O. Władysław Kluz OCO OJCIEC JAN XXIII Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy Kraków 1978 W tekście wykorzystano fragmenty dziennika duszy Jana XXIII w przekładzie polskim s. Józefy Ledóchowskiej ursz. SJK (Jan XXIII, Dziennik Duszy, Kraków 1965) Bądźcie doskonali, jako i Ojciec wasz Niebieski doskonały jest (Mt 5,48). Jezus rzekł uczniom swoim: Jako mnie posłał Ojciec i ja was posyłam (J 20, 21). Jezus rzekł: Nikt nie przychodzi do Ojca jeno przeze mnie. Gdybyście mnie byli poznali, poznalibyście zaiste i Ojca mego, ale już niezadługo Go poznacie, a nawet jużeście Go widzieli. Rzecze mu Filip: Panie, pokaż nam Ojca, a wystarczy nam. Rzekł mu Jezus: Tak długo jestem z wami, a nie poznaliście mnie? Filipie, kto widzi mnie, widzi i Ojca. Jakże wiec możesz mówić: Pokaż nam Ojca? Nie wierzycie, że ja jestem w Ojcu a Ojciec we mnie? Słowa, które do was mówię, nie od samego siebie mówię, ale Ojciec, który przebywa we mnie, On działa. Nie wierzycie, że ja jestem w Ojcu, a Ojciec we mnie? Choćby dla samych uczynków - wierzcie! (J 14, 6-11). SPIS RZECZY 1. Był człowiek posłany od Boga 2. Wstęp 3. Kimże, mniemasz, będzie to dziecię? 4. Biedne uszy 5. Bergamoi 6. Czystość 7. Panie, cierpieć i być wzgardzonym dla Ciebie! 8. Trzeba skończyć z komediami 9. Pozwolić wróblom ćwierkać 10. Rok Święty 1900 11. Nie jedzcie tak dużo! 12. Żołnierz 13. Na śmierć i życie 14. Wśród mocnej ciszy 15. Na czym polega prawdziwa wielkość? 16. O Leonie, Leonie! 17. Prawdziwa wolność 18. Tak przemija chwała świata 19. Jednego tylko potrzeba 20. Kim będę w przyszłości? 21. Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję! 22. Dyskrecja 23. Dobro musi być czynione dobrze 24. O powrót braci odłączonych 25. Kraków 26. Rok 1914 27. Pisarz i żołnierz 28. Ojciec duchowny seminarium 29. Monsignore 30.Awans czy wygnanie? 31. Przede wszystkim kapłan 32. Nic lepszego nad znoszenie krzyża 33. Krzywe linie polityki ludzkiej 34. Zapalona świeca w oknie 35. Podróże apostolskie 36. Trzeba po prostu robić, co się da 37. Miserere! 38. Chleba! Chleba! Chleba! 39. Przełom. 40. Róże 41. Miotany falami - de tanie 42. Pierworodna córa Kościoła 43. Jesteśmy w Paryżu nie dla zabawy 44. Lojalny, miłujący pokój ksiądz 45. Nowy Obywatel Wenecji 46. Uszanujmy odłamki zdruzgotanego naczynia 47. Kiedy nie wydaje się dekretu biskupiego? 48. Potrzeba mi spocząć nieco 49. Habemus Papam! 50. Otwieramy serce i ramiona dla wszystkich 51Jestem tak "młodym papieżem" 52. ... jak pierwszy kwiat wczesnej wiosny 53. Bez własnej zasługi 54. Biskup Rzymu 55. Gdy się ma osiemdziesiąt lat życia 56. Niczego się nie traci przez pokój 57. Polonia orans 58. U stóp świętej góry 59. Godzina Soboru 60. Krzyk trwogi 61. Pokój na ziemi 62. Pożegnanie 63. Jam jest zmartwychwstanie i życie 64. Do widzenia! 1. BYŁ CZŁOWIEK POSŁANY OD BOGA -Fragmenty wspomnień o papieżu Janie XXIII ks. kard. Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. Na stolicy Piotrowej zasiadł papież Jan XXIII . Gdy lud cały trwał jeszcze w oczekiwaniu, w kaplicy Sykstyńskiej z ust nowego papieża padły krótkie słowa: "Zwać się będę Janem". Niemal wszyscy obecni tam kardynałowie byli tą decyzją zaskoczeni. Przyzwyczajeni przecież byliśmy do tego, że od szeregu 'dziesiątek lat papieże przyjmowali, na ogół, imię Piusa. Jan usprawiedliwił swój wybór, tłumacząc: Imię to nosił mój Ojciec, imieniem tym oznaczona była ubożuchna świątynia, w której przyjąłem chrzest. Tyle wspaniałych świątyń na całym świecie jest pod wezwaniem św. Jana. Ja również oddaję się pod szczególną opiekę św. Jana Chrzciciela i św. Jana Apostoła. Chcę być zaledwie głosem wołającego na puszczy: "Gotujcie drogę Pańską" i chcę, podobnie jak Jan Ewangelista, spoczywać na piersi Chrystusowej. Pragnę też doznać szczęścia, abym tak jak on mógł wziąć Matkę Chrystusową do siebie i powiedzieć, że jest Ona Matką moją. Weszliśmy więc w Kościele Bożym pod rządy papieża Jana. Zapewne, wiek i długoletnia praca dla kościoła bardzo ciążą na obranym dziś Słudze sług Bożych, ale Opatrzność Boża kieruje wszystkim. Właśnie temu człowiekowi, który jest świadom swych słabych sił, Bóg daje tyle niezwykłej pokory i tak ją uwypukla, jak gdyby chciał dać do zrozumienia całemu światu, że nie człowiek jest dzisiaj najważniejszy, ale sam Bóg! Ojciec Święty powiedział do mnie: - "Częstochowa, Częstochowa! Spraw, aby wiele modlono się za mnie przed waszą Matką Bożą". Odpowiedziałem: "Uczynię to, aby każdego dnia była msza święta w intencji Waszej Świątobliwości przed obrazem Matki Bożej Jasnogórskiej w Częstochowie". - Jeszcze chwilę zatrzymał mnie Ojciec Święty przy sobie. Później zauważyłem, siedząc w czasie tercji na wprost tronu papieskiego, że Ojciec Święty kilkakrotnie spoglądał ku mnie okiem wielkiej życzliwości. Pomijam liczne inne szczegóły, ale ten jeden notuję, że Ojciec Święty przez cały niemal czas był bardzo skupiony, szeptał modlitwy, zachowywał się niezwykle pokornie, co wzbudzało dlań wielką sympatię i brało za serce. Wśród skomplikowanego ceremoniału obrzędu koronacyjnego zachował cierpliwość, wyrozumiałość i skupienie. Nie mogę zapomnieć swego wrażenia z koronacji papieża Jana. W poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem był jakby zgnieciony i zmaltretowany. Bo, po ludzku sądząc, wiadomo: wiek, trud i praca - to wszystko żłobi w człowieku swe bruzdy, odbiera życie i energię. Zdawałoby się, że nie pora zaczynać, gdy trzeba raczej myśleć o zgonie! „ Po ludzku" wszyscy tak myśleliśmy, nie wyłączając wybranego Papieża. Ale tylko po ludzku! Po Bożemu wygląda to całkiem inaczej. Już te dwa lata jego rządów ukazują, czego dokonał i jak olbrzymich podjął się zadań! Świadczy o tym chociażby jeden zamiar: zwołania Soboru powszechnego, i drugie dzieło, już dokonane: zwołanie pierwszego Synodu Diecezji Rzymskiej. Pozornie człowiek bez sił, a tymczasem Rzym nie widział chyba dotąd na tronie papieskim równie ruchliwego człowieka jak Jan XXIII. Obchodzi on przecież przedmieścia Rzymu, jest w szpitalach i więzieniach, dociera do zagubionych klasztorków, do uczelni i seminariów, tam, dokąd zazwyczaj papieże nigdy nie chodzili, nawet młodsi od niego. Po ludzku - nie ma sił, ale Bóg krzepi i daje wielką moc. Jest niedziela Zielonych Świątek - nowe Zesłanie Ducha Miłości na Kościół. Jeżeli na kogo w Kościele, to chyba najbardziej na tego, który jest zastępcą Chrystusa na ziemi, na Ojca Świętego, Jana. W promieniach Ducha Miłości odchodzi do Ojca Papież miłości i dobroci. Napływają wiadomości radiowe, że zaczęła się agonia... Organizm, pomimo wieku i zniszczenia chorobą, jest silny, serce bardzo mocne, więc agonia może być długa... Błagamy Matkę Najświętszą, której obraz kazał umierający Papież postawić sobie na stole, w nogach łóżka, aby mógł na Nią w chwilach przytomności patrzeć - o zwycięską moc w tej ostatniej walce, o zmniejszenie cierpień, o radość serca, o Jej słodką obecność: "Bądź mu Dziewicą Wspomożycielką! - Pomóż! Okaż się Matką..." Modlę się za Jana. Jeszcze przed wybiciem godziny 21.00 pada wiadomość: Jan XXIII nie żyje! Umarł Dobry Papież Jan. W dwa tygodnie po naszym pożegnaniu w Rzymie. Wrażenie wstrząsające i bez miary bolesne, chociaż oddał życie za pokój świata i Sobór. Krótki był jego pontyfikat, ale jakże pełen zasług i znaczenia! Był to człowiek święty, Boży, zjednoczony z Chrystusem w każdej chwili, pełen żywej, dziecięcej wprost wiary, czynnej realizacji tej wiary. On po prostu - żył z wiary. Długo trwamy IW milczeniu... Jan XXIII promieniował mądrą dobrocią. Miałem wiele sposobności, by spojrzeć na nią z bliska. Kilka lat kontaktów może niezbyt częstych, ale jakże bliskich i zasadniczych. Papież zjednywał swoim osobistym stosunkiem, jakże bezpośrednim i prostym. Przemawiał wzrokiem i słowami. I więcej bodaj mówił dobrym spojrzeniem niż słowami. Oddawał się całkowicie ludziom, którzy go odwiedzali. Umiał słuchać i żywo interesować się sprawami, które były mu przedstawiane. Trudne problemy, nie dające się dziś rozwiązać, przyjmował z pełnym zrozumieniem. Umiał zachęcić do cierpliwości, obudzić ufność i tnadzieję na przyszłość. Ten rozumny optymizm podnosił na duchu, zachęcał do podejmowania nowych wysiłków, do nadprzyrodzonej cierpliwości. Ojciec Święty pragnął usunąć z ludzkiego współżycia wszystko, co mogłoby rozdzielać ludzi, chociaż miał zawsze na uwadze rzeczywiste trudności, które dzielą. W wyjątkowych sytuacjach dawał temu wyraz, chociaż zawsze niezwykle taktownie i życzliwie. Jan XXIII był zdania, że nikomu, kto o to prosi, nie może odmawiać rozmowy. Uważał się zawsze za przedstawiciela Chrystusa, który rozmawiał z każdym, kto do Niego przychodził. Zawsze jednak łączył miłość pasterza z roztropnością Głowy Kościoła. By zrozumieć niejedno posunięcie Papieża i właściwie je ocenić, trzeba pamiętać o tym, że Jan XXIII zawsze uważał się przede wszystkim za ojca i pasterza. Wszystko, co radowało ludzi, znajdowało żywy oddźwięk w sercu Jana XXIII. Umiał też włączać się w smutki i cierpienia ludzi udręczonych. I dlatego znajdował wspólny język niemal z każdym, kto chciał to zrozumieć. Dlatego obudził nadzieje całego świata, że można dojść do porozumienia w skłóconej rodzinie ludzkiej, gdy obie strony kierują się duchem Prawdy, Wolności, Sprawiedliwości, Miłości. Jan XXIII był niezwykle wrażliwy na wszystko, co wyniósł z kontaktów z Polską. Tę wrażliwość miał jeszcze z domu rodzinnego, gdzie często opowiadano sobie o dalekim narodzie na północy, który walczy o swoją wolność w sposób bohaterski. Żyła w jego rodzinnym domu tradycja głębokiej czci dla tych Włochów, którzy biegli do Polski, by stanąć ramię przy ramieniu z polskimi powstańcami w walce o wolność. W młodych latach czytał dzieła Henryka Sienkiewicza, który wywołał w sercu młodego kapłana głęboki podziw i szacunek dla kultury religijnej i narodowej Polski. Jak żywo tkwiły te wspomnienia w duszy Papieża, świadczy fakt, że tak często do nich wracał. Miałem możność kilka razy słuchać tych wspomnień, które radowały Papieża. Papież kochał Polskę i czekał na jej wolność. Toteż gdy nadeszła, radował się wszystkim, co tę wolność tworzyło, umacniało i poszerzało. Bawił się przypominaniem szczegółów ze swych podróży do Polski. Ileż zachował w pamięci wspomnień z Krakowa, Częstochowy, Gniezna, Warszawy, Poznania i tylu innych miast, które zwiedzał. Najpotężniejsze wrażenie wywarła na duszy Jana XXIII Jasna Góra. Wyniósł z pobytu w Częstochowie jakieś wewnętrzne osobiste więzy. "O Virginem Nigram, quam habemus carissimam!" - mówił publicznie na Centralnej Komisjii Przygotowawczej do Soboru (luty 1962) do zebranych kardynałów, arcybiskupów i ekspertów. Wracał do Niej często, nie tylko wtedy, gdy po swoim wyborze upiększył prywatną kaplicę w Castel Gandolfo, zwaną kaplicą polską, gdzie czczony jest obraz Matki Bożej Częstochowskiej, której zwycięstwa głoszą freski Jana Rosena rozmieszczone na ścianach kaplicy. Z wdzięcznością przyjął obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który umieścił w swej pracowni prywatnej, a w którego obliczu oddał Bogu ducha, przyzywając pomocy Matki Najświętszej. Uważał, że Kościół w Polsce ma w Jasnej Górze wyjątkową pomoc dla duchowego zjednoczenia narodu. Cieszył się, że Wielka Nowenna Narodu odbywa się pod opieką Matki Bożej, że Bogurodzica Dziewica prowadzi Polskę "w wiary nowe tysiąclecie". Przy grobie papieża Jana XXIII. Przybywamy tu nie dla zwyczaju, ale z pobudki serca, związanego w głęboki sposób z osobą Człowieka, który przeszedł dobrze czyniąc i pozostawił współczesnemu światu to, czego mu Najbardziej potrzeba. Papież Jan nie był myślicielem, nie był wielkim teologiem, ale był Człowiekiem, który żył duchem Ewangelii i prawdą Bożą na co dzień. Głęboko chował ją w duszy, a równocześnie promieniowała ona przez jego oczy, uśmiech i słowa, przez wielką życzliwość, którą okazywał każdemu człowiekowi. Swoim życiem ukazał to, czego najbardziej potrzeba dzisiejszemu światu. Wszedł w jego intencje, pragnienia, uczucia i potrzeby. Dlatego zachwycił świat, zmęczony twardością, nieżyczliwością, ostrością słów i gwałtownymi reakcjami. Człowiek ma już tego dość. Przyszedł czas, gdy świat najbardziej pragnie ludzi łagodnych, pogodnych, życzliwych, szanujących innych. Tego potrzeba współczesnemu człowiekowi i w tym jest sprawdzian naszego chrześcijańskiego ducha. Tego ducha okazał światu Jan XXIII przez swą prawdziwą, mądrą dobroć. Nasza obecność tutaj jest świadectwem wielkiej i głębokiej czci dla Człowieka, który wprawdzie odszedł, ale pozostał w naszych myślach i w naszej miłości. Bóg, Dawca chwały, pozwoli wcześniej czy później, że będziemy oglądać go na ołtarzach jako wzór najbardziej potrzebny współczesnemu światu. Stefan kardynał Wyszyński Prymas Polski 2. WSTĘP Świat jest głodny autorytetu. Ludzkość pragnie swego ojca. Nasza współczesność przez cztery lata zaspokajała ten głód. Odnaleziono ojca w osobie Jana XXIII. Ten człowiek uśmiechnął się czarem swych niewinnych, dziecięcych oczu, wyciągnął swe ojcowskie ramiona do wszystkich ludzi dobrej woli i powtórzył za św. Pawłem: "Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie" (1 Kor 4, 15). Cała ludzkość odczuła w Janie XXIII swego Ojca. Odwzajemniła się mu szczerą miłością. Niniejsza książka ma ułatwić odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Angelo Roncalli rozwijał w sobie ojcostwo duchowe przez całe życie; w jaki sposób stawał się ojcem jako kapłan, biskup, patriarcha, papież? I tutaj dochodzimy do paradoksalnego stwierdzenia: tym bardziej człowiek staje się ojcem ludzkości, im bardziej staje się dzieckiem Bożym. Świat pragnie ludzi na miarę Jana XXIII. Świat ich potrzebuje, aby być światem humanistycznym, a nie beznadziejną pustynią bez prawdy i miłości. Jan XXIII zachęca nas ze stron tej książki: "Proszę was przeto, bądźcie naśladowcami moimi" (1 Kor 4, 16). Wrocław 1976 r. AUTOR 3. KIMŻE, MNIEMASZ, BĘDZIE TO DZIECIĘ? Listopad, nawet we Włoszech, jest miesiącem przenikliwego zimna, pełnym mgieł, wichru i deszczu. Dzień 25 listopada 1881 roku w górzystej osadzie Sotto il Monte nie wyróżniał się lepszą pogodą. Od rana padał beznadziejny deszcz, a porywisty wiatr wciskał do nieszczelnych mieszkań powietrze, które wywoływało dreszcze nawet u osób zdrowych. Na Via Brusicio, w domu zamieszkałym przez cztery rodziny, rankiem w zimnym pokoju Marianna Anna Mazzola Roncalli rodziła dziecko. Ostatni jęk rodzącej połączył się z pierwszym triumfalnym krzykiem nowonarodzonego syna. Sąsiadki szybko wykąpały chłopca, Obwinęły w prześcieradło i położyły obok zmęczonej, ale szczęśliwej matki. - Angelo, mój aniele... - szeptała czule matka do maleńkiego synka. - Ale grubas z niego - zauważyła sąsiadka. - Jakie ma duże, ciekawe, ale i piękne oczy - stwierdziła druga. W tym momencie dziecko otworzyło usta i wydało doniosły krzyk. - Co to za głos?! Chyba będzie organistą! - prorokowała sąsiadka. Chłopiec potoczył oczyma po twarzach kobiet pochylonych nad nim. Zaprzeczył ruchem głowy proroctwu i znowu wydał potężny głos. - Na pewno będzie księdzem! - próbowała szczęścia druga sąsiadka. Na czole dziecka pojawiła się zmarszczka niezadowolenia. - On chyba zostanie biskupem! Nagły krzyk dziecka nie znamionował aprobaty i tego zaszczytnego urzędu. - Już wiem! - zawołała sąsiadka. - On będzie papieżem! Roześmiały się oczy dziecka. Rączki szeroko rozpostarło, jakby w nich chciało pomieścić cały świat. - Tak, on będzie naprawdę papieżem! - z całym przekonaniem stwierdziła sąsiadka. Marianna uśmiechnęła się gorzko. Cicho szepnęła: - Nie naśmiewajcie się z mojego dziecka. Niejedną goryczą nakarmią go ludzie. Tym zaś będzie, kim go Bóg zechce mieć. - To dlaczego tak krzyczy? - Po prostu dziecko jest głodne. Chce jeść. Po chwili drzwi się cicho otworzyły. W progu ukazały się trzy dziewczynki, trzymające się za ręce: trzyletnia Maria Katarzyna, dwuletnia Terenia i roczna Ancilla. Matka blado uśmiechnęła się do swoich córek: - Chcecie zobaczyć z bliska swojego braciszka? - Tak - chórem odpowiedziały dziewczynki. - Tylko cichutko podejdźcie do łóżka, bo aniołek już śpi. Dziewczynki przypatrywały się braciszkowi. - Jaki on czerwony - szeptem zauważyła Terenia. - Lala - orzekła Ancilla. - Ależ nie lala - zaśmiała się Katarzyna. To prawdziwe bobo. Terenia nie wiele się zastanawiając dotknęła paluszkiem pulchnego policzka braciszka. - Plawdziwy blacisek - z powagą wysepleniła dziewczynka. Kiedy dzieci zajęte były oglądaniem chłopca, koło łóżka stanął ojciec. Pochylił się z troską nad żoną. Spracowaną ręką pogłaskał jej ciemne włosy. Po chwili powiedział z tkliwością: - Marianno. Tym jednym słowem wyraził tak wiele: miłość, wdzięczność, szacunek dla swojej żony. Odwzajemniła się też jednym słowem: - Janie... Oczy dopowiedziały reszty. Po chwili zapytał się Jan: - Kiedy zaniesiemy syna do chrztu? - Dzisiaj po obiedzie - odpowiedziała żona. - Czy nie lepiej odłożyć to do jutra? - W żadnym wypadku - żywo zareagowała Marianna. - Przypominasz sobie, jak nasz proboszcz grzmiał ostatnio na ambonie, aby dzieci natychmiast po urodzeniu przynosić do chrztu ze względu na wielką śmiertelność. Po co mamy narażać się Bogu i co gorzej - uśmiechnęła się - naszemu jegomościowi? Po obiedzie Marianna z wielkim wysiłkiem wstała z łóżka, ubrała się, obwinęła dziecko w ciepły koc i wraz z mężem i jego stryjem Sewerynem skierowali kroki do kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Jana. Niestety, nie zastali księdza proboszcza. - Pojechał jegomość do chorego, do wioski Terno - oznajmił przybyłym kościelny. - Wnet przyjedzie. Poczekajcie w zakrystii. To "wnet" okazało się czterema godzinami, długimi jak wieczność dla przemarzniętych do kości parafian. Wreszcie w drzwiach ukazał się proboszcz, ks. Francesco Rebuz-zini. - Akurat teraz musieliście przyjść z dzieckiem do chrztu? - przywitał pasterz niezbyt uprzejmie swoje owieczki. - Ale, jegomościu... - próbowała się wytłumaczyć Marianna. Ksiądz przerwał jej ostro: - Żadne ale, jestem zmęczony i koniec. Przyjdźcie jutro. Zresztą widać, że chłopak zdrowy jak ryba. Może poczekać! Stryj nie wytrzymał. Chrząknął tak głośno i dwuznacznie, że ksiądz zmienił zdanie: - To już dobrze, dobrze. Ochrzczę tego małego poganina, ale tak, że ... - ... że niby co? - stryj zapytał się rzeczowo. - ... że chyba zostanie świętym - wymijająco odpowiedział proboszcz. - To dobrze, jegomościu. Bo ja nie chcę być ojcem chrzestnym byle kogo. Wkrótce woda chrzcielna zmywała główkę dziecka, a ksiądz wymawiał formułę sakramentalną: - Angele, Joseph, ego te baptizo in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Kiedy dusza dziecka odradzała się dla Boga, ono spokojnie spało. Po ceremonii chrztu Marianna uklękła przed obrazem Madonny. Matka Matce tyle miała do powiedzenia i do ofiarowania. , - Madonno! Ofiaruję Ci swego syna. Opiekuj się nim, aby wyrósł na dobrego człowieka. Słyszysz, Madonno, pragnę tylko> jednego, aby Angelo był dobrym człowiekiem! 4. BIEDNE USZY Rodzina Roncallich dzieliła czas na modlitwę i ciężką pracę. Codziennie - latem czy zimą - skoro świt małżonkowie wraz z powiększającą się gromadką dzieci uczęszczali na mszę św. Wieczorem rodzina zebrana wokół dużego kuchennego stołu odmawiała różaniec. Po kolacji stryj-dziadek Zaverio czytał i tłumaczył pięknym głosem Pismo św., rozmyślania z książki Ludwika de Ponte lub życiorysy świętych. W niedziele wszyscy uczęszczali na sumę i nieszpory. Modlitwa dawała małżonkom siłę do pracy i niezwykłą cierpliwość. Marianna raczej małomówna, zawsze jednak w odpowiednim czasie znajdowała dobre, ciepłe słowo dla męża i dla dzieci. Jej wielkie opanowanie przy olbrzymiej pracy imponowało dzieciom. Jan także odznaczał się spokojem, prawością, a równocześnie serdecznością i pogodnym usposobieniem. Dzięki pracowitości i oszczędności mógł pewnego dnia oświadczyć żonie: - Marianno, koniec z dzierżawą! Kiedy zdumiona żona podniosła na niego oczy, objął ją delikatnie i powiedział: - Teraz już jesteśmy panami na swoim. Kupiłem od hrabiego Morlani 27 akrów ziemi i dom „Colombara". Uradowana rodzina wkrótce przeprowadziła się do nowej własności. Dom był wprawdzie stary, bo pochodził z XVIII wieku, ale zbudowany solidnie z kamienia i pokryty żółtym tynkiem. Przede wszystkim był obszerny, bo liczył aż osiemnaście pokoi; było to ważne dla powiększającej się rodziny. Tymczasem czas posuwał się nieubłaganie. Kiedy Angelo skończył sześć lat, ojciec zaprowadził go do szkoły, znajdującej się w odległej o trzy kilometry miejscowości Carvico. Sotto ii Monte nie miało własnej szkoły. Cała "instytucja naukowa" zajmowała zaledwie jedną izbę, gdzie na trzy zmiany czerpały naukę dzieci z całej okolicy. Dla trzech klas był zaledwie jeden nauczyciel. Był nim ks. Pietro Nolis. Nie miał on łatwego życia wśród żywiołu rozbrykanych chłopców od sześciu do jedenastu lat. Więcej czasu tracił na uspokajanie uczniów niż na samą naukę. Jam Roncalli podczas prezentacji syna oświadczył nauczycielowi: - On jest zdolny. Jeśli nie będzie chciał się uczyć, proszę go bić! Mijały, dni, tygodnie, miesiące... Angelo odznaczał się nie tyle zdolnościami, co pilnością. Najwięcej trudności miał jednak z gramatyką. Toteż nauczyciel korzystał obficie z pełnomocnictwa ojcowskiego i targał za uszy małego ucznia, ile się dało. Pewnego dnia po powrocie do domu Angelo przypatrywał się swemu odbiciu w lustrze. - Co się tak przypatrujesz sobie w lustrze? - zapytała się zdumiona matka. - Mamusiu, czy nie zauważyłaś, że mam uszy coraz dłuższe? - Matka roześmiała się. Przytuliła synka do siebie. Pomasowała mu delikatnie uszy i cicho powiedziała: - Biedne uszy, coraz większe, ale i mądrości w główce coraz więcej... W roku 1888 siedmioletni Angelo przyjął w Sotto ii Monte pierwszą Komunię świętą. Wieczorem tego dnia zapytała matka rozmodlonego chłopca: - Czy dobrze wsłuchałeś się w głos Pana Jezusa, którego przyjąłeś dzisiaj do swego serca? - Tak, mamo. Po chwili namysłu dodał: - Usłyszałem bardzo wyraźnie głos Chrystusa: "Pójdź za mną!" - A ty? - Odpowiedziałem: "Idę, Panie!" Kiedy dzieci już spały, Marianna zwierzała się mężowi: - Tak mi się wydaje, że Pan Jezus chce, aby nasz Angelo był księdzem. - A ja myślałem, że jako najstarszy syn odziedziczy po nas gospodarstwo. Ale jeżeli Pan Bóg chce mu dać inne "gospodarstwo", niech się dzieje wola Boża. O jedno się tylko martwię, jak podołamy go wykształcić. To dużo kosztuje, a my... - Zostawmy to Opatrzności Bożej. Więcej się martwię, czy potrafimy urobić jego serce na wzór cichego i pokornego Serca Jezusa. - Trzeba będzie podwoić nasze modlitwy i naszą osobistą pracę nad uświęceniem własnych dusz. 13 lutego 1889 roku w Carvico otrzymał Angelo sakrament bierzmowania z rąk biskupa Gaetano Camillo Guindaniego. Nowy rycerz Chrystusa prosił Ducha Świętego szczególnie o dar męstwa w walce o dopięcie celu. Po ukończeniu trzech klas w Carvico rozpoczął uczęszczać do następnej klasy w Celano, miasteczku położonym w dolinie San Marino za Monte Giovanni, oddalonym o sześć kilometrów od Sotto ii Monte. Droga prowadziła przez liczne góry i pagórki, toteż można było teraz bez przesady powiedzieć, że Angelo do szkoły i ze szkoły "szedł pod górę". W zimie mieszkał na stancji w miasteczku, ale od wczesnej wiosny odbywał codziennie męczącą wędrówkę z kolegą Pietro Donizettim. Na szczęście szlak szkolnych wędrówek przechodził przez wioskę San Gregorio, gdzie na plebanii gospodynią była cioteczna babka Angela. A że babcia miała dobre serce dla wnuczka, a ksiądz proboszcz don Martinelli pełne zrozumienie dla apetytu młodych, chłopcom nie brakowało kalorii w codziennej wspinaczce. Wkrótce też Angelo poznał gorzki smak ludzkiej podłości. Oto w klasie znaleziono papierosy, czego w szkole nigdy nie tolerowano. - Kto przyniósł papierosy do klasy? - zapytał nauczyciel. Odpowiedziała cisza. Chłopcy pobladli i skurczyli się w ławkach. Wiedzieli, że z nauczycielem w takich wypadkach nie ma żartów. - Powtarzam pytanie: Kto przyniósł papierosy do klasy? Jeżeli nikt się nie przyzna, cała klasa zostanie surowo ukarana. Znowu zapanowała przejmująca cisza. Nauczyciel uważnie toczył wzrokiem po przestraszonych twarzach uczniów. Nagle jeden z nich podniósł palce. - Toś ty przyniósł papierosy? - zapytał nauczyciel. - Nie, to zrobił Angelo Roncalli. Gdyby grom uderzył w pobliżu, nie zrobiłby takiego wrażenia na Angelu jak to bezpodstawne oszczerstwo. Nauczyciel podszedł do ławki, gdzie siedział Roncalli. - Toś ty przyniósł papierosy? Angelo podniósł się wolno w ławce. - Nie - odpowiedział cicho. - Nie dość, żeś popełnił przestępstwo, to jeszcze kłamiesz? - irytował się nauczyciel. Angelo nisko spuścił głowę. Po chwili nauczyciel wrócił za katedrę. Zaczął coś pisać. Po chwili wręczył Roncalłemu list i powiedział: - Zaniesiesz ten list swemu księdzu proboszczowi. Niech wie, jaką ma czarną owieczkę. On ci odpowiednio "wynagrodzi" za wstyd, jaki przyniosłeś swoim postępowaniem całej parafii. Tego dnia Angelo sam wracał do domu. Szedł powoli. W jego sercu szalała burza. Zastanawiał się: przecież ja tego nie zrobiłem; to mnie wyrządzono krzywdę, rzucając na mnie bezpodstawne oszczerstwo i teraz ja mam sam wręczyć na siebie oskarżenie, na które nie zasłużyłem? Przecież byłoby to głupie i niesprawiedliwe. Kiedy znalazł się Angelo na szczycie jednej z góry, wziął do ręki list i powoli zaczął go targać na drobniutkie części. Po chwili rzucił strzępy listu w dolinę. Wiatr poderwał kawałki papieru i rozniósł je daleko. W najbliższą niedzielę proboszcz, ks. don Francesco, wezwał chłopca na plebanię. - Angelo - zapytał się rozgniewany ksiądz - gdzie jest list od nauczyciela z Celano, który miałeś mi wręczyć? Chłopcu ugięły się nogi. Nie odezwał się ani jednym słowem. - Gdzie jest list? - w głosie wisiała groźba. Angelo jeszcze niżej spuścił głowę. W tym momencie proboszcz wymierzył mu silny policzek. - A teraz wynoś mi się sprzed oczu! - rozkazał proboszcz. Chłopiec biegiem wypadł z plebanii. Nie wiele zastanawiając się wpadł do pustego w tym czasie kościoła. Ukląkł przed wielkim krzyżem. Objął swymi ramionami stopy Chrystusa i dopiero teraz wybuchnął głośnym płaczem. Po długiej chwili szloch ucichł, tylko ciało wrażliwego chłopca drgało konwulsyjnie. - Chryste - zaczął się modlić Angelo, ciężko wzdychając. - Ciebie najniewinniejszego też policzkowano, pluto na Ciebie, biczowano, wreszcie ukrzyżowano. A ty, Chryste, modliłeś się za katów: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią". Naucz mnie Panie takiej postawy. Daj siłę, do wypełnienia Twojego przykazania: "Miłujcie nieprzyjaciół waszych, czyńcie dobrze tym, którzy was prześladują, módlcie się za potwarzających was...". Angelo obtarł łzy rękawem. Ucałował serdecznie skrwawione stopy Chrystusa. Podniósł się z klęczek. Powoli skierował się ku wyjściu. Kiedy się znalazł w promieniach słońca zrozumiał, że odniósł pierwsze wielkie zwycięstwo. Pokonał w sercu nienawiść. 