J. R. Black Pożegnanie z mumią Przełożyła Iwona Żółtowska 1 CZERWONE OKO Rozległ się dziwny odgłos; zupełnie jakby sucha gałąź skrobała o drzwi. Coś zaskrzypiało niczym zardzewiały gwóźdź przesuwany po kawałku blachy. To zombi, czyli żywe trupy wyszły z grobów; opuściły cmentarz, by ścigać upatrzoną ofiarę, która nie miała żadnych szans. Jej godziny były policzone. Dziewczyna zastawiła drzwi komodą, chociaż zdawała sobie sprawę, że to próżny trud. Prześladowcy byli zbyt silni, by zdołała się przed nimi obronić. W bladym świetle księżyca widziała poruszającą się klamkę. Za jej plecami zabrzmiał głuchy łoskot. Odwróciła się natychmiast. Naznaczona plamami rozkładu pięść uderzyła w okienną szybę! — Nie! — krzyknęłam. — Blaise! Serce podeszło mi do gardła. Ratunku! Ujrzałam okropną twarz i dwoje utkwionych we mnie, pełnych nienawiści, przekrwionych oczu oraz wzniesione ku górze krzaczaste brwi. Odetchnęłam. — Przepraszam bardzo — wyjąkałam. — Czy mógłby pan powtórzyć pytanie? — Naturalnie. Brzmiało ono: Czy wiesz, o czym mówimy, Blaise? — odparł mój nauczyciel, pan Culpepper. Cała klasa parsknęła śmiechem. Pan Culpepper sięgnął ręką 5 i dwoma palcami wyciągnął książkę ukrytą pod moim podręcznikiem. Głośno odczytał tytuł: „Noc żywych trupów". — Czy w San Francisco tego rodzaju książki stanowiły ma teriały pomocnicze do nauki matematyki, Blaise? — zapytał, marszcząc czarne, krzaczaste brwi. Klasa miała niezły ubaw. Zrobiło mi się gorąco. — Nie, proszę pana — odparłam szeptem. Zdaję sobie sprawę, że nie powinnam czytać na lekcji, ale nie potrafiłam oprzeć się pokusie. „Noc żywych trupów" to genialny horror. Ślęczałam nad tą książką do późnej nocy, aż mama kazała mi zgasić światło. Do rana trzęsłam się ze strachu i nie mogłam zasnąć. Uwielbiam horrory. Mama twierdzi, że to chorobliwe. — Zwrócę ci ją po lekcjach — oznajmił pan Culpepper, wsuwając książkę pod ramię. Gdy ruszył ku tablicy, opadłam bezwładnie na krzesło. Gapiłam się na otwarty zeszyt, wspominając z żalem San Francisco. Chętnie bym tam wróciła. Każde miejsce byłoby lepsze niż ta dziura. Na pewno nie macie pojęcia, o jaką miejscowość mi chodzi; musicie wiedzieć, że mieszkam w Tuttle, w stanie Teksas. Przeprowadziłam się tu z mamą w sierpniu. To małe, urokliwe miasteczko położone niedaleko granic stanów Arkansas i Luizja-na. Mamy tu jedno kino, jeden dom towarowy, jedną wypożyczalnię kaset wideo, jedną chińska restaurację prowadzoną przez Meksykanów, jedno podrzędne muzeum i cztery stacje benzynowe. Żadnej księgarni! Najbliższa duża biblioteka znajduje się w odległym o pół godziny drogi Rangeley i należy do tamtejszego uniwersytetu. Niemal wszystkie znajdujące się tam książki dotyczą roślin. To rośliny stanowiły powód naszej przeprowadzki do Teksasu. Mama zajmuje się botaniką; wykłada ten przedmiot i prowadzi badania naukowe. Można powiedzieć, że to jej ulubione poletko. Otrzymała stypendium w miejscowym uniwersytecie, który uchodzi za jeden z najlepszych ośrodków w dziedzinie ba- dań nad florą. Trudno się dziwić; roślinność jest tu rzeczywiście wyjątkowo bujna. Zapewne się domyślacie, że tamtego październikowego dnia wcale nie byłam zachwycona, iż przyszło mi żyć w takiej dziurze jak Tuttle. Nie twierdzę, że nasze miasteczko jest denne pod każdym względem. Część moich szkolnych kolegów i koleżanek to całkiem fajni ludzie. Szczerze mówiąc, nieźle trafiłam. Zawsze znajdzie się ktoś, kto siądzie ze mną w stołówce i tak dalej. Problem w tym, że do nich nie pasuję. Cała klasa to dzieciaki, które urodziły się i wyrosły w Tuttle albo jego okolicach. Ta mieścina i niedalekie osady stanowią ich naturalne środowisko. Ja pochodzę z wielkiego miasta i tym się szczycę! Dzwonek! Nareszcie koniec lekcji. Doskonale! Minął kolejny dzień. Jeśli będę się trzymać, może przebrnę jakoś przez szóstą klasę. Pan Culpepper wręczył mi książkę, gdy wrzucałam podręczniki do torby. Chwyciłam ją i natychmiast pomknęłam ku drzwiom, by uniknąć kolejnego wykładu na temat obowiązków uczennicy. Chciałam jak najszybciej wrócić do domu, usadowić się wygodnie i dokończyć „Noc żywych trupów". Mama nie wróciła jeszcze z uniwersytetu. W czwartkowe wieczory późno kończy zajęcia. Wyjęłam z lodówki kiść winogron i zasiadłam na kanapie przed kominkiem w salonie: to miejsce, gdzie najchętniej oddaję się przyjemnościom lektury. Tuttle jest wprawdzie zapadłą dziurą, ale nasz dom to istne cudo. Wydaje się ogromny; okna sięgają od podłogi po sufit, a w salonie mamy kominek. W San Francisco byłyśmy skazane na niewielkie mieszkanko. Gdy rodzice żyli jeszcze jak przykładne małżeństwo, mieszkaliśmy chyba we własnym domu, ale to było tak dawno, że niewiele pamiętam z tamtego okresu. Koniec dygresji. Wracam do mojej opowieści. Rozluźniłam sznurówki i pospiesznie zrzuciłam z nóg buciory. Zebrałam poduszki walające się po pokoju, w rogu kanapy 6 7 umościłam z nich legowisko i ułożyłam się wygodnie. Owoce stały w zasięgu ręki na niskim stoliku. Sięgnęłam po książkę i otworzyłam ją w miejscu, w którym przerwałam lekturę. — To jest życie! — westchnęłam radośnie. Minęły trzy godziny. Muszę przyznać, że mina trochę mi zrzed-ła. „Noc żywych trupów" to mocna rzecz; ta lektura mogła przyprawić czytelnika o zawał serca. Wszyscy członkowie rodziny głównej bohaterki przemienili się w zombi. Biedaczka pozostała całkiem sama w domu obleganym przez krwiożercze potwory. Zapadał zmierzch. Gdy spojrzałam w okno, zobaczyłam jedynie odbicie swojej twarzy na szybie rozświetlonej blaskiem zapalonej lampy. Dom stał na końcu ulicy i nie było przed nim latarni. Okna Ryderów, naszych najbliższych sąsiadów, były ciemne. Gdyby na zewnątrz czaiły się jakieś groźne stwory, nie mogłabym liczyć na żadną pomoc. Niespodziewanie trzasnęły drzwi. Zadrżałam. — Cześć! Już jestem! Odetchnęłam z ulgą. Mama weszła do pokoju. Rzuciła książki i torebkę na swoje małe biurko, a potem zapaliła górne światło. — Dlaczego siedzisz w ciemności? Jesteś blada — stwierdziła. — Co się stało? — Kiedy wchodziłaś, przelękłam się, że żywe trupy wtargnęły do domu — wyznałam. — Wolałabym, Blaise, żebyś przestała czytać horrory — odparła mama, kręcąc głową. — Te książki zbytnio pobudzają twoją wyobraźnię. — Właśnie dlatego je lubię. — Zeskoczyłam z kanapy. — Co mamy dziś na kolację? Umieram z głodu. — Przygotuję ravioli, a ty zrobisz sałatkę — odparła z roztargnieniem mama, grzebiąc w torbie, która wielkością przypominała sporą walizkę. Mama i ja z wyglądu jesteśmy bardzo podobne: obie mamy krótkie czarne włosy i spiczaste podbródki. Różnimy się za to usposobieniem. Mama ubiera się elegancko, za to w jej pokoju i torbie panuje wieczny bałagan; ja wyglądam jak strach na wróble, ale lubię mieć idealny porządek w sypialni i plecaku. — Gdzie się podziała...? O, znalazłam. — Mama wyciągnęła małą, z wyglądu bardzo starą książeczkę, zapakowaną w plastykową torbę. Podała mi swoje znalezisko. — Popatrz, co leżało na podłodze w piwnicy wydziału biologii. — Ale cudo! — Ostrożnie wyjęłam książkę z foliowej torby. Z bliska wydawała się jeszcze starsza. Pachniała kurzem i stę-chlizną jak wszystkie białe kruki. Duże, szkarłatne oko widniało na spłowiałej okładce jasnobrązowego koloru. Popękana skóra kruszyła się pod palcami. — Ile lat może liczyć sobie ta książka? Jaką ma wartość? Czy wolno nam ją zatrzymać? Mogę zajrzeć do środka? — Odpowiadam na ostatnie pytanie: tak, możesz ją przejrzeć, ale ostrożnie. — Mama wybuchnęła śmiechem, ubawiona moją niecierpliwością. — Ta książka ma prawdopodobnie dwa i pół tysiąca lat. Zaniemówiłam z wrażenia. — Dwa i pół tysiąca? — wykrztusiłam. Otworzyłam wiekową księgę z należnym respektem. — To... szmat czasu! — Pochodzi z Egiptu. — Mama wskazała niewielkie rysunki na pierwszej stronie; przypominały ludzi, ptaki, jakieś kończyny... — Widzisz? Tak wyglądają hieroglify. — Mamo, wiem to i owo o hieroglifach — odparłam, chcąc jak najszybciej przewrócić stronę. Nagle się zreflektowałam. — Czy książka rozpadnie się w proch, gdy spróbuję odwrócić kartkę? — Raczej nie. Jest chyba w doskonałym stanie — oznajmi ła mama i zmarszczyła brwi. — Ciekawe, jak to się stało, skoro nie była przechowywana w odpowiednich warunkach. — Po chwili dodała: — Nie mam pojęcia, ile jest warta. Bibliotekarka z uniwersytetu sądzi, że to usunięty z wystawy eksponat miejsco wego muzeum. Kolekcję zgromadził niejaki Tuttle, założyciel miasteczka i archeolog-amator. 8 9 — Chcesz powiedzieć, że rozkopywał groby i tak dalej? Mama skinęła głową. — Owszem. W latach czterdziestych przywiózł tu z Egiptu mnóstwo cennych znalezisk. — Miał do czynienia z mumiami, prawda? A zatem ta księga mogła należeć do egipskiego nieboszczyka. — Dreszcz przebiegł mi po plecach. — Całkiem prawdopodobna hipoteza — przyznała mama. — Nie obawiaj się klątwy rozgniewanej mumii. Ja cię obronię — dodała z uśmiechem. — Wiem, wiem, twoim zdaniem zbytnio fantazjuję — odpowiedziałam pogodnie. — Czytasz w moich myślach. — Mama sięgnęła po egipski zabytek. — Ciekawe, jak ta księga trafiła do piwnicy naszego instytutu. Leżała na podłodze, jakby ktoś ją przed chwilą upuścił. Przypomniałam sobie, co przed chwilą usłyszałam od mamy. — Bibliotekarka twierdzi, że to odrzucony eksponat muzealny, a zatem nikt już nie jest nim zainteresowany. Czy w takiej sytuacji możemy zatrzymać księgę? — To się okaże — odparła mama. — Jutro zaniosę ją do muzeum. Nie można wykluczyć, że im na niej zależy. Westchnęłam żałośnie. Domyślałam się, co to oznacza. Żegnaj, egipska książeczko! — Jak sądzisz, uda nam się odcyfrować te hieroglify? — zapytałam, odwracając powoli karty wykonane z grubych, mięsistych włókien. To był chyba papirus. — Wątpię. Nawet wybitni uczeni mieli kłopoty z odczytywaniem egipskich napisów, nim znaleziono kamień z Rosetty* — przypomniała mama. — Nie sądzę, żebyśmy same potrafiły rozszyfrować hieroglify. * Płyta z czarnego bazaltu, na której wyryty był hieroglificzny napis w języku egipskim oraz ten sam tekst po grecku. Zamknęłam książkę i ostrożnie dotknęłam czerwonego oka zdobiącego okładkę. Byłam ciekawa, jakie tajemnice kryje starodawna księga. Zapanowała cisza. Oko spoglądało wprost na mnie. To dziwne uczucie trzymać w ręku książkę napisaną przed wiekami. Pomyśleć tylko, że prawdopodobnie wydobyto ją z egipskiego grobowca, gdzie spoczywała obok prawdziwej mumii! Gdy późnym wieczorem położyłam się do łóżka, nie mogłam zapomnieć o szkarłatnym oku. Miałam wrażenie, że ciągle mi się przygląda, nieustannie obserwuje. Brr! Na samą myśl zimny dreszcz przechodzi człowieka. Zapaliłam światło, usiadłam na łóżku i rozejrzałam się po pokoju. Jak zawsze sprawiał wrażenie miłego i przytulnego. Budzik tykał na nocnym stoliku. Zgasiłam światło. Od strony okna dobiegł osobliwy dźwięk, jakby coś skrobało w szybę. Zdrętwiałam. Mogę przysiąc, że włosy stanęły mi na głowie. — Kto tam? — zapytałam niepewnym głosem. Zgrzytliwy dźwięk rozległ się ponownie. To nic strasznego, tłumaczyłam sobie. Na pewno gałąź skrobie o szybę. Nie ma innego wytłumaczenia. A jednak nadal odczuwałam strach. Czas dłużył się w nieskończoność. Znowu usłyszałam dziwny zgrzyt. Cóż takiego czaiło się za szybą? Zdawałam sobie sprawę, że nie zasnę, póki nie znajdę odpowiedzi na to pytanie. W końcu odetchnęłam głęboko i wstałam z łóżka. Na czworakach podpełzłam do okna majaczącego niewyraźnie w mroku. Wolno uniosłam głowę i ostrożnie zerknęłam ponad niski parapet. Osłupiałam. Patrzyło na mnie szkarłatne oko. 10 2 KLĄTWA MUMII Szczerze mówiąc, aż dwoje ślepi wpatrywało się we mnie. Były okrągłe, szkarłatne, nieruchome. Gapiły się uparcie, a ja nie byłam w stanie odwrócić wzroku. Serce waliło mi jak młotem; zdrętwiałam z przerażenia. Byłam niczym w transie. Zamarłam jak mysz zahipnotyzowana kocim spojrzeniem. Czerwone ślepia zamrugały. Czar prysnął. Wzdrygnęłam się. Dopiero wówczas dostrzegłam porośnięty pierzem łebek oraz długi, ostry dziób, szablasto wygięty ku dołowi. Pod moim oknem siedział ptak! — Sio! — zawołałam drżącym głosem. — Uciekaj. Ptaszysko odwróciło głowę na bok i dalej gapiło się na mnie. Wydawało się całkiem spore; miało długie nogi, a wyglądem przypominało bociana, tyle że było czarne. Jego sylwetka ginęła w nocnych ciemnościach; tylko oczy płonęły w mroku. Ptak stał na dachu tylnej werandy, który znajdował się około metra poniżej mego okna i dlatego mógł mi spojrzeć prosto w oczy. Ach, to jego spojrzenie. Patrzył tak, jakby przeniknął wszelkie tajemnice. Czerwone ślepia przypominały do złudzenia oko zdobiące okładkę egipskiej księgi. Wzdrygnęłam się ponownie. Dość tego — za oknem przysiadł zwykły ptak! — Uciekaj! — Czułam się okropnie głupio, pokrzykując i stukając w szybę. — Leć do domu. Ptak ani drgnął. Popatrzył na mnie w zadumie, a potem rozpostarł skrzydła i zniknął. Żadnego szelestu ani trzepotu piór; przepadł bez śladu. — Niesamowite! — mruknęłam, czując na plecach zimny dreszcz. Patrzyłam w mrok. Noc była ciemna, a światło księżyca z trudem przenikało chmury. Widziałam niewyraźne kontury drzew na tle granatowego nieba. Za oknem panował całkowity bezruch. Wkrótce podniosłam się z klęczek i wróciłam do łóżka. Nie wiem, kiedy zasnęłam, ale jestem pewna, że dość szybko padłam w objęcia Morfeusza. Następnego dnia przesiedziałam sporo czasu przy komputerze w szkolnej bibliotece. Sprzęt był dość przestarzały, a baza danych niewielka. Na półkach znalazłam wprawdzie kilka encyklopedii, ale księgozbiór okazał się bardzo ubogi; nie było w nim ani jednego horroru! Chciałam zebrać jak najwięcej informacji na temat starożytnego Egiptu oraz dużych ptaków. Nie mogłam zapomnieć o stworzeniu, które widziałam przez okno wczorajszej nocy. Czyżby miało jakiś związek ze starożytną księgą? Sięgnęłam po „Leksykon ptaków świata", usiadłam przy długim bibliotecznym stole i zaczęłam wertować gruby tom, oglądając uważnie fotografie. Wkrótce doszłam do wniosku, że mój nocny gość był ptakiem brodzącym, jak czapla lub żuraw. Wskazywały na to długie nogi. Niestety, w leksykonie nie znalazłam żadnego ptaszyska o ciemnych piórach i oczach płonących szkarłatem. Pewne podobieństwo do tamtego stworzenia wykazywał jedynie czarny ibis występujący tylko w Afryce. Wzruszyłam ramionami. Nie można wykluczyć, że ptak, którego widziałam tej nocy, jest przedstawicielem bardzo rzadkiego 12 13 gatunku; może umknął z ogrodu zoologicznego lub instytutu naukowego. Odłożyłam leksykon na półkę i sięgnęłam po tom encyklopedii na literę E. Znalazłam hasło „Egipt". Nagle cień padł na książkę. Podniosłam wzrok. O rany! Luann Ryder we własnej osobie. Luann nie wyglądała na córkę farmera, chociaż jej ojciec hodował kurczaki. Ryderowie byli naszymi sąsiadami. Luann miała niebieskie oczy i jasne włosy sięgające ramion, każdego ranka podkręcane lokówką przez jej matkę. Chętnie ubierała się na różowo. Zawsze nosiła ciuchy w tym kolorze. Miała drugie imię, które zaczynało się na R — jak różowy, pomyślałam od razu! Byłam gotowa iść o zakład, że słodka Luann chowa w zanadrzu jakiś cukierkowy sekrecik. Tamtego dnia miała we włosach różową wstążkę; nosiła również spódniczkę mini w tym samym kolorze. — Cześć, Blaise — powiedziała. — Świetne klipsy. Rybie szkieleciki! Gdzie je kupiłaś? — W San Francisco — odparłam sucho. — Bomba. A te czerwone buty to istne cudo! Luann zawsze była dla mnie bardzo miła. Muszę przyznać, że wszystkim okazuje wiele życzliwości. Należy do tych ludzi, którzy lubią świat i oczekują, że świat też ich polubi. Moja mama ciągle wypytywała, dlaczego nie zaprzyjaźniłam się jeszcze z przemiłą sąsiadką. Szczerze mówiąc, nie dowierzam Luann. Czy można okazać zaufanie osobie, która tak chętnie stroi się w różowe szmatki? — Co robisz? — wypytywała koleżanka. Czy ona nie ma oczu? Przecież widzi, że czytam. — Odrabiam pracę domową — skłamałam. Byłam zdener wowana i dlatego paplałam bez ładu i składu. — Piszę referat o starożytnym Egipcie. W tej samej chwili pożałowałam swego gadulstwa. Powinnam była trzymać język za zębami. Luann na pewno domyśliła się od razu, że ją oszukuję. Byłyśmy w jednej klasie. — Referat o starożytnym Egipcie? — powtórzyła. Owinęła wokół palca koniec różowej wstążki i popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. — Egiptem zajmowaliśmy się przecież w ubiegłym roku. — Mnie tu wówczas nie było — odparłam z naciskiem. — Mam pewne zaległości. — Nadrabiasz piątą klasę? — Luann najwyraźniej podejrzewała, że ją nabieram. — Nie słyszałam dotąd, żeby ktoś uzupełniał program całego roku. — Właściwie... — Pochyliłam głowę i wbiłam wzrok w gładką powierzchnię stołu. Czułam, że się rumienię. Ilekroć kłamię, mam czerwone policzki. — To dodatkowa praca. Muszę ją skończyć do jutra. Nie zrozumiała dyskretnej aluzji. — Uwielbiałam lekcje o starożytnym Egipcie — perorowała z zapałem. — Pasjonujące! Napisałam referat o Dolinie Królów. Tam są groby faraonów. Wpadłam na ten pomysł po obejrzeniu telewizyjnego programu poświęconego egipskiemu władcy Tuten-chamonowi. Czy wiesz, że umarł, mając zaledwie osiemnaście lat? — Interesujące — odparłam ponuro. Dlaczego ta idiotka zawraca mi głowę? Luann opadła na krzesło po drugiej stronie bibliotecznego stołu i szepnęła, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczyma: — Ludzie mówią... — Jacy ludzie? — mruknęłam. — No wiesz, rozmaici łowcy sensacji — pstryknęła palcami. — Twierdzą, że człowiekowi, który otworzy egipski grobowiec i zakłóci nieboszczykowi spokój, grozi straszliwe niebezpieczeństwo. Dotknie go klątwa mumii. — Zabobony — odparłam, choć byłam nieco zbita z tropu. A jeśli znaleziona przez mamę książka została ukradziona z grobowca, w którym spoczywała mumia? Wprawdzie to nie my zakłóciłyśmy nieboszczykowi spokój, ale dla żądnego krwi ducha ten drobiazg nie ma chyba większego znaczenia. 