu na Leona i jego matkę. Michał Podgórski był elegancko ubrany i w rękawiczkach, tak jak widuje się na fotografiach z pogrzebu wybitnych polityków angielskich. Myślę, że on jest ciut-ciut snobem, ale ostatecznie każdy ma swoje słabości. Ja na przykład nie przeczę, że mi trochę imponuje towarzystwo gwiazd filmowych, choć w grun- cie rzeczy nimi gardzę. Nie. Nie gardzę. Nikim nie gardzę i pogarda wydaje mi się jednym z obrzydliwszych uczuć. Zauważyłem, i chyba się nie mylę, że pogarda jest właściwa ludziom słabym i nikczemnym, którzy usiłują odwrócić uwagę od drobnych świństw, przy pomocy których przedzierają się przez życie. Doktor Pluciński był bardzo oficjalny i ceremonialnie ruchliwy. Wydawało się, że się znakomicie bawi, i przypuszczam, że musi bardzo lubić pogrzeby. W każdym razie ośrodkiem zainteresowania, współczucia i sympatii byłem ja i chciałem, żeby ceremonia skończyła się jak najprędzej, bo coraz trudniej znosiłem narzuconą mi przez okoliczności i obyczaj rolę. Gdy już trumna została przysypana ziemią, ludzie zaczęli podchodzić do mnie i składać mi kondolencje. Miałem lekką nadzieję, iż uznają, że należy się to raczej doktorowi od matki, ale gdzie tam. Zresztą on sam pierwszy do mnie podszedł. Na pewno nie dlatego, żeby zrzucić z siebie odpowiedzialność, ale przez wrodzoną skromność i poczucie taktu. Ojciec zachował się tak komediancko, że wstyd mi było potem to sobie przypominać Jechało od niego wódką i tak mnie zdenerwował, że po prostu miałem ochotę go uderzyć. Rzecz jasna — czysto teoretycznie. Swoją drogą tylko by tego brakowało, żebym na pogrzebie matki, której nie lubiłem i z którą mnie nic nie łączyło, pobił własnego ojca. Ogłoszono by mnie zwyrodniałym przedstawicielem swojego pokolenia, rozszalałyby się dyskusje w pismach literackich, a głos zabieraliby przede wszystkim ci, którzy na co dzień nie mają we współczesności nic do powiedzenia i czyhają na takie specjalne .okazje, a przeciwnicy sportu, te wszystkie programowe i wręcz ideowe łamagi, sza- rzy i smutni ludzie, których mi w gruncie rzeczy żal, dopiero by skakali do góry z radości. Wszyscy już zaczynali się rozchodzić, a ja zostawałem sam i chciałem, żebym zupełnie sam nareszcie został. Oni to wyczuwali taktownie i rozchodzili się coraz szybciej. Oczywiście wyczuwali nie to, o co chodziło naprawdę. Po prostu chciałem zostać sam, żeby odetchnąć z ulgą, zdjąć maskę i przybrać swoją własną postać, a nie, jak wszyscy sądzili, żeby jeszcze chwilę podumać nad grobem matki w samotności. Trzeba zresztą dodać, że właściwie była to jakaś wspólnie grana komedia, zbiorowa sugestia wywołana tyranią obyczajów, bo przecież większość obecnych na pogrzebie dobrze wiedziała, że moja matka była jedną z bardziej wyrodnych matek, że nic mnie z nią nie łączyło, i nikt nie miałby prawa potępić mnie za to, że nie miałem dla niej żadnych uczuć. Nie wiedziała o tym jeszcze Agnieszka. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że przyjdzie na pogrzeb. Tak dalece, że nie zadawałem sobie nawet trudu, aby rozglądać się spod oka, czy nie ma jej wśród obecnych. Przy tym formalne zaangażowanie w obrządek sprawiło, że o ile nie przestałem na pewno myśleć o niej zupełnie, to myślałem w każdym razie gdzieś w dalszym tle. Toteż było dla mnie zaskoczeniem, kiedy stanęła nagle koło mnie, w chwili gdy ostatni uczestnicy żałobnej ceremonii znikali za zakrętem alejki rakowickiego cmentarza i zdawało mi się, że nareszcie zostałem sam. Wzięła mnie za rękę, chwilę nic nie mówiła: Stało się to w momencie, kiedy właśnie zamierzałem się odprężyć, może nawet dosłownie odetchnąć z ulgą. I natychmiast musiałem przybrać znowu żałobną i sierocą postać, a uczyniłem to tak szybko jak człowiek, który gwałtownie powraca do swej kryjówki przed burzą, gdy zwiedziony ciszą wychodzi na świeże powietrze i właśnie piorun pada nie opodal niego. Poczułem wielką radość. Agnieszka była przy mnie. Przyszła, gdy dowiedziała się, że spotkało mnie nieszczęście. To świadczyło o wszystkim i rozpraszało wszelkie wątpliwości. Nie wiedziała, jak jest naprawdę, ale w ciężkiej chwili, nie bacząc na zawiłe rozgrywki, jakie toczyliśmy między sobą, przybiegła do mnie. Czy godziło się jej w tamtej chwili wyznać prawdę? Ale czy godziło się też wykorzystywać sztucznie stworzoną sytuację i utwierdzać ją w czułości dla mnie i trosce, które w tych warunkach nie należały mi się? Trudno mi odpowiedzieć na to, co uznałem, że się godzi, a co nie. Wiem na temat tamtego zdarzenia 'tylko tyle, że stało się ono jeszcze jednym potwierdzeniem prawdy, iż . brak konsekwentnej postawy w postępowaniu i psychologiczne oszustwa przynoszą tylko bardzo krótkotrwałe sukcesy. W każdym razie, gdy wtedy Agnieszka trzymała mnie na cmentarzu za rękę, poczułem się naprawdę osieroconym nieszczęsnym synem, a poczułem się nim dla niej, ponieważ musiała w to zaangażować wszystkie swoje uczucia i nie wolno mi było jej zawieść. I powiedziałem cicho, stanowczo, nie patrząc na niąs a tylko trochę silniej ściskając jej rękę: — Agnieszko. Tu w tej chwili przysięgam ci. Przysięgam ci, że nigdy cię nie opuszczę i że będziesz ostatnią kobietą w moim życiu. Nawet nie zauważyłem, że składam przysięgę nad grobem matki, nic takiego nie przyszłoby mi do głowy, bo byłoby to po prostu śmieszne jak staromodne pocztówki z napisem: „Z powinszowaniem imienin", które z upodobaniem zbiera, Artur Wdowiński. Byłoby to śmieszne i zupełnie nieaktualne, nawet gdybym moją matkę najbardziej kochał i ubóstwiał. Złożyłem Agnieszce tę przysięgę z powodu starego incydentu z Szymaniakiem i wszystkich dalszych konsekwencji, i potrzeby oczyszczenia się i przezwyciężenia tego, co wydawało mi się w życiu podejrzane i wrogie. Mogłoby się to zdarzyć równie dobrze w tramwaju albo w kawiarni. Zdarzyło się jednak na cmentarzu. I dziwna rzecz. Kiedy nagle zorientowałem się, że przecież z punktu widzenia formalnego jest to przysięga złożona nad grobem matki, poczułem, że chcę czy nie chcę, wydaje mi się to śmieszne czy nie, rzecz ta dodatkowo mnie zobowiązuje. Przysięga złożona nad grobem matki mogła mi kojarzyć się w zasadzie tylko ze złym przedstawieniem kiepskiego dramaturga zeszłego stulecia. Cóż, gdy dodać jeszcze do tego, że była to matka, która mnie nienawidziła jako życiowego zjawiska, a właściwie nie znała mnie wcale i ja jej nie znałem, i z tego powodu pojęcie „matka" nie mogło znaczyć dla mnie tego samego, co znaczyło dla innych. I gdy dodać jeszcze, że w ogóle takiej rzeczy jak przysięga nie można w dzisiejszych czasach traktować serio, kiedyś w przeszłości służyła ona za zasłonę sprawom fałszywym i obłudnym i potem jak wiele takich spraw została kanoni- zowana. Osobiście skasowałbym przysięgę olimpijską, i na ostatniej olimpiadzie miałem lekkie nieprzyjemności, bo w czasie składania tej przysięgi zacząłem się śmiać. No, nie mogłem się powstrzymać. Przecież sam fakt składania przysięgi sugeruje, że coś jest nie w porządku i że gdzieś czają się jakieś świństwa i gmatwaniny. Należałoby to raczej dyskretnie przemilczeć, a nie uroczyście o tym przypominać. A przecież wtedy na cmentarzu formalna strona złożonej przypadkowo „przysięgi nad grobem matki" posiadała tak ogromną siłę powszechnie od tysięcy lat uświęconego rytuału, że nie mogłem tej sile umknąć i poddałem się działaniu tego, w co nie tylko nie wierzyłem, ale co wręcz uważałem za śmieszne i niepoważne. Agnieszka nie powiedziała nic. Nic dalej nie mówiła, kiedy szliśmy ku wyjściu przez cmentarz, trzymając się za ręce. Dopiero na ulicy odezwała się po raz pierwszy: — Co masz zamiar dziś robić? Było to piękne, że nic nie mówiła i że jej pierwsze słowa tyczyły spraw powszednich i czysto technicznych. Było to piękne, oczywiście zakładając, że ja cierpiałem i należało się ze mną obchodzić bardzo delikatnie, uważnie i z niedostrzegalną troską. Ale przecież już rzeczywiście nie wiedziałem, co jest naprawdę, a co nie. Właściwie wiedziałem. Naprawdę było tylko to, co w tej chwili uważała i widziała Agnieszka. Więc cierpiałem naprawdę, naprawdę byłem synem, który stracił matkę. Byłem nim dla Agnieszki. Gdy zapytała, co mam zamiar tego dnia robić, domyśliłem się w tym pytaniu troski i poświęcenia. Rozumiałem, że ona prosi, bym nią dysponował, ale robiła to w sposób cudownie dyskretny. Czułem w sobie ogromną, niczym nie zamąconą radość i przemknęło mi przez głowę, iż był to cudowny zbieg okoliczności, że... Nie, nie. Są rzeczy, o których nawet przelotnie pomyśleć jest skończonym łajdactwem. Jakakolwiek była moja matka, tego pomyśleć, co pomyśleć chciałem, nie wolno mi nawet przez chwilę. Całe szczęście, że zaraz zapomniałem, co chciałem pomyśleć, i tylko zostało mi mętne wspomnienie, że było to coś wyjątkowo nikczemnego. — Wiesz dobrze, Agnieszko, że nie mogę sobie wyobrazić niczego lepszego nad to, by być z tobą — powiedziałem. — To zależy tylko od ciebie — powiedziała. Przybliżyła się do mnie i szła chwilę lekko opierając głowę na moim ramieniu. Byłem zły, że nie mogę zachowywać się normalnie i okazywać mojej radości i szczęścia. Mogłem sobie pozwolić najwyżej na łagodny smutek. Agnieszka zaproponowała, że przyjdzie do mnie pod wieczór i zrobi kolację. Przyniosła butelkę amerykańskiej whisky, którą przysłał jej wuj Pluciński. Ten drugi, z New Yorku. Kolacja była świetna i Agnieszka zadawała sobie ogromnie wiele trudu, ażeby doprowadzić mnie do równowagi i odwrócić moje myśli od tragedii, którą przeżywałem. Widziałem, jaka się czuje szczęśliwa stwierdzając, że jej się to znakomicie udało i że nareszcie zacząłem śmiać się szczerze i serdecznie. Przez parę dni Agnieszka mieszkała u mnie i było nam bardzo dobrze. Właśnie wtedy moje mieszkanie zmieniło się nie do poznania. Miałem dużo pieniędzy. Doktor od matki zadzwonił do mnie, że chce się ze mną zobaczyć. Poszedłem do niego, a on naopowiadał mi niesamowitych rzeczy. Twierdził, że matka bardzo mnie kochała i w ogóle kochała dom, który opuściła, bo przede wszystkim kochała mojego ojca. Naprawdę to ojciec zdradzał matkę, a ona nie mogła tego znieść. Jego, doktora od matki, poznała przed laty i początkowo była między nimi tylko przyjaźń. Matka zwierzała mu się ze swoich nieszczęść, a on ją pocieszał. Potem to się przerodziło w coś głębszego. Z jego strony przede wszystkim. On dla niej był tylko ostoją życia (tak się wyraził) i na pewno czuła do niego wielkie przywiązanie, może nawet coś więcej. Ale tak naprawdę kochała mojego ojca. I mnie nade wszystko w świecie (też się tak wyraził), i tamten swój dom. Przyjąłem opowiadanie doktora od matki milcząco i ze sceptycznym wyrazem twarzy. Zastanawiałem się, po co mi opowiada te bajdy, zadając na pewno gwałt swojej ambicji. On powiedział: — Widzę, że ty nie bardzo wierzysz w to, co ci powiedziałem. — Żebym tak specjalnie wierzył, nie powiem. Doktor od matki pochylił głowę i pocierał sobie palcami czoło w taki sposób, jakby chciał powziąć ważną decyzję albo coś sobie przypomnieć, albo zdobyć się natychmiast na coś, co wymaga szczególnej odwagi albo co przerasta siły. Niezależnie od tego miał na twarzy wyraz, który mógłbym określić jako coś między rezygnacją a rozpaczą. Na pewno niezależnie od tego, co mu się tam w głowie roiło w związku ze mną, myślał sobie, że jest absolutnie sam na świecie, nie ma po co żyć i że życie mu się nie udało. Musiał straszliwie kochać matkę i zrobiło mi się go żal. Miałem ochotę po prostu zacząć go gładzić po głowie i powiedzieć mu, że może liczyć na mnie albo że odtąd ja będę jego ostoją, albo jeszcze coś z tych rzeczy, które się czasem mówi i czego się nie dotrzymuje. Ale oczywiście nie powiedziałem, bo pewne rzeczy po prostu nie przechodzą mi przez usta. Agnieszka mówi, że nie jestem dobrym człowiekiem. Opowiada to nawet innym. Ale na pewno tak nie jest i na pewno ona sama w to nie wierzy. A wtedy gdy doktor od matki pocierał sobie palcami czoło, coś mnie chwyciło za gardło i czułem z nim jakąś szczególną solidarność. Nie specjalnie jako z nim, z doktorem od matki, ale z nim jako z człowiekiem w ogóle. Nie umiem sobie tego dokładnie uświadomić, jak również nie bardzo wiem, czego ta solidarność miała tyczyć. Doktor od matki wyprostował znienacka głowę i spojrzał mi prosto w oczy. — Rozumiem — powiedział głosem jasnym i zdecydowanym — że są pozory, które, być może, upoważniają cię w pewnym stopniu, abyś czuł do matki żal albo niechęć. — Nie czuję do matki żadnego żalu ani niechęci — powiedziałem. To była prawda. Nie czułem do niej nic. Nawet tego. W moim głosie musiało brzmieć wielkie przekonanie, bo doktor od matki spojrzał na mnie trochę zdziwiony i jakby speszony. Patrzył jakoś tak, jakby się czuł rozczarowany i miał do mnie pretensję, że nie czuję do matki żalu ani niechęci. Znowu zaczął sobie pocierać palcami czoło. — Rozumiem — powiedział po długim namyśle — nie chcesz mi sprawić przykrości, wiedząc, jak bardzo kochałem twoją matkę. I uważasz, że teraz, gdy już jej nie ma, należy zapomnieć o wszystkim, co nie było dobre. Czy raczej powiedziałbym, co mogło się wydawać, że nie jest dobre. Takie podejście do sprawy wystawia ci najlepsze świadectwo, co dla mnie zresztą nie jest zaskoczeniem. Wiesz, że zawsze byłem o tobie najlepszego mniemania, i pamiętasz chyba, jak przed laty... Zaczął tę na pewno trudną dla niego rozmowę prowadzić w jakimś niewłaściwym kierunku i musiał zdać sobie z tego sprawę, bo przerwał nagle. Znowu wyprostował głowę i spojrzał na mnie śmiało, a nawet z błyskiem zapowiedzi triumfu. — Po co dużo mówić — krzyknął niemal — mam niezbity dowód na to, że matka kochała cię i pamiętała o tobie. Wstał, energicznie podszedł do obrazu Wyspiańskiego, przedstawiającego zimowy pejzaż krakowski i odsunął go. Za obrazem był safes. Dotąd takie rzeczy widziałem tylko w kinie i myślałem, że to istnieje tylko za granicą albo jest w ogóle wymyślone. U nas w domu też musiał być pewnie ukryty za obrazem safes, ale ojciec strzegł się prawdopodobnie przed ujawnieniem tego. W każdym razie ten safes, który odsłonił doktor od matki za obrazem Wyspiańskiego w swoim mieszkaniu, bardzo mnie rozśmieszył. Szczególnie, że posiadał takie kółko, które nie wiem, jak się nazywa, i które obraca się na wymyślone hasło albo kombinację liczb. Kiedy dużo później opowiadałem o tym safesie Dorocie, też się śmiała, ale nie bardzo w to wierzyła. W każdym razie kiedy doktor obracał kółko, ja się śmiałem, i to tak dalece, że w pewnej chwili nie mogłem się powstrzymać i zaśmiałem się głośno. Ale zaraz zatuszowałem to jakimś chrząkaniem, które mogło sprawiać wrażenie, że powstrzymuję wzruszenie. Doktor od matki tak pewnie myślał, a może nawet myślał, że powstrzymuję szloch, bo kręcąc swoje kółko nagle zatrzymał się, jakby nasłuchując. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ten safes tak mnie rozśmieszył. Fakt, że zupełnie tak samo rozśmieszył Dorotę, a gdybym ją spytał dlaczego, też chyba nie umiałaby odpowiedzieć. Wydaje mi się, że śmieszność tego, safesu to jest coś zupełnie naturalnego, tak jak inne śmieszne rzeczy, i nie ma się co nad tym zasta- nawiać. Doktor uporał się wreszcie ze swoim szatańskim mechanizmem, drzwiczki się otworzyły, a wtedy on zaczął coś szybko wyjmować z wnętrza. Chwilami jakby się zastanawiał, jakby coś pośpiesznie segregował, na koniec odwrócił się, podszedł do stolika, przy którym siedzieliśmy, i położył na nim różne dziwne rzeczy. Nie były zresztą wcale takie dziwne same w sobie. Kilka dość grubych paczek pięćsetzłotówek, trochę dolarów i nieco biżuterii. Jeszcze bardziej mnie to rozśmieszyło niż safes, a może rozśmieszyło mnie wszystko razem w połączeniu z safesem, przypominając film sensacyjny. Ale tym razem musiałem się trzymać. Przy safesie doktor od matki obrócony był do mnie tyłem. Teraz stał przede mną i patrzył mi w oczy. Jego spojrzenie zawierało nieco elementów patosu. Otwierał usta, chcąc coś powiedzieć, i zamykał je z powrotem. Jak to czynią ludzie w pewnych momentach nie dlatego, że wahają się, co powiedzieć, ale dlatego, że to, co mają powiedzieć, obmyślili sobie tak pięknie i znajdują się pod naporem takich wzniosłych uczuć, że po prostu szkoda im mieć to już za sobą. — Oto — powiedział wreszcie doktor od matki — oto święte dowody przywiązania twojej świetlanej pamięci matki do ciebie. Oto największe dowody tej troski, która jej nie opuściła w chwilach ostatniego tchnienia. To, co tu widzisz jest spadkiem, który ci zostawiła. Wypełniam w tej chwili obowiązek, wypełniam jej ostatnią wolę i tego... Był kompletnie wyczerpany i zgubił wątek. Siadł ciężko w fotelu i zaczął wycierać pot z czoła wierzchem dłoni, potem odwrócił twarz i zakrył ją ręką. Czułem się tak zażenowany, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Trzeba było jakoś wybrnąć z tej sytuacji, a doktor od matki jakby skamieniał. Przychodziły mi do głowy najgłupsze pomysły, jak na przykład, żeby zacząć go gładzić po głowie albo powiedzieć: „Odwagi, doktorze." W ten sposób często mówią do siebie ludzie w amerykańskich filmach. To zresztą, co się działo, bardziej na pewno przypominało film niż życie, ale muszę stwierdzić na podstawie własnych obserwacji, że ostatnio wszystko, co się dzieje między ludźmi w życiu, bardziej przypomina film niż życie. Wcale nie dlatego, żeby było takie ciekawe. Dlatego że jest takie wymyślone, wyreżyserowane, odgrywane — czy ja wiem zresztą dlaczego? Może nie mam racji. Bo przecież film istnieje dopiero najwyżej sto lat, a ludzie zgrywają się już od dobrych paru tysięcy lat. No tak, ale teatr był zawsze. Co prawda, dostępny tylko dla nielicznych. Dla górnych warstw. Toteż myślę, dawniej zgrywały się tylko warstwy górne, a teraz dzięki filmowi zgrywanie zostało upowszechnione. Ja nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że doktor od matki się zgrywał. Nie w tym filmowym, płaskim sensie w każdym razie. Przejrzałem jego grę. Nie było to zresztą trudne. Z tym całym spadkiem oczywiście nablagował. Chodziło mu o to, aby matka została zrehabilitowana w mojej pamięci. Wiedział dobrze, że obeszła się ze mną niegodnie. Mnie naprawdę nic to nie obchodziło. Nic kompletnie. Ale jego to obchodziło. Obchodziło go to za jej życia i obchodziło bardziej jeszcze wtedy, kiedy już nic nie można było naprawić! Tak czy tak, nie byłoby można — bo co można naprawiać między dwojgiem obcych ludzi, których nic ze sobą nie łączy? Rozważając to wszystko, myślałem jego kategoriami czy złudzeniami, czy jak tam. Ten naprawdę szlachetny człowiek, ta łamaga największa ze wszystkich łamag, rzeczywiście bardzo kochał matkę. Tu chcę zazna- czyć, że kiedy kogoś nazywałem łamaga, nie zawsze musiało to być obraźliwe. Czasem należało to nawet traktować właśnie przeciwnie. Nieraz myślałem z szacunkiem o łamagach, zazdrościłem im i siedziała we mnie jakaś tęsknota za łamagostwem. Kto wie, czy w gruncie