5. BERGAMO Uczęszczanie do szkoły podstawowej zakończyło się dla Angela niemal klęską. Bo jakże inaczej można nazwać kompromitujące stopnie, jakie otrzymał: z religii - dobry, z języka włoskiego, łaciny, geografii - dostateczny, z matematyki - niedostateczny. To już było prawie dno. A jednak ani AngeLo, ani - o dziwo! - jego rodzice, nie załamali się tą klęską. Pomoc przyszła niespodziewanie od hrabiego Morlani, od którego Jan Roncalli dzierżawił, a później kupił rolę. Od lat hrabia obserwował silnego, dobrze zbudowanego, ciemnowłosego Angela, z którego twarzy biła ujmująca pogoda, a z oczu sypały się iskry wesołości. Żal mu się zrobiło chłopca. Zaproponował jego ojcu: - Słuchajcie, Janie, jeśli chcecie, to poślijcie syna do Bergamo do tamtejszego małego seminarium. - Z takim beznadziejnym świadectwem? - Mogą uwzględnić przecież trudne warunki, jakie miał wasz syn uczęszczając do szkoły. A po drugie, egzamin wstępny rozstrzygnie, czy Angelo zostanie przyjętym do seminarium. - Ależ, panie hrabio, nas nie stać na opłacanie pobytu i nauki syna w Bergamo. Hrabia zastanowił się dłuższą chwilę. Potem rzekł: - W takiej sytuacji podejmę się sam płacić koszta nauki Angela. Jan nie wiedział, jak dziękować niespodziewanemu dobrodziejowi. Radość w domu Roncallich była wielka. Marianna jednak trzeźwo zafrasowała się: - Skąd weźmiemy pieniądze na wyprawę dla Angela? Przecież potrzebne mu jest nowe ubranie, buty, bielizna? Nagle zdecydowała się: - Pójdę do proboszcza. Może on nas poratuje. Don Francesco nie okazał radości, kiedy dowiedział się, że Angelo zamierza być kapłanem. Jeszcze "bolała" go dłoń od uderzenia chłopca w twarz. Toteż nie zdobył się na żadną konkretną pomoc materialną. Nie byłby jednak księdzem, gdyby nie pospieszył z radą: - Tylu macie krewniaków. Poproście ich o pomoc. Nie odmówią. Marianna zagryzła wargi. Ucałowała wyciągniętą rękę proboszcza, ukłoniła się nisko i powiedziała: - Niech Pan Bóg wynagrodzi wam, dobrodzieju, za radę. Zaczęła obchodzić wszystkich krewnych, prosząc o pomoc. Wieczorem przyszła niemal załamana poniżeniem, jakiego jej nie oszczędzili krewni. Płacząc, rzuciła na stół "pomoc" rodziny. Suma srebrnych monet i miedziaków wynosiła aż ... dwa liry. Mimo wszystko we wrześniu 1892 r. Angelo znalazł się w Ber-gamo. Samo powiatowe miasteczko, oddalone o 16 kilometrów od Sotto ii Monte, wydawało się chłopcu metropolią, wielkim światem, szczytem marzeń. Egzamin zdał niespodziewanie dobrze i został zaliczony w poczet alumnów małego seminarium. Zaczęły się dni ujęte w ścisły regulamin. Modlitwa, wykłady, przygotowanie do lekcji, posiłki, rekreacje - normowane były przepisami. Angelo w tym uregulowanym systemie życia poczuł się dobrze. Teraz nie tracił sił na męczące i czasochłonne wędrówki do szkoły. Mógł w takich warunkach poświęcić się całkowicie nauce. Co więcej, właśnie w małym seminarium rozbudziły się w nim uśpione dotąd zdolności. Szybko chłonął wiedzę, a dzięki systematyczności i chłopskiemu uporowi zdobywał coraz lepsze stopnie, tak że wkrótce znalazł się wśród najlepszych uczniów. Ani się nie spostrzegł, kiedy po trzech latach znalazł się wobec wyboru: albo dalsze kontynuowanie nauki już w wyższym seminarium duchownym, albo obranie innego kierunku studiów. Nie zastanawiał się długo. Od dzieciństwa czuł w sobie powołanie kapłańskie. Chciał kochać Pana Boga za wszelką cenę oraz zostać kapłanem w służbie dusz prostych, potrzebujących cierpliwości i troskliwej opieki. 24 czerwca 1895 roku Angelo przyjął tonsurę, dzięki czemu przeszedł ze stanu laickiego do stanu duchownego i uzyskał inkardynację czyli przynależność do diecezji Bergamo. Teraz rozpoczął studia filozoficzne i teologiczne. Równocześnie jednak z całą powagą oddał się pracy nad uświęceniem duszy własnej. Wcześnie zrozumiał, że tak jak w nauce nie ma postępu bez systematyczności i rzetelnej pracy, tak w życiu duchowym nie można iść naprzód bez systematycznej i solidnej współpracy z łaską Bożą. Do tego celu miał mu posłużyć m. in. Dziennik duszy, w którym postanowił umieszczać swoje postanowienia, strategię na drodze do wieczności, spostrzeżenia i uwagi. I oto czternastoletni seminarzysta w roku 1895 wpisuje do zeszytu za cztery soldy wzniosłe słowa soboru trydenckiego skierowane do kapłanów: Duchowni powołani do służby Pana powinni tak swe życie i całe postępowanie ukształtować, aby strojem, ruchami, chodem, mową i wszystkimi innymi cechami nie co innego okazywali, jak tylko postawę pełną powagi, opanowania i pobożności. Niech unikają nawet lekkich błędów, które u nich mogą stać się bardzo wielkimi, aby ich czyny zyskały sobie powszechny szacunek (Sobór trydencki, sesja XXII, dekret o reformie, kanon 1). Następnie umieszcza Angelo zdanie z Lamentacji Jeremiasza: "Dobrze jest mężowi, gdy nosi jarzmo od młodości swojej" (3, 27). I teraz następują postanowienia oraz przepisy, które dla swojego użytku opracował Angelo na podstawie Małego regulaminu, jaki otrzymał od swojego kierownika duchowego: Pierwsza i naczelna zasada: wybrać sobie kierownika duchowego odznaczającego się życiem przykładnym, roztropnością i wiedzą, do którego ma się pełne zaufanie, całkowicie od niego zależeć, słuchać jego rad i poddać się z ufnością jego kierownictwu. Z okazji uroczystości kościelnych zeszyt Roncallego zapełnia się nowymi postanowieniami: Triduum 30 listopada ku czci św. Franciszka Ksawerego - 1) Naśladować jego głęboką pokorę, poznając samego siebie, swoją nędzę tak duchową, jak i cielesną, szukając w studiach i spełnianiu dobrych uczynków nie szacunku, czci i dobrej opinii u ludzi, lecz tylko Boga, Jego chwały, naszego pożytku duchowego i dobra dusz. 2) Naśladować go w umartwieniu przez powściąganie, ile się tylko da, woli własnej i swoich kaprysów, przez umartwienie ciała, jakim będzie nie szukanie najwygodniejszej pozy przy siedzeniu i klęczeniu, lecz zadowolenie się pozycją przyjętą na początku, przez opanowywanie niepohamowanej chęci, by widzieć, wiedzieć i mówić itd. 3) Dla naśladowania jego gorliwości w szerzeniu chwały Boga i w zbawieniu dusz brać udział z jak największym skupieniem i wiarą we mszy św., ofiarując ją w intencji zdrowia, pomyślności i bezpieczeństwa Najwyższego Pasterza, zwycięstwa Kościoła i nawrócenia niewiernych, a także w intencji, byśmy sami uzyskali takiego ducha gorliwości, pobożności i pokory, ofiarności i wzgardy reszty tego świata, jaki cechował naszych ojców, którzy dali nam pod tym względem wspaniałe i świetlane przykłady. Czterodniowe skupienie na cześć św. Franciszka Salezego Dla uczczenia tego wielkiego świętego: 1) Naśladujmy jego łagodność, odnosząc się do innych z łaskawością, uprzejmością, wesołością, nie uchybiającą wszakże powadze i skromności. Taką postawę zachowamy zwłaszcza wobec tych, którzy nam sprawili jakąś przykrość, nie są nam sympatyczni, których dusze pełne są udręki, pokus i niepokojów itp. Tych ostatnich postaramy się, o ile się tylko da, przyciągnąć do Boga. 2) Naśladujmy go w surowości, z jaką odnosił się zawsze do samego siebie, przez deptanie, przełamywanie i wyrzekanie się własnej woli i własnego sądu. 3) Naśladujmy jego miłość ku Bogu przez częste wzbudzanie aktów ofiarowania samego siebie Bogu i przez wyrażenie gotowości uczynienia tego wszystkiego, czego On w czasie tych świętych dni skupienia od nas oczekuje, przez gorącą modlitwę, by wszystkie nasze czynności zmierzały ku dobru. 4) Wreszcie naśladujmy jego miłość bliźniego, modląc się za grzeszników, o powodzenie misji katolickich, za Najwyższego Pasterza i o zwycięstwo Kościoła. W tym czasie Angelo układa dla swojego użytku piękną modlitwę: Panie Jezu Chryste, który mnie niegodnego i nędznego sługę Twego, Angelo Giuseppe, bez żadnych moich zasług, lecz tylko z Twego miłosierdzia raczyłeś powołać do stanu duchownego, błagam Cię, spraw, przez wstawiennictwo Najświętszej i Najukochańszej Matki mojej, Maryi Niepokalanej, i wszystkich świętych, moich patronów niebieskich, których opiece się polecam, abym jak Twój umiłowany uczeń Jan zapłonął ogniem Twej miłości, a wszystkimi cnotami, zwłaszcza pokorą, ozdobiony, duszę, ciało i wszystkie moje siły poświęcił dla przysporzenia chwały Twemu Imieniu i Twej oblubienicy Kościołowi katolickiemu i bym w sercach ludzi rozpalił ogień Twej miłości, aby Ciebie tylko kochały, Tobie tylko służyły i by na nowo zostało wzniesione Królestwo Twoje na świecie, gdzie Ty jesteś wiecznym błogosławionym Królem miłości i pokoju, Ty, który z Bogiem Ojcem w jedności Ducha Świętego żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen. W następnym roku, tj. w r. 1896, podczas corocznych rekolekcji seminaryjnych Dziennik duszy zapełnia się nowymi postanowieniami dotyczącymi życia wewnętrznego i nauki. Precyzuje w nich kleryk dokładnie środki, jakimi pragnie posługiwać się na drodze do świętości. 1) Postanawiam i przyrzekam, że nie będę nigdy przystępował do Sakramentów świętych bezmyślnie lub z oziębłością i że przeznaczę co najmniej kwadrans na przygotowanie się do nich. 2) Postanawiam ponadto, że wytrwam, zwłaszcza w czasie wakacji, w codziennym rozmyślaniu, rachunku sumienia, szczegółowym i ogólnym, że będę odmawiał różaniec, odprawiał czytanie duchowne i nawiedzał Najświętszy Sakrament oraz że będę odmawiał przepisane w Seminarium modlitwy, pobożnie i według planu dnia, którego przyrzekam przestrzegać jak najskrupulatniej tak w Seminarium, jak i podczas wakacji. 3) W miarę możności odmówię na cześć Matki Najświętszej psałterz i psalmy oraz codziennie trzy Zdrowaś dla osiągnięcia cnoty czystości. 4) Będę starannie czuwał nad sobą, by nie popadać w roztargnienia podczas modlitwy, zwłaszcza podczas ośmiu Ojcze nasz poobiednich, nieszporów, różańca i rozmyślania. Zarówno na modlitwie, jak i poza nią będę pamiętał o obecności Jezusa wyobrażając sobie, że jestem przy Nim w jakimś określonym momencie Jego życia, np. w Wieczerniku lub na Kalwarii. 5) Przede wszystkim będę się pilnował, aby nie rozrosła się we mnie pycha, i dlatego będę pamiętał o tym, by siebie uważać za najniższego i najnędzniejszego ze wszystkich, tak pod względem pobożności, jak i nauki. 6) Co do nauki - będę się do niej przykładał z całą miłością i zapałem oraz ze wszystkich sił, studiując pilnie wszystkie bez wyjątku przedmioty, nie zaniedbując żadnego pod pretekstem, że mi nie odpowiada. 7) Będę się szczególnie ćwiczył w umartwieniu, zwłaszcza w ciągłym przezwyciężaniu miłości własnej i mej wady głównej, unikając tych okazji, które by mogły ją podsycić. Dlatego nie będę się popisywał swą wiedzą w rozmowach, nie będę się uniewinniał, wychodząc z założenia, że postępowanie innych jest zawsze lepsze od mojego. Ani w sposobie bycia, ani w słowach nie będę sobie nadawał tonów wyższości. Będę unikał wszelkich pochwał i starannie będę się wystrzegał chęci podkreślania moich czynów i zwracania i na nie uwagi moich słuchaczy, a także nadawania sobie jakiegokolwiek znaczenia. 8) Nie spocznę, póki nie osiągnę miłości i nabożeństwa do Najświętszego Sakramentu, który będzie zawsze najdroższym ośrodkiem moich uczuć, myśli, jednym słowem: całego mego życia jako kleryka, a jeśli On mnie zechce, jako księdza. 9) Obiecuję i przysięgam Najświętszej Maryi Pannie, która mi będzie zawsze najukochańszą Matką, że będę się wystrzegał w miarę moich możliwości jak najskrupulatniej wszelkiej dobrowolnej myśli czy uczynku, które by mogły zaciemnić niebiańską cnotę świętej czystości. W tym celu wzywam i wzywać będę zawsze Królowę Dziewic, aby mi dopomogła w oddaleniu wszelkich pokus, które podsuwać mi będzie szatan, zagrażających mym postanowieniom. 10) Nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu i Serca Jezusowego, które przede wszystkim ja sam będę praktykował, postaram się wszczepiać, zwłaszcza dzieciom, mówiąc z upodobaniem na te tematy. To samo dotyczy nabożeństwa do Najświętszej Marii Panny. 11) Nie zapomnę nigdy o św. Józefie, zanosząc codziennie do niego jakąś modlitwę w mojej intencji, za konających i za Kościół. 12) Podczas nowenn w marcu, maju, czerwcu, październiku, a także zawsze, będę się szczególnie ćwiczył w umartwianiu moich uczuć, odmawiając im tego, czego by pragnęły. W czasie wakacji, zwłaszcza tam, gdzie są większe skupiska ludzi, będę bardzo przestrzegał skromności, nie tyle po to, by świecić innym przykładem, ale aby uniknąć okazji, które mogłyby mi przynieść szkodę. 13) Będę się modlił i zalecał modlitwę do Najśw. Sakramentu, Marii Panny i świętych w intencji nawrócenia Wschodu, a zwłaszcza o zjednoczenie Kościołów odłączonych. Nie opuszczę nigdy modlitwy za Ojca św., za zwycięstwo Kościoła, za mego najdroższego biskupa, za rodziców i dobrodziejów, zwłaszcza za tych, którym najwięcej zawdzięczam. 14) Jednym słowem - tak będę postępował, aby wszystkie moje czyny zmierzały do celu, jaki wskazywał św. Ignacy Loyola: Ad maiorem Dei gloriam - Na większą chwałę Bożą. Angelo Roncalli posiadał wielką sztukę, mianowicie umiał nie tylko czynić postanowienia, ale z żelazną nieustępliwością i konsekwencją realizował je w codziennym życiu. 6. CZYSTOŚĆ Szesnastoletni Angelo Roncalli stanął wobec budzącego się popędu seksualnego. Nie zaskoczyło go to ani zdziwiło. Wychowany na łonie natury wiedział, że musi przyjść i u niego przebudzenie tej ogromnej siły tkwiącej w człowieku, która ma służyć do utrzymania rodzaju ludzkiego. Ale co innego wiedzieć, a co innego samemu przeżyć dramat rozdarcia między duszą a Ciałem. Z pełnym zaufaniem zwrócił się do swego kierownika duchowego o pomoc. Kapłan wysłuchał uważnie zwierzeń Angela i spokojnie rozpoczął rozmowę: - Dziwne byłoby, przyjacielu, gdybyś tego stanu nie przeżył. Oznaczałoby to, że albo cieszysz się specjalnym przywilejem Bożym, albo ... że jesteś nienormalny. Ponieważ jednak nie masz specjalnego przywileju z nieba i jesteś chłopcem zupełnie normalnym, stajesz wobec problemu wywalczenia w sobie męskiej, wspaniałej czystości. Walka to nie dla mięczaków, ale dla ludzi odważnych, wspaniałych, bohaterskich. - A czy jest w ogóle możliwe - zapytał rzeczowo Angelo - aby człowiek opanował zupełnie tę dziedzinę? Doświadczony kierownik duchowy spokojnie odpowiedział: - Gdyby to było niemożliwe, to Pan Bóg nie nakazywałby czystości odpowiedniej dla każdego stanu. Co więcej, dla kapłana jest to nie tylko możliwe, ale i konieczne ze względu na celibat, do którego dobrowolnie się zobowiązuje. - Ale chyba nikomu łatwo nie przychodzi utrzymać się w czystości? - Czasem jest to męczeństwo! - każdą sylabę ostatniego słowa kapłan wymawiał z przyciskiem. - W każdym razie jest to potężne zmaganie duszy z ciałem. Ale Pan Bóg w swej niewysłowionej dobroci spieszy każdemu człowiekowi z pomocą łaski, która wprawdzie nie zastąpi naszego osobistego wysiłku i zaangażowania w walce o czystość, ale zdecydowanie pomaga. - Przypominam sobie, że św. Paweł Apostoł narodów, w jednym ze swoich listów zapytuje się dramatycznie: "A któż uwolni mnie od ciała tej śmierci?" - I jak sobie odpowiada? - Łaska Boża przez Jezusa Chrystusa! - Przypomnij też sobie słowa tego samego świętego: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia", tj. w Jezusie Chrystusie. I w tych słowach masz odpowiedź na swoje pytanie, czy człowiek może opanować w sobie dziedzinę seksualną. - A czy Pan Bóg każdemu daje wystarczającą łaskę? - Tak. - To dlaczego tak dużo upadków w tej dziedzinie? - Bo ludzie zapominają współpracować z łaską. - A na czym ta współpraca polega? Kierownik duchowy spokojnie omówił i przedyskutował z Angelem sposoby utrzymania i rozwoju cnoty czystości. Wynikiem tej rozmowy były postanowienia i przyrzeczenia Angela zapisane w Dzienniku duszy: Ponieważ zrozumiałem, dzięki łasce Bożej i mojej Matce, Najświętszej Pannie Maryi, jak bezcennym skarbem jest święta czystość i jak bardzo mnie, powołanemu do anielskiego urzędu kapłaństwa, potrzebne jest zachowanie nieskalanym tego jaśniejącego zwierciadła, ułożyłem podczas tych świętych rekolekcji za aprobatą mego ojca duchownego, te oto przyrzeczenia i postanowiłem skrupulatnie je wypełniać. Powierzam je Najświętszej Dziewicy, przez ręce trzech anielskich młodzieńców: Alojzego Gonzagi, Stanisława Kostki i Jana Berchmansa, moich szczególnych patronów, ażeby Ona, przez zasługi tych trzech swoich lilii, zechciała pobłogosławić i udzielić mi łaski do ich wypełnienia. 1) Przede wszystkim jestem głęboko przekonany, że święta czystość jest łaską Bożą, bez której nie umiałbym jej zachować. Dlatego oprę się i tu także na mocnym fundamencie pokory nie licząc na siebie, ale całą ufność pokładając w Bogu i Matce Najświętszej. Stąd codziennie będę prosił Boga o cnotę świętej czystości, a zwłaszcza w Komunii św. całkowicie Mu się polecę, Jemu, który w Eucharystii przygotowuje mi czboże wybranych i wino, które rodzi dziewice» (Za 9, 17). Będę miał tkliwe nabożeństwo do Królowej Dziewic. Ofiaruję zawsze pierwszą godzinę małego oficjum, pierwsze Zdrowaś z modlitwy Anioł Pański i pierwszy dziesiątek różańca w intencji zdobycia i zachowania świętej czystości. Pozyskam sobie także opiekę św. Józefa, najczystszego oblubieńca Marii, odmawiając do niego dwa razy dziennie modlitwę: "O stróżu dziewic" i będę miał nabożeństwo do trzech wyżej wymienionych młodzieńców, których czystość będę się starał sobie przyswoić. 2) Będę stosował surowe umartwienia moich zmysłów, utrzymując je w granicach chrześcijańskiej skromności. W tym celu nakażę wstrzemięźliwość moim oczom, nazwanym przez św. Ambrożego "siecią podstępną" a przez św. Antoniego Padewskiego "złodziejami duszy", unikając w miarę możności skupisk ludzi z racji świąt itp., a gdybym musiał tam się znaleźć, będę tak się zachowywał, by nic z tego, co zagraża cnocie czystości, nie raniło mych oczu, które w takich wypadkach będę trzymał zawsze opuszczone. 3) Najdalej idącą skromność zachowam także przechodząc przez ulicę miasta lub gdy się znajdę w innych miejscach publicznych nie będę spoglądał na plakaty, obrazy, wystawy, gdzie mogłoby się znaleźć coś nieskromnego, lecz będę postępował w myśl słusznej rady Eklezjastyka: "Nie rozglądaj się po ulicach miasta ani nie przebiegaj po rynkach jego" (Syr 9, 7). Nawet w kościołach, prócz tego że zachowam budującą skromność przy świętych obrzędach, nie będę się nigdy przyglądał takim dziełom sztuki, jak np. obrazom, rzeźbom, figurom, a przede wszystkim tym dziełom sztuki malarskiej, gdzie choćby odrobinę tylko było naruszone prawo skromności. 4) Z niewiastami wszelkiego stanu, choćby to były krewne lub święte, będę szczególnie ostrożny, unikając ich poufałości, towarzystwa i rozmów, zwłaszcza gdy chodzi o osoby młode. Nigdy nie będę się w nie wpatrywał, pamiętając o pouczeniu Ducha Świętego: "Nie patrz na pannę, aby jej piękność nie była ci na upadek" (Syr 9, 5). Nigdy nie będę się im zwierzał, a jeśli zajdzie konieczność rozmowy z nimi, użyję "mowy twardej, krótkiej, roztropnej i uczciwej". 5) Nie będę nigdy brał do ręki ani oglądał książek czy obrazków obrażających skromność, a gdy napotkam tak niebezpieczne przedmioty, natychmiast podrę je lub spalę - nawet gdyby znajdowały się W rękach moich kolegów - chyba że takie postępowanie miałoby wywołać jakieś niepożądane skutki. 6) Nie tylko sam będę dawał przykład wielkiej skromności w słowach, ale i w mojej rodzinie będę się starał usunąć z rozmów rzeczy niezgodne z cnotą czystości, nie pozwalając, aby zwłaszcza w mojej obecności mówiono o miłostkach, używano słów uwłaczających uczciwości i skromności lub śpiewano piosenki miłosne. Gdy zauważę u innych jakieś uchybienie czystości, upomnę z miłością, a jeśli to nie pomoże, odejdę zaznaczając w ten sposób moje najwyższe niezadowolenie. W seminarium będę pod tym względem bardzo skrupulatny i uważny, by w stosunkach między kolegami nie było poufałości i kierowania się sympatiami oraz takich czynów i słów, które jeśli mogą ujść w świecie, w.żadnym razie nie przystoją osobom duchownym. 7) Przy stole, tak w rozmowach, jak przy jedzeniu, nie okażę się łakomy i nieumiarkowany i zadam sobie pod tym względem zawsze jakieś umartwienie. Co do wina - będę więcej niż umiarkowany, ponieważ w winie tkwi to samo niebezpieczeństwo co w niewieście: "Wino i niewiasty uwodzą mądrych" (Syr 19, 2). 8) Ponadto zachowam najwyższą skromność w stosunku do samego siebie, do mego ciała, w każdej okoliczności, w każdym spojrzeniu, czynie, myśli itp., zarówno publicznie, jak i na osobności. Aby uniknąć okazji do takich czynów, choćby nawet nie zawinionych, założę na wieczór przed zaśnięciem różaniec N. M. Panny na szyję, skrzyżuję ręce na piersiach i będę się starał, by poranek zastał mnie w takiej pozycji. 9) We wszystkich okolicznościach, w jakich się znajdę, będę zawsze pamiętał, że mam zachować anielską czystość i tak będę postępować, aby cała moja osoba, moje oczy, słowa i czyny wyrażały skromność cechującą takich świętych, jak Alojzy, Stanisław i Jan, skromność, która jest tak pociągająca, wzbudza szacunek i jest wyrazem duszy czystej, umiłowanej przez Boga. 10) Nie zapomnę o tym, że nie jestem nigdy sam, choćby nawet nie było przy mnie nikogo. Zawsze bowiem widzi mnie Bóg, Maria i mój Anioł Stróż i zawsze jestem klerykiem. A kiedy znajdą się w niebezpieczeństwie obrażenia świętej czystości, natychmiast zwrócę się do Boga, do mego Anioła Stróża i Marii i będę powtarzał akt strzelisty: "Matko Niepokalana, dopomóż mi!" Pomyślę również o biczowaniu Pana Jezusa i o rzeczach ostatecznych oraz o przestrodze Ducha Świętego: "Pamiętaj na ostatnie rzeczy twoje, a na wieki nie zgrzeszysz" (Syr 7, 40). Rok 1898 w życiu kleryka Roncallego wydawał się na zewnątrz spokojny. Angelo studiował z zapałem teologię i pilnie przestrzegał przepisów seminaryjnych. W rzeczywistości w tym czasie w duszy jego toczyła się zażarta walka o doskonałość chrześcijańską. Kroniki seminaryjne nie notowały tych zmagań wewnętrznych. Sam Roncalli jednak pilnie zwierzał się ze swej pracy wewnętrznej swemu Dziennikowi duszy. 27 lutego 1898 roku pisał: Jak na pierwszy tydzień po zakończeniu rekolekcji - spędziłem go bardzo źle z powodu ciągłych roztargnień na modlitwie. Jakkolwiek wydaje się mi, że bardzo się starałem, to jednak nie mogę zaprzeczyć, że niekiedy sam byłem winien tym roztargnieniom, bo zachowywałem mało skupienia w innych rzeczach. Jednym słowem, był to marny tydzień. Co gorsza zamiast wzbudzać akt skruchy, gdy się przyłapywałem na roztargnieniu, popadałem w smutek i niepokój. Dość tego. Niech Bóg mi przebaczy. Widać, chciał mi otworzyć oczy na moje błędy i poddać mnie próbie, bym poznał nędzę moją. Niech za to będzie uwielbiany! Co do mnie będę teraz bardziej skupiony. Niech mi w tym dopomoże Najświętsza Panna, mój Anioł Stróż i św. Jan Berchmans. Bóg widzi, że mimo nędzy mojej kocham Go i pragnę, by wszyscy Go kochali. Niech błogosławi mi i nie gardzi mną, choć jestem grzesznikiem. Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję (J 21, 17). 20 marca przypadł pierwszy dzień skupienia po rekolekcjach. Oto wyznanie w Dzienniku duszy: Już miesiąc od zakończenia rekolekcji. Jak daleko zaszedłem na drodze cnoty? O, jakżem biedny! Po uczynieniu generalnego przeglądu moich uczynków z ostatnich dni stwierdziłem, że mam dość powodów do wstydu i upokorzenia. Widzę, że do doskonałości w tym wszystkim, co czynię, wiele mi jeszcze brakuje: nie za dobrze odprawiałem medytacje, nie słuchałem należycie mszy św., a to dlatego, że pozwoliłem sobie na rozproszenie zaraz po rannym wstaniu, podczas ubierania się. Stwierdziłem, że nie nawiedzałem Najświętszego Sakramentu z taką jak dawniej gorliwością, że byłem bardzo roztargniony, zwłaszcza podczas recytacji nieszporów, że poddawałem się lenistwu z powodu panującego upału, jednym słowem, jestem dopiero na początku obranej przeze mnie drogi. Co za wstyd! Myślałem, że do tej pory stanę się już świętym, a tymczasem jestem takim samym nędznikiem jak poprzednio. Muszę więc głęboko się upokorzyć i zrozumieć, że nic nie jestem wart. Pokory, pokory, pokory! Mimo całej mej nędzy mogę jednak dziękować Bogu za to, że mnie nie opuścił, jak na to zasłużyłem. Zachowałem jeszcze dzięki Bogu wolę czynienia dobra i z tym muszę iść naprzód. Ale co tu mówić: iść naprzód? Trzeba zacząć od nowa. A więc zacznę od nowa. Czego mi potrzeba? "W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, pod opieką Maryi Panny i św. Józefa" weźmy się do dzieła. Będę specjalnie czuwał nad praktykowaniem tego, co jest przeciwne upadkom, o których wspomniałem powyżej. A było ich dość. Zobaczymy na przyszłych rekolekcjach, dokąd doszedłem. Tymczasem niech mnie Bóg błogosławi. W poniedziałek 4 kwietnia pisał Angelo z radością: Wydaje mi się, że ten tydzień był trochę lepszy, ale jeszcze niezupełnie: w pewnych sprawach uległem ogólnemu nastrojowi okresu egzaminacyjnego. Mam jeszcze wiele, wiele do zrobienia, zwłaszcza gdy chodzi o skupienie na modlitwie. Muszę zdobyć się na ofiarę i sobą wzgardzić. Tego żąda ode mnie w tym wielkim tygodniu Jezus umęczony. Czy mogę Mu odmówić? Nie, o Jezu, przenigdy! 7. PANIE, CIERPIEĆ I BYĆ WZGARDZONYM DLA CIEBIE! Każdy przyjazd Angela na wakacje czy na święta do Sotto ii Monte był świętem rodziców i rodzeństwa. Liczba braci i sióstr powiększyła się. Od urodzenia Angela przybyło na świat w rodzinie Roncallich pięciu chłopców: Zaverio, Alvredo, Giovanni Francesco, Giuseppe, Luigi i trzy dziewczynki: Maria Elisa, Assunta Casilda, Enrica. Natomiast do wieczności przeszła sześcioletnia Maria Caterina i trzyletni Luigi. Rodzice z dumą obserwowali swojego syna Angela, pełnego skupienia, powagi, z którego twarzy biła wzrastająca z każdym rokiem inteligencja i nie schodził z niej pełen uroku uśmiech. Bracia i siostry witali się z nim, kiedy wracał z seminarium z pełną rewerencją i namaszczeniem, aby po kilku godzinach wspólnie z nim swawolić, ile dusza zapragnie. Mieszkańcy Sotto ii Monte szczerze dzielili radość z Janem i Marianną. Gratulowali: -- Udał się wam syn. - Jaki przystojny. - A w kościele modli się jak prawdziwy anioł. - Jaka mądrość bije z jego oblicza. Rodzice Angela uradowani, skromnie odpowiadali: - To nie nasza zasługa. To sam Pan Bóg wybrał go dla siebie i go wychowuje. Bogu niech będą dzięki! Nie wszyscy jednak ludzie umieją się cieszyć ze szczęścia innych. Są tacy, którym powodzenie drugich sprawia osobisty ból i budzi zawiść. Toteż można było słyszeć w Sotto ii Monte i takie głosy: - Jak ci Roncallowie zadzierają teraz nosa. - Tak się zachowują, jakby już biskupa mieli w rodzie. - A sam kleryczek jaki pyszny. Chodzi nadęty jak paw. - Udaje pobożnisia, a nie wiadomo, co w nim siedzi! Najwięcej denerwowały się niektóre kobiety, których Angelo wyraźnie unikał w imię swoich postanowień. Po prostu bał się kobiet. Wiedział, że nie tylko młode, ale i dorosłe, ba nawet starsze potrafią zarzucać pajęcze sieci na kleryka czy księdza, aby później wyssać z niego powołanie, szlachetność, ideały... Zagadnięty przez nie Angelo grzecznie odpowiadał, jednak spuszczone powieki zasłaniały jego piękne, czyste, duże oczy. Nawet uśmiech znikał wtenczas z jego twarzy, bo nie chciał być źle zrozumiany. Możliwe, że było w takim postępowaniu dużo sztuczności. Niemniej niektóre kobiety z aspiracjami uwodzicielskimi pogniewały się na dobre i doniosły poprzez swego zakonnika z klasztoru w Paccanello rektorowi seminarium, że Angelo zachowuje się w swojej parafii jak pyszałek i nadęta kukła. Przy nadarzającej się okazji rektor zwrócił uwagę Roncallemu i zganił jego rzekomo wyniosłe zachowanie. Zaskoczyło to Angela. Stanął wobec problemu "bezinteresownej" zawiści ludzkiej. Znowu miał się przekonać o podłości i sile języków ludzkich, wobec których człowiek staje się zupełnie bezbronny. Jak się w tej sytuacji ustosunkował Angelo do problemu krzywdzących go sądów ludzkich? W Dzienniku duszy pisał 5 czerwca 1898 r.: Doniesiono moim przełożonym rzeczy, jak mi się zdaje, przesadne na temat mego wyniosłego zachowania podczas wakacji i otrzymałem za to należną wymówkę. Musiałem chcąc nie chcąc się ukorzyć, zresztą w głębi duszy muszę przyznać, że coś prawdy w tym było. A więc - sikoro jestem źle notowany u przełożonych - co mam robić? Nie podejmę żadnych kroków. Niech się dzieje, co chce, to znaczy: okaże się, co jest prawdą, a co fałszem z tego, co mi zarzucają. W każdym razie był to dla mnie ciężki cios, który mi dał dużo do myślenia i stał się powodem moich łez. Może zbyt daleko idące wnioski wyciągnąłem z moich rozmyślań. A wszystko dlatego, że choć nie doszło do wybryków, o jakie mnie obwiniano, jednak pycha we mnie zawsze jest i ona to dała powód do tego rodzaju oskarżeń. Teraz wreszcie otwierają mi się oczy i zaczynam coś niecoś pojmować. To wystarczy. Miałem dobrą nauczkę. Przyjmijmy na razie, że wszystko, co mi zarzucają, jest prawdą i połóżmy na tym krzyżyk. Nie będę się głowił nad tym, kto doniósł, lecz pomodlę się za tę osobę, gdyż mogła być narzędziem w ręku Boga, bym wkroczył na prostą drogę. Pokory więc i jeszcze raz pokory, a przede wszystkim zwrócić uwagę na te rzeczy, w których - jak osądzono - zawiniłem, co zresztą sam częściowo przyznaję. W tym celu będę często powracał do moich postanowień, które wydają mi się bardzo właściwe. Potrzebne mi jest większe złączenie z Bogiem, jako że - prawdę powiedziawszy - w ostatnich dniach mało o tym myślałem. Trzeba się więcej przyłożyć do rachunku sumienia i nawiedzeń Najświętszego Sakramentu. Mamy teraz miesiąc Serca Jezusowego, a to przecież mój miesiąc, więc choć parę kroków muszę postąpić na drodze pokory, a co za tym idzie - miłości. W ten sposób lepiej przygotuję się do tych nieszczęsnych wakacji i nie dam więcej powodu do nowych zarzutów. Tymczasem dziękuję Panu Jezusowi za to, że daje mi przynajmniej wolę stania się pokornym. Zresztą Jezus widzi moje serce i wie, jak bardzo pragnę Go kochać. A więc zabiorę się do pracy z nową gorliwością, jesteśmy przecież w miesiącu miłości. Po kilku dniach Angelo doszedł do równowagi wewnętrznej. Zdrowa psychika nie pozwoliła mu się zamknąć w pesymizmie. Znowu rozpoczął systematyczną i intensywną pracę nad uświęceniem duszy. 