14 15 — Podobno dotknięcie mumii to pewna śmierć — oznajmi ła Luann, pomijając moją krytyczną uwagę. — Siady jej palców na ludzkim ciele od razu ciemnieją, a mięso odpada od kości. — Odpada od kości? — powtórzyłam zapominając, że przed chwilą życzyłam sobie, by ta wariatka zostawiła mnie w spokoju. — Jak to? — Płatami! W końcu delikwent umiera — odparła z uśmiechem Luann. Rozparła się wygodnie na krześle i skrzyżowała ręce, gładząc dłonią miękki, kaszmirowy sweter. — Uwielbiam starożytny Egipt. Czy to możliwe, by słodka Luann Ryder opowiadała takie rzeczy? Popatrzyłam na nią zmrużonymi oczyma. — Jesteś kompletną wariatką. Czy ktoś ci to już uświadomił? — Nie. — Uśmiechnęła się szeroko. — Dzięki! Dzięki? Coś podobnego! Czyżby tej dziewczynie całkiem od biło? — Cała przyjemność po mojej stronie — mruknęłam, tocząc w koło udręczonym spojrzeniem. Luann wstała. — Jeśli potrzebujesz informacji o starożytnym Egipcie, chętnie pożyczę ci parę książek. Mam sporą kolekcję. Przyjdź do mnie po kolacji. Będziesz mogła je przejrzeć. — No... dobrze, chyba do ciebie wpadnę — odparłam. Byłam nieco oszołomiona. Luann nieźle zamąciła mi w głowie swoją paplaniną. Miałam teraz o czym rozmyślać! — Świetnie! Do zobaczenia! Patrzyłam na nią w zadumie, gdy wychodziła z biblioteki. Wsunęłam kasetę do magnetowidu, opadłam na kanapę i wzięłam do ręki pilota. Rozległa się staromodna muzyka organowa. Na ekranie pojawiły się migotliwe litery: ZEMSTA SYNA MUMII. Była piąta po południu. Mama jeszcze nie wróciła z pracy. Z encyklopedii niewiele się dowiedziałam o mumiach i wyposażeniu egipskich grobowców; ani słowem nie wspomniano tam "16 o słynnej klątwie. W drodze do domu zdesperowana wstąpiłam do wypożyczalni kaset. Niestety, mieli tam zaledwie jeden film o nieboszczykach sprzed tysięcy lat. W pierwszej scenie archeolog stał u wejścia do grobowca, który pełen był złotych kosztowności, połyskujących w świetle latarek. Ściany pokrywały freski przedstawiające ludzi ujętych z profilu. Na wysokim kamiennym stole leżał ozdobiony malowidłami drewniany sarkofag. Uniesiono pokrywę. Wewnątrz znajdowała się mumia spowita wąskimi pasami lnianego płótna. Uczony odwrócił się plecami do egipskiego truposza i zaczął oglądać znajdujące się w grobowcu skarby. Domyśliłam się od razu, że popełnił wielki błąd. Nie wolno spuszczać z oka mumii spoczywającej w otwartym sarkofagu. Nieboszczyk wylazł z trumny i zaszedł faceta od tyłu. Podchodził wolno, wolniutko... a bezsilny widz drętwiał z przerażenia. — Odwróć się! — krzyknęłam, lecz archeolog ani myślał posłuchać mojej rady. Wyłączyłam fonię i zasłoniłam oczy. Zerkałam przez palce, żeby sprawdzić, czy krwawa scena dobiegła końca. Zmarszczyłam nos, czując słaby zapach stęchlizny: zupełnie jakby zapomniany wilgotny ręcznik przeleżał w kącie parę dni i trochę zapleśniał. Bum! Z głębi pokoju dobiegł głuchy stuk. Nagle włosy zjeżyły mi się na głowie. Przeczuwałam, że nie jestem sama. Coś mi podpowiadało, że mama jeszcze nie wróciła do domu. Bałam się obejrzeć, ale przemogłam strach. Natychmiast tego pożałowałam. Za oparciem kanapy stała mumia a jej wyciągnięte ramiona niemal dotykały mojej twarzy. 3 ŻYWY TRUP! Tak, to była mumia. Spowijały ją wystrzępione, pożółkłe ze starości pasy lnianego płótna, pokryte miejscami zielonkawą pleśnią; były rozluźnione i zwisały nieporządnie. Szczególnie przeraziła mnie wysuszona, ciemna skóra egipskiego nieboszczyka. Widziałam zapadnięte policzki, kawałek nosa i puste oczodoły. Miałam ściśnięte gardło. Nie mogłam wydobyć głosu. Brakło mi tchu. Ciemne, kościste paluchy zbliżały się do mojej twarzy. Na pomoc! Jeśli ten starożytny truposz mnie dotknie, przepadłam z kretesem. Zsunęłam się z kanapy, mocno uderzając łokciem o stolik. Nie rozpaczałam z tego powodu. Natychmiast skoczyłam na równe nogi i zaczęłam się cofać. Monstrum ruszyło za mną, okrążając kanapę. Głośno szurało i postukiwało o podłogę. Gdy wyszło zza wysokiego oparcia, zrozumiałam, dlaczego tak hałasuje. Lewą stopę spowijały ciasne bandaże, natomiast prawa była całkiem bosa; nagą kość okrywało jedynie kilka skrawków ciemnej skóry. Wielki palec rytmicznie stukał o drewnianą podłogę. Zachichotałabym... gdybym mogła nabrać tchu. Mumia ruszyła w moją stronę. Cofnęłam się. Mumia zrobiła następny krok. Nadal wyciągała ku mnie ramiona i drżące paluchy. Sunęła ku mnie po niewielkim dywanie w upiornej ciszy. Wydawało mi się, że to senny koszmar. Nogi miałam jak z waty; zastanawiałam się, jak długo jeszcze będę w stanie na nich ustać. Zabrakło mi sił, by odwrócić się na pięcie i uciec. Cofałam się tylko coraz dalej... i dalej... Nagle poczułam za plecami ścianę. Musiałam przystanąć. Mumia była coraz bliżej. Odetchnęłam spazmatycznie i wrzasnęłam na cały głos. Mumia również krzyknęła! Nie bujam! Wydała głośny, wysoki, ochrypły pisk. No, no! Może jednak zdołam przechytrzyć to monstrum? Natychmiast wyciągnęłam ręce przed siebie i ułożyłam palce w znak krzyża. Podobno ta sztuczka działa jedynie na wampiry, ale tonący brzytwy się chwyta. — Precz ode mnie, potworze — krzyknęłam. — Łapy przy sobie! — syknęła mumia. — Proszę? — Czyżbym się przesłyszała? To chyba nie był język starożytnych Egipcjan. — Co to za wygłupy? — zapytałam drżącym głosem. — Kim jesteś? Stojąca przede mną dziwaczna istota wyprostowała się i splotła przed sobą wysuszone dłonie. — Jestem Horemheb, możny i czcigodny kapłan Tota — recytowała nadspodziewanie głębokim i mocnym głosem. — Cieszę się szacunkiem pośród umarłych, którzy powrócili do życia. Drzyj przede mną, miernoto! Nie potrzebowałam wcale połajanek nieproszonego gościa. I tak trzęsłam się jak osika. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że mumia nie zamierza mnie od razu uśmiercić. — Czego chcesz? — wykrztusiłam. — Mieszkańcy tego domu dopuścili się wobec mnie straszliwego występku. Ktoś z was nocą podkradł się jak złodziej i uniósł ze sobą moją własność. Oddajcie ją i przyjmijcie z pokorą wyrok losu! 18 19 — Czy możesz wyrażać się jaśniej, o panie? — zapytałam z największym respektem, na jaki mogłam się zdobyć. — Co utraciłeś? Byłam pewna, że nieboszczyk mówi o małej egipskiej książeczce, ale miałam nadzieję, że zdołam odwrócić jego uwagę. Mama postanowiła dziś rano zanieść książkę do muzeum. Wolałam nie myśleć, co mi zrobi mściwy truposz, gdy się zorientuje, że wypuściłyśmy z rąk prastarą księgę. Musiałam ułożyć jakiś plan działania, i to szybko! — Nie igraj ze mną, nędzna larwo. Wieszli, com rzekł? Oddaj mi księgę, albo dotknie cię karząca ręka sprawiedliwości! Karząca ręka sprawiedliwości? Co to za styl? Czyżby starożytni Egipcjanie mówili na co dzień w ten sposób? Wydało mi się to nieprawdopodobne. Nieboszczyk sprawiał wrażenie nieco stukniętego i raczej nie rwał się do mordowania, ale wolałam unikać ryzyka. Lepiej nie drażnić mumii. Wystarczy muśnięcie kościstych palców i będzie po mnie. — Rzecz w tym... nie jestem pewna, gdzie leży ta księga, dostojny panie — oznajmiłam. — Muszę jej poszukać. — A więc uczyń to. — Mumia skrzyżowała ramiona. Minęłam truposza i podbiegłam do stojącego przy kominku biurka mamy. Gdybym zdołała dopaść tylnych drzwi, z pewnością mogłabym umknąć. Mumia nie zdążyłaby mnie dopędzić, zwłaszcza że jej noga była w opłakanym stanie. Istniała jednak możliwość, że egipscy nieboszczycy potrafią unosić się w powietrzu. Nie dane mi było choćby na moment uwolnić się od kłopotliwego gościa. Przez cały czas ciągnęła się za mną stęchła woń. Gdy odwróciłam głowę, zobaczyłam Horemheba depczącego mi po piętach. Przystanął o wiele za blisko, żebym mogła ze spokojem znosić jego obecność. Z trudem powstrzymałam się od krzyku. W duchu zanosiłam żarliwe modlitwy: oby mama zapomiała o księdze. Zaczęłam grzebać w papierach i książkach rozrzuconych na biurku. Jak wspomniałam, mama jest bałaganiarą. Zazwyczaj bardzo mnie to irytuje, ale tamtego popołudnia byłam zadowolona, że piętrzą się przede mną stosy rozmaitych szpargałów. Mogłam dzięki temu zyskać na czasie i obmyślić plan ewakuacji. Wciąż łudziłam się nadzieją, że nie będzie mi potrzebny. Jeśli znajdę księgę i oddam ją właścicielowi, ten z pewnością odejdzie i da mi wreszcie święty spokój. Gdyby egipski truposz naprawdę był żądny krwi, dawno by mnie wykończył i sam zabrał się do szukania zguby. Może jeszcze nie wszystko stracone. Na samą myśl, że mumia nie odstępuje mnie na krok, dostałam gęsiej skórki. — Dostojny panie... Jesteś molem książkowym, co? — pa plałam, nerwowo grzebiąc w papierach. — Ja również. Uwiel biam czytać. Usiłowałam podtrzymywać miłą towarzyską konwersację, ale Horemheb był wyraźnie zirytowany. — Milcz! — zaskrzeczał. — Przepraszam — odparłam natychmiast. — Czytałaś... tę książkę? — zapytał po chwili. Czyżby jednak miał ochotę pogadać? — Ja? — pisnęłam. — Och, nie, w żadnym wypadku. Nie umiem czytać po egipsku, choć pewnie to ci się nie mieści w głowie. O czym jest ta książka? — Nie twoja rzecz — odparł groźnie Horemheb. — Czyż nie kazałem ci milczeć? Postanowiłam zamknąć buzię na kłódkę i w ogóle się nie odzywać. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego Horemheb jest taki drażliwy, ale uznałam, że lepiej z nim nie zadzierać. Przeglądałam ostatni stosik papierów; znowu ogarnął mnie niepokój. Coraz bardziej się obawiałam, że mama zabrała księgę. Co się ze mną stanie? Gdzie dotkną mnie palce Horemheba? Która część mego ciała jako pierwsza sczernieje i odpadnie od kości? 20 21 Nagle... Eureka! Szkarłatne oko wyjrzało spod papierzysk. Kusiło mnie, żeby ucałować ohydną gałę! Chwyciłam książkę, odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z Horemhebem. — Łap! — zawołałam i natychmiast podałam mu księgę. — To nie moja wina! Ja tego nie zrobiłem! Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął, trzęsąc się ze strachu. Byłam tak zdumiona, że upuściłam niewielką książkę. Gdy upadła, luźne strony rozsypały się po podłodze niczym pióra unoszone wiatrem. Mumia jęknęła żałośnie i zasłoniła rękoma puste oczodoły. — To już koniec — zawodziła. — Jestem zgubiony. Bied ny Horemhebie, ciąży nad tobą przekleństwo. Nie miałam pojęcia, co przestraszyło Egipcjanina, ale byłam niemal pewna, że mimo woli zdradził, jaki naprawdę jest. Postanowiłam niezwłocznie sprawdzić, czy moje przypuszczenie jest słuszne. Zrobiłam krok w jego stronę. — Buch! — wrzasnęłam. — A! — Horemheb osunął się na podłogę. Wyglądał jak sterta przybrudzonych bandaży. — Nie grzeszysz odwagą, co? — zapytałam. — Spadaj, mała — odparł płaczliwie. — Miałem ciężki dzień. Skrzyżowałam ramiona i popatrzyłam na niego. Nadal odczuwałam lęk. Miałam przecież do czynienia z istotą, która nie żyła od dwóch tysięcy lat i — jeśli wierzyć rewelacjom Luann Ryder — mogła uśmiercić mnie najlżejszym dotknięciem. Z drugiej strony jednak było mi szkoda tego faceta. Egipski nieboszczyk nie miał w naszym świecie łatwego... życia! Łkanie ucichło na chwilę. Zebrałam rozsypane stronice i umieściłam je w skórzanej okładce. — Popatrz, jednak się trzymają. Mumia oderwała kościste dłonie od twarzy. Zwróciła głowę w moją stronę i westchnęła. — Dajże mi tę księgę, ciamajdo — rzuciła ostro. Nie wiedziałam dokładnie, kim jest ciamajda, ale brzmiało to jak obelga. Nie uszło mojej uwagi, że Horemheb porzucił w miarę normalny język i znowu przemawiał niczym wielki dostojnik. Ostrożnie podałam mu starożytny tom, starannie unikając dotknięcia kościstych palców. Zaczynałam podejrzewać, że nie warto się nad nim użalać. Nabrałam pewności, że nie jest wart dobrego traktowania, gdy oznajmił: — Skoro dowiodłaś, że nie jesteś całkiem bezużyteczna, możesz wykonywać dla mnie drobniejsze posługi. — Chwileczkę! — zawołałam, mrużąc oczy. — Co tu jest grane? Przecież oddałam ci księgę, po którą przyszedłeś. Horemheb nie raczył odpowiedzieć. Pogroził mi tylko poczerniałym ze starości paluchem. — Nie zapominaj, co oznacza dotknięcie mumii — oznaj mił z odrażającym, złośliwym chichotem. — Radzę ci słuchać moich rozkazów. Zrobiło mi się zimno. W co ja się wpakowałam, na litość boską? — Czego sobie życzysz? — zapytałam niepewnie. Horemheb nie zdążył odpowiedzieć. W tej samej chwili od strony frontowych drzwi rozległ się cichy zgrzyt. Obejrzałam się i natychmiast pojęłam, że hałasy dobiegające z korytarza mogą oznaczać tylko jedno. Mama wróciła do domu! 22 4 ZGIŃ, PRZEPADNIJ! Nie mogłam dopuścić, by mama ujrzała Horemheba. Ta realistka za żadne skarby nie uwierzy w autentyczność mumii! Natychmiast uzna, że to znakomite przebranie, a potem zechce sprawdzić, kto nosi kostium. Zacznie odwijać paski lnianego płótna, dotknie egipskiego truposza albo on złapie ją za rękę i nieszczęście gotowe! Nie było czasu na wyjaśnienia. — Znikaj! — szepnęłam do Horemheba. Wybiegłam do holu mamie na spotkanie. Miałam nadzieję, że uda mi sieją tam zatrzymać przez kilka chwil. Mumia zdąży tymczasem wymknąć się na tylną werandę. Zapadł wieczór; mama chyba nie zobaczy przez okno nieproszonego gościa. Pomknęłam do drzwi i... wpadłam w otwarte ramiona mamy. Przybyłam za późno! — Cześć, Blaise — powiedziała z uśmiechem. — Co za powitanie! Od lat nie wybiegasz do korytarza, aby przywitać starą matkę. Przytuliła mnie, a potem weszła do salonu. Oparłam się o ścianę i ukryłam twarz w dłoniach. Byłam w rozpaczy. Wszystko stracone! Za chwilę rozlegnie się głośny krzyk, Horemheb dotknie mamy, która w mgnieniu oka padnie trupem. Czekałam. Usłyszałam ciche, rozkoszne westchnienie; zaskrzypiał ulubiony fotel mamy, na który osuwała się z lubością po powrocie z uczelni. — Boże, co za szalony dzień! Na dodatek robi się chłodno. Co ty na to, żeby napalić w kominku? Czyżby pozostała cała i zdrowa? Zerknęłam przez palce. U-jrzałam mamę i fragment podłogi, na której przed chwilą leżała mumia. Gdzie się podział Horemheb? Mrugałam powiekami, z trudem dochodząc do siebie. Po prostu zniknął! — Blaise? Słuchasz mnie? — dopytywała się mama. Znowu westchnęła. — No tak, myślami jesteś w innym świecie. Przeczytałaś kolejny horror, zgadłam? Nie pochwalam twoich zainteresowań. Taka lektura nie wyjdzie ci na zdrowie. — Chyba żartujesz — mruknęłam. — O czym to było? — Nieważne. — Uśmiechnęłam się serdecznie, jak przystało na dobrze wychowaną panienkę. — Napalę w kominku. To doskonały pomysł, mamusiu. Przyniosę drewno i gazety na podpałkę. — Musiałam znaleźć jakąś wymówkę, by się rozejrzeć i znaleźć kryjówkę Horemheba. Powinnam za wszelką cenę pozbyć się z domu tej mumii, nim mama ją odkryje. Gorączkowe poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem. Gdy poszłam po drewno, przetrząsnęłam starannie werandę, a, potem zajrzałam do szafek w kuchni. Szukając starych gazet, zerknęłam do schowka na szczotki. Sprawdziłam, czy Horemheb nie ukrył się za firankami albo meblami. Zajrzałam nawet pod kanapę. Ani śladu! Zaczęłam podejrzewać, że zmyśliłam sobie całą tę historię. Jak to w ogóle możliwe? Czyżby chorobliwa wyobraźnia podsunęła mi wizję łkającej, mocno sfatygowanej mumii śmierdzącej pleśnią jak wilgotny ręcznik? Rozpaliłam w kominku. Doszłam do wniosku, że mama dobrze mi radziła. Ulubione horrory wywierały na mnie ogromne wrażenie. Nie można wykluczyć, że pod wpływem przerażających opowieści zaczęłam tracić rozum. Gdy znalazłam się w sypialni, byłam niemal pewna, że okropna przygoda to rodzaj koszmarnego snu na jawie. Dla pewności 24 25 zajrzałam jednak pod łóżko i do wszystkich szafek. Ani śladu Horemheba. Tak, niewątpliwie wymyśliłam sobie wieczornego gościa. — Dość tego — mruknęłam półgłosem. — Od dziś czytam wyłącznie powieści realistyczne. — Ziewając wsunęłam się pod kołdrę. Mój wzrok padł na poduszkę. Zdrętwiałam. Niewiele brakowało, abym zaczęła wrzeszczeć jak opętana. Na posłaniu leżał kawałek zetlałego płótna. Domyślacie się na pewno, że tamtej nocy prawie nie zmrużyłam oka. Zwinęłam się w kłębek pod kołdrą i nasłuchiwałam, czy nie rozlegnie się znajome postukiwanie kościstych nóg Horemheba. W końcu jednak zasnęłam, chociaż nie pamiętam, kiedy to się stało. Następnego ranka otworzyłam oczy i ujrzałam mamę, która tarmosiła mnie za ramię tłumacząc, że muszę natychmiast wstać, bo inaczej spóźnię się do szkoły. — Nie odezwałaś się, kiedy cię wołałam — wyjaśniła. — Przed chwilą Luann podjechała do nas na rowerze pytając, czy jesteś gotowa. Niestety, musiała wyruszyć sama. Lepiej się pospiesz, jeśli chcesz zdążyć przed dzwonkiem. — Jasne. — Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Niezły początek dnia. Oszczędzono mi przynajmniej widoku ja-skraworóżowego wehikułu mojej sąsiadki. Usiadłam i przetarłam oczy. — Za kilka minut będę gotowa. Ubierając się zauważyłam skrawek płótna leżący na nocnym stoliku, gdzie odłożyłam go poprzedniej nocy. Gdzie się podziewa Horemheb? Ciekawe, kiedy zamierza wrócić? Próbowałam sobie wmówić, że zniknął na dobre, ale sama w to nie wierzyłam. Przeczuwałam, że wkrótce się pojawi, i to w najmniej dogodnej dla mnie chwili. Przez cały dzień nie dawało mi to spokoju. Z trudem odpowiadałam na pytania nauczycieli, bo myślami byłam daleko od szkoły. W czwartek miałam zajęcia w pracowni komputerowej oraz matmę z panem Culpepperem. Jak zwykle nie obeszło się bez uszczypliwości dotyczących metod nauczania w szkołach San Francisco. Byłam zbyt przejęta i zdenerwowana, by się tym irytować. Wściekłam się natomiast, gdy sprawdziłam w słowniku znaczenie rzeczownika „ciamajda" — inaczej ślamazara, mazgaj, niedołęga. Wynikało z tego, że Horemheb uważa mnie za kompletną idiotkę i spodziewa się, że będę ślepo wykonywała jego rozkazy. A to drań! Gdy po południu wsiadałam na rower, podeszła do mnie Luann. Miała na sobie dżinsy i różową kurtkę. — Wydawało mi się, że miałyśmy się wczoraj spotkać. Obiecałaś wpaść i przejrzeć książki o starożytnym Egipcie — oznajmiła. Wyglądała na nieco urażoną. — Owszem. Bardzo cię przepraszam — zaczęłam niepewnie. Jak miałam się usprawiedliwić? Ciekawe, co by powiedziała na takie słowa: nie mogłam cię odwiedzić, bo przez cały wieczór kłóciłam się z pewnym,., egipskim nieboszczykiem, który niespodziewanie złożył mi wizytę. — Mogłaś przynajmniej zadzwonić — odparła Luann, wzruszając ramionami. — Zresztą, to nie moja sprawa. Przecież to ty masz napisać referat. Nagle przyszedł mi do głowy niezły pomysł. Może w książkach sąsiadki znajdę jakieś wskazówki, które pomogą mi uporać się z niecodziennymi kłopotami. A poza tym w domu Ryderów trudniej będzie Horemhebowi mnie dopaść. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Uśmiechnęłam się serdecznie do Luann. — Wierz mi, szczerze żałuję, że do ciebie nie zadzwoniłam. Jeśli nie jesteś zajęta, mogłabym teraz rzucić okiem na twoje książki. Uwielbiam opowieści dotyczące starożytnego Egiptu. — Świetny pomysł — odparła Luann nieco zaskoczona moim nagłym zapałem. Wsiadłyśmy na rowery i pojechałyśmy do domu. 26 27 — Wstąpię na chwilę do siebie i zostawię mamie kartkę — oznajmiłam, gdy mijałyśmy naszą furtkę. — To potrwa dosłownie moment. — Świetnie. — Luann zostawiła rower na żwirowej ścieżce i poszła za mną. Otworzyłam. Weszłyśmy do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nami. Pomaszerowałyśmy prosto do kuchni. Luann zmarszczyła nos. — Macie kłopoty z ogrzewaniem? — zapytała. — Grzyb? Czuję zapach stęchlizny, jakby zapleśniały wilgotne ręczniki. Stęchlizna? Nie! Litości! Rozległ się znajomy stukot. Poczułam silny zapach pleśni. Coś poruszało się za moimi plecami. Luann spojrzała w tamtą stronę i wytrzeszczyła oczy. Potem otworzyła szeroko usta. Przez całe pięć sekund stała nieruchomo jak słup soli. W końcu przewróciła oczyma i osunęła się na podłogę. 5 TO MUMIA, IDIOTKO! Powinnam była przewidzieć, że Luann zemdleje. — Wróciłaś nareszcie, durna ciamajdo — usłyszałam do chodzący z tyłu głos. Ścisnęło mnie w dołku. Odwróciłam się powoli. Horemheb stał przy kuchennym stole. Czuć go było stęchlizna bardziej niż wczoraj. Wyglądał żałośnie. W świetle dnia pasy lnianego płótna sprawiały wrażenie niechlujnych i całkiem zetla-łych. Do owiniętej wąskimi szmatami czaszki przylgnęła stara pajęczyna, w której tkwiła martwa mucha. Okropny widok! — Nie było cię tu, choć potrzebował ciebie twój pan — oznajmił z wyrzutem Horemheb. — Gdybyś raczył mnie uprzedzić, kiedy wrócisz, upiekłabym ciasto, by godnie powitać dostojnego gościa — odparłam u-szczypliwie. Nie mogłam się powstrzymać. Złościło mnie, że Horemheb tak zadziera nosa, zwłaszcza odkąd poznałam znaczenie rzeczownika „ciamajda". W tej samej chwili doszłam do wniosku, że powinnam była ugryźć się w język. Zirytowany Horemheb na pewno zechce pomścić zniewagę — wystarczy jedno dotknięcie i będzie po mnie. — To miło, że chciałaś upiec dla mnie ciasto — z powagą odparł udobruchany truposz; najwyraźniej pochlebiła mu tamta uwaga. — Możesz... zezwalam łaskawie, abyś wypełniła swą obietnicę, gdy wywiążesz się z innych powinności. 