rzeczy nie przynależałem duchowo do rodu łamag, czy nie byłem potencjalnie fenomenalnym okazem łamagi, czymś w rodzaju Tarzana wśród małp. Doktor od matki naprawdę kochał matkę. Zależało mu na tym, żeby ją odprawić z tego świata w sposób piękny i godny. Na drodze do osiągnięcia tego celu ja byłem najpoważniejszą przeszkodą. Ktoś inny, wielu innych zapewne starałoby się usunąć tę prze- szkodę w sposób najprostszy i najbardziej oczywisty, Starałoby się zrobić ze mnie łajdaka i wyrodnego syna. Ale ta łamaga nad łamagami wymyśliła coś innego. On postanowił uszlachetnić nas oboje. Ją, której nie mogło na tym zależeć, bo już nie żyła, i mnie, któremu na tym nie zależało, bo jeszcze żyłem. Robił więc to wyłącznie dla siebie, dając tym przykład, że czasem robienie czegoś wyłącznie dla siebie może być piękne, wzniosłe i szlachetne. Co do mnie, zachowałem się jak idiota. Na pewno jednak nie mogłem zachować się inaczej. W każdym razie nie umiałem. Doktor siedział w fotelu skulony, nagle odsłonił twarz i powiedział głosem bardzo zmęczonym. Nie tylko zmęczonym, ale i usilnie proszącym: — Weź ten spadek i idź już sobie. Wtedy ja zagarnąłem wszystko do kieszeni i bez słowa wyszedłem. Można mnie naturalnie pomówić o chciwość i cyniczne wykorzystanie sytuacji. Przecież wiedziałem bardzo dobrze, że wszystko to doktor wymyślił, pieniądze były jego, a nawet co do biżuterii miałem poważne wątpliwości. Nigdy w życiu niczego z tych precjozów nie widziałem u matki. Byłem pewien, że oddał mi jakąś swoją biżuterię rodzinną, a tę prawdzi- wą, po matce, schował dla siebie na pamiątkę. Najświętszą pamiątkę. Jeżeli to wszystko zabrałem, to nie przez chciwość. Chciwy w ogóle nie byłem i nie zależało mi na pieniądzach ani tak zwanych dobrach materialnych. A już na pewno najmniej chciwy byłem właśnie wtedy. Te pieniądze, dolary i kosztowności, które leżały przede mną, nic mnie nie obcho- dziły, nie czułem z nimi żadnego związku. Ale przecież doktor od matki odegrał dla siebie wielką, wspaniałą i naprawdę szlachetną, a nawet najświętszą scenę i ja nie mogłem mu jej zepsuć. Ani pchać się z jakimiś obiekcjami i w ten sposób wpychać na główną rolę w dramacie, który on napisał dla siebie. Mogłem naprawdę tylko wsadzić wszystko do kieszeni i wyjść. Co zrobiłem, W domu zawinąłem to wszystko w gazetę i wsadziłem do pieca. Nie mam safesu. W moim pokoju stoi piec, mimo że są kaloryfery. To znaczy raczej, są kaloryfery, mimo że stoi piec. Odkręcając drzwiczki zrobiłem naumyślnie, dla hecy, poważną minę, że niby odkręcam safes, ale bardzo krótko mnie to bawiło. Wcale nie czułem się usposobiony do śmiechu. To wszystko wyprowadziło mnie z równowagi i zaczynałem być zły na doktora od matki. Czułem się tak, jakbym popełnił jakieś przestępstwo albo popełnił szczególnie niehonorowy czyn. Dopiero teraz zaczynało przychodzić mi do głowy, że właściwie doktor od matki zrobił w pewnym sensie ze mnie wała. Wykorzystał mnie dla swoich wewnętrznych, wprawdzie najświętszych, ale nie dla mnie, celów i teraz na pewno siedzi zadowolony i uspokojony. A kłopoty i rozterki mam ja. Zaraz potem przyszła Agnieszka i zapomniałem o wszystkim. W parę dni później zatelefonowałem do doktora od matki, starałem się go delikatnie przekonać, że powinien wziąć z powrotem „spadek" matki, że mnie się on nie należy, nawet jeżeli było jej intencją, aby mi go przekazać. Doktor od matki oburzył się i zaczął mówić o najświętszej woli zmarłej i takich różnych rzeczach. Był stanowczy i mogłem się przekonać, że tego gestu nie zrobił pod wrażeniem chwili, ale dobrze go sobie obmyślił. Nie było żadnej rady. Spadek leżał w piecu i nie zamierzałem go tknąć. Chwilami myślałem sobie, że byłoby najlepiej, żeby ktoś nie wiedząc o niczym napalił w piecu. Powiedziałem nawet raz od niechcenia Agnieszce, że w mieszkaniu jest zimnawo i chyba kaloryfery źle grzeją. Ona, choć jeszcze nie mieszkała tak zupełnie u mnie, to miała klucze od mieszkania i lubiła mi robić czasem różne mieszkaniowe niespodzianki. Powiedziała jednak, że chyba coś mi się śniło, bo kaloryfery grzeją jak wszyscy diabli i musiała je nawet przykręcić. Potem przyszedł raz inkasent z elektrowni, a nie miałem w domu pieniędzy i wyjąłem z pieca pięćsetkę. Tak się to jakoś zaczęło, a jak się zacznie, to potem wiadomo. Biżuterię chciałem dać Agnieszce, ale odmówiła. Wzięła tylko jedną broszkę i nosiła ją. Szmaragdowe kolczyki dałem Dorocie. Było jej świetnie w kolczykach. Agnieszka zobaczyła ją raz w tych kolczykach. Od tego czasu jej nie lubiła. Dowiedziałem się potem, że doktor od matki ożenił się ze swoją asystentką z kliniki. Podobno żył z nią potajemnie co najmniej od pięciu lat. W każdym razie na grób matki chodził co niedzielę. To był fakt. Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że to wszystko z Agnieszką też było błędem. Nie byłem zresztą pewny, czy można w ten sposób to określić. Bo Agnieszki nie mogłem w żadnym wypadku wciągnąć do rubryki: nieudane sprawy z dziewczynami, rozczarowania miłosne czy coś w tym guście. Z Agnieszką byłem związany. Byłem bardzo mocno związany. Nie tylko przysięgą nad grobem matki. Przysięgą, której musiałem dotrzymać. Byłem z nią poza tym bardzo mocno związany. Nawet nie wiedziałem dobrze czym. Moim honorem, moją rozgrywką życiową, którą za wszelką cenę musiałem doprowadzić do końca. Ale to było powiązanie w pewnej formie uroczystej i że tak powiem, nadrzędnej. Istniało również inne powiązanie, bez którego to uroczyste i nadrzędne, być może, straciłoby wartość. Istniało mianowicie powiązanie codzienne. Kto wie, czy takie powiązanie nie jest silniejsze od najprzeraźliwszych szałów miłosnych. Różne przeraźliwe szały mają to do siebie, że są skłonne ni stąd, ni zowąd przeminąć i śladu po nich nie zostaje. A powiązanie codzienne to rzecz uporczywa, wytrwała, nękająca. Z Agnieszką nie było tak, jak bywało z innymi dziewczynami. Może dlatego, że ona miała nade mną przewagę życiową i dawała mi to odczuć. Po prostu bałem się jej. Nie wiedziałem dlaczego, ale bałem się jej. Uznawałem ją za autorytet. Oczywiście czysto formalnie. Ze strachu, a może dla świętego spokoju. Co w końcu na jedno wychodzi. Nie. To niezupełnie tak. Uznawałem ją za autorytet formalnie, lekceważąc sobie w gruncie rzeczy jej sądy i mniemania, by wynagrodzić jej jakoś, by zatuszować nie tylko przed nią i przed otoczeniem, ale i przed sobą samym fakt, że jej nie kochałem. Bo mimo to, że ją denerwowałem na każdym kroku, że mną gardziła jako lekkoatletą i ,że właściwie mnie nie znosiła, to wiedziałem przecież, że mnie kochała. To właśnie było najgorsze. Od tego wykręcić się nie było można. Bez tego, rzecz jasna, byłbym zwolniony od przysięgi i wszystkich innych postanowień. Mógłbym sobie poszukać innego obiektu dla: przeprowadzenia honorowej rozgrywki z życiem i dla zadośćuczynienia za świństwa, które popełniłem. Mógłbym? Musiałbym nawet. A tak co? Agnieszka mnie kocha- ła. Została przeze mnie zaangażowana w coś, przed czym wyraźnie się broniła. W coś, co jej absolutnie nie odpowiadało, ale przed czym chronić się nie potrafiła. Czuła do mnie żal i pretensję o to, że kochała osiłka stojącego o wiele niżej od niej pod względem intelektualnym. Starała się za to odgrywać na mnie i poniżała mnie na każdym kroku, ale nie mogła mnie przestać kochać, bo tak się to jakoś fatalnie złożyło. Fatalnie dla niej i dla mnie. Było w tym dużo jej winy. Oszukiwała mnie. Wtedy na początku nie była sobą. Starała mi się podobać i z jakimś szatańskim wyczuciem sytuacji, na które często potrafią zdobyć się kobiety, odgrywała kogoś zupełnie innego. Taką dziewczynę z powieści Hemingwaya, kogoś, kogo wyobraziłem sobie, za kim tęskniłem, a kogo nigdy nie spotkałem. Prawdopodobnie naśladowała Jowitę. Bo Agnieszka nie była Jowitą. Na szczęście. Długo jeszcze byłem pewien, że mnie zwodzi. Póki nie przekonałem się, iż Jowitą istniała naprawdę i była kimś zupełnie innym. Miałem pewność, że nie zobaczę jej już nigdy w życiu. Ale byłoby straszne, gdyby nie istniała. To znaczy, gdyby była wymysłem i mistyfikacją Agnieszki. Bo ja właściwie kochałem Agnieszkę jako Jowitę. Kiedy przestawałem ją kochać, przestawałem, rzecz jasna, kochać również Jowitę. Bladła, nikła w mojej wyobraźni, a ja czułem z tego powodu rozpacz i pustkę. Ale kiedy wiedziałem, że istnieje rzeczywiście, myśl o niej dodawała mi otuchy. Jowitą była ponad wszystko. Była ideałem kobiety i kobiecości. Ideałem nieosiągalnym dla mnie, ale istniejącym. Dlatego nie miało to nic do rzeczy, że kochałem się w jakiś dziwny sposób w Helenie. Helena to Helena, a Jowita to Jowita. No, lepiej wyjaśnić tego nie można. Okazało się, że Agnieszka nie była Jowita. Nie tylko dosłownie, ale i w przenośni. Kiedy uznała okres wstępny za skończony, pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nie mam tu na myśli nic złego mówiąc: swoje prawdziwe oblicze. Takiego sformułowania używa się na ogół w artykułach politycznych, kiedy się chce zjadliwie udowodnić, że jacyś przeciwnicy są przewrotnymi łajdakami. Agnieszka miała takie a nie inne usposobienie, które może samo w sobie było nawet godne uznania, ale mnie absolutnie nie odpowiadało. Była straszliwie rzeczowa i skrupulatna. Prawdziwa poznanianka. Miała ogromne ambicje intelektualne i w ogóle ambicje życiowe. Bez chwili przerwy dążyła do zaspokajania tych ambicji i wydawało się, że po prostu nie miała czasu na nic innego. Taki charakter mógł się podobać na przykład Michałowi Podgórskiemu. Podobał mu się zresztą, choć nie wydawało mi się, by się on inte- resował Agnieszką jako kobietą. Mógł się podobać Michałowi Podgórskiemu, ale dla mnie był czymś obcym. Najgorsze, iż Agnieszka uznawała, że skoro ona ukazywała swoje prawdziwe oblicze, to ja też powinienem ukazywać jakieś swoje prawdziwe, odpowiadające jej prawdziwemu. Ale nie brała pod uwagę tego, że ja od początku operowałem wyłącznie swoim prawdziwym obliczem, a żadnego innego nie miałem. Czuła się z tego powodu rozczarowana i oszukana. Ciągle próbowała jakby pukać do mnie, w moje okienko, abym je otworzył i ukazał to oczekiwane oblicze. Stąd ciągłe konflikty i nieporozumienia między nami. Wciąż usiłowała mnie naprowadzić na jakąś właściwą drogę, zmieniać, wychowywać i nie mogła się z tym pogodzić, że jestem lekkoatletą, a nie intelektualistą, a w tygodnikach literackich, o ile je w ogóle czytam, wolę czytać wesołe felietony niż problemowe artykuły. Po pogrzebie matki Agnieszka zamieszkała u mnie i zdawało się, że już zostanie. Były to naprawdę piękne dni. Chyba jedne z piękniejszych w moim nieciekawym na ogół życiu. Potem już trudno mi było ocenić. Pewnego wieczoru, kiedy jedliśmy kolację, zacząłem z przerażeniem poddawać się wrażeniu, że mi się nudzi. Miałem ochotę gdzieś wyjść, spotkać się z Arturem Wdowińskim albo iść do kina z Dorotą. Agnieszka skarżyła się, że ją boli głowa, i milczała. Ale nie dlatego czułem nudę. To ode mnie pochodziło, a nie od niej. Na drugi dzień wyszła wcześnie na akademię, a wieczorem zadzwoniła, że ma jakąś nagłą pracę i będzie musiała ż koleżanką przesiedzieć całą noc. Udawałem, że jestem z tego powodu zmartwiony, ale w gruncie rzeczy doznałem ulgi. To przeraziło mnie jeszcze bardziej niż uczucie nudy z poprzedniego wieczoru i zacząłem sobie zdawać sprawę, jak to się wszystko układa. Agnieszka już nie wróciła do mnie. To znaczy, nie wróciła już do mego mieszkania na stałe. Bo wszystko się zanosiło na to, że sprowadzi swoje rzeczy i zamieszkamy razem. Ale Agnieszka miała w niektórych sprawach wielkie wyczucie sytuacji. Choć w innych znowu zaskakiwała mnie wręcz swoją gruboskórnością. Wtedy wiedziała, że jest za wcześnie na to, by zostawać na zawsze ze mną, i zręcznie się wycofała. Nic się właściwie przez to nie zmieniło. Zachowała klucze i kiedy przychodziła do mnie, odgrywała z całą swobodą rolę pani domu. Ale fakt, że mieszkamy osobno, wymagał jakiegoś skomentowania, jakiejś jego oficjalnej wersji. I to załatwiła zręcznie Agnieszka. Powiedziała mi: — Wiesz... Musisz zrozumieć pewne sprawy. To oczywiście śmieszne zachowywanie pozorów. Ale chodzi o moich rodziców. Oni są zakuci mieszczanie poznańscy. Wiesz, co to są zakuci mieszczanie poznańscy? A właśnie! Nie wiesz, To ja ci mówię. Dla nich byłby po prostu cios, gdybyśmy zamieszkali razem bez ślubu. A ja muszą się z nimi liczyć. No po prostu nie czuję siły, aby sprawić im przykrość i zawód. Więc zacząłem namawiać Agnieszkę, żebyśmy wzięli jak najprędzej ślub. I tu Agnieszka okazała się cudownie niekonsekwentna. Wyśmiała mnie, że jestem kołtun i poddaję się terrorowi sztucznych obyczajów. — Jeżeli wstydzisz się żyć ze mną na kocią łapę — powiedziała — to możemy zerwać. Wybaczę ci również, jeżeli mi się nie będziesz kłaniał, bo rozumiem, że cię to skompromituje. Ty jesteś czasem naprawdę zdumiewająco zacofany. Jak w drugiej połowie dwudziestego wieku takie sprawy mogą być w ogóle dla kogoś problemem? Taka Agnieszka ciągle jeszcze bardzo mi się podobała. Podobało mi się w niej to wszystko, co świadczyło o jej kobiecości. A cóż jest bardziej kobiecego niż wypowiedzenie na przestrzeni kilkunastu sekund dwu absolutnie sprzecznych ze sobą mniemań? Ale Agnieszka coraz rzadziej objawiała swoje cechy kobiece. Była mądra, rozważna, zaabsorbowana dążeniem do profesjonalnego doskonalenia się, a do tego jakaś okropnie sztuczna. Myślę, sztuczna w sensie zaplanowanej postawy intelektualnej. Ten plan obejmował mnie niestety. Fakt, że pięknie urządziła moje mieszkanie, był oczywiście pozytywny. Gorzej, że na każdym kroku usiłowała podnosić mnie duchowo. Do swojego poziomu. Mocno podejrzewam, że w gruncie rzeczy nie kierowała się w tym troską o moje udoskonalenie, ale o dawanie do zrozumienia i mnie, i otoczeniu, o ile niżej od niej stoję. Był to zapewne jeden ze sposobów przywiązywania mnie do siebie i uzależniania. Sposób niewątpliwie dobry i sku- teczny. Czułem się uzależniony od Agnieszki i coraz bardziej się do niej przywiązywałem. Jest szczególnym szataństwem ze strony natury, zarządzającej sprawami między mężczyzną i kobietą, że pewnemu rodzajowi przywiązania towarzyszy z odwrotnie proporcjonalną siłą tęsknota za innymi kobietami. Ja przywiązywałem się do Agnieszki coraz silniej. A im silniej przywiązywałem się i wyraźniej widziałem, jak bardzo ona mnie kocha, tym. większa ogarniała mnie rozpacz, że rozmaite dziedziny uroków życia zostają przede mną raz na zawsze zamknięte. Zamykała je ta głupia przysięga i nie było na to sposobu. Mimo że nie mieszkaliśmy razem, byliśmy z Agnieszką typową parą małżeńską. Ale ona rościła sobie do mnie prawa bardziej tyrańskie niż najzajadlejsza i najlegalniejsza małżonka, a ja poddawałem im się z większą uległością od najtypowszych wieloletnich mężów. Poznałem rodziców Agnieszki. Byli to weseli, swobodni ludzie bez przesądów. On przed wojną był inżynierem w fabryce Cegielskiego, a po wojnie założył warsztat samochodowy w Poznaniu. Ona z pochodzenia ziemianka. W swoim czasie raczej popełniła mezalians. Ale całe to ziemiańskie rodzeństwo Plucińskich było raczej zbuntowane, a wuj Pluciński należał nawet do PPS. Drugi wuj, ten amerykański, uciekł z domu jako chłopiec, przejechał na gapę statkiem do Stanów Zjednoczonych i dorobił się niezłego majątku. W każdym razie było wykluczone, żeby rodzice Agnieszki gorszyli się, że żyjemy bez ślubu. Ona to wymyśliła. Postanowiliśmy, że weźmiemy ślub po jej powrocie z Ameryki. Ona miała już paszport, wizę i wszystko. Mogłaby w każdej chwili wyjechać. Wciąż wyznaczała terminy i wciąż je od- kładała. Wiedziałem dlaczego, ale nie mogłem się na to w bezpośredniej z nią rozmowie powoływać. Agnieszka bała się tego, co może nastąpić w czasie jej nieobecności. Bała się rozstawać ze mną. Wiedziała, jakie to niebezpieczne. I miała rację. To znaczy miałaby rację, gdyby nie ta przysięga. Byłem z Agnieszką związany do końca życia. Mogła spokojnie je- chać, gdzie chciała i na jak długo chciała. Nic już między nami nie mogło się zmienić. W początkach mojej kariery lekkoatletycznej stanąłem do Biegu Narodowego na przełaj. Był to mój pierwszy start biegowy. Od początku wyrwałem się do przodu i szybko zgubiłem przeciwników. Ale pokręciłem drogę i zboczyłem. Spostrzegłem się, wróciłem do wyznaczonej trasy w tym samym miejscu, w którym z niej zszedłem. Straciłem co najmniej dwa kilometry. Mimo to dogoniłem przeciwników i zwyciężyłem. Nie zwyciężyłem, bo mnie zdyskwalifikowali. To wydarzenie bardzo często przypominało mi się potem. Przypominało mi się również w związku z Agnieszką. Nie wiedziałem czemu. Gdybym się głębiej zastanowił, doszedłbym może dlaczego. Ale nie chciało mi się. Wystarczyło mi, że wyczuwałem związek między tym, co działo się w moim życiu, i tym, co działo się w moich walkach na bieżni. To mnie pocieszało. Dlaczego? Też nie wiedziałem. Wcale; naprawdę wcale nie jest dobrze za dużo wiedzieć. Agnieszka chciała wiedzieć wszystko i chciała się rządzić tylko rozumem. No i co by jej z tego przyszło, gdyby się dowiedziała, jak było naprawdę między nami? Co by jej z tego przyszło, gdyby wiedziała, co jest między Heleną i mną? A co właściwie było? Formalnie biorąc nie stało się nic takiego, co można by wziąć za złe. Formalnie! Ba! Ileż świństw dzieje się przez to, że wynaleziono pojęcie strony formalnej wydarzeń. Bo jeżeli formalnie nie działo się nic złego, to dlaczego nie mogłem patrzeć w oczy Księżakowi? Dlaczego umykałem przed nim i z wyrafinowaną podłością usiłowałem wciąż wyszukiwać preteksty do nieporozumień z nim? Preteksty f o r m a l n e, nie związane z tym, co istotne. I dlaczego w zupełnie podobny sposób postępowałem z Agnieszką? Swoją drogą, z nią wynaleźć formalne preteksty do nieporozumień było bardzo łatwo. Nie mogłem się skarżyć, że mi utrudniała zadanie. Z Książakiem inna sprawa. Ale on był takim osłem? Dlaczego nic nie wiedział, co się koło niego, co się koło nas działo? Przecież powinien się był już wtedy czegoś domyślić, a przynajmniej coś wyczuć, kiedy telefonował z Warszawy. Z tak cudownym, tak szlachetnym charakterem potrafiłby sprawę subtelnie i niedostrzegalnie załatwić. Oto sięgałem dna nikczemnego upodlenia! Wyrażałem pretensje do człowieka, którego mogłem W każdej chwili zdradzić i oszukać. Wobec którego już to właściwie zrobiłem. Jeżeli zrezygnowałbym z posługiwania się formalną stroną zagadnienia. Wyrażałem do niego pretensje o to, że nic nie robił, by mi w tym przeszkodzić. Rzeczywiście nic nie zrobił, by w tym przeszkodzić, za to wiele, by dopomóc. Ale to nie jego wina. Czy moja jednak? Jak długo można cierpieć mękę wyrzeczenia, biorąc pod uwagę, że samotny człowiek broni się przeciw zmobilizowanej w pełni naturze, wyposażonej w najbardziej dynamiczną broń termojądrową? Cierpiałem męki nie do opisania wtedy, kiedy wróciwszy od Heleny rzuciłem się na tapczan i starałem pojąć sens tego, co się wydarzyło. Cierpiałem męki fizyczne, tak bardzo chciałem Heleny. Jeszcze niczego w życiu tak nie chciałem jak jej. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co nastąpiło potem. Całe szczęście, że nie było Agnieszki. Pojechała do Warszawy załatwić jakieś dodatkowe formalności w związku z wyjazdem do Ameryki. Myślę zresztą, że nic do załatwienia już nie miała. Wykręcała się tym, żeby odkładać swój wyjazd. Zrobiła już wtedy dyplom i nie miała żadnych powodów, by jeszcze czekać. Ja udawałem, że wierzę, iż nie wszystko jest jeszcze gotowe, bo po prostu chciałem, żeby przynajmniej do Warszawy wyjechała na parę dni. Musiałem choć trochę od niej odpocząć. A ponieważ akurat jechał do Warszawy Michał Podgórski samochodem, poprosiłem go, by ją zabrał, i jakoś tak zręcznie wszystko pokręciłem, że choć chciała się wykręcić, to już nie mogła. A bardzo chciała. Jakby wyczuwała, że nic dobrego się nie stanie w czasie jej nieobecności. Miała złą i nadąsaną minę, kiedy wsiadała do samochodu, patrzała na mnie gniewnie i była nawet trochę niegrzeczna dla Michała, który, Bogu ducha winny, nie mógł się domyślić, że to przeze mnie. Oczywiście był to wielki zbieg okoliczności, że wyjechała i Agnieszka, i Księżak w tym samym czasie. Ale ostatecznie wszystko, co się zdarza, zdarza się na skutek mniej lub bardziej widocznych zbiegów okoliczności. Tylko pisarze ogromnie boją się zbiegów oko- liczności, gdyż uważają, że to obniża wartość literatury. Coś na ten temat napisał Remarąue w Łuku Triumfalnym. Powtarzam za nim. Bardzo lubiłem tego pisarza. Agnieszka odzywała się o nim lekceważąco. Cierpiałem więc niesamowite męki na tym tapczanie. Gdybym był w stanie myśleć o czymkolwiek poza Heleną, pomyślałbym prawdopodobnie, że jest rzeczą nie do zniesienia, iż cierpię na tym tapczanie, na którym jeszcze tak niedawno cierpiałem podobnie z powodu Agnieszki. Być może podobnie, bo natury tamtej męki już nie bardzo pamiętałem. Ale o tym pomyślałem dopiero później, a wtedy, jeżeli w ogóle pomyślałem o Agnieszce, to jedynie, by odetchnąć z ulgą, że wyjechała do Warszawy i nie było szans, by się tu nagle zjawiła. Cierpiałem fizycznie. Przypalano mi ciało, wyrywano paznokcie, wydrapywano oczy. Ale to nic w porównaniu z tym, co nastąpiło potem. Wtedy zdołałem się na tyle opanować, że nie zatelefonowałem do Heleny ani nie wróciłem do niej. Był to chyba jeden z najniezwyklejszych wyczynów w moim życiu. Wyczerpany katuszą, twardo zasnąłem w ubraniu. Na ogół słyszałem o tym, że ludzie trapieni udręką spędzają bezsenne noce. Nie wiem dlaczego, ale ze mną było akurat przeciwnie. Nigdy tak świetnie i twardo nie zasypiałem jak wtedy, gdy miałem poważne zmartwienie lub gdy coś szczególnie mnie niepokoiło. Obudziłem się na drugi dzień rano w ubraniu i od razu pomyślałem, co by to było, gdyby tak nagle przyszła Agnieszka i zobaczyła, że śpię w ubraniu. Tak jak to ona zwykle, mówiłaby z ubolewaniem, złe skrywającym głęboką satysfakcję: „Bardzo mi przykro, to moja wina. Zapomniałam cię poinformować, że rozwój cywilizacji wynalazł piżamy i że okres, gdy człowiek okryty skórą sypiał na posłaniu z liści, mamy już za sobą. Wydaje mi się, kochanie, że w ogóle tapczan jest dla ciebie przedmiotem zbyt skomplikowanym i chyba wystarczy, jeżeli będziesz sypiał na wycieraczce." Tak by się cieszyła mogąc mi dowieść, że jestem człowiekiem niekulturalnym i dzieli mnie od niej ogromna różnica poziomu, że nie zastanawiałaby się nawet, dlaczego właściwie spałem w ubraniu, nie pomyślałaby, że jest to trochę podejrzane. Szybko się rozebrałem, wskoczyłem do wanny i myślałem cały czas o tym, jaką ciętą odpowiedź dałbym Agnieszce. Dopiero po chwili przypomniałem sobie Helenę i wszystko, co wczoraj przeżyłem. Chciało mi się śmiać, a jednocześnie czułem wstyd. Zupełnie taki wstyd, jakby się stało to, co się nie stało, i jakbym tego żałował. „To straszne — myślałem — że człowiek ulega chwilowym złudzeniom, które mimo swojej chwilowości są tak potężne, iż mają moc zmienienia jego kolei losu. Złudzenie termojądrowej mocy wybucha i znika, ale zmieniony los zostaje. Diabli z tym wszystkim. Co za szczęście, że zdołałem wczoraj zapanować nad sobą." Helena w tej chwili nie budziła we mnie żadnych uczuć. Żadnych prócz jakiejś mieszaniny niesmaku i zawstydzenia. Ta mieszanina kryła w sobie coś niebezpiecznego, ale ja udawałem, że tego nie dostrzegam. Poszedłem do biura. Tam dowiedziałem się, że dzwonił Michał Podgórski z Warszawy. Przyjedzie dopiero jutro i prosił, bym przypilnował, aby pracownia skończyła robotę dla Akademii Górniczej,, którą odwlekaliśmy od miesiąca. Zmartwiłem się, ponieważ pomyślałem sobie, że i Agnieszka dziś nie wróci. Będzie jej wygodniej wracać razem z Michałem samochodem. A właśnie bardzo chciałem, żeby Agnieszka ze mną była. Czułem dla niej tkliwość i myślałem sobie, że jak jest, tak jest, ale to dla mnie najbliższa osoba na świecie. Doszedłem do wniosku, że w ogóle mam do niej niewłaściwy stosunek i że muszę się dla niej zmienić. Kiedy wracałem do domu, usłyszałem jeszcze na schodach, że dzwoni telefon. Biegłem szybko po schodach, by zdążyć go odebrać. Otworzyłem drzwi tak gwałtownie, że zleciał ze ściany obraz, reprodukcja Olimpu Maneta. Już dawno uważałem, że wisi w niewłaściwym miejscu, za blisko drzwi wejściowych. Przewidywałem, że prędzej czy później musi zostać tymi drzwiami strącony. Nie chciało mi się jednak go przewiesić i ciągle to odkładałem. Agnieszka nie wypowiadała się w tej sprawie. Nie wiedziała, jak się ustosunkować do impresjonistów. Byli dla niej już za mało nowocześni, a jeszcze niedostatecznie klasyczni. Udawała więc, że w ogóle nie dostrzega reprodukcji Olimpu. Bardzo to było charakterystyczne dla Agnieszki, Wbiegając do pokoju pośliznąłem się i potrąciłem stolik, na którym stał wazon. Zdołałem go złapać w powietrzu, i dopadłem do telefonu trzymając go jak pałeczkę sztafetową. Nigdy w życiu nie biegłem w sztafecie, a ogromnie bym chciał. Niestety, na moich dystansach nie biega się sztafet. Podniosłem słuchawkę i przez chwilę nic nie mówiłem. Byłem zadyszany i wstydziłem się powiedzieć „halo” urywanym głosem. Chciałem, żeby mój głos brzmiał raczej swobodnie, a nawet nonszalancko. Czekałem, aż mi się oddech wyrówna. Czasem przebiegnę pięć tysięcy metrów i mam taki równy oddech, jakbym się przed chwilą obudził. A tu biegnąc parę metrów do tego telefonu tak się zadyszałem. — Co się tam dzieje — usłyszałem po chwili poirytowany głos w słuchawce. Był to głos Księżaka. — Jest tam kto? — Jestem — powiedziałem. — To czemu się, do diabła, nie odzywasz? W chowanego się bawisz czy co? — Odzywałem się — powiedziałem — tylko w moim telefonie ciągle coś nawala. Sznur się gdzieś przerywa. Okłamywałem go. Dlaczego go okłamywałem? Dlaczego usiłowałem ukryć przed nim, że jestem zadyszany? — Słuchaj mnie... ale słyszysz teraz? Odpowiedz, słyszysz? — No słyszę, słyszę. Nie musisz tak krzyczeć, bo to nic nie pomoże. Już wtedy zaczynałem być na niego zły, a co obrzydliwsze, usprawiedliwienie dla tej złości czerpałem z kłamstwa o zepsutym telefonie. — Co ty jesteś taki zły? — spytał Księżak ze szczególnym smutkiem osoby, która spiesząc do kogoś z zapasem ciekawych nowin natrafiła na oziębłość i brak zainteresowania. — Czemu jesteś zły? Może ci przerwałem pracę? Zrobiło mi się przykro. — Ależ nie, nie, Edward. Przepraszam cię, jeżeli to tak wyszło, że na ciebie jestem zły. Ten telefon wyprowadza mnie z równowagi. Kłamstwo z telefonem stało się uniwersalne. Służyło nie tylko do ataku, ale i do obrony. — Więc słuchaj. Mam ci dużo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Trochę ponarozrabiałem w tej Warszawie. Wiesz? Wydaje mi się, że uda się przeprowadzić trochę rzeczy, o których rozmawialiśmy. Napisałem memoriał i chodzi o to, by go doręczyć przed walnym zebraniem. Bawiłem się wazonikiem. Rzucałem go wysoko w górę i łapałem nisko nad ziemią. W ostatniej chwili. Nic mnie nie obchodziło walne zebranie ani memoriał Księżaka, ani co on tam ponarozrabiał. Znałem już na pamięć te rzeczy. Dlaczego tak się spieszyłem do telefonu? Czemu. się tak zadyszałem? Prawie zdemolowałem mieszkanie. Olimpia leżała naga na podłodze w korytarzu. Naga pośród rozbitego szklą. To skojarzenie wydało ] mi się nieprzyjemne. Czułem o to pretensję do Księżaka. Ostatecznie, to on dzwonił, kiedy tak biegłem j do tego telefonu. Gadał dalej, co tam ponarozrabiał w Warszawie. Nie słuchałem. Zastanawiałem się, co robi teraz Helena. Czy jest w domu. Miałem długi sznur od telefonu i rozmawiając mogłem chodzić po całym mieszkaniu. Odłożyłem wazonik, wziąłem w rękę aparat, poszedłem na korytarz i podniosłem z ziemi Olimpię. Przyglądałem jej się. Poczułem ulgę, że wydobyłem ją spod szkła. Czy Helena jest w domu, czy jej nie ma? A jeżeli nie j ma jej w domu, to gdzie jest? Nagłe poczułem, że krew uderza mi do głowy. Nagość Olimpii skojarzyła mi się z Heleną. Było to szczególne uczucie. Naprawdę nie miałem w sobie nic z erotomana i nie interesowały mnie żadne pornografie. Ale jeżeli w skojarzeniu nagości Olimpu z Heleną było coś, co mogłoby się wydać pornografią, to była to z pewnością pornografia wyższego rzędu, pornografia, że tak się wyrażę, ideowa. Nie fizyczna nagość skojarzyła mi się bezpośrednio z ewentualną nagością Heleny, ale pojęcie nagości z Heleną w ogóle, zupełnie obojętne — ubraną czy nie. Pojęcie nagości jako formy wyzwolenia i radości. Oczywiście, łatwo to wszystko analizować i opatrywać komentarzami potem. Wtedy decydującym był fakt, że nagość Olimpii skojarzyła mi się z Heleną i że wskutek tego doznałem uderzenia krwi do głowy. Byłem daleki od poszukiwania genezy i istoty tego zjawiska. Interesowało mnie bardziej, czy Helena jest w domu, a jeżeli tak, czy wie, że Księżak rozmawia ze mną, i co sobie o tym myśli. Nie słuchałem ani trochę jego gadania i w tamtej chwili nie czułem się chociażby zażenowany faktem, że myślę o Helenie, i myślę w taki sposób, i do tego jeszcze w momencie, kiedy on, niczego nieświadomy, czyni mi przyjacielskie zwierzenia. Swoją drogą nigdy mnie gadanie Księżaka nie obchodziło. Z nim była dziwna sprawa. Był na pewno znakomitym trenerem i zawdzięczałem mu wiele. Jeżeli nie wszystko. Na boisku był prężny, ścisły i konkretny. Ale poza boiskiem miał swoje szczególne ambicje reformatorsko-organizacyjne, nierozsądne i nierealne. Była to jego słabość, którą wszyscy traktowali wyrozumiale. Polegała głównie na tym, że prostą i błahą sprawę wyolbrzymiał do rozmiarów uniwersalnych i zasadniczych. Zupełnie jakby do otwarcia pudełka papierosów konstruował coś w rodzaju mózgu elektronowego. Nie ulegał temu zawsze, ale miał od czasu do czasu takie napady. Pisał memoriały, których nikt nie czytał, zwoływał zebrania, na które nikt prawie nie przychodził, odwoływał wszystkich na bok i przekonywał do spraw, które nikomu nie były potrzebne i nikogo nie obchodziły. Potem te sprawy rozpływały się w powietrzu, a Księżak, jakby tego nie zauważał, montował z entuzjazmem i zapałem nowe. Ta jego skłonność musiała wynikać z różnych rozczarowań życiowych, stanowiła próbę rekompensaty. Księżak miał skłonności artystyczne, marzył, żeby zostać pianistą, ale brakło mu talentu. Chciał go zastąpić sportem. W sprintach doszedł w swoim czasie tylko do średnich rezultatów. I tutaj zabrakło mu talentu, by wybić się ponad przeciętność. Potem nie wystarczyło mu, że naprawdę był świetnym trenerem, że sport nasz wiele mu zawdzięczał i mógł się nim chlubić. Pozostała mu niewyżyta tęsknota sportowo-estradowa do popisów indywidualnych i stąd to wszystko, stąd zanudzanie długimi i mętnymi przemówieniami na zebraniach i pisanie rozwlekłych, niezrozumiałych memoriałów. A przecież jednocześnie, kiedy chodziło o konkretne sprawy sportowe, nikt nie potrafił rozwiązać problemu tak trafnie, zwięźle i szybko jak on. Najgorsze, że właśnie mnie obrał sobie jako zaufanego sprzymierzeńca. Tyczyło to, co prawda, zarówno tych dobrych konkretnych spraw, jak tych maniackich, ale mnie to wyróżnienie nie odpowiadało w żadnym wypadku. Bo w ogóle wcale mi nie odpowiadało, że Księżak mnie wyróżniał. Ja jeden byłem z nim po imieniu i na równej stopie, i uważał mnie za coś lepszego. Wcale nie byłem pewien, czy nie dlatego, że pochodziłem z tak zwanego „dobrego domu". Chłopcy z naszego klubu przeważnie pochodzili z „gorszych domów" z wyjątkiem Komorowskiego, miotacza kulą. Ale on za to był w czasie wojny w Związku Radzieckim. To była głupota ze strony Księżaka wyróżnianie mnie ze względu na ten „dobry dom". Gdyby wiedział, co to za dom i do czego mnie doprowadził. Gdyby wiedział, jak bardzo chciałbym być z „gorszego domu" albo spędzić wojnę w Związku Radzieckim. W każdym razie stosunek Księżaka do mnie wyróżniał mnie spośród innych chłopców w klubie w sposób dla mnie mało pożądany. Mnie właśnie chodziło o to, żeby się od nich niczym nie odróżniać. Może wtedy doszedłbym do jakiejś równowagi? A przez układność wobec Księżaka doprowadziłem do tego, że coś mnie dzieliło od tych chłopców, których tak strasznie lubiłem, którym tak bardzo zazdrościłem, że byli tacy, jacy byli, i których na dobrą sprawę trochę w głębi ducha traktowałem lekceważąco. — Czy ty słyszysz, co ja mówię? — No, słyszę, słyszę. Czemu miałbym nie słyszeć? — Myślałem, że znowu ten sznur. — Nie, sznur w porządku. — Więc co? Znajdziesz dla mnie chwilę czasu? — Naturalnie. Wiesz, że zawsze możesz dysponować moim czasem. — Wiem przede wszystkim, że zawsze mogę na ciebie liczyć. To ja ci zaraz przyślę Helenę. - Co? — Słyszysz czy nie słyszysz? Napraw sobie, do diabła, wreszcie ten telefon. Nie można się z tobą normalnie rozmówić. — Co? — Nie słyszysz mnie? — Słuchaj... nie bardzo. — Halo? — Tak, tak. No, mów. — Więc przyślę ci zaraz Helenę z tym memoriałem. Słyszysz,? —Tak, słyszę. Już się nie pytaj, na miłość boską, czy słyszę, tylko mów. — I proszę cię bardzo, żebyś go dziś przejrzał, zrobił swoje uwagi i odesłał mi. Helena ci przyniesie, a potem wróci po niego. Chciałbym jutro wcześnie rano posłać do Warszawy. Wiesz, chodzi o to, żeby przeczytali przed walnym zebraniem. Wiesz? — Tak, tak. — Co tak, tak? — No, żeby zdążyć przed walnym zebraniem. - Ty jeden rozumiesz wagę tych spraw. O ile przedtem uderzyła mi krew do głowy, to w tej chwili czułem, jak przebiega przez cale moje ciało potężna fala gorąca. Wciąż trzymałem w ręku Olimpię. Popatrzyłem na nią i cisnąłem ją w głąb pokoju. - Więc co, Marek? Załatwione? — Słuchaj, Edward... Chciałem ci powiedzieć, że... — Co? Mów głośniej. Teraz ja nie słyszę. — Słuchaj, Edward. Ja naturalnie bardzo chętnie. Ale po co masz fatygować Helenę, I tak miałem wyjść coś załatwić w waszej stronie. To ja sam wpadnę... — Za późno, bo już Helena wyszła. Ona się chętnie tego podjęła. Nawet sama zaproponowała, więc się nie krępuj. Powiedziała, że chce się zrehabilitować za to, że wczoraj tak głupio załatwiła. Jest w drodze do ciebie, zaraz tam będzie. I tak minęlibyście się. Więc miałem odpowiedź, gdzie była Helena i co robiła. — To wiesz co, Edward... Może by... — Marek, przepraszam cię, ktoś dzwoni do drzwi. Słuchaj, do widzenia. Z góry ci dziękuję. Odłożył słuchawkę. Ja swoją trzymałem jeszcze chwilę przy uchu. Stałem na korytarzu z telefonem w ręku, na potłuczonym szkle. Potem wolno wróciłem do pokoju. Postawiłem telefon na stoliku przy tapczanie i przez chwilę z uczuciem przeraźliwego znużenia patrzałem w okno. Fale gorąca, które na moment jakby się uspokoiły, zaczęły napływać z wzrastającą siłą, Za chwilę Helena będzie w tym pokoju. Całe moje mieszkanie wydało mi się nagle nagie jak Olimpia. I jak Leda, która mi się teraz przypomniała. Za chwilę będzie tu Helena i zaczną rządzić prawa nadprzyrodzone, mitologiczne i olimpijskie. Czułem ściskanie w dołku. Przejmowało mnie ono dziką radością. Czegoś takiego doznawał prawdopodobnie Pan ścigając driady, skoro jesteśmy już przy mitologii. Wiedziałem, że kiedy Helena przestąpi próg tego mieszkania, już nic nie pomoże. Szła tu do mnie. Naumyślnie. Wyobrażałem ją sobie w czerwonych obcisłych spodniach i czarnym swetrze golf pośród moich mebli i moich przedmiotów codziennego użytku i wszystko było przeraźliwie nagie, a najbardziej naga Helena w tych przeklętych spodniach i w tym swetrze przeklętym, też, prawdę mówiąc, bardzo obcisłym. Pobiegłem do kuchni i złapałem szczotkę i śmietniczkę. Przeraziłem się stwierdziwszy, jak bardzo drżą mi ręce. Ale to tylko przez moment, bo wszelkie uczucia poza nie dającym się zupełnie opisać pożądaniem Heleny traciły do mnie dostęp. Ta śmietniczka i szczotka były bardzo ładne. Nylonowe, zgniłozielonego koloru. Pewnego dnia Agnieszka przyniosła je z komisu, a jednocześnie manifestacyjnie wyrzuciła do śmietnika moją starą i faktycznie porządnie wybrudzoną szczotkę i śmietniczkę. Oczywiście nie darowała sobie okazji, żeby nazwać mnie obrzydliwym flejtuchem i przeklętym brudasem. Ona starała się, kiedy mogła, dać mi odczuć swoją wyższość i nie rozumiałem dobrze, po co to jej właściwie było potrzebne. Podejrzewałem, że w gruncie rzeczy bardzo się szczyciła tym, że jej rodzina po matce pochodziła z ziemian, choć, rzecz jasna, nigdy by się do czegoś takiego nie przyznała. W każdym razie przysięgnę, że uważała, iż pod względem pochodzenia znacznie przewyższała mnie, który pochodzę z krakowskich mieszczuchów. To naprawdę śmieszne, żebym w ogóle na ten temat miał dyskutować. Ale jeżeli już o tym mówić, to skoro jest faktem, że rodzice mojej matki mieli sklep z kapeluszami na Sławkowskiej, to takim samym faktem jest, że Arensowie pochodzą ze szlacheckiej rodziny szwedzkiej. Cóż z tego, że gdy po podbojach Gustawa Adolfa pozostali na stałe w Polsce, mocno skapcanieli? Naprawdę śmieszne, żeby cokolwiek na ten temat wspominać. Ale to Agnieszka wciąż mnie zmuszała, żebym robił z siebie wariata. W każdym razie wtedy, kiedy tak drżały mi ręce, kiedy napływały na mnie raz po raz fale gorąca i ściskało mnie w dołku, nie pomyślałem ani przez chwilę, że tę szczotkę i śmietniczką kupiła mi Agnieszka, i w ogóle ani przez chwilę nie pomyślałem, że to jest przecież nasze wspólne mieszkanie, w którym przeżyliśmy tyle pięknych i radosnych chwil i które, cokolwiek by było, powinienem uszanować. Gdzie tam! O tym dopiero potem pomyślałem i dopiero potem zawstydziłem się.. Teraz to mieszkanie było niczyje. Najbardziej jeszcze Ledy i Olimpii. Zmiotłem szybko rozbite w korytarzu szkło i ta fizyczna funkcja porządkowa trochę mnie otrzeźwiła. Pomyślałem sobie: przecież można stąd uciec. Mogę wyjść przed dom i spotkać Helenę na ulicy. W chwili gdy to pomyślałem, zadzwonił dzwonek. Znieruchomiałem. Byłem wciąż jeszcze pochylony nad podłogą. W ręku trzymałem zgniłoziełoną szczotkę i taką samą śmietniczkę. Zacząłem posuwać się na