12 czerwca notował w swym pamiętniku: Wydaje mi się, że ten tydzień przeszedł mi dobrze. Ale mam sobie jeszcze do wyrzucenia to, że nie bardzo uważałem w szkole, zwłaszcza na lekcjach literatury, że czasem dowcipkowałem i pozwoliłem sobie na parę słów niepotrzebnych i głupich, że byłem trochę roztargniony podczas odmawiania różańca, bardzo w czasie rachunku sumienia, a także trochę na medytacji Biada mi! Z tego wszystkiego znajduję się wciąż w jednym i tym samym punkcie. Trzeba nowego zapału, uwagi i pokory. Stale ten sam grzech mi ciąży, a mianowicie, że nie jestem zorganizowany, nawet w sprawach duchowych. A przecież właśnie porządek zalecam innym. 3 lipca otrzymał Roncalli dwa niższe święcenia: ostiariusza i lektora. W połowie lipca znalazł się Angelo znowu na wakacjach w Sot-to ii Monte. Niestety, skutkiem niedawnych donosów do seminarium zamiast - jak dawniej - być beztroskim, rozpoczynał wakacje pełen kompleksów. Wydawało mu się, że wszyscy odnoszą się do niego nieufnie, że go obserwują, podpatrują, mają do niego pretensje. Co więcej, zauważył, że im więcej chce przypodobać się ludziom, tym bardziej go oni upokarzają. Rozpoczął w takiej sytuacji decydującą walkę wewnętrzną o pokój duszy. Teraz już wiedział, że jeżeli chce zachować wewnętrzną równowagę, to powinien liczyć się tylko z Panem Bogiem, a nie z ludzkimi sądami. 9 lipca notuje w Dzienniku duszy: "Panie, ratuj nas, giniemy" (Mt 8, 25). Dopiero od tnzech dni jestem ma wakacjach, a już czuję się nimi zmęczony. Bieda, jaką wokół siebie dostrzegam, nieufność jaką jestem otoczony, sprawiają, że ogarnia mnie lęk, często wzdycham, czasem płaczę. Ile upokorzeń! Staram się, jak mogę, dobrze czynić, kochać szczerze nawet tych, którzy - jak mi się wydaje - nie czują do mnie sympatii, a oni sądzą, że mam wobec nich złe zamiary. Czasami mam wrażenie, że nawet ci, którzy dawniej troszczyli się o mnie, którym całkowicie zawierzyłem, nie podejmują pewnych tematów. Och, jak mnie to boli! Może mi się tylko tak wydaje. Oby tak było, chciałbym mieć tę pewność, lecz tymczasem udziałem moim jest cierpienie. Cierpię, zamiast - jak sądziłem - cieszyć się wakacjami. Ot co mnie spotyka od świata właśnie wtedy, gdy staram się mu przypodobać. Nikt nie widzi mego cierpienia, tylko Jezus je zna, ponieważ tylko Jemu się zwierzyłem i Jemu pozostawiłem troskę o nie. Nie to jest najważniejsze, bym ja nie cierpiał, lecz by się skończyły te wszystkie sprawy, które to zamieszanie powodują i nie prowadzą do niczego dobrego. Niech przynajmniej dobry Jezus tę da mi pociechę, bym Go ukochał, jak tego pragnę, bym mógł znieść tyle upokorzeń, ile tylko mi potrzeba, i bym w nich jedynie się radował. "Trzeba, bym się chlubił w krzyżu Pana naszego Jezusa Chrystusa" (por. Ga 6, 14). Pokora i miłość - oto dwie cnoty, o które będę się ubiegał podczas tych wakacji. Przede wszystkim pokora w myślach, bo niewątpliwie gdyby z mojej strony było więcej pokory, a raczej mniej pychy, nie byłoby doszło do tych wszystkich rzeczy. Coraz lepiej widzę, jak bardzo mi potrzeba pokory. Ona to sprawi, że będę się radował w cierpieniach, których - choć mam ich wiele - nie można porównać z cierpieniami Jezusa, Marii i wielu świętych. A miłość niech się okaże i rozpali wtedy zwłaszcza, gdy jestem w kościele i gdy odmawiam ćwiczenia duchowe. W czasie wakacji nie ma już wykładów z dziedziny wiedzy i literatury, natomiast otwiera się przed nami w Sakramencie Eucharystii boska szkoła, gdzie nauczycielem jest Mistrz, nie mający sobie równego, sam Jezus Chrystus. Dwie główne nauki wykłada się w tej szkole: pokorę i miłość. Wstąpię więc do tej szkoły Jezusowej. Tam się nauczę stałego upokarzania się i stałej miłości. Niech Bóg i Najświętsza Panna przyjdą mi z pomocą, niech uczynią mnie godnym słuchania tych boskich nauk i korzystania z nich. Dawnymi uczniami tej szkoły są święci, którzy stali się teraz moimi wzorami, współuczniami są dziś te wszystkie dusze sprawiedliwe, które po to tylko żyją, by przyczynić się do większej chwały Bożej, by poszerzyć granice królestwa Chrystusowego. Ponieważ jednak ja bardziej potrzebuję pokory aniżeli miłości, więc też o pokorę najbardziej starać się będę. Tak jak postanowiłem na rekolekcjach, będę zapisywał co wieczór moje uchybienia, zwłaszcza wobec tej cnoty, by móc się z nich poprawić w dniu następnym. Wystarcza pokora i miłość, a resztę zostawiam Bogu. Jeśli Jezus będzie chciał, by moje cierpienia trwały nadal, niech się spełni Jego wola, a mnie niech udzieli tej łaski, bym umiał cierpieć z Nim i dla Niego. Zresztą muszę być silny w przeciwnościach, bo to, co mnie teraz spotyka, jest tylko nikłym wstępem do tego, co mi wypadnie cierpieć, gdy będę księdzem, księdzem całkowicie Chrystusowym. Niech Najświętsza Panna mnie wspomaga, niech anioł stróż pobudza mnie do dobrego, niech mi towarzyszy św. Jan Berchmans i da mi ten pokój, ciszę i dokładność we wszystkim, które jego cechowały. Zapłatą, jakiej mam oczekiwać od Jezusa Chrystusa za moje czyny, niech zawsze będzie to, czego pragnął św. Kamil de Lellis: "Cierpieć i być wzgardzonym dla Ciebie". Amen. Pragnął teraz Angelo ukochać każdego człowieka, nawet swego krzywdziciela dla Chrystusa, a nie dla niego samego. Aby udowodnić to czynem, udał się do klasztoru Baccanello do zakonnika, który był nieszczęsnym pośrednikiem plotek. Duchowny ten przyjął go ozięble i lekceważąco. Mimo to Angelo czuł, że postąpił słusznie, idąc z darem serca do swego krzywdziciela, chociaż ten go nie zrozumiał i tego daru nie przyjął. Z tej okazji Angelo zanotował 19 lipca: Takie okazje muszę wykorzystywać, by coraz więcej się ćwiczyć w pokorze, a kiedy mi się jeszcze raz coś podobnego przydarzy, postaram się natychmiast zdusić moją miłość własną mówiąc sobie: dobrze ci tak, zasłużyłeś na to; choćbyś najgorszego doznał przyjęcia, powinieneś je uważać za zaszczyt, bo nie jesteś niczym innym, jak tylko zgnilizną, ciemnotą i grzechem. ? Chwilami odzyskuje swą naturalną żywiołowość i znowu dobrze się czuje wśród ludzi. Rozmawiając z otoczeniem dowcipkuje, serdecznie zanosi się śmiechem. Pilnuje jednak starannie swego języka, aby samemu nie stać się powodem zranienia czyjegoś serca. 23 lipca notuje w pamiętniku: I znowu w to samo dzisiaj wpadłem: gadanina tu i tam, zupełnie jak gdybym był największym mówcą świata. Po niewczasie zdaję sobie z tego sprawę i żałuję, ale trzeba najpierw o tym pomyśleć. Tym razem nie mówiłem chyba źle o innych, ale pod tym względem trzeba bardzo się pilnować. Zawsze ta miłość własna daje znać o sobie, chęć pokazania się. O mój drogi, poznaj samego siebie, a będziesz mniej gadał i bardziej będziesz skupiony na modlitwie. Także akty będą wówczas częstsze. "Jezu, zmiłuj się nade mną". Ale ludzkie języki nie dały za wygraną. Swymi plotkami sięgnęły i rodziny Angela, siejąc udręczenie i zamieszanie wśród spokojnie dotąd żyjących ludzi pracy. Napłynęły też donosy do proboszcza na "pyszałkowatego" kleryka. Don Francesco nie żałował Roncallemu nagany. Twarde to musiały być słowa, kiedy Angelo nie potrafił wstrzymać się od łez. W kornej modlitwie przed tabernakulum zapytywał się kleryk Jezusa: Dlaczego ludzie nie dają mi spokoju? Co im złego zrobiłem? Czy ludzkie języki nigdy nie przestaną mnie dręczyć? Jezu, dopomóż! Dnia 25 lipca Angelo zanotował: Tego wieczora znowu płakałem i u ks. proboszcza, i przed Panem Jezusem. O Jezu, przyjmij moje przykrości i moje łzy jako wynagrodzenie za moje grzechy i daj mi za to pokorę, zarówno mnie, jak i mojej rodzinie. O Mario, wspomóż mnie! Następny dzień poświęcił Angelo miesięcznemu skupieniu. Długo rozmawiał w kościele ze swym Przyjacielem - Jezusem. Coraz lepiej uświadamiał sobie, że tylko Chrystus go zrozumie, pocieszy, nauczy tej prawdy, że w żadnym wypadku nie wolno przestać kochać ludzi. W tym dniu zanotował w Dzienniku duszy: Przegląd ostatniego miesiąca jasno mi wykazał, jak bardzo brak mi skupienia i pokory: skupienia w ciągu dni, które spędziłem w seminarium, a pokory podczas wakacji. Teraz, gdy czuję się mniej niedołężny w skupieniu (choć nie jestem jeszcze całkowicie uleczony z roztargnienia), będę zwracał większą uwagę na pokorę i postaram się korzystać z każdej okazji, jaka się nadarzy - a jest ich wiele - by praktykować tę cnotę. Dopomoże mi w tym złączenie myśli i serca z Jezusem obecnym w Najświętszym Sakramencie, moim Przyjacielem, gdyż w ten sposób pomiędzy Nim a mną zaistnieje prawdziwa miłość, a miłość ku Jezusowi niesie z sobą pokorę. Tutaj więc, przed Nim otworzę mą duszę, Jemu ukażę wszystkie moje biedy i zmartwienia, a On mi da cierpliwość konieczną do znoszenia ustawicznych przeciwności, jakie napotykam w mym życiu. On mi pomoże spełnić misję pokoju w mojej aż nazbyt udręczonej rodzinie. Nauczy mnie kochać bliźniego, przebaczać mu i być wyrozumiałym na jego błędy. A także, gdy będę płakał, gdy ktoś mnie obrazi lub poczuję się opuszczony, pociechą mi będzie myśl, że upodabniam się do dobrego Jezusa, który bardziej Ode mnie jest obrażony i opuszczony, a mimo to nie przestaje kochać. W ten sposób moje łzy, im bardziej będą gorzkie, tym większą mi zjednają zasługę, a zamiast się zniechęcać, będę się czuł zaszczycony, gdy przyjdzie mi cokolwiek dla Jezusa wycierpieć, dla Niego, który za mnie umarł na krzyżu i dla mnie pozostaje ustawicznie w tabernakulum. Takie nastawienie pozwoli mi coraz lepiej poznawać wzniosłość kapłaństwa, tego urzędu miłości. A więc, jak tu nie uniżyć się? Jak wobec tego nie zamilknąć? O Boże mój, Boże, spraw, bym Cię kochał, a stanę się pokorny, daj mi wielką miłość, a stanę się bardzo pokorny. 8. TRZEBA SKOńCZYĆ Z KOMEDIAMI Mimo młodego wieku kleryk Roncalli doszedł do wniosku, że najgorszą rzeczą w życiu człowieka są nie same upadki, niedoskonałości, a nawet grzechy, ale rezygnacja z podniesienia się z nich, rezygnacja z dążenia do doskonałości, ze świętości i zgoda na życie w stanie oziębłości lub co gorzej w stanie grzechu. Stąd u niego ustawiczne rachunki sumienia, żal, postanowienia i ciągła praca od nowa na drodze do własnej doskonałości. Podczas wakacji nie dyspensował się od pracy wewnętrznej, raczej odwrotnie. Dziennik duszy zdradza intensywne dążenie kleryka do doskonałości w tym czasie. I tak 31 lipca Angelo notuje: Stoję ciągle w miejscu. Co więcej, dziś odprawiłem tylko jakąś namiastkę rachunku sumienia, nie odmówiłem wcale trzech Ojcze nasz, a w południe opuściłem Anioł Pański. Trzeba z tym wszystkim skończyć, póki jeszcze Pan Jezus jest dla mnie miłosierny. Dziś koniec miesiąca, jutro zaczynamy nowy miesiąc. Ja również kończę ten miesiąc przeproszeniem Jezusa za moje niewierności i rozpoczynam jutro nowe życie. Właśnie w dniu jutrzejszym wypada odpust w Asyżu. I ja mą duszę całkowicie oczyszczę i obmyję z brudu oraz poproszę dobrego Jezusa, by mi dał te cnoty, którymi jaśniał Franciszek seraficki, a mianowicie: niewinność, miłość i głęboką pokorę. O Jezu, nie opuszczaj mnie! 3 sierpnia ton wypowiedzi kleryka jest stanowczy: Trzeba już wreszcie skończyć z tymi komediami, jakie stroję przed Bogiem. Jezus mnie woła w ciągu dnia, woła mnie każdego wieczora, prosi mnie, zaklina, a ja Go zostawiam samego. Dotychczas byliśmy bardzo wyrozumiali, ale teraz weźmiemy się ostro do siebie. O co tu chodzi: co wieczór powtarzam "O mój Jezu, miłosierdzia", a nazajutrz znów grzechy i niedbalstwa. Czy tak powinien postępować kleryk? Dziś do wszystkich poprzednich upadków, roztargnień i rozproszenia doszło jeszcze opuszczenie czytania duchowego. Co prawda, nie próżnowałem w tym czasie, ale sprawy duchowe muszą zawsze mieć pierwszeństwo. A więc trzeba sprawę jasno postawić. Rozpocznę od usuwania błędów, które popełniam najczęściej i które najbardziej rzucają się w oczy. Potem stopniowo przejdę do dalszych. A teraz niech mój dobry anioł stróż i św. Jan Berchmans będą mi świadkami następującego układu: albo jutro odprawię nawiedzenie i odmówię różaniec, jak się należy, i wtedy - wszystko w porządku, albo będę dalej tak postępować jak w ostatnich dniach i wtedy - w piątek nic się nie będzie jadło aż do południa i dwie godziny spędzę na rozmyślaniu. Obliczamy się: ja chcę wygrać w obu wypadkach. O Jezu, Ty także mnie trochę dopilnuj! 8 sierpnia Angelo precyzuje swój pogląd na doskonałość: Potrzeba mi więc gorliwości. Nie chodzi o to, bym spełniał rzeczy wielkie i nadzwyczajne, ale bym codziennie swoje obowiązki doskonale wypełniał, zwłaszcza gdy chodzi o zjednoczenie z Jezusem, o pamięć o Marii". 12 sierpnia Rocalli stwierdza: Rzut oka na ostatnie dni pozwolił mi stwierdzić, że nie mam sobie do wyrzucenia większych wykroczeń, ale także nie widać we mnie cnoty. Stoję w miejscu, nie czynię ani kroku naprzód. Sądzę, że to wynika z braku zastanowienia, z tego, że nie porównuję ze sobą poszczególnych dni, by widzieć różnicę, jak się powinno czynić podczas rachunku sumienia szczegółowego, który mówiąc nawiasem, muszę koniecznie lepiej odprawiać. Jednym słowem są pewne rzeczy, które mi się nigdy nie udają, a raczej: których nigdy dobrze nie wykonuję, mianowicie: różaniec, trochę także nawiedzenie, a przede wszystkim akty strzeliste. Dobrej woli mi nie brak i za to mogę tylko Bogu dziękować, bo to jest skutek Jego łaski. Ale nie mogę zapominać, że dobrymi chęciami piekło wybrukowano. O, gdybym zrozumiał, jak bardzo mi potrzeba dobroci i świętości! A więc trzeba się poprawić. Jutro się wyspowiadam, a potem zacznę życie bardziej skupione i gorliwe, na cześć Najświętszej Dziewicy, która tak zasługuje na moją miłość. Pierwsza rzecz, której będę przestrzegał, to nie wyjawiać przed nikim, nawet w zaufaniu, małych błędów, które może ja sam tylko dostrzegam u innych. O Mario! 15 sierpnia przypadła w Sotto ii Monte uroczystość odpustowa Wniebowzięcia N. Maryi Panny. Angelo brał udział w ceremoniach kościelnych, a później pomagał na plebanii ks. proboszczowi w godnym przyjęciu gości. Wieczorem tego dnia przyznaje się w pamiętniku: Dzisiaj nic się nie udało: ani medytacja, ani czytanie duchowe, ani rachunek sumienia szczegółowy, nawiedzenie, w ogóle nic. Ale naprawdę było trudno inaczej postąpić. Maria mi przebaczy, bo przez cały dzień starałem się i ja w pewien sposób przyczynić się do uczczenia święta Wniebowzięcia, które rokrocznie obchodzi się bardzo uroczyście w mojej biednej wiosce. Podobnie i 20 sierpnia smętnie przyznaje kleryk: Dzisiaj znów dzień nieudany. Prawie całe przedpołudnie spędziłem z wikarym, potem z doktorem i w rezultacie prawie nic dobrego nie uczyniłem. Dwie rzeczy tylko dzisiaj zapiszę: 1) Muszę z większą gorliwością i uwagą przygotowywać się do Sakramentów św., zwłaszcza do Komunii św. 2) Muszę jak najbardziej, ile się tylko da, usuwać się w cień, nie poruszać - choćby tylko ubocznie - pewnych spraw, które - jak już poprzednio mówiłem - nie należą do mnie, nie odgrywać mędrca, który każdemu wskazuje drogę, jaką w takiej czy innej okoliczności należałoby wybrać. Muszę się zdobyć na ofiarę, skoro Pan Jezus tak bardzo jej pragnie. O Jezu, ulecz mnie z oziębłości! 23 sierpnia wyrywa się z serca Angela bolesne wyznanie: Widząc u siebie tyle zaniedbań w służbie Bożej, pełen wstydu w obliczu Boga, nie umiem już nic innego powiedzieć, jak tylko: "O mój Jezu, miłosierdzia". 1 września stwierdza: Nie było całkiem źle, ale też i nie zanadto dobrze: byłem raczej obojętny, nawiedzenie i różaniec wymagają większej gorliwości, zwłaszcza że jest to czas nowenny do Najświętszej Dziewicy. O biedna Matko Boska, jak mało Cię kocham! Często zupełnie o Niej zapominam. A więc, na dzień jutrzejszy odnawiam po raz setny obietnicę, że na cześć Marii odprawię punktualnie i gorliwie nawiedzenie i różaniec. Jeżeli to wykonam, to może i reszta się uda. Miejmy nadzieję i ufność. O Matko moja! Natomiast 2 września Angelo z ulgą zauważa: Trochę postąpiłem naprzód, ale muszę z większą jeszcze starannością i uwagą odmawiać oficjum ku czci NMPanny i inne modlitwy, które odmawiam w kościele. Co do reszty - częste akty strzeliste, które tak bardzo mogą mi dopomóc. Niech żyje Jezus! Ale już 6 września przyznaje się Roncalli: To jest wprost nie do uwierzenia: im więcej czynię postanowień, tym mniej ich dotrzymuję. Oto do czego jestem zdolny: umiem dużo gadać, obiecywać złote góry, a potem co z tego? Nic. Żebym choć umiał być pokorny. Czasami za dużo czasu tracę na dyskusje z ks. wikarym i łatwo może się sprawdzić powiedzenie: "W wielomówności nie obejdzie się bez grzechu" (Prz 10, 19). Poza tym za bardzo dogadzam memu smakowi przy spożywaniu owoców. Biada mi! Uważaj na siebie: bądź skupiony i umartwiaj się, zwłaszcza w dogadzaniu swojemu łakomstwu. To będzie najlepsze lekarstwo dla duszy i najpiękniejszy dar dla Marii, w tych ostatnich dniach nowenny przed świętem Narodzenia. Mario, Mario! Mimo wszystko Angello nie chce być letnim. 11 września pisze Mam obawy, czy znajduję się w tym samym stanie, co ów biedny biskup, do którego Pan wysłał św. Jana z oznajmieniem, że wyrzuci go z ust swoich, bo nie jest zimny ani gorący (por. Ap 3, 15-16). A to jest stan naprawdę opłakany. Czy i ja w nim się teraz znajduję? To jest całkiem prawdopodobne. Czynię postanowienia, a popadam ciągle w te same błędy. Czyż więc i mnie Pan Jezus wyrzuci z ust swych i serca? Nie mogę pomyśleć o tym bez drżenia. Czyż nie obudzi się we mnie chęć wydobycia się z takiego stanu? O Boże mój, spraw, bym wydostał się z niego naprawdę! O Mario! 22 września modli się: O dobry Jezu, zwrot Twe wejrzenie na mnie nędznego, miej wzgląd choćby na to moje pragnienie miłowania Ciebie i sprawienia, by inni Cię miłowali tak, jak na to zasługujesz, jak tego jesteś godzien i tak jak tylko potrafię. I nagle ten człowiek stale zmagający się ze swoimi słabościami, zdumiony stwierdza: Gdy jestem tak zgnębiony, wydaje mi się, że z większą ufnością mogę rzucić się w ramiona Boga, i tym się raduję. Kiedyś św. Teresa od Jezusa powiedziała: Sama Teresa to zero. Ale Teresa plus Jezus to wszystko! Teraz tę prawdę, w stosunku do samego siebie, coraz lepiej zaczął pojmować kleryk Angelo Roncalli. 25 września rano Angelo jak zwykle wszedł do zakrystii. Nagle stanął jak wryty. Nie wierzył własnym oczom. Na posadzce leżał nieruchomo proboszcz z otwartymi ustami, z których płynęła strużka krwi. Błyskawicznie Angelo pochylił się i ujął rękę don Francesca. Była jeszcze ciepła, ale puls już nie bił. To był prawdziwy wstrząs dla kleryka. W jednej chwili pojął prawdę życia w perspektywie wieczności. Jakże małe stały się w jednej chwili sprawy, które jeszcze przed chwilą wydawały się być tak ważne i istotne. Angelo zrozumiał w tym momencie, że w życiu liczy się tylko miłość oraz że jej posiadanie albo brak w doczesności decyduje o szczęściu wiecznym lub potępieniu. Wobec tego faktu w tym życiu musi być wszystko podporządkowane miłości! I w tym świetle łaski oświecającej Angelo puścił w niepamięć łzy, bóle, cierpienia swoje, których zmarły kapłan był przyczyną. Teraz to wszystko wydawało mu się niegodne nawet wspomnienia wobec łaski Bożej, jaka przepływała w Sakramentach przez tego kapłana i na niego. Tego dnia wieczorem pisał słowa, które jeszcze wczoraj były nie do pomyślenia pod jego piórem bez wyminięcia się z prawdą: O, jak wielki krzyż spadł na mnie dzisiaj! O Boże, na samo wspomnienie o tym drżę cały. Mój dobry ojciec, który tyle dla mnie uczynił, wychował mnie, skierował na drogę kapłaństwa, mój proboszcz, ks. Francesco Rebuzzi-ni, umarł i - biedak - umarł nagle. Patrz, Jezu, jaka to boleść dla mego biednego serca! Dziś rano nie mogłem wprost utrzymać się na nogach, w sercu moim tkwił jakiś gwóźdź, oczy nie roniły łez, a w każdym razie niewiele. Tak wewnętrznie skamieniałem, że nie mogłem płakać. Gdy go zobaczyłem leżącego na ziemi, w takim stanie, z ustami otwartymi i krwawiącymi, z oczyma zamkniętymi, wydawało mi się - och, na zawsze zachowam ten obraz w pamięci, że widzę Jezusa umarłego, złożonego z krzyża. Nie mówił już nic, nie patrzał na mnie. Wczoraj wieczór mi powiedział: do widzenia. O ojcze, kiedy się znów zobaczymy? W niebie! Tak ku niebu zwracam moje oczy. On jest tam, widzę go, stamtąd się do mnie uśmiecha, patrzy na mnie, błogosławi. O, jakie miałem szczęście, że mogłem korzystać z nauk tak wielkiego mistrza! Śmierć go zaskoczyła niespodziewanie, ale on już od siedemdziesięcu trzech lat do niej się przygotowywał. Umarł w chwili, gdy chciał się przezwyciężyć, pokonać słabość, która go opanowała, pójść do kościoła, by odprawić mszę św. Śmierć naprawdę piękna i godna pozazdroszczenia. Obym ja mógł mieć podobną. Jak już powiedziałem, pozycja, w której go znalazłem, dała mi poznać, że najpierw musiał uklęknąć, ale nie mogąc się tak utrzymać, upadł na wznak. Dwadzieścia sześć lat temu Serce Jezusa tę mu dało radość, że po raz pierwszy wszedł pomiędzy swoje dzieci, w zeszłym roku Serce Jezusa pozwoliło mu obchodzić jubileusz objęcia parafii, a tego roku Serce Jezusowe przygotowało mu większą jeszcze uroczystość, uroczystość wieczystą, a wszystko miało miejsce w czwartą niedzielę września, która u nas poświęcona jest Sercu Jezusowemu. A teraz, po tej prawdziwej próbie, jaką Jezus na mnie zesłał, po największym bólu, jakiego w życiu doznałem, cóż mam czynić? Muszę już skończyć z tymi żalami, bo za bardzo pofolgowałem naturze. Gdzież bowiem jest teraz mój ojciec? On jest tam przy Sercu Jezusowym, na którego wzór kształtował swe życie. Tam więc spoglądajmy, starając się upodobnić we wszystkim do niego. Oby modlitwy, które dobry proboszcz pewno stale za mnie zanosił, gdyż mogę się słusznie nazwać jego beniaminkiem, i moje modlitwy za niego, oby jego życie, którego nic nie wymaże z mojej pamięci, sprawiły, bym stał się jego naśladowcą i w ten sposób odpowiedział na wczorajsze "do widzenia", byśmy mogli paść sobie w objęcia w niebie po spełnieniu przeze mnie misji, jaką Bóg mi powierzył. A przede wszystkim - niech przykład jego pokory, prostoty i prawości taki ślad wyciśnie na mej duszy, bym umiał stłumić w sobie Pychę i zbliżyć się do Boga, ponieważ człowiek pyszny nie ma dostępu do Boga, lecz tylko "mąż szczery, prosty i bojący się Boga" (Job 2, 3), jakim był właśnie mój proboszcz. O Jezu, zmiłuj się nade mną i otwórz moje oczy na tak jaśniejące Przykłady. Nazajutrz Angelo notuje: Udało mi się otrzymać jako pamiątkę po proboszczu jego Naśladowanie, z którego od czasów seminaryjnych modlił się co wieczór. Przy pomocy tej małej książeczki osiągnął świętość. Dla mnie będzie ona na zawsze najdroższą książką i jednym z najcenniejszych moich klejnotów. Po pogrzebie księdza Francesca Rebuzziniego wyznaje kleryk w Dzienniku duszy: Zostałem sierotą, poniosłem stratę bardzo dotkliwą. Cóż to była za męka dla mnie, ta ustawiczna walka, by powstrzymywać łzy, które cisnęły mi się do oczu. Mój ból jest bardzo wielki, jest to największe cierpienie, jakiego w życiu doznałem. Czuję się zagubiony, nie wiem wprost, co robić, nie umiem wykonać nic dobrego ani innym się przysłużyć, nie umiem przystosować się do świata, który jest teraz dla mnie zupełnie inny. Trzeba jednak znów nabrać odwagi: odszedł mój ojciec, ale pozostał Jezus, wyciąga do mnie ręce i zaprasza, bym u Niego szukał pociechy. Tak, idziemy do Niego. Będę się starał codziennie, o ile tylko moje obowiązki mi na to pozwolą, łączyć się z Nim w Komunii św. przyjmowanej w tej intencji. On obdarzy pokojem błogosławioną duszę mego proboszcza, a ze mnie uczyni jego wiernego naśladowcę, zwłaszcza w pokorze. Tymczasem zdam się na Boga, uspokoję duszę moją tak bardzo udręczoną i powrócę, na intencję zmarłego, do wszystkich moich ćwiczeń duchowych, które będę spełniał z największą gorliwością. O mój proboszczu! O Jezu, spraw, bym był do niego podobny. "Patrzaj, a uczyń wedle wzoru" (Wj 25, 40). Przy końcu wakacji nowy zryw i nowe postanowienia: Jeszcze tylko trzynaście dni wakacji. Spraw, o Jezu, bym ten czas przepędził, jak przystało na kleryka, jakim zawsze pragnąłem być, a nigdy nie byłem. Niech minie wspiera przykład mego ukochanego i nieodżałowanego proboszcza, dla którego proszę o pokój i wieczną chwałę. Udziel mi łaski, abym mógł dobrze wykonać te oto dwie rzeczy: nawiedzenie i różaniec. Inne przyjdą same z siebie. O Jezu Eucharystyczny, dla którego chciałbym pałać miłością, spraw, bym był zawsze z Tobą złączony, by moje serce było blisko Twojego Serca, bym tak z Tobą współżył, jak św. Jan Apostoł. O Mario Różańcowa, spraw, bym ze skupieniem odmawiał tę modlitwę, i przykuj mnie na zawsze różańcem świętym do mego Jezusa Eucharystycznego. Niech żyje Jezus Miłość, niech żyje Maria, Dziewica Niepokalana. 