29 Tym razem milczałam roztropnie. Skinęłam tylko głową. — Słuchaj mnie uważnie — ciągnął Horemheb. — Wiele trzeba... W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy wrzask. Całkiem zapomniałam o leżącej na podłodze Luann, która właśnie odzyskała przytomność. Darła się wniebogłosy! Stojący za mną Horemheb podskoczył jak oparzony. Trząsł się niczym osika. Kościste palce zacisnął kurczowo na moim ramieniu. Próbował mnie użyć w charakterze żywej tarczy! — Powiedz tej wariatce, żeby się zamknęła! — jęknął. — Co to jest? — wyjąkała Luann. — Mumia, idiotko — syknęłam z wściekłością. — Twoje krzyki wyprowadziły ją z równowagi. Moja urocza sąsiadeczka usiadła. Na blade policzki z wolna powracały rumieńce. — Skąd się tu wzięła? — Głupie pytanie! Ze starożytnego Egiptu. — To mumia kobiety czy mężczyzny? Gdzie się znajduje jej grobowiec? Jak się tu dostała? Luann zasypywała mnie pytaniami, jakby miała do czynienia z ciekawym eksponatem muzealnym. Korciło mnie, żeby ją solidnie trzepnąć w tę durną łepetynę. — Nie sądzę, żeby to był właściwy moment na opowieści o życiu codziennym w starożytnym Egipcie — rzuciłam przez zaciśnięte zęby. — Horemheb jest nieobliczalny i może napytać nam biedy. — Obyś nie powiedziała tego w złą godzinę! Czujesz? — Proszę? — rzuciłam opryskliwie. Nagle zrozumiałam, o co jej chodziło. Klątwa mumii. Gdy Luann krzyknęła, Horemheb złapał mnie za ramię. Zerknęłam na nie ze strachem w oczach. Miało ten sam kolor co zwykle — różowy z lekką opalenizną. Nie padłam trupem. Szczerze mówiąc, czułam się doskonale! Odwróciłam się na pięcie. Horemheb próbował niepostrzeżenie wymknąć się z kuchni. — O nie, mój panie! — krzyknęłam, zatrzaskując mu drzwi przed nosem. Skrzyżowałam ramiona i odważnie stawiłam mu czoło. — Należy mi się chyba jakieś wyjaśnienie, Horemhebie. — Zejdź mi z drogi, nędzna poczwaro — rozkazała mumia drżącym głosem. Byłam tak wściekła, że miałam ochotę chwycić te jego szmatławe bandaże i porwać je na strzępy. — Już się ciebie nie boję. Klątwa mumii, dobre sobie! Jesteś zwykłym oszustem. — Jak śmiesz, ty głupia ciamajdo! — pisnął Horemheb. — Nie waż się mnie tak nazywać! Myślisz, że nadal będę tańczyć, jak mi zagrasz? Nic z tych rzeczy! — Wskazałam kuchenne krzesło. — Siadaj! Chcę się wreszcie dowiedzieć, po co tu przylazłeś. — Święte słowa — przytaknęła Luann, wstając z podłogi i otrzepując przykurzone dżinsy. Gapiłam się na nią ze zdziwieniem. Niebieskie oczy mojej uroczej sąsiadeczki lśniły jak gwiazdy. Ta dziewczyna umierała z ciekawości! Popatrzyła na mnie z uśmiechem. — Wybacz, że zemdlałam — powiedziała trochę zakłopota na. — Nie wiem, co mnie napadło. Horemheb stracił pewność siebie. Potulnie dreptał w stronę krzesła, mamrocząc coś pod nosem. — Często tak bełkocze? — zapytała Luann, spoglądając na mnie porozumiewawczo. — Owszem, ilekroć jest wystraszony — odparłam po namyśle. — Chętnie pozuje na dostojnego kapłana. — Ale heca! Kiedy twoja mama wróci do domu? — Nie wcześniej niż za godzinę — oznajmiłam. — Mogę zostać u was na kolacji? Sądzisz, że będzie miała coś przeciwko temu? — Raczej nie — odparłam zaskoczona jej bezpośredniością. Luann tylko skinęła głową. 30 31 — Zadzwonię do mamy i powiem, że jestem u was. Myślę, że lepiej będzie, jeżeli pójdziemy wszyscy do twojego pokoju. — Zerknęła na mamroczącą pod nosem i pojękującą żałośnie mu mię. — Minie chyba sporo czasu, nim się czegoś dowiemy. Ustawiłam lampkę tak, by światło padało na twarz przesłuchiwanej mumii — całkiem jak w komisariacie policji. — A teraz, Horemhebie, wyduś z siebie nareszcie, co tu jest grane — zażądałam, siadając przy biurku. — Licz się ze słowami, nędzna poczwaro! Jestem dostojnym i szanowanym kapłanem boga Tota. — Racja, już o tym wspomniałeś — przytaknęłam. Wczoraj uwierzyłam mu bez zastrzeżeń, ale teraz stałam się podejrzliwa. — Pragniesz uchodzić za wielką szychę, ale wyglądasz mi raczej na odźwiernego świątyni — mruknęłam. — W Egipcie roiło się od kapłanów. Może istotnie był jednym z nich — stwierdziła Luann. — Zwykły śmiertelnik i jego rodzina nie mieli dość pieniędzy, by zapłacić za balsamowanie zwłok. To kosztowało majątek. — Prawdę rzekłaś, dzieweczko — potwierdził uroczyście Horemheb, zwracając się do Luann. Rzucił mi pogardliwe spojrzenie. — Odźwierny, też coś! Nie masz za grosz rozsądku. A już sądziłem, że nie jesteś taką durną ciamajdą, na jaką wyglądasz. — Przestań mnie przezywać — burknęłam opryskliwie. — Czy musicie się bez przerwy kłócić? — zapytała z westchnieniem Luann. — To okropnie nudne. Wolałabym posłuchać opowieści Horemheba. — Domagam się, by okazywano mi szacunek. W przeciwnym razie nic wam nie powiem — oznajmił nadąsany Egipcjanin, krzyżując ręce na piersiach. — Blaise — szepnęła mi na ucho koleżanka — czy nie mogłabyś przez jakiś czas okazywać mu respektu dla dobra sprawy? Ustąp mu, bo inaczej nic nam nie opowie. — No dobrze, spróbuję — oznajmiłam, tocząc po pokoju spojrzeniem męczennicy. Muszę jednak przyznać, że złość całkiem mi przeszła. Horemheb był okropnie irytujący, ale chwilami bawił mnie do łez. Poza tym przyjemnie było dzielić z Luann niezwykły sekret. Nie miałam pewności, czy mogę całkowicie na niej polegać — niedawne omdlenie nie wróżyło najlepiej — ale zaczynałam podejrzewać, że ta dziewczyna ma swoje atuty. Wydawała się dość inteligentna, a poza tym nie brakowało jej tupetu. — Dostojny Horemhebie — zaczęła uroczyście — skąd pochodzisz? Jak trafiłeś do Tuttle w stanie Teksas? — Jam jest Horemheb, kapłan Tota, bóstwa z głową ibisa czczonego w Hermopolis — odparła mumia. Bóstwo z głową ibisa! Jeśli stworzenie, które widziałam poprzedniej nocy, rzeczywiście było owym egipskim ptaszyskiem, może tamta niespodziewana wizyta ma jakiś związek z Horem-hebem i księgą. Postanowiłam zapytać o to mumię, gdy skończy swoją opowieść. — Przyszedłem na świat za panowania wielkiego faraona imieniem Seti, wywodzącego się z dziewiętnastej dynastii. — Dziewiętnasta dynastia! — wykrztusiła Luann. — To było ponad trzy tysiące lat temu! Odebrało mi mowę. Nasza mumia jest niewątpliwie dostojnym zabytkiem! — Służyłem memu bogu w świątyni, aż w dwudziestym czwartym roku panowania faraona Ramzesa Wielkiego zapadłem na straszliwą chorobę. — Horemheb wzniósł owinięte lnianymi bandażami ramię. — Śmierć zabrała mnie spośród żywych w kwiecie wieku, gdy dążyłem śmiało ku zaszczytnym... — Wystarczy, dostojny kapłanie — przerwałam. — Rozumiemy. Zachorowałeś i umarłeś. Mumia rzuciła mi karcące spojrzenie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Niełatwo odczytać intencje osoby spowitej od stóp do 32 3 — Pożegnanie z mumią 33 głów w zetlałe szmaty. Po chwili usłyszałyśmy dalszy ciąg opowieści. — Nie wiem, przez ile wieków spałem kamiennym snem jak przystało uczciwemu śmiertelnikowi. Pewnego dnia nagle się ocknąłem. Płynąłem po bezkresnym oceanie w cuchnącej ładowni, bez koniecznej zmarłemu osłony, tak jak mnie teraz widzicie. — Wymownym gestem wskazał przybrudzone bandaże. — Wspaniały sarkofag, symbol piastowanej funkcji i wysokiej god ności, został mi skradziony! — Ale numer! — zawołałam. Wciągnęła mnie ta opowieść, chociaż z początku nie wydawała się zbyt ciekawa. — Na pewno ktoś odkopał twój grobowiec, Horemhebie. Można powiedzieć, że nastąpiło porwanie nieboszczyka! — No jasne! — krzyknął żałośnie truposz. — Łotry! Nikczemnicy! Przeklęte hieny cmentarne! Oby... — Dokąd cię wysłali? Gdzie dotarłeś? — ponaglała go Lu-ann. Horemheb wziął się w garść i mówił dalej. Zauważyłam, że powoli wraca do codziennego języka. — Statek zawinął do portu. Jak się później dowiedziałem, to miejsce nazywane jest New Port. Był rok 1947, o ile się nie mylę. W czasie rozładunku panowało spore zamieszanie. Skorzystałem z nadarzającej się sposobności i uciekłem. Domyślacie się, że wylądowałem w obcym kraju, nie znając języka. Wasz alfabet to była dla mnie czarna magia; nie umiałem ani czytać, ani pisać. Bezradny i opuszczony ukrywałem się w mrocznych zakamar kach. — Jak opanowałeś w końcu nasz język? — Znalazłem sobie zaciszny kącik w pewnym kinie. Oglądałem filmy — oznajmił z dumą Horemheb. — Tak się złożyło, że pierwszym z nich był słynny horror pod tytułem „Mumia". — Od jego bohatera nauczyłeś się przemawiać jak wielki dostojnik, prawda? — stwierdziłam domyślnie. — Ten film podsunął ci również pomysł klątwy mumii, czyli śmiercionośnego dotknięcia, zgadza się? 34 — To była doskonała sztuczka. Do tej pory wszyscy dawali się nabrać — odparł Horemheb, wzruszając ramionami. — Mów dalej — przerwała Luann. — Co się później wydarzyło? — Przybyłem do waszego kraju — odparła z wahaniem mumia — zapakowany w dużą okrętową skrzynię. Zapamięta łem wymalowane na niej litery. Z biegiem czasu, gdy poznałem miejscowy język i nauczyłem się czytać, zdołałem odtworzyć i rozszyfrować napis.To był adres. Niestety, utkwił mi w pamięci tylko jego fragment: Tuttle, Teksas. Doszedłem do wniosku, że skoro mnie tam wysłano, mój sarkofag powędrował w to samo miejsce. Zapewne wygodniej było pakować osobno każde znale zisko. Postanowiłem wyruszyć do Tuttle w poszukiwaniu sarko fagu. — Wydarzenia, o których opowiadasz, miały miejsce niemal pięćdziesiąt lat temu — stwierdziłam. — Chcesz nam wmó wić, że pokonanie trasy z Nowego Jorku do Teksasu zajęło ci pół wieku? — Nie myśl sobie, że podróżowałem w luksusowych warunkach — obruszył się Horemheb. — Szedłem piechotą, głównie nocami. — Pamiętaj, że nie znał drogi — broniła mumii Luann. — Ojczyzną Horemheba jest przecież starożytny Egipt. Miałam ochotę przypomnieć, że istnieją mapy i przewodniki, ale darowałam sobie ten komentarz. Nie ulegało wątpliwości, że biedny Horemheb miał za sobą trudną wędrówkę. — No dobrze, dotarłeś w końcu do Tuttle — mruknęłam. — Co sprawiło, że postanowiłeś wybrać się w odwiedziny akurat do mnie? — Twoja matka ukradła mi księgę — odparł Horemheb. — To nieprawda! — krzyknęłam. — Znalazła ją, najzwyczajniej w świecie podniosła z podłogi. Bibliotekarka pozwoliła mamie zabrać książkę do domu. Skąd miała wiedzieć, że to jest twoja własność? 35 — Nie powinna była sięgać po rzecz, która do niej nie nale żała — odparł z naciskiem Horemheb. — Co to za księga? — dopytywała się zaciekawiona Luann. — Podrzędny talizman — oznajmił lekceważąco Horemheb. — Skoro nie ma dla ciebie większego znaczenia, dlaczego byłeś gotów na wszystko, byle ją odzyskać? — zapytałam. — To moja własność! — odciął się Horemheb. — Została umieszczona ze mną w sarkofagu i przeleżała w nim tysiące lat. Tamtego wieczoru popełniłem wielki błąd. Niepotrzebnie pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku w zacisznej piwnicy. — Horemheb zerknął niepewnie w moją stronę. — Chyba... niechcący upuściłem księgę. — Mniejsza z tym — odparłam, rozpierając się wygodnie w fotelu. — Ustaliliśmy, że jest bez wątpienia twoją własnością. Pozostaje drugi problem: Dlaczego uparcie twierdzisz, że powinnam ci pomóc? — Zwróciłem się do ciebie, bo sam nie dam sobie rady — oznajmił Horemheb. Po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że mówi szczerze. — Istnieje na tym świecie pewien tajemniczy obszar zwany Kręgiem Ciemności. Zamieszkują go istoty podobne do mnie. Są ludzie, którym dane jest za życia wejść do owej krainy. Ty i Luann macie taką moc. — Ale numer! — szepnęła moja sąsiadka. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Krąg Ciemności! Kto wie, co się za tym kryje? — Musiałem poprosić o pomoc istoty ludzkie, które mogą wkroczyć do świata cieni i pojąć moje słowa — wyjaśnił Horemheb. Poczułam dziwne mrowienie w karku. — Do czego potrzebna ci jest pomoc ludzi? — Muszę znaleźć mój sarkofag — oznajmił płaczliwie Horemheb. — Bez niego nie mogę zasnąć wiecznym snem. Wierzcie mi, padam z nóg. Od pięćdziesięciu lat nie zaznałem chwili odpoczynku! Trudno było się w tym połapać. — Jak sobie wyobrażasz poszukiwanie sarkofagu? — wypytywałam. — Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie się teraz znajduje. Spróbuj znaleźć sobie inny! — Wykluczone! — lamentował Horemheb. — Każdy czuje się najlepiej na własnych śmieciach. Muszę odzyskać sarkofag. To jedyne miejsce, w którym ka może dostąpić odpoczynku. — Co takiego? — zapytałam nieufnie. — To bardzo skomplikowane — odparł Horemheb, wymachując kościstą ręką. — Chodzi o pewną część duszy. — Co się stanie, jeśli nie odnajdziesz sarkofagu? — zapytałam z niepokojem. — Jestem bardzo znużony poszukiwaniami i ciągłą włóczęgą — odparł Horemheb, wzruszając ramionami. — Może zamie szkam u ciebie? — stwierdził chytrze. Zadrżałam ze strachu. — Dobrze, dobrze, będziemy szukać — oznajmiłam pospiesznie. — Od czego zaczniemy? — Mam pomysł — powiedziała Luann. — Zaczniemy od muzeum! Mają tam kolekcję Tuttle'a. Idę o zakład, że sarkofag Horemheba znajduje się w jego zbiorach. — No i co z tego? — rzuciłam ironicznie. — Zastanawiałaś się, jak postąpimy, kiedy odnajdziemy ten bezcenny skarb? Mamy go po prostu wynieść z muzeum? — Sama nie wiem, później coś wymyślimy — odparła niefrasobliwie Luann. — Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Więcej luzu, Blaise! — O właśnie! — przytaknął skwapliwie Horemheb. — Więcej luzu! Pogrążyłam się w rozmyślaniach. A jeśli oni mają rację? Może nam się uda? Obym tylko nie zwariowała od nadmiaru wrażeń. — Dość gadania! Wyruszamy na poszukiwanie sarkofagu! — oznajmiła Luann, zrywając się na równe nogi. 36 — Nie powinna była sięgać po rzecz, która do niej nie należała — odparł z naciskiem Horemheb. — Co to za księga? — dopytywała się zaciekawiona Luann. — Podrzędny talizman — oznajmił lekceważąco Horemheb. — Skoro nie ma dla ciebie większego znaczenia, dlaczego byłeś gotów na wszystko, byle ją odzyskać? — zapytałam. — To moja własność! — odciął się Horemheb. — Została umieszczona ze mną w sarkofagu i przeleżała w nim tysiące lat. Tamtego wieczoru popełniłem wielki błąd. Niepotrzebnie po zwoliłem sobie na chwilę odpoczynku w zacisznej piwnicy. — Horemheb zerknął niepewnie w moją stronę. — Chyba... nie chcący upuściłem księgę. — Mniejsza z tym — odparłam, rozpierając się wygodnie w fotelu. — Ustaliliśmy, że jest bez wątpienia twoją własnością. Pozostaje drugi problem: Dlaczego uparcie twierdzisz, że powin nam ci pomóc? — Zwróciłem się do ciebie, bo sam nie dam sobie rady — oznajmił Horemheb. Po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że mówi szczerze. — Istnieje na tym świecie pewien tajemniczy obszar zwany Kręgiem Ciemności. Zamieszkują go istoty podob ne do mnie. Są ludzie, którym dane jest za życia wejść do owej krainy. Ty i Luann macie taką moc. — Ale numer! — szepnęła moja sąsiadka. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Krąg Ciemności! Kto wie, co się za tym kryje? — Musiałem poprosić o pomoc istoty ludzkie, które mogą wkroczyć do świata cieni i pojąć moje słowa — wyjaśnił Horemheb. Poczułam dziwne mrowienie w karku. — Do czego potrzebna ci jest pomoc ludzi? — Muszę znaleźć mój sarkofag — oznajmił płaczliwie Ho remheb. — Bez niego nie mogę zasnąć wiecznym snem. Wierz cie mi, padam z nóg. Od pięćdziesięciu lat nie zaznałem chwili odpoczynku! Trudno było się w tym połapać. — Jak sobie wyobrażasz poszukiwanie sarkofagu? — wypytywałam. — Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie się teraz znajduje. Spróbuj znaleźć sobie inny! — Wykluczone! — lamentował Horemheb. — Każdy czuje się najlepiej na własnych śmieciach. Muszę odzyskać sarkofag. To jedyne miejsce, w którym ka może dostąpić odpoczynku. — Co takiego? — zapytałam nieufnie. — To bardzo skomplikowane — odparł Horemheb, wymachując kościstą ręką. — Chodzi o pewną część duszy. — Co się stanie, jeśli nie odnajdziesz sarkofagu? — zapytałam z niepokojem. — Jestem bardzo znużony poszukiwaniami i ciągłą włóczęgą — odparł Horemheb, wzruszając ramionami. — Może zamie szkam u ciebie? — stwierdził chytrze. Zadrżałam ze strachu. — Dobrze, dobrze, będziemy szukać — oznajmiłam pospiesznie. — Od czego zaczniemy? — Mam pomysł — powiedziała Luann. — Zaczniemy od muzeum! Mają tam kolekcję Tuttle'a. Idę o zakład, że sarkofag Horemheba znajduje się w jego zbiorach. — No i co z tego? — rzuciłam ironicznie. — Zastanawiałaś się, jak postąpimy, kiedy odnajdziemy ten bezcenny skarb? Mamy go po prostu wynieść z muzeum? — Sama nie wiem, później coś wymyślimy — odparła niefrasobliwie Luann. — Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Więcej luzu, Blaise! — O właśnie! — przytaknął skwapliwie Horemheb. — Więcej luzu! Pogrążyłam się w rozmyślaniach. A jeśli oni mają rację? Może nam się uda? Obym tylko nie zwariowała od nadmiaru wrażeń. — Dość gadania! Wyruszamy na poszukiwanie sarkofagu! — oznajmiła Luann, zrywając się na równe nogi. 36 6 NA TROPIE SARKOFAGU W chwilę później Luann straciła cały entuzjazm i opadła na krzesło. — Nie mam pojęcia, od czego powinniśmy zacząć — wy znała. — Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami — przedrze źniałam ją. — Dla mnie to jasne. Skoro postanowiliśmy na serio zacząć poszukiwania, musimy przede wszystkim włamać się do muzeum. — Proszę? — Luann spojrzała na mnie jak na jakieś dziwadło. — Ooooch! — zawodził Horemheb. — To brzmi okropnie. Natychmiast dopadną nas gliny! Nie ulegało wątpliwości, że nasza mumia świetnie opanowała język potoczny. — Naprawdę trzeba się będzie włamać? — zapytała nie pewnie Luann. — Nie mogłybyśmy zajrzeć tam w ciągu dnia i pomyszkować ukradkiem wśród eksponatów? Niecierpliwie pokręciłam głową. — Tylko Horemheb potrafi rozpoznać ten sarkofag. Musi z nami iść. Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdybyśmy za dnia paradowały po muzeum z egipskim truposzem cuchnącym stę-chlizną? — Śmiesz twierdzić, że cuchnę stęchlizną? — wykrzyknął zirytowany Horemheb. — Cicho bądź! — skarciłam go. — Moja mama lada chwila będzie w domu. Chcesz, żeby usłyszała twoje wrzaski? Tak czy inaczej — dodałam, wracając do tematu — musimy włamać się do muzeum, gdy ekspozycja będzie zamknięta dla zwiedzających. Sprawa jest przesądzona, radzę więc zrobić to dzisiejszej nocy. — Chyba masz rację — przyznała z westchnieniem Luann. — O rany, rodzice urwą mi głowę, jeśli dowiedzą się o tej eskapadzie. W oddali trzasnęły drzwi. — Wróciłam, Blaise! — zawołała mama. Usłyszałam odgłos kroków na schodach. Zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi. — Znikaj, Horemhebie! — syknęłam. — Mam zniknąć? — powtórzył niepewnie, zwracając ku mnie puste oczodoły. — Tak jak wczoraj, gdy mama wróciła do domu. No, pospiesz się! — niecierpliwie machnęłam ręką. — Nie jestem duchem! Mam przecież ciało. Nie mogę się rozpłynąć w powietrzu na zawołanie — perorował zdenerwowany Horemheb. — A więc w jaki sposób... mniejsza z tym! Później o tym pomówimy. Właź! — szepnęłam, otwierając szafkę. Mumia wcisnęła się do środka, przytrzymując rozluźnione bandaże. Wepchnęłam szybko długi pasek lnianego płótna, który ciągnął się za Horemhebem, zatrzasnęłam drzwiczki i opadłam na krzesło, przybierając swobodną pozę. W tej samej chwili mama zajrzała do pokoju. — Cześć, kochanie. O, witaj, Luann. Miło cię widzieć. — Mama obdarzyła nas promiennym uśmiechem. — Co wy tu knujecie, moje panny? Wstrzymałam oddech. Czyżby nabrała podejrzeń? — Dzień dobry pani — powiedziała uprzejmie Luann z mi ną niewiniątka. — Rozmawiałyśmy o szkole. 