kolanach w kierunku kuchni. Chodziło mi nie tylko i o to, żeby pozbyć się szczotki i śmietniczki. Nie mogłem, oczywiście, otwierać drzwi trzymając w ręku te przedmioty, bo to nie byłoby w zgodzie z sytuacją, jakkolwiek miałaby się ona dalej potoczyć. Ale nie tylko o to mi chodziło. Musiałem przecież przybrać jakąś postawę, a także jakiś wyraz twarzy. Nie wiedziałem jeszcze dokładnie jaki, ale w każdym razie jakiś niepodobny do wyrazu twarzy człowieka, który przed chwilą zmiatał do śmietniczki rozbite szkło. Zdałem sobie nagle sprawę, jakim to wszystko jest niesamowitym oszustwem. Bo przecież chodziło mi o to, żeby zrobić na Helenie niezwykłe wrażenie. Za chwilę otworzę drzwi. Chłodny, opanowany, bardzo męski. Ona będzie stała przede mną w swoich obcisłych czerwonych spodniach i czarnym swetrze golf, będzie musiała się poddać urokowi mojego chłodnego, męskiego opanowania. Mobilizowałem wszystkie sposoby i środki, aby i ten efekt za chwilę wywołać, mimo że jednocześnie i byłem zdecydowany działać odpychająco i nie wpuścić nawet Heleny do mieszkania, ale odebrać od niej memoriał Księżaka przez drzwi. Ale nie to jeszcze było chyba najbardziej oszukańcze. Znajdowaliśmy się od siebie, w tamtej chwili, nie dalej niż o jakiś metr, najwyżej półtora. Niemal słyszałem, a bodaj naprawdę słyszałem jej oddech. Byliśmy tak blisko siebie, ale przedzielały nas drzwi i nie mogliśmy się widzieć. I ja tymczasem, który miałem być za chwilę tak niezwykły, tak bardzo męski i tak specyficznie przyciągająco-odpychający, skradałem się na kolanach ze szczotką i śmietniczką, symbolizując zapewne coś najbardziej śmiesznego, żałosnego i godnego politowania. Być może, również ona, która za chwilę miała skonfrontować się ze mną jako prawdopodobnie najniezwyklejsza na świecie kobieta, robiła jakieś głupie miny przygotowawcze, z którymi żaden człowiek nie zwykł występować publicznie i które są czymś znacznie bardziej intymnym od najintymniejszych i najwstydliwszych funkcji fizjologicznych. Zresztą, takie refleksje nie przychodziły mi wtedy do głowy. Dopiero później oceniłem odpowiednio owo czołganie się do kuchni na kolanach. Wtedy tak bardzo byłem przejęty koniecznością przybrania męskiej i niezwykłej postawy, że przypisywałem ją sobie nawet w tym żałosnym i groteskowym czołganiu się na czworakach. Kiedy nareszcie dotarłem do kuchni, wstałem, wysypałem szkło do kubła i położyłem na swoim miejscu szczotkę i śmietniczkę. Przez moment zastanawiałem się. Diabli wiedzą nad czym. Ale jednak nad czymś musiałem się zastanawiać, bo poczułem w sobie nagle stanowczą wolę i niezłomną siłę do rozprawienia się z najbardziej choćby zdradzieckim urokiem, jaki ciśnie na mnie postać w obcisłych czerwonych spodniach i czarnym swetrze golf. Pewnym krokiem, nie wątpiąc w zwycięstwo, poszedłem ku drzwiom i otworzyłem je. Nie rozumiem, dlaczego z jakimś szczególnym uporem wyobrażałem sobie, że Helena będzie ubrana w czerwone obcisłe spodnie i czarny sweter golf. Był to dowód, że traciłem zdrowy rozsądek i panowanie nad sobą. W takim stroju pokazywała się tylko w domu, a w ogóle było nie do pomyślenia, aby odważyła się w nim przejść przez Kraków. Ja w tamtej chwili nie byłem w stanie wyobrazić jej sobie inaczej i nastawiłem się wyłącznie na taką jej postać. Możliwe, iż gdyby istotnie w tej postaci stała przed moimi drzwiami, udałoby mi się to, co sobie zaplanowałem. Zamierzałem powiedzieć grzecznie, chociaż chłodno: „Dziękuję, że się fatygowałaś, i przepraszam, że cię nie proszę do środka, ale straszny u mnie bałagan. Sam odeślę to Edwardowi. Do widzenia." Wziąłbym od niej ten przeklęty, idiotyczny memoriał i szybko zamknąłbym drzwi. Być może, zaraz potem wyłbym z rozpaczy, a może nawet zemdlałbym. Ale zrobiłbym tak. Na pewno. Tymczasem kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem coś, czego nie tylko nie oczekiwałem, ale czego nawet nie mogłem sobie wyobrazić. Stała przede mną Helena, a właściwie nie Helena, tylko istota pośrednia między figurynką z saskiej porcelany a Brigitte Bardot. W sensie stroju, bo w ogóle Helena nie była podobna do Brigitte Bardot czy czegokolwiek w tym rodzaju. Helena w przeciwieństwie do Doroty, a nawet w pewnym stopniu do Agnieszki, nie miała w sobie nic dziewczęcego. Helena była kobietą. Była to dojrzała, cudowna kobieta. Stała przede mną dojrzała kobieta w stroju dziewczyny pragnącej uchodzić za dorosłą. Miała szeroką błękitną spódnicę, prawdopodobnie z halką, bo ja nie znam się za dobrze na strojach kobiecych, duży dekolt ściśnięty czymś w rodzaju koronek. Na głowie szeroki słomkowy kapelusz z błękitną wstążką. W ręku trzymała parasolkę, też bardzo koronkową, podobną do halki. Jakąś bardzo nieprzyzwoitą. Cała była jakaś koronkowa i uśmiechała się niby dziecko. — Heleno — powiedziałem cicho, a może nie powiedziałem, tylko mi się zdawało. W każdym razie nie powiedziałem tego, co sobie obmyśliłem, a nawet zapomniałem, że coś takiego miałem powiedzieć. Ona stała i uśmiechała się, a ja czułem, że mi się robi słabo, i przypomniałem sobie, jak kiedyś drwiłem z określenia, że ktoś mdleje z miłości, i twierdziłem, że taka rzecz, jest niemożliwa w praktyce. Wydawało mi się, że zaraz się rzucę i chwycę Helenę w ramiona i że nawet nie będą już miał siły wciągnąć ją do pokoju i tak zostaniemy spleceni w uścisku na schodach. Ale wtedy ona powiedziała spokojnie i rzeczowo: — Cóż to? Nie prosisz mnie do środka? Na ringu nieraz zdarza się dostać potężny cios, po którym traci się przytomność, a potem dostaje się drugi cios, który trafia jakoś tak dziwnie, że przytomność powraca. To odezwanie Heleny było właśnie takim ciosem, po tym pierwszym, który otrzymałem otworzywszy drzwi. — Tak... Oczywiście. Proszę cię, wejdź. — Przyszłam, żeby ci zostawić tę pisaninę Edwarda — powiedziała Helena wchodząc, — Czy to ma sens? — Nie. To nie ma sensu. To nie ma najmniejszego sensu. — Powiedz, po co on się wygłupia? Przecież to taki inteligentny człowiek. Wszyscy się z niego śmieją przez te memoriały. Nic nie odpowiedziałem. Naprawdę myślałem, że to pytanie odnosi się do jej przyjścia. Zrobiło mi się nagle głupio. Poczułem w sobie śmiertelny chłód. Helena była spokojna i rzeczowa. Może naprawdę przyszła tylko dlatego, że ją poprosił Księżak, i nic się za tym nie kryło? Może w ogóle wszystko, co się stało wczoraj, wcale się nie stało, a tylko tak mi się zdawało? Rzuciła na stół tekturową teczkę, zrobiła gest, jakby chciała usiąść w fotelu, ale zawahała się. Popatrzała na mnie. — Chciałam usiąść — powiedziała — ale mam wrażenie, że nie jesteś zachwycony moją wizytą. Nie wydaje mi się, żebyś miał ochotę mnie zatrzymać. Czy przeszkodziłam ci w czymś? Nie czekała na odpowiedź i zaraz dodała: — To ja już pójdę. Stałem na środku pokoju. Nic nie mówiłem. Helena czekała chwilę, a potem roześmiała się. Roześmiała się bardzo szczególnie, rzuciła parasolkę na stół obok teczki i siadła w fotelu. Już wiedziałem, że nic mi się wczoraj nie zdawało i że to, co się stało, naprawdę się stało. Chłód zaczął ustępować i z kolei oblało mnie potężne gorąco, Helena jest w moim pokoju. Przyszła do mnie. Jest tutaj i mogę z nią robić, co zechcę. Muszę nawet zrobić, co zechcę. Nic mnie od tego nie uratuje, jak nic nie uratuje mnie od tego, żeby zostać ostatecznie i raz na zawsze łajdakiem. Czułem w sobie wielkie pragnienie, a nawet święte pragnienie, jak by powiedział doktor od matki, by tego uniknąć, by się nie zeszmacić i dochować wszystkich przysiąg i postanowień. Cóż, kiedy pragnienie w kierunku przeciwnym było nie mniej wielkie, a nawet, rzekłbym, w pewnym sensie nie mniej święte. — Ty mnie prawie wyrzucasz — powiedziała Helena - a ja zostaję. Widzisz, jakie są kobiety? — Helena — powiedziałem cicho i rozwlekle — ty mnie źle zrozumiałaś. To, co pisze Edward, ma sens. Naprawdę ma sens. I nikt się z niego nie śmieje. Helena zrobiła gest, jakby chciała powiedzieć, żebym jej nie zawracał głowy sprawami, które jej nie obchodzą. — Czy ty w ogóle znasz kobiety? — spytała. I nie czekając na odpowiedź mówiła dalej: — Bo mnie się zdaje, że ty nie znasz kobiet, Ty jesteś bardzo inteligentny, ale kobiet nie znasz. I to niedobrze dla ciebie. Ty w życiu będziesz miał przez kobiety dużo zmartwień. Dlatego że ich nie znasz. Ja ci mówię. Mogłabym ci dużo pomóc. Wiesz? Gdybyś miał do mnie zaufanie. mogłabym ci dużo pomóc. Ale ja wiem, że ty nie masz do mnie zaufania. Szkoda... Zatrzymała się. Widziałem, że nagle straciła pewność siebie i opuściła ją bezczelność, na którą sztucznie się siliła. — Ja już pójdę — powiedziała znużonym głosem i wstała. — Nie, nie. Nie chodź — zawołałem. Nie miałem zamiaru tego powiedzieć.. Sam nie wiem, jak się stało, że powiedziałem. Popatrzała na mnie z uśmiechem, od którego zakręciło mi się w głowie. Wzięła ze stołu parasolkę. Zdawało mi się, że odzyskuje pewność siebie. — Ty o mnie nie myśl źle — powiedziała — nie powinieneś o mnie myśleć źle. Powinieneś raczej starać się mnie zrozumieć. Jeszcze nikt w życiu mnie nie rozumiał. Chciałabym, żebyś ty mógł mnie zrozumieć. Ja naprawdę bardzo ciebie lubię, Marek, choć ty się na mnie zawsze boczyłeś i myślałeś o mnie źle. — Nigdy nie myślałem o tobie źle. Powiedziałem to bez przekonania, ale tylko dlatego, iż zdawałem sobie sprawę, że to, co mówi Helena, nie ma żadnego znaczenia. Że mówi, aby mówić, tak jak ja odpowiadam, aby odpowiadać, bo oboje boimy się ciszy, która mogłaby nagle paść pomiędzy nas. — Zawsze myślałeś o mnie źle — powiedziała Helena — niepotrzebnie się wypierasz. Schyliła się i podniosła z ziemi Olimpię, którą przedtem cisnąłem. Przyglądała się jej uważnie i uśmiechała się do siebie. — Połóż to — krzyknąłem. Popatrzała na mnie zdziwiona. — Proszę cię, połóż to — powtórzyłem spokojniej. Tym razem raczej błagalnie. Helena wzruszyła ramionami i rzuciła Olimpię z powrotem na ziemię. — Nie lubisz mnie — powiedziała — i źle o mnie myślisz. Chcę, żebyś mnie lubił. Zaczęła iść ku mnie i patrzała na mnie poważnie. Choć w jej oczach błąkał się uśmiech, z którym patrzała na Olimpię. Podeszła zupełnie blisko, otarła się o mnie. Uniosła głowę i w jej oczach nie było już uśmiechu. Nie było nawet spojrzenia. Trudno mi znaleźć określenie na to, co było W jej oczach. I wtedy moje pragnienie urosło do tak piekielnej mocy, że w nim właśnie znalazłem siłę, by mu się przeciwstawić. Nie wiem zresztą, czy istotnie w nim znalazłem tę siłę, co byłoby może trochę paradoksalne. Fakt jest, że siłę znalazłem, choć się tego już absolutnie nie spodziewałem. Złapałem Helenę za ramiona i zacząłem nią potrząsać. Zresztą nie robiłem tego specjalnie brutalnie ani gwałtownie. Raczej jak lekarz, który chce przyprowadzić do równowagi kogoś, kto dostał szoku. Osobiście bardzo nie lubię tych rzekomo stanowczych mężczyzn, którzy za pomocą gwałtownych słów i gestów usiłują przekonać kobietę o swojej męskiej przewadze. Są to przeważnie małostkowi hipokryci i egocentrycy lubiący rozczulać się nad sobą. Nie patrzałem na Helenę, ale gdzieś ponad nią. — Heleno — mówiłem — opamiętaj się. Idź w tej chwili i pamiętaj, że nie możemy się więcej widzieć. Stało się coś dziwnego, ale nie możemy się temu poddać. Ja ci chcę tylko powiedzieć... ja muszę ci powiedzieć... nie, nie, nic ci nie powiem. Po co? Ty i tak wszystko wiesz, ale już teraz idź. Idź prędko. Puściłem ją. Opuściła głowę i zaczęła odgarniać włosy z czoła. — Ty jesteś głupi — powiedziała — jesteś głupi, ale to nic. Odwróciła się, porwała parasolkę i tak szybko wybiegła, że prawie nie zorientowałem się, kiedy to się stało. Wtedy rzuciłem się na łóżko i ukryłem głowę w poduszce. Myślałem sobie: „Po kiego diabła ja to wszystko w ten sposób robię? Komu i w imię czego poświęcam uroki, za którymi wszyscy uganiają, a które większość uznaje za właściwy cel życia?" Robię to, bo muszę, robię to, bo zacząłem. Rozdział X Było już dziesięć po siódmej. Wciąż leżałem bezmyślnie w wannie. Zresztą może nie tak bezmyślnie. Ale leżałem i mogłem się spóźnić. Do wszystkich wad Agnieszki dochodziła jeszcze piekielna punktualność. W ogóle wcale oczywiście nie uważałem punktualności za wadę. Sam byłem bardzo punktualny i nie znosiłem ludzi niepunktualnych. Z Agnieszką jednak tak było jakoś dziwnie, że w niej czasem nawet zaleta wyglądała jak wada. Przez to chyba, że obnosiła ją szczególnie ostentacyjnie i używała jej do zamęczania ludzi. Mój zegarek trochę się chyba spieszył. Może nie za bardzo, ale z parę minut. Był to zegarek wodoszczelny. Dostałem go od klubu, kiedy tak ładnie „zrobiłem" Anglików. Właściwie dzięki mnie wygraliśmy ten mecz. Moim zdaniem za mało to podkreślano. Nie zależy mi zresztą na tym. To oczywiście głupio kąpać się w zegarku, choćby nawet wodoszczelnym. Ale mnie wciąż bawił fakt, że nie nalewa się do niego woda. Naprawdę się nie nalewa. No i ostatecznie kąpiąc się wiedziałem, która godzina. W tym wypadku wiedziałem już tylko po to, by wiedzieć, że się spóźnię. Trzeba jednak było tę katastrofę możliwie ograniczyć. Zerwałem się raptownie z wanny, woda pięknie chlusnęła i dźwięcznie uderzyła o kamienną posadzkę. Zacząłem się szybko wycierać. Przeczesanie włosów było dziełem trzech sekund, a ubranie i włożenie butów — dwudziestu siedmiu. Sprawdziłem czas na moim zegarku, który był nie tylko wodoszczelny, antymagnetyczny i odporny na wstrząsy, ale posiadał również stoper. Swoją drogą klub się wtedy wykosztował. Na ogół nie byli zbyt hojni i wielkoduszni. Podejrzewałem, że Anglicy stanowili tylko pretekst. W tym czasie miały się odbyć wybory i ludzie ze starego zarządu bardzo zabiegali, żeby na nich głosować. Faktem jest, że rzeczywiście głosowałem na stary zarząd i namawiałem do tego innych, choć początkowo nie miałem tego zamiaru. Ale robiłem to naprawdę w całkowitym przekonaniu o słuszności sprawy, a podejrzenie, że mogło to mieć jakiś związek z zegarkiem, przyszło mi do głowy dużo później. Kiedy wybiegłem z domu, zostało mi do wyznaczonego spotkania cztery minuty i sześć sekund. Biorąc pod uwagę te parę minut, o które zegarek się śpieszył, nie musiałem się spóźnić. Gdybym pobiegł, to oczywiście nie tylko bym zdążył, ale jeszcze bym nadrobił. Jednak nie wypadało mi biec przez Kraków w ciemnym garniturze. Na szczęście przed samym domem złapałem taksówkę i z uczuciem triumfu, jakbym wygrał bieg na olimpiadzie, zajechałem pod kino „Świt", czyli krakowską Filharmonię, o minutę i trzy sekundy przed terminem. Agnieszki jeszcze nie było. Przed Filharmonia panował ruch, gwar, atmosfera podniecenia i szczególnego niepokoju. Lubiłem tę atmosferę. Przypominała mi atmosferę przed meczem bokserskim. Dziś stawka była bardzo wysoka. Najlepszy pianista na świecie, ho, ho. Ciekawy byłem, co to za facet? Co sobie myśli, kiedy gra? Zajeżdżały auta, wypluwały ludzi i szybko odjeżdżały. Nad -domami w głębi ulicy Zwierzynieckiej różowiał horyzont. Bardzo lubiłem te różowiejące horyzonty, ten blask nad domami. O zmierzchu albo o świcie. O świcie był zresztą piękniejszy. Blask, który działał optymistycznie i zachęcał, aby pójść za te domy na horyzoncie. Wydawało się, że tam będzie można znaleźć coś wysoce zadowalającego, coś, czego się całe życie szuka, choć nie bardzo się wie, co to takiego. Nie trzeba dużej inteligencji, aby szybko zdać sobie sprawę, że, niestety, za domami na horyzoncie będą inne domy na horyzoncie z seledynowym lub różowym blaskiem i obietnicą tego, czego się nie zna, a szuka przez całe życie. Mogą to oczywiście nie być koniecznie domy, ale pola i lasy. Nie zmienia to jednak przecież istoty rzeczy. Co chwila ktoś mi się kłaniał. Ludzie, których znałem dobrze, i tacy, których zdawało mi się, że widziałem pierwszy raz w życiu. Było już dwadzieścia pięć po siódmej, a Agnieszka ciągle nie przychodziła. Bardzo dziwne. Z godnością kapłana wstępującego do świątyni sztuki kroczył gruby, łysy facet, który na maskaradzie w ASP płakał grając romanse cygańskie i usiłował recytować Odę do młodości na balu w naszym klubie. Kłaniał mi się z powagą. Nie znałem go, ale on mnie znał, i to mu wystarczało. Swoją drogą, ten człowiek osiągał chyba w jakimś sensie pełnię życia. Szedł Artur Wdowiński z Prezydentem. Kłócili się. Właściwie nie kłócili się, tylko Artur tłumaczył się z czegoś. Ona szła z nieruchomą twarzą i nie zwracała na niego uwagi. Tak wyglądały ich kłótnie. Najzabawniejsze, że Artur naprawdę ożenił się z Prezydentem, czego nikt nie oczekiwał. Ona go krótko trzymała, on wyglądał na zadowolonego. Lubiłem ją za to, że prawie nic nie mówiła. Nic, co byłoby niepotrzebne. — Hej — zawołał Artur — jak się masz, dumo polskich stadionów? Wiedział, że się denerwowałem, kiedy mnie tak nazywał, i naumyślnie to robił. Czasem lubił się drażnić jak dziecko albo jak dziewczyna. Jako człowiek teatru, miał w sobie dziewczęcą przewrotność. — Dzień dobry — powiedział Prezydent. — Dzień dobry, Ela — powiedziałem — jak ty możesz wytrzymać z tym linoskoczkiem? Prezydent wzruszył ramionami, a Artur pociągnął ją za ręką. — Chodźmy już — powiedział — bo się spóźnimy. Wpadniecie do nas po koncercie? Zazwyczaj po ciekawych koncertach chodziło się do Artura, który zawsze miał jakieś trunki. Niby po to, żeby obgadać koncert. W gruncie rzeczy, żeby popić, a jeśli obgadać koncert, to nie tyle od strony muzycznej, co towarzyskiej. Agnieszki ciągle nie było. Rozglądałem się i nie zauważyłem, że z boku podchodzili Księżakowie. Byłbym starał się ukryć przed nimi, gdybym ich wcześniej dostrzegł. — Serwus — powiedział Księżak jak gdyby nigdy nic. — No co? Idziesz? — Idę, ale Agnieszka się spóźnia. Helena nic nie mówiła, tylko tajemniczo się uśmiechała. Zawsze się tak głupio uśmiechała, kiedy znajdowaliśmy się w trójkę. To mnie tak denerwowało, że nie tylko przestawała mi się wtedy podobać, ale wręcz zaczynałem jej nie lubić. Chociaż wiedziałem, że robi to tylko z zażenowania. Jednak wyglądała tak pięknie, że nawet w tym denerwującym momencie nie mogłem przestać jej lubić. Jeżeli wtedy, kiedy przyszła do mnie z przeklętym memoriałem Księżaka, przypominała coś między figurynką z saskiej porcelany a Brigitte Bardot, to dziś porównałbym ją raczej do czegoś pośredniego między Marilyn Monroe. w roli ulicznej dziewczyny a księżną Kentu w czasie koronacji jej siostry. Zapomniałem na moment o istnieniu Księżaka i popatrzałem Helenie w oczy. Odpowiedziała mi spojrzeniem, w którym wydało mi się, że dostrzegłem coś w rodzaju oferty, że w każdej chwili gotowa jest zostać moją niewolnicą i że w ogóle mogę z nią robić, co zechcę. — No, gdzie się ty chowasz? — usłyszałem za sobą poirytowany głos Agnieszki. — Szukam cię od kwadransa. Była lekko zadyszana. Zastanawiałem się chwilę, co na to odpowiedzieć, i zdecydowałem się nic nie odpowiadać. Było już bardzo późno. Poza tym byłem wdzięczny Agnieszce, że zjawiła się w tym momencie. — Chodźmy — powiedziałem. Na sali muzycy stroili instrumenty, co ja osobiście dosyć lubiłem. Wydawało mi się to rzeczowe i konkretne. Przynajmniej wiadomo, że do czegoś służy. Ludzie byli podnieceni i starali się pogodzić towarzyską swobodę z uroczystym nastrojem. Wielu miało takie miny, jak gdyby to oni dziś mieli wystąpić albo co najmniej jakby to wszystko razem było ich zasługą. Księżakowie siedzieli parę rzędów przed nami. On robił do mnie jakieś miny, które nie wiedziałem, co miały oznaczać, ona udawała, że nie zwraca na mnie uwagi. Obrócona profilem, niby czytała program i raz po raz zerkała skrycie w naszą stronę. Prawie wpadł na salę Michał Podgórski. On zawsze wszędzie przychodzi na ostatnią chwilę. Nie dlatego żeby był niepunktualny, ale dlatego że taki był zajęty. Rozejrzał się. Na pewno nas szukał, ale w tej chwili światło przygasło, rozległy się brawa i na estradę wpadł dyrygent. Był to łysiejący blondyn w okularach, około czterdziestki. Jego twarz wydała mi się znajoma. — Ja tego faceta skądś znam — powiedziałem - do Agnieszki.. — Cicho siedź — powiedziała Agnieszka zduszonym głosem. — Nie kompromituj się przynajmniej. — Dlaczego: przynajmniej? Co masz na myśli? Agnieszka patrzyła na mnie wzrokiem, w którym była już tylko czysta nienawiść. Widziałem, że po prostu traciła panowanie nad sobą. Zrobiła ruch, jakby chciała mnie kopnąć w kostkę. Powstrzymała się w ostatniej chwili. Zauważyłem, że ma nowe buty. Ładne, z bardzo spiczastymi nosami. — Co to — spytałem szeptem — kupiłaś sobie dziś buty? Westchnęła bezradnie i odsunęła się ode mnie możliwie najdalej. — Jeżeli powiesz jeszcze słowo, przesiądę się — powiedziała. — Wszystkie miejsca są zajęte. Będziesz musiała usiąść komuś na kolanach. Agnieszka odwróciła głowę. Chyba zaczęła płakać. Zrobiło mi się przykro. To musi być straszne kochać kogoś, kogo się tak bardzo nie lubi. Powinienem był być dla niej lepszy. Przecież jej złość brała się tylko z przekonania, że coś jest między nami nie w porządku. Odkryłem, skąd znam tego faceta. Grałem z nim w pokera na urodzinach Artura. Grał bardzo słabo i dużo przegrał. Zobaczymy, jak mu tutaj pójdzie. Podniósł ręce do góry i zrobił minę, jakby był na muzyków trochę zagniewany. Oni wyprężyli się i to na pewno głupie porównanie, ale wszystko razem przypominało start do stumetrówki. Utwór był smętny i nudnawy. Nawet nie nowoczesny. Bo tę nowoczesna, muzykę - mimo wszystko — lubiłem. Nic nie rozumiałem i też mnie nudziła, ale trochę jednocześnie fascynowała. Wyciągnąłem rękę, żeby wziąć od Agnieszki program, i niechcący położyłem dłoń na jej dłoni. Było za późno, żeby się cofnąć albo od tego wykręcić. Więc potwierdziłem ten gest i ścisnąłem, lekko jej palce. Ona przytrzymała moją rękę, odwróciła do mnie twarz i uśmiechnęła się. Ucieszyłem się, że tak przypadkowo nastąpiło między nami odprężenie. Choć z drugiej strony, było to nie do zniesienia. Czy nie byłoby słuszne gdzieś z Agnieszką wyjechać? Może przenieść się na stałe do Warszawy? Przeczekałem chwilę, a potem wziąłem od Agnieszki program. Muzyka była nudna, ale ruchy dyrygenta bardzo mi się podobały. Było to niewątpliwie estetyczne widowisko. Zajrzałem do programu. To, co grali, nazywało się Epizod na 'maskaradzie. Od razu zacząłem inaczej słuchać. Był w tym utworze nastrój i napięcie, którego początkowo nie dostrzegłem czy raczej nie dosłyszałem. Poza tym Karłowicz był taternikiem i zleciał w przepaść czy może porwała go lawina. Tak czy tak, to się liczyło. Epizod na maskaradzie. Były chwile, kiedy wydawało mi się, że zupełnie zapomniałem o Jowicie. Tak mogło się wydawać, ale tak nie było i nigdy nie mogło być. Jeżeli istniała w moim życiu wartość, którą można nazwać stałą, tą wartością była Jowita. Przez dłuższy czas nie mówiliśmy nic z Agnieszką na temat Jowity. Wydawało mi się to niepotrzebne, skoro uważałem za pewne, że ona jest Jowita. Pewnego dnia Agnieszka zapytała mnie: — Czy przestałeś już interesować się Jowita? To właściwie nie było pewnego dnia, ale pewnej nocy. Obudziła mnie, żeby o to zapytać. Chciało mi się spać i powiedziałem: — Ależ nie, kochanie. Interesuję się nią bardzo. Czy mam cię o tym przekonać? Chciałem ją objąć, ale odepchnęła mnie ze złością. — Po pierwsze, jesteś trywialny, a po drugie, jesteś uparty jak osioł. W sumie — jesteś trywialny, uparty osioł i to mi się nie podoba. Ja naprawdę nie jestem Jowita, a ona naprawdę istnieje. Mówiła to z takim przekonaniem, czułem, że tak bardzo zależy jej, bym w to uwierzył, iż zdziwiłem się i rozbudziłem. — Bardzo dobrze — powiedziałem — niech sobie będzie. Ale nie rozumiem, dlaczego ciągle wracasz do historii, o której ja już zupełnie zapomniałem. O co ci chodzi? — Chodzi mi właśnie o to, że tak zupełnie zapomniałeś o tej historii. Ona o tobie nie zapomniała. — Historia? — Jowita. — Słuchaj, kochanie, jeżeli Jowita istnieje rzeczywiście, to ty, zdaje się, usiłujesz mnie pchnąć w jej ramiona. Przysięgam ci, że jest sto pięćdziesiąt lepszych sposobów, ażeby uwolnić się od mężczyzny, którego się nie kocha. A najlepszy powiedzieć mu to wprost, po czym odejść i przechodzić na drugą stronę ulicy, jeżeli się go spotka. Agnieszka w pierwszej chwili nic nie odpowiedziała. Milczała długo i zaczynałem się obawiać, czy nie uznała mojej rady za słuszną i czy nie przygotowuje się do tego, by mi to oznajmić. Podłożyła ręce pod głowę i patrząc w sufit powiedziała: — To naprawdę nie ja. To ty zawsze wprowadzasz dwuznaczną atmosferę, kiedy zaczyna być mowa o Jowicie. Na przykład teraz. Zapytałam cię, czy zupełnie przestałeś się interesować Jowitą, ponieważ kilka dni temu dostałam od niej list, w którym dosłownie za- pytuje: „Czy ten chłopak z maskarady jeszcze mnie pamięta?" — I budzisz mnie w nocy, żeby mi o tym powiedzieć? — Och, przepraszam! Och, bardzo przepraszani, że ci przerwałam twój drobnomieszczański wypoczynek. Obiecuję, że już nigdy na coś takiego nie będziesz narażony. Zerwała się z łóżka. Pewnie, żeby się ubrać i wyjść. Zdążyłem ją złapać za nogę i przyciągnąć z powrotem. Agnieszka miała nade mną moralną przewagę. Ale czasem, kiedy się rozzłościłem, stawała się potulna. Ja na ogół nie uciekałem się do wykorzystywania przewagi fizycznej. Uważałem to zasadniczo za niewłaściwe w stosunkach z kobietami. Poza tym byłem przekonany, że nie prowadzi to do niczego. Być może, iż się myliłem. Bo kiedy czasem właśnie się rozzłościłem, to Agnieszka dziwnie łagodniała, i wydawało mi się nawet, że to jej się podoba. Więc przyciągnąłem ją za nogę z powrotem na łóżko, chwyciłem mocno za rękę, tak że chyba musiało ją zaboleć, bo pisnęła, i pochyliłem się nad nią. — A teraz — powiedziałem — opowiesz mi bez żadnych hec i wygłupiań wszystko od początku do końca o Jowicie. Jeżeli nie, to cię tak spiorę, że nie będziesz mogła siedzieć przez parę dni i będziesz musiała malować na stojąco. — Maluje się raczej na stojąco — powiedziała Agnieszka cichym, słodkim głosem — pod tym względem nie będzie to miało znaczenia. Pomyślałem, że taki stanowczy powinienem był być częściej. Może zawsze. Kto wie, czy wtedy nasze stosunki z Agnieszką nie ułożyłyby się inaczej. Ale kiedy człowiek ubrda coś sobie na temat swojego postępowania, to nic nie pomoże. Nawet doświadczenia wyciągnięte z praktyki. Nie wiadomo, czy decyduje o tym siła wyższa, czy diabli wiedzą co, ale faktem jest, że ludzie na ogół postępują zupełnie inaczej, niż sobie postanawiają. W niektórych wypadkach nawet inaczej, niż im się zdaje, że postępują. W każdym razie Agnieszka stała się nagłe inną osobą. Uśmiechała się słodko i leniwie, otarła się parę razy głową o mój policzek i zaczęła opowiadać o Jowicie. Puściłem ją, oparłem głowę na jej ramieniu i słuchałem. Rodzice Jowity wyemigrowali do Australii jeszcze przed wojną i tam się ona urodziła. W domu zachowywano tradycje polskie, chodziła do polskiej szkoły, uważała się za Polkę i czuła się z Polską silniej związana niż z krajem, w którym się urodziła i wychowała. Agnieszka nie wiedziała, skąd to dziwne imię Jowitą. Jowitą jej opowiadała, ale Agnieszka nie bardzo pamięta. Jest to w każdym razie imię bardzo słowiańskie. Zdaje się, że nosiła je prababka Jowity, powstanka 63 roku, jakaś tam Emilia Plater w nieco mniejszej skali. Agnieszka nie jest pewna, czy jej się nie pomyliła sprawa babki ze sprawą imienia. One, jak się spotkały z Jowitą, to miały sobie tyle do powiedzenia, że często gadały obie naraz i potem jedna nie pamiętała, co mówiła druga. Zresztą, co to ma za znaczenie? Nazywała się Jowita, i tyle. Więc Jowita kończąc szkołę średnią postanowiła pojechać na wyższe studia do Polski. Przyjechała zaraz po maturze i zapisała się do Szkoły Dziennikarskiej, ale jej hobby była fotografia. Praktykowała w Warszawie u najlepszych fotografów i podobno miała duży talent w tym kierunku. Agnieszka poznała ją w zeszłym roku na Kalatówkach w czasie jamboree i zaprzyjaźniły się od razu. Była to naprawdę zupełnie wyjątkowa dziewczyna. Pełna temperamentu, inteligencji, dowcipu i w ogóle wszelkich zalet. Agnieszka nie mogła się pogodzić z tym, że Jowita już wyjechała, że może nigdy więcej się nie zobaczą. No, ale nie o to wszystko chodzi, a raczej o niezwykłe spotkanie na maskaradzie. Więc Jowita przyjechała wtedy do Krakowa do Agnieszki, bo umówiły się, że pójdą na tę maskaradę. To miała być ostatnia zabawa na pożegnanie z Polska, bo zaraz potem Jowita wracała już na stałe do Australii. Niestety, nie udało się. W przeddzień Agnieszka zachorowała na ciężką grypę. Jowita nie chciała pójść bez niej, ale przyszli chłopcy, z którymi one się umówiły, i dała się ubłagać. Nie przebierała się v; żaden kostium, bo to nie w jej stylu. Bawiła się dość dobrze. Ona jest taka, że wszędzie dobrze się bawi, i wszyscy, którzy są z nią razem, też muszą się dobrze bawić. Nad ranem spotkała w garderobie Mikę, która zdejmowała swój wschodni strój, żeby się ubrać w suknię i iść do domu. Poprosiła ją, żeby jej pozwoliła przymierzyć. Coś jej tam nagle strzeliło do głowy. Była ciekawa, jak w tym będzie wyglądała i jak będzie się czuła. No i wtedy spotkała mnie. Jak twierdzi Agnieszka, poczuła do mnie od razu ogromną sympatię. Chciała naprawdę wyjść ze mną. Pobiegła się przebrać, a gdy wyszła przed akademię, gdzie umówiliśmy się, spotkał ją ogromny zawód. — Podeszła do ciebie — mówiła Agnieszka — a ty jej nie poznałeś. Podeszła do ciebie z uśmiechem i powiedziała: „No co?", a ty popatrzyłeś na nią ze złością i odpowiedziałeś: „Niech mi pani da święty spokój. Niech się pani czepi kogo innego." Wtedy ona odeszła, przyszła do domu i opowiedziała mi to wszystko ze szczegółami. To jest smutna historia. Leżałem obok Agnieszki i milczałem. — To niemożliwe — powiedziałem po chwili. — Co niemożliwe? Dlaczego? Czy fakty się nie zgadzają? — Zgadzają się. Ale niemożliwe, żebym ja odpowiedział tak niegrzecznie jakiejkolwiek kobiecie. — E, tylko ci się tak zdaje. Umiesz być czasem bardzo ordynarny! — Ja ordynarny! — Nie widzisz tego, ale tak jest. Nawet ludzie zwracają na to uwagę. Powoływanie się na opinię nie określonych bliżej ludzi jest najbardziej zdradzieckim argumentem kobiet w dyskusjach z nami. Trudno dowieść, że tak nie jest. Człowiek zostaje zepchnięty do defensywy, a po chwili sam sobie zaczyna wydawać się winnym. Sprzeczka na temat moich brutalnych form bycia ciągnęła się długo, choć niespecjalnie tym razem gwałtownie. Byłem z tego zadowolony. Mogłem ukryć wrażenie, które wywarło na mnie opowiadanie Agnieszki. Wszystko to wydawało się istotnie prawdą. Ale jakżeż jest możliwe, bym nie poznał Jowity? Mojej Jowity? Nie znalem jej twarzy, rzeczywiście. Ale oczy? I w ogóle cała postać? Ona cała, która w przeciągu kilkunastu minut wydała mi się najbliższą na świecie istotą? — Zostaw już to wszystko, Agnieszko — powiedziałem — jeżeli panna Jowita czuje się obrażona, mogę ją w każdej chwili przeprosić. — I ty jeszcze śmiesz się kłócić, że nie jesteś cham? Jesteś straszny cham. Pomyśleć, że ta biedna Jowita wyjechała w przekonaniu, iż spotkała najbardziej delikatnego, subtelnego i niezwykłego chłopca na świecie. — Mimo że odezwałem się do niej tak ordynarnie? — Mimo. Uważała, że to dlatego, że czekasz na nią i drażnią cię wszystkie kobiety, które nie są nią. — I słusznie uważała — zawołałem tryumfalnie — ale dlaczego mi nie powiedziała, że to ona? — Wiesz, jeszcze tego brakowało, żeby dziewczyna, którą podrywasz, proponujesz jej jakieś dwuznaczne śniadanka i w ogóle prawie chcesz się z nią żenić, żeby ci się ta dziewczyna nagle przedstawiała. — Ale to było późno w nocy, a nawet nad ranem, i ja byłem zalany. No, mogło mi się coś pomylić w głowie. — Oj, mogło, mogło — mruknęła Agnieszka — ale naprawdę nie jest konieczne, żebyś tak gwałtownie tłumaczył się przede mną, że nie uwiodłeś innej dziewczyny. Porwała mnie złość, ale powiedziałem spokojnie: — Ty, małpo; Zastanawiam się, co mam z tobą zrobić, i zupełnie nie wiem. Agnieszka nic nie powiedziała. Ja też nic nie powiedziałem, a potem zasnęliśmy, trochę na siebie zagniewani, ale rano pogodziliśmy się, a mnie z tej nocnej rozmowy zostało tylko mętne wspomnienie. Ciągle mimo wszystko wierzyłem, że Jowita to Agnieszka, choć, prawdę mówiąc, trochę już w to wątpiłem. Agnieszka odnajmowała pokój u swoich dalekich krewnych na Wiślnej. Pokój był niekrępujący, a krewni, małżeństwo w średnim wieku, rzadko przebywali w domu. Mimo to nie bardzo lubiłem przychodzić tam do Agnieszki, Ale niedługo po tej rozmowie o Jowicie Agnieszka zaziębiła się i leżała w łóżku, więc musiałem do niej przychodzić. Ona się w ogóle łatwo przeziębiała, co mnie denerwowało. Mimo to byłem dla niej bardzo dobry, co zresztą bardziej wzruszało mnie niż ją. Przychodziłem każdego ranka, przynosiłem jej kwiaty i różne drobiazgi, sprzątałem pokój, przyrządzałem jedzenie. Przynosiłem też listy, jeżeli były w puszce na dole. Pewnego ranka wyciągnąłem z puszki długą niebieską kopertę ze znaczkiem z kangurem. List był z Australii. Popatrzałem na adres nadawcy. Przeczytałem: Jowita Gawryluk Sydney W 758 Mahagony Street. Trzymałem ten list długo w ręku, ogarnięty nie dającym się określić wzruszeniem. Jakimś odruchem chciałem schować go do kieszeni i nie oddawać Agnieszce, ale, rzecz jasna, myśl tę zaraz odrzuciłem. Gdy podawałem go Agnieszce, powiedziała: — To od Jowity. Jak się cieszę. Dawno nie pisała. Rozerwała kopertę, wyjęła list i zaczęła czytać. Uśmiechała się przy tym, wydawała pomruki i okrzyki i robiła szereg podobnych rzeczy, zdolnych doprowadzić do białej gorączki kogoś, kto jest zainteresowany treścią listu nie do niego zaadresowanego i nie chce tego po sobie okazać. — Moja kochana, najsłodsza Jowita — powiedziała Agnieszka, kiedy skończyła czytać, i pocałowała list. — Strasznie ona za nami tutaj tęskni. Bardzo mi przykro, ale tym razem nic o tobie nie wspomina. Myślałem, że da mi list do przeczytania, ale włożyła go z powrotem do koperty i schowała pod poduszkę, jakby obawiając się, że zechcę go wykraść. — Odniosła wielki sukces na wystawie fotografii w Melbourne — powiedziała wreszcie Agnieszka — dostała nagrodę pieniężną i życie znakomicie jej się układa. Mimo to ciągle myśli, żeby wrócić do nas. Panowałem nad sobą i jestem pewien, że Agnieszka nie zauważyła mojego wzruszenia. Zaraz potem wyszedłem. Orkiestra przestała grać. Zupełnie nagle. Tak mnie się w każdym razie wydało. Cisza przywróciła mnie rzeczywistości, a zaraz potem oklaski w niej utwierdziły. — Ty spałeś czy co? — powiedziała Agnieszka. — Taką masz minę. Naprawdę nie musisz chodzić na koncerty, jeżeli cię to nudzi. — Ależ skąd? — odpowiedziałem. — Cały zatopiłem się w tej muzyce. Dyrygent był wspaniały. — Prowadził trochę za wolno — powiedziała Agnieszka niedbałym tonem. Nienawidziłem, kiedy się tak mądrzyła i wygłaszała fachowe zdania o rzeczach, na których się nie znała. Na estradzie zrobił się ruch, który mi się podobał. Rozsuwali krzesła, przesuwali do przodu fortepian. Te wszystkie przygotowania najwięcej lubiłem. Helena odwróciła się i patrzała na mnie. Ja nie patrzyłem w tamtą stronę, ale czułem na sobie jej uporczywe spojrzenie. Trochę mnie to denerwowało, trochę wzruszało. Na sali panowała atmosfera uroczystego podnie- cenia. Była ona wywołana bliskością zjawienia się największego na świecie pianisty. Kto mu, wciąż pytam, to wymierzył? W jakich bezpośrednich spotkaniach wykazał swoją wyższość nad wszystkimi innymi? Agnieszka kręciła się na krzesełku i miała wypieki na twarzy. — Jest — powiedziała nagle, Zrobiło się gwałtowne poruszenie, mniej więcej coś takiego jak na zatłoczonym peronie dworca, kiedy wjeżdża międzynarodowy ekspres. Wciąż czułem na sobie ukradkowe spojrzenie Heleny. Rozległy się huczne oklaski, a nawet okrzyki. Ludzie wstali. Na estradę wszedł on. Za nim znany mi już dyrygent-pokerzysta, który manifestacyjnie pokazując, że jest tu nieważny i absolutnie się nie liczy, usiłował tym rozpaczliwiej zwrócić na siebie uwagę. On stał na środku estrady i zaczął się kłaniać. Był to przystojny, szpakowaty pan. około pięćdziesiątki. Średniego wzrostu, oczywiście łamaga. Kłaniał się po mistrzowsku, podnosił też ręce pozdrawiając publiczność. Owacja się przeciągała i osiągnęła taki swój punkt, kiedy i aplaudowany, i aplaudujący chcieliby, żeby się to już skończyło, ale jakoś nie można tego zatrzymać, niby rozpędzonego samochodu, w którym popsuły się hamulce. Tu niesłychaną rutynę i przytomność umysłu wykazał dyrygent. W sposób stanowczy i zdecydowany sam przestał bić brawo i obracając się do orkiestry lekko podniósł batutę. Orkiestranci siedli, wtedy i publiczność siadła, i oczywiście musiał usiąść do fortepianu on. Zrobiła się cisza. On uderzał jakiś klawisz i wymienił sobie z dyrygentem znaki. Helena już nie patrzała na mnie, ale teraz ja patrzałem na nią i po prostu widziałem po jej plecach., że myśli o mnie. Plecy moim zdaniem są częstokroć bardziej wymowne od twarzy. On poprawił się na krzesełku. To wszystko, co się dzieje na koncertach, zanim zaczną grać, ogromnie lubiłem. Nagle: brzdęk! Orkiestra zaczęła z przeraźliwym hałasem. Aż on drgnął, jakby go to zaskoczyło. Ale pewnie zrobił to naumyślnie, by pokazać, jak wielkie wrażenie robi na nim muzyka.. Niezły trick. Nawet ja się jakoś w to zaangażowałem. Wziąłem program od Agnieszki, która tego nie zauważyła. Miała wypieki na twarzy. Była półprzytomna. Gdyby coś takiego mogło jeszcze wchodzić w grę, byłbym chyba o tego czempiona zazdrosny. Utwór, który grał, a właściwie miał zacząć grać, bo tymczasem popisywała się sama orkiestra, nazywał się Koncert fortepianowy d-moll, kompozytor Jan Brahms. Podobało mi się to nazwisko. Chciałbym nazywać się: Brahms. Choć wolałbym do tego inne imię. Na przykład Howard albo Allan. Nie. Allan raczej nie. Właściwie Howard też nie bardzo. Czemp siedział jakoś skromnie na swoim krzesełku. Wydał