9. POZWOLIĆ WRÓBLOM ĆWIERKAĆ Mgła melancholii zawsze towarzyszy końcowi wakacji. Z pewnym smutkiem w sercu po raz ostatni wyszedł Angelo poza Sotto ii Monte, aby pożegnać się z łąkami, wspaniałymi widokami gór i zaczerpnąć w płuca czystego powietrza. Równocześnie w samotnej przechadzce robił bilans minionego okresu. Zdumiony stwierdził, że z tych wakacji wychodzi o wiele bogatszy w mądrość życia. Nagła śmierć proboszcza zmusiła go do poważnych refleksji nad Sądem Bożym i nad wiecznością. Wobec tych prawd jakże mało wartościowe wydały się mu teraz sądy ludzkie, którymi jeszcze niedawno tak się przejmował. Poważne refleksje przerwał klerykowi hałaśliwy ćwierkot wróbli kąpiących się w brudnej kałuży przydrożnej. Angelo roześmiał się z podobieństwa, jakie mu się nasunęło. Mianowicie ludzie tak często są podobni do tych wróbli. Kąpią się w rzeczywistych czy urojonych brudach innych ludzi i ćwierkają, ćwierkają, ćwierkają... plotki i ploteczki. Przedtem ci ludzie wydawali się klerykowi groźni, teraz śmiesznymi wróblami. Angelo spojrzał w spokojny, czysty błękit nieba. Spływała z niego do jego duszy głębia pokoju. Zastanawiał się, z jakimi postanowieniami kończy wakacje? Już teraz wie - oto one: - "Chcę, jeśli Bóg mi pozwoli, wszystko dobrze wypełniać, za wszelką cenę". A poza tym: "Weselić się, czynić dobrze i pozwolić wróblom, niech sobie ćwierkają!" Tymczasem w seminarium okazało się, że z tą wesołością rozmaicie bywa. Trzeba było wypośrodkować między nadmiarem, a brakiem wesołości. 20 listopada Angelo w Dzienniku duszy przyznaje się: W ostatnich dniach byłem aż za wesoły w seminarium: myśli moje ulatywały jak motyle, zapominając o tym, co ważniejsze. Stąd roztargnienia zwłaszcza podczas nieszporów, stąd niezachowanie należytego Milczenia w klasie. Jednym słowem - choć w zasadzie nie przekroczyłem regulaminu seminaryjnego, brakowało tej soli, tej doskonałości, która jego wypełnienie czyni piękniejsze, milsze Bogu i bardziej zasługujące. Jestem jak obraz, z którego co prawda usunięto plamy czyniące go nieczytelnym, ale ponieważ cały jest pokryty drobnym, przesłaniającym go pyłem, nie może być przyjemny dla oka. Otóż ja jestem w takim stanie jak te stare, zaniedbane obrazy. A jeśli te małe zaniedbania stoją na przeszkodzie, czyż można się dziwić, że nie odczuwam w sobie ciągłego przypływu łaski, zapału i miłości? Trzeba uczynić to, co się stosuje wobec starych obrazów, gdy się chce by powróciły do pierwotnego stanu, by nam ukazały to piękno, które miały wychodząc z rąk artysty. Trzeba je przemyć oliwą. I mnie potrzeba oczyszczenia z wszystkich niedoskonałości. Osiągnę to przez skupienie od samego rana i przez unikanie zbytniej wesołości, która prowadzi do głupoty. Ostrożnie ze słowami, które dotyczą innych, a zwłaszcza z wypowiadaniem sądów. Tu bowiem wychodzi na jaw "przyjaciel". Poza tym - często akty strzeliste, gorliwe nawiedzenia i surowe rachunki sumienia. A ponieważ dobry Jezus zesłał na mnie drugie nieszczęście, jakim jest śmierć mego dobrego kierownika duchownego, moim obowiązkiem będzie często polecać Bogu tę zacną duszę i duszę mego proboszcza, aby ci dwaj księża, którzy tak dobrze znali moje sumienia, moje ułomności, polecili mnie Jezusowi i Marii i wybłagali dla mnie pokorę, gorącą miłość do Jezusa i wszystkich dusz odkupionych Jego Przenajdroższą Krwią. Jezu, Mario, Józefie, kocham Was, chcę dla Was żyć, dla Was cierpieć i dla Was umrzeć. Ale już 28 listopada kleryk pisze: Gdy chodzi o rzecz, którą najbardziej sobie wyrzucałem zeszłej niedzieli, a mianowicie o zbytnią wesołość, poprawiłem się pod tym względem, choć jeszcze niezupełnie. Zresztą - zawsze lepiej być wesołym niż smutnym. Czyż nie jest powiedziane: "Weselcie się w Panu" (Ps 31, 11)? Przełożeni seminaryjni dostrzegli w Roncallim zrównoważonego, mądrego jak na swój wiek człowieka. Dlatego mianowali go prefektem młodszych kleryków. Starał się Angelo nawiązać serdeczny, przyjacielski kontakt z powierzoną sobie młodzieżą. Sam odczuwał potrzebę opieki nad sobą kogoś świętego i mądrego. I oto znalazł! 8 grudnia pisze w Dzienniku duszy: Cześć Niepokalanej Dziewicy! Jedyna, najpiękniejsza, najświętsza, najbardziej ze wszystkich stworzeń przez Boga ukochana. O Mario, Mario, wydajesz mi się tak piękna, że gdybym nie wiedział, że tylko Bogu samemu należy się najwyższa cześć, adorowałbym Ciebie. Jesteś piękna, lecz któż zdoła wypowiedzieć, jak bardzo jesteś dobra? Mija rok, odkąd udzieliłaś mi łaski, na którą - jak sama wiesz - wcale nie zasłużyłem, a w dniu dzisiejszym znów mi ją przypominasz, nalegasz, bym wypełnił słodkie obowiązki z nią związane, które miałem zaszczyt podjąć. Lecz niestety nie zawsze odpowiadałem na Twoją miłość, nie zawsze byłem w stosunku do Ciebie taki, jaką Ty byłaś dla mnie. Patrząc na siebie widzę dobrze, jakim powinienem być po roku, a jakim jestem. Byłem zawsze trochę głuptasem i dziwadłem, a szczególnie w ostatnich dniach. Ot - i cała moja cnota. Wydaje mi się, że Jezus trochę się ode mnie odsunął, a to ja oddaliłem się od Niego. Potrzeba mi wielkiego skupienia, które osiągnę przez częste wzbudzanie aktów strzelistych. Ciągle to samo. Muszę też liczyć się bardzo z małymi rzeczami: słówkami, myślami itp., wystrzegając się lekkomyślności, która by mogła wielką mi przynieść szkodę. O Mario, skoro nie stałem się taki, jakim powinienem być, skoro Ty, wyraźniej niż kiedykolwiek, przypominasz mi moje szczególne obowiązki, utrzymaj we mnie to dobre usposobienie, ten zapał, który mam obecnie, by dobrze czynić. Ponownie Tobie się oddaję, o Matko moja. Daj mi trochę tej wrażliwości i subtelności, których mi tak brak w spełnianiu dobrych uczynków, a które nadałyby im rys doskonałości. Niech moja myśl często powraca do Ciebie, niech Ciebie głoszą moje usta, do Ciebie niech wzdycha moje serce. Polecam Ci zwłaszcza tę sprawę, o której dobrze wiesz. Ty mnie rozumiesz: uczyń mnie pokornym, a będę święty, uczyń mnie bardzo pokornym, a stanę się wielkim świętym. Tobie poświęcam pewne małe umartwienia, które przy Twej pomocy postaram się wykonać. Ale Ty bądź zawsze ze mną na modlitwie i podczas nauki, oświecaj mój umysł dla poznania prawd, które odnoszą się do Ciebie i Twego Syna. A na koniec, o Matko Niepokalana, prowadź mnnie do Jezusa, ostatecznego celu moich uczuć, złącz mnie całkowicie z Jezusem, dopomóż mi, abym się stał szaleńcem miłości ku Niemu. Amen. Przy końcu roku 1898 kleryk Roncalli odprawia rekolekcje. Stawia jeszcze raz przed sobą wyraźny cel życia, precyzuje środki do niego i zdecydowanie postanawia dążyć do> świętości: Bóg jest moim Panem. Z niepojętej swej dobroci powołał mnie z nicości do bytu, abym Go chwalił, kochał, służył Mu i cześć Mu oddawał. Jestem więc całkowitą własnością Boga: nie mogę i nie powinienem czynić nic innego, jak tylko to, czego On chce, co służy Jego chwale. Stąd każdy mój czyn, każda myśl, każdy oddech muszą zmierzać do tego jednego celu: Ad maiorem Dei gloriam. Gdy szukam własnej chwały, zadowolenia mej miłości własnej, zdradzam zamiary Boże, schodzę z właściwej drogi, staję się człowiekiem niepotrzebnym, buntownikiem w stosunku do mego dobrego Pana i gardzę nagrodą, jaką On dla mnie przygotował. Cóż za okrutną zniewagę wyrządzam Sercu Jezusowemu, gdy Go tak opuszczam, gdy tak zły użytek czynię z darów, w jakie On mnie wyposażył, abym Go kochał i innych do Niego przyciągał! Ptaki w powietrzu, ryby w wodzie, zwierzęta leśne, wszystkie stworzenia tej ziemi służą Bogu o wiele lepiej ode mnie. Czyż to nie wstyd, że ja, który tak wysoko siebie cenię, pozwalam, by zwierzęta prześcigały mnie w chwaleniu Stwórcy? [...] Jestem klerykiem, więc muszę być wobec Boga aniołem. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Opatrzność Boża wyraźnie chciała mi dać poznać ten obowiązek i sprawiła, że zostałem ochrzczony imieniem "Angelo". Lecz co za wstyd, nazywam się Angelo, powinienem zachowywać się jak anioł, a w rzeczywistości nigdy nim nie byłem. Imię-Angelo musi być dla mnie bodźcem, bym stał się prawdziwie anielskim klerykiem. Ile razy słyszę, że tak mnie nazywają, przypomnę sobie mój obowiązek dążenia do doskonałości, a równocześnie wzbudzę akt skruchy za to, że pomimo imienia, które noszę, wcale nie jestem aniołem. Jeśli już tu na ziemi rumienię się i nie mam śmiałości stanąć przed moim przełożonym, gdy ten jest choćby tylko trochę niezadowolony ze mnie, jakiż strach mnie ogarnie, gdy będę musiał stanąć przed obliczem obrażonego Boga, mego Stwórcy, Ojca, mojego Jezusa, który już nie będzie mi wtedy przyjacielem, lecz zagniewanym sędzią? A mój anioł stróż? A co powie Maria, moja Matka, gdy Bóg mnie potępi? Biedny aniele, biedna Matko! W to wszystko wierzę, a jednak nie zachowuję się tak, jak trzeba, i narażam się na wymówki moich przełożonych oraz na stokroć groźniejsze wymówki Boga. Co za głupota! Trzeba wreszcie zrozumieć to, co mówi św. Paweł: "Gdybyśmy sami siebie sądzili, nie bylibyśmy sądzeni" (1 Kor 11, 31). Musi się we mnie coraz bardziej pogłębiać przekonanie, że Jezus ode mnie, kleryka Angelo Roncalli, oczekuje nie cnoty przeciętnej, ale najwyższej, że nie będzie ze mnie zadowolony, dopóki nie stanę się lub przynajmniej nie będę się starał być świętym. Tak liczne i wielkie są łaski, których mi w tym celu udzielił. Po śmierci ks. Luigiego Isacchi kierownikiem duchowym Roncallego w seminarium w Bergamo został ks. Quirino Spam-patti. Nowy kierownik nie przywiązywał większej wagi do zapisywania przez kleryków osobistych stanów wewnętrznych. Skutkiem tego i Dziennik duszy Angela w r. 1899 zajmuje tylko kilka stron. Ale i z tych krótkich zapisków przebija się jego nieustępliwe dążenie do tego, aby stać się "szaleństwem" w miłości ku Chrystusowi. Aby dojść do tego, wytrwale walczy o skupienie i pokorę. Angelo notuje: 16 kwietnia, miesięczny dzień skupienia. Ilekroć przeglądam te nieliczne, zapisane przeze mnie stronice, wstyd mnie ogarnia na myśl, jak źle wypełniłem w ciągu trzech ostatnich miesięcy postanowienie uczynione podczas rekolekcji w 1898 r., że będę prowadził notatki o stanie mego sumienia. Jak wynika z mego zeszytu, gdy zabierałem się do tych notatek, wybijała właśnie godzina ukończenia rekolekcji miesięcznych, przerwałem więc pisanie i nie powracałem do niego więcej. Obecnie, gdy po feriach wielkanocnych odprawiam miesięczny dzień skupienia, pragnę podjąć na nowo ten pożyteczny zwyczaj i z pomocą Bożą więcej go nie zaniedbywać. Dziś odprawiłem dzień skupienia. Ale co tu mówić o skupieniu! Oto gdzie należy szukać przyczyn moich upadków. Powinienem był się skupić, ale nigdy nie umiałem w pełni tego wykonać. Umiem podsuwać innym sposoby osiągnięcia dobra, ale sam daleki jestem od ich stosowania. Od tej chwili nie będę nigdy zalecał innym - zwłaszcza gdy chodzi o skupienie - rzeczy, których sam nie praktykuję i stąd nie mogę być dla innych wzorem, choć tak być powinno. Zwrócę szczególną uwagę na odmawianie oficjum ku czci N. M. Panny, a jeszcze większą na różaniec, ponieważ w ostatnich dniach bardzo się pod tym względem opuściłem. Potrzeba mi jeszcze jednej rzeczy, która by mi pomogła, a mianowicie ćwiczenia się w częstych aktach strzelistych. Dzięki nim myśl moja przebywałaby stale w Bogu, zachowałaby pełną świadomość i nie groziłoby mi niebezpieczeństwo mówienia niepotrzebnie o innych - co już zapewne miało miejsce w wypadkach, gdy nie dało się uniknąć poruszania cudzych błędów; a także nie wdawałbym się w niepoważne rozmowy. Rezultatem dzisiejszych rekolekcji będzie więc dopilnowanie trzech rzeczy: różańca, aktów strzelistych, powściągliwość w rozmowach, by niepotrzebnie nie mówić o wadach bliźnich. Co do innych spraw - okazałem się nieraz zbyt naiwnym i łatwowiernym w rzeczach zresztą bez znaczenia, ale z tego mogę się tylko cieszyć widząc, jak została upokorzona moja miłość własna i jak przez to upodobniłem się choć troszeczkę do dobrego Jezusa, którego uznano za szaleńca. Oby On sprawił, bym i ja stał się szaleńcem w miłości ku Niemu. A potem niech się dzieje, co chce. W końcu, gdy chodzi o kłopoty rodzinne, które zwłaszcza w ostatnich dniach wakacji odżyły na nowo, powierzyłem je Sercu mojego Jezusa. On dobrze wie, że nie pragnę dla moich bliskich ani bogactwa, ani rozkoszy, lecz tylko cierpliwości i miłości. A jeśli się czym martwię, to właśnie tym, że tych cnót im brak. Niech On mi da łaskę, bym kiedyś ujrzał ich wszystkich w niebie, a o resztę nie dbam! Wszystko przyjmę na większą chwałę Bożą i jako zadośćuczynienie za moje grzechy. O Jezu, obym mógł umrzeć z miłości ku Tobie! 10. rok Święty 1900 Co 25 lat Kościół katolicki obchodzi uroczyście rok Jubileuszowy zwany świętym lub rokiem łaski. Uroczystości związane z takim rokiem mają obudzić głęboką refleksją u wiernych nad sensem życia człowieka, nad celem, do którego dąży, a przede wszystkim dają okazję do pojednania się z Panem Bogiem przez łaskę dobrej spowiedzi i uzyskanie odpustu Roku Świętego. Kleryk Roncalli z tej okazji odprawił w lutym rekolekcje i zastanawiał się, kim jest jako człowiek, chrześcijanin, kleryk; jaką wartość ma dusza ludzka; co znaczy nosić w sobie obraz samego Boga; snuł refleksje nad zagadnieniami związanymi z wiecznością, nad straszną alternatywą: niebo - piekło; budził w sobie ufność w pomoc Miłosierdzia Bożego. Wszystkie te problemy i zagadnienia głęboko przemyślał, przemodlił i utrwalił w Dzienniku duszy: 1) Kim jestem? Skąd przychodzę? Dokąd idę?... Jestem nicością. Wszystko co mam - istnienie, życie, rozum, wola, pamięć - dał mi Bóg, a więc wszystko do Niego należy. Dwadzieścia lat temu to, co mnie otacza, już istniało, a więc: słońce, księżyc, gwiazdy, góry i morze, pustynie, zwierzęta, rośliny, ludzie. Świat szedł według ustalonego porządku pod czujnym okiem Opatrzności. A ja? Nie istniałem jeszcze. Wszystko działo się beze mnie: nikt o mnie nie myślał, nikt mnie sobie nawet nie wyobrażał, chociażby we śnie, ponieważ nie istniałem. A Ty, mój Boże, z niewysłowionej swej miłości, Ty który jesteś na początku i przed wiekami, Ty mnie wydobyłeś z nicości, dałeś mi istnienie, życie, duszę; otworzyłeś moje źrenice na światło, które wokół mnie roztacza swe blaski, Tyś mnie stworzył. Stąd jesteś moim Panem, a ja Twoim stworzeniem. Bez Ciebie - niczym jestem, a przez Ciebie jestem tym, czym jestem. Bez Ciebie nic nie mogę', co więcej, jeśli mnie nie podtrzymasz, powrócę do nicości, z której wyszedłem. Oto czym jestem. A jednak chwalę się i pysznię przed Bogiem darami, którymi On mnie obdarzył, jak gdyby były moją własnością. Co za szaleństwo! "I cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, czemu się chlubisz, jakobyś nie otrzymał?" (1 Kor 4, 7). Bóg mnie stworzył, a przecież mnie nie potrzebował, a przecież cały porządek wszechświata, to co mnie otacza, jednym słowem - wszystko, tak samo by istniało beze mnie. Dlaczego więc uważam siebie za tak nieodzownego na tym świecie? Czymże jestem, jeśli nie mrówką, ziarenkiem piasku? Dlaczego więc tak się wywyższam we własnych oczach? Pycha, zarozumiałość, miłość własna! Po co jestem na tym świecie? By służyć Bogu! On jest absolutnym Panem, ponieważ mnie stworzył i utrzymuje moje istnienie, a ja jestem Jego sługą. Moje życie musi być całkowicie Jemu poświęcone przez wypełnianie zawsze i we wszystkim Jego woli. Gdy nie myślę o Bogu, gdy dbam o własną wygodę,- pielęgnuję miłość własną i szukam pochwał - wykraczam przeciw najważniejszemu memu zadaniu, staję się sługą nieposłusznym. A wówczas co Bóg ze mną uczyni? O Boże, oddal ode mnie gromy Twej sprawiedliwości i nie wypędzaj mnie ze służby Tobie, choć na to niestety zasłużyłem. Sługa Boży! Jaki zaszczyt, jaki wspaniały obowiązek! Czyż nie powiedziałeś, Panie, że jarzmo Twoje jest słodkie a ciężar lekki? Czyż w Księgach Świętych nie jest napisane, że "służyć Bogu, to królować"? Czy nie jest największym zaszczytem dla człowieka świątobliwego, gdy można o nim powiedzieć, że jest sługą Bożym? A papież, Twój Namiestnik na ziemi, czyż nie szczyci się nazwą: "sługa sług Bożych"? Cóż więc za chwała móc służyć Tobie, o Boże! A jednak tak łatwo zapominam o tym obowiązku! Wielki to wstyd nie pragnąć służyć tak sprawiedliwemu, tak dobremu i świętemu Panu! Służba Boża. A potem? Nagroda ... ojczyzna ... niebo ... piękny raj... Tak raj ... raj, oto mój cel, mój pokój, szczęście. Raj, w którym się widzi, w 'którym się kontempluje Boga "twarzą w twarz, jako jest" (1 Kor 13, 12; J 3, 2). O Panie, dziękuję Ci za nagrodę, jaką mi gotujesz, za tych parę dni służby, dziękuję Ci za ten wielki zaszczyt, do którego mnie przeznaczasz. Jestem na tej ziemi jako pielgrzym: patrzę w niebo, które jest moim celem, ojczyzną i mieszkaniem. O niebo, piękne niebo, ty jesteś dla mnie! W przeciwnościach, w trudnościach, w zniechęceniu pocieszać się będę błogą nadzieją, zwrócę wzrok ku niebu, pomyślę o czekającym mnie raju. Tak czynili święci; św. Filip Nereusz, św. Franciszek Salezy, czcig. Cottolengo, który zawsze powtarzał: niebo, niebo! To są piękne prawdy, których Ty, o Boże, mnie nauczyłeś. Znam je, ale niestety ich nie pojmuję. Jestem nicością, a mam o sobie wysokie mniemanie; wywodzę się z nicości, a pysznię się darami, które do Boga należą. Powinienem służyć memu Stwórcy, a ja czasem zupełnie o tym zapominam, zapominam o Nim służąc mej ambicji i miłości własnej. Jestem powołany do raju, a myślę tylko o chwale ziemskiej. Co za sprzeczność! O Panie, spraw, bym Cię poznał tak, jak tego pragnął św. Augustyn: "Abym poznał Ciebie i poznał siebie, abym Ciebie ukochał, a sobą wzgardził". O Panie, wysłuchaj tego ślepca, który staje na twej drodze wołając i zaklinając, byś go uzdrowił, Ty, który jesteś światłem ócz moich! Daj mi światło, abym przejrzał: "Panie spraw, abym przejrzał" (por. Mk 10, 51). 2. Posiadam duszę! Co za dostojeństwo! Nie jestem kamieniem, rośliną czy zwierzęciem. Jestem człowiekiem dzięki duszy, która mnie ożywia. Dzięki duszy promień oblicza Bożego odbija się we mnie: pamięć czyni mnie podobnym Ojcu, rozum - Synowi, a wola - Duchowi Świętemu. Mało tego: dusza ludzka ma wartość nieskończoną, ponieważ jest ceną Krwi Boga. Stąd nawet dusza człowieka pierwotnego jest cenniejsza niż wszystkie bogactwa tego świata. Jak wielka jest jej wartość! A jej przeznaczeniem jest udział w szczęściu samego Boga. Czyż więc śmiałbym uchybić duszy odbijającej piękność Bożą? Czy mogę pozwolić, aby przez grzech upodobniła się do zwierząt i stała się niewolnicą ciała, ona, która jest jego panią? A jednak uczyniłem to! Jaki to wstyd dla mnie! Poprzez duszę objawia się wielkość Bożych doskonałości: w dziele stworzenia, a bardziej jeszcze przy wcieleniu zajaśniały w całym blasku wszechmoc, mądrość i miłość Boża. Dla duszy Bóg przyjął na siebie wszystkie cierpienia aż do śmierci włącznie. Czyż więc i ja nie poddam się umartwieniu i choć trochę nie pocierpię, by współdziałać w zbawieniu tej duszy, która przecież nie jest czyjąś, tylko moją? 3. Wszyscy ludzie na tej ziemi noszą w sobie obraz Boga; kosztowali Go oni wiele cierpienia. A jednak tylu ludzi nie kocha Boga, nie służy Mu, a nawet Go znieważa; wielu nie zna Go wcale. Na myśl o tym, że za nich krew Chrystusa była na próżno wylana, więcej, że stać się to może powodem straszliwego potępienia - powinno obudzić się w mym sercu współczucie dla tych dusz i rozpalić żywe pragnienie zbawienia ich lub przynajmniej modlenia się za nie. Jeśli wszyscy ludzie są obrazem Boga, powinienem wszystkich kochać, nie wolno mi nikogo lekceważyć, każdemu należy się ode mnie szacunek. Ta myśl powinna mnie powstrzymać od jakiejkolwiek obrazy moich braci; muszę pamiętać, że wszyscy noszą w sobie obraz Boga, że ich dusze są może piękniejsze i milsze Bogu od mojej. 4. Jestem zarozumiały, omal że nie domagam się od Boga łask, a gdy uczynię coś dobrego, staję przed Nim jako ten faryzeusz... ja, człowiek grzeszny. O tym muszę pamiętać, gdy wchodzę do kościoła czy gdziekolwiek indziej: jestem grzesznikiem. Stąd zamiast arogancji w słowach, wyniosłości w sposobie bycia - powinienem oczy spuścić, zdobyć się na pokorę umysłu i serca, być uprzejmym w stosunkach z bliźnimi. Wobec Boga muszę zachować się jak celnik, który z dala od ołtarza bije się w piersi mówiąc: "Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu" (Łk 18, 13). A gdy otrzymuję łaski i pociechy, mam je uważać za jałmużnę, której Bóg mi udziela, nie mogę się więc wynosić, lecz uznawać, żem na nie nie zasłużył. 5. Na co mi się przydadzą w chwili śmierci te wszystkie próżne myśli o sobie, które jawią się w mej głowie wraz z nabytą wiedzą? Gdy zaczynają mnie niepokoić i rozpalać mój umysł, najskuteczniejszym choć gwałtownym sposobem ich odpędzenia jest zwrócenie myśli ku śmierci, rozpatrywanie spraw pod kątem tej chwili i zapytanie samego siebie: Jaką mają one wartość wobec wieczności? 6. Wszystkie moje uczynki wynikające z próżności, wszystkie roztargnienia na modlitwie, podczas medytacji, rachunku sumienia, oficjum i różańca, wszystkie słowa i dowcipy wypowiedziane jedynie w celu zabłyśnięcia, dla pokazania pośrednio czy bezpośrednio mej wiedzy, wszystkie słowa wypowiedziane podczas nakazanego milczenia, wszystkie natchnienia odrzucone - to wszystko pójdzie pod sąd. O Boże, lęk mnie ogarnia! Co za nagromadzenie grzechów! I jaki wstyd dla mnie, tak czułego na punkcie własnego honoru i miłości własnej! A więc, duszo moja, rozważ to dobrze: albo teraz uporządkujesz swoje sprawy, albo trzeba będzie zgodzić się na to upokorzenie i jego konsekwencje. Rozważ dobrze tę sprawę i zanim popadniesz w te same błędy, oblicz wszystko dokładnie, byś potem nie musiała na próżno żałować. "Gdybyśmy sami siebie sądzili, nie bylibyśmy sądzeni" (1 Kor 11, 31). 7. Myśl o piekle mnie przeraża, po prostu znieść jej nie mogę. Wydaje mi się to niemożliwe i nie mogę sobie wyobrazić, aby Bóg, który przecież tak bardzo mnie kocha, miał być tak na mnie zagniewany, by mnie odrzucić od siebie. A przecież to jest najzupełniejsza prawda. Jeśli nie zwalczę mej pychy, zarozumiałości i miłości własnej - czeka mnie piekło! O, ja nieszczęsny! O Jezu ukochany, czy to możliwe, bym nie mógł więcej Cię kochać? oglądać Twojego oblicza? Czy to możliwe, byś mnie odrzucił? tak daleko od siebie? Ufajmy, że do tego nie dojdzie, ale mogłoby dojść i dlatego muszę zawsze z drżeniem i bojaźnią sprawować moje zbawienie. "O zbawienie wasze się troszczę" (Flp 2,12). Tymczasem bardzo jest wskazane, by często myśleć o piekle, w czym mogą być pomocne doznania zewnętrzne lub umartwienia. Patrząc na ogień pomyślę, że jest to tylko nikły obraz ognia piekielnego. Gdy odczuję ból zębów, wielkie pragnienie, gdy drżeć będę z zimna lub z gorączki - przyjmę to jako umartwienie: piekło jest miejscem wszystkich mąk, "miejscem udręczenia". W -piekle będziemy płonąć jak węgiel .na palenisku, w piekle będzie "płacz i zgrzytanie zębów" (Mt 8, 12). W piekle już nic uczynić nie będzie można, dlaczego więc teraz nie mogę odmówić modlitwy, różańca czy nieszporów bez roztargnienia? W piekle będą ogłuszające krzyki, dlaczego więc teraz nie mogę znieść trochę hałasu, który mi przeszkadza? W piekle cierpi się straszny głód, czemu więc nie mógłbym sobie odmówić jakiegoś lepszego kąska? W piekle przebywa się w towarzystwie potępieńców i szatanów, dlaczego nie miałbym znieść cierpliwie obecności osoby, do której nie czuję sympatii? Czy nie zasłużyłem już tyle razy na piekło? I czy nie jestem zdolny do tego, by znów na nie zasłużyć? O mój najsłodszy Jezu, wysłuchaj tej mojej modlitwy: błagam Cię, ześlij na mnie każdy rodzaj choroby w tym życiu, przykuj mnie na zawsze do łóżka, niech będę jako ten trędowaty z lasu, doświadczaj moje ciało najsroższymi cierpieniami - wszystko to przyjmę jako pokutę za moje grzechy i będę Ci za to wdzięczny; ale miej litość nade mną i nie posyłaj mnie do piekła, nie pozbawiaj mnie swej miłości i kontemplowania Ciebie przez całą wieczność. Tak, o Jezu, powtarzam z głębi serca: Tu pal, tu siecz, tu nie przepuszczaj, bylebyś na wieki przepuścił. 8.. Straszne są, o mój Boże, wyroki Twej sprawiedliwości, na samo ich wspomnienie drżę ze strachu. Lecz kto potrafi zgłębić bezmiar Twego miłosierdzia? Niech inni wysławiają, jeśli chcą, takie Twoje boskie przymioty, jak mądrość i potęgę, co do mnie - nie przestanę nigdy opiewać Twego miłosierdzia: "Zmiłowanie Pańskie na wieki wyśpiewywać będę" {Ps 88, 1). Czyż cała ziemia nie jest wypełniona Twoim, o słodki Jezu, miłosierdziem? "Miłosierdzia Pańskiego pełna jest ziemia" (Ps 32, 5). Czy i w niebie nie ma Twego miłosierdzia i czy nie przewyższa ono wszystkich Twoich dzieł? "Panie, w niebie miłosierdzie twoje" (Ps 35, 6), "a miłosierdzie Jego nad wszystkimi dziełami Jego" (Ps 144, 9). Czyż nie jesteś Ojcem miłosierdzia i Bogiem wszelkiej pociechy? "Ojciec miłosierdzia i Bóg wszelkiej pociechy" (2 Kor 1, 3). Czyż to nie Ty powiedziałeś, że miłosierdzia chcesz a nie ofiary? "Miłosierdzia chcę, a nie ofiary" (Mt 9, 13). A ja, ja sam, nędzny grzesznik, czyż nie jestem dziełem, cudem Twego miłosierdzia? Jestem owieczką zbłąkaną, a Ty - dobrym Pasterzem; w trosce i niepokoju o mnie podążyłeś mymi śladami, dosięgłeś mnie wreszcie i po tysiącznych pieszczotach wziąłeś mnie na ramiona i z radością odprowadziłeś mnie do owczarni. Jestem tym nieszczęsnym biedakiem, który na drodze do Jerycha został napadnięty przez zbójców, pobity, zraniony, odarty z szat i pozostawiony prawie bez życia, a Ty - dobrym Samarytaninem: podniosłeś mnie bowiem, wylałeś na mnie wino, to znaczy dałeś mi poznać te straszne prawdy, aby mnie wyrwać z odrętwienia; namaściłeś mnie balsamem Twoich pociech, jednym słowem ?- dałeś mi odczuć całe bogactwo Twego dobrego serca. Jestem niestety owym synem marnotrawnym, który roztrwonił Twoje dobra: dary naturalne i nadnaturalne. Doprowadziłem się do opłakanego stanu, gdyż uciekłem daleko od Ciebie, który jesteś Słowem, przez które wszystkie rzeczy zostały uczynione, bez którego wszystko jest złem, ponieważ jest nicością. Ty natomiast jesteś najbardziej kochającym Ojcem: przyjąłeś mnie uroczyście wówczas, gdy opamiętawszy się powróciłem do domu i znowu u Ciebie poszukałem schronienia, rzucając się w Twoje ramiona. Przyjąłeś mnie znów jak syna, dopuściłeś mnie do swego stołu, do swych radości, uczyniłeś mnie ponownie swoim dziedzicem! I jeszcze - jestem wiarołomnym uczniem, który Cię zdradził, zarozumialcem, który się Ciebie zaparł, człowiekiem podłym, który się z Ciebie wyśmiewał, okrutndkiem, który Cię ukoronował cierniem, ubiczował, obarczył krzyżem, urągał Twojej męce, spoliczkował, napoił żółcią i octem i który bezlitośnie przebił serce Twoje włócznią. To wszystko i więcej jeszcze sprawiły moje grzechy! Jak bardzo upokarza mnie ta myśl! Powinna ona wycisnąć z mych oczu gorzkie łzy żalu! A Ty, o Jezu, byłeś zawsze dla mnie dobry, byłeś najłagodniejszym barankiem, nazwałeś mnie swoim przyjacielem, patrzałeś na mnie z miłością nawet wtedy, gdy pogrążony byłem w grzechu, błogosławiłeś mi, gdy Ci złorzeczyłem, z krzyża modliłeś się za mnie, a z Twego przebitego serca wytrysła fala Boskiej Krwi, która mnie obmyła z brudu, starła moje nieprawości; wyrwałeś mnie śmierci dając za mnie swe życie, zwyciężyłeś śmierć, a przyniosłeś mi życie i otworzyłeś mi raj. O miłości, miłości Jezusowa! Zwyciężyła ona wreszcie i sprawiła, ze jestem z Tobą, mój Mistrzu, Przyjacielu, Oblubieńcze, Ojcze. Oto jestem w Twoim Sercu! [...] 9. Jestem chrześcijaninem, co więcej - klerykiem. Każdy mój czyn musi więc nosić na sobie znamię Chrystusowe, ponieważ - jak mówi św. Grzegorz z Nazjanzu - "Chrystus jest tuniką kapłana". Christus magna sacerdotum tunica. Jest On także moim zwierciadłem. [...] 