38 39 Mama zmarszczyła nos. — Nie podoba mi się ten zapach. — No właśnie, to są koszty pędu do wiedzy. Na biologii omawialiśmy dziś ekosystemy bagienne. Pani Belotti przyniosła nam próbki wody i mułu pobrane z mokradeł. Blaise i ja trochę się pochlapałyśmy! Nie możemy usunąć tego wstrętnego zapachu! Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Luann nawijała tak przekonująco, że sama omal jej uwierzyłam. Gdzie się nauczyła tak gładko zmyślać? Nie ulegało wątpliwości, że ta dziewczyna ma naturę o wiele bardziej skomplikowaną, niżby się z pozoru wydawało. — Po praniu zapach stęchlizny na pewno zniknie — pocieszyła mama. — Luann, zostaniesz u nas na kolacji? Jestem przekonana, że Blaise ogromnie się ucieszy. — Dziękuję, z przyjemnością — odparła moja sąsiadka. — Pani Ryder już wie, że Luann spędzi u nas wieczór — dodałam skwapliwie. Miałam nadzieję, że mama wyjdzie z pokoju, nim nastąpi gigantyczna katastrofa. Rodzona matka popatrzyła na mnie ze zdumieniem. Zaskoczyłam ją. Przecież doskonale wiedziała, że nie jestem o Luann najlepszego zdania. — Świetnie. Zawołam was, gdy trzeba będzie nakryć do stołu — odparła. Po wyjściu mamy pomogłam Horemhebowi wy leźć z szafki. — Musimy pozbyć się tego przykrego zapachu — stwierdziłam, kiwając głową. — O rany, Horemhebie, ale fetor — marudziłam tego samego wieczoru. Doszłam do wniosku, że skropienie mumii perfumami mamy nie było najlepszym pomysłem. — To ma swoje dobre strony. Na pewno go nie zgubimy, nawet w gęstych ciemnościach — dowcipkowała Luann. Obmyśliła wcześniej w ogólnym zarysie nasz plan działania. — Och, wszystko mnie boli — mamrotał raz po raz nadąsa-ny Horemheb. — Cicho! — poleciłyśmy zgodnie. Zbliżała się dziesiąta. Staliśmy pod ścianą muzeum, zachodząc w głowę, jak dostać się do środka. Po kolacji Luann wróciła do siebie. Obie udawałyśmy, że mamy zamiar iść wcześnie do łóżek. O umówionej porze wymknęłyśmy się na spotkanie przy garażu rodziców Luann, a następnie pomaszerowałyśmy w towarzystwie Horemheba do muzeum odległego o niecały kilometr. Zamierzałyśmy pojechać rowerami, ale sprawa upadła, ponieważ wehikuł Luann pomalowany był jaskrawą farbą na różowo. Istniało poważne ryzyko, że natkniemy się na spóźnionego przechodnia, który od razu go rozpozna. Miałam cichą nadzieję, że mama nie wpadnie na pomysł, by zajrzeć do mnie przed snem. Wprawdzie nie jestem małą dziewczynką, lecz mimo to miewa czasami przypływy rodzicielskiej troski. — Rusz głową, Blaise. Z pewnością wiesz, co trzeba zrobić. Jak włamiemy się do muzeum? — zapytała Luann. — O co ci chodzi? Uważasz mnie za włamywaczkę? Sądzisz, że mam w tej dziedzinie jakieś doświadczenie? Co ty gadasz? Jeśli mam być szczera, dręczyły mnie poważne skrupuły. Uwielbiam przygody i ryzykowne eskapady, ale wcale mi się nie podobały te wszystkie oszustwa i niedomówienia, których nie można było uniknąć. Czułam się podle, okłamując własną mamę. Może dla innych nocne wyprawy to kaszka z mleczkiem, ale ja wcale nie miałam ochoty wymykać się po ciemku ze swego domu — nie wspominając o niańczeniu śmierdzącej mumii. Trudno! Skoro postanowiliśmy znaleźć sarkofag Horemheba, nie było innej drogi. — No dobrze — stwierdziłam — przede wszystkim musi my unieszkodliwić system alarmowy. Czytałam kiedyś, że jest na to doskonały sposób. Żuj, trzeba ją zmiękczyć — oznajmiłam, podając Luann kilka pastylek gumy do żucia. Nie jestem wpraw- 40 41 dzie doświadczoną włamywaczką, ale posiadam rozległą wiedzę teoretyczną. — System alarmowy? — Luann zachichotała. — To jest Tuttle w stanie Teksas! W naszym muzeum nie ma systemu alarmowego, Blaise. Od pilnowania jest jeden gruby strażnik. — Rozumiem — powiedziałam z irytacją. Skoro Luann uważała się za eksperta w kwestii miejscowego muzeum, dlaczego to ja miałam odpowiadać za plan włamania? Z drugiej strony byłam zadowolona z tego, co usłyszałam. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak zablokować system alarmowy za pomocą gumy do żucia. Chodziło zapewne o to, by odciąć dopływ prądu. — Spróbujmy wejść przez okno — zaproponowałam szep tem. Podkradliśmy się wzdłuż ściany piętrowego budynku. To było śmiesznie łatwe. Wyszłam na idiotkę, bo niepotrzebnie się zamartwiałam. Pierwsze okno, które spróbowaliśmy otworzyć, ustąpiło niemal bezszelestnie. Podsadziłam Luann, a potem odwróciłam się do mumii. — Lepiej zostanę na czatach — oznajmił pospiesznie Ho-remheb. — Będę tu stał i obserwował. Zagwiżdżę, jeśli ktoś nadejdzie. — Żeby gwizdać, trzeba mieć wargi — przypomniałam. — A poza tym musisz... — Chi, chi, chiii! — W nocnych ciemnościach rozległ się dziwaczny śmiech przechodzący w piskliwy skowyt. Żaden człowiek nie byłby w stanie wydać tak przeraźliwego dźwięku, który zdawał się dobiegać z samego jądra mroku. Włosy stanęły mi dęba. — Co to było? — zapytałam. Horemheb nie odpowiedział. Wspinał się po ścianie jak doświadczony himalaista. Podsadziłam go, gdy właził przez okno. Był lekki niczym uschnięta gałązka. Chwyciłam mocno parapet i podciągnęłam się na rękach. Luann pomogła mi wejść. — Co to był za dźwięk? — szepnęłam. — Jaki dźwięk? — zapytała. — Ten okropny śmiech. Prawdziwie upiorny rechot. Horem-hebie, ty go również słyszałeś, prawda? — Klnę się na bogów, że nie mam pojęcia, o czym mówisz — odparł egipski truposz, energicznie kręcąc głową. — Może to jakieś omamy — stwierdziła Luann. Na samo wspomnienie tamtego głosu ciarki przeszły mi po plecach. — Miejmy nadzieję. Obym nigdy w życiu nie usłyszała wię cej takiego śmiechu. Salę rozświetlał czerwony napis „Do wyjścia", umieszczony nad drzwiami, oraz wpadające przez okno promienie niemal okrągłego księżyca. Rozejrzałam się z uwagą. Od przyjazdu do Tuttle nie zdążyłam jeszcze odwiedzić miejscowego muzeum. — Ależ tu bałagan! — mruknęłam. W pomieszczeniu panował kompletny chaos. Mało kto domyśliłby się, że przechowywane są tu cenne zabytki. Mniej więcej połowę eksponatów umieszczono w gablotach, a reszta zalegała długie stoły — całkiem jak na pchlim targu. Cóż to była za kolekcja! W życiu nie widziałam równie osobliwej rupieciarni. Wypchany grzechotnik gotowy pokąsać ofiarę leżał obok greckiego posągu bez ramion, wyobrażającego półnagą kobietę. Wielkie malowidło przedstawiające Indian polujących na bawoły wisiało nad wytworną kanapą w stylu Ludwika XVI... — Jak zdołamy odnaleźć sarkofag wśród tej masy szpargałów? — jęknęłam rozpaczliwie. — Zabytki egipskie zgromadzono w jednej sali — wyjaśniła szeptem Luann. — Chodźcie za mną. Znam drogę. Horemheb i ja deptaliśmy jej po piętach. Wędrowaliśmy przez amfiladowe sale muzealne, przechodząc pospiesznie z jednej do drugiej. Gdy stanęliśmy na progu ostatniej, naszym oczom ukazały się niewielkie drzwi, a za nimi pomieszczenie, z którego 42 43 wydobywała się niebieskawa poświata. Dobiegał stamtąd przytłumiony śmiech. — To chyba dyżurka strażnika. Na szczęście ten facet ogląda telewizję — szepnęłam. Luann pobiegła ku drzwiom znajdującym się po lewej stronie. — Tu jest sala egipska! — oznajmiła radośnie. — Horem-hebie, chodź szybko! Musisz obejrzeć eksponaty. — Horemhebie? — mruknęłam, spoglądając na mumię, która od pewnego czasu w ogóle się nie odzywała. Przez chwilę obserwowałyśmy egipskiego truposza, który w skupieniu wertował księgę. Starannie odwracał kartki — jedną po drugiej — aż w końcu wydał cichy jęk. — Co się stało? — rzuciłam szeptem. — Nic — odparł, pospiesznie zamykając książkę. — Zupełnie nic. Dlaczego pytasz? Spojrzałam na niego podejrzliwe. Co ta mumia knuje? — Chodźcie — syknęła zniecierpliwiona Luann, kiwając na nas ręką. Mumia kuśtykała po kamiennej podłodze w stronę sali egipskiej. Pospieszyłam za nią. Nagle Horemheb wymamrotał jakieś słowa w dziwacznym języku. To brzmiało niczym zaklęcie. Potem rozległ się potworny łoskot. Zapadła kompletna cisza. Moje serce waliło jak oszalałe. — Sądzicie, że usłyszał? — zapytałam, mając na myśli strażnika. Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć na moje pytanie, z holu dobiegł odgłos ciężkich kroków! 7 INNE WYJŚCIE — Kryć się! — syknęła Luann. Ogarnęła mnie panika. Jak wytłumaczymy strażnikowi obecność mumii, jeżeli zostaniemy schwytani? Nagle doznałam olśnienia. — Horemhebie, bądź sobą! Natychmiast pojął, o co mi chodzi. Poczłapał do kąta i oparł się o ścianę; wyglądał jak zapomniany, pokryty kurzem eksponat muzealny. Schowałam się za wielkim kamiennym posągiem i wciągnęłam Luann do swojej kryjówki. Jej różowa kurtka połyskiwała jak neon w księżycowej poświacie. Miałam nadzieję, że strażnik nie będzie zbyt dociekliwy. W przeciwnym razie zauważy nas w mgnieniu oka. Obserwowałam faceta, zerkając w niewielki prześwit między łokciem a tułowiem posągu. Stał bez ruchu na progu sali. Luann nie przesadziła. Był prawdziwym tłuściochem. Sprawiał wrażenie zaspanego i trochę wystraszonego. Kilka razy omiótł światłem latarki całą salę. — Jest tu kto? Hej, hej! Ilekroć promień muskał kamienny posąg, wciągałam głowę w ramiona. Nagle jak na złość zebrało mi się na kichanie. Mocno ścisnęłam nos palcami. Won, grubasie, rozkazałam w myśli strażnikowi, natychmiast się stąd wynoś! 45 Po chwili zrozumiałam, co spowodowało potworny hałas. Ho-remheb, kuśtykając niezgrabnie, przewrócił metalowy słupek podtrzymujący jedwabny sznur, który oddzielał eksponaty od widzów. Strażnik podniósł go i pieczołowicie ustawił we właściwym miejscu. — Cholerne szczury! — burknął. Szczury! Stojąca w kącie mumia wydała słaby pisk. — Co to? — Strażnik podskoczył jak oparzony i oświetlił Horemheba. Zdrętwiałam. To była chwila próby! Mumia gapiła się na przestraszonego strażnika pustymi oczodołami. Po chwili tłuścioch parsknął nerwowym śmiechem. — No, no, faraonku — mruknął. — Nie harcuj, bo mi się rozsypiesz. Odwrócił się na pięcie i poczłapał do stróżówki. Gdy umilkł odgłos jego kroków, wydałam ciche westchnienie ulgi. — Co teraz? — dopytywała się Luann. Nasza ostatnia przygoda nie zrobiła na niej wrażenia. — Musimy odszukać sarkofag — szepnęłam, włączając małą latarkę, którą przezornie zabrałam ze sobą. — Rozsypiesz się... też coś — burczał zirytowany Horemheb. W porównaniu z resztą muzealnych pomieszczeń sala egipska wcale nie była zagracona. Ekspozycja okazała się imponująca jak na prowincjonalne miasteczko. Posąg, za którym przycupnęłyśmy z Luann, wyobrażał siedzącą na wielkim tronie kobietę z głową kotki. — To bogini Bastet — wyjaśnił Horemheb — łaskawa i pomocna swoim wyznawcom. — Co to za bóstwo, Horemhebie? — zapytałam, wskazując jedną z figurek zamkniętych w oszklonej gablocie. 46 Zaciekawiła mnie największa z nich, przedstawiająca istotę o ciele mężczyzny, długim i wąskim pysku, ostrych zębach oraz spiczastych uszach. Oczy z drogich kamieni miały groźny i ponury wyraz. — Nie patrz na niego — odparł Horemheb i zadrżał. — Dlaczego? Kto to jest? — Anubis, bóg z głową szakala, przewodnik i strażnik umarłych — odparł Horemheb powoli niczym w transie. Wydawało mi się, że z najwyższym trudem wypowiada te słowa. — Czy jest okrutny? Horemheb nie odpowiedział. — Do roboty, kochani! Szkoda czasu na pogaduszki — skarciła nas szeptem Luann. — Strażnik może tu wrócić w każdej chwili. — Słusznie! — Horemheb pokuśtykał od razu ku malowanej skrzyni ustawionej pionowo w kącie. — Zachowuje się jak dziwak — mruknęłam do Luann. — Bo jest dziwakiem — odparła, wzruszając ramionami. Trafiła w dziesiątkę. Gdy podeszłyśmy bliżej, okazało się, że stojący pod ścianą sarkofag ma już lokatora. W szparze między odsuniętym na bok malowanym wiekiem i drewnianą skrzynią widać było mumię spowitą w pasy lnianego płótna. Dreszcz przebiegł mi po plecach. — Ktoś znajomy? — zapytałam Horemheba. — Chwileczkę — burknął. — Raczej nie. To prostak. Spójrz na malowidła pokrywające wieko. Istny kicz! To jakiś wzbogacony parweniusz. Forsy jak lodu, a gustu za grosz. Na pewno robił lewe interesy. — Dobrze, dobrze — przerwałam szeptem. — Poszukajmy innych sarkofagów. — Tutaj — syknęła Luann, dając nam znak ręką. Kolejna malowana skrzynia leżała na kamiennym stole. Wie ko również było uchylone, ale nie dostrzegłam mumii. — Czy ten sarkofag należy do ciebie? — zapytałam Horemheba. — Wolałbym paść trupem, niż spocząć w takim paskudztwie — zachichotał. — Niezłe skojarzenie, co? Paść trupem i spocząć? 47 — Jasne, bardzo sprytnie — przytaknęłam z westchnie niem. Horemheb najwyraźniej odzyskał dobry humor. W sali egipskiej nie było więcej sarkofagów. — Co dalej? — zapytała Luann. — Nic ciekawego tu nie znaleźliśmy. — Idziemy do piwnicy — zdecydowałam. — Na pewno magazynują tam część eksponatów. — Nie zamierzałam rezygnować, skoro wyszliśmy obronną ręką z tylu opresji. Na szczęście schody do piwnicy znajdowały się po przeciwnej stronie budynku, z dala od dyżurki wartownika. Zeszliśmy na dół bez większych kłopotów. Było to ponure, wielkie pomieszczenie, gdzie leżały bez ładu i składu rozmaite przedmioty. Gdy weszliśmy do piwnicy, rozległy się wściekłe piski; niechcący przerwaliśmy szczurze przyjęcie. — Och, znowu te wstrętne gryzonie! Jeżeli sądzicie, że moja stopa dotknie śmierdzącej podłogi, to popełniacie wielki błąd — oznajmił stanowczo Horemheb, zatrzymując się na schodach. Chwyciłam truposza za obluzowane paski lnianego płótna i mocno nim potrząsnęłam. — Dosyć fochów! Jesteśmy tu ze względu na ciebie. Bierz się do roboty. — To przemoc — pisnął Horemheb, odtrącając moją rękę. W końcu jednak ruszył naprzód. Dużo czasu minęło, nim wypatrzyliśmy trzy egipskie sarkofagi. Horemheb lamentował bez przerwy nad swoim losem. Niestety, żadna z drewnianych skrzyń nie należała do niego. Znaleźliśmy się w martwym punkcie. Znowu naszły mnie ponure myśli. Czy do końca życia nie odczepię się od tej płaczliwej mumii? Nagle promień latarki oświetlił kartkę przylepioną do ostatniego z odkrytych przez nas sarkofagów: PODAROWAŁ JEROME K. TUTTLE. Podobne adnotacje znajdowały się na innych malowanych skrzyniach oraz na posągu bogini z głową kotki. — Sądzę, że to zapalony kolekcjoner. Na pewno ma u siebie mnóstwo egipskich zabytków — oznajmiłam. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. — Może ten facet powie nam, gdzie szukać sarkofagu Horemheba! Trzeba go zapytać! — Pomysł jest niezły, ale problem w tym, że pan Tuttle zmarł, nim przyszłyśmy na świat — odparła Luann. — Poza tym mój ojciec twierdzi, że to był wyjątkowo niesympatyczny staruszek. Miał forsy jak lodu, wielki dom, sporą posiadłość, basen, korty tenisowe, a nawet prywatne zoo, w którym były lwy oraz inne egzotyczne zwierzaki, lecz w ogóle nie zapraszał gości, którzy mogliby podziwiać te luksusy. — Bardzo ciekawe — mruknęłam z roztargnieniem. Niewiele mnie w tej chwili obchodził stary pan Tuttle i jego życiowe problemy. — Czas wracać do domu — przypomniałam. — Jutro musimy poszukać innego wyjścia z sytuacji. Trzeba obmyślić nowy plan. Wspięliśmy się cichutko po schodach i wyszliśmy przez okno. Zerknęłam na zegarek. — Dochodzi północ — jęknęłam. — Oby tylko moja mama nie zorientowała się, że wyszłam z domu! Pogoda nie sprzyjała nam w drodze powrotnej. Wiatr pędził po niebie ciemne, poszarpane chmury, a powietrze było wilgotne. Podniosłam głowę. Księżyc pojawił na zachmurzonym niebie. Był czerwony jak krew! Niepokojąca szkarłatna poświata spowiła okolicę, nadając wszystkim kształtom osobliwą wyrazistość. — Co się dzieje z tym księżycem? — mruknęła Luann. Głos jej drżał. — Chi, chi, chiii! Podskoczyłam jak oparzona i chwyciłam Luann za rękę. Po raz drugi tego wieczoru usłyszałam piskliwy, upiorny śmiech. Tym razem jednak miałam pewność, że to nie są halucynacje. Zdawałam sobie sprawę, że dziwaczny wesołek musi być niedaleko. 48 4 — Pożegnanie z mumią 49 — Chi, chi, chiii! Piskliwy chichot rozległ się jeszcze bliżej. — Widzieliście? — szepnęła Luann. Wyciągnęła drżącą dłoń. — Popatrzcie tam! Usłuchaliśmy jej. Horemheb jęknął rozpaczliwie. Na ścianę muzealnego budynku padł olbrzymi cień. Dostrzegłam zarysy potężnej męskiej sylwetki, ale to głowa wydała mi się dziwna i przerażająca. Uszy były długie i wąskie. Twarz przypominała zwierzęcy pysk. Mordercze szczęki upiornego cienia rozwarły się, ukazując wielkie zębiska i strużki cieknącej z pyska śliny. Chciałam krzyczeć, ale nie byłam w stanie wydobyć głosu. Po prostu osłupiałam. — Panie mój, wszechwładny Anubisie, daruj mi winy — zawodził jękliwie Horemheb. Na dźwięk jego głosu otrząsnęłam się z potwornego transu. Nagle Egipcjanin zawołał: — Uciekaj cie! Uciekajcie! 8 UPIORNY ŚMIECH Gnałyśmy na łeb, na szyję opustoszałą ulicą. Chichot przechodzący w skowyt rozległ się znowu. Strach dodał sił Horemhebowi, który pędził za nami jak na skrzydłach, tupiąc o bruk kościstymi stopami. Po chwili wyprzedził Luann i mnie o dobrych kilka kroków, łopocząc płóciennymi opaskami. — Nie dam rady! Brak mi tchu! Podczas wyścigów... zawsze... jestem ostatnia — sapała moja towarzyszka niedoli. — Pamiętaj, że coś... nas goni — przypomniałam. — Jeśli wpadniemy... w łapy .tego potwora, możemy... pożegnać się z życiem. — Czy... wciąż depcze nam po piętach? Jej uwaga dała mi do myślenia. Od paru chwil nie słyszałam głosu szakala. Obejrzałam się dyskretnie. Odrażający cień nadal majaczył na ścianach przyległych do ulicy budynków. Tajemnicza istota opadała na cztery łapy i prostowała się z małpią zręcznością. Ciemna sylwetka sunęła za nami wzdłuż budynków. Ze strachu dostałam gęsiej skórki. Luann domyśliła się, co oznacza moja przerażona mina, bo natychmiast ruszyła z kopyta. — Chi, chi, chiii! Nasze domy dzielił od gmachu muzeum mniej więcej kilometr. Wedle mego zegarka pokonaliśmy tę odległość w trzy mi- 51 nuty. Nigdy w życiu nie sądziłam, że kilka chwil może się tak dłużyć. Wyciągnęłam klucze, nie zatrzymując się ani na moment. Drżącymi rękoma usiłowałam otworzyć zamek. — Puszczaj, no puszczaj — mamrotałam pod nosem. Chyba się zaciął! Przysłowiowa złośliwość przedmiotów martwych. — Szybciej, Blaise! — popędzała mnie Luann. Horemheb jęczał z cicha. — Robię, co mogę! Wreszcie zamek ustąpił. Drzwi się otworzyły. Wpadliśmy do holu, zatrzaskując je za sobą. Usłyszałam stłumiony łoskot i skrobanie pazurów o drewno. — Szybko na górę! — poleciłam szeptem. Rzuciliśmy się ku schodom i popędziliśmy do mego pokoju. W całym domu rozbrzmiewało głośne tupanie. Nadal nie pojmuję, jak to możliwe, że mama się wtedy nie obudziła. Faktem jest, że śpi jak kamień, ale czasami przychodzi mi do głowy, że tamtej nocy... działo się z nią coś dziwnego. Ochłonęłam nieco, gdy zatrzasnęły się za mną drzwi pokoju. Krzesłem podparłam klamkę. Oddychałam głęboko, spoglądając na współtowarzyszy niedoli. Luann była wykończona. Rozdarła jaskraworóżową kurtkę, a na jej dżinsach dostrzegłam plamy z trawy i błota. Pewnie potknęła się i upadła. Jasne włosy opadły na czoło, zasłaniając oczy. Moja sąsiadka była czerwona jak burak i dyszała ciężko niczym koń po wyścigu. Horemheb wyglądał jeszcze gorzej. Z pewnością biegł na oślep przez błotniste kałuże, bo cały był pokryty brunatnymi plamami. Luźne pasy lnianego płótna ledwie się trzymały. Niechlujne szmaty ciągnęły się niczym tren za mumią, która wyglądała żałośnie. Mimo to wcale nie współczułam temu egipskiemu draniowi. Przeciwnie, byłam na niego wściekła. 