mi się smutny i markotny. Chwilami unosił lekko głowę i bacznie wsłuchiwał się w orkiestrę. Zupełnie jakby się zastanawiał, co i jak grać, gdy przyjdzie jego kolej. Na co ta komedia własnej decyzji i własnej woli? Nastąpi tylko to, o czym już dawno zadecydował pan Allan Howard Brahms. To nie to samo co bieg na tysiąc pięćset albo pięć tysięcy metrów, gdzie nie ma żadnej partytury i akcję dramatu trzeba tworzyć z pomocą nadludzkiej woli, na oczach zebranych ludzi, i naprawdę do samej mety nie wiadomo, jakie będzie zakończenie. Bardzo chciałem pobiegać trochę na dłuższe dystanse. Chciałem bardzo startować w Memoriale. Ale jeżelibym startował, jeżeli udałoby mi się osiągnąć sukces, zawdzięczałbym to Księżakowi. A ja nie mogłem i nie chciałem czegokolwiek zawdzięczać Księżakowi. Ten osioł nie rozumiał, dlaczego się na niego boczę, i uważał mnie za rozkapryszoną primadonnę. Oczywiście, że nie rozumiał. Jak by miał rozumieć? Coś się zaczynało dziać tam na estradzie. Orkiestra zwalniała, cichła. Dyrygent robił takie gesty, jakby brakło mu już sił. Rozglądał się za ratunkiem. Czemp wyprostował się nagle. Co? Nie macie już siły? Zamiera i milknie muzyka, którą rozpoczęliście z takim impetem? Słuchałem, jak gracie, i nie zamierzałem się do tego wtrącać. Ale widzę, że beze mnie giniecie. Więc spieszę wam na pomoc. Lekko, jak kawaler wachlujący kwiatem mdlejącą damę, zaczął uderzać w klawisze, a orkiestra odpowiadała cichym jękiem. Czemp zaczął grać coraz głośniej i coraz bardziej stanowczo. Zemdlona orkiestra coraz wyraźniej wracała do przytomności. A kiedy fortepian przypominał jej tryumfalny początek, była już przywrócona zmysłom, silna, odważna i bohaterska. Stanowczym znów i zdecydowanym krokiem szła za tym, który podniósł ją z upadku. Swoją drogą ciekawa rzecz. Mimo iż nie rozumiałem muzyki, nie nudziłem się tym razem i to, co rozgrywało się na estradzie, frapowało mnie w jakiś sposób. Pobudzało moją wyobraźnię. Czemp musiał być rzeczywiście dosyć mocny. Potrafił mnie zafascynować samym swoim zewnętrznym działaniem, choć na takie kawały nie było w zasadzie łatwo mnie nabrać. Na sali wzrastała napięta i gorąca atmosfera. To, co wyrabiał ten Czapajew fortepianu, było naprawdę niezwykłe i przejmujące. Jakież dopiero musiało być dla tych, którzy do tego wszystkiego rozumieli jeszcze muzykę. I w tej chwili nie był on łamaga. O nie. Na sali siedziało kilkaset muzycznych łamag i ja łamaga wśród nich, choć niemuzyczna. Ale on teraz łamaga nie był. Helena na moment odwróciła głowę. Szukała mnie wzrokiem. Uśmiechnęła się. Tym uśmiechem i tym spojrzeniem chciała mi oznajmić, że poddana ogólnej emocji i ogólnemu napięciu, nie przestała myśleć o mnie. Na co to wszystko, Heleno, ej, Heleno? Na co to mnie i na co tobie? Czyż nie byłoby lepiej, gdybyśmy wtedy tam u ciebie popełnili zbrodnię nakazaną nam przez naturę? Albo ostatecznie wtedy tam u mnie. Mielibyśmy to już za sobą i może nawet ślady zbrodni już zatarlibyśmy, co ludziom tak łatwo przychodzi wobec tego rodzaju zbrodni. Czemu uparłem się tak bardzo, że rzucam nawet wyzwanie naturze, która kpi sobie z konwencji wymyślonych przez ludzi, mści się gdy się sprzeciwiać jej nakazom. Helena zadzwoniła do mnie wieczorem tego samego dnia, kiedy przyniosła memoriał Księżaka, a ja kazałem jej odejść. — Marek — powiedziała — czy wiesz, że wyrzuciłeś mnie z domu? — Wiem. — Chyba dobrze zrobiłeś. — Cieszę się, jeżeli tak myślisz. Nie. Nie cieszę się. — Ja też się nie cieszę, ale wiem, że dobrze zrobiłeś. Czy wiesz, po co dzwonię? — Nie wiem. — Ja też nie. Ale dzwonię. Czy już nie będziemy się widywać? — Nie powinniśmy. — Powiedz mi, dlaczego tak jest? — Spotykaliśmy się parę lat i nie zwracaliśmy na siebie uwagi, a teraz... — Lepiej skończyć tę rozmowę. — Masz rację. Więc bądź zdrów. Położyła słuchawkę. Nie wiem, jak się stało, że spotkaliśmy się w parę dni potem. Mówiliśmy ze sobą o tym, że nie możemy się spotykać. I już stale spotykaliśmy się, żeby o tym mówić. Do niczego między nami nie doszło. Nie pocałowaliśmy się nawet. A przecież miałem bardziej nieczyste sumienie, niż gdybyśmy popełnili to, co niektórzy nazywają wiarołomstwem. Atmosfera w nas i wokół nas rozpalała się i nabrzmiewała. Wydawało się niemożliwe, aby wulkan nie wybuchł wreszcie. Gdyby jednak wybuchł, stałbym się szmatą, a ja nie chciałem być szmatą. Wiedziałem, że jestem zerem. Nie przedstawiałem dla świata przyrody i ludzkości żadnej prawdziwej wartości. Mogłem im i sobie ofiarować to jedynie, by nie stać się szmatą. Wprawdzie ludzkość nie dowie się nigdy o tym hojnym darze, ale cóż? On pędził naprzód, chyba zmierzał ku końcowi. Był naprawdę nadzwyczajny. Bałem się, że Agnieszka zemdleje. Cóż by to był za wstyd. Wydało mi się, że nie tylko słuchacze, ale i orkiestra jest w stanie niezwykłego uroczystego podniecenia. O dyrygencie wszyscy za- pomnieli. Nagle zdobył się on na zupełnie fantastyczny trick. Odłożył batutę i zszedł z podium. Że niby jest zupełnie niepotrzebny. On swą genialną grą sam prowadzi orkiestrę. O mistrz nad mistrze! Myślę w tym wypadku o dyrygencie. Dokonał jednak tego, żeby trochę skupić na sobie uwagi i wyróżnić się. Padają ostatnie akordy, on przez moment jeszcze siedział przy fortepianie z pochyloną głową i z opuszczonymi rękami i chwilę panowała nieprawdopodobna cisza. Pierwszy wdarł się w nią dyrygent. Uniósł ręce, wydał okrzyk i podszedł do fortepianu. Oznajmił w ten sposób, że nie jest już dyrygentem, ale rozentuzjazmowanym słuchaczem, który nie może zapanować nad sobą i musi złożyć hołd mistrzowi. Byłem gotów założyć się, że zabiegał o koncerty w Ameryce. Swoją drogą entuzjazm, który potem nastąpił, wydał mi się szczery i prawdziwy. Ja sam mu się poddałem, choć oczywiście nie w takim stopniu jak inni. Po geście dyrygenta mistrz wstał i kłaniał się, a za chwilę ściskał ręce dyrygenta, który podszedł do niego. Przytrzymywał go za te ręce. Dyrygent usiłował się wyrwać, ale mistrz nie ustępował i zmuszał go, by kłaniali się razem. Ten poddawał się wreszcie z porozumiewawczym uśmiechem skierowanym do publiczności. Że niby trzeba ustąpić kaprysom mistrza, ale nie należy tych ukłonów traktować serio. Jednak dyrygent wygłupiał się zupełnie niepotrzebnie. Prócz mnie już naprawdę chyba nikt nie zwracał na niego uwagi. To, co działo się na widowni, nie da się opisać. Ludzie zrywali się z miejsc ogarnięci rodzajem zbiorowego szału. Ktoś niedaleko mnie głośno szlochał, powietrze drżało od braw i okrzyków, słyszałem, jak obok padło coś na ziemię, i bałem się spojrzeć. Agnieszka? Nie. To upadła tylko jej torebka. Nawet nie zwróciła na to uwagi. Była purpurowa, drżała jak większość ludzi dokoła. Taki stan zbiorowego podniecenia w innych okolicznościach doprowadza do samosądów. On kłaniał się i kłaniał. Znowu był łamagą i wcale mi nie imponował. Swoją drogą, takiego szału i takiej owacji nie widziałem na żadnym boisku. Nieraz zdarzało się, że otrzymywałem entuzjastyczne brawa, a raz nawet wyniesiono mnie na rękach ze stadionu. Ale czegoś podobnego nawet sobie nie wyobrażałem. Dyrygent posmutniał i stracił inicjatywę. Stał z boku, między skrzypkami i miał markotną minę. Wy- dawało się, że jest tym wszystkim razem bardzo zmęczony i już mu w ogóle wszystko jedno. Może miał zmartwienia domowe i gdy minęło napięcie, przypomniał sobie o tym? Zrobiło mi się go żal. Mistrz wielokrotnie schodził z estrady i wracał przywoływany aplauzem. Chciałem, żeby się to już skończyło. Chciałem, żeby skończył się już ten koncert i żeby pójść do Artura. Chociaż właściwie nie wiedziałem, czy to będzie dla mnie takie zabawne. Przyjdą też na pewno Księżakowie. Księżak, Agnieszka, Helena i ja — razem na stosunkowo niewielkiej prze- strzeni, to obsada trochę za mocna. Pomyślałem, że lepiej pójść spać. Et, pójdę sobie spać, i już. Brawa wreszcie umilkły. Ludzie wyglądali na zmęczonych. Jak przedtem dyrygent. Mieli lekkiego kaca, jakiego się ma zwykle po ostentacjach uczuciowych. Agnieszka przesuwała dłonią po czole. — Czy pójdziemy do Artura? — spytałem. Nie odpowiedziała. Była na pewno oszołomiona emocją, którą przeżyła lub którą wmówiła sobie, ale znałem ją na tyle dobrze, by dostrzec, że był w niej tego dnia niepokój, który starała się przede mną ukryć. Wydawało mi się, że się czymś dręczy, że chciała mi może coś powiedzieć i raz po raz cofała się. Czy ona nie domyśla się, że coś jest między mną i Heleną? W jaki sposób mogłaby się domyślić? Kobiety nie potrzebują specjalnych sposobów, żeby domyślać się takich rzeczy. Poza tym jest chyba w Krakowie dostateczna ilość kobiet, które mogły widywać nas z Heleną i donieść o tym Agnieszce. Zacząłem czuć się trochę tak jak kiedyś, kiedy przed niedzielnym meczem starałem się ukryć przed Szymaniakiem, że oberwałem lufę z polskiego wypracowania. Wyszliśmy z rzędów i milcząc poszliśmy w kierunku hallu. Czułem, że coś się rozgrywa. Że coś zbierało się i musi wybuchnąć. W hallu nieszczęśliwie — wpadłem wprost na Księżaków. Księżak był idiotycznie rozentuzjazmowany. Zaczął wymieniać z Agnieszką wrażenia. Wydało mi się jednak, że Agnieszka obserwowała spod oka mnie i Helenę. Robiła to tak dyskretnie, że trudno byłoby mi powiedzieć, czy z pewnością tak było. Ale ja czułem, że tak było. — Czy pójdziecie do Artura? — spytałem, żeby coś powiedzieć. Uporczywe milczenie moje i Heleny wydało mi się czymś w rodzaju przyznawania się do winy. — Ale skąd? — powiedział Księżak — przecież ja zaraz po koncercie jadę do Warszawy. Zapomniałem, że Księżak znowu napisał memoriał. Przyszedł Michał Podgórski, ukłonił się z daleka i nie podszedł do nas. Nie zrozumiałem dlaczego. Zdaje się, że on nie lubił Księżaków. — Ale będę wam wdzięczny — powiedział Księżak — jeżeli zabierzecie Helenę. — Ja bez ciebie nie pójdę — powiedziała Helena. — Naprawdę przesadzasz — powiedział Księżak — z tym trzymaniem się mnie jak maminej spódnicy. Kroku nie może zrobić beze mnie. — No, najwyżej na pół godziny — powiedziała Helena. — Odprowadzicie ją potem? — spytał Księżak. — Ja też nie mogę iść — powiedziała Agnieszka — przyjechała moja ciotka z Poznania. Z trudem wyrwałam się na koncert. Pierwszy raz usłyszałem o jakiejś ciotce z Poznania. Popatrzyłem na Agnieszkę. Odwróciła głowę. Ta rozmowa i to wszystko razem było nie do zniesienia. — Słuchaj — powiedziała nagle — musisz iść za kulisy i przynieść mi jego autograf. Ja muszę mieć ten autograf. O, na tym programie. Podała mi program. — Dlaczego nie możesz iść sama? — Oczywiście, że mogę iść sama — powiedziała Agnieszka głosem, w którym czaiła się histeria. Zrozumiałem, że muszę iść. Więcej! Zrozumiałem, że nie mam prawa wrócić bez autografu. Prosić faceta o autograf było dla mnie czymś po prostu okropnym, Ale w końcu to było lepsze niż stać tak razem i wymieniać zdania, w których drzemała potęga atomowego wybuchu. Odszedłem w gruncie rzeczy z ulgą. Wejście za kulisy było oblężone. Bronił go woźny, który miał minę człowieka niezdolnego do kompromisów. Był to ojciec Piotra Marchewki, skoczka o tyczce z naszego klubu. Poznał mnie i natychmiast puścił. Za kulisami był nie mniejszy tłok niż przed wejściem. Szczęśliwcy, którym udało się przedostać, oblegali mistrza wyciągając programy. Nie widziałem możliwości, żeby się do niego dostać, ale postanowiłem nie rezygnować. Już nie tylko ze strachu przed Agnieszką, ale ze względu na samego siebie. Skoro raz zdecydowałem się to zrobić, muszę rzecz doprowadzić do końca. Tym bardziej jeśli mam do tego naturalną niechęć. Włączyłem się w krąg ciasno otaczający mistrza, ale szansę, by się do niego przedostać, wydawały mi się wciąż nikłe. W pewnej chwili mistrz podniósł oczy i nasze spoj- rzenia spotkały się. Marszczył chwilę czoło przyglądając mi się, wreszcie uśmiechnął się, odsunął otaczających go ludzi i zbliżył się do mnie. Wszyscy patrzyli na mnie, a ja miałem prawdopodobnie taką minę jak raz w szkole, kiedy wydało się, że to ja wysmarowałem tablicę atramentem, i nauczyciel podchodził do mnie bawiąc się trzcinką, którą trzymał w ręku. Oczywiście nie ośmielił się mnie uderzyć i wcale tego nie oczekiwałem. Ale jego spojrzenie, naglą cisza i spojrzenia kolegów wywołały na mojej twarzy głupkowaty uśmiech. Przypuszczam, że zupełnie podobny do uśmiechu, z jakim patrzałem teraz na podchodzącego do mnie czempiona z Los Angeles. Czegóż ten znowu chce? — Nie mylę się chyba, że pan Marek Arens — powiedział wyciągając rękę. Chwyciłem ją trochę niezgrabnie. — Tak — odpowiedziałem cicho. — Nie wyobraża pan sobie, jaka to dla mnie przyjemność, że mnie pan odwiedza. Parę tygodni temu oklaskiwałem pana na stadionie w Rzymie. Sport jest moim hobby, proszę pana, a sportem polskim interesuję się przede wszystkim. Prenumeruję „Przegląd Sportowy" i znam na pamięć wszystkie wyniki. Patrzcie państwo! Wiedziałem, że to musi być łamaga, ale nie myślałem, że aż taka. Wzbudził we mnie mieszane uczucia sympatii i niechęci. Wziął z moich rąk program i nawet nie pytając, czy chcę, skreślił autograf. Co się najadłem wstydu, to się najadłem, ale pomyślałem sobie, że dobrze przynajmniej, że nie wrócę do Agnieszki z pustymi rękami. Drogo by mnie to kosztowało. — Dziękuję panu — powiedziałem. Odwróciłem się i szybko odszedłem. Miałem wrażenie, że należało jeszcze coś powiedzieć, postać jeszcze i porozmawiać. Ale ja nie mogłem. Moim jedynym pragnieniem było czym prędzej zniknąć. Na korytarzu, który już pustoszał po dzwonku, odetchnąłem z ulgą. Popatrzyłem na program. No, ładnie mnie ten figlarz urządził. Na programie było napisane: „Markowi Arensowi z podziwem i sympatią." Wolałem nawet nie myśleć, jakie miałoby to konsekwencje, gdybym program z takim autografem pokazał Agnieszce. Rozejrzałem się dyskretnie, podarłem program i wyrzuciłem do kosza. Nie rozumiem, jak do tego doszło! Nawet nie mogłem sobie przypomnieć momentu, w którym się to stało. Raziło mnie światło i bolała mnie głowa. Myślałem o wszystkim, co się wydarzyło, i po prostu nie mogłem tego ogarnąć. I strasznie mnie raziła ta lampa. Chciałem spać. — Na miłość boską, zgaś przynajmniej lampę — powiedziałem. — Nie wzywaj imienia Pana Boga twego nadaremno. A jak cię razi lampa, to obróć się tyłem. —- Czy to naprawdę jest odpowiedni moment na czytanie książek? — Obywatel Polski Ludowej powinien wykorzystywać każdą chwilę na samokształcenie. Też możesz sobie poczytać, jeśli masz ochotę. Albo ja ci poczytam głośno. Chcesz? — Nie, nie. Tylko bardzo cię proszę. —- No to nie. Przecież możesz sobie spać. Połóż głowę na moim biodrze. Tu. Albo, o, tu. Chodź. No, nie bój się. Co ty jesteś taki wstydliwy? Nie posądzałam cię. Wyobrażałam sobie, że jesteś inny. A co ty sobie o mnie wyobrażałeś? — Nic sobie nie wyobrażałem. Chce mi się spać i boli mnie głowa. — Za młody jesteś, żeby wyrabiać takie rzeczy. Spij. Polot głowę tu. O, tu. Tak, teraz będzie ci dobrze. Będę cię głaskała po włosach i zaraz zaśniesz. — Nie musisz głaskać mnie po włosach. — Nie muszę, ale chcę. To mi sprawia przyjemność. Kiedy byłam mała, miałam wielką lalkę z cudownymi włosami. Wieczorem kładłam ją obok siebie w łóżku i zasypiałam gładząc ją po włosach. Ty jesteś trochę podobny do tej lalki. Inaczej nigdy bym ci nie pozwoliła leżeć ze sobą w łóżku. — Nie? — Pewnie, że nie. Albo zresztą czy ja wiem? No, śpij już. Przytuliłem głowę do jej ciepłego, jędrnego ciała i przez chwilę było mi dobrze. Wydawało mi się, że jestem tą lalką z cudownymi włosami. Byłoby nieźle być lalką, która w środku nie ma zupełnie nic albo tylko trociny, i tak leżeć nieruchomo, bez czucia. Można sobie powiedzieć na pociechę, że ostatecznie jest to jedyne marzenie, które prędzej czy później z pewnością się spełni. Myśl o lalce podziałała na mnie uspokajająco. Cały świat i wszystkie jego problemy zostały ustawione w nie obowiązujących wymiarach dzieciństwa. Prawie zasypiałem, kiedy nagła świadomość tego, co się stało, przeszyła mi serce ostrym bólem. Gdzie jest teraz Agnieszka? Co robi? Co myśli? Ja losowi zdam sprawę z moich czynów. Jeżeli nie ma trybunału, który wyznaczyłby karę i pokutę za sprzeniewierzenie honoru i wierności, ba, za złamaną przysięgę złożoną na grobie matki, to ja sam sobie taki trybunał stworzę. Rozdział XI Po koncercie Artur zapędzał wszystkich do siebie. Starałem się przemknąć, ale mi się nie udało. Na domiar złego znowu wpadliśmy na Księżaków. Czy to tylko przypadek? — Ja was bardzo proszę — powiedział Księżak — weźcie ze sobą Helenę. Muszę pędzić na dworzec, a ona zawsze się denerwuje, kiedy wyjeżdżam i zostaje sama. — Wcale się nie denerwuję. Co ty się wygłupiasz? — powiedziała Helena ze złością tak nieproporcjonalną do przedmiotu, że każdego musiałoby to zdziwić. Każdego, ale nie Księżaka. — Widzicie — powiedział — już się denerwuje. Ona nie może zostawać sama, bo nie ma do kogo mówić. Ona najbardziej na świecie lubi mówić. Jeżeli nie ma do kogo mówić, to... to... Nie wiedział, co powiedzieć. — To milczy — dokończyła Agnieszka. Patrzała na Helenę z lekkim uśmiechem. Nie podobał mi się ten uśmiech. Helena wzruszyła ramionami, jakby doszła do przekonania, że nie warto przedłużać tego dialogu. Księżak uśmiechnął się. głupio. Czuł, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedział co. — To milczy — potwierdził — właśnie. — Niech Marek i Helena pójdą w takim razie do Artura we dwójką — powiedziała Agnieszka — bo ja muszę jeszcze się męczyć z tą nieszczęsną ciotką. — Nigdy dotąd nie widziałem, żebyś robiła takie ceremonie z rodziną. Czy liczysz na spadek po tej ciotce? Powiedziałem to zaczepnie, nie wiadomo po co, i natychmiast pożałowałem. Ale Agnieszka przyjęła zaczepkę spokojnie. — Głupi jesteś — powiedziała — a jeżeli nie potrafisz załatwić takiego głupstwa jak autograf, to lepiej nie wysilaj się na złośliwości. Postaram się spławić ciotkę jak najprędzej. I potem przyjdę do Artura. Myślę, że jakoś dacie sobie radę beze mnie. Tym ostatnim zdaniem niemal jawnie oznajmiła, że wie o wszystkim. — Dzieci kochane — powiedział Księżak — bo ja się spóźnię. Chodźmy w każdym razie. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. — Jedźcie — powiedziała Agnieszka — ja idę w przeciwną stronę. Zanim zdołałem jej coś powiedzieć, odwróciła się i odeszła. Zawołałem za nią: — Agnieszko! — ale nie słyszała albo udawała, że nie słyszy. — Marek — powiedział Księżak w taksówce — tyle nagadaliśmy sobie głupstw dzisiaj i w ogóle w ostatnich dniach. Ale teraz musimy wymienić parę słów bez histerii. Musimy rozmówić się jak mężczyźni. — Czego ty od niego chcesz? — zawołała Helena, która siedziała koło szofera. — Czego się go czepiasz? On nie ma z tobą nic do gadania. — Naprawdę, Heleno — powiedział Księżak — za bardzo się dziś wygłupiasz. Ty chyba jesteś chora. O co ci właściwie chodzi? Zresztą mniejsza z tym, o co ci chodzi, bo to nie może obchodzić Marka. Proszę cię jednak, żebyś była łaskawa pozwolić nam zamienić parę słów. Słuchaj, Marek. Ty wiesz dobrze, że ja jadę do Warszawy również i w twojej sprawie. I wiesz dobrze, że trzeba ostatecznie... — Edward — powiedziałem — zachowałem się i zachowuję wobec ciebie głupio. Proszę cię, nie gniewaj się. Ale proszę cię również: nie mówmy więcej o tej sprawie. Ja w Memoriale startować nie będę. — Marek, jeszcze tylko słówko... — W Memoriale startować nie będę, a poza tym, jak tylko wywiążę się z różnych zobowiązań klubowych, wycofuję się ze sportu. — Dlaczego ty chcesz rzucić sport? Na miłość boską! Przecież to jest podstawa twojego życia. — Właśnie dlatego. I dlatego że nie chcę nikomu nic być winien. — A komu ty jesteś coś winien? — Nie mówmy już o tym wszystkim. Księżak milczał przygnębiony. Mnie było przykro, ale nie mogłem nic na to poradzić. Helena mruczała coś gniewnie pod nosem. Zajechaliśmy na ulicę Jana, przed dom, w którym mieszkał Artur. Wysiedliśmy z Heleną, a Księżak, który jechał dalej, na dworzec, poweselał nagle, ogarnięty odruchem zdrowego optymizmu. — A ja wiem — powiedział przesiadając się na miejsce koło szofera — że ty startować w Memoriale będziesz. Znam już twoje zmienne nastroje. Byle co zrazi cię i zniechęci. Jesteś mimoza. Najszybsza mimoza na świecie. Ale ty sportu nie rzucisz, a w Memoriale będziesz startował. Helena! Czekaj no, Helena, chcesz trzymać zakład, że Marek będzie startował w Memoriale? — A dajże ty mi święty spokój — zawołała Helena i trzymając się obiema rękami za głowę wbiegła do bramy. Taksówka odjechała z idiotycznie nagle rozweselonym Księżakiem. Poszedłem w kierunku bramy przygotowany na nową przygnębiającą scenę. Tym razem z Heleną, tak widocznie wyprowadzoną z równowagi. Ale z kobietami naprawdę nic nie wiadomo. Kiedy wchodziłem, Helena, skryta za bramą, wyskoczyła ze swawolnym okrzykiem chcąc mnie niby przestraszyć. Wpadła na mnie i oparła się o moje piersi przytrzymując mnie za klapy. W ciemności świeciły jej roześmiane oczy. — Nareszcie sami — powiedziała i roześmiała się. — Potworni nudziarze ci nasi małżonkowie. — Helena, czy ty zauważyłaś, że Agnieszka wszystkiego się domyśla? Jestem pewien, że ona coś knuje. — Zdaje ci się, kochanie. A poza tym, co ma knuć? Mnie się nie chce o tym wszystkim dzisiaj mówić ani myśleć. Cieszę się, że jesteśmy razem, i mam ochotę bawić się, napić się czegoś i zatańczyć. Z tobą. Strasznie chce mi się z tobą tańczyć. — A ja ci mówię, że Agnieszka coś knuje. Ja ją znam. — No więc niech sobie knuje, a my chodźmy się bawić. Wzięła mnie pod rękę i długą, ciemną sienią poszliśmy w kierunku drewnianych schodów. Przy schodach Helena zatrzymała się. Przytuliła się do mnie. Bardzo lekko, ale jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko siebie. Zacząłem drżeć i starałem się to opanować. Nikogo ani niczego w życiu tak nie pragnąłem jak Heleny. — A właściwie o co chodzi? — zapytała Helena wyzywająco. — O co właściwie chodzi? Jakie prawo ma Agnieszka coś knuć, a choćby coś podejrzewać? Kto w ogóle może nam cokolwiek zarzucić? Czy dwojgu ludziom odmiennej płci nie wolno się spotykać ze sobą w tym przeklętym Krakowie, jeżeli mają do siebie sympatię? Nie zrobiliśmy nic złego, a two- jemu zachowaniu wobec mnie nie mógłby nikt niczego zarzucić. Poza tym, że wziąłeś mnie za kołnierz i wyrzuciłeś ze swojego domu. — Nie brałem cię za kołnierz. Co ty opowiadasz? I w ogóle nie wyrzucałem cię ze swojego domu. Wiesz dobrze, że to nieprawda. Tak samo jak wiesz, że jest nieprawdą wszystko inne, co przed chwilą powiedziałaś. I prawdą, i nieprawdą jednocześnie. Stałem oparty ramieniem o ścianę przy schodach, a właściwie o rodzaj kolumny czy raczej występu muru. Poczułem nagle, że mówię coś, co mnie nie obchodzi, co jest w tej chwili zupełnie nieistotne, ponieważ jedyną istotną rzeczą jest bliskość Heleny. Zrobiłem nieokreślony w intencjach ruch, obiektywnie jednak musiał on wyglądać na określony, ponie- waż Helena cofnęła się i skryła za występem muru. Po chwili wysunęła głowę i patrzała na mnie w ciemności. — Nie, nie — zaczęła mówić szybko, jakby się bała, że czegoś nie zdąży, że ją coś ominie — nie, nie! Ja cię proszę. Ja nie chcę. Błagam cię! Ja nie chcę zdradzić Edwarda. Ja go jeszcze nigdy nie zdradziłam i ja nie chcę. Błagam cię, idź sobie. Zostaw mnie tu samą i odejdź czym prędzej, bo przecież wiesz tak samo jak ja, że... No już, już. Umilkła, a za chwilę — to stało się zupełnie samo i nie można o to winić ani jej, ani mnie, oczywiście w danym momencie, a nie w ogóle — za chwilę zwarliśmy się ustami z siłą i napięciem wyładowanego atomu, który bądź co bądź czekał na to niby diabeł uwięziony w butelce kilkadziesiąt czy kilkaset, a może kilka milionów albo nawet miliardów łat. Nie wiem, jak długo naprawdę, i nie wierzę tym, którzy mówią, że wiedzą. I wtedy usłyszałem za sobą szelest. Ktoś wszedł do bramy i przystanął u j ej progu. Skuliłem się i chciałem skryć za występem muru, ale nim zdążyłem to zrobić, oświetliła mnie latarka. Zapaliła się na moment i zaraz zgasła. Helena półprzytomna omdlewała na moim ramieniu z przechyloną do tyłu głową, rozchylonymi ustami i przymkniętymi oczami i nie wiedziała, co się dzieje dokoła. Spojrzałem w kierunku bramy. W bramie stała Agnieszka. Stała na lekko rozstawionych nogach, w ręku trzymała zgaszoną latarkę. Tę latarkę dałem jej na urodziny. Była to bardzo piękna latarka firmy „Siemens", mała, płaska, ładowana elektrycznością z kontaktu, kosztowała czterysta pięćdziesiąt złotych w komisie. Agnieszka powiedziała: — Marek. — Powiedziała tak cicho, że się zastanawiałem, czy mi się nie zdawało. Stała jeszcze chwilę nieruchomo, a potem odwróciła się i zniknęła za bramą. Helena nagle oprzytomniała i wyprostowała się. — Co się stało? — spytała przecierając czoło dłonią, jak ktoś zbudzony z głębokiego snu. — Kto tu świecił latarką? — Nic się nie stało. Po prostu weszła do bramy Agnieszka i oświetliła nas latarką. — To niemożliwe. — Dlaczego? To zupełnie możliwe, bowiem tak właśnie było. Helena nic nie powiedziała. Pochyliła głowę i gładziła się po włosach z obojętnością małpy bawiącej się lusterkiem. Chwiała się lekko na nogach do przodu i do tyłu. W końcu obróciła się i zaczęła iść schodami w górę. Szedłem za nią w pewnej odległości i nie myślałem o niczym. Helena doszła do drzwi Artura, zadzwoniła, a potem powiedziała obracając się do mnie: — Ty jesteś nieprawdopodobny idiota. Zupełnie nieprawdopodobny. Drzwi się otworzyły, nim doszedłem do piętra. Helena weszła do środka. Odwróciłem się i zbiegłem na dół. Było mi właściwie dobrze. Oparty o to biodro czy, dla ścisłości, gdzieś o okolicę biodra, na pół senny i opatulony żółtym światłem lampy, czułem się jak w bezpiecznym azylu. — Zasnęłaś? — Nie. Ale już się nie denerwuj. Zaraz zgaszę lampę. — Nie musisz gasić. — O, jaki nagle łaskawy. Przed chwilą robił awanturę o światło, a teraz taki łaskawy. — Wiesz co? Dobrze mi z tobą. Muszę stwierdzić o trzeciej nad ranem, że mi z tobą dobrze. — Wielka rzecz. Mnie z tobą zawsze dobrze. — Wiesz co, a może ja się z tobą ożenię? — Coś ty w dzień deszczowy w Wiśle pod Wawelem się wykąpał? — Skąd ty bierzesz takie powiedzonka? — Skąd? Sama je wymyślam. A co? Ty uważasz, że jestem za wielka idiotka, żeby coś takiego sama wymyślić? Ty mnie w ogóle uważasz za idiotkę, przyznaj się. — Oczywiście, że tak, kochanie. Ale mimo to ożenię się z tobą. Zaraz zadzwonię do mamy i poproszę o twoją rękę. Wziąłem telefon do ręki i udawałem, że chcę nakręcić numer. — Czyś ty zwariował? O tej porze dzwonić do mamy? Jutro zadzwonisz. No, przestań! Przestań, no. Ja cię bardzo proszę. Jutro zadzwonisz i poprosisz o moją rękę. Zresztą mama i tak się nie zgodzi. Mama mówi, że trupem padnie, a nie wyda mnie za sportowca. Proszę cię, daj spokój. Zaczęliśmy się szamotać. Dorota chichotała i ja zacząłem się śmiać. Telefon spadł na ziemię, a Dorota powiedziała: — Przestań już. Dosyć. Co ci się nagle zachciewa? Było, skończyło się. Ja cię naprawdę proszę, daj spokój. Mnie się już nie chce. Podniosłem z ziemi telefon, położyłem się spokojnie i podłożyłem ręce pod głowę. — Więc powiadasz, że mama nie pozwoliłaby ci wyjść za mnie? — Pewnie, że nie. — A ty mamy tak we wszystkim słuchasz? — Coś ty na Saharze wsadził głowę do ogniska? Wcale mamy nie słucham. — No to co? — No to nic. — Powiedz, Dorota. Czy ty mnie kochasz? Dorota zmarszczyła czoło. — Nie, oczywiście, że cię nie kocham. To znaczy nie tak, jak ty się teraz pytasz. Bo tobie chodzi o to, czy jak w kinie? Co? No, tak na pewno cię nie kocham. Ale gdybyś na przykład umarł, to bym chyba ze trzy dni nic nie jadła. Więc co? — Więc nic. — Jak nic, to otwórz lufcik, i hyc. A mnie pozwól spokojnie czytać. Zaraz to skończę i będzie spokój. Daj mi jabłko. Albo nie. Sama wezmę. Żal mi ciebie, żebyś wstawał. — Dlaczego? — Ja wiem? Taki jakiś jesteś do żałowania. Zmartwionego, zmartwionego... no, jak to się mówi, bo już nie pamiętam. Chłopcy w klubie tak mówią do siebie. Jakiś tam brat coś tam. Przypomnij mi, jak to się mówi. Tobie też dam jabłko. Chcesz? Ale najpierw przypomnij mi, jak to się mówi, — Wcale się nie mówi. W każdym razie młode dziewczyny tak nie mówią. Nie chcę jabłka. Dorota wstała z łóżka i podeszła do stołu. Była zupełnie naga, ale nie okazywała najmniejszego skrępowania. Zachowywała się z gracją i umiarem dziewczynki, która w niedzielny poranek wyszła na spacer z babcią w nowo uszytej sukience. W jej nagości nie było nic nieskromnego, a tylko prostota pierwotnego człowieka, który jeszcze nie odczuł potrzeby chronienia ciała przed złośliwymi kaprysami natury. Wróciła do łóżka gryząc duże czerwone jabłko. Mogłaby przypominać Ewę, ale nie przypominała. Nie było w niej nic, co kojarzyłoby się z grzechem. W rozumieniu katechizmu, rzecz jasna. Położyła się i wzięła książkę. Tego Piotrusia Pana. — Zaraz skończę i opowiem ci — powiedziała — prześpij się tymczasem. Właściwie powinnam już iść do domu. O Jezu, co sobie mama pomyśli? A niech sobie myśli, co chce. Jak ona wraca od tego swojego aktora, to ja sobie nic nie myślę. Nie?... No co? Nie? Czemu nie odpowiadasz? — Miałaś czytać, a ja miałem spać. — Aha, prawda. No to już nic więcej nie mów. Jak to się stało? Jak to mogło się stać? Zbiegłem na dół po schodach i wybiegłem na ulicę. Ulica Św. Jana była jak zwykle o tej porze pusta, tylko gdzieś koło Hotelu Francuskiego rozprawiało głośno paru pijaków. Nie wiedziałem, czy Agnieszka poszła w tamtą stronę, czy w stronę Rynku. Zresztą jakie to mogło mieć znaczenie? Nie zamierzałem jej gonić. Co mógłbym jej powiedzieć? Nie, nie dlatego wybiegłem. Nie zamierzałem biec za Agnieszką. Uciekłem od Heleny. Uczułem nagle ogromne zmęczenie. Ten rodzaj zmęczenia, kiedy człowiekowi wszystko robi się obojętne i jedyną zadowalającą formą egzystencji wydaje się odpoczynek we własnym łóżku z ilustrowanym magazynem w ręku. Wiedziałem, że ten stan szybko minie i zaraz zaczną się koszmary. Poszedłem w stronę Rynku. Widziałem przed sobą swoje absolutnie zrujnowane życie. Być może z własnej winy. Być może dlatego, że ustanowiłem sobie zbyt wysokie na nasze czasy normy. Skoro jednak ustanowiłem je, będę musiał zdać sprawozdanie z wyników. Ucieszyłem się przypominając sobie, że zostało mi w domu jeszcze pół butelki koniaku, prawdziwego martella. Zdać spra- wozdanie? Ale jak? Tymczasem wypijemy koniak, a potem zobaczymy. Wyszedłem na Rynek, przeszedłem w prawo przez AB, potem dalej Szczepańską w stronę Plantów. Na placu Szczepańskim wydało mi się, że ktoś za mną się skrada, i nagle usłyszałem okrzyk: — Ręce do góry! Odwróciłem się. Za mną stała Dorota, wyciągając wskazujący palec, jakby to był rewolwer. — Pa-pa-pa, pa-pa-pa, ale, bracie, powiadam ci, to jest film! Bach, bach! Pa-pa-pa! Wszyscy wrogowie leżą w kurzu na ulicy. Vera Cruz! Czegoś takiego nie widziałeś, jak żyjesz! Bach! Pa-pa-pa! Bach! Pa-pa-pa! Bach! Pójdę z tobą drugi raz, chcesz? Pa-pa-pa! Bach! — Dobrze, oczywiście, ale schowaj tego colta, bo zbiegowisko się robi. Ludzie oglądali się za nami, a jakichś dwu chłopców zatrzymało się. — Ty nie mógłbyś być cowboyem. Przerażają cię jacyś nędzni przechodnie. Chcesz, zaraz zrobię z nimi porządek i rozbroję ich. Chcesz? — Daruj im tym razem. — No, tylko dlatego, że mnie prosisz. Idziesz do domu? Mogę cię odprowadzić. Tym razem ucieszyłem się, że chce mnie odprowadzić. Bałem się samotności. — Wiesz — powiedziałem — wpadnij do mnie. Mam trochę koniaku, zrobimy coś do jedzenia. — Czy ja wiem? Odprowadzić, owszem. Ale wpaść? Chciałam dziś skończyć książkę. — Tego Piotrusia Pana? — No! Co się śmiejesz, głupi? To bardzo mądra książka. — Wcale się nie śmieję, tylko tak się uśmiecham. Będziesz mogła ii mnie poczytać. Nie mam ochoty być dziś sam, — Jak tak, to dobrze. Coś za bardzo nie ubawiłeś się na tym koncercie. A mówiłam! Trzeba było iść ze mną na Vera Cruz Przyszła do mnie. I naprawdę nie wiem, jak się to stało. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy po trzy koniaki, po kolacji Dorota usiadła na kanapie i zaczęła czytać. Ja położyłem się i oparłem głowę na jej kolanach. Nawet przez chwilę nie przypuszczałem, że coś może z tego wyniknąć. Zaczytana, zaczęła odruchowo gładzić mnie po włosach. A jak się potem to wszystko stało, naprawdę nie wiem. Dorota zamknęła z hukiem książkę. Właśnie zaczynałem jakby zasypiać, roiły mi się jakieś dziwne, kolorowe sprawy. Poderwałem się. — Co się stało? — Na trawniku w meloniku cielę tańcowało. Skończyłam książkę. Teraz sobie już idę. Będzie niedługo świtać. — Czekaj jeszcze trochę, miałaś mi opowiedzieć. — Aha. Dobrze. Opowiem ci, a potem pójdę. Więc tak: Dzieci były kiedyś ptakami i mieszkały w wielkim parku na Ptasiej Wyspie. Ludzie pragnący mieć dziecko pisali list do kruka Salomona, wyrażali w nim swoje życzenia, a kruk Salomon posyłał im ptaszka, który zmieniał się po drodze w chłopczyka lub dziewczynkę. Tak zyskał rodziców i Piotruś Pan. Leżał w kołysce w puchowym beciku, rodzice i krewni wydziwiali nad nim, pieścili go i zabawiali. Było mu dobrze, ciepło i przytulnie. Ale gdy nadchodził wie- czór, a za oknem rysowały się wysokie, ciemne sylwety drzew na Ptasiej Wyspie, ogarniał go niepokój i tęsknota. Pewnego razu usłyszał, jak rodzice zastanawiali się, czym zostanie, gdy dorośnie. Myśl, że zostanie kiedyś dorosłym, że będzie nosił, jak ojciec, krępujące ciało sztywne ubranie, binokle i wąsy, że będzie chodził z laską i teczką, że jak ojciec będzie wykonywał mnóstwo śmiesznych, niepotrzebnych czynności i wygłaszał tysiące pozbawionych sensu i znaczenia zdań, tak bardzo go przeraziła, iż postanowił uciec i powrócić na Ptasią Wyspę, aby nigdy nie zostać dorosłym. I letniego wieczoru, gdy rodzice wyszli z pokoju zostawiając okno otwarte, Piotruś Pan pofrunął z powrotem do swojej ptasiej ojczyzny. Nie zdawał sobie sprawy, że nie jest już ptakiem, że nie ma już piór ani skrzydełek, i dzięki temu właśnie mógł jeszcze fruwać. Ale kiedy przybył na wyspę, ptaki uciekły przed nim. Nie rozumiejąc tego, zachowywał się wciąż jeszcze po ptasiemu i dopiero szereg innych doświadczeń zmusiło go, by pojął, że ptakiem nie jest i nie ma już z ptakami nic wspólnego. Stroskany udai się po radę do kruka Salomona, ale kruk Salomon rozłożył bezradnie skrzydła. Ani on, ani nikt inny nie jest w stanie zmienić faktu, że Piotruś przestał być ptakiem. Co gorsza, uciekłszy od ludzi, przestał właściwie być również człowiekiem. Powrót zaś też był niemożliwy, bowiem straciwszy wiarę w to, że jest ptakiem, nie będzie umiał więcej fruwać. Zresztą i tak nie zostałby przyjęty. Rodzice natychmiast po jego zniknięciu wysłali zapotrzebowanie na nowe dziecko i już ono zajmuje miejsce Piotrusia. Nie ma innej rady, tylko musi pozostać tu tym, czym jest. Czym zaś jest? Ptakiem? Nie. Człowiekiem? Też nie. Kruk Salomon zamyślił się głęboko i wreszcie zade- cydował: — Jesteś „Ni to, ni owo". I tak Piotruś Pan został na Ptasiej Wyspie jako „Ni to, ni owo". Pomagał ptakom lepić gniazda, krukowi Salomonowi sortować zamówienia na dzieci, przygrywał do tańca elfom na fujarce, którą ukręcił sobie z wierzbiny. Nie był szczęśliwy ani nieszczęśliwy. I tylko czasem w letni wieczór, gdy od strony dalekiej bramy parkowej dochodził szczególnie wyraźnie gwar miasta, szum pojazdów i dźwięk tramwajowych dzwonków, a poprzez drzewa prześwitywały ciemne kontury domów i migotały uliczne światła, ściskała mu serce tęsknota, której nie rozumiał. Wyrecytowała to jednym tchem, płynnie, jakby nauczyła się na pamięć, i tak jakoś ładnie, że mnie to zaskoczyło. — Bardzo to ładnie opowiedziałaś. — No pewnie. Czemu nie? Ty uważasz mnie za idiotkę, ale ja mam zdolności literackie. Tę książkę uważasz za głupią, ale ty jesteś głupi, a książka jest mądra i mądrzejsza od wszystkich artykułów w różnych pismach, które czyta Agnieszka. — Doprawdy? — Doprawdy. Ty jesteś właśnie „Ni to, ni owo". — Ja? — Ty. Ja też. W ogóle my wszyscy. Powiedziałam to nawet magistrowi. Żebyś wiedział. Tak powiedziałam. „Magistrze, magister jest «Ni to, ni owo»." A on: „Dorota, czy ty zwariowałaś?" A ja: „Nie zwariowałam. Magister jest «Ni to, ni owo» i wszyscy jesteśmy «Ni to, ni owo»." — Bujasz. — Nie bujam. — Jak mogłaś mu to powiedzieć, skoro dopiero w tej chwili skończyłaś czytać? — Bracie, ja to już czytam Bóg wie który raz. — To dlaczego musiałaś skończyć, żeby mi opowiedzieć? — Bo jakiś porządek musi być. — Ty jesteś albo geniusz, albo zupełna idiotka. — O, właśnie. Magister mi raz zupełnie to samo powiedział. — Magister i magister. Przestań w kółko powtarzać: magister. Nie możesz mówić: Księżak? Ty nawet w łóżku mówiłabyś do niego „magister". — A żebyś wiedział. — Co? — No, właśnie to. — Dorota, ja ciebie chyba źle zrozumiałem. — Bardzo dobrze mnie zrozumiałeś. Mówiłam do niego w łóżku: magister. No, jakoś tak się przyzwyczaiłam, że nie potrafię mówić do niego inaczej. On też się o to złościł. Mówił: „Mów mi Edward. Na boisku co innego, ale tu możesz mówić Edward." Jednak ja nie mogłam. Tak się przyzwyczaiłam, że tylko mogę mówić „magister". — Kiedy to było? — Wtedy.. W Bukareszcie. Jak zwichnęłam nogę i myśleli, że to złamanie. Co magister został ze mną i wróciliśmy w dzień po was. Był dla mnie bardzo dobry. Naprawdę bardzo dobry. — Nie wątpię. — I wiesz, co powiedział? Powiedział, że... — Czekaj, czekaj chwilę. Muszę zebrać myśli. Chciałem zebrać myśli, ale to było niemożliwe. Dorota zgasiła lampę. Przez firanki przedzierał się świt. — Ja już idę — powiedziała i zaczęła wstawać. — Dziękuję za kolację. Wydawało mi się, że to wszystko mi się śni. Widziałem mgliście ubierającą się Dorotę, a dokoła niej tańczył, grając na fujarce, Piotruś Pan i różnokolorowe duszki. Czemu to miało być widziadłem sennym? Po tym wszystkim razem czemu właśnie to miało być