10. [...] Oto ręką Bożą nakreślona i dla mnie droga wiodąca do ołtarza. Jest to droga życia ukrytego, modlitwy i pracy. Modlić się pracując, a pracować modląc się. Pracować - to dla mnie oznacza być zawsze pochłoniętym nauką; zawsze, to jest moim obowiązkiem. Uczyć się bez popisywania się swoją wiedzą, uczyć się niestrudzenie i zbliżać się do Jezusa, który jest dawcą światła, jasnością wiecznej światłości (por. Mdr 7, 26), a modlić się w taki sposób, by modlitwę przemienić w pracę. Dzisiejszemu światu trzeba ugięcia się pod ciężarem pracy. Trzeba więc nabrać sił i pracować z miłością, ponieważ tego żąda od nas Bóg. Prowadząc z Jezusem w Nazarecie życie ukryte, oddane modlitwie, przygotowuje się do doskonalszego wypełnienia misji, która mnie czeka, misji mądrości i miłości, oraz zasłużę sobie na otrzymanie od Jezusa jaśniejącej korony apostolstwa. 11. I jeszcze jedna myśl, która może być dla mnie bardzo pożyteczna: Gdy Jezus zbliżał się do miasteczka Magdali, ktoś pobiegł do Marii i powiedział jej: "Nauczyciel przyszedł i wzywa cię" (J 11, 28). Jakie to piękne słowa! Możemy sobie wyobrazić pełen miłości pośpiech Marii, by wyjść na spotkanie boskiego Gościa. Ja również na początku każdej czynności tak się zachowam, jak gdyby głos dzwonu mi oznajmiał: "Nauczyciel przyszedł i wzywa cię». Czy to możliwe, bym na myśl, że Jezus jest i mnie woła do nauki, na modlitwę, do odpoczynku, na spacer - czy to możliwe, żebym nie pospieszył natychmiast, aby wypełnić jak należy moje obowiązki, w oczekiwaniu na pouczenie Jezusa? 12. Grzech śmiertelny! Co za hańba! Na myśl o nim ogarnia mnie przerażenie, lecz nie mniej muszę unikać grzechu powszedniego ze względu na poważne i opłakane skutki, jakie za sobą pociąga. Nie sprowadza on kary piekła ani utraty łaski, ale niemniej sprawia Bogu wielką przykrość. Jeśli więc chcę Boga kochać nade wszystko i na zawsze, muszę unikać tego wszystkiego, co może Mu sprawić przykrość. Na tym bowiem polega subtelność miłości. Mój Boże, czy to jest możliwe, bym Cię śmiertelnie obraził? Nie, Nie! Precz więc z grzechami powszednimi, mówiąc ściślej - z przywiązaniem do nich. Raczej śmierć niż grzech powszedni! Dopomóż mi, Boże, bym zachował duszę czystą, nieskalaną i miłą dla Twych najczystszych oczu, abym mógł całkowicie oddać się Tobie i by nic nie mogło mnie od Ciebie oderwać. Ty mnie znasz aż do głębi, wiesz, jakie to złe skłonności we mnie się zakorzeniły, podaj mi swą pomocną dłoń, abym nie potknął się w drodze; oświeć mój rozum, żebym poznał wady zniekształcające mą duszę i rozpal we mnie coraz gorętsze pragnienie podobania się Tobie jedynie, gdyż tylko Ty jesteś nieskończenie godzien miłości. 13. Moje zadanie i cnoty kleryka streszczają się w czterech słowach: pobożność, pilność, umartwienie i silny charakter. Pobożność anielska, pilność niestrudzona, umartwienie ciągłe, zwłaszcza miłości własnej i oczu, charakter prawdziwie kapłański, który się objawia, jak tego chce Sobór Trydencki, "w całym postępowaniu, w chodzie, w ubraniu, w sposobie mówienia". 27 lutego złożył Angelo Roncalli uroczystą obietnicę Sercu Jezusowemu: Głęboko przekonany, za łaską Bożą, o potrzebie i najściślejszym obowiązku, jaki mam będąc chrześcijaninem i osobą duchowną, by poświęcić się całkowicie i na zawsze Jego boskiej służbie i Jego świętej miłości; pobudzony do coraz większego postępu na drodze doskonałości i doskonałej miłości przez rozpamiętywanie nieskończonych zasług Jezusa, który pozwala, bym ja, nędzne Jego stworzenie, kochał Go dla Jego doskonałości, a zwłaszcza niezmierzonej miłości Jego Boskiego Serca; rozważywszy wreszcie poważne niebezpieczeństwo zaniedbania tego najświętszego obowiązku nie tylko przez grzechy śmiertelne, ale i przez powszednie, które - choć lżejsze - też stanowią obrazę Boga i tym samym oddalają mnie od doskonałej miłości; podczas świętych rekolekcji w tym roku łaski 1900, a dziewiętnastym mojego życia, w ostatnim dniu tego świętego skupienia, w chwili gdy jestem sakramentalnie złączony z Najświętszym Sercem Jezusa dzięki Komunii św., wobec Najświętszej mojej Matki, Marii Niepokalanej, Jej najczystszego oblubieńca, a mego głównego patrona, św. Józefa, i innych świętych, moich szczególnych opiekunów, mojego anioła stróża i wreszcie - wobec całego dworu niebieskiego, ja, kleryk Angelo Giuseppe, grzesznik, przyrzekam Sercu Jezusowemu w sposób jak najuroczystszy i niezłomny, że przy pomocy łaski Bożej zachowam zawsze, teraz i na wieki duszę wolną od wszelkiego, choćby najmniejszego przywiązania do jakiegokolwiek grzechu całkowicie dobrowolnego. A ponieważ z powodu mojej słabości nie mogę zaręczyć, że na przyszłość dotrzymam o własnych siłach tego przyrzeczenia, oddaję je w ręce anielskiego młodzieńca Alojzego Gonzagi, który się odznaczał brakiem choćby cienia grzechu, czystością umysłu i serca, i obierając go sobie w tym celu za szczególnego pośrednika i patrona, proszę go i błagam, jego, tak dobrego i łaskawego, aby raczył mnie przyjąć, strzec i dopomagać mi przez swe modlitwy, bym dochował należnej temu przyrzeczeniu wierności. A Ty, mój najsłodszy Jezu, racz przyjąć łaskawie ten mały dowód mej miłości lub przynajmniej to najwyższe moje pragnienie, by Cię kochać z całego serca, by spalać się w miłości ku Tobie, który jesteś moim Przyjacielem, Ojcem i najukochańszym Oblubieńcem. Spójrz na mnie okiem łaskawym, co więcej, dopomóż swą łaską, bez której - jak to sam powiedziałeś uczniom przed opuszczeniem ich i jak ja sam wiem aż za dobrze - nic nie potrafię. Serce Jezusa, gorejące miłością ku nam, rozpal serca nasze miłością ku Tobie. Ze swej strony i Jezus stawał się coraz bardziej Przyjacielem i Ojcem dla bezgranicznie sobie oddanego Angela Roncallego! Świętość w życiu doczesnym nie jest stanem, ale dążeniem do coraz wyższej doskonałości. Angello w imię tej prawdy nigdy nie mówił: już wystarczy, poprzestanę na dotychczasowych zdobyczach duchowych; ale starał się, aby każdy dzień życia był następnym krokiem do osiągnięcia zjednoczenia z Bogiem - Miłością. Od ustawicznej pracy wewnętrznej nie zwalniał się podczas wakacji według zasady: świętość nie zna urlopów. Toteż i podczas wakacji w r. 1900 czyni w dalszym ciągu wytrwale nowe postanowienia i realizuje je systematycznie. Podczas tych wakacji nie zabrakło mu cierpień zewnętrznych. Pewnego dnia ból sprawiła mu osoba najdroższa, którą po Bogu kochał najwięcej: matka. Była ciekawa jak każda kobieta. Toteż w pewnym momencie, kiedy zauważyła ku swojemu wielkiemu zadowoleniu, że syn staje się coraz urodziwszym mężczyzną, nie powstrzymała się od zadania mu pytania: - Synku, czy świat ciebie nie pociąga? Angelo odpowiedział sucho: - Czy mama nie ma poważniejszych kłopotów na głowie? Marianna zdenerwowała się niegrzeczną - według niej - odpowiedzią syna. Wybuchła: - Ty zawsze dla mnie, dla własnej matki, jesteś niegrzeczny, obojętny. Dla innych ludzi masz słodziutkie słowa, przymilny uśmiech, gładkie obejście, ale matki swojej nie możesz znieść, bo jest starą, spracowaną kobietą. Alem ja nieboga doczekała się pociechy ze syna... Wieczorem tego dnia (29 sierpnia) Angelo ze smutkiem zanotował: Jeśli matce było przykro z mego powodu, mnie było jeszcze bardziej przykro z powodu jej smutku, a raczej z powodu jej słabości. Po tylu czułościach posłyszeć od własnej matki, że jej nie mogę znieść i wiele jeszcze innych rzeczy, jakich nie chcę już powtarzać, tego było za wiele dla serca syna, i to syna, który ma tak głęboko zakorzenione uczucie rodzinne. Był to cierń, który mnie napoił goryczą, zranił najgłębsze i najczulsze struny mego serca. Czyż mogłem powstrzymać się od łez? O matko, gdybyś wiedziała, jak bardzo cię kocham i jak pragnę cię zadowolić - nie posiadałabyś się z radości. A Ty, o Jezu, przyjmij ode mnie tę prawdziwą ofiarę, którą powierzam Twemu Sercu, i daj mi coraz większą dobroć i łagodność, a pozwól zachować zawsze odpowiednią powagę, zaś mojej biednej i dobrej matce daj większe męstwo. O Matko Bolesna, bądź zawsze przy nas! Angelo czuł się coraz mniej rozumiany przez ludzi. Toteż z tym większym zapałem oddawał się modlitwie, na (której czuł się zrozumiany przez Jezusa. 11. NIE JEDZCIE TAK DUŻO! Przy końcu "Roku Świętego" biskup Bergamo Guindani zwrócił się do rektora seminarium, aby wyznaczył trzech kleryków odznaczających się zdolnościami intelektualnymi, pilną nauką i wzorowym zachowaniem, w celu wysłania ich do Rzymu na wyższe studia uniwersyteckie do sławnego uniwersytetu św. Apolinarego. Dzięki temu trzech kleryków: Angelo Roncalli, Guglielmo Carozzi i Achille Ballini znalazło się 3 stycznia 1901 r. w Świętym Mieście. Który z kleryków na świecie nie marzy w skrytości swego serca, aby studiować w Rzymie? Jedni pragną pogłębić swe studia teologiczne, inni nabrać "szlifu" zagranicznego, a jeszcze inni cicho snują nadzieję uzyskania dzięki temu coraz wyższych z czasem godności w hierarchii kościelnej. Jakie myśli i marzenia i pragnienia nurtowały Angela w chwili znalezienia się w Rzymie, ujawnia jego list do rodziny z 16 stycznia 1901 r.: Najdrożsi Rodzice, Bracia, Siostry, Dziadku i Stryju! W chwili kiedy ten mój list dojdzie do Waszych rąk, będziecie już wszyscy uświęceni dzięki świętym Misjom, na które teraz uczęszczacie, a które niedługo się już zakończą. Podzielam Wasze szczęście i całym sercem się raduję z powodu pomyślnego i godnego pozazdroszczenia losu, jaki Wam przypadł w udziale, że macie możność znowu pomyśleć poważnie o zbawieniu Waszej duszy i o wiecznym szczęściu w niebie. Sprawa ta najbardziej leży mi na sercu, jako że nigdy nie pragnąłem ani nie prosiłem Boga dla mojej rodziny o dobra tego świata, jak: bogactwa, uciechy, dobrobyt, lecz raczej abyście wszyscy byli dobrymi chrześcijanami, cnotliwymi, byście się z całym zaufaniem oddali w miłujące ręce Bożej Opatrzności i żyli w pokoju ze wszystkimi. Na cóż bowiem by się zdało posiadanie całego złota tego świata, gdyby się miało utracić duszę? Miejcie głęboko wyrytą w pamięci tę prawdę i nie zapominajcie o niej nigdy. Ciężkie warunki, w jakich się znajdujemy, nie powinny nigdy nas zasmucać, powinniśmy być cierpliwi, mieć wzrok skierowany ku górze i myśleć o niebie. Niebo, niebo! Tam odpoczniemy, czy Wy to pojmujecie? Tam się skończą nasze troski, tam otrzymamy nagrodę za nasze czyny, za nasze bóle, jeśli znosiliśmy je z poddaniem się Bogu. Zwracajcie zawsze Wasze czyny, Wasze ofiary ku temu celowi, aby wszystko Wam posłużyło do większej radości i zadowolenia w niebie. Myślcie o tym, ile uczynił i wycierpiał dla nas Jezus, jaki był biedny, jak pracował od rana do wieczora, jak był oczerniany, prześladowany, deptany na wszelkie sposoby, przybity do krzyża przez tych właśnie, których tak bardzo umiłował. Uczmy się od Niego, by się nie uskarżać, nie złościć, nie tracić wobec nikogo cierpliwości, nie żywić w sercu niechęci do tych, o których sądzimy, że wyrządzili nam krzywdę, lecz znosić siebie wzajemnie, ponieważ wszyscy mamy swoje wady, jeśli nie takie, to inne, i kochać wszystkich. Rozumiecie? Wszystkich, także tych, którzy nam czynią czy uczynili coś złego, przebaczyć im i modlić się także za nich, bo może w oczach Bożych są lepsi od nas. To jest prawdziwa korzyść, jaką powinniście wynieść z Misji, a także jedyny sposób, by być szczęśliwym tu na ziemi, pomimo tylu bied. A także modlić się, modlić zawsze, modlić się dobrze, spowiadać się i komunikować często, kochać Serce Jezusowe i Matkę Bożą, słuchać codziennych mszy św., nie opuszczać kazania i nauki religii, nie przebywać poza domem po Aniele Pańskim itp. Pan chce mnie mieć kapłanem i dlatego obsypał mnie tylu dobrodziejstwami, a na koniec wysłał mnie tu, do Rzymu, gdzie przebywam pod okiem Jego Namiestnika, Papieża, do Miasta Świętego, gdzie znajdują się groby tylu sławnych męczenników, tylu świętych kapłanów. To jest naprawdę wielkie szczęście dla mnie i dla Was, musicie więc za to zawsze dobremu Bogu dziękować. Lecz nie dla względów ludzkich, nie dla pieniędzy, wygody, zaszczytów i przyjemności chcę zostać księdzem. Biada mi, gdyby tak było! Czynię to przede wszystkim i wyłącznie dlatego, by móc w jakikolwiek sposób dobrze czynić biednym. Też chciałbym, byście Wy pierwsi skorzystali z tego dobra. Wy, którzyście tyle dla mnie uczynili, których zdrowie duszy tak bardzo leży mi na sercu, Wy, za których nie ma dnia - rzec można - godziny, bym się nie modlił. Czy będę miał tę wielką pociechę, żeście wynieśli dużo korzyści z tych świętych Misji? Że staliście się lepszymi niż poprzednio chrześcijanami? Mam nadzieję, co więcej, jestem tego pewien, gdyż znam dobrze Wasze najlepsze chęci. Podczas wspólnej Komunii świętej pomyślcie także i o mnie. Tymczasem przyjmijcie moje życzenia, moje pozdrowienia i przekażcie je wszystkim krewnym i znajomym przyjaciołom Wasz kleryk Angelo Moje zdrowie jest wyśmienite. Pozdrowienia dla Księdza Proboszcza i Księdza Wikarego. Mieszkaniem w konwikcie Angelo nie był zachwycony. Zakwaterowano go w ponurym, zimnym, wilgotnym budynku. Maleńka cela posiadała zakratowane okienko umieszczone tak wysoko, ze przez nie nie można było nic widzieć. Roncalli, miłośnik piękna przyrody czuł się jak w więzieniu albo w klatce. Jedzenie też było liche. W dodatku ekonom konwiktu, Garroni podczas obiadu ustawicznie biegał między stołami i błagał studentów: "Nie jedzcie tak dużo. Błagam was, oszczędzajcie jedzenia!" Brzydkość mieszkania rekompensował sobie Angelo zwiedzaniem Rzymu i jego oszałamiających zabytków, a kiepskie jedzenie - zaspokajaniem głodu intelektualnego przez wysłuchiwanie wspaniałych wykładów takich profesorów, jak Spolverini, Tara-belli, Bugarini, Benigni. W tym czasie wybijał się z grona profesorskiego doskonałymi wykładami prawa kanonicznego ks. Eugenio Pacelli. Mimo licznych zajęć naukowych Angelo nie przestawał pracować nad swoim życiem wewnętrznym. Dzień 28 kwietnia spędził na rekolekcjach. Szukał prawdy o swoim obecnym stanie duszy i zastanawiał się nad środkami, które dopomogłyby mu w dążeniu do zjednoczenia z Panem Bogiem. W tym dniu otworzył swój Dziennik duszy. Ostatni zapis nosił datę 7 września 1900 r. Zawstydził się swojej opieszałości w notowaniu przeżyć wewnętrznych. Zaczął pisać: Są to moje pierwsze w Rzymie rekolekcje. Jak się przedstawia stan mej duszy? Nie mogę naprawdę się użalać, jeśli chodzi o łaski otrzymane od Jezusa, pociechy niewymowne, tyle chwil szczęśliwych, które rzutują na całe moje życie wewnętrzne. Co do mnie jednak, muszę wyznać, że nic się nie zmieniłem. Pragnę gorąco jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki i kochać, jak należy, mego Pana; jest też we mnie, może trochę przesadna i nie pozbawiona miłości własnej, chęć studiowania, nauczenia się wielu rzeczy, zdobycia dużego zasobu wiedzy, ażebym tym sposobem - który niewątpliwie jest jednym z najważniejszych - zdobywać dusze dla Chrystusa. W rzeczywistości jednak wielu rzeczy mi nie dostaje, a przede wszystkim prawdziwej troski o dobre odprawianie medytacji, pobożne odmawianie różańca, wykorzystanie rachunku sumienia ogólnego i szczegółowego dla postępu duszy, by oderwać się od swojego "ja", a coraz ściślej zjednoczyć się z Bogiem; nie widzę także postępu w cnocie. Tu w Rzymie naprawdę niczego mi nie brakuje. Jeśli zechcę, znajdę także okazję do przełknięcia jakiejś pigułki niezbyt przyjemnej dla miłości własnej, do praktykowania umartwienia. Trzeba więc nabrać nowej gorliwości i uporządkować nieco sprawy mej duszy. Będę obecnie pilnie przestrzegał następujących punktów: przede wszystkim zwrócę uwagę na medytację, ją obieram za przedmiot szczegółowego rachunku sumienia i będę się usilnie starał, by ją odprawiać pilnie i skutecznie, wyciągając z niej praktyczne postanowienia na cały dzień. W ciągu szczególną gorliwością i prostotą. Będę bacznie strzegł oczu podczas wykładów i na studium. Z różańca uczynię dar dla Matki Boskiej w zbliżającym się miesiącu maju. Nie będę myślał o nauce bezpośrednio przed ćwiczeniami pobożnymi, a tym bardziej podczas ich odprawiania. Moje nawiedzenia Najśw. Sakramentu będą odprawiane ze szczególną gorliwością i prostotą. Będę bacznie strzegł oczu podczas spaceru, zwłaszcza w niektórych dzielnicach miasta. Po spacerze, a ściślej jeszcze: przed wieczornym studium, nie zaniedbam nigdy szczegółowego rachunku sumienia, którego przedmiotem będą: użytek, jaki czynię z języka, i miłość własna. Wreszcie - zachowam wielki pokój umysłu i serca, wielkie skupienie, wielki porządek. O mój dobry św. Józefie, w dniu w którym Kościół wysławia Twą przemożną opiekę, oddaję się Tobie raz jeszcze i Tobie polecam moje postanowienia. Obym ich przy Twej pomocy dotrzymał. Zwłaszcza proszę Cię o łaskę skupienia na modlitwie i prowadzenia głębokiego życia wewnętrznego, co tak w Tobie podziwiam. Racz mi tego udzielić, a będę Cię nadal kochał i starał się, by inni Cię kochali, by wszyscy mogli korzystać z łask płynącychz Twojej opieki. Amen. Błogosławiony Józefie, spraw, aby życie moje upływało w niewinności i aby pod Twoją opieką zawsze było bezpieczne. 12. ŻOŁNIERZ Od roku 1870 stosunki między Kościołem a rządem włoskim były ustawicznie napięte. Rzym został oficjalnie ogłoszony stolicą Zjednoczonego Królestwa Włoskiego. Państwo kościelne faktycznie przestało istnieć. Papież Pius IX ogłosił siebie na znak protestu "więźniem watykańskim". Dusza włoska była tragicznie rozdarta. Włosi dalej byli ludźmi głęboko religijnymi, ale z drugiej strony jako patrioci opowiadali się za polityką rządu, składającego się z wrogów Kościoła. Pontyfikat Leona XIII niewiele zmienił sytuację. Papież uważał się w dalszym ciągu za więźnia. Wywoływał tym współczucie wielu rządów, które protestowały przeciw takiemu stanowi rzeczy, a to znowu pociągało za sobą nową falę wściekłości rządu włoskiego. Watykan z całą stanowczością zabraniał katolikom włoskim uczestniczenia w życiu politycznym kraju. W odpowiedzi na to rząd m. in. sporadycznie i wyrywkowo powoływał do służby wojskowej kleryków. Los padł i na Roncallego. Nie było odwołania. Rodzina nie miała ani protekcji, ani pieniędzy, aby uwolnić Angela od wojska. I oto w sierpniu kleryk Roncalli przerywa studia, opuszcza Rzym. Na krótko zatrzymuje się w Sotto ii Monte u rodziców. Ze swoich myśli, jakie nurtowały go w tym czasie zwierza się listownie rektorowi Seminarium Rzymskiego, ks. Yincenzo Bugariniemu: + J. M. J. Sotto ii Monte 19 VIII 1901 r. Wielce Czcigodny Księże Prałacie! Odkąd kilka dni temu opuściłem z wielkim żalem Rzym, odczuwam bardziej niż kiedykolwiek obowiązek przekazania raz jeszcze Czcigodnemu Księdzu Prałatowi wyrazów głębokiej czci i wyrażenia serdecznych uczuć wdzięczności za tyle dobra, jakiego od Niego zaznałem, a zwłaszcza zapewnienia Go o moim gorącym i szczerym przywiązaniu w zamian za serdeczność, więcej niż ojcowską, jaką mi zawsze okazywał. Opuszczając Święte Miasto, które było dla mnie źródłem niewymownych pociech, rozstając się z tyloma dobrymi i czcigodnymi osobami, odczułem, że pozostawiam w Rzymie i w jego Seminarium dużą część samego siebie. Dzięki serdecznym radom i mądrym wskazówkom, jakich mi Czcigodny Ksiądz Rektor od czasu do czasu udzielał, oraz dzięki tej odrobinie łaski niebieskiej, jaką dobry Bóg zawsze wspiera swoich biednych kleryków, mogę wyznać, że mimo obecnego doświadczenia jestem bardzo zadowolony i radosny. To przerwanie na pewien czas nauki i konieczność dostosowania się do życia niewątpliwie mało pociągającego przyzwyczaiłem się już uważać za rzecz zupełnie naturalną i jestem głęboko przekonany, że Bóg mi przygotuje w związku z tym wiele łaski, by mnie uczynić coraz bardziej wielkodusznym i stałym w służbie tej sprawy, dla której poświęciłem wszystkie młodzieńcze siły i całego siebie. Ta pogoda ducha nie przeszkadza mi jednak pragnąć gorąco jak najszybszego powrotu do radości Seminarium Rzymskiego i myśleć o drogich mi osobach i rzeczach częściej i z większym przywiązaniem, niż sobie Czcigodny Rektor wyobraża. Na temat stanu mego zdrowia, zresztą doskonałego, oraz nauki nic nie piszę, gdyż przypuszczam, że Ksiądz Rektor jest wystarczająco o tym skądinąd powiadomiony. Kończąc wyrażam raz jeszcze Czcigodnemu Rektorowi i innym Czcigodnym Przełożonym gorące uczucia wdzięczności i szczerego przywiązania, a zarazem polecam się bardzo, bardzo Jego modlitwom. Modlę się codziennie całym sercem, aby Boskie Serce Jezusa i Matki Dobrej Nadziei błogosławiły Czcigodnemu Księdzu Rektorowi i całemu Seminarium wraz ze mną, choć tak niegodnym synem. Całując serdecznie ręce Czcigodnego Księdza Rektora, pozostaję zawsze Jego kochającym synem Kleryk Angelo Roncalli. 30 listopada 1901 r. rozpoczyna Roncalli służbę wojskową w 73 pułku piechoty, w brygadzie Lombardzkiej. Ku jego wielkiej radości jednostka wojskowa stacjonuje w Bergamo, dzięki czemu może często odwiedzać rodzinę w Sotto ii Monte, a z czasem codziennie wieczorem udawać się do seminarium duchownego. Służba wojskowa od strony zewnętrznej nie była dla kleryka trudna. Był przyzwyczajony do regularnego życia. Jedzenie i warunki mieszkaniowe były nawet lepsze niż w seminarium. Nie miał też trudności we współżyciu z kolegami. Pogodny, życzliwy, zawsze gotowy do niesienia pomocy, bardzo naturalny w obejściu, budził sympatię i życzliwość. Niemniej oderwanie od dotychczasowego życia duchowego i naukowego powodowało wewnętrzne cierpienie. Co więcej, przerażony był przekleństwami i życiem rozwiązłym żołnierzy. Pomagała mu w znoszeniu przykrości świadomość, że sam Bóg widocznie chce, aby zapoznał się ze służbą wojskową, co w przyszłości może mu służyć do lepszego zrozumienia drugiego człowieka i do pracy duszpasterskiej. W liście z 23 grudnia do Rektora Seminarium Rzymskiego zdaje sprawozdanie ze swego stanu tak zewnętrznego, jak i wewnętrznego: Czekałem aż do dnia dzisiejszego z przesłaniem wiadomości o sobie, gdyż nie chciałem uprzedzać wypadków, a także czekałem świąt Bożego Narodzenia, już tak bliskich, które mi dają najlepszą do tego okazję. Dziś, po pewnym czasie spędzonym w tej naprawdę obcej mi ziemi, pociechą jest dla mnie możność doniesienia Czcigodnemu Księdzu Prałatowi, że raz jeszcze, z całą wyrazistością, sprawdziło się na mnie to, czego On mnie kiedyś uczył, zachęcając do poddania się Bogu. Jestem tu z Jego woli i w Jego ręku; jednak, na szczęście, uprzedzenia, jakie miałem wobec życia wojskowego, prawie całkiem się rozwiały. To moje obecne życie wymaga wielkich ofiar, jest prawdziwym czyśćcem; a jednak czuję Pana i Jego świętą Opatrzność blisko siebie, co przechodzi wszelkie moje oczekiwania. Czasem sam sobie się dziwię, że tak szczęśliwie się rozstrzyga ten trudny i niepokojący problem i nie mogę znaleźć innego wytłumaczenia, jak tylko to, że tyle dobrych i kochanych osób na pewno modli się za mnie, tak jak obiecały; myślę o drogiej Matce Świętej Nadziei, której piękny wizerunek noszę zawsze na piersiach, o Sercu Jezusa, jaśniejącym ośrodku wszelkich ideałów gorliwego młodzieńca i seminarzysty, który chciałby przynajmniej w przyszłości coś dobrego uczynić. Co można więcej jeszcze powiedzieć czy dodać pocieszającego? Trafiłem na bardzo dobrych przełożonych, którzy okazują mi wielką przychylność; szanują mnie bardzo i chcą, by mnie inni szanowali jako kleryka; przyznają mi wartości, o których sam nie jestem wcale przekonany, a przede wszystkim pozostawiają mi całkowitą wolność, jeśli chodzi o spełnianie praktyk religijnych. Ze strony moich towarzyszy broni, pochodzących głównie z Bergamo i Brescji, którzy wiedzą, kim jestem, spotkałem się, jak dotąd, tylko z oznakami szacunku i serdeczności: prześcigają się wzajemnie w oddawaniu mi drobnych usług, dzięki którym unikam wielu nieprzyjemności. Wreszcie poza koszarami w Seminarium, spotykam się co wieczór z drogim Księdzem Rektorem, który przyjmuje mnie jak ojciec i dał mi Mały regulamin, taki sam - o ile się nie mylę - jaki zaproponowano klerykom-żołnierzom Seminarium Rzymskiego. Jednym słowem - gdybym się skarżył na moją obecną sytuację, dałbym dowód wielkiego nierozsądku; to nie znaczy, że życie takie mi się podoba, wprost przeciwnie, pragnę, by jak najprędzej przyszła szczęśliwa chwila mego powrotu do cudownego życia w Rzymie; niemniej jestem tak pogodzony z wolą Bożą i tak spokojny, jak nigdy. Co dzień lepiej widzę, ile ten rok może mi przynieść dobra dla chwały Bożej i dla pożytku Kościoła, i cieszę się myśląc o tylu drogich mi osobach, które codziennie wspominam i czuję, że kocham je gorąco, a które mnie oczekują: ja także pragnę znów je zobaczyć i swoim postępowaniem je zadowolić. Żałuję bardzo, że moje zajęcia i ćwiczenia wojskowe, ogromnie męczące i uciążliwe, zwłaszcza w pierwszych dniach, nie pozwalają mi na wyrażenie każdemu z Przełożonych Seminarium Rzymskiego z osobna moich uczuć wdzięczności, szacunku i miłości. Wystarczy powiedzieć, że ten nieszczęsny list zacząłem osiem dni temu i nie mogłem doprowadzić do końca. A jednak ufam, że Czcigodny Ksiądz Prałat zechce być moim pośrednikiem i przekaże moje ukłony wszystkim Czcigodnym Przełożonym: Prałatowi Prefektowi, Kanonikowi Borgii, Księdzu Wicerektorowi i Księdzu Spolveriniemu. Kończąc polecam się raz jeszcze Jego modlitwom i modlitwom Seminarium. Jak tylko czas mi pozwoli, nie omieszkam podać o sobie wiadomości. Proszę mi wierzyć. Czcigodnego Księdza Prałata oddany syn i kleryk Angelo Roncali. 31 maja 1902 r. kleryk Angelo Roncalli awansuje na kaprala, a 30 listopada na sierżanta. Kariera wojskowa stanęła przed nim otworem. On jednak nie chciał już innej kariery, tylko tej, która każe naśladować Chrystusa, i to ukrzyżowanego. 