52 — Czy możesz z łaski swojej, Horemhebie, wyjaśnić nam, co to było? — wypytywałam bez cienia litości. — No właśnie — poparła mnie Luann. — Chciałabym wiedzieć, czego egipski bóg Anubis szuka w Teksasie. Dlaczego nas ścigał? — Moje drogie — powiedział Horemheb, lekceważąco ma-chając-ręką. — Nie warto się przejmować taką drobnostką! — Ładna mi drobnostka! — syknęłam ze złością, omal nie podnosząc głosu. — Cudem wymknęłyśmy się z pazurów gigantycznego szakala, a ty radzisz nam zapomnieć o tym przypadkowym incydencie? — Biedne stworzenie wybrało się zapewne na małą przechadzkę — stwierdziła bezczelna mumia. — Każdy powinien dbać o kondycję. — Skoro to błahostka, dlaczego przed chwilą jęczałeś wniebogłosy, prosząc swego pana, wszechwładnego Anubisa, o darowanie win? — napadła na Horemheba Luann. — Zwykłe przejęzyczenie — upierał się Egipcjanin. — Przestań! — krzyknęłam, trzęsąc się z wściekłości. — Masz nam w tej chwili wyznać całą prawdę! Co przeskrobałeś? Dlaczego Anubis depcze ci po piętach? Niespodziewanie Horemheb całkiem się załamał. Opadł na moje łóżko i zaszlochał. — To był drobiazg — zawodził płaczliwie. — Po prostu bibelot. Od razu wpadł mi w oko. Skąd miałem wiedzieć, że bóstwa też bywają... zachłanne? Przecież mają wszystko. Wstrzymałam oddech. Nie podobała mi się ta historia. — Czy chcesz powiedzieć, że zwędziłeś coś Anubisowi? Horemheb załkał i z rezygnacją pokiwał głową. — Ty durniu! — krzyknęłam. — Co mu zabrałeś? — wypytywała Luann. — Miniaturkę wagi przechowywaną w świątyni Tota, stano wiącą wyobrażenie tej, która służy Anubisowi do ważenia serc śmiertelników przybywających do podziemnej krainy Ozyrysa. 53 Bóg-szakal kładzie serce na szali, a Tot wszystko zapisuje. Tak wygląda sąd nad Egipcjanami w innym świecie. — Horemheb westchnął i powtórzył: — To był maleńki bibelocik. — Zapewne — rzuciłam kąśliwie. — Za ile go sprzedałeś? — Po przetopieniu złota wystarczyło na porządny sarkofag i maleńki grobowiec — odparł cicho i zwiesił głowę. — Drogie kamienie, którymi figurka była wysadzana, zachowałem dla siebie. Chciałem, żeby mnie z nimi pochowano. Byłem ciężko chory. Wiedziałem, że niedługo umrę. Marzył mi się uroczysty pogrzeb! Czy to nazbyt śmiałe pragnienie? — Pozwól, że streszczę twoją opowieść — wtrąciłam. — Byłeś kapłanem. Okradłeś bóstwo, które od tamtej pory tropi cię zawzięcie. — Horemheb skinął głową. — Anubis wcale nie jest okrutnikiem, zgadza się? Sam jesteś winien, że cię znienawidził. — Dlaczego używasz takich mocnych słów? — obruszył się Horemheb. — Czegoś tu nie rozumiem — wtrąciła Luann. — Skoro Anubis ściga cię od trzech tysięcy lat, jak to możliwe, że dotąd nie wpadł na twój ślad? — No właśnie — przytaknęłam z satysfakcją. Dobre pytanie. — Przecież sam powiedziałeś, że jest potężnym bogiem. Gdyby się postarał, z łatwością by cię dopadł. — Zabezpieczyłem się. — Horemheb wyciągnął niewielką książeczkę spomiędzy bandaży, którymi był owinięty. — To magiczna księga zaklęć. Potężniejszych nie można kupić za żadne pieniądze — oznajmił, bębniąc palcami po okładce. — Póki miałem ją przy sobie, Anubis nie mógł mnie tknąć. Niestety, utraciłem najważniejszą kartę. Było na niej wypisane zaklęcie, które sprawiało, że Anubis nie potrafił mnie rozpoznać. Pomogło mi także zamydlić oczy sędziom w Krainie Zmarłych! Dopiero w muzeum zorientowałem się, że brak jednej stronicy. — Horemheb wycelował we mnie kościsty palec. — Ty jesteś wszystkiemu winna! — Ja? — pisnęłam. Z wrażenia zabrakło mi tchu. — Mniejsza o to, że twoja matka ukradła mi księgę — rzucił Horemheb. — Przypomnij sobie, co było potem. Gdy przyszedłem odebrać moją własność, wyszłaś na kompletną ciamajdę, bo upuściłaś książkę, tak że wszystkie karty rozsypały się po pokoju. — Horemheb uniósł dumnie głowę, krzyżując ramiona na piersi. — Przez ciebie jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie. — No wiesz... — przerwałam. Doznałam olśnienia. — Poczekaj chwilę, niewykluczone, że ta stronica nadal poniewiera się na dole! Kto wie, czy nie leży pod dywanem? — Naprawdę tak sądzisz? — Horemheb niespodziewanie poweselał. Było mi go szkoda. Nie potrafiłam długo się na niego złościć. — Chodź, może zdołamy odnaleźć kartę z magicznymi formułami i ocalić twoją nędzną skórę. Popędziliśmy w trójkę do salonu. Włączyłam przyćmione światło. Wolałam nie myśleć, co zobaczyłby spóźniony przechodzień, gdyby zaglądnął do środka przez wielkie okno. — Luann, zajrzyj pod dywanik — poleciłam. — Horem- hebie, sprawdź pod meblami. Ja poszukam na biurku mamy. Znowu myszkowałam w jej papierach. Tego wieczoru przyniosła do domu testy studentów pierwszego roku, toteż miałam dużo więcej roboty. Dopiero zaczęłam, kiedy dobiegł mnie rozpaczliwy jęk Luann. Odwróciłam się natychmiast. Moja sąsiadka klęczała przy kominku i grzebała w palenisku. W ręku trzymała nadpalony fragment papirusowej karty. Oczyma wyobraźni ujrzałam wesoły ogień pożerający drewno i papier. Poprzedniego wieczoru rozpaliłyśmy w kominku. Ja również wydałam rozpaczliwy jęk. — Horemhebie? — zaczęła niepewnie Luann. — Czy pa miętasz, jak wyglądała zaginiona stronica? 54 55 Egipcjanin podbiegł do Luann i wyrwał jej z ręki poczerniały kawałek papirusu. Uniósł go na wysokość nie istniejących oczu i zamarł na chwilę w bezruchu, a potem zaszlochał i osunął się na podłogę. — Wspaniale, po prostu wspaniale — mruknęłam. Do tej pory nikt przy mnie nie zemdlał, a teraz w ciągu paru dni dwu krotnie przyszło mi patrzeć na osoby tracące przytomność. Z re zygnacją pokręciłam głową. — Dlaczego właśnie mnie to spotyka? Tymczasem Luann potrząsała Horemhebem, który z wolna przychodził do siebie. Dygotał, aż drżały płócienne opaski. — Wszystko przepadło — mamrotał. — Dostaniemy za swoje! — Kogo masz na myśli? — zapytałam nieufnie. — Nie sądzisz chyba, że Luann i mnie również dotknie klątwa, co? — Anubis zapewne nie zrobi wam krzywdy — oznajmiła mumia drżącym głosem. — Nie sądzę... chyba że będzie w podłym nastroju. Ale... — Wykrztuś no wreszcie! — burknęłam wściekła i przerażona zarazem. — Ma w swoim orszaku obrzydliwego potwora — oznajmił Horemheb. — Nazywają go Pożeraczem Śmiertelników. Nie jest wybredny. Zjada, co mu się nawinie. — Westchnął ciężko. — Podobno stale odczuwa głód. 9 ZDĄŻYĆ PRZED PEŁNIĄ KSIĘŻYCA Nogi się pode mną ugięły. Grzmotnęłam o podłogę. Okazało się nagle, że ja również mam skłonność do omdleń. — Co my teraz poczniemy? — jęknęła Luann, gdy od zyskałam przytomność. Obawiałam się, że zaraz wybuchnie pła czem. Na szczęście tym razem nie zemdlała. Z drugiej strony wcale bym się nie zdziwiła, gdyby poszła w moje ślady. Musiałam wziąć się w garść. — Może Anubis nie będzie nas więcej prześladować — stwierdziłam, nie tracąc nadziei. — Dzisiejszej nocy udało nam się przed nim umknąć. Na pewno straci zapał i wróci do Egiptu, o ile nadal tam mieszka. Musi przecież mieć jakąś siedzibę. Zdawałam sobie sprawę, że to bezsensowna gadanina. Bogowie nie rezygnują tak łatwo. Luann również była tego świadoma, bo pokręciła głową. — Anubis jeszcze pokaże, co potrafi. Moim zdaniem, dzisiaj tylko zabawiał się naszym kosztem. — Chyba masz rację — odparłam ponuro. — Zastanawiam się, dlaczego to robi — oznajmiła Luann, marszcząc brwi. Horemheb klasnął w dłonie. Rozległ się odgłos przypominający stukot kawałków wyschniętego drewna. — Mam, mam! Chodzi o księżyc! Co za radość! Co za ra dość! 57 — O czym ty mówisz? — zapytałam nieufnie. — O księżycu! — niecierpliwił się Horemheb. — Przecież opowiadałem wam, że byłem kapłanem Tota, bóstwa z głową ibisa, pamiętacie? — I co z tego? — Jak możesz pytać? Tot jest bogiem księżyca. Szczerze mówiąc, to bardzo pracowite bóstwo, zajmuje się niemal wszystkimi dziedzinami życia — opowiadał Horemheb. — Dla nas najważniejsze jest, że wyjątkowo chętnie bierze się do roboty, gdy nastaje pełnia księżyca. Anubis z pewnością czeka, aż Tot się do niego przyłączy, co oznacza, że mamy parę dni, żeby coś przedsięwziąć. — Chwileczkę! Co nas obchodzi Tot? — przerwałam. — Czy chcesz powiedzieć, że on również ma do ciebie pretensje? — Właściwie... — Horemheb wydawał się zakłopotany. — Tota i Anubisa łączy szczera przyjaźń. Już wam mówiłem, że sądząc dusze zmarłych, działają ręka w rękę. — No tak, obraziłeś Tota, dokonując kradzieży w jego świątyni — przypomniała Luann. — Nie wspomnę, że oszukałeś bogów, posługując się zaklęciem, przez co nie mogli sprawiedliwie cię osądzić i wymierzyć kary. — Masz rację — wymamrotał Horemheb. — Z tego wynika, że ściga nas aż dwu bogów — lamentowałam, kryjąc twarz w dłoniach. — Na dodatek Pożeracz Śmiertelników zacznie nam wkrótce deptać po piętach. — Tot wcale nie jest okrutnikiem — wyjaśnił Horemheb. — Dba jedynie, by przestrzegano odwiecznego prawa. — A ty je złamałeś. Cóż za radosna nowina! — Powiadasz, że będą chcieli się z nami rozprawić, gdy nastanie pełnia księżyca? — wypytywała Horemheba dociekliwa Luann. — Tak sądzę — odparł. — Co nam to pomoże? — denerwowałam się. — Przecież nie jesteśmy w stanie odtworzyć zaklęcia, które chroni przed gniewem bogów. — To prawda, ale gdybym z waszą pomocą odnalazł sarkofag przed pełnią księżyca, wszystko obróciłoby się na dobre — oznajmiła mumia. — Na jego pokrywie wymalowane są hieroglify zawierające najważniejsze zaklęcia z magicznej księgi. — Oj, Horemhebie, przypominasz mi facetów, którzy noszą jednocześnie pasek i szelki. Nie lubisz ryzykować, co? — Przezorny zawsze ubezpieczony — mruknął z irytacją Egipcjanin. — To wspaniale, że jesteś takim asekurantem — oznajmiła radośnie Luann i zwróciła się do mnie: — Masz dzisiejszą gaze tę? Na pewno znajdziemy w niej datę pełni księżyca. Pobiegłam do kuchni po dzienniki. Wręczyłam je Luann. — Sądzisz, że bogowie nie będą się nami interesować, jeśli pozostaniesz w domu i wypowiesz ochronne zaklęcia? — zapytałam Horemheba. — Czy mogą ścigać Luann i mnie? Wiesz, co mam na myśli. Nagroda pocieszenia też jest warta zachodu. — Kto wie? — odparł, wzruszając ramionami. — Z bogami nigdy nic nie wiadomo, ale musimy próbować szczęścia. Nie czułam się wcale pokrzepiona na duchu. — Chyba masz rację — powiedziałam ponuro. Luann podniosła głowę znad gazety. — Pełnia księżyca będzie w sobotę — oznajmiła. — Dziś mamy czwartek. — Piątek, jeśli chodzi o ścisłość — poprawiłam ją, spoglądając na zegarek. — Mniejsza z tym. Trzeba jak najszybciej zlokalizować sarkofag. Liczy się każda minuta. — Możliwe, ale zamierzam się tym martwić dopiero rano — stwierdziłam tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wstałam i przeciągnęłam się. — Mało spałam od wtorku. Bez odpoczynku nie jestem w stanie logicznie myśleć. — Racja — przytaknęła Luann. — Jutro pojedziemy ra- 58 59 zem do szkoły, Blaise. Po drodze będziemy mogły spokojnie porozmawiać. Musimy ułożyć plan działania. Wraz z Horemhebem odprowadziłam Luann do domu. Szczerze mówiąc, trzeba go było zmusić, żeby nam towarzyszył. Dygotał ze strachu. Ja również spodziewałam się, że lada chwila usłyszymy skowyt szakala. Na szczęście upiorny chichot nie zmącił nocnej ciszy. Anubis miał chyba dość zabawy w kotka i myszkę. Gdy wróciliśmy do domu, opadłam bez sił na łóżko. Nic mnie nie obchodziła klątwa egipskich bóstw. Marzyłam, by się porządnie wyspać. Horemheb, rad nierad, wlazł do szafki marudząc, że po latach trudów i niewygód należy mu się wygodne posłanie. — A po co? — wymamrotałam sennym głosem. — Zapo mniałeś, że cierpisz na bezsenność? — Jestem dostojnym i godnym szacunku kapłanem — ob ruszył się Egipcjanin. — Dobranoc, mumio! — powiedziałam, zatrzaskując drzwi czki. — Blaise! Luann po ciebie przyjechała! — Powiedz jej, że zaraz będę na dole! — zawołałam, skacząc po pokoju na jednej nodze i szukając buta. Był piątkowy ranek. Musiałam się pospieszyć, by zdążyć do szkoły. — Tego potrzebujesz? — zapytał pogardliwie Horemheb, trzymając w palcach sznurowadło, na którym wisiał mój purpurowy bucior. — Dzięki — zawołałam, naciągając go w pośpiechu. — Dasz sobie sam radę, póki nie wrócę do domu? — Przecież nie mam wyboru — burknął. — Nie bądź takim ponurakiem. — A co, mam podskakiwać z radości? Nie zapominaj, że ściga mnie Anubis. — Mnie również, prawda? — odparłam. — Mniejsza z tym. Ach, jestem taki zmęczony! — marudził 60 poirytowany Horemheb. — Łatwo ci mówić... Wyspałaś się, a ja od pięćdziesięciu lat nie zmrużyłem oka! — Już dobrze, dobrze. Przestań się złościć. — Włączyłam mój czarno-biały telewizor i ściszyłam głos. — Pooglądaj sobie kreskówki albo programy rozrywkowe. — Nie masz pilota? — zainteresował się Horemheb. Podszedł do odbiornika i zaczął manipulować przełącznikiem kanałów. Przestałam się zajmować mumią. Musiałam szybko zawiązać długie sznurowadła. Horemheb złapał jakąś lokalną stację, popularną dzięki idiotycznym dyskusjom na temat odwiedzin zielonych ludków z kosmosu oraz innych tego rodzaju programów. Czysta wariacja! Z drugiej strony jednak zwariowane dyskusje były w sam raz dla stukniętej mumii. Facet, który pojawił się na ekranie telewizora, wyglądał na niezłego maniaka. Ubrany był w długą białą szatę i dziwaczny, okrągły kapelusik. Próbował się chyba upodobnić do egipskich faraonów. Trzymał w ręku niewielki posążek kota. — Popatrzcie tylko, drodzy telewidzowie. Oto bogini Bastet we własnej osobie — perorował. — Czyż nie jest urocza? Czyste złoto, oczy z prawdziwych rubinów. To nie żadna podróbka, tylko unikalne arcydzieło. Każdy może je mieć we własnym domu po śmiesznie niskiej cenie! Niestety, nasz czas dobiega końca. Następnym razem będziemy licytować zabytki z egipskich Teb. Zobaczycie przepiękne klejnoty należące do królów i królowych tej starożytnej krainy. Do widzenia mówi wam Gay-lord Tuttle zwany Królem, jedyny człowiek, który zapewnia wam stałą łączność ze starożytnym Egiptem. — Tuttle zwany Królem? Na ekranie pojawił się numer telefonu. Natarczywy głos prezentera, którym był Gaylord Tuttle, pseudonim Król, zachęcał: — Pamiętaj, zadzwoń i złóż swoją ofertę. Nie czekaj, bo uprzedzą cię inni! 61 Chwyciłam długopis i pospiesznie zanotowałam numer telefonu. — Mogę się założyć, że ten dziwak jest synem starego Tuttle'a — powiedziałam. — Nie sądzisz, że... — Cicho! — burknął Horemheb, chwytając mnie za rękę. Operator kamery pokazywał wnętrze siedziby samozwańcze- go Króla: istny antykwariat pełen lśniących od złota i drogich kamieni posążków w egipskim stylu oraz aksamitnych gobelinów, na których widniały postaci faraonów. — Na co się tak gapisz? — zapytałam. Horemheb wskazał palcem ciemny róg pomieszczenia. Pod ścianą stała szeroka, podłużna skrzynia pokryta słabo widocznymi znakami. Czyżby to były hieroglify? — Jest! — krzyknął Horemheb. — Ten facet ma u siebie mój sarkofag! 10 TUTTLE JUNIOR ZWANY KRÓLEM — Coś podobnego! Jesteś pewny? — wykrzyknęłam, spoglądając raz jeszcze na ekran w chwili, gdy obraz już niknął. Horemheb energicznie pokiwał głową. — Czy sądzisz, że nie potrafię rozpoznać własnego sarkofagu? Przecież zostałem w nim pochowany. Nie mogę się mylić. Argumenty Horemheba wydawały się nieco dziwaczne, ale trudno było z nim dyskutować. Byłam podekscytowana. Nareszcie wpadliśmy na właściwy trop. — Chyba masz rację, ale zachowaj spokój — poleciłam, wpisując do notesu numer telefonu podany w programie Tuttle'a juniora, samozwańczego Króla. — Luann i ja sprawdzimy ten ślad. Po południu zobaczymy, co da się zrobić. — Cześć, mamo! — krzyknęłam, zbiegając hałaśliwie po schodach. — Zabierz płaszcz od deszczu. Zanosi się na burzę! — zawołała mama. — Dobrze. — Chwyciłam wielką nieprzemakalną kurtkę. Luann czekała na mnie, siedząc na jaskraworóżowym wehikule. Byłam tak szczęśliwa, że w ogóle nie zwróciłam uwagi na prześmieszny kolorek. — Jesteśmy uratowane, Luann! — wykrzyknęłam w eufo rii. — Wkrótce skończą się nasze kłopoty! To była przedwczesna radość. 63 — Nie do wiary! — Odwiesiłam słuchawkę. — Cena połączenia wynosi dolara i dziewięćdziesiąt pięć centów za minutę. Mam przy sobie zaledwie sześćdziesiąt osiem centów. Była przerwa obiadowa. Stałyśmy obie w ciasnej budce telefonicznej naprzeciwko pokoju nauczycielskiego. Pan Culpep-per spacerował nerwowo po korytarzu, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. — Tata podał mi numer swojej karty telefonicznej — oznajmiła Luann i przygryzła wargę — ale zapowiedział, że mogę z niej korzystać jedynie w szczególnych wypadkach. — A to nie jest szczególny wypadek? Luann, jeśli nie zadzwonimy, możemy skończyć w paszczy tego Pożeracza Śmiertelników. — No dobrze — zgodziła się moja sąsiadka. — Ja nakręcam numer, a ty będziesz rozmawiała. Po pierwszym sygnale jakiś mężczyzna podniósł słuchawkę. Wydawało mi się, że poznaję głos zwariowanego prezentera. — Mówi Tuttle zwany Królem. — Dzień dobry, chciałabym... — Proszę czekać na przyjęcie zgłoszenia — polecił mój rozmówca. W słuchawce rozległa się wesoła muzyczka. — Co jest? Dlaczego nic nie mówisz? — Kazał mi czekać. — O rany! Czy ten facet nie zdaje sobie sprawy, że każda minuta kosztuje prawie dwa dolary?! Tata mnie udusi, kiedy dostanie rachunek! Przez dwie minuty mimo woli słuchałam idiotycznej melodyjki. Luann co chwila podsuwała mi pod nos zegarek i pukała znacząco w jego tarczę. — Wiem, że czas to pieniądz — stwierdziłam. — Przykro mi, trzeba czekać, nic nie mogę na to poradzić. Muzyczka niespodziewanie ucichła. 64 — Halo? — rozległ się ten sam męski głos. Tuttle był wyraźnie zdziwiony, że nie przerwałam połączenia. — Czy to pan Tuttle junior zwany Królem? — upewniłam się. — No... tak, to ja. Z kim mam przyjemność? — zapytał słodziutko. — Nazywam się Blaise Kessel. — Chciałabym... — Wiem, wiem, Blaise. Chcesz zapytać, czy mam większą ilość tych cudownych i niewątpliwie autentycznych figurek ze złota i rubinów — wpadł mi w słowo. — Obawiam się, że pozostała tylko jedna. Na domiar złego jest już zarezerwowana, ale zobaczę, co się da zrobić, jeśli zechcesz poczekać... — Nie mogę czekać! — wrzasnęłam rozpaczliwie. Stojąca obok mnie Luann zrobiła przerażoną minę i energicznie pokiwała głową. Pan Culpepper, który właśnie po raz trzeci spacerkiem przemierzał korytarz, obserwował mnie ukradkiem. — Nie potrzebuję żadnej figurki — odparłam pospiesznie. — Oglądałam dziś pański program i uznałam, że tylko pan może rozwiać moje wątpliwości dotyczące egipskich zabytków. — Ach tak — rzekł z irytacją Tuttle. — Słucham. — Chwileczkę... — Zajrzałam do notesu, w którym sporządziłam listę podchwytliwych pytań. Nie mogłam odczytać własnych bazgrołów. Postanowiłam zacząć prosto z mostu: — Widziałam w studiu fajny sarkofag. Skąd pan go wziął? — Co proszę? — rzucił opryskliwie Tuttle. — Chciałabym mieć taki sam. Gdzie należy pytać o takie rzeczy? — paplałam. Luann skrzywiła się wymownie. — Proszę pani! — burknął Tuttle. — Autentyków nie kupuje się w domu towarowym. Ten sarkofag to bezcenne arcydzieło. Mój ojciec przywiózł go z wyprawy archeologicznej. Znalazł ów skarb w egipskim Hermopolis. Hermopolis! Rodzinne miasto Horemheba! Wreszcie byłyśmy na właściwym tropie. Uniosłam kciuk i rzuciłam Luann tryumfalne spojrzenie. — Gdzie pan kręci swój program? Czy wyjątkowo dociekli wi widzowie mogą pana odwiedzać na planie? — zagadnęłam niby mimochodem. 