nieprawdopodobne? Już nic nie widziałem, poczułem tylko, że Dorota okrywa mnie troskliwie kołdrą, a potem słyszałem, jak wychodzi na palcach. Zakończenie — Zawsze przeczuwałam, że popełnisz jakieś szaleństwo, zawsze się tego bałam — powiedziała Agnieszka. Przez zakratowane okno widać było Kopiec Kościuszki na tle nieba, błękitu szczególnie soczystego w owym jesiennym słonecznym dniu. Było późne popołudnie i niebo z wolna ciemniało. Nie patrzyliśmy na siebie. Patrzyliśmy oboje w to okno. — Jesteś człowiekiem ogromnie niezrównoważonym — dodała Agnieszka po chwili. Chciałem na to odpowiedzieć, ale uprzedziła mnie: — Przepraszam... mówię bez sensu. Nie gniewaj się. Właśnie ja jestem wyprowadzona z równowagi tym wszystkim. Chyba rozumiesz. Miejscem i okolicznościami. Chciałam się z tobą zobaczyć. No przecież widzisz, bo przyszłam. Musiałam przyjść i zobaczyć się z tobą, a teraz nie wiem, od czego zacząć, i tak jakoś głupio mówię. — Jeżeli to, co zrobiłem, nazwać szaleństwem, popełniłem je dla ciebie... czy przez ciebie... czy jak to tam. w końcu nazwać. — Wiem. Wiem i mam wyrzuty sumienia. No, widzisz, przyszłam. Musiałam przyjść i zobaczyć się z tobą. Mam wyrzuty sumienia, ale nie mogłabym powiedzieć tak na pewno, że czuję się winna. Wyrzuty sumienia a poczucie winy to dwie różne sprawy. Oczywiście powinnam była ci powiedzieć o wszystkim wcześniej. Ale wierz mi. Ja wciąż liczyłam, że się to jakoś samo ułoży, że się zmieni. Och, zaangażowałam w ciebie tak wiele. — O czym powinna byłaś powiedzieć mi wcześniej? Odwróciła głowę od okna i popatrzała na mnie. Ja patrzałem dalej w okno, w niebo za oknem, które wciąż ciemniało. — Czy to konieczne, żeby mówić wprost i głośno o tym, co i tak oboje wiemy? — Jak uważasz. — Uważam, że to konieczne. Tak. Trzeba postawić kropkę nad i. Ale to takie trudne i ciężkie. Wciąż na mnie patrzała. Gładziłem się po czole, po nosie, po oczach, jak gdybym chciał zetrzeć z twarzy jej spojrzenie. Ona opuściła wreszcie głowę, otworzyła torebkę i wyjęła z niej chusteczkę. Myślałem, że płacze albo zacznie płakać, ale ani jej się to śniło. Wytarła nos. Zrobiła to tak, jak robią kobiety przekonane o swojej kulturze i swoim wykwincie: delikatnie, bezgłośnie. Dla mnie ten sposób wycierania nosa jest raczej czymś obrzydliwym. Włożyła chustkę z powrotem do torebki, a torebkę zatrzasnęła tak głośno, że drgnąłem. Potem położyła palec na zatrzasku, rozchyliła usta i znowu zaczęła patrzeć w okno. Obiektywnie biorąc wyglądała ładnie i interesująco, ale mnie nie mogła się podobać. Byłem zły, że przyszła. Miałem ogromną ochotę wyrzucić ją przez okno i przyszła mi do głowy niedorzeczna myśl, że nie będę mógł tego zrobić z powodu kraty. Po co przyszła mi ta myśl do głowy? Tak czy tak, nie wyrzuciłbym jej. Milczenie trwało bardzo długo, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru nakłaniać jej, by przemówiła. W hallu w „Feniksie" zaraz przy szatni trzej mężczyźni trzymali mnie mocno, chociaż nie wyrywałem im się ani nie zdradzałem takich zamiarów. Miałem rozciętą wargę i spuchniętą twarz. Bolała mnie noga, w którą kopnął mnie najmniejszy z tych trzech, o różowej okrągłej buzi. Pomyślałem sobie, że tak pewnie wyglądał święty Stanisław Kostka, którego osobiście nigdy jako świętego nie lubiłem i podejrzewałem o obłudę. Tamci wykręcali mi ręce, a on, święty Stanisław Kostka, trzymał mnie za klapy, twarz przysunął blisko do mojej twarzy i lżył mnie cicho, zapamiętale, z wprawą. Znosiłem to jakiś czas cierpliwie, aż wreszcie lekkim ruchem głowy mocno go stuknąłem. Nie zrobiłem tego ze złości, bo jej we mnie nie było, ale z nudów. Dłużył mi się czas do przybycia milicji. Święty Stanisław Kostka zawył, złapał się za nos i zaraz wszyscy trzej znowu zaczęli mnie bić. Trwało to krótko, bo wtedy właśnie roz- legło się nerwowe wycie syreny i po chwili weszło dwu milicjantów z paskami pod brodą. Szli wolno, a kiedy tamci ich zobaczyli, przestali mnie bić i puścili. Wyjąłem chustkę i obtarłem nos. Ludzie, którzy przyglądali się temu wszystkiemu i z początku byli zaciekawieni, a nawet podnieceni, teraz wyglądali na zmęczonych i przejętych niesmakiem. Zaczęli cofać się w milczeniu, a szatniarz wybuchnął idiotycznym śmiechem, ale urwał nagle i patrzał z otwartymi ustami na idących milicjantów. —. Dobry wieczór wszystkim — powiedział sierżant — cieszę się, że się państwo wesoło bawią. Drugi milicjant, bez dystynkcji, dłubał wykałaczką w zębach, patrzał nieruchomo gdzieś w bok i wydawało się, że to wszystko nic go nie obchodzi. — Panie sierżancie — powiedział ten, który wykręcał mi lewą rękę, a którego przedtem uderzyłem w szczękę. — On zamierzał zabić kobietę, a kiedy stanęliśmy w jej obronie, chciał nas pobić. — Tymczasem — powiedział sierżant — widzę, że to wy biliście jego. — Ależ, panie sierżancie... — zawołał ten, który wykręcał mi prawą rękę i którego przedtem uderzyłem w żołądek, a on zwinął się w kłębek i poleciał na stół, przy którym siedział gruby, gładko wylizany blondyn z czterema aż kobietami w różnym wieku. Stolik przewrócił się, grubas leżał na ziemi, a kobiety krzyczały. — Oni mówią prawdę — powiedziałem — chciałem zabić tę kobietę. Sierżant popatrzył na mnie chłodno. — Tymczasem o nic was nie pytałem — powiedział powoli i głośno, ale nie podniesionym głosem. Wzruszyłem ramionami, a święty Stanisław Kostka zawołał: — Tak, chciał ją zabić. Stała spokojnie przy barze i piła sok pomarańczowy, a on rzucił się na nią ni stąd, ni zowąd i krzyczał, że ją zabije, i obdarzał ją epitetami, i złapał ją za szyję, i zaczął bić jej głową o blat baru, a kiedy rzuciliśmy się jej na pomoc, to nas poturbował, zanim udało się nam go obezwładnić. On powiedział, że jest Arens, ale to nie może być Arens, czy nie? Przeszukaliśmy jego kieszenie, ale nie ma żadnych dokumentów. Panie sierżancie, pan chyba zna dobrze Arensa. Czy to może być Arens? Uderzył mnie z całej siły głową w nos. Pewnie mi złamał nos. Sierżant rzucił na mnie wzrokiem, ledwie mi się przyjrzał i powiedział: — Nie, to nie jest Arens. Wyjaśnimy, kto to jest, nie ma obawy. — Od razu tak mówiłem — zawołał ten, który dostał w żołądek — Arens powinien dodatkowo wytoczyć mu sprawę. Będziemy świadczyli. — I owszem — powiedział sierżant — będziecie świadczyli i będziecie tłumaczyli się, co was upoważniło do wyręczania milicji i rewidowania tego człowieka. Wszyscy trzej popatrzyli na siebie bezradnie, aż wreszcie święty Stanisław Kostka powiedział cicho: — On chciał zabić kobietę, a mnie rozbił nos. — Stwierdzimy, jak to wszystko tam w rzeczywistości było. Tymczasem poproszę obywateli o dokumenty. Gdzie jest rzekomo poszkodowana? — Nie rzekomo. Ona ma porządnie rozbitą głowę i jest na Pogotowiu — powiedział ten, który dostał w szczękę. Powiedział to z przymilnym, zupełnie niestosownym w danym momencie uśmiechem. Milicjant z wykałaczką wziął od nich dokumenty i zaczął spisywać personalia. Zrobiło mi się trochę żal tych trzech. Być może, byli to spokojni i uczciwi obywatele, którzy przyszli się zabawić i działali w dobrej wierze, a ja wciągnąłem ich w taką głupią dla nich awanturę. — My występowaliśmy w obronie własnej — zawołał z rozpaczą święty Stanisław Kostka. — Przede wszystkim w obronie napadniętej kobiety — powiedział z godnością ten, który dostał w szczękę. — Ona jest na Pogotowiu. — Już to słyszałem — oświadczył sucho sierżant. — Dowiemy się, jak wszystko się odbyło, i mogę panom zaręczyć, że się nie pomylimy. Radzę jednak nigdy więcej nie wchodzić w kompetencje milicji. Możecie iść do domu. Zostaniecie wezwani, kiedy zajdzie potrzeba. A w ogóle . proszę się rozejść — krzyknął i rozejrzał się ponuro. Ci, którym chciało się jeszcze zostać, drgnęli i zaczęli tyłem schodzić po schodach. — Idziemy — powiedział do mnie sierżant — czy będziecie spokojni, czy mam wam założyć kajdanki? — Będę szalał i gryzł — powiedziałem, a on wzruszył ramionami i lekko mnie popchnął. Zaczęliśmy schodzić po schodach. W samochodzie milczeliśmy jakiś czas. Sierżant siedział koło mnie z tyłu, a milicjant z wykałaczką przy kierownicy. Sierżant pogwizdywał przez zęby i nagle powiedział: — Co ty wyrabiasz? — Nic. Chciałem zabić tę kobietę. — Przestań się wygłupiać. Co się tam naprawdę stało w „Feniksie"? — Muszę opowiadać? — Jak chcesz. Tak czy tak, wyciągnę cię z tego. — Ja cię o to nie proszę. — Ja cię też o nic nie prosiłem wtedy, kiedy biliśmy się w ringu i nie znokautowałeś mnie, chociaż mogłeś. Powiedz mi, co się z tobą dzieje? Przecież to jasne, że taka awantura nie wynikła z twojej winy. — Skądżeś taki pewny, że to jasne? — Bo cię znam. To nie jest w twoim stylu. — Każdy wcześniej czy później musi zrobić coś, co nie jest w jego stylu, a inni się dziwią. To dlatego, że nikt nie ma żadnego stylu, tylko wszyscy udają. — Miałeś mnie na widelcu. Mogłeś mnie znokautować i pozwoliłeś mi dotrwać do końca. Czy to też było jakieś udawanie? — Nie pamiętani. Może. Mieliśmy wtedy po siedemnaście lat. — Ale ja to pamiętam. Wiedziałeś, że na widowni siedzi dziewczyna, na której mi zależy. — Jesteś nudny i sentymentalny. — To był twój styl. A przecież nie tylko z tego cię znam. Wyciągnę cię z tej draki, nawet jeżeli wszystko była twoja wina. Znam cię i wszyscy cię znają. — Nikt mnie nie zna. Bzdury. Dokąd jedziemy? — Jak to dokąd? Do domu. Skowroński, skręć. Jedziemy na Aleję Słowackiego. Ciągle tam mieszkasz, nie? — Ty mnie zawieziesz na komisariat, Kosmala. — Nie wygłupiaj się. I nie martw się o nic. Kto to była, tamta kobieta? — Lola „Fiat 1100". Sierżant Kosmala gwizdnął. — Ta, przez którą zabił się Szymaniak? — Ta sama. — Czy naprawdę chciałeś ją zabić? — Naprawdę. — Dlaczego? — Myślałem, że to wszystko załatwi. — Co wszystko? Zemsta za Szymaniaka? Tak późno? — To też. Ale nie tylko. W ogóle wszystko. — Nie rozumiem. — Nie musisz rozumieć. — I gdyby tamci trzej ci nie przeszkodzili, zabiłbyś ją? — Oni mi nie przeszkodzili. Ja jej nie umiałem zabić. Nie wiedziałem, jak to się robi. Jeszcze raz wygłupiłem się w moim życiu. Jestem „Ni to, ni owo". I ty jesteś „Ni to, ni owo". Wszyscy jesteśmy „Ni to, ni owo". — Już dobrze, dobrze. Jesteśmy „Ni to, ni owo". Każdemu się to może zdarzyć, jak każdemu może się zdarzyć, że uderzy w gaz i trochę ponarozrabia. Wyśpisz się i zapomnisz o wszystkim. My też zapomnimy, no nie, Skowroński? — Jasne — powiedział Skowroński i zaklął, bo mu wyleciała z ust wykałaczka. — Tych pieprzonych świadków nie ma się co bać. Naumyślnie ich postraszyłem. Będą szczęśliwi, kiedy się przekonają, że nikt się nimi więcej nie zajmuje. Co do Loli „Fiat 1100", biorę ją na siebie. Nawet jeżeli cię poznała, mam argumenty, które ją uspokoją. — Strasznie mnie męczysz, Kosmala. Przestań już gadać i jedźmy na komisariat. — Wyśpisz się i wszystko będzie dobrze. I nie bój się, żebym ja miał przez ciebie nieprzyjemności. Nie znajdzie się nikt, kto chciałby cię skompromitować z powodu jednej głupiej draki po wódce. Szczególnie teraz, przed Memoriałem. Czy to prawda, że biegniesz na pięć tysięcy? — Kosmala, zrozum, co do ciebie mówię: nie traktuj mnie jak pijanego i rób, o co cię proszę. Przecież jesteśmy dorosłymi mężczyznami. Kiedy mieliśmy po siedemnaście lat, biliśmy się ze sobą, umieliśmy się wzajemnie szanować i już wtedy byliśmy mężczyznami. Wtedy! A dziś? Dziś otaczają mnie przeważnie takie miękkie, nijakie typy, które choćby przekroczyły trzydziestkę, nie są jeszcze mężczyznami i już nigdy pewnie nimi nie będą. I ja się boję, że wśród nich sam się w takiego nijakiego zmieniam, a nie chcę i bronię się przed tym, jak mogę i umiem. Posłuchaj, co ci powiem: uważasz, że kiedyś mogłem cię znokau- tować, a nie zrobiłem tego, bo na widowni siedziała dziewczyna, w której się kochałeś. To wcale nie tak było. Nie nokautowałem cię tylko dlatego, żeby jej się przypodobać, żeby jej pokazać, na co mnie stać i jaki jestem wielkoduszny. A potem na to konto przespałem się z nią. Więc widzisz? Człowieku, ja chciałem być w życiu szlachetny i sprawiedliwy, chciałem dotrzymywać słowa, nikogo nie zdradzać ani nikogo nie oszukiwać i nigdy mi to jakoś nie wychodziło. Nie ma prawa, które karałoby za to, że ktoś chciał w życiu dobrze, a wychodziło mu źle, i żadne prawo nie może mnie ukarać za szczególną krzywdę, którą uczyniłem pewnej osobie. Ja chcę zacząć życie jeszcze raz i chcę, żeby to było życie człowieka bezwzględnie prawego. Ale przedtem muszę przekreślić wszystko, co było dotąd. A skoro żaden sąd nie może mi wyznaczyć kary za to, że oszukałem i zdradziłem dziewczynę, której złożyłem przysięgę, i to jaką, niech mi on ją wyznaczy za cokolwiek innego. Co za różnica? Widzę, że mnie nie rozumiesz, a ja ci lepiej już wyjaśnić nie umiem. I nie umiem ci wyjaśnić, dlaczego tak, a nie inaczej postępuję. Może dlatego, że przeczytałem powieść Zmartwychwstanie i ten Niechludow zaimponował mi jak mało co. Może przez dumę i pychę, że nie chciałem przyjąć norm życia, które ustanowili sobie ludzie żyjący dokoła mnie, a które ja uznałem za obłudne i fałszywe. A może po prostu dlatego, że w dzieciństwie wykonując salto mortale upadłem na głowę. Słuchaj, Kosmala, jedźmy już na ten komisariat i przestańmy się wygłupiać. Sierżant Kosmala słuchał mnie uważnie, z głową wtuloną w ramiona i ze zmarszczonym czołem. Gdy skończyłem, przez chwilę jakby się spierał ze sobą, a na jego twarzy widać było wielki niepokój i wysiłek. Nareszcie wyprostował się i powiedział do szofera: — Zawracaj, Skowroński. Jedziemy na komisariat. I zaraz zwrócił się do mnie: — Nie bądź świnia i nie myśl, że to z powodu tamtej dziewczyny. Zresztą nie wierzę w tę bujdę. Wymyśliłeś sobie. Jesteś lepszy, mądrzejszy, bardziej wykształcony ode mnie i muszę uszanować to, co chcesz, choćby mi się to wydawało głupie. Agnieszka znowu otworzyła torebkę, znowu wyjęła z niej chusteczkę i znowu w taki sam sposób wytarła nos. — Masz katar — powiedziałem. Westchnęła. — Więc to konieczne, żeby mówić o tym wszystkim? — Ty tak uważasz, nie ja. Czułem się zmęczony i marzyłem, żeby sobie już poszła. — Tak. Ja tak uważam. Długo zwlekałam, żeby powiedzieć ci prawdę. Jeżeli może to być usprawiedliwieniem, zwlekałam też jakiś czas, żeby powiedzieć ją samej sobie. Nie kocham cię, Marku, i nigdy nie kochałam. Czy słusznie robię, że mówię ci to właśnie teraz? Jestem pewna, że słusznie. Potrafisz sobie przecież przez ten rok wszystko wytłumaczyć. Czy nie byłoby dla ciebie gorzej, gdybyś wyszedł z więzienia mając nadzieję, że czekam na ciebie i że może jeszcze między nami coś się ciągnąć? Prawda, że byłoby gorzej? Pochyliłem nisko głowę i potakiwałem. Nie chciałem, by zobaczyła, jak męczę się, żeby powstrzymać wybuch śmiechu. Szczerego, serdecznego śmiechu. — Dobrze, że się z tym zgadzasz. Wiedzieliśmy, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Postanowiliśmy to razem. Wiesz... ja i Michał... My się pobierzemy... to się już ciągnie od dawna między nami. Nie chcę, byś myślał, że mi wszystko tak łatwo przyszło, że to było takie proste. Naprawdę coś znaczyłeś dla mnie i w pewien sposób ciągłe znaczysz. Nasze spotkanie trafiło na szczególny moment Przeżyłam szereg zawodów i rozczarowań i wydawało mi się, że wystarczy w życiu poświęcić się dla kogoś, kto nas potrzebuje, ażeby zyskać spokój i dumę. I z początku tego doznawałam. Doznawałam tego, mimo że męczyło mnie udawanie takiej kobiety, jaka była tobie potrzebna i jaka mogła ci się podobać. Bo w gruncie rzeczy jestem zupełnie inna i właściwie wcale mnie nie znasz. Chciałam z ciebie zrobić człowieka i byłam szczęśliwa, kiedy widziałam, że mam na ciebie wpływ i że się zmieniasz, ale potem przyszedł fatalny moment, kiedy zrozumiałam, że to był błąd i niczego w życiu nie da się zrobić siłą. A potem poznałam Michała, ty mnie z nim poznałeś, i już wszystko się poplątało. Czułam, że to trzeba jak najprędzej wyjaśnić, ale wciąż brakło mi odwagi, ponieważ widziałam z rozpaczą, że jestem ci niezbędna, że nie możesz beze mnie żyć i nie przestaniesz mnie tak łatwo kochać. Widziałam też, że czujesz, iż coś między nami nie jest w porządku i że strasznie cierpisz obawiając się mnie utracić. Wciąż postanawiałam, że rozmówię się z tobą ostatecznie i że wyznam ci wszystko. I wciąż cofałam się drżąc przed twoim cierpieniem, które i tak ci zadawałam. W dniu koncertu spędziłam cały dzień z Michałem. Mówiliśmy o tym wszystkim, o konieczności definitywnego rozstrzygnięcia spraw między nami. Nawet nie wiesz, jak Michał jest do ciebie przywiązany. To było ciężkie i dla niego. Było i jest. Po koncercie spotkaliśmy się znowu i zdecydowaliśmy, że nie wolno już dłużej zwlekać, że zaraz, natychmiast muszę się spotkać z tobą i wyznać to, co wyznać należało. Po- stanowiłam iść po ciebie do Artura, wyciągnąć cię od niego i rozmówić się ostatecznie. Kiedy wchodziłam do jego bramy, zaświeciłam latarką i zobaczyłam, jak stoisz oparty o kolumnę. Stałeś nieruchomo, byłeś pogrążony w myślach. Czy trudno było mi domyślić się, w jakich myślach? Zawołałam cię po cichu, ale nawet nie drgnąłeś. I wtedy raz jeszcze przestraszyłam się i cofnęłam. Opadł mnie paniczny strach przed ogromem twoich uczuć i moją niemożnością spełnienia ich. Zgasiłam latarkę i uciekłam. Czemu, czemu! Może udałoby mi się przekonać cię, wytłumaczyć wszystko i nie popełniłbyś z rozpaczy tych szaleństw, które cię zaprowadziły aż tu... Słuchaj, ja już pójdę. Lepiej, żebym już poszła. Powiedz... — Idź, Agnieszko. Przede mną był rok więzienia, a potem piekielny, trud na nowo zaczynanego życia, które miało być życiem człowieka bezwzględnie prawego. Już wiedziałem, że nie będzie. Prawość może mieć sens tylko wtedy, gdy stanowi własność zbiorową. Kiedy chce ja sobie przywłaszczyć ktoś samotnie, czyni z niego ofiarę. Mało, że godną pożałowania, ale jeszcze i śmieszną. Więc czy wszystko przegrałem? Nie! Została mi Jowita. O Jowicie nigdy nie przestałem myśleć. Była jedynym jasnym i czystym zdarzeniem mojego życia. Dzięki niej umiałem nawet znosić więzienie. Stawałem przy kracie, patrzałem na Kopiec Kościuszki, myślałem o niej i prowadziłem z nią długie rozmowy o wszystkim, co się stało, a także o tym, co nie stało się, ale stać się mogło. Już wiedziałem, co jest za Kopcem. Za Kopcem są antypody, a na antypodach mieszka Jowita. Antypody są daleko, bardzo daleko. Ale jakie to ma znaczenie? Była, istniała. Strażnik otwierał Agnieszce drzwi. Zawahała się jeszcze, odwróciła na moment i powiedziała: — To oczywiście sprawa w tej chwili już błaha i bez znaczenia, ale w końcu od tego wszystko się zaczęło, więc chyba powinnam ci powiedzieć: ja byłam Jowitą. Jesienne popołudnie szło szybko na spotkanie wieczoru, za zakratowanym oknem niebo różowiało zachodem. Ciemniała sylwetka Kopca Kościuszki, zazgrzytał klucz w drzwiach, za którymi zniknęła Agnieszka. O matko moja nieszczęśliwa! O moje ośle uszy przeklęte!