13. NA ŚMIERĆ I ŻYCIE! Z początkiem grudnia 1902 r. Angelo powrócił do Seminarium Rzymskiego. W postawie "na baczność" meldował się żartobliwie rektorowi, ks. Bugariniemu: - Sierżant Angelo Roncalli melduje się księdzu rektorowi i prosi o przyjęcie do Seminarium św. Apolinarego! Rektor uśmiechnął się. Przyjął postawę oficera przyjmującego raport: - Rektor przyjmuje Roncallego do służby Chrystusa Pana! - Ku chwale Bożej! - odpowiedział gromko Angelo. Roześmiali się serdecznie. Za chwilę siedzieli naprzeciwko siebie. Rektor, doświadczony pedagog, wyczytał z czystych oczu kleryka, z jego słów oraz z całej postawy, że ten młody człowiek nie tylko nic nie stracił ze swego dotychczasowego życia duchowego, ale wewnętrznie zmężniał, dojrzał. Nie chciał jednak całkowicie zaufać tylko wrażeniu. Postanowił go wypróbować. - Jaki plan masz na przyszłość, drogi Angelo? - zapytał się jakby mimochodem. - Większość wykładów z teologii mam już zaliczonych -- odpowiedział Angelo. - Dlatego pragnąłbym oddać się już studiom specjalistycznym. - A z jakiej dziedziny? - Pociąga mnie historia Kościoła. - Muszę cię zasmucić. Nic z twoich planów nie będzie. Po roku spędzonym w wojsku musisz jeszcze raz gruntownie oddać się studiom teologii. Przy tych słowach rektor pilnie obserwował reakcję kleryka. Zauważył w oczach Roncallego jakby błysk zdziwienia. Przez twarz Angela przebiegł delikatny grymas niezadowolenia. W ułamku sekundy jednak twarz kleryka była opanowana i spokojna. - Dobrze, księże rektorze. - A kiedy chciałbyś otrzymać święcenia subdiakonatu? - Na Wielkanoc. - Nie ma o tym mowy - stwierdził kategorycznie rektor. - Musisz wdrożyć się na nowo w rytm życia seminaryjnego- - Mam nadzieję, że znajdę tutaj czas i na skupienie wewnętrzne, i na poważną naukę. Rektor okazał się twardym człowiekiem. - Nie wiem, czy będziesz miał dużo czasu. Postanowiłem, że będziesz w seminarium pielęgniarzem w infirmerii. Chorych nigdy nam nie brak. Zaznaczam, że nie będziesz miał nikogo do pomocy. Wszystkie usługi koło chorych będziesz wykonywał sam. Roncalli spuścił głowę nisko. - Dobrze, odpowiedział cicho. - To jeszcze nie wszystko, sierżancie! - ciągnął dalej nieubłaganie rektor. - Wybiłeś się, chłopcze, z rytmu życia duchowego. Dlatego odprawisz sobie trzydniowe rekolekcje od 10 do 12 grudnia pod kierunkiem ojca Francesco Pitocchiego, redemptorysty. Zrozumiałeś? Angelo po chwili podniósł twarz na rektora. Malowało się na niej opanowanie i spokój. - Dziękuję księdzu rektorowi - rzekł niemal ciepło. Po wyjściu kleryka rektor ukląkł przed krzyżem. - Chryste - westchnął modlitewnie - będziesz miał z Roncallego wspaniałego kapłana, a wierni oddani jego duchowej opiece - ojca! Tymczasem Angelo przystąpił do odprawiania rekolekcji. Rekolekcje te były pełne wzlotów, ale równocześnie nie brak w nich było dramatycznych spięć. Tym razem pilnie i starannie wpisywał swoje rozważania do Dziennika duszy. W zapiskach wraca do niedawnych przeżyć w wojsku i spostrzeżeń tam uczynionych. Równocześnie postanowieniami sięga przyszłości. Angelo wyznawał: Kim jestem? Jakie jest moje imię? Jakie mam tytuły szlacheckie? Nic, nic! Jestem sługą i niczym więcej. Nic do mnie nie należy, nawet moje życie. Bóg jest moim Panem, Panem absolutnym życia i śmierci. Ani rodzice, ani krewni, ani panowie tego świata - moim jedynym i rzeczywistym Panem jest Bóg. Żyję więc tylko po to, by na skinienie być posłusznym Bogu. Nie mogę ruszyć ręką, palcem, okiem, nie wolno mi spojrzeć ani w przód ani w tył bez woli Bożej. W obliczu Boga przybieram postawę wyprężoną, nieruchomą, jak ten żołnierz, który stoi na baczność przed swoim przełożonym, gotowy na wszystko, choćby na rzucenie się w ogień. Taką postawę muszę zachować przez całe życie, ponieważ urodziłem się i jestem sługą!... Muszę zawsze siebie uważać za sługę; nie może być ani chwili w mym życiu, w której miałbym prawo zająć się sobą, dogadzać moim zachciankom, mej próżności. Jeśli to czynię, jestem złodziejem kradnącym czas, który do mnie nie należy, jestem sługą niewiernym, "sługą niegodziwym" (Mt 18, 32), niegodnym zapłaty. Chciałbym studiować jakąś dziedzinę wiedzy. Przełożeni na to nie pozwalają. A więc dobrze, nie będę studiował i nadal będę pogodny. Chciałbym otrzymać święcenia subdiakonatu na Wielkanoc. Przełożeni nie chcą o tym słyszeć. Skoro tak, będę czekał i nadal będę pogodny. Bardzo bym chciał, by mnie zostawiono w spokoju. Tymczasem przełożeni chcą mi dać zajęcie, które mi się wydaje upokarzające i uraża moją miłość własną. Posłuszeństwo drogo mnie kosztuje. Tym lepiej: będę posłuszny. Odwagi - stała radość w Panu. Oto lekarstwo, które uspokaja wszelką niecierpliwość, osładza ofiarę i sprawia, że człowiek zachowuje pogodę ducha nawet wśród przeciwności. O dobry Panie czy i ja pójdę do piekła, czy i ja? Jakiś prostak nieuczony, Turek, człowiek pierwotny dostaną się do nieba, a ja, wezwany w pierwszej godzinie, ja, który wzrosłem na Twoim łonie, miał-bym się znaleźć w piekle wśród szatanów? Znam życie w koszarach i drżę na samą myśl o nim. Ile tam przekleństw, ile plugastwa! A w piekle co będzie? A gdybym się tam dostał, podczas gdy mój biedny towarzysz broni, który wyrósł wśród zła, znalazłby się w raju? Muszę bardzo, bardzo się tego lękać. A także muszę współczuć błądzącym, dziękować Bogu za tkliwą opiekę, jaką mnie otoczył, uważać ją za wielki skarb, ale nie przesądzać o niczym. Jestem bowiem tym, czym jestem: niezmiernie słabym, grzesznikiem. Gdyby sprawiedliwość Boża przewyższała Jego miłosierdzie? O Panie, Panie, daj mi zakosztować wszystkiego, tylko nie piekła. Raczej spraw, bym płonął na wieki ogniem Twej świętej miłości. Panie, uczyń ze mną, co tylko chcesz, nawet śmierć chętnie przyjmę z Twojej ręki, jeśli tak Ci się podobać będzie. Ty jesteś ośrodkiem, syntezą, ostatecznym celem wszystkich moich pragnień. Żebym tylko mógł umrzeć w Twej świętej miłości. Siły, które mi dałeś, bym Cię chwalił i szerzył na ziemi miłość ku Tobie, zachowam, by kochać Cię i chwalić jeszcze goręcej w niebie. Myśl o bliskiej już może śmierci posłuży mi także do poważniejszego spojrzenia na życie. Trzeba ukrócić miłość własną, dać sobie spokój z ambicją i próżnością. Śmierć czeka, a ja zajmuję się takimi głupstwami? "Postanowiono raz umrzeć, a potem sąd" (Hbr 9, 27). Choćbym był papieżem, choćby imię moje było na ustach wszystkich, wielbione, wyryte na wszystkich marmurach, gdy przyjdzie mi stanąć przed boskim Sędzią, kim będę? Niczym!. Nie mogę w to uwierzyć, by mój Jezus, który teraz okazuje mi tyle zaufania i dobroci, miał kiedyś ukazać mi oblicze płonące boskim gniewem, gdy będzie mnie sądził. A przecież to jest dogmat wiary i ja w to wierzę. Jakiż będzie ten Jego sąd? Wszystkie słówka wypowiedziane w czasie milczenia, wyrażenia trochę złośliwe, ruchy nieco zbyt wytworne, spojrzenia przelotne, ten sposób chodzenia z miną doktorską, maniery wystudiowane, sutanna dobrze dopasowana, buciki według ostatniej mody, okruszyna chleba zjedzona z łakomstwa; a jeszcze - te odruchy zazdrości, ledwie dostrzegalne, ukryte w głębi duszy, puszczanie wodzy fantazji, roztargnienia, choćby najmniejsze, podczas modlitwy: wszystko to będzie przypomniane. A co będzie z cięższymi przewinieniami? Boże mój, dusza moja płonie ze wstydu! A zaszczyty, opinia osoby wykształconej czy też gorliwej, świętej, jaką wszystko będzie miało wówczas wartość? Jak zostaną ocenione dyplomy, piękne prace naukowe, próżna erudycja i tym podobne rzeczy? O mój Boże, udziel mi dziś trochę Twego boskiego światła, ażebym rozpoznał w sobie moje słabości i z nich się oczyścił. Otwórz moje oczy, ażeby nic z tego, co kiedyś wyjdzie na jaw w Twym świetle, choćby to były dziś dla mnie rzeczy niedostrzegalne, nie uszło mojej uwagi. Kula najczystszego kryształu, prześwietlona światłem słonecznym, jest symbolem czystości serca kapłańskiego. Dusza moja musi być zwierciadłem odbijającym obraz aniołów, Marii Najświętszej i Jezusa Chrystusa. Jeśli zwierciadło jest choćby tylko lekko zamglone, zasługuje na to, by je rozbić w kawałki i wyrzucić na śmietnik. Jakim zwierciadłem jest moja dusza? O, jak brzydki jest świat, ile w nim plugastwa i brudu! W ciągu roku mej służby wojskowej przekonałem się o tym wprost namacalnie. Wojsko jest bagnem, które mogłoby zatopić całe miasto. Któż potrafi bez pomocy Bożej ocalić się od tego błota? Dziękuję Ci, mój Boże, żeś mnie uchronił od tak wielkiego zepsucia; jest to naprawdę jedna z największych łask, za które będę Ci wdzięczny przez całe życie. Nie przypuszczałem, że człowiek, istota rozumna, może tak się poniżyć. A jednak tak jest; i dziś z moim doświadczeniem mogę chyba twierdzić, że większość ludzi w pewnym okresie życia upodabnia się do bezwstydnych zwierząt. A kapłani? Boże mój, drżę na myśl o tym, że niemało jest takich, co hańbą okrywają swój święty stan. Dziś nie dziwię się już niczemu, pewne rzeczy nie robią już na mnie wrażenia. Wszystko jest zrozumiałe. Jednego tylko nie mogę pojąć: że Ty, najczystszy Jezu, Baranku, który pasiesz się wśród lilii, znosisz te wszystkie okropności, nawet u Twoich sług, i raczysz zniżać się do ich rąk, gościć w ich sercach, zamiast ukarać ich natychmiast. O Panie, drżę także o siebie: "Gwiazdy spadły z nieba" (Ap 6, 13), a ja, proch, z czego się pysznię? Odtąd będę jeszcze skrupulatniejszy w tych sprawach, choćbym miał się narazić na śmiech całego świata. Żeby uniknąć myśli nieczystych, najlepiej będzie niewiele lub wcale nie zastanawiać się nad zagadnieniem czystości. "A skarb ten mamy w naczyniach glinianych" (2 Kor 4, 7). I ja mam nie drżeć? "Ni ciało moje jest spiżowe" (Job 6, 12). Ponawiam wszystkie postanowienia, które uczyniłem na ten temat i zapisałem podczas zeszłorocznych rekolekcji, zapewniając Najśw. Pannę, Najczystszą Matkę, że za wszelką cenę chcę ich dochować. Roncalli postanowił oddać się całkowicie Jezusowi na śmierć i życie. Najlepszy sposób realizacji tego poświęcenia to naśladowanie życia samego Chrystusa, a szczególnie Jego męki i śmierci krzyżowej. Kiedy pomyślę o upokorzeniach, jakie znosił Syn Boży, o wielkości Marii, która jest nagrodą za Jej pokorę, o życiu Jezusa podczas pierwszych trzydziestu lat, a potem spojrzę na swoje życie - wstyd mnie ogarnia i brak mi słów. Dziś wieczór w rozmowie z Sercem Jezusa Pacholęcia w warsztacie św. Józefa przypomniały mi się słowa Pisma św.: "A był im poddany" (Łk 2, 51). Poczułem, że łzy napływają mi do oczu i rozpłakałem się jak dziecko. O Panie Jezu, czy to możliwe, bym nigdy nie zdołał wykazać czynem, a nie jedynie słowami, że potrafię przy pomocy Twej łaski naśladować Twój świetlany przykład? Ty się uniżyłeś do ostateczności, wyniszczyłeś samego siebie (por. Flp 2, 7); mnie tego nie potrzeba, gdyż i tak jestem niczym, wystarczy oczy otworzyć i spojrzeć na siebie. Tyś przyszedł na świat ubogi, ale czyż i ja, któremu aż do tej pory musisz dostarczać pożywienia kęs po kęsku, nie jestem wielkim biedakiem? Odkąd zostałem klerykiem, nie miałem jeszcze na sobie sukni, która by nie była z litości podarowana przez jakąś dobrą istotę. Tyś ciężko pracował od najmłodszych lat, ale wiesz, że i "jam jest ubogi w pracach od młodości mojej" (Ps 87, 16). Tyś nie szukał zwolnienia od żadnego prawa - i ja także musiałem się poddać służbie wojskowej, co jest niesłusznym i barbarzyńskim nakazem w stosunku do Twych sług. Pierwsze trzydzieści lat Twego życia spędziłeś w milczeniu i ciszy domku nazaretańskiego, a ja już od przeszło dziesięciu lat usunąłem się ze świata i schroniłem się w Twoim sanktuarium. Czyż można być hojniej niż ja obsypanym Twymi dobrodziejstwami - czy można sobie wyobrazić łatwiejszą i połączoną z mniejszymi ofiarami drogę naśladowania Ciebie niż ta, na jakiej mnie postawiłeś? Jakim więc sposobem tak mało jestem do Ciebie podobny? Już przekroczyłem dwudziesty rok życia, a co naprawdę dobrego w nim uczyniłem? W tym wieku święci: Alojzy, Stanisław i Jan Berchmans byli już świętymi! A przecież ich praca nad osiągnięciem świętości musiała być duże, dużo cięższa od mojej, gdyż nie mieli tak dobrych jak ja warunków. Tyle razy ubolewałem nad sobą i ciągle do tego samego powracam! Lecz teraz postanawiam, że więcej się już nie powtórzy ta komedia z Bogiem. W wieku, w którym święci już kończyli dzieło swego uświęcenia, ja zaczynam: "Wtedy rzekłem: teraz począłem" (por. Ps 76, 11). Przychodzę o jedenastej godzinie, ale Ty mnie z powodu tego nie odrzucisz (por. Mt 20, 9). Panie, w tym moim zawstydzeniu racz mi przynajmniej wskazać, co mam uczynić, by spełnić Twoją wolę. Jakie wzruszenie ogarnia serce na myśl o tym, co uczynił Jezus, chcąc założyć Kościół swój! Zamiast wezwać uczonych, mędrców z akademii, z synagog, z katedr, oko Jego spoczęło z miłością na dwunastu biednych, prostych i nieuczonych biedakach. Przyjął ich do swej szkoły, czynił im najbardziej poufne zwierzenia, otoczył ich najtroskliwszą miłością powierzył im wielką misję przekształcenia świata. Po latach spodobało się Jezusowi i mnie powołać do pracy nad szerzeniem Jego Królestwa, do uczestnictwa w pewnej mierze w dziele apostołów. Wezwał mnie ze wsi, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem i z macierzyńską czułością zaopatrywał mnie we wszystko, co mi było potrzebne. Nie miałem chleba, On mi go dostarczył; nie miałem czym się przyodziać, On mnie ubierał; nie miałem książek do nauki - On i o tym pomyślał. Czasem zapominałem o Nim, lecz On z miłością mi o sobie przypominał. Gdy stawałem się oziębły, rozgrzewał mnie ogniem, który ustawicznie płonie w Jego sercu. Jego nieprzyjaciele, a zarazem nieprzyjaciele Jego kościoła, otoczyli mnie i zastawili na mnie sidła, ciągnęli mnie w błoto tego świata, lecz On mnie uchronił od wszelkiego zła, nie dozwolił, by morze mnie pochłonęło. Ażeby wzmocnić we mnie ducha wiary i miłości, zaprowadził mnie do swojej błogosławionej ziemi, bym przebywał w cieniu Jego Namiestnika, przy źródle prawdy katolickiej, u grobu Jego apostołów, gdzie gleba jest zabarwiona purpurą krwi Jego męczenników, a powietrze przeniknięte wonią świętości Jego wyznawców. Nie ustaje ani przez chwilę - ani w dzień, ani w nocy; czyni dla mnie więcej, niż mogłaby uczynić matka dla swego dziecka. W zamian za tyle starań o jedno tylko z niepokojem pyta: "Synu mój, czy kochasz mnie?" {por. J. 21, 15-17). Panie, Panie, cóż mam na to odpowiedzieć? Spójrz na moje łzy, posłuchaj bicia mego serca, popatrz, jak drżą moje wargi, jak pióro wysuwa mi się z rąk. Cóż mam powiedzieć? "Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję" (J 21, 15). Obym mógł kochać Cię miłością Piotra, zapalczywością Pawła i Twoich męczenników! Do miłości miech się dołączy pokora, małe o sobie mniemanie, wzgarda świata, a potem - uczyń ze mną, co chcesz: apostoła czy męczennika, o Panie. Tymczasem dobre i to, że nie wstydzę się nigdy mego ubóstwa, przeciwnie, mam w nim wielkie upodobanie, szczycę się nim jak panowie tego świata swymi znakomitymi nazwiskami, tytułami szlacheckimi, swymi rodowodami. Jestem z tego samego co i Chrystus rodu: czegóż mi więcej potrzeba? Czy odczuwam jakiś brak? Opatrzność dostarczy wszystkiego w obfitości, jak to dotąd czyniła. Muszę zawsze o tym pamiętać, że ta odrobina dobra, która jest we mnie, a którą miłość własna mnie samemu przypisuje, absolutnie do mnie nie należy. Muszę mieć głębokie przekonanie, że gdyby nie szczególna miłość, jaką Jezus mi okazał, nie byłbym dziś niczym innym, jak tylko biednym wieśniakiem, prostym i nieuczonym, a może najgorszym spośród wszystkich wieśniaków. Nie jestem iw żadnym wypadku taki, za jakiego siebie uważam i za jakiego moja miłość własna chce, by mnie uważano. Mój ojciec jest wieśniakiem, cały dzień ciężko haruje, zajęty kopaniem itp., a ja nie jestem niczym lepszym od mego ojca, przeciwnie, jestem mniej wart od niego, bo mój ojciec jest prosty i dobry, a ja nie mam nic prócz złości. Kiedy rozważam moją powinność oddania się całkowicie Bogu i wykazania czynem, że naprawdę Mu się poświęcam bez zastrzeżeń i chcę zostać świętym - a miłość własna milknie na chwilę - czuję zaniepokojenie i brak mi odwagi. Muszę pocieszać się myślą, że Jezus czyniąc dla mnie tak wiele, miał w tym jakiś szczególny cel, godny, i że jak dotąd to czynił, tak i teraz gotów jeszcze pomnożyć swe łaski, by udoskonalić moje dzieło, jeśli tylko znajdzie u mnie dużo dobrej woli. Wreszcie nie wolno mi o tym zapominać, że wśród pierwszych dwunastu apostołów znalazł się także Judasz, który nie odpowiedziawszy na miłość Boskiego Mistrza stał się niepostrzeżenie zdrajcą godnym potępienia, potworem nikczemności. Jeśli to prawda, że miłość usuwa bojaźń, to także jest prawdą, że bojaźń czyni miłość subtelniejszą i przezorniejszą. Na zakończenie rekolekcji Angelo zsumował swoje przeżycia i postanowił: 1. We mnie Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Jestem grzesznikiem, i to o wiele nędzniejszym, niż sobie wyobrażam. Jeśli cokolwiek dobrego uczyniłem w życiu, wszystko było dziełem Bożym. Pan byłby jeszcze więcej zdziałał w mojej duszy, gdybym Mu nie przeszkadzał i nie stawiał przeszkód. 2. Na podstawie różnych znaków i niewymownych łask, jakimi Bóg raczył mnie obsypywać od lat najmłodszych do dnia dzisiejszego, jasno widać, że On dla swych godnych uwielbienia celów chce, bym został świętym w całym tego słowa znaczeniu. O tym muszę być głęboko przeświadczony. I muszę zostać świętym za wszelką cenę. Ta odrobina dobra, które dotąd uczyniłem, to tylko zabawka dziecinna. Lata płyną. Dziś, w dwudziestym pierwszym roku życia, zaczynam od początku. "Teraz począłem" (Ps 76, 11). Muszę dojść do takiego stopnia zjednoczenia z Bogiem i całkowitego oddania się w Jego ręce, bym był gotowy do uczynienia ofiary z wszystkiego, nawet ze studiów, byle tylko być posłuszny Bożej woli. Wszystkie moje czyny, moje przywiązania do rzeczy tego świata muszą być zawsze zgodne z tą zasadą. Muszę się unicestwić w Sercu Jezusa. 3. Droga, którą muszę iść i która jest dla mnie najbardziej właściwa, to pokora. Muszę iść prosto tą drogą i nigdy z niej nie zawrócić. Podejmuję dziś walkę z miłością własną i wszystkimi jej przejawami. Nie mogę dać chwili wytchnienia temu nieprzyjacielowi, zawsze we mnie obecnemu. W tym celu ponawiam praktykę rachunku sumienia szczegółowego i obiecuję, że będę go codziennie robił surowo i tego przestrzegał. 4. Dusza moja przepełniona jest młodzieńczym, gorącym i nieprzepartym entuzjazmem dla sprawy Chrystusowej, dla Jego chwalebnego triumfu, dla nowych form życia chrześcijańskiego na korzyść społeczności; są to rzeczy same w sobie święte, lecz za mało sprecyzowane i stąd trochę niebezpieczne: mogą być powodem straty czasu i nie przynieść konkretnej korzyści. Dzisiaj Bóg mój żąda ode mnie, bym nie tracąc z oczu tych świętych ideałów zwrócił mój zapał, gorliwość, żywy ogień, który się we mnie pali, ku temu, co mi pomoże stać się prawdziwym klerykiem, doskonałym alumnem. Tymczasem tylko tyle - nic ponadto. Zachowanie reguły musi być przedmiotem wszystkich moich starań. Nie chodzi tu tylko o regułę w ogóle, ale o wszystkie poszczególne jej przepisy. Nie znać nic przeciwnego regule, to znać wszystko. Oto najważniejszy szczególny owoc moich rekolekcji. Nie powinienem pragnąć stać się tym, czym nie jestem, lecz w jak najdoskonalszy sposób realizować to, czym jestem. Takie jest zdanie św. Franciszka Salezego. 5. Bóg chroniąc mnie od grzechu i nie dopuszczając, bym się od Niego oddalił, posłużył się nabożeństwem do Najśw. Sakramentu i Serca Jezusowego. To nabożeństwo pozostanie na zawsze najskuteczniejszym czynnikiem mego postępu duchowego. Będę nad tym pracował, by pełna oddania miłość do Serca Eucharystycznego ożywiała mnie całego: moje myśli, słowa, czyny, i przenikała całą moją działalność. Stąd - najściślejsze zjednoczenie z Jezusem, tak jak gdybym całe życie spędził u stóp tabernakulum; niezliczone akty strzeliste do Najświętszego Sakramentu, pobożność i wielka miłość przy nawiedzeniach i Komuniach św. Muszę żyć jedynie dla Najświętszego Serca Jezusa. 6. Ojciec duchowny, którego Bóg opatrznościowo mi zesłał, całkowicie mi odpowiada. Nic nie czynię bez jego rady i zgody. Musi on znać wszystkie, nawet najdrobniejsze moje uchybienia, choćby to były rzeczy z czasów mego dzieciństwa, tak jak się one przedstawiają w moim sumieniu; będę wobec niego tak szczery, jak jestem wobec samego siebie. Nawet w sprawach, które nie są ściśle duchowe, we wszystkich najzwyklejszych sprawach będę skrupulatnie przestrzegał jego rad i wskazówek. Jego słowa będą dla mnie głosem sumienia. 7. Jak największe umartwienie, zwłaszcza języka. Muszę w każdym wypadku się upokarzać, szczególnie wówczas, gdy coś mi się nie wiedzie. Umartwień ciała nie będzie wiele, ale za to stale je będę praktykował, bez zbytniego związywania się nimi. Przy posiłkach nie będę; nigdy używał soli, nie będę wieczorem jadł owoców ani nie będę pił więcej niż jedną szklankę wina. Z reguły zostawię zawsze trochę każdej potrawy, którą mi podadzą: wina, owoców, ciastek. Nie wezmę ani odrobiny chleba ponad to, co jest dla mnie przeznaczone i przygotowane na stole; gdyby czegoś mi zabrakło, nie wspomnę nikomu o tym. W zasadzie będę większą przywiązywał wagę do ducha umartwienia niż do rzeczy materialnej, będącej przedmiotem tegoż umartwienia. 8. Nabożeństwa specjalne nieliczne, ale dobrze odprawione. Ponawiam praktykę codziennego odmawiania oficjum ku czci NMP, wykorzystując w tym celu najmniejsze nawet ułamki czasu w ciągu dnia, na przykład: gdy wchodzę na schody lub schodzę z nich, idę lub wracam ze szkoły, z kaplicy, ze spaceru itp. Będę się specjalnie przykładał do codziennych nawiedzeń Najświętszego Sakramentu. 9. Stała radość, pokój, pogoda ducha, swoboda umysłu w każdej rzeczy. Gdy uznam, że byłem wierny moim postanowieniom, będę za to z serca chwalił Boga, który wszystko sprawił; gdy upadnę, będę się-wystrzegał zniechęcenia. Bóg to dopuścił, bym coraz więcej się korzył i całkowicie Mu się oddał. Po upadku - akt głębokiej pokory i pójdę naprzód radośnie, z uśmiechem, jak gdyby Jezus mnie objął i uścisnął, jak gdyby mnie podniósł własnymi rękoma. Podejmę swą drogę z ufnością, w poczuciu bezpieczeństwa i szczęścia, W Imię Boże. O dobry Jezu, Ty wiesz, Ty wiesz, że pragnę Cię kochać! 14. WŚRÓD NOCNEJ CISZY Po odprawieniu rekolekcji Roncalli zgłosił się do rektora. Ks. Bugarini przyjął go bardzo serdecznie. - Drogi Angelo, pozwalam ci na studium specjalistyczne z zakresu historii Kościoła. Przygotowałem ci w tym celu monumentalne dzieło Annales Ecclesiastici kardynała Cezarego Baroniusza. Kleryk, mile zaskoczony, dziękował. Rektor dodał: - Święcenia subdiakonatu otrzymasz na Wielkanoc. A teraz... do pracy! Angelo wyszedł od rektora jakby na skrzydłach. Jeszcze lepiej zrozumiał prawdę, którą w Dzienniku duszy lapidarnie streścił: "Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Na dziś wystarczy" (16 grudnia). Studia nie przeszkadzały mu w dalszej pracy nad rozwojem życia wewnętrznego. Teraz w tej dziedzinie obawiał się pustego marzycielstwa. 17 grudnia wyznaje: Jeszcze ciągle woń prochu unosi się wokoło mnie. Młodzieńcze entuzjazmy, promienne ideały, wizje świetlane - to wszystko są piękne rzeczy, ale trzeba je traktować z większą ostrożnością. Same w sobie są dobre i święte, a mimo to mogą być po prostu stratą czasu. Dlatego trzeba się mieć na baczności, a przynajmniej być bardzo roztropnym. Droga, która ma mnie prowadzić do triumfu Bożego dzieła, najlepszy środek do zapewnienia sobie wielkiej przyszłości w dziedzinie skutecznej działalności w Królestwie Chrystusowym - to pokora. O resztę nie potrzebuję się troszczyć, gdyż na tym fundamencie życie wewnętrzne dobrze się będzie rozwijać. Taka jest rada mego kierownika duchownego. Duch Święty przemawia do mnie przez jego usta. 19 grudnia dochodzi do wniosku: Panie, jednej tylko rzeczy potrzeba mi na tym świecie: bym Cię poznał i ukochał. Daj mi tylko miłość ku Tobie i łaskę swoją, a dość będę bogaty i niczego więcej nie pragnę. 22 grudnia upokarza się przed Bogiem: Panie Jezu, korzę się w prochu przed tobą. Widzisz, jak bardzo jestem słaby, sam mi to ukazujesz dobitnie każdego dnia, każdej chwili, gdy tylko zastanowię się nad sobą. Żałuję i znów w te same wpadam roztargnienia, w ten sam brak decyzji i swobody w sprawach wewnętrznych, w tak liczne niedoskonałości, zwłaszcza w mówieniu. A przecież silnej i zdecydowanej woli mi nie brak. Denerwuję się i niepokoję, widząc jak mało praktycznych rezultatów przyniosły mi ostatnie rekolekcje. Jezu mój, niech łaska Twoja nie będzie daremna. Nie mam już śmiałości, by stawić się przed Twoje oczy. Tylko dwa dni dzielą mnie od Twego Narodzenia, ale Ty już oczekujesz mych darów. Panie, nic nie mam Tobie do zaofiarowania, jedynie mój żal i smutek, że nie umiem Cię zadowolić, choć czuję, że bardzo Cię kocham, i mam zdecydowaną wolę, by czynem Ci to okazać. Dopomóż mi, abym w ciągu tych dwu dni naprawił przeszłość, przygotował mą duszę na Twoje przyjście i w ten sposób mógł w dniu Narodzenia bardziej się radować widząc, że jesteś ze mnie zadowolony, pełen serdeczności, i zapalasz mnie swą świętą miłością. Mario, św. Józefie, spójrzcie na mnie i pomódlcie się w mojej intencji. O Jezu, Mario i Józefie, będę dla Was żył, dla Was cierpiał i dla Was umrę. Jaka słodycz płynie z tych słów! 23 grudnia stwierdza Roncalli: Dziś lepiej mi się udało niż wczoraj; jutro musi być lepiej i dalej tak, przy pomocy łaski Bożej. Dużą wagę przywiązuję do zasady - wciąż jeszcze za mało o niej pamiętam - że każda moja czynność, każda modlitwa, każdy akt posłuszeństwa regule, wszystko - musi być tak wykonane, jak gdybym jedynie to miał do czynienia, nic innego, jak gdyby Pan tylko po to mnie umieścił na tym świecie, bym doskonale tę właśnie czynność wypełnił i jakby od jej wyniku zależało moje uświęcenie, bez względu na to, co było i co w przyszłości będzie. To jest ważna zasada, a jeśli stosować ją skrupulatnie, nabierze mocy podobnej do wody święconej: usunie roztargnienie, tak jak woda święcona wypędza szatana. "Czyń, co czynisz" jest zasadą świadomego działania i utrzymywania się w obecności Bożej. Ale na to, by osiągnęła skutek, musi być stosowana od samego rana. W Noc Wigilijną Angelo czuwa na modlitwie. Z miasta dochodzą go odgłosy hałaśliwych zabaw, a z sypialni dolatuje chrapanie kolegów. On zaś wita Słowo Odwieczne, które stało się Ciałem i zamieszkało między ludźmi. Notuje w Dzienniku duszy modlitwę, która wyrywa mu się z serca przepełnionego miłością do Chrystusa: Przyjdź, przyjdź, o Jezu, czekam na Ciebie. Maria i Józef, widząc że godzina już bliska, nie przyjęci przez obywateli miasta, udają się na wieś w poszukiwaniu schronienia. Ja jestem biednym pastuszkiem, nic nie posiadam prócz biednej stajni małego żłobu i garści słomy. To wszystko Wam ofiaruję, nie wzgardźcie tą nędzną lepianką. Pospiesz, o Jezu, oddaję Ci moje serce. Dusza moja jest biedna i nie ma w niej cnót. Słomiane źdźbła moich niedoskonałości będą Cię kłuły i będziesz płakał, lecz o mój Panie, co mam zrobić: oto wszystko, co posiadam. Wzrusza mnie Twoje ubóstwo, rozczula, wyciska z oczu łzy, a przecież nie mogę Ci ofiarować nic lepszego. Niech Twoja obecność, o Jezu, upiększy moją duszę; ozłoć ją swymi łaskami, spal tę słomę i przemień ją w miękkie posłanie dla Twego Najświętszego Ciała. Jezu, czekam na Ciebie. Źli ludzie Cię odepchnęli. Na dworze wieje lodowaty wiatr, a oni pozwalają, byś cierpiał chłód. Przyjdź do mego serca. Jestem biedakiem, ale Cię ogrzeję, jak tylko potrafię. Niech ucieszy Cię przynajmniej moje pragnienie godnego przyjęcia Ciebie, kochania Cię i poświęcenia się dla Ciebie. Ty jesteś bogaty, a znasz moje potrzeby. Jesteś płomieniem miłości i oczyścisz moje serce z wszystkiego, co nie jest zgodne z Twoim Najświętszym Sercem. Jesteś samą świętością i obsypujesz mnie łaskami przynoszącymi prawdziwy postęp duchowy. Przyjdź, o Jezu, mam Ci tyle do powiedzenia i tyle trosk do powierzenia! Tyle pragnień, tyle przyrzeczeń, tyle nadziei. Chcę Cię adorować, ucałować Twe czoło, o mały Jezusku, ofiarować się Tobie raz jeszcze na zawsze. Przyjdź, o Jezu, nie zwlekaj, przyjmij moje zaproszenie, przyjdź. Niestety godzina już późna, sen mnie zwycięża, pióro wypada mi z ręki. Pozwól mi usnąć na chwilę, o Jezu, a tymczasem Twoja Matka i św. Józef przygotują dla Ciebie izbę. Odpocznę trochę w cieniu nocy. Jak tylko przyjdziesz, jasność Twego światła oślepi moje źrenice. Twoi aniołowie zbudzą mnie słodką harmonią chwały i pokoju, a ja pobiegnę radośnie, aby Cię powitać, aby Ci ofiarować moje ubogie dary, mój dom, wszystko, co posiadam, by Cię adorować, okazać moje przywiązanie razem z pasterzami przybyłymi za mną i z niebieskimi duchami nucącymi hymny pochwalne na cześć Twego Serca. Przyjdź, oczekuję Cię. Święta spędza Angelo w Rzymie po raz pierwszy poza kręgiem rodziny. Nie poddaje się jednak tęsknocie i melancholii. Oddaje się tym goręcej modlitwie i rozważaniu liturgicznemu. Szczególnie uderzyła go postać św. Szczepana i jego rola w budowie uniwersalistycznego Kościoła. W ostatnim dniu roku 1902 wieczorem Roncalii snuje swoje rozważania i modli się w pokornej podzięce Panu za dobrodziejstwa, którymi go obdarzył: Jeszcze tylko kilka godzin i ten rok także przestanie istnieć, przejdzie do historii. Razem z nim i ja przemijam, oczekując z radością nowego świtu. Ile jeszcze lat mam przed sobą, zanim dotrę do wieczności? Może sporo, może niewiele, może niecały rok. Panie Jezu, "lata Twoje nie ustaną, a moje są policzone" (por. Ps 101,28; Hbr 1, 12). Oby lampka moja była napełniona oliwą wtedy, gdy zechcesz mnie do siebie zawezwać, abyś mnie nie odrzucił w ciemności. Tymczasem upadam na kolana przed moim Bogiem, a rozpamiętując dobrodziejstwa, jakie w tym roku otrzymałem, ikorzę się w prochu i dziękuję Mu z całego serca. O roku 1902 będę zawsze pamiętał jako o roku mej służby wojskowej i roku walki. Mogłem stracić powołanie jak tylu innych biednych, nieszczęśliwych, a nie utraciłem go. Mogłem utracić świętą czystość, łaskę Bożą, lecz Bóg nie dopuścił do tego. Przeszedłem przez błoto, ale On nie dozwolił, bym się pobrudził. Żyję, jestem zdrowy, silny, bardziej niż kiedykolwiek... Jezu, dziękuję Ci, kocham Cię. 15. NA CZYM POLEGA PRAWDZIWA WIELKOŚĆ? "Ujrzałem brzask Nowego Roku. Niech przychodzi w Imię Boże. Poświęcam go miłującemu Sercu Chrystusa, aby był dla mnie rokiem bogatym w dobre uczynki, prawdziwym "rokiem zbawienia", w którym naprawdę zdobędę świętość. Jezu, jestem znów i na zawsze z Tobą". Tymi słowami skreślanymi w Dzienniku duszy powitał Angelo Roncalli rok 1903. Umysł praktyczny kazał zanotować mu też postanowienia. Główne wytyczne pozostają nie zmienione: pokora we wszystkim, zwłaszcza w słowach, i zjednoczenie z Bogiem. Ono jest chyba najważniejsze i coraz bardziej odczuwam jego potrzebę. Poza tym szukanie zawsze i we wszystkim tego, co się Bogu, a nie mnie, podoba: trzymanie myśli na wodzy, skoncentrowanie się na sprawach wewnętrznych, na pogłębieniu pobożności, unikanie marzeń nie na czasie; obecnie umysł musi być zaprzątnięty intensywną pracą w skupieniu i spokoju. We wszystkim i zawsze - wielki pokój i pogoda ducha. Życie wewnętrzne nie zasłoniło Roncallemu potrzeby zdobywania gruntownej wiedzy. Trzeba było jednak ustosunkować się w taki sposób do nauki, aby ona nie przeszkadzała w dążeniu do świętości, ale aby pomagała ją osiągnąć. W Dzienniku duszy wraca w tym czasie Angelo kilkakrotnie do tego zagadnienia. I tak 4 stycznia pisze: Moje studia nie powinny być dla mnie powodem rozproszenia, lecz raczej potężnym skrzydłem, wznoszącym mnie ku Bogu, utwierdzającym mnie w Nim, bym mógł się radować przedsmakiem wizji uszczęśliwiającej. Często się zdarza, że pochłonięty nauką zapominam o moich postanowieniach, tracę wewnętrzne skupienie, pobożność przestaje mnie pociągać, odczuwam brak tlenu, brak tego czystego powietrza, jakim tchnie życie ascetyczne. Trzeba się mieć na baczności: nauka musi być ustawiczną modlitwą, a modlitwa nieprzerwanym wysiłkiem. Zwłaszcza muszę strzec się powierzchowności, lekkomyślności i zatopienia w nauce, pochłonięcia przez nowość, nowe książki, nowe systemy, nowe osobistości. W związku z powyższym muszę zwrócić baczną uwagę na moje wypowiedzi. Można mieć wszechstronne zainteresowania, śledzić z zapałem wzmagający się ruch kultury katolickiej, ale zachować umiar. 