65 5 — Pożegnanie z mumią Luann toczyła wokół błędnym wzrokiem. Wymownym gestem przesunęła palcem po gardle. Rzuciłam jej karcące spojrzenie. Dlaczego kazała mi gadać z tym facetem, skoro uważa, że potrafi lepiej załatwić sprawę? — Grunt to nie dawać za wygraną, co? — Tuttle wybuchnął złośliwym rechotem. — Chciałaby pani trochę powęszyć? Da remne nadzieje. Nie pozwolę się nabrać, moja droga. Proszę sobie zapamiętać, że moje zbiory są pod stałą ochroną! Rozległ się charakterystyczny brzęk. Stałam jak osłupiała, trzymając w ręku słuchawkę. — Powinnam była sama z nim pogadać — oznajmiła zde nerwowana Luann. To była sromotna porażka. Potem sprawy przybrały nieco pomyślniejszy obrót. Luann zadzwoniła do lokalnej stacji telewizyjnej i dowiedziała się, że program Tuttle'a nagrywany jest w jego posiadłości. Sprawdziłam adres w książce telefonicznej: Morningstar Lane 1. Luann stwierdziła, że to niedaleko od miasta. — Świetnie. Jedźmy tam po lekcjach, żeby trochę... po węszyć — zażartowałam. — Czeka nas kolejne włamanie? — westchnęła Luann. Skinęłam głową. — Pamiętaj, że nie zamierzamy niczego ukraść. Przeciwnie, zostawimy Tuttle'owi wspaniały prezent, czyli mumię Horem- heba. — Święte słowa — odparła uspokojona Luann. Drogę do domu pokonałyśmy w rekordowym tempie. — Horemhebie! — zawołałam, wpadając do pokoju jak bomba. — Miałeś rację. Wiemy, gdzie jest twój sarkofag! To niedaleko! — Gdzie? Gdzie? — dopytywał się Horemheb, wyskakując zza biurka z cichym stukotem wyschniętych kości. Tu i ówdzie połyskiwał srebrzyście. — Coś ty ze sobą zrobił? — rzuciłam podejrzliwie. — Doprowadziłem się do porządku — oświadczył z dumą, wyciągając do mnie owinięte bandażami chude ramię. Tkwił w nim rząd pinezek! Przyjrzałam się mumii uważnie. Rozluźnione lniane opaski były w strategicznych punktach starannie upięte pinezkami. Horemheb wyglądał jak zabalsamowany punkowiec. — Niezły pomysł — oznajmiłam, parskając śmiechem. — Ale mniejsza z tym. Oto nasz plan działania: Luann będzie tu za chwilę. Pojedziemy do posiadłości Tuttle'a, żeby przeprowadzić wstępny rekonesans. Sprawdzimy, jak można dostać się do środka. — Doskonale. Macie trzeci rower? — dopytywała się pełna zapału mumia. — Nogi mnie bolą od łażenia na piechotę. — Ty zostaniesz w domu. Nie możesz się pokazać na ulicy w biały dzień! Pomyśl, co by to było, gdyby cię ktoś zobaczył. — W takim razie potrzebny mi jakiś kostium. Przebiorę się — oznajmił Horemheb. — Bądź rozsądny! To na nic! — zawołałam, wybuchając nerwowym śmiechem. — Muszę się przewietrzyć. Siedzę tu przez cały dzień jak w klatce. — Mówił coraz głośniej. — Nie masz pojęcia, jak byłem samotny! Chcę stąd wyjść, poczuć tchnienie wiatru na twarzy, usłyszeć śpiewające ptaki... Poczułam się nagle jak opiekunka rozkapryszonego brzdąca. — Dobrze, już dobrze. Dość tych jęków. Muszę zadzwonić do Luann. — Nie wierć się, Horemhebie, bo wywrócisz rower. — Siodełko jest okropnie niewygodne, a te idiotyczne okulary ciągle mi spadają. — Trudno się dziwić, skoro z twego nosa nic prawie nie zostało. — Próbowałam sobie uświadomić, jak ta nieznośna mu mia zdołała nas przekonać, żebyśmy ją ze sobą zabrały. Odpowiedź była prosta: Horemheb marudził niczym dwuletni 66 67 bachor, aż ustąpiłyśmy zmęczone jego płaczliwą gadaniną. Lu-ann podwędziła ojcu stary płaszcz, a matce słomkowy kapelusz z dużym rondem, jedwabny szal oraz wielkie ciemne okulary. Z tych elementów powstał nowy strój Horemheba. Gdy ubrałyśmy mumię w cudze szmatki, mimo podniesionego kołnierza, opuszczonego ronda, chusty zamotanej wokół szyi i zasłaniających twarz okularów ledwie przypominała normalnego człowieka. Tylko jakiś niedowidzący półgłówek dałby się nabrać. — O rany! Nogi mu wystają — jęknęła Luann. — Toż to istny kościotrup! — Dzięki za szczerość — mruknął urażony Horemheb. Kazałyśmy mu włożyć kalosze z wysokimi cholewami. Horemheb wskoczył na tylne siodełko mego roweru. Modliłyśmy się w duchu, by nie spotkać po drodze nikogo znajomego. Jadąca przodem Luann sygnalizowała skręt w lewo. Wjechałyśmy na nierówną wiejską drogę wysadzaną po obu stronach dorodnymi świerkami. Sfatygowana tabliczka z nazwą ulicy przybita była na słupie pod dziwnym kątem. — Och! Ojej! — jęczał podskakujący na tylnym siodełku Horemheb. — Nie mogłabyś jechać ostrożniej? — Robię, co mogę. Siedź cicho — odparłam. Nie miałam ochoty na rozmowę. Było tak parno, że ledwie mogłam oddychać. — To zupełne pustkowie! — zawołałam do Luann. — Tuttle junior mieszka zapewne w domu wybudowanym przez jego ojca — wyjaśniła. — Mój tata opowiadał, że ta rezydencja stoi na kompletnym odludziu, a zatem póki co wszystko się zgadza. Wyjechałyśmy zza zakrętu. Niespodziewanie naszym oczom ukazał się ogromny, brzydki gmach otynkowany na biało. Mor-ningstar Lane kończyła się u jego bramy, gdzie przystanęłyśmy. — No, no! Jak my się tam dostaniemy? — mruknęłam. Zamknięta na kłódkę brama najeżona była ostro zakończonymi prętami, które zakrzywiały się wysoko nad naszymi głowami; między nimi wił się drut kolczasty. Po obu stronach bramy ciąg- nął się otaczający rezydencję ceglany mur wysoki na trzy metry; mniej więcej co dwadzieścia kroków otwierała się w nim niewielka szczelina. Za bramą dostrzegłam drewniany most wiodący ku owalnemu podjazdowi. Budynek przypominał monstrualną białą ropuchę siedzącą na skraju drogi. — Gdzie tu jest dzwonek? — zapytała Luann. — Gdyby udało się nam szczerze pogadać z tym facetem, może wpuściłby nas do środka. — Pamiętaj, że jest z nami Horemheb — ostrzegłam. — Poza tym w czasie rozmowy telefonicznej odniosłam wrażenie, że Tuttle junior nie ma zaufania do ludzi. To kompletny wariat. Nie sądzę, żeby nas wpuścił. Horemheb zlazł z roweru. — Ten człowiek zabrał mój sarkofag — awanturował się, poprawiając kapelusz. — To rozbój. Nie możemy tu stać bezczynnie! Zadzwońcie na policję! Wyważcie bramę! — Ciekawe jak — burknęłam. Niespodziewany podmuch wiatru zerwał kapelusz z głowy Horemheba. Rozległ się donośny grzmot. Spojrzałam na niebo. Ciemne chmury podświetlone czerwoną łuną kłębiły się ponad naszymi głowami. — Och! — rzuciła niespokojnie Luann. W tej samej chwili nastąpiło oberwanie chmury. Potoki wody lały się z nieba. Z mokrych włosów strużka wody ciekła mi za kołnierz. — Uciekajmy pod drzewa! — krzyknęłam. — Ratunku! — pisnął Horemheb słabnącym głosem. — Ratunku! — Co się dzieje? — krzyknęłam zirytowana. Popatrzyłam na Luann, która gapiła się na mumię. Nagle ruszyła z kopyta. Pobladła jak ściana. — Nie, tylko nie to! — krzyknęła, pędząc na ratunek Egip cjaninowi. — Blaise! Patrz! Horemheb nam się rozpada! 68 11 MUMIA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE Rzeczywiście, Horemheb ginął na naszych oczach! Licząca sobie ponad trzy tysiące lat mumia była sucha jak pieprz. Ulewny deszcz spłukiwał zabalsamowane tkanki niczym cienką warstwę kurzu. Widok był okropny. Zerwałam z siebie obszerny płaszcz przeciwdeszczowy i natychmiast zarzuciłam go Horemhebowi na głowę. — Luann, dawaj kurtkę! Moja sąsiadka podała mi ją w mgnieniu oka. Okryłam starannie ramiona biednej mumii, która na szczęście owinięta była po kostki prochowcem pana Rydera, a na patykowatych nogach miała moje kalosze. Osłoniłam płaszczem twarz Egipcjanina i zawiązałam mu rękawy pod brodą; wyglądały jak dziecięcy szalik. — Już ci lepiej? — zapytałam troskliwie. Horemheb nie odpowiedział; nawet nie jęknął. Patrzył tępo w jeden punkt i drżał jak liść. Ta martwota przeraziła mnie bardziej niż widok rozpadającej się mumii. — Musimy szybko zawieźć tego biedaka do domu i starannie wysuszyć — zawołałam, przekrzykując grzmot. — Chyba jest w szoku. Posadziłyśmy Horemheba na tylnym siodełku mego roweru. Gdy ruszyłyśmy, sama zaczęłam dygotać ze strachu i zimna: byłam przemoczona do suchej nitki. Luann znowu jechała przodem. Gdy zbliżyłyśmy się do jej domu, zwolniła i wjechała na niewielki podjazd. Zerknęła na mnie przez ramię i dała znak, żebym poszła za nią. — A twoi rodzice? — wypytywałam z przerażeniem. — Nie boisz się, że zobaczą Horemheba? — Nie ma obawy. Odwrócę ich uwagę. Zaprowadź mumię na piętro — odparła Luann. — Słuchaj, mojej mamy na pewno nie ma w domu. Czy nie lepiej byłoby pójść do mnie? — przekonywałam, tracąc cierpliwość. — Twoja mama nie ma takiej suszarki do włosów, która w mgnieniu oka usuwa wilgoć — tłumaczyła Luann. — Idziemy do mnie, Blaise. Koniec dyskusji. Ustąpiłam. Luann wytoczyła bardzo mocny argument. Miałam nadzieję, że zdołamy wejść do środka niepostrzeżenie. Kto wie, co by nastąpiło, gdyby rodzice Luann nakryli córkę oraz jej sąsiadkę w towarzystwie mocno sfatygowanej mumii? Ściągnęłam z roweru bezwładnego Horemheba i wprowadziłam go po kilku schodach na ganek domu Luann. Nie odezwał się ani słowem. Naprawdę zaczynałam się o niego niepokoić. — Stań za mną, kiedy będę otwierała — szepnęła Luann. — Gdy usłyszysz, że rozmawiam z rodzicami, pędź na górę. Drugie drzwi po lewej stronie. Wszystko jasne? — Oczywiście. — Przytuliłam Horemheba niczym dużą szmacianą lalkę. — Cześć, mamo! Dzień dobry, tato! — usłyszałam wesoły głos Luann. — Złapał nas deszcz, a my jak na złość nie wzięłyśmy płaszczy. Ale pech, co? Wspaniale dała sobie radę! Założę się, że w przyszłości zostanie aktorką. Skulona przemknęłam obok salonu, przecięłam hol i wbiegłam na schody. — O, jest Blaise. — Luann zachichotała. — Nie przejmuj cie się nią. Popędziła do łazienki. Wiedziałam, że nikt na mnie nie patrzy, ale i tak się zarumieniłam. 70 71 Horemheb ważył niewiele, lecz mimo wszystko to spory facet, a ja nie miałam czasu do stracenia. Dużo wysiłku kosztowało mnie, by zataszczyć go na górę. Chwiejnym krokiem pokonałam korytarz i sapiąc otworzyłam drugie drzwi po lewej stronie. Znalazłam się w ogromnej łazience. Podłoga była z białych kafelków, a wielka ciemnoróżowa wanna miała kształt muszli. W rogu znajdowała się kabina kąpielowa z matowego szkła. Obok stało połyskujące chromem, supernowoczesne urządzenie, które wyglądało jak maszyna do prania mózgu. Słynna suszarka! Przy niej umieszczono specjalną półeczkę na czasopisma. — Niezły bajer — mruknęłam. No no, Luann miała nerwy jak postronki. Byłam pełna uznania dla mojej sąsiadki. Dała mi dość czasu, żebym mogła uciec na górę z nieszczęsną mumią. Na dobrą sprawę prawie nic z tego, co powiedziała, nie było kłamstwem! Pospiesznie wydobyłam Horemheba z niezliczonych łachów. Musiałam sprawdzić, czy bardzo ucierpiał. Uważałam bardzo, by nie zrobić mu krzywdy. Nasza mumia wyglądała lepiej, niż można było przypuszczać. Biedaczek stracił trochę skóry tam, gdzie między bandażami prześwitywało zabalsamowane przed wiekami ciało, lecz ogólnie prezentował się niewiele gorzej niż przedtem. Posadziłam Horemheba na fotelu pod suszarką. Obniżyłam powoli jajowaty hełm, aż zniknęła w nim prawie cała głowa mumii. Luann wśliznęła się do łazienki. — Wszystko w porządku — szepnęła uspokajająco. — Powiedziałam mamie, że wysuszymy tu włosy i ciuchy. — Podeszła do mumii i uklękła przed nią na podłodze. — Horem-hebie, jak się czujesz? Żadnej odpowiedzi. Luann rzuciła mi pełne niepokoju spojrzenie, wstała i włączyła suszarkę. Niesamowite! Po kilku sekundach w łazience zapanował tro- pikalny upał. Obłok pary uniósł się znad głowy Egipcjanina. Poczułam lekki niepokój. Nie chciałyśmy go przecież ugotować. Luann wręczyła mi różowy, puszysty ręcznik wielkości prześcieradła. Raz jeszcze spojrzałam z niepokojem na Horemheba, a potem stanęłam przed lustrem i zaczęłam wycierać mokre włosy. — Urocze mieszkanie, moja droga. Nigdy nie byłam w waszych prywatnych apartamentach — oznajmiłam, siląc się na dowcip. Zawsze paplę bez sensu, gdy jestem zdenerwowana. — Twoi rodzice zafundowali sobie wspaniałą łazienkę. Jest bombowa! — Sporo tu różowości, co? — stwierdziła Luann, rzucając mi ponure spojrzenie. — Chyba... masz rację. — Byłam zakłopotana. Czyżbym się skrzywiła mimo woli, gdy wręczyła mi ręcznik w cukierkowym kolorze? A może spostrzegła, że kręcę nosem na jej różowe ubrania i rower? — Moja mama uwielbia ten kolor — wyjaśniła Luann, wzruszając ramionami. — Często kupuje mi różowe ciuchy. Nie mam nic przeciwko temu. Nawet mi w nich do twarzy. Domyślam się, że nie przepadasz za różowym. — Przepraszam, że trochę się z ciebie nabijałam — odparłam, nie patrząc jej w oczy. — Ten kolor wcale nie jest taki zły. po prostu... — zawahałam się. — Zapomnijmy o tym. Muszę ci jednak szczerze powiedzieć, że czasami okropnie zadzierasz nosa. Chwilami doprowadzasz mnie do szału. — Ja zadzieram nosa? — powtórzyłam kompletnie zbita z tropu. — To raczej ty masz powody, żeby się uważać za wybrankę losu. Wyglądasz jak laleczka: jasne włosy, różowe ciuszki. Nie miałam odwagi zaproponować, żebyśmy się zaprzyjaźniły! Popatrzyłyśmy na siebie i nagle zaczęłyśmy chichotać. — Sądzę, że od dziś będziemy przyjaciółkami — dodałam. — Oczywiście. Załóżmy elitarny klub. Będziemy przyjmować same znakomitości — stwierdziła Luann. 72 73 — Obie strasznie zadzieramy nosa, więc zapewne skończy się na tym, że powstanie dwuosobowe stowarzyszenie — wpad łam jej w słowo. Parsknęłyśmy śmiechem. — Ach! Horemheb! Podskoczyłyśmy jak oparzone. Mumia przeglądała kobiece czasopisma pani Ryder. — To ma być piękne? — mamrotał zirytowany Egipcjanin, patrząc na zdjęcia wytwornych apartamentów. — Powinni zobaczyć paradną salę świątyni Amona-Re! — Horemhebie, już ci lepiej! — zawołała uradowana Lu-ann. — Lepiej? — powtórzyła zirytowana mumia. — Straciłem na wadze, nos mam zatkany, a na domiar złego moje pinezki chyba zardzewiały. Czuję się okropnie! Pozwoliłam sobie na dyskretny uśmieszek. To rozumiem: jak zawsze opryskliwy, marudny i potwornie irytujący! Horemheb znowu był sobą! Przemyciłam mumię do swego domu, korzystając z krótkiej przerwy między rzęsistymi ulewami. Fatalna pogoda sprawiła, że tego popołudnia nie mogliśmy nic zdziałać. Strugi deszczu lały się co chwila na ziemię. Przypuszczałam, że będzie padać przez całą noc. Wyprawa w taką pogodę była dla Horemheba zbyt ryzykowna. Po kolacji mama i ja usadowiłyśmy się przed kominkiem, w którym buzował ogień. Horemheb znalazł sobie bezpieczną kryjówkę w moim pokoju. Mama czytała książkę o roślinach, a ja gapiłam się w ogień i obgryzałam paznokcie. Wieczór był stracony, a nazajutrz przypadała już pełnia księżyca. Czy zdążymy wpakować Horemheba do sarkofagu, nim Anubis i spółka nas dopadną? — Chi, chi, chiii! — Na litość boską, co to było? — Mama nagle się wzdrygnęła. — Nie mam pojęcia — odparłam, udając zdziwienie, chociaż doskonale wiedziałam, co, a właściwie kto może wydać taki dźwięk. Anubis! — Ten skowyt rozległ się bardzo blisko — stwierdziła z niepokojem mama. Zmarszczyła brwi. — Może to kojot? Nim zdążyłam odpowiedzieć, upiorny chichot zabrzmiał ponownie. Przyłączył się do niego skowyt drugiego szakala... potem rozległ się następny... i jeszcze jeden... Mama zerwała się na równe nogi i podbiegła do okna. Osłaniając twarz dłońmi, usiłowała przeniknąć wzrokiem ciemności deszczowej nocy. Niespodziewanie wstrzymała oddech. — O Boże! — szepnęła. — Co... co się stało? — Blaise, idź do swego pokoju i zamknij drzwi na klucz! — rozkazała, nie odwracając głowy. Powiedziała to głosem nie znoszącym sprzeciwu. Odwróciłam się na pięcie i popędziłam na górę. Gdy znalazłam się w pokoju, natychmiast przypadłam do szyby. Horemheb patrzył w mrok, zasłaniając mi widok. Odepchnęłam go i ujrzałam okropną scenę. Dziesiątki ciemnych zwierzęcych postaci otaczały nasz dom, siedząc na tylnych łapach. Wszystkie stworzenia miały muskularne tułowia, ohydne, wydłużone pyski i ostro zakończone uszy. Wichura na moment rozpędziła chmury; ukazał się księżyc. Zalśniło niezliczone mnóstwo dzikich żółtych ślepi. Szakale uniosły łby i zaczęły skowyczeć. Popatrzyłam na księżyc. Był niemal okrągły. Czas uciekał nieubłaganie.' 74 12 MIŁOŚNICZKI HORRORU — Kiedy zjawił się szeryf, nie było pod domem ani jednego szakala! Zniknęły bez śladu! Policjanci uznali, że mojej mamie brak piątej klepki. — Niesamowita historia! — stwierdziła Luann. — Czy twoja mama doszła już do siebie? Rozsiadłam się wygodnie na kanapie, odsuwając bezprzewodowy aparat telefoniczny. — Marnie z nią — powiedziałam, zniżając głos. — Przypuszczam, że skłonna jest uwierzyć policjantom i uznać tamto wydarzenie za wytwór chorej wyobraźni. Dziś rano snuła się po domu mamrocząc, że zbyt ciężko pracuje. Biedna mama! Wiadomo, że w Teksasie nie ma szakali; chodzi mi, rzecz jasna, o zwierzęta z krwi i kości, jakie występują tylko w północnej Afryce. — Gdybyś powiedziała mamie, że tyje również widziałaś, od razu by się uspokoiła, ale w tym wypadku nie możemy ryzykować. — Owszem, to zbyt niebezpieczne. Zaczęliby dochodzić, co za szakale widziałyśmy i skąd się tu wzięły. Nie, lepiej niech mama sądzi, że miała koszmarny sen. — Westchnęłam ciężko. — To okropne, że muszę oszukiwać swoją matkę. — No cóż, później będziemy się tym martwić. Teraz mamy ważniejszy problem. Trzeba ratować własną skórę — oznajmiła Luann, a po chwili dodała: — I Horemheba. 76 — Racja. — Wyjrzałam przez okno. Niebo było jasnobłę- kitne, a powietrze czyste jak kryształ. — Pogoda w sam raz na wyprawę za miasto. — Jak pokonamy mur otaczający posiadłość Tuttle'a? — zapytała Luann. Obmyśliłam już całkiem niezły plan. — Poczekamy do zmierzchu — stwierdziłam. — Horem-heb upiera się, że Anubis nie będzie próbował go schwytać przed północą, a zatem mamy sporo czasu. Będzie nam potrzebna drabina i gruby sznur. — Widziałam taki w garażu — ucieszyła się Luann. — Jest tam również drabina. Wygląda na ciężką. Jak my ją zatasz-czymy na miejsce? Tego nie wzięłam pod uwagę. — Nie mam pojęcia — przyznałam. — Najbardziej by nas urządzała drabina na kółkach. — Masz wymagania. — W takim razie musimy sobie poradzić, używając samej liny — stwierdziłam i nerwowo przygryzłam wargę. — Mogłabyś przynieść ją do mnie o siódmej? Poproś rodziców, żeby ci pozwolili wrócić dużo później niż zwykle, około wpół do pierwszej. Powiedz, że moja mama zawiezie nas do kina w miasteczku na podwójny seans. — Przecież grają „Frankensteina" oraz „Narzeczoną Fran kensteina". Widziałam już te filmy — kręciła nosem Luann. — Byłam z rodzicami. — Ja również. Powiedz, że chcesz je obejrzeć powtórnie! — Piękne dzięki! Już za pierwszym razem ledwie wytrzymałam do końca seansu — zbuntowała się moja przyjaciółka. — Na horrorach umieram ze strachu. Gadanie! Kto chce, niech wierzy! Przecież to Luann staje na głowie, żeby pomóc biednemu Horemhebowi. — Posłuchaj mnie uważnie. Wcale nie będziemy oglądać tych filmów. Chodzi o to, aby twoi rodzice sądzili, że jesteśmy 77 w kinie. Na pewno dasz sobie radę. Poprzednio bez trudu owinęłaś ich sobie wokół palca. — Ale... — zaczęła Luann. — Moja droga, niepotrzebnie zawracasz sobie głowę drobiazgami — przedrzeźniałam moją przyjaciółkę. — Luann, więcej luzu! — Niech ci będzie — odparła z westchnieniem. — Co mam przynieść oprócz liny? — Nic. — Strzeliłam palcami, przypominając sobie o ważnej sprawie. — Omal nie zapomniałam! Ubierz się na czarno. Rozumiesz, barwy ochronne. Luann milczała przez dłuższą chwilę, a potem zaczęła niepewnie: — Problem w tym, Blaise... — No słucham. — Nie mam nic czarnego. Ani jednego ciucha w tym kolorze? Nie wierzyłam własnym uszom. — Przyjdź wcześniej, około wpół do siódmej — zaproponowałam w końcu. — Coś się dla ciebie znajdzie w mojej szafie. — Wyglądacie jak bliźniacze wampiry! — stwierdziła mama, wybuchając śmiechem. — W czerni od stóp do głów! Wybieracie się na zjazd miłośników horroru? — W pewnym sensie — odparłam z wymuszonym uśmiechem. Mama trafiła w dziesiątkę! Powiedziałam jej, że wybieramy się do kina z grupą szkolnych koleżanek. Pewna studentka, starsza siostra przyjaciółki, miała rzekomo iść z nami. Mama zgodziła się podrzucić nas do kina i odebrać o wpół do pierwszej, gdy zakończy się ostatni seans. Była zadowolona, że zaprzyjaźniłam się z uroczą sąsiadką. Luann obserwowała uważnie swoje odbicie w ogromnym lustrze umieszczonym w sypialni mamy. Miała na sobie moje le- 78 ginsy i obszerny czarny sweter wyłudzony od mojej ukochanej rodzicielki. — Całkiem nieźle — oświadczyła po chwili namysłu i uśmiech nęła się z zadowoleniem. — Muszę przekonać mamę, żeby mi kupiła parę czarnych ciuchów. Wybuchnęłam nerwowym śmiechem. Cieszyłam się, że Luann jest zadowolona ze swego wyglądu, ale nie mogłam zapomnieć o czekającej nas wyprawie. Serce podchodziło mi do gardła. Dzisiejszej nocy wszystko miało się rozstrzygnąć. Wóz albo przewóz. — Dochodzi ósma. Czas jechać — stwierdziła mama. — Chwileczkę. — Pobiegłam do swego pokoju i chwyciłam plecak, w którym ukryłam sznur zdobyty przez Luann, latarkę, butelkę wody, paczkę opatrunków i torebkę orzeszków na wypadek, gdybyśmy zgłodniały. Zarzuciłam plecak na ramię i jęknęłam. Ale ciężar! — Po co wleczesz go ze sobą? — zapytała mama, gdy wychodziłyśmy z domu. — Muszę... oddać Mary Jo Willis książki, które od niej pożyczyłam. — Trudno. — Mama wzruszyła ramionami i zeszła po schodkach. Luann usiadła z przodu i gawędziła z mamą przez całą drogę. Cieszyłam się, że jest taka rozmowna, bo sama miałam kłąb w gardle. Gapiłam się na plecy mamy. Jeśli nam się nie uda, nigdy więcej jej nie zobaczę! — Jesteśmy na miejscu. Bawcie się dobrze, dziewczyny! — powiedziała wesoło. Gdy wysiadłyśmy, przechyliłam się przez otwarte okno i pocałowałam ją w policzek. — Pa, mamo — mruknęłam ponuro. Była wyraźnie zaskoczona i trochę zaniepokojona. — Pa, skarbie. Do zobaczenia za kilka godzin — rzekła, uśmiechając się niepewnie. 79 Oby miała rację, modliłam się w duchu, patrząc na odjeżdżający samochód. — Idziemy — rzuciłam, odwracając się do Luann, gdy auto zniknęło za rogiem. Moja przyjaciółka skinęła głową. — Mam nadzieję, że Horemheb nie okaże się gapą i trafi do posiadłości Tuttle'a. — Na pewno da sobie radę. Minęło pół godziny, nim dotarłyśmy do bramy kończącej Morningstar Lane. Dom był ciemny i sprawiał wrażenie opuszczonego. Gdy podeszłyśmy bliżej, niski człowieczek ubrany w płaszcz i kapelusz wyszedł z zarośli. — Spóźniłyście się. Na domiar złego boli mnie noga — o-znajmił z wyrzutem, unosząc kościstą stopę. — Trzeba było włożyć skarpetki. Zdjęłam plecak i przez chwilę mierzyłam wzrokiem zakrzywione pręty. W końcu odetchnęłam głęboko. — Nadeszła wielka chwila — powiedziałam uroczyście do Luann i Horemheba. — Przystępujemy do szturmu na nieprzy jacielską twierdzę. 13 PRZYNĘTA NA KROKODYLE Zrobiłam pętlę na końcu liny, a Luann zaciągnęła ruchomy węzeł. — Nauczyłam się tego, gdy należałam do drużyny skautow- skiej — oświadczyła dumnie. Kolejne nasze zadanie polegało na tym, by zarzucić pętlę na grube pręty. Próbowałam dokonać tej sztuki, ale szybko wyszło na jaw, że nie mam zadatków na kowbojkę. W końcu przerzuciłam linę przez ogrodzenie. Na chwilę utknęła między kolczastymi drutami, ale już wkrótce zwisała luźno po drugiej stronie. Wsunęłam rękę między pręty, chwyciłam pętlę, przełożyłam przez nią drugi koniec sznura i pociągnęłam go z całej siły. Węzeł zacisnął się mocno na żelaznym spojeniu. — Gotowe — oznajmiłam, zwracając się do moich wspólników. — Co dalej? — zapytała Luann. — To proste — odparłam z pozoru niefrasobliwie. — Musimy wspiąć się po linie, chwycić poprzeczny pręt, a następnie przesunąć się na rękach w stronę muru i podciągnąć na jego szczyt. Nic trudnego. — Czyżby? — rzuciła z powątpiewaniem Luann. — Pójdę pierwsza, za mną Horemheb, a ty na końcu. Pomóż mu trochę, gdyby sobie nie radził. 6 — Pożegnanie z mumią 81 Wytarłam spocone dłonie w czarne dżinsy. Chwyciłam linę, owinęłam ją wokół łydki i zaczęłam się wspinać. Nie jestem dobra w grach zespołowych, ale za to dość silna jak na mój wzrost. Bez trudu dotarłam na szczyt bramy. Przesunęłam się na rękach w stronę ceglanego muru. Oparłam na nim stopę, zrobiłam mocny zamach i w mgnieniu oka usiadłam okrakiem na solidnym ogrodzeniu. Trzask! Zaczepiłam rękawem o drut kolczasty. Mniejsza z tym. Najważniejsze, że zdołałam się wspiąć! Księżyc wędrował po niebie. Widmowa poświata stanowiła doskonałe tło dla naszej awanturniczej wyprawy. Zerknęłam w dół. Luann i Horemheb stali przed bramą, kłócąc się zawzięcie. Poirytowana mumia zaczęła wrzeszczeć. — Zdajesz sobie sprawę, ile mam lat? Trzy tysiące! Nie wyobrażasz sobie chyba, że będę łaził po linie! — gderał Horemheb. — Pomogę ci — odparła Luann, nie tracąc zimnej krwi. — Proszę, zdobądź się na mały wysiłek. — Wykluczone! — zawołał Egipcjanin i skrzyżował ramiona na piersiach. W tej samej chwili spory cień przemknął nad naszymi głowami. Spojrzałam w górę. Duży czarny ptak szybował niezbyt wysoko. Czułam na sobie przenikliwe spojrzenie szkarłatnych oczu. Wydawało mi się, że widzą mnie na wylot. Poczułam zimny dreszcz. Tot! Ptak zatoczył koło nad naszymi głowami, rozkładając szeroko skrzydła i wyciągając ku tyłowi długie nogi. Potem odfrunął bezszelestnie. Lina, która przed chwilą zwisała luźno, naprężyła się niespodziewanie. Horemheb sunął po niej z imponującą szybkością. W mgnieniu oka usiadł obok mnie na szerokim murze. — Szybciej, szybciej! — zawodził rozpaczliwie. — Tot na pewno doniesie Anubisowi, gdzie jesteśmy. Nie rozumiem, dla czego tak się guzdrzecie. Byłam zbyt przerażona, by się na niego złościć. Podałam rękę Luann, która właśnie gramoliła się na ceglane ogrodzenie. — Nie mamy chwili do stracenia — oznajmiłam drżącym głosem. Po chwili siedzieliśmy we trójkę na murze. — Och, moje ręce — westchnęła Luann. — Obawiam się, Blaise, że nie będę w stanie powtórzyć tego wyczynu. Lęk ścisnął mnie za gardło. Nie wiadomo, czy dana będzie nam sposobność, by się o tym przekonać. — Ruszajmy — nalegał Horemheb. — Trzeba zejść z tego muru! Zbyt łatwo mnie tu wypatrzyć! Zerknęłam w dół. No proszę, znowu kłopoty. Pod murem ujrzałam szeroki kanał. — Musimy pokonać rów — stwierdziłam ponuro. — Ho-remhebie, najważniejsze, żebyś się znowu nie skąpał. Przejdę na drugą stronę i przeciągnę linę nad wodą, a ty zsuniesz się po niej na ziemię. — Ależ to prawdziwa fosa! — stwierdziła Luann. — Fosa? W Teksasie? — Ponownie zerknęłam w dół i wzruszyłam ramionami. Mniejsza o nazwę. Chodziło o to, by jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie. Umocowałam sznur przy ceglanym ogrodzeniu. Powoli sunęłam w dół, opierając się stopami o mur. Wkrótce i mnie ramiona zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Miałam nadzieję, że tego wieczoru nie będziemy się musieli znowu wspinać. — Rezydencja Tuttle'a przypomina średniowieczne zamczysko — tokowała z entuzjazmem Luann. — Mamy tu mur obronny, otwory strzelnicze dla łuczników, fosę... Słuchałam jej niezbyt uważnie. Z bliska kanał wyglądał dość podejrzanie. Na jego powierzchni unosił się gruby zielony kożuch, w którym dryfowały wielkie drewniane kłody. Gdybym zdołała stanąć na jednej z nich, bez trudu przeprawiłabym się na drugi brzeg. Właśnie dotykałam stopą chropowatej powierzchni, gdy Luann rzuciła niefrasobliwie: 82 83 — Nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby ten obrzydliwy Tuttle hodował w fosie krokodyle. Krokodyle? Zerknęłam na zielonkawą kłodę: łypała na mnie zielonym okiem. Kłody nie mają oczu. — Ratuuuuunku! — wrzasnęłam, podciągając się na linie. Trach! Gad, którego grzbietu omal nie dotknęłam stopą, kłap nął potężnymi szczękami. Ostatkiem sił dotarłam niemal na szczyt ogrodzenia. W wodzie kotłowało się co najmniej sześć żarłocznych krokodyli, tworzących malowniczy krąg. Całkowicie bezradna i zrezygnowana dyndałam na linie jak przynęta. Łzy zakręciły mi się w oczach. — Co robić? Nigdy, przenigdy nie dostaniemy się do tej przeklętej rezydencji. — Jesteśmy zgubieni. Już po nas... — lamentował Horemheb. — Blaise, skacz! — pokrzykiwała z muru Luann. — Odbij się i skacz! Na pewno ci się uda! — Mam... przeskoczyć fosę? — Oczywiście! Jeżeli się mocno odbijesz, wylądujesz na tamtym brzegu. To dziecinnie łatwe! — Łatwe? Skąd ta pewność? — odparłam ze złością. — Chętnie bym ci pokazała, jak to zrobić, ale uczepiłaś się tej liny i nie dajesz innym szansy — oznajmiła Luann. Dopiekła mi do żywego. Byłam wściekła. — Zaraz ustąpię ci miejsca, skoro przyszła ci ochota na popisy gimnastyczne. Oparłam stopy o ceglany mur, podskoczyłam kilka razy, a potem odbiłam się z całych sił i ściskając rękoma linę, poszybowałam w powietrzu. W najwyższym punkcie lotu puściłam sznur. Opadłam na stopy i potoczyłam się jak najdalej od brzegu. Koniec sznura leżał niedaleko mnie. — Udało się! Brawo! — zawołała radośnie Luann. Hura! To był wyczyn! Ledwie mogłam ustać na drżących nogach. — Kolej na ciebie! — krzyknęłam. — Na mnie? Wykluczone! Nigdy w życiu! Przechwalałam się, żeby ci dodać odwagi — powiedziała pogodnie Luann. — Przywiąż linę do tamtego drzewa. Horemheb i ja zjedziemy po niej do.ciebie. — Ach, ty podła oszustko... — Przerwałam w pół słowa. Cóż w tym złego, że Luann mnie przechytrzyła? Jej psychologiczna sztuczka okazała się bardzo skuteczna. Z niedowierzaniem pokręciłam głową. Jak to możliwe, że nie poznałam się na tej niezwykłej dziewczynie? Była całkiem inna, niż sądziłam. Horemheb i Luann bez wysiłku pokonali fosę, sunąc nad otwartymi paszczami ohydnych gadów po sznurze, który własnoręcznie omotałam wokół drzewa. Tak go zostawiliśmy w nadziei, że przyda się nam w drodze powrotnej. Cała nasza trójka ruszyła ku ponuremu budynkowi, zachowując niezbędną ostrożność. Na szczęście ogród był zarośnięty i pełen wygodnych kryjówek. Nabrałam otuchy. Gdyby nawet Tuttle junior — ten pyszałek nazywający siebie Królem — czaił się w jednym z ciemnych okien, na pewno by nas nie wypatrzył. — Jak wejdziemy do środka? — zapytał Horemheb. — Właśnie się nad tym zastanawiam — rzuciłam opryskliwie. Wolałabym, żeby nie zadawał głupich pytań. — Zastanawiasz się? Czy to znaczy, że nie masz żadnego planu? — burknęła mumia. — Trafne spostrzeżenie — przyznałam. — Coś wymyślimy — zapewniła Luann. Nie zabrzmiało to przekonująco. Stanęliśmy u frontowych drzwi wykonanych z ciemnego drewna. Sprawiały bardzo solidne wrażenie. Były uchylone. Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. — To zbyt piękne, żeby było prawdziwe — szepnęła Lu ann. 84 85 Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Wsunęłam głowę w szparę między futryną a drzwiami i rzuciłam półgłosem: — Dobry wieczór. Jest tam kto? Echo powtórzyło moje słowa w ciemności. Żadnej odpowiedzi. Pchnęłam drzwi, które otworzyły się łatwo i bezszelestnie. — Wchodzimy — szepnęłam do moich przyjaciół. — Okropne miejsce — mruknął drżącym głosem Horem-heb, gdy po kolei wśliznęliśmy się do środka. Oczy wkrótce przywykły do półmroku. Ujrzałam zarysy ogromnego pomieszczenia. Sufit majaczył niewyraźnie na wysokości pierwszego piętra. Posadzka była kamienna. Każdy nasz krok odbijał się donośnym echem, co wzbudziło mój niepokój. _ Tam — rzucił Horemheb zdławionym głosem, wyciągając kościsty palec. Od razu zauważyłam drzwi w przeciwległej ścianie. Wiodły do wąskiego korytarza, za którym była niewielka sala. Na kamiennym, niskim postumencie spoczywał sarkofag Horemheba. Wieko było odsunięte. Blask zręcznie ukrytego reflektora rozświetlał wyraziste barwy malowidła. Mumia ruszyła przed siebie, uderzając gołą stopą o kamienną posadzkę. — Mój skarb! — szlochała. — Mój skarb! Nareszcie! — Stój, Horemhebie! — Pobiegłam za Egipcjaninem, który gnał na oślep wąskim korytarzem. Przyjaciółka dotrzymywała mi kroku. — Luann, musimy go zatrzymać! To na pewno... Łup! Stalowe pręty zagrodziły nam drogę do sali, w której znajdował się sarkofag. Natychmiast zawróciłam. Łup! Żelazna zapora opadła po drugiej stronie korytarza. Wpadliśmy w pułapkę! 14 KLĄTWA MUMII Zrozpaczony Horemheb przypadł do stalowych prętów i wsunął między nie chude ramiona, próbując dosięgnąć upragnionego sarkofagu. Potem osunął się bezwładnie na podłogę i cicho za-łkał. Powinnam się złościć, bo wciągnął nas w pułapkę, ale nie miałam serca go besztać. Wyglądał tak żałośnie! Z całej siły naparłam na stalowe pręty. Rzecz jasna — ani drgnęły. Rozejrzałam się po naszym więzieniu. Oba wejścia do szerokiego na metr i długiego na dwa metry korytarza łączącego wielki hol z małą salą zamykała solidna żelazna przegroda. — Proszę, proszę... — W drzwiach korytarza ujrzałam przy sadzistą sylwetkę. Jakiś człowiek szedł powoli w naszą stronę. — Kogo my tu mamy? Bandę złodziei? Od razu rozpoznałam usłyszany niedawno głos. — Błagam, panie Tuttle, niech pan nas uwolni — prosiłam. Wcale nie musiałam udawać płaczliwego tonu. — Nie jesteśmy złodziejami. Poza tym dręczenie bezbronnych dzieci jest surowo wzbronione. — Jakie to smutne — westchnął Tuttle. — Wy młodzi co raz wcześniej wkraczacie na drogę przestępstwa. — Podszedł do prętów, obserwując nas uważnie. — Poznaję twój głos, moja droga — stwierdził, uśmiechając się chytrze. — Dzwoniłaś do mnie wczoraj, prawda? Nie odpowiedziałam. 87 Tuttle uśmiechnął się jeszcze promienniej. Miał okrągłą, pucołowatą twarz, rzadkie, tłuste włosy zaczesane na bok dla ukrycia łysiny oraz małe, przebiegłe oczka. — Wpadliście w pułapkę! A nie mówiłem, że moja kolekcja jest dobrze strzeżona? — Skąd pan wiedział, że się tu zjawimy? — wypytywała Luann. — Po telefonie twojej koleżanki od razu pomyślałem, że złożycie mi wizytę! — oznajmił chełpliwie. — Byłem pewny, że zachciało się wam moich skarbów. Fotokomórka zarejestrowa ła obecność nieproszonych gości, gdy pokonaliście mur. Kamery przekazały obraz do mojego gabinetu. — Kamery? Chce pan nam wmówić, że przez cały czas by liśmy obserwowani? — zapytała z niedowierzaniem Luann. Uszczęśliwiony Tuttle zarechotał niczym obrzydliwa ropucha. — Owszem, moja panno. Sądziłem, że krokodyle od razu zrobią z wami porządek, ale teraz ogromnie się cieszę, że je przechytrzyliście. — Zachichotał złośliwie. — Sam was dopadłem. — Co pan zamierza dalej robić? — zapytałam, czując nieprzyjemną suchość w ustach. — Pozwól, że się nad tym zastanowię. — Tuttle zwany Królem zmarszczył brwi i w zamyśleniu głaskał liczne podbródki. — W średniowiecznej Anglii złodzieje ginęli na szubienicy, w starożytnej Persji obcinano im ręce. — Proszę pamiętać, że mamy dwudziesty wiek i żyjemy w Ameryce — krzyknęłam przerażona. — Nie wolno panu tak nas traktować. To sprzeczne z prawem. Przyszło mi nagle do głowy, że temu facetowi brakuje piątej klepki. — Niech pan nam uwierzy. Naprawdę nie jesteśmy złodziejami — tłumaczyła cierpliwie Luann, lecz nic nie wskórała. — Czyżby? No proszę, te urocze dzieciaczki nie są złodziejami! Po co w takim razie przełaziliście przez mur w środku nocy? 88 — Dobre pytanie — oznajmiłam skwapliwie. — Wszystko panu wyjaśnię. Proszę sobie wyobrazić... — Samozwańczy Król, czyli Tuttle junior nie chciał mnie wysłuchać. — Nie są złodziejami, dobre sobie! — perorował. — Dlaczego włożyłyście czarne ubrania? Po co ten mazgaj nosi obszerny płaszcz? Nadal ma nadzieję, że jakimś cudem zdoła ukraść bezcenny egipski sarkofag. Jak mu nie wstyd! Ten skarb jest mój! Tylko mój! Wszyscy chcą mi go odebrać! Wokół kręci się mnóstwo złodziei! Czyhają na bezcenne arcydzieła. Z minuty na minutę Tuttle coraz bardziej przypominał szaleńca. Spodziewałam się, że lada chwila zacznie toczyć pianę z ust, krótko mówiąc, że całkiem mu odbije. Wstrzymałam oddech i zerknęłam na Luann, która rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie. Na pewno doszła do tych samych wniosków. Uznałam, że czas powiedzieć prawdę temu facetowi. Kto wie, może dziwaczna metoda poskutkuje? Wariat rozumuje inaczej niż przeciętny człowiek. Istniał cień szansy, że Tuttle nam uwierzy. — Proszę mnie posłuchać, panie Tuttle — oznajmiłam z powagą. — Prawda jest taka, że przyszłyśmy tu, by ofiarować panu rzadki eksponat: mumię, którą będzie pan mógł umieścić w egipskim sarkofagu. — Mumię? — burknął drwiąco szaleniec. — Gdzie ją u-kryłaś? W plecaku? Położyłam dłoń na ramieniu Horemheba, który wciąż leżał na podłodze i łkał. Potrząsnęłam nim lekko. — Horemhebie, zdejmij kapelusz. — Naprawdę mam go zdjąć? — dopytywała się mumia drżącym głosem. — Dlaczego? — Musimy powiedzieć temu pyszałkowi, kim naprawdę jesteś. Może nam uwierzy, a wtedy zapewne odzyskamy wolność. — To się na nic nie zda — szepnął ponuro Horemheb. — Ja ci uwierzyłam — przypomniałam mumii. Horemheb chlipnął żałośnie i powoli zdjął słomkowy kape lusz z wielkim rondem, własność mamy Luann. 