8 stycznia rozważania swoje opiera Angelo na wypowiedzi profesora Umberto Benigniego i na Naśladowaniu Chrystusa: Wczoraj mój uczony profesor historii Kościoła dał studentom wspaniałą radę, która szczególnie do mnie się stosuje "czytajcie mało, czytajcie mało, lecz dobrze". To, co się odnosi do lektury, chcę zastosować do każdej rzeczy: mało, ale dobrze. Ile książek przeczytałem w ciągu moich studiów, w czasie wakacji, podczas służby wojskowej! Ile dzieł, ile czasopism, ile dzienników! I co pamiętam z tego wszystkiego? Prawie nic. Ile dzieł ascetycznych, ile życiorysów świętych! I co z tego wiem? Nic albo prawie nic. Mam jakąś pasję, żeby wszystko wiedzieć, znać wszystkich autorów wartościowych, orientować się w całym ruchu naukowym w jego różnorodnych przejawach; i rzeczywiście: czytam tu, czytam tam, pożeram coraz to inne dzieła, a mało z tego odnoszę korzyści. Więc i pod tym względem potrzeba mi umiaru. Mało, ale dobrze. Powściągaj zbytnią żądzę umiejętności, albowiem wiele tam roztargnienia i złudzenia. Konsekwentnie Roncalli pracuje nad zbliżeniem się do ideału postawionego przez św. Pawła: "Już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus" (Ga 2, 20). 11 stycznia notuje: Autor Naśladowania daje radę, która dokładnie odpowiada moim obecnym potrzebom i da się zastosować w specjalnych warunkach, w jakich się znajduję: "Czuwajmy i módlmy się, aby nam czas na próżno nie schodził. Jeśli mówić godzi się i przystoi, mów o tym, co ku zbawieniu służy". Muszę więc bardzo uważać, by nie zmarnować ani chwilki czasu na niepotrzebną gadaninę. Gdy ukończę jedną pracę, natychmiast zabiorę się do drugiej, bez żadnej przerwy. A kiedy będzie pora na mówienie, będę się trzymał zasady, by nie mówić nigdy o sobie, ani dobrze, ani źle, nie czynić nawet aluzji do swoich spraw, chyba żebym był wprost o nie zapytany. Poza tym - prowadzić zawsze rozmowy pożyteczne, tchnące głębokim umiłowaniem cnoty i ducha Kościoła. Krocząc drogą doskonałości pilnie przypatrywał się "drogowskazom", jakimi są święci. Czy ślepo ich naśladował? Odpowiedział sobie w pamiętniku: Przekonałem się niezbicie, jak fałszywe jest mniemanie, że kształtowanie siebie na wzór jakiegoś świętego prowadzi do własnego uświęcenia. Gdy tylko zauważyłem w moich czynach jakąś niedoskonałość, stawiałem sobie przed oczy postać świętego, którego chciałem naśladować we wszystkich, najmniejszych szczegółach, tak jak malarz czyni kopiując dokładnie obraz Rafaela. Mówiłem sobie, że św. Alojzy w takim wypadku postąpiłby tak a tak, natomiast nie uczyniłby tego lut) tamtego. Kończyło się jednak na tym, że nie udawało mi się nigdy osiągnąć tego, co zamierzałem, a sądząc, że temu podołam, niecierpliwiłem się. Taka metoda jest fałszywa. Z cnoty świętych muszę brać to, co istotne, a nie rzeczy przypadkowe. Nie jestem św. Alojzym i nie mogę się uświęcić w ten sam co on sposób, lecz tak, jak tego wymaga moje odmienne jestestwo, mój charakter i moje warunki. Nie mogę być sztywną i martwą kopią choćby nawet najdoskonalszego wzoru. Bóg chce, byśmy naśladując świętych czerpali z ich cnót najbardziej ożywcze soki, łączyli je z naszą krwią i dostosowywali do naszych indywidualnych możliwości i naszych warunków. Gdyby św. Alojzy był taki jak ja, uświęciłby się w inny sposób, niż to uczynił. Angelo dostrzega w sobie zbyt wiele uczuciowości, skutkiem czego poddaje się nastrojom nawet pod wpływem pogody. Zaniepokojony notuje 22 stycznia: Na dworze pada ulewny deszcz. Oby tylko nie ucierpiała z tego powodu moja dusza, gdyż wydaje mi się, że zaczyna się do niej przesączać woda. Trzeba bardzo uważać na małe szparki, ledwie dostrzegalne, lecz zdradzieckie. Mogą to być rzeczy drobne, np. słówko za dużo albo słówko zabarwione miłością własną, modlitwa przed lub po pracy odmówiona zbyt pospiesznie. Ostrożnie! Po pierwszym przychodzi drugie, a potem trzecie, czwarte itd. Po niepotrzebnym słówku przychodzą plotki, po modlitwie byle jak odmówionej różańce oraz medytacje pełne roztargnienia... A więc: uwaga i "staw czoło początkom". Oby można było o mnie powiedzieć: "Wody mnogie nie mogły ugasić miłości i rzeki nie zatopią jej" (Pnp 8, 7). 29 stycznia, wpatrzony w postać św. Franciszka Salezego, zwierza się swojemu Dziennikowi: Dziś mieliśmy całkowicie wolny dzień. Spędziłem go w towarzystwie św. Franciszka Salezego, mego ukochanego świętego. Co za wspaniała postać człowieka, kapłana i biskupa! Gdybym był taki jak on, nie obawiałbym się nawet zostać papieżem. Z przyjemnością powracam myślą do niego, do jego cnót i jego nauki: ile już razy czytałem jego życiorys! Jaki oddźwięk znajdują w moim sercu jego słowa! Przywodząc na myśl jego przykład nabieram chęci, aby stać się pokornym, łagodnym, spokojnym. Jeśli chcę, by życie moje przyniosło dobre owoce, muszę - jak mi to mówi Pan - doskonale naśladować jego życie. Nie o to chodzi, bym czynił rzeczy nadzwyczajne, ale bym rzeczy zwyczajne czynił w sposób nadzwyczajny: "rzeczy zwyczajne, lecz sposób niezwykły". Miłość wielka, gorejąca do Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła, niezmienny spokój umysłu, niewysłowiona łagodność w stosunkach z bliźnimi, ot i wszystko. O mój ukochany święty, ileż rzeczy chciałbym Ci tu powiedzieć! Kocham Cię serdecznie, zawsze o Tobie będę pamiętał, ku Tobie będę spoglądał. O święty Franciszku, o święty Franciszku, już brak mi słów. Ty wiesz, widzisz moje uczucia, więc spraw, bym się upodobnił do Ciebie. Roncalli postanawia za wszelką cenę opanować wszelkie odruchy niecierpliwości. 1 lutego notuje: Serce moje powinna zawsze przepełniać radość czysta i subtelna, a prawdziwym tego sprawdzianem jest moje zachowanie się wobec drobnych przeciwności. Nie o to chodzi, by zdobyć się na taką cierpliwość i nie pokazać po sobie, że nas przykrość kosztuje. To byłoby za mało. Ja sam muszę odczuwać w duszy niewysłowiony pokój i słodycz, nigdy mnie nie opuszczające, które sprawiają, że radosny uśmiech zawita na me wargi wtedy właśnie, gdy czyniąc wysiłki, by się nie denerwować przeciwnosciami, skłonny jestem raczej do powagi niż do wesołości. Jednym słowem: moja cierpliwość musi być pogodna i uśmiechnięta, a nie ponura, gdyż wtedy traci się całą zasługę. Jezu cichy i serca pokornego, uczyń serce moje według serca Twego. 16. O LEONIE, LEONIE! 20 lutego Angelo zmieszany z ogromnym tłumem wiernych w Bazylice św. Piotra uczestniczył w uroczystościach dwudziesto-pięciolecia pontyfikatu Leona XIII. Burza oklasków przywitała dziewięćdziesięcioletniego Papieża niesionego na sedia gestatoria. Wzruszenie i entuzjazm udzielił się wszystkim zebranym. Od wieków Rzymianie tak szczerze i serdecznie nie witali Papieża jak teraz, !kiedy przestał faktycznie być władcą świeckiego Rzymu i Państwa Kościelnego. A może właśnie dlatego? Problem ten nurtował już od dłuższego czasu młodego Roncallego. Zapytywał sam siebie, czy w sytuacji, kiedy sam Chrystus oświadczył, że "królestwo Jego nie jest z tego świata", nie lepiej byłoby, aby Jego Namiestnik nie posiadał władzy nad królestwem czy państwem świeckim, a za to był ojcem wszystkich ludzi. Nieraz też Angelo zatrzymywał się przy słowach św. Pawła: "Znacie bowiem łaskę Pana naszego Jezusa Chrystusa, że dla was stał się ubogim, będąc bogatym, abyście ubóstwem jego wy bogatymi byli" (2 Kor 8, 9). Czy nie należałoby z tych słów - rozważał Roncalli - wyciągnąć wniosku i na dziś dla Kościoła, że stając się ubogim materialnie, ubogaca życiem nadprzyrodzonym współczesny świat? Przecież właśnie po likwidacji Państwa Kościelnego autorytet moralny papieża wzrósł w oczach świata, jak nigdy w ciągu ostatnich wieków. Uroczyste Te Deum laudamus, do którego włączył swój silny głos Angelo, było również podzięką Bogu za prowadzenie Kościoła poprzez ogołocenie Kalwarii do zmartwychwstania nowych porywów wiary i moralności w świecie współczesnym. Pod wpływem doniosłej uroczystości Roncalli wieczorem w Dzienniku duszy entuzjastycznie wyrażał swą miłość i przywiązanie do Papieża: O Leonie, Leonie! Niech dosięgną nieba moje skromne modlitwy o błogosławieństwo, pomyślność i zwycięstwo dla Ciebie, dla Twego dzieła; niech dojdzie do Ciebie wraz z powszechnym hołdem pokorne, lecz gorące życzenie młodzieńczego serca, którego Ty nie znasz, lecz które Cię czci, kocha miłością synowską i ślubuje Ci niezmienne przywiązanie i niezłomną wierność. Niech Bóg Cię zachowa, o Leonie, dla dobra Kościoła i Ojczyzny, dla chwały i zwycięstwa Chrystusa w Jego narodzie; niech nie przestaje wlewać w Twą wątłą postać potężnego nurtu życia Bożego, niech odsłoni przed naszymi duszami spragnionymi szczęścia jasne horyzonty sprawiedliwości i miłości ewangelicznej; niech Cię uczyni szczęśliwym na ziemi, byś się mógł cieszyć miłością Twych synów, poszanowaniem Stolicy Apostolskiej, owocną działalnością Kościoła; niech oddali od Ciebie nieprzyjaciół Jego i Twoich i sprawi, byś przynajmniej z daleka mógł ujrzeć jaśniejącą jutrzenkę tego wielkiego dnia pokoju, kiedy zwycięzcy i zwyciężeni po walce, toczącej się na tym świecie o triumf prawdy i miłości, padną sobie w objęcia, jak bracia, przed tronem ojca raczej, niż władcy, a Ty wzniesiesz drżącą rękę, by im błogosławić. "Ty jesteś Piotr! Ty jesteś Chrystus". Również 3 marca brał Angelo udział w uroczystościach jubileuszowych Leona XIII. Z tej okazji notował: Dziś dzień triumfu. Niech żyje Ojciec Święty! Dziś u św. Piotra czułem się jakby zatopiony w oceanie miłości, jaką cały świat poprzez swoich przedstawicieli okazywał Ojcu Świętemu. Podczas uroczystej mszy św. powtarzałem ustawicznie u Grobu Apostołów zapewnienia żywej i gorącej wiary i silne postanowienie, by pracować i strawić swoje siły w służbie Jezusa Chrystusa, Kościoła i papieża. Ojcze święty! Do Ciebie całkowicie należę, prezentuję przed Tobą broń. Pobłogosław mnie, bym stał się świętym i godnym, by być Twoim synem. Świętość stała się teraz jedynym celem życia Roncallego. Wszystko temu celowi podporządkowuje, do tego tematu ustawicznie i przy każdej okazji będzie wracał w swych. wspomnieniach. I tak 7 marca pisze: Na zakończenie dzisiejszego dnia muszę moją myśl skierować ku doktorowi anielskiemu, św. Tomaszowi z Akwinu. Jaka wielkość u tego biednego mnicha, jaka mądrość i świętość! Daje on wszystkim studentom, a zwłaszcza mnie wielką naukę. "Bojaźń Pańska jest szkołą mądrości" (por. Prz 1, 7). Ileż to razy w zapale nauki pobożność schodzi na drugi plan, tak jakbyśmy uważali, że czas przeznaczony na ćwiczenia duchowe jest czasem straconym. A przecież Tomasz, zanim został największym uczonym swojej epoki, był świętym i właśnie dlatego, że był świętym, doszedł do tak wysokiego stopnia mądrości. Święty Tomaszu, przy studiowaniu twych cennych dzieł daj mi pojąć w pełni tę wielką prawdę, że jeśli chcę stać się rzeczywiście wartościowym człowiekiem i osiągnąć w pełni ideał, do jakiego zmierzam, jeśli pragnę z pożytkiem pracować dla Chrystusa i Kościoła, muszę za wszelką cenę się uświęcić. 1 kwietnia Roncalli rozpoczął dziesięciodniowe rekolekcje przed święceniami subdiakonatu. Dominantą tych świętych ćwiczeń było: "Jednej tylko rzeczy pragnę, Jezu, abym trwał zawsze w Twej miłości, stanowiąc jedno z Tobą, jako Ty i Ojciec jedno jesteście". Przez pierwsze trzy dni Pan Bóg prowadził Angela przez ciemną noc ducha, aby później rzucić na jego duszę snop nadprzyrodzonego światła. Po raz drugi w tym roku staję przed Tobą, o Jezu, aby słuchać Twoich boskich pouczeń. Moje serce wyrywa się do tego, by w sposób uroczysty poświęcić się Tobie raz na zawsze. Kościół mnie wzywa. Ty mnie zapraszasz - "oto idę" (Ps 39, 8). Nie wysuwam żadnych żądań, nie mam jakichś z góry obmyślonych planów, usiłuję ogołocić się z samego siebie, już do siebie nie należę. Dusza moja ukazuje się przed Tobą jako biała karta. O Panie, pisz na niej, co Ci się tylko podoba; jestem Twój. "Przyjacielu, po coś przyszedł?" (Mt 26, 50). Żeby poznać Boga, kochać Go i służyć Mu przez całe życie, a po śmierci cieszyć się Nim przez całą wieczność. Żadna z odpowiedzi, jakie daje nauka, nie dorównuje tym krótkim słowom zawartym w katechizmie dla dzieci. Zadanie mego życia streszcza się w tych trzech słowach: nie powinienem nic innego robić, tylko: znać, kochać i służyć Bogu zawsze i za wszelką cenę. Wola Boża musi być moją, jej tylko muszę szukać w każdej najmniejszej rzeczy. To jest pierwsza i podstawowa zasada. Czasem w praktykach pobożnych, choć czynię taki wysiłek, na jaki tylko mnie stać, by zachować skupienie, by odczuć słodycz rozmowy z Bogiem, nic nie osiągam: serce pozostaje kamienne, nieustanne roztargnienia się pojawiają, Pan jakoby się skrył. Smutek, przygnębienie mnie ogarniają i wprowadzają w stan rozdrażnienia. Muszę koniecznie wyzbyć się tych słabości. Nawet w takich okolicznościach zachowam radość i spokój. Niech pociechą dla mnie będzie to, że Bóg tak chce. Niezależnie od tego, co mnie spotyka, czy deszcz pada, czy słońce świeci, czy jest zimno, czy gorąco, czy przełożeni - zarówno wielcy, jak i mali - taki czy inny wydadzą rozkaz, ja muszę być zawsze w dobrym humorze: nigdy słowa skargi 'lub krytyki, ani publicznie, ani prywatnie, zawsze uśmiech zadowolenia, szczery i serdeczny, musi pojawiać się na moich wargach, pomyślne wydarzenia nie powinny przewracać mi w głowie, ani gorycz świata mnie przygnębiać. Wrażliwość pozostaje, głosy natury zawsze odzywać się będą, ale uczucie miłości Boga, całkowite oddanie się Bogu i Jego woli, rodzące w duszy słodycz, musi we mnie pochłonąć wszystkie inne uczucia lub raczej przemienić, wysublimować wszelkie odruchy natury niższej. Stosowanie tej zasady powinno być dziełem każdej chwili, dokonywać się wszędzie i przy każdej sposobności, ono też będzie jednym z głównych punktów mego rachunku sumienia. O Jezu, cichy i pokorny, spraw, bym zrozumiał tę prawdę i stosował ją w życiu w sposób doskonały. "Tak, Panie, ponieważ tak się Tobie podoba, zaniemiałem i nie otworzyłem ust moich, bo Ty uczyniłeś. Niech imię Twoje będzie na wieki błogosławione" (por. Ps 38, 10). O Mario, najsłodsza Dziewico i Matko, dopomóż mi. Jestem więc grzesznikiem i to wielkim. Widzę to i czuję, jestem o tym przekonany, wstydzę się. "Oszczędź mnie, błagam Cię, Boże". Muszę się nad tym nieco głębiej zastanowić. Czy odpokutowałem za moje grzechy? A jest rzeczą pewną, że będę musiał wypłacić się aż do ostatniego szeląga. Zatem wciąż jestem dłużnikiem wobec Boga. Skrupulatne wypełnianie każdego, najmniejszego nawet obowiązku jest nakazem sprawiedliwości, a nie uprzejmością czy naddatkiem. Dopóki nie spłacę wszystkich moich długów, nie mam prawa uskarżać się na Boga, że zsyła na mnie przeciwności, oschłość ducha lub podobne rzeczy. Kiedy się czuję przygnębiony, opuszczony, osamotniony, muszę pokornie skłonić głowę, przyjąć to bez oznak niezadowolenia i tak sobie powiedzieć: zasłużyłem na to, dobrze mi tak. O Jezu, błogosławię Cię, dzięki Ci składam, kocham Cię. Mimo mych nędz, Pan obsypywał mnie zawsze łaskami, wielkimi i szczególnymi. Dlaczego nie przyniosły one pożądanego skutku? Dlaczego do tej pory nie jestem jeszcze świętym, jak św. Alojzy, św. Stanisław, a nawet bardziej święty niż oni? Powodem tego są moje drobne uchybienia. Jak sobie wytłumaczyć prawie całkowity brak skupienia na medytacjach, a zatem ich bezowocność, co konstatuję u siebie od ostatnich rekolekcji? Jak wytłumaczyć oschłość duchową tych pierwszych dni rekolekcyjnych, nieczułość mego serca na najpoważniejsze straszne prawdy, które lęk budziły u najniewinniejszych świętych? Może winne temu były te słówka, które wymykały mi się od czasu do czasu podczas milczenia, te małe przekroczenia regulaminu w tym czy owym itp. O, te drobiazgi! W życiu duchownym wszystko się o siebie zazębia. Podobnie jak jedna łaska pociąga za sobą następną i potem dalsze, tak samo i winy idą jedna za drugą, usuwają skutki, a mnożąc się w nieskończoność prowadzą na brzeg przepaści. Wniosek jest więc taki: każde przekroczenie przepisów, choćby najmniejsze, każda mała niedoskonałość, każde słówko niepotrzebne, każdy drobiazg stanowią przerażający deficyt w moim życiu wewnętrznym. A więc trzeba się dobrze obliczyć. Pilnie i skrupulatnie wszystkiego przestrzegać i nie pozwolić sobie na pierwszy krok, na początkowe ustępstwo. "Po niepogodzie, pogodę czynisz" (Tb 3, 22). W ten sposób właśnie spodobało się Panu po trzech dniach przygnębienia i oczekiwania stawić mnie przed swoje oblicze i rozjaśnić ciemności jednym snopem swojego światła. Dokładny przegląd mego sumienia, odruchów miłości własnej sprawił, że spostrzegłem w sobie, oprócz wyobraźni, która jest zawsze szalona, dwie racje walczące o pierwszeństwo: racja rozumna, która jest naprawdę moja, i racja drugiego ja, które tkwi we mnie i jest mym groźnym nieprzyjacielem. Ilekroć zastanawiam się nad sobą poważnie, rozważam dobro w ogólności i w poszczególnych wypadkach, ta druga racja znajduje zawsze swoje ale i gdyby, wyśmiewa wszystkie moje postanowienia, stawia zawsze sprzeciwy, znajduje wymówki na swoją korzyść, a wsparta w cudowny sposób przez fantazję czyni wszystko, by mi zamącić umysł, zniweczyć dobre postanowienia; narzuca się racji rozumnej, nie pozostawia jej drogi wyjścia, okazuje się zawsze harda, bezczelna i władcza. Muszę bardzo uważać, by się nie dać zbić z tropu. Najczęściej jest to sprawa szatana, który ryby łowi w mętnej wodzie, a wprowadzając zamieszanie do duszy chce nas zniechęcić i utrącić najlepsze postanowienia. Wystarczy, gdy wzbudzę dobre myśli, na przykład pokorę, żal za grzechy, i to z całą powagą i przekonaniem, choćbym z powodu mojej nędzy nie widział i nie rozumiał wszystkich najgłębszych ku temu racji i nie odczuwał w sobie żadnego zapału do dobra, bylebym tylko drzwi przyzwolenia trzymał zamknięte - Bóg będzie ze mnie zadowolony i niczego więcej nie będzie żądał. Czuję, że mój Jezus staje mi się coraz bliższy. Pozwolił, bym w tych dniach pogrążył się w morzu mej nędzy i pychy, a to po to, bym lepiej zrozumiał, jak bardzo On mi jest potrzebny. W chwili, gdy grozi mi utonięcie, Jezus przechadzający się po wodach wychodzi naprzeciw mnie z uśmiechem, aby mnie ocalić. Chciałbym Mu powiedzieć wraz z Piotrem: "Wynijdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny" (Łk 5, 8), lecz jestem urzeczony czułością Jego serca, słodyczą Jego głosu: "Nie lękaj się" (Łk 5, 10). O, ja niczego się nie boję, gdy Ty jesteś przy mnie! Odpoczywam w Twoich ramionach i jak zbłąkana owieczka wsłuchuję się w bicie Twojego Serca. Jezu, znów i na zawsze do Ciebie należę. Przy Tobie staję się naprawdę wielki, a bez Ciebie trzciną chwiejącą się na wietrze. Moją nędzę muszę mieć zawsze przed oczyma i drżeć o siebie, ale pomimo zawstydzenia i upokorzenia z większą jeszcze ufnością tulę się do Ciebie, gdyż moja nędza jest tronem Twego miłosierdzia i Twej miłości. O dobry Jezu, z Tobą jestem zawsze, nie oddalaj się ode mnie. Na ostatniej wieczerzy Jezus, najwyższy Kapłan, ustanowił sakrament kapłaństwa, a teraz i mnie, nędznego, wzywa do uczestnictwa w tym wzniosłym urzędzie. Już od kilku lat, poprzez różne stopnie i niższe święcenia przygotowywałem się do tego wielkiego aktu, a teraz On żąda, bym przynależność do Jego służby potwierdził uroczystym oddaniem się i nieodwołalną obietnicą dochowania wierności Jemu tylko, a całkowitym zerwaniem ze stworzeniami i światem. O Jezu, ja tęsknię do tej dawno oczekiwanej chwili. Spójrz, o Jezu, opuszczam ojczyznę, rodziców, moje ubogie sieci, wszystko, i idę za Tobą. Przyjmij mnie tak, jak przyjąłeś Piotra, Jana, Mateusza i innych. Jeśli nie jestem godzien zasiąść przy Twoim stole, niech przynajmniej wolno mi będzie usiąść u Twoich stóp i zbierać okruszyny, które spadają na ziemię. "Wolę być najpodlejszy w domu Boga mojego, niż mieszkać w przybytkach niezbożnych" (Ps 83, 11). Jednej tylko rzeczy pragnę: abym trwał zawsze w Twej miłości, stanowiąc jedno z Tobą, jako Ty i Ojciec jedno jesteście. Niestety! Z ostatnich Twoich słów, ze smutku malującego się na Twoim obliczu odczytuję szatańską iście przewrotność pocałunku Judasza, zdrajcy. Jezu, z rękoma załamanymi i drżąc ze strachu, zaklinam Cię: jeślibym miał kiedyś sprzeniewierzyć się moim obietnicom, spraw, bym natychmiast umarł, zanim złożę przysięgę wierności. Księgą, z której odtąd czerpać będę z największą pilnością i miłością boską naukę najwyższej mądrości, jest Krucyfiks. Muszę się przyzwyczaić do osądzania faktów i całej ludzkiej mądrości wedle zasad zawartych w tej wielkiej księdze. Tak łatwo daję się zwieść pustym pozorom, tak łatwo zapominam o jedynym źródle prawdy. Krucyfiks dopomoże mi w rozwiązywaniu trudności teoretycznych i praktycznych, z jakimi spotykam się w czasie studiów. Rozwiązaniem wszelkich trudności jest Chrystus. Krzyż musi być zawsze podporą i pomocą w mojej słabości. Jezus na krzyżu wyciąga ramiona, by objąć grzeszników. Gdy popełnię coś złego i będę odczuwał niepokój, upadnę w myśli wraz z Magdaleną do stóp krzyża i wyobrażę sobie, że na moją głowę spływają krew i woda, które wytrysnęły z przebitego Serca Zbawiciela. Kalwaria, według wyrażenia św. Franciszka Salezego, jest wzgórzem miłości i szkołą miłowania. Muszę i ja do niej się zbliżyć, także i z tego względu, że tu dokonało się pierwsze i najuroczystsze objawienie Serca Jezusowego. O słodyczy niewypowiedziana! Mój dobry Jezus umierając skłonił głowę, by pocałować tych, których ukochał. A my dajemy Panu Jezusowi pocałunki przez wzbudzanie aktów miłości. "Longinus - mówi św. Augustyn - dla mnie otworzył włócznią bok Chrystusa, wszedłem tam i odpoczywam bezpiecznie". A ja powtarzam za sławnym doktorem: "W ramionach mego Zbawiciela chcę żyć, pragnę umierać i tam bezpiecznie będę śpiewać. Wysławiać Cię będę, Panie, żeś mnie przyjął, a nie dał pociechy nieprzyjaciołom moim ze mnie" (Fs 29, 1). Już zbliża się godzina. Prędko, przygotujmy lampy: "Oto oblubieniec nadchodzi" (Mt 25, 6). O radości! O pociecho! Dziękuję Ci, Jezu, za to, że pozwalasz mi już zakosztować przedsmaku szczęścia, jakie będę odczuwał w tej wielkiej chwili, kiedy w obliczu całego Kościoła poświęcę się nieodwołalnie Twojej służbie, służbie Twemu ołtarzowi. Nie patrz na moją niegodność, lecz na dobrą wolę. Jutro rano, o wschodzie słońca, kiedy wszystkie dzwony całego świata będą głosić Twoje Zmartwychwstanie, Ty, piękny i chwalebny, wyjdziesz na moje spotkanie, by obchodzić wraz ze mną me gody! Przyjdź, o Duchu Święty, i podczas tych kilku godzin nocy, które mi jeszcze pozostają, rozpal, spal, zniszcz, ożyw, przemień moje małe serce i uczyń z niego mieszkanie godne Jezusa. Mario, Mario, Matko moja najdroższa, otrzyj już łzy, Twój Syn zmartwychwstanie. "Królowo nieba, wesel się" - rzucam się w Twoje ramiona, byś mnie przedstawiła Synowi. Święty Józefie, najczystszy Oblubieńcze Marii, św. Janie Ewangelisto, w którego kościele będę wyświęcony, Ty, który słuchałeś bicia Serca Jezusowego, użycz mi iskierki Twojego uczucia. Święci Piotrze i Pawle, męczennicy Rzymu i świata, św. Franciszku Salezy i wy wszyscy moi najdrożsi i szczególni protektorzy, wstawcie się za mną. Korzę się wobec całego dworu niebieskiego, ja, grzesznik, lecz pobłogosławiony przez Jezusa, i polecam się modłom całego świata. Aniołowie najczystsi, którzy postępujecie za Barankiem bez zmazy, wy, którzyście zebrali Jego Krew na Kalwarii, oznajmili Jego zmartwychwstanie, połączcie się z moim aniołem stróżem w błagalnej modlitwie do Ducha Świętego, dopełnijcie, czego mi nie dostaje weźcie udział w moim święcie, wstawcie się za mną. O przyjdź, Panie, przyjdź, moja dusza Ciebie oczekuje. 