89 Tuttle gapił się na mumię jak urzeczony. Zapanowało milczenie. Ale numer, pomyślałam. Udało się! Nagle facet wybuchnął śmiechem. — Doskonała charakteryzacja, dzieciaki. Rozumiem teraz, na czym polega wasz plan, zapewniam jednak, że nie tak łatwo mnie przestraszyć — burknął. — To jest prawdziwa mumia! — tłumaczyłam. — Przedstawiam panu Horemheba, kapłana boga Tota. Wszystko, czego pragnie ów nieszczęśnik, to ułożyć się na wieczny spoczynek w sarkofagu będącym w pańskim posiadaniu. Proszę pamiętać, że jeśli nie dopnie swego, rzuci na pana klątwę. Tuttle prychnął lekceważąco i strzelił palcami. — Masz olej w głowie, panieneczko! Mimo woli podsunęłaś mi niezłą myśl. Pamiętasz może, jak starożytni Egipcjanie karali złodziei? Horemheb jęknął i ponownie opadł na posadzkę. Nogi się pod nim ugięły. Był w rozpaczy. Ten wariat nam nie uwierzył. — Tata gdzieś o tym pisał — mamrotał Tuttle, zerkając na mnie z roztargnieniem. — Na pewno słyszałaś, że był doskonałym egiptologiem. Odnalazł i przywiózł do kraju rozmaite arcydzieła. Nie jestem wykształcony, ale w telewizji potrafię robić dobre wrażenie. Sława ojca otwiera mi wszystkie drzwi. — Jest pan oszustem — rzuciłam opryskliwie. — Za tę obelgę będziesz tu siedzieć przez całą noc — oznajmił Tuttle, rzucając mi groźne spojrzenie. Pomachał ręką naszej trójce. — Miłych snów, dzieciaki! — Proszę zaczekać! — krzyknęłam za nim, ale to nic nie pomogło. Zostaliśmy sami. — Obraziłaś go! — złościł się Horemheb. — Trzeba było trzymać język za zębami. Utknęliśmy tu na dobre! Wkrótce zjawi się Pożeracz Śmiertelników. — Dlaczego Tuttle nam nie uwierz:ył? — Ten facet nie ma wstępu do Kręgu Ciemności — wyjaśnił pogardliwie Horemheb. — Ach tak. — Opadłam bezwładnie na stalowe pręty. — Koniec z nami. Pożegnajmy się. Chciałam powiedzieć, że fajnie było was poznać. — Nie wolno tracić nadziei! — zaprotestowałaLuann. Spojrzała na zegarek. — Dochodzi dziesiąta. Mamy dwie godziny. Może zdołamy uciec. — Jak? — zapytałam. — Przegryziemy pręty? — Podkop też nie wchodzi w grę, prawda? — odparła z westchnieniem. Siedzieliśmy pogrążeni w ponurym milczeniu. Minął kwadrans, drugi, trzeci... Dochodziła jedenasta. — Mam! — wrzasnął nagle Horemheb. Obie wlepiłyśmy w niego zdziwione oczy. — Czy mnie słuch myli... Znowu wpadłeś na jakiś genialny pomysł, Horemhebie? — rzuciłam ironicznie. — Tak się składa — burknął — że od lat świetnie daję. sobie radę i uchodzę za osobę niezwykle pomysłową. Trudno, skoro jesteś innego zdania, nie będę się wymądrzał! — Nie, nie! Wybacz mi! Nie chciałam cię urazić — oznajmiłam skwapliwie. — Bardzo proszę, powiedz nam, co wymyśliłeś. — Zgoda — stwierdził zadowolony z siebie Horemheb. — W mojej księdze spisane zostały także pomniejsze zaklęcia, które pomagały mi wybrnąć z trudnych sytuacji i otwierały wszystkie drzwi. Teoretycznie wolno ich używać tylko w świecie zmarłych, ale kto wie... — Kto wie, może obrócą wniwecz przeszkody stojące nam na drodze! — dokończyłam radośnie. To była realna szansa ocalenia. — Aleś ty bystra — mruknął zgryźliwie Horemheb. — Nie złość się. Twój pomysł jest pierwsza klasa! — powiedziała Luann. — Mów, co mamy robić. Horemheb przeglądał księgę. — O, jest! — ucieszył się. — Chyba... czyżbym się pomy lił? Sam nie wiem! 90 91 — Skup się — rzuciłam niecierpliwie. — Nie mamy wiele czasu. — Dobrze, dobrze. To właściwe zaklęcie — odparł Horemheb, wskazując skomplikowane znaki. — Jedna z was skopiuje hieroglify na ścianie obok prętów, ja natomiast odczytam je głośno po egipsku. Luann wyciągnęła z kieszeni flamaster. — Mogę rysować. Blaise, bierz książkę. Horemheb wręczył mi bezcenny tom. Trzymałam go w jednej ręce, a drugą ściskałam włączoną latarkę. Luann rysowała, zagryzając wargę z przejęcia. Stojący za nami Horemheb mamrotał obco brzmiące formułki. Hieroglifów było siedemnaście. Luann potrzebowała dwudziestu minut, by skopiować je na ścianie. Z niecierpliwości wszystko się we mnie gotowało. Do północy pozostało zaledwie pół godziny. Wreszcie Luann wypisała całe zaklęcie. Horemheb przestał mamrotać po egipsku. Staliśmy nieruchomo w idealnej ciszy. — I co dalej? — zapytałam po chwili. — Dlaczego nic się nie dzieje? — To musi potrwać — odparł niepewnie Horemheb. Czekaliśmy dziesięć minut. Luann wzdrygnęła się nagle. — Niedobrze mi — oznajmiła drżącym głosem. — Co się stało? — zapytałam i skierowałam na nią światło latarki. Omal nie upadłam, widząc zmienioną twarz przyjaciółki. Policzki miała zapadnięte. Zamiast gęstych jasnych włosów ujrzałam siwe, postrzępione kosmyki. Różowa skóra miejscami ściemniała i wyschła jak pergamin. Biedną Luann dotknęła klątwa mumii! — To katastrofa — szepnęłam, odwracając się do Horem-heba. — Co jej się stało? — Chyba popełniłem błąd — mamrotał, kuląc się ze strachu. — Ostrzegałem, że nie jestem pewien, ale mnie popędzałaś... Machnęłam ręką na jego wyjaśnienia i wróciłam do Luann. — Co się dzieje? — wypytywała natarczywie. — Nowe kłopoty? Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale coś ścisnęło mnie za gardło; nie mogłam wykrztusić słowa. Poczułam łzy spływające po policzkach. — Blaise! — zawołała Luann, wyciągając do mnie rękę. Cofnęłam się odruchowo. Dłoń mojej przyjaciółki była ciemna i koścista. Luann spojrzała na nią i krzyknęła przeraźliwie. — Och... och — szeptała, nie wierząc własnym oczom. — Pomóż mi, Blaise! Ratunku! — Nie wiem, co robić! — szepnęłam bezradnie. Nagle rozległ się cichy szmer. Owiało nas ciepłe, stęchłe powietrze. Horemheb wydał radosny pisk. — Pręty znikają! Zaklęcie działa! Popatrzyłam na stalowe bariery zagradzające przejście po obu stronach. Niknęły w moich oczach. — Chi, chi, chiii! Spojrzałam w stronę frontowych drzwi i nogi ugięły się pode mną. Byłam bliska omdlenia. — Twoje zaklęcie na nic się zdało, Horemhebie — stwier dziłam. — To Anubis zniszczył stalowe pręty. Zjawił się przed czasem. W otwartych drzwiach rysowała się wyraźnie ogromna, podobna do ludzkiej sylwetka z głową szakala. Na ramieniu bóstwa przysiadł długonogi ptak. Moją uwagę przykuło jednak ohydne stworzenie plączące się Anubisowi pod nogami. Miało tułów lwa, ale było od niego większe; szczęki i zęby jak u krokodyla; ohydny i budzący grozę pysk, w którym ziały puste oczodoły; w ich ciemnej i przepastnej głębi jarzyły się dwa czerwone ogniki. Potwór był ucieleśnieniem wszelkiego zła. Pożeracz Śmiertelników. 92 15 GRZECHOT SUCHYCH KOŚCI — Och! — jęknęła Luann ledwie dosłyszalnym głosem. Horemheb mamrotał coś gorączkowo. Dygotał ze strachu, aż stukały wysuszone kości. A może to ja dzwoniłam zębami? Nie mam pojęcia. Jedno mogę powiedzeć z całą pewnością: nigdy w życiu nie doznałam podobnego strachu jak w chwili, gdy ujrzałam tamtego potwora. Ślina kapała mu z pyska na kamienną posadzkę. Po kilku chwilach, które dłużyły się jak godziny, przemówił Anubis. W głosie bóstwa pobrzmiewał spokój i śmiertelna powaga. Miałam wrażenie, że ogłuchłam, a mimo to jego słowa huczały mi w głowie. — Przybywam po ciebie, nędzniku — oznajmił, wskazując Horemheba. — Czy wiesz, w czym zawiniłeś? — No — wyjąkała przerażona mumia. — Bezbożną ręką sięgnąłeś po moją własność i znieważyłeś słynącego z mądrości Tota. Powinieneś za owe zbrodnie przez całą wieczność cierpieć męki w podziemnym królestwie Ozyry sa. Rejestr twych występków na tym się jednak nie kończy. Miałeś czelność po raz wtóry sprzeciwić się woli bogów. O- mamiłeś nas, wykorzystując księgę magicznych zaklęć, aby wśliznąć się podstępem do krainy błogosławionych. Karą za to przestępstwo jest powtórna śmierć, ostateczna zagłada przewrot nej duszy wydanej na pastwę żarłocznego potwora. — Anubis wskazał Pożeracza Śmiertelników. — Giń w jego paszczy! Taka jest moja wola. Poczwara ruszyła truchtem, sapiąc radośnie. Cuchnęło jej z pyska gnijącym mięsem i kwasem mrówkowym; odór był nie do zniesienia. Mocno ujęłam kościste dłonie Luann i Horemheba. Czy to już koniec? Anubis podniósł rękę. Pożeracz Śmiertelników stanął nagle, jakby niewidzialny łańcuch zacisnął się wokół jego szyi. Pokornie siadł na podłodze. — Jeszcze nie czas, potworze — oznajmił Anubis. — Naj pierw muszę się rozprawić z pomocnicami bezczelnego łotra. — Po chwili milczenia przemówił do mnie: — Dlaczego wspiera łaś tego nikczemnika? Dygotałam ze strachu. Chciałam krzyczeć, że Horemheb mnie zmusił i szantażował, błagać Anubisa o darowanie kary, zapewnić, że jestem bez winy, że lękałam się klątwy przewrotnej mumii! Zdawałam sobie jednak sprawę, że pomagałam temu biedakowi z innych powodów. Tylko na początku robiłam to ze strachu. Doszłam do wniosku, że szczera odpowiedź na pytanie bóstwa jest ważniejsza od udawanej skruchy. — Sądzę... że było mi żal Horemheba, panie. Muszę przyznać, że go lubię. — Nie jest wcale taki podły — wpadła mi w słowo Luann. — Niekiedy bywa całkiem fajny. — Czy zapomniałaś już, co ci uczynił? — zapytał Anubis. — Nie zrobił tego umyślnie. Miał pecha. Ze strachu pomylił zaklęcia. Zresztą... — Luann wzruszyła ramionami. — Tak czy owak, na coś trzeba umrzeć, prawda? Nastąpiła długa cisza. Ptak siedzący na ramieniu Anubisa strzepnął pióra. — Winowajcy muszą ponieść karę — przemówiło egipskie bóstwo. Pożeracz Śmiertelników zerwał się na równe nogi. Zno wu toczył ślinę z pyska. 94 95 — Błagam o wybaczenie — rozległ się cichy, drżący głos. — Czy zechciałbyś, panie... racz uwolnić te dziewczynki. Horemheb przemówił! Stanął z przodu, rozkładając szeroko ramiona, jakby chciał nas zasłonić. Popatrzyłyśmy na siebie z niedowierzaniem. — Cóż to znaczy? — grzmiał zagniewany Anubis. — Znowu chcesz mnie okpić? — Panie... te dzieci nie uczyniły nic złego — oznajmił Horemheb. Drżał ze strachu jak liść, ale ciągnął swoje wywody: — Pomogły mi, bo je nastraszyłem. Nie wiedziały, że sprawa... dotyczy również ciebie — zająknął się — póki nie było za późno, aby się wycofać. Okazały mi wiele dobroci, chociaż na to nie zasłużyłem. — Smutno zwiesił głowę. — Wiem, że trudno ze mną wytrzymać. Wzruszyły mnie jego słowa. — Horemhebie, nie rób z siebie potwora — mruknęłam, kładąc dłoń na jego ramieniu owiniętym zetlałymi lnianymi opaskami. Horemheb wyprostował się i popatrzył błagalnie na Anubisa. — Panie, racz uwolnić dziewczynki. To jeszcze dzieci. Poddam się bez oporu twojej woli, byleby one przeżyły. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Uścisnęłam dłoń Luann. Anubis długo milczał, aż w końcu oznajmił: — Niech tak będzie. Dziewczęta są wolne. Dobrześ uczynił, Horemhebie. — Podniósł rękę, dając znak Pożeraczowi Śmiertelników. — Stać! — wrzasnęłam ile sił w płucach. — Cóż to ma znaczyć? — ryknął Anubis, zwracając ku mnie przerażający szakali pysk. — Chciałam powiedzieć... — wykrztusiłam. — To jest... Czy dobry uczynek Horemheba w ogóle się nie liczy? W książkach, które czytałam, bohaterstwo zmazuje wszelkie przewiny. — A cóż to za książki? — Rozmaite... — wymamrotałam. — Blaise chciała powiedzieć — wpadła mi w słowo Luann — że Horemheb zasłużył heroicznym czynem na twą łaskawość. Czy nie zechciałbyś ponownie zważyć jego serca na szali spra wiedliwości? Czeka cię niespodzianka. Naprawdę zmienił się przez te lata. — Właśnie! — przytaknęłam z zapałem. — Często bywa tak, że czarny charakter pod koniec opowieści staje się przyzwoitym człowiekiem. — Czarny charakter? — powtórzył zdezorientowany Anubis. — Proszę! — Luann wyciągnęła dłonie błagalnym gestem. — Przecież to oczywiste, że Horemheb bardzo żałuje dawnych postępków. — O tak, panie! — Mumia energicznie pokiwała głową. — Moja skrucha jest szczera! — Błagam, nie rzucaj go na pastwę tego potwora! — nale gałam. Pożeracz Śmiertelników obrzucił mnie pełnym nienawiści spojrzeniem. Ukryty pod postacią ibisa bóg Tot pochylił głowę, jakby szeptał coś do ucha Anubisowi, który słuchał uważnie, a potem skinął głową. — Rady Tota są jak zawsze pełne mądrości. Powtórnie wezwiemy tego nędznika przed sąd Ozyrysa. Zważymy jego serce, kładąc prawdę na drugiej szali. Ta próba ostatecznie przesądzi, jaki los przypadnie w udziale Horemhebowi. — Wspaniale! Krzycząc z radości, rzuciłyśmy się na mumię, żeby ją uściskać. Stare kości Egipcjanina ledwie to wytrzymały. — Horemhebie, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz! — Pod warunkiem, że nie rozpadnę się za chwilę na kawałki — gderał uradowany. Pożeracz Śmiertelników uniósł łeb i zawył rozpaczliwie. — Hej, co to za wrzaski? 96 7 — Pożegnanie z mumią 97 Nadchodził Tuttle junior! W tym zamieszaniu całkiem o nim zapomniałam. Stał na progu i z groźną miną patrzył w półmroku na nieproszonych gości. Mocno ściskał kij do baseballu. Na widok Anubisa wytrzeszczył oczy ze zdumienia. — Kim pan jest, do cholery? — zapytał groźnie. — Jam jest bóg-szakal Anubis — oznajmił uroczyście intruz. — Panie A. Nubis, czy jak cię tam zwą, żaden przybłęda nie ma prawa wydzierać się w moim domu. Wie pan, która godzina? Jak pan ominął wszystkie zabezpieczenia? Co to za kundel, do diabła? Skąd pan wytrzasnął taką pokrakę? — Kim jest ten głupiec? — zapytał mnie Anubis. — Głupiec? — Tuttle aż podskoczył. Ogarnęła go furia. — Głupiec? Zaraz się pan dowie, kim jestem, panie Nubis. Oto Gaylord Tuttle we własnej osobie! Więcej szacunku, mój panie. Proszę sobie zapamiętać, że ja dużo mogę, zwłaszcza w sprawach dotyczących starożytnego Egiptu. — Co on bredzi? — dopytywał się Anubis. — Co może go łączyć ze starożytnym Egiptem? — Panie, ten pyszałek Tuttle prowadzi własny program w telewizji — wyjaśniłam. — Licytuje egipskie dzieła sztuki. O-dziedziczył je po ojcu, który był archeologiem. — Czy dobrze słyszę? — ryknął Anubis. — Wspomniałaś o archeologu? — Palec bóstwa oskarżycielskim gestem wskazał Tuttle'a juniora. — Ci złodzieje okradają grobowce! Musisz ponieść karę za winy ojca! — Co pan gada? Wolnego! Wolnego mówię! — krzyczał samozwańczy Król Tuttle, cofając się ku drzwiom. Pożeracz Śmiertelników ruszył w jego stronę. Z gardła bestii wydobył się przerażający warkot. — Niech pan zabierze tego kundla! Zaskarżę pana do sądu! No szybciej... Aaaaaa! Wypadł z domu, krzycząc wniebogłosy. Potwór deptał mu po piętach; za nimi biegł Anubis, skowycząc przeraźliwie niczym pustynny szakal. 16 KAŻDY W SWOJĄ STRONĘ — Już po wszystkim! — odetchnęłam z ulgą. — Czy Tuttle wyjdzie z tego cało? — Z bogami nigdy nic nie wiadomo — stwierdził filozoficznie Horemheb i wzruszył ramionami. — Nie sądzę, żeby Anubis pozwolił swojej bestii pożreć tego faceta. Pewnie chce go tylko nauczyć rozumu. — A co będzie ze mną? — dopytywała się Luann drżącym głosem. — Jaki los mnie czeka? Czy będę tak wyglądała do końca życia? — Znajdziemy jakiś sposób, żeby ci przywrócić dawną postać — zapewniłam, obejmując ją ramieniem. — Los mumii wcale nie jest taki zły — przekonywał Ho remheb. — Odpada na przykład problem codziennej kąpieli. Miał dobre intencje, ale Luann nadal była przygnębiona. Łzy stanęły jej w oczach. Coś musnęło leciutko moje ramię. To był Tot ukryty pod postacią czarnego ibisa. Zbliżył się do Luann, przechylił głowę i z powagą spojrzał na nią szkarłatnym okiem. Nagle rozpostarł wielkie skrzydła i łagodnie dotknął nimi mojej przyjaciółki. Kiedy się odsunął, wstrzymałam oddech ze zdumienia. Włosy Luann znowu lśniły jak złoto. Policzki były różowe i gładkie. Wróciła do swojej normalnej postaci! — Jesteś uratowana! 99 — Naprawdę? — Popatrzyła na swoje ręce. — Hura! Cudownie! — BógTot jest opiekunem lekarzy — wyjaśnił z uszanowaniem Horemheb. — Mówiłem wam, że to bardzo łaskawe i pracowite bóstwo. — Jak mam dziękować... — zaczęła Luann i nagle umilkła. Czarny ptak zniknął! — Za późno na podziękowania — mruknął Horemheb. Wyciągnął do nas kościste ręce. — Ale ja mam jeszcze dość czasu, by okazać wam głęboką wdzięczność. Dziękuję z całego serca. — To dopiero podziękowanie! Przecież wiadomo, że stałeś się w końcu człowiekiem... wielkiego serca! — zażartowałam. Wszyscy parsknęliśmy wymuszonym śmiechem. Nadszedł czas, by pożegnać Horemheba. — Będzie mi was brakowało — oznajmił z powagą. — Nie zapomnimy o tobie — przyrzekła Luann. — Postaraj się, żeby sędziom w krainie Ozyrysa szczęka opadła, gdy będą ważyć twoje serce — powiedziałam, siląc się na żartobliwy ton. Ze łzami w oczach uściskałam Horemheba. — Pokażę, na co mnie stać — przyrzekł i oddał mi uścisk. Przybrudzone opaski z lnianego płótna ciągnęły się za nim po podłodze, gdy podreptał do sarkofagu. Z trudem wlazł na kamienny stół. Luann i ja uniosłyśmy drewniane wieko. — Żegnajcie — rzekł cicho Horemheb, zasunął pokrywę i zniknął nam z oczu. Przez chwilę stałyśmy bez ruchu, smutne i zadumane. — Co teraz zrobimy? — zapytałam. — Musimy wrócić do domu. Blaise... — Luann zerknęła na zegarek. — O nie, jest dwunasta dwadzieścia sześć! Zdrętwiałam. — Mama rozerwie nas na strzępy! Przyjedzie pod kino o wpół do pierwszej, a nas tam nie będzie! Jak zdołamy się wytłumaczyć? — Szkoda czasu. W drogę — rzuciła ponuro Luann. Chwyciłam plecak i popędziłam do drzwi rezydencji Tuttle'a juniora. Wielka brama stała otworem. Niefortunny miłośnik egipskich arcydzieł nie zdążył jej zamknąć, uciekając przed Anubisem i jego potworem. Pomknęłyśmy Morningstar Lane w stronę miasteczka. — Nie... znoszę... biegów! — sapała Luann. Dotarłyśmy przed budynek kina o dwunastej trzydzieści osiem. Wszystkie wejścia były starannie zaryglowane, a na Main Street nie widziałyśmy żywego ducha. — Gdzie mama? — jęknęłam. — Chyba nie odjechałaby bez nas, jak myślisz? — dopyty wała się Luann. — Za nic w świecie. Moja mama na pewno by tu na nas czekała! Stałyśmy na chodniku, zastanawiając się, co dalej robić. Sięgnęłam po orzeszki. Kolację zjadłyśmy dość wcześnie, a od tamtej pory nie miałam nic w ustach. Umierałam z głodu! Grzebiąc na oślep w plecaku, trafiłam na mały kwadratowy przedmiot. Wyciągnęłam go natychmiast. To była magiczna księga Horemheba! — Jak się znalazła w twoim plecaku? — zapytała Luann. — Nie mam zielonego pojęcia — odparłam. — Może to pożegnalny upominek od naszej mumii? — Za żadne skarby nie wezmę tego do ręki. — Luann aż się wzdrygnęła. — Mam dość zaklęć i magicznych ksiąg. — Doskonale cię rozumiem. W tej samej chwili dostrzegłam światła nadjeżdżającego auta. Wkrótce mama zaparkowała przed kinem. — Przepraszam za spóźnienie! — zawołała. — Jechałam po was, gdy niespodziewanie wybiegł na jezdnię niewysoki czło wiek w poszarpanym ubraniu. Wyglądało na to, że został na padnięty przez dzikie zwierzę. Niewiele brakowało, żebym go potrąciła. Wysiadłam, by sprawdzić, czy nie jest ranny, ale facet umknął z wrzaskiem i zniknął w ciemnościach. 100 101 To był na pewno ten pyszałek Tuttle! Rzuciłam Luann porozumiewawcze spojrzenie. — Czy ktoś go ścigał? — zapytałam. Zafrasowana mama pokręciła głową. — Nie. I to wydaje mi się najbardziej zagadkowe. — Może jutro sprawa się wyjaśni — stwierdziłam, zamykając dyskusję. Wsiadłyśmy do auta. Ponowię wylądowałam na tylnym siedzeniu. — Co powiecie o filmach? — zapytała mama w drodze do domu. — Niezbyt ciekawe — odparłam. — Obie widziałyśmy je po raz drugi. Jeśli mam być szczera, okropnie się wynudziłyśmy, prawda, Luann? — Masz rację — przyznała chichocząc. Ukradkiem wyciągnęłam magiczną księgę. Oko Tota patrzyło na mnie z uwagą. Ostrożnie dotknęłam go palcem. Oko mrugnęło. Natychmiast cofnęłam dłoń i wstrzymałam oddech. Przez moment siedziałam nieruchomo, wsłuchana w głośne kołatanie mego serca. Popatrzyłam na siedzącą z przodu Luann. Była wesoła i ożywiona. Ciekawe, czy zmieni jej się nastrój, gdy usłyszy, czego przed chwilą doświadczyłam. Może to przepowiednia albo tajemniczy znak? A jeśli Horemheb zmienił zdanie? Czyżby więcej bezdomnych mumii kręciło się po okolicy? A może inne niezwykłe istoty opuściły zagadkowy Krąg Ciemności i błąkają się wśród nas? Tak czy inaczej, uśmiałam się w duchu, gdy przypomniałam sobie, że do niedawna uważałam Tuttle w stanie Teksas za nudną mieścinę. Miałam przeczucie, że ciekawa szata roślinna nie jest wcale jedynym atutem tych okolic! Spis treści 1. Czerwone oko * 2. Klątwa mumii 12 3. Żywy trup! 18 4. Zgiń, przepadnij! 24 5. To mumia, idiotko! 29 6. Na tropie sarkofagu 3o 7. Inne wyjście 45 8. Upiorny śmiech 51 9. Zdążyć przed pełnią księżyca 10. Tuttle junior zwany Królem 11. Mumia w niebezpieczeństwie 12. Miłośniczki horroru 13. Przynęta na krokodyle 14. Klątwa mumii 15. Grzechot suchych kości 16. Każdy w swoją stronę