17. PRAWDZIWA WOLNOŚĆ W Wielką Sobotę 11 kwietnia 1903 r. Roncalli otrzymał święcenia subdiakonatu w bazylice św. Jana na Lateranie z rąk wikariusza Rzymu kardynała Pietro Respighi. Myśli i uczucia, jakie nurtowały go w tym dniu, przelał na papier. Pisał: Nie sposób wypowiedzieć, jak wielką słodyczą napełniła mnie uroczystość święceń. "Jak miłe przybytki Twoje, Panie zastępów! Pożąda i tęskni dusza moja do przedsieni Pańskich. Serce moje i ciało uweseliły się do Boga żywego" (Ps 83, 2-4). Ceremonia, która odbyła się dziś rano u św. Jana na Laretanie, jest już sama w sobie bardzo uroczysta, a cóż dopiero dla mnie! Tych przeżyć nigdy nie zapomnę. Jestem człowiekiem nowym, odrodzonym i takim chcę pozostać. To jest moje nieodwołalne postanowienie. Jego Eminencja kardynał wikariusz w imieniu Ojca Świętego i Kościoła, przyjął, pobłogosławił i konsekrował moje wyrzeczenie się wszystkich rzeczy tego świata, moje całkowite, zupełne, niepodzielne oddanie się Jezusowi Chrystusowi. Kiedy po ceremonii leżenia krzyżem zbliżyłem się do ołtarza, a kardynał, przyjąwszy moje ślubowanie, przyodział mnie nową, chwalebną szatą, wydawało mi się, że papieże, wyznawcy i męczennicy, spoczywający w milczących grobach wielkiej bazyliki, powstali także, by dać mi braterski pocałunek, by radować się ze mną, i wraz z aniołami wznosić hymny pochwalne na cześć zwycięskiego Jezusa, który raczył tak wywyższyć nędzne stworzenie. Język mój nie jest w stanie wypowiedzieć, jak wzruszający był ten moment, ale jego wspomnienie zachowam w sercu na wieki i nie przestanę nigdy wysławiać miłości Boga, Jego wielkości i chwały. Jedynie jeszcze potrafię wybełkotać słowa św. Pawła: "Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus" (Ga 2, 20). Istotnie ja już nie należę do siebie, jestem własnością Jezusa. Już wiele razy mówiłem, ale dziś powtarzam z większym jeszcze zapałem: należę do Jezusa. Przyjmij, o Panie, całą moją wolność. Wybacz mi, Panie, że przytłoczony, onieśmielony taką hojnością łask, nie umiem należycie Ci podziękować. Cały ten okres wielkanocny będzie dla mnie jednym wielkim świętem, w którym dusza moja, uciszona wewnętrzną radością, będzie się rozkoszowała słodyczą obcowania z Tobą, nie odstąpi od Twej uczty miłości, zwierzać Ci się będzie ze swych myśli, ze swych ideałów dotyczących nowego życia, rozpłomienionego ogniem Twojej miłości, który raczyłeś dziś zapalić w moim biednym sercu. Przez uroczyste zobowiązanie się do czystości i do celibatu oraz przez przyjęcie pierwszych wyższych święceń Angelo poczuł się wolny od wszelkich więzów łączących go dotąd z "tym światem" i oddany całkowicie Jezusowi i Jego służbie. W Niedzielę Wielkanocną 12 kwietnia notował: Jako nowy subdiakon, oddany oficjalnie wobec całego dworu niebiańskiego i Kościoła sprawie Chrystusa, Jego służbie, poczułem całym jestestwem, czym jest prawdziwa wolność, ta święta wolność, którą On nam wyjednał przez swą chwalebną śmierć i zmartwychwstanie. Poczułem się uwolniony od wszelkich związków z tą ziemią, swobodniejszy, bardziej przygotowany, by wraz z Nim i dla Niego wznieść się na wyżyny ofiary. Zanim zakończy się ten dzień wyśniony i oczekiwany od tak dawna, korzę się przed Tobą, o Jezu i drżąc z szacunku i miłości chcę podziękować Ci raz jeszcze i - zawsze będę dziękował, póki mi życia stanie - za tę radość, jaką przepełniłeś moje serce, za boski zaszczyt, jaki mi wyświadczyłeś zaliczając mnie do grona swoich wybranych. W uroczystym dniu Twego triumfu, oświecony blaskiem chwały i miłości Twego Serca, zmartwychwstałem wraz z Tobą. Obym umiał na zawsze utrzymać tę Twoją łaskę, udzieloną mi wraz z wczorajszymi święceniami. Obym mógł od dziś naprawdę postępować "z mocy w moc, aż będę nasycony, gdy się okaże chwała Twoja" (Ps 83, 8; 16, 15). Po uniesieniach wywołanych rekolekcjami i święceniami Angelo w szarzyźnie dnia powszedniego spostrzegł, że nie przeżywa na co dzień tak intensywnie Obecności Bożej. Słusznie jednak zauważył w zapiskach z 14 kwietnia: To, że nie zawsze odczuwam bliskość Jezusa w takim stopniu jak podczas świętych rekolekcji, a zwłaszcza w dniu święceń - nie powinno mnie dziwić ani smucić. Jest rzeczą zrozumiałą, że czynności związane ze sprawami materialnymi lub inne, jak nauka, rekreacje itp., nie zwracają bezpośrednio myśli mojej i serca do Boga. Skoro Jemu tak się podoba, niech to będzie dla mnie pociechą. Moje zadanie polega na tym, by nie rozpraszać się tymi zajęciami. Myśl o zadowoleniu Jezusa i Jego miłości powinna - uciekając się do częstych aktów strzelistych i sposobu postępowania, którego źródłem jest życie wewnętrzne - zanurzać jakby wszystkie moje czynności w zbawiennej kąpieli. Święty Józef pracował od rana do wieczora, a jednak jego myśli i serce były zawsze przy Jezusie. O drogi Święty, dopomóż mi w naśladowaniu Ciebie. Miłość Boga musi u chrześcijanina iść w parze z miłością bliźniego. Sam Chrystus stwierdził: "Po tym poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość mieć będziecie jedni ku drugim". Angelo rozumiał dobrze wartość tego sprawdzianu. Dlatego postanawia 16 kwietnia: Moje stosunki z bliźnimi będą wtedy święte, gdy nauczę się być doskonałym w słowach. Pod tym względem muszę być bardzo skrupulatny, by w żadnym wypadku nie pozwolić sobie na choćby najlżejszą obmowę mych towarzyszy, mych bliźnich. Codziennie mam niezliczone okazje, by się w tym ćwiczyć. Będę z nich korzystał, by wznosić myśl do Boga i wzbudzać akty głębokiej pokory. Zresztą muszę być głęboko przekonany, że mój bliźni jest ode mnie lepszy i stąd godny największego szacunku. O dobry Jezu, postaw straż ustom moim i drzwi osadzone wargom moim (por. Ps 140, 3). Ustawia się też młody subdiakon odpowiednio w imię miłości chrześcijańskiej do kolegów, którzy z natury swej nie zawsze byli mu mili. 22 kwietnia zdecydowanie pisze: Muszę znosić z wielkim spokojem to, co drażni moją wrażliwość, a także kolegów, którzy mi nie odpowiadają, bo inaczej - gdzie zasługa i gdzie zadowolenie Boga? Będę się starał wynajdywać cnoty tam, gdzie ich - sądząc po pozorach - nie widać. Będę miał to na uwadze, że z pewnością inni, z powodu licznych moich wad, muszą czynić wielką ofiarę, by znosić moją nędzną osobę. Roncalli wie, że innej drogi do kapłaństwa i świętości nie ma, jak tylko ta, którą wyraził Chrystus w słowach: "Kto chce iść za mną, niech zaprze samego siebie, weźmie swój krzyż i naśladuje mnie". Dlatego 28 kwietnia po odwiedzeniu grobu św. Pawła od Krzyża notuje: Prosiłem tego świętego o prawdziwą miłość ku Chrystusowi i Jego męce i wielki zapał do życia ofiarnego. Tylu potrafiło przelać krew za Chrystusa, inni nie mając ku temu okazji, znaleźli sposób, by poświęcić życie dla Jego miłości, a ja nie umiałbym nakazać sobie najmniejszego umartwienia za moje grzechy, dla postępu duchowego, dla zbawienia dusz? Byłby to wielki wstyd dla mnie, tak wielkiego grzesznika, wobec tych świetlanych przykładów umiłowania cierpienia i bezustannej pracy dla chwały Bożej. Muszę zrozumieć, że bez przyzwyczajenia siebie do radosnego znoszenia prześladowań, bólu fizycznego i moralnego, nie dojdę nigdy do świętości ani nie przydam się do niczego nawet w winnicy Pańskiej. O Panie, przez wstawiennictwo Twego znakomitego naśladowcy niech otrzymam wielką i radosną cierpliwość w przeciwnościach oraz gorące pragnienie cierpienia z Tobą i z miłości ku Tobie. "Jeśli razem z Nim cierpimy, abyśmy z Nim razem uwielbieni byli" (Rz 8, 17). 18. TAK PRZEMIJA CHWAŁA ŚWIATA Wizyta króla angielskiego Edwarda VII w Rzymie w kwietniu 1903 r. wywołała u Roncallego mieszane uczucia. Widok oszałamiającego przepychu otaczającego króla nie potrafił olśnić i zachwycić kleryka. Angelo zachował pewien filozoficzny dystans od zewnętrznego splendoru i rozróżnił istotne wartości człowieka od tego, co ząb czasu niszczy i w proch obraca. Edward VII zaimponował mu odwagą cywilną ujawnioną w tyn, że chociaż sam anglikanin, umiał wznieść się ponad względy króla i rządu włoskiego i złożyć osobisty hołd więźniowi watykańskiemu, papieżowi Leonowi XIII. Z tej okazji zanotował w Dzienniku duszy: W tych dniach Rzym oficjalny wita uroczyście przybycie króla angielskiego, Edwarda VII. Chorągwie, girlandy, przystrojone ulice, lśniące mundury, pióropusze, żołnierze, parady wojskowe, przyjęcia, owacje tłumu, który jutro gotów jest przeklinać: jedno wielkie zaślepienie, hałas, wrzawa, zamieszanie i szaleństwo. A tłum zapomina na chwilę o najdokuczliwszych swych troskach, nawet ważne osobistości, ludzie poważni, ulegają wpływowi, poddają się urokowi wielkiej nowości i przyczyniają się do ogólnej wrzawy. I dla kogo? Wszystko to dla biednego człowieka, stojącego może znacznie niżej pod względem moralnym od tylu innych, zapomnianych przez świat i nie mających takiego jak on szczęścia w życiu, dla człowieka, który tak niedawno, w dniu, kiedy miała nastąpić uroczysta koronacja, oczekiwana przez całą śmietankę Europy, z powodu nagłego ataku choroby stał się przedmiotem współczucia i sprawcą powszechnego rozczarowania, a którego nawrót choroby może jutro usunąć z areny tego świata i sprawić, że wszyscy o nim na zawsze zapomną. Człowiek ten piastuje wielką władzę, jest królem jednego z największych narodów świata, zasługuje więc na cześć i szacunek. Świat czyni wokół niego tyle hałasu, bo podoba mu się jego piękny strój, wspaniała asysta i sądzi: na tym polega szczyt piękna i wielkości. Nie myśli natomiast o tym, że ze szczytu Monte Mario nie słychać i nie widać tego, co dzieje się w mieście; jeszcze mniej zastanawia się nad tym, iż ponad Monte Mario i wszystkimi wzgórzami tej ziemi, do których nie dochodzi odgłos małych spraw dziejących się tam, na dole - jest Bóg, który widzi i słyszy wszystko, a wobec niego wszyscy ludzie używający uciech tego świata, także ów człowiek, są tylko atomem pyłu; Bóg, który kiedyś będzie ich sądził, wówczas zostaną upokorzeni, unicestwieni, zgnieceni. O, jak głupia jest ocena świata, jak ślepe są jego osądy! Błysk szamerowań, falowanie pióropuszy wzruszają go i zachwycają, a nikt nie myśli o Bogu, chyba tylko po to, by Go obrażać i przeklinać. Nawet osoby poważne dają się wciągnąć w wir rozrywek na równi z ludźmi światowymi. Ja także widziałem tego człowieka, lecz cała ta parada wywołała we mnie uczucie nudy i nie napełniła serca radością. Szybki przejazd wspaniałych powozów wielkiego dworu królewskiego sprawił, że większej jeszcze wymowy nabrały dla mnie słowa: "tak przemija chwała świata" oraz "marność nad marnościami i wszystko marność" (Koh 1, 2). A przecież ten człowiek, choć protestant, uczynił w Rzymie coś dobrego. Co takiego? Umiał wznieść się ponad pewne przejawy antyklerykalizmu włoskiego oraz obcego - choć sam u szczytu chwały - nie wstydził się, przeciwnie, uważał sobie za zaszczyt złożyć wizytę i uchylić czoła przed innym człowiekiem, przed biednym, prześladowanym starcem, którego uznał za większego od siebie, przed papieżem, Namiestnikiem Chrystusa. Doniosły ten fakt stanowi chlubną kartę w dziejach Pontyfikatu Rzymskiego, jest bowiem bardzo znamienny: heretyk, król protestanckiej Anglii, prześladującej od przeszło trzech wieków Kościół katolicki, udaje się osobiście do papieża, przebywającego jak więzień w swym domu, by złożyć mu hołd. Po nocy burzliwej czasy nasze rozjaśniają się nowym światłem, którego źródłem Watykan, co jest bardzo znamienne i oznacza powolny, lecz rzeczywisty powrót narodów w ramiona Ojca wszystkich, który od dawna na nie czeka opłakując ich grzechy, jest to oznaka triumfu Chrystusa Króla, który z wysokości krzyża raz jeszcze wszystkich do siebie przyciąga. Dlatego wizyta króla Edwarda, choć mnie utwierdziła w pogardzie dla marności tego świata, budzi w mym sercu wdzięczność ku Bogu, który trzymając w ręce klucze do serc ludzkich potrafi mimo wszystkich intryg politycznych rozsławić chwałę swego imienia i Kościoła katolickiego. 8 maja z okazji wizyty cesarza niemieckiego Wilhelma w Rzymie jeszcze raz Angelo miał okazję stanąć wobec przepychu tego świata. Notował w tym dniu: Ponowne uroczystości, tym razem na cześć cesarza Wilhelma, chcąc nie chcąc stały się dla mnie powodem roztargnienia. Widok świetnego orszaku i najwyższego przepychu światowego tak mnie olśnił, że to mi przeszkodziło w skupieniu wewnętrznym. Ta wizyta jest wydarzeniem niezwykłym i o doniosłym znaczeniu, gdyż jest dowodem Bożej Opatrzności, prawdziwym triumfem państwa. Oto cesarz protestancki, po tylu walkach, udaje się do pałacu watykańskiego w całym splendorze i okazałości - rzecz rzadko albo nigdy nie widziana - i korzy się przed wielkością tronu papieskiego. Widok ten budzi, zwłaszcza u nas. młodych, najlepsze nadzieje i czystą radość, a zamiast rozpraszać, winien uwznioślić nasze pojęcie o Bogu, o Jezusie Chrystusie, prawdziwym Królu Kościoła i wszystkich wieków, a w sercach rozpalić szczerą i gorącą miłość ku Niemu i ku Jego dziełu. Po tej konfrontacji z przepychem tego świata wyznaje: Powracam i ja do Marii, do miłującego Serca Jezusa, tym bardziej, że odczuwam wielką tego potrzebę z powodu pustki, jaką pozostawiły w mym sercu światowe uroczystości, i gorące pragnienia, by uczynić znowu choć parę kroków naprzód. Tymczasem ukazała się encyklika Rerum novarum, która stała się jakby testamentem Leona XIII. Papież-więzień skierował ostatnie swe spojrzenie na nowy stan robotniczy, który rodził się w nędzy, poniewierce, wyzysku, krzywdzie i biedzie. Czyż papież mógł milczeć wobec dramatycznego położenia robotników? Encyklika odbiła się głośnym echem w całym świecie. Nowe światła zapaliły się nad zagadnieniami socjalnymi i społecznymi. Roncalli przyznał się w Dzienniku duszy, że w tym czasie nie był jeszcze odpowiednio przygotowany do pracy duszpasterskiej wśród robotników. Niemniej pragnął już teraz włączyć się w idee wyłożone w encyklice Rerum novarum, dlatego postanowił: W czasie, gdy bojownicy Akcji Katolickiej i pełne werwy zastępy gorliwej młodzieży uroczyście obchodzili w miastach Włoch i w całej Europie wydanie encykliki Rerum novarun wielkiego papieża robotników i z radością manifestowali na cześć demokracji, ja nie przygotowany jeszcze do pracy apostolskiej, sądziłem, że najlepiej uczczę to wielkie wydarzenie oraz dołożę swój skromny przyczynek do chwały i gorącego entuzjazmu dla wielkiej idei, gdy przylgnę jeszcze mocniej do Jezusa uczuciem i modlitwą. Modliłem się gorąco przed Najśw. Sakramentem, prawdziwym Chlebem niebieskim, który da życie światu; modliłem się u stóp białej Dziewicy Niepokalanej w kaplicy wśród wdzięcznych kwiatów młodej Ameryki Północnej, a zwłaszcza przed piękną kopią obrazu Serca Jezusowego z Montmartre'u, która jest darem pokutującej i nabożnej Francji. O, jak piękny jest Jezus, królujący na cennym ołtarzu, objawiający swą miłość, w otoczeniu świętych i adorujących Go aniołów! O, jakże kwestia społeczna, która dotyczy nie tylko spraw materialnych, ale i duchowych, wszystkie dyskusje niepokojące umysły, skargi wydziedziczonych, gorączkowa praca dusz apostolskich, walki, rozczarowania i zwycięstwa, jakże to wszystko wydaje mi się godne uwagi i zainteresowania, żarliwych postanowień i czynów kiedy z tła wielkiego obrazu widzę wyłaniającą się postać Chrystusa, niby słońce wiosenne wschodzące nad niezmierzonym morzem: oblicze pogodne i słodkie, ramiona otwarte, Serce w blaskach jasności, która otacza i przenika wszystko. O Boskie Serce, Ty jesteś naprawdę rozwiązaniem wszystkich problemów: Chrystus jest rozwiązaniem wszystkich trudności. W Tobie nasza nadzieja, od Ciebie oczekujemy zbawienia. Powróć, o Jezu, do społeczeństw, do rodziny, do dusz i króluj jako władca pokoju. Wlej skarby wiary i miłości w dusze tych, którym leży na sercu dobro ludu i Twoich biednych; daj, by przeniknął ich Twój duch, duch karności, porządku i łagodności, podtrzymuj w ich duszach płomień zapału. O Jezu, jeśli będę mógł kiedyś z Twoją pomocą uczynić coś dobrego - i ja staję w szeregach Twoich bojowników. Oby w Twojej szkole moje przygotowanie było naprawdę poważne, głębokie i zapewniające dobre rezultaty, gdy niebezpieczeństwo zagubienia busoli zagraża zawsze. Niech prędko już nadejdzie dzień, kiedy ujrzymy Cię przychodzącego do społeczeństw wśród powszechnej radości, niesionego na ramionach ludu! 20 lipca błyskawicznie rozeszła się wiadomość, że Leon XIII umarł. Jeszcze nie skończyły się ceremonie pogrzebowe, a Rzym i cały świat zadawał sobie pytanie: kto będzie nowym Sternikiem Łodzi Piotrowej? Angelo wraz z kolegami codziennie podczas trwania konklawe szedł na Plac św. Piotra i wypatrywał białego dymu z komina nad kaplicą Sykstyńską, który miał powiadomić, że papież został wybrany. W tym czasie odbywały się zażarte dyskusje wśród ludzi o kandydatach na przyszłego Namiestnika Chrystusowego. Niespodziewanie prawie dla wszystkich został wybrany papieżem kandydat, o którym najmniej się mówiło. Został nim Giuseppe Sarto, patriarcha wenecki, który przybrał imię Pius X. Wiedziano o nim, że jest człowiekiem modlitwy i wielkiej słodyczy. Ale czy na drapieżny początek XX wieku taki właśnie człowiek nadawał się będzie na Sternika Kościoła? Kiedy Angelo dowiedział się o wyborze nowego papieża, uśmiechnął się. Znał historię życia Giuseppo Sarto. Wiedział że nowy papież pochodził z bardzo biednej rodziny, że w dzieciństwie, podobnie jak on, chodził do szkoły boso, a człowiek z takim startem zrozumie w przyszłości każdego człowieka, a szczególnie biednego. 19. JEDNEGO TYLKO POTRZEBA Nowy rok akademicki (1903-1904), który miał być ukoronowany święceniami kapłańskimi, rozpoczął Angelo Roncalli rekolekcjami trwającymi od 1 do 3 listopada. Przy tej okazji zanotował: Powrót do zwykłego życia seminaryjnego już mi bardzo dobrze zrobił. Te dni skupienia nie przyniosły jakiegoś specjalnego wstrząsu, ale były wezwaniem do życia bardziej skoncentrowanego i zwartego. Bóg pilnie śledzi mój postęp duchowy. Z błędów, które u siebie stwierdziłem podczas rekolekcji wakacyjnych, nie poprawiłem się wcale, winna tu moja opieszałość. Niestety! Po tylu łaskach, jakich dobry Bóg zechciał mi udzielić, zwłaszcza w zeszłym roku, nie wykazałem prawdziwej cnoty i postępu duchowego. Sądziłem, że jestem już w pełni człowiekiem, a tymczasem spostrzegam, że jestem wciąż biednym chłopcem. A więc jak dziecko, któremu przykro z powodu popełnionej winy, powracam raz jeszcze, lecz z większą powagą, do moich postanowień i mam przekonanie, że tym razem za łaską Bożą ich dotrzymam... Naczelną i stałą zasadą, która musi kierować moim postępowaniem jest wzgląd na wzniosły mój obowiązek dawania we wszystkim dobrego przykładu, nawet w rzeczach na pozór mało ważnych. Muszę tak się zachować, aby każdy mój czyn mógł być widziany i kontrolowany przez moich alumnów, a moje postępowanie było dla nich niezawodnym wzorem. Poza tym zawsze mnie widzi Jezus, który kiedyś będzie mnie sądził. 9 grudnia rozpoczął Angelo długie, dziesięciodniowe rekolekcje, przez które miał się przygotować do święceń diakonatu. Rozważania swe ujął w klamry miłości do Serca Jezusowego i Niepokalanej. Tematem tych przemyśleń były: cel życia, sprawy ostateczne, uwolnienie się od sądów ludzkich, aby tym pełniej oddać się pod miłosierny sąd Boga, naśladowanie Chrystusa, zdobywanie cnót chrześcijańskich, unikanie nie tylko grzechów, ale i wad. W Dzienniku duszy pisał wtedy: Człowiek został stworzony przez Boga po to, by Go czcił, chwalił i służył Mu, a przez to osiągnął zbawienie. Ponieważ czczę Boga, musi mnie do głębi przenikać poczucie Jego obecności. Oczywiście moja postawa wobec Niego musi być pełna szacunku, jak gdybym Boga ustawicznie widział przed sobą, tak jak patriarchowie i prorocy, którym się czasem ukazywał, wzbudzając w nich uczucie bojaźni i czci. Muszę trzymać się prosto, ale bez arogancji; głowę nosić wysoko, ale oczy mieć spuszczone, zwłaszcza w miejscach publicznych; chód mój musi być spokojny i niewymuszony; zachowanie pełne rezerwy, lecz równocześnie swobodne; słowa zawsze stosowne i pełne umiaru; twarz wesoła, a zarazem nacechowana powagą naturalną i bez przesady; cała moja postawa winna świadczyć o tym, że myśl moja zajęta jest Bogiem, którego ustawicznie kontempluję, choć jest niewidzialny. To poczucie obecności Bożej musi ogarnąć także ducha. Bóg, który mnie widzi i oświeca swoim światłem, dostrzega każdą najmniejszą moją czynność, każde drgnienie serca; zna moją ogromną nędzę, winy przeze mnie popełniane, ogrom łask otrzymanych w przeszłości i teraz. Wszystko to winno mnie utrzymywać w stałym zjednoczeniu z Bogiem i uczynić sumienie moje tak wrażliwym, by niepotrzebne mi już były inne przesłanki do trwania w takiej postawie. Będę tym, kim Pan zechce, abym był. Myśl o życiu w zapomnieniu, w ukryciu, we wzgardzie od ludzi, znanym Bogu jedynie, jest niewątpliwie przykra i miłość własna przed tym się wzdraga. A jednak nigdy nie dokonam tego, czego Bóg ode mnie oczekuje, dopóki takie życie nie stanie się dla mnie nie tylko obojętne, ale drogie i pożądania godne - choćbym się miał do tej myśli przymusić. Naśladowanie świętych w srogości życia wydaje mi się rzeczą nieosiągalną, muszę jednak przyswoić sobie ducha umartwienia, stosując je zawsze, w najmniejszych rzeczach, zwłaszcza w pożywieniu. Nie chcę zaznać żadnej przyjemności, która by nie była zaprawiona choćby jedną kropelką goryczy. Czyż tak właśnie nie czyni boska Opatrzność, która do każdej pociechy, jaką mi zsyła, dołącza ból? Będę zwłaszcza umartwiał wzrok. Nie mogę być niczego pewien, a "pożądliwość oczu" mogłaby mnie zaprowadzić do katastrofy. Wino, które piję, będzie zawsze bardzo rozcieńczone. To i dla zdrowia jest lepsze i głowy mojej nie naraża na szwank. Jak mogę myśleć o jutrze, o pracy dyplomowej, o doktoracie i o tylu innych głupstwach, kiedy Bóg nie zagwarantował mi i nawet dnia dzisiejszego, a co dopiero dalszych? Muszę spełniać jak najgorliwiej to wszystko, czego Bóg ode mnie w danej chwili żąda i Jemu powierzyć troskę o przyszłość. Muszę oswoić się z myślą o śmierci, bowiem ona jest mistrzynią życia. Będę się wystrzegał przywiązania do czegokolwiek, nawet do drobiazgów takich jak: ubranie, książki, obrazki, pisma i przedmioty kultu, przez wzgląd na dzień, w którym będę zmuszony to wszystko opuścić, a sam będę opuszczony przez wszystko i przez wszystkich. Myśl o egzaminach mnie niepokoi. Nie wyobrażam sobie tej chwili, kiedy będę musiał stanąć przed moimi profesorami i całym gronem nauczycielskim, by zdać sprawę z moich wiadomości. Ale co pocznie moja dusza, biedna i grzeszna, w obliczu całego dworu niebieskiego, w obliczu Jezusa, surowego Sędziego? Myśl o tym przyprawiała o drżenie świętych, sprawiała, że kryli się na pustyni, a przecież byli świętymi. O, jaki jestem głupi! "Tam drżę ze strachu, gdzie nie ma strachu" (por. Ps 13, 5), a wtedy, kiedy powinienem się bać, w ogóle o tym nie myślę. Trzeba mieć trochę więcej obiektywizmu: mniej obawiać się egzaminów tu na ziemi, a więcej się przykładać do zbierania zasług i dobrych uczynków, które złagodzą sąd Boży. I jeszcze jedna uwaga: dlaczego tyle niepokoju i trwogi o powodzenie i dobre wyniki moich studiów? W gruncie rzeczy to wszystko wynika z lęku przed opinią ludzką, ponieważ jestem niewolnikiem sądów ludzkich i mojej miłości własnej. Co za szaleństwo! Cóż mnie może obchodzić sąd świata? Czy świat mnie będzie nagradzał? Czyż nie sam Bóg jest kresem moich czynów? Muszę nauczyć się stawiać czoło sądom ludzkim, deptać po nich, nie przejmować się nimi, gdyż potem, przy wykonywaniu mego urzędu kapłańskiego, będę nieraz zmuszony im się oprzeć i przeciwstawić, o ile będę chciał uczynić coś dobrego. "Jeślibym się ludziom podobał, nie byłbym sługą Chrystusowym" (Ga 1, 10). Miłość własna! Co za problem, gdy się chce ją zgłębić! Czy kto kiedykolwiek określił, czym ona jest? Który z filozofów tym się zainteresował? A przecież jest to problem zasadniczy, z którym ciągle mamy do czynienia, pytanie wstępne, wymagające wyjaśnień. I kto się tym zajmuje? Podczas rozmyślań tych ostatnich dni spostrzegam jednak, że Jezus Chrystus w wielkich swoich kazaniach uczy nas, jak się w praktyce powinno zwalczać tego zabójczego wroga, który niweczy wszystkie nasze czyny. Jego nauka jest jednym pasmem przecudnych myśli, które mnie wprawiają w zdumienie, choć nie po raz pierwszy nad nimi się zastanawiam, ukazały mi się jednak pewne nowe ich aspekty, jakieś nieznane i wspaniałe głębie. I co mnie najbardziej zdumiewa - życie Jezusa rozpatrywane pod tym kątem staje się rewolucją światową, jest przeciwstawieniem się poglądom, sposobom odczuwania i rozumowania osób skądinąd pobożnych i naprawdę dobrych. Co do mnie, albo będę święty przez usilne staranie o osiągnięcie trzeciego stopnia pokory, by pragnąć cierpienia i wzgardy, albo nie będę niczym: jeśli pozostanę na pierwszym stopniu, pouczenia Jezusa Chrystusa nie przyniosą owocu, a miłość własna tylko pozornie zaniknie. Taki jest wniosek. Lecz co pocznę, skoro nie osiągnąłem nawet pierwszego stopnia pokory? O słodki Jezu, padam do Twoich stóp i pewien jestem, że Ty zdołasz uczynić to, czego ja sobie nawet wyobrazić nie potrafię. Chcę Ci służyć tak długo, jak tylko zechcesz, za wszelką cenę, kosztem każdej ofiary. Sam nic nie potrafię: nie umiem zdobyć pokory, lecz to jedno mogę Ci powiedzieć z całą stanowczością, że chcę być pokorny, chcę kochać poniżenie i brak względów ze strony bliźnich dla mojej osoby. Z zamkniętymi oczyma, z pewną nawet pożądliwością rzucam się w ten potop wzgardy, cierpienia i poniżenia, w jaki zechcesz mnie pogrążyć. Wypowiadając te słowa czuję niechęć, rozdarcie serca, lecz obiecuję: chcę cierpieć i chcę być wzgardzony dla Ciebie. Nie wiem, co uczynię, nie dowierzam sobie, lecz nie odstąpię od mego zamiaru i chcę całą siłą mej duszy cierpieć, cierpieć i być wzgardzony dla Ciebie. Święci są zawsze pogodni, zakonnicy i zakonnice są tak radośni, ponieważ na wzór św. Pawła "karcą swoje ciało i do posłuchu przymuszają" (por. 1 Kor 9, 27) z nieubłaganą surowością i pełnym mocy umiarkowaniem. Człowiek, który się umartwia, jest radosny, a jego radość jest prawdziwie niebieska. Wiara jest cnotą tak powszechną, że - zwłaszcza gdy chodzi o duchownych - mało się na nią zwraca uwagi. Dla życia chrześcijańskiego jest ona powietrzem, a któż dostrzega, kto zwraca uwagę na powietrze, którym oddychamy? A przecież praktyczne zastosowanie tej cnoty jest moim zdaniem bardzo 'ważne w obecnych czasach. Chcę pilnie strzec mej wiary jak najdroższego skarbu i chcę dążyć do tego ze wszystkich sił, by w sobie wykształcić ducha wiary, który z wolna zanika pod pretekstem krytycznego spojrzenia na świat, pod wpływem i w świetle nowoczesności. Jeśli Bóg mnie obdarzy długim życiem i pozwoli zostać kapłanem, który się w czymś przysłuży Kościołowi, chciałbym, by o mnie mówiono - i będę się tym szczycił bardziej niż jakimkolwiek innym tytułem - że byłem kapłanem mającym żywą wiarę, prostym, całkowicie oddanym papieżowi i zawsze z nim jednomyślnym, nawet w rzeczach nie obowiązujących, w sposobach widzenia i odczuwania mało znaczących. Chcę być podobny do tych prostych, dawniejszych kapłanów bergamskich, których pamięć jest zawsze czczona i którzy nie widzieli i nie chcieli widzieć więcej ponad to, co widział papież, biskup, co stanowiło ducha Kościoła. Nie będę niczemu się dziwił, nawet wtedy, gdy pewne wnioski, choć nie naruszające świętego depozytu wiary, wydadzą mi się zaskakujące, zdziwienie bowiem dowodzi małej wiedzy. Raczej więc będę się cieszył, że Bóg wszystkim tak kieruje, by święty skarb Objawienia ukazał się naszym oczom w coraz jaśniejszym świetle. Na ogół będę się trzymać zasady, by słuchać wszystkiego i wszystkich, dużo myśleć i uczyć się, być ostrożny w sądach, nie gadać, nie robić hałasu, mieć oczy otwarte i nie odstępować ani na jotę od ducha Kościoła. Co będę robił po zakończeniu rekolekcji? Ilość myśli i uczuć, jakie nawiedziły mnie w tych dniach, zwłaszcza w dziedzinie praktyki świętej pokory, wzbudziła we mnie pewien sceptycyzm co do korzyści duchowych, jakie mógłbym osiągnąć, i prawdziwego postępu na drodze do doskonałości. Nic bardziej jałowego od takiego sceptycyzmu: to pokusa szatańska. By nie obciążać się zbytnio i nie zagubić się, muszę uczynić to, co mi nakazuje ojciec duchowny: żyć nie tyle każdym dniem, jak to czynił św. Stanisław Kostka, ile każdą godziną dnia, jak św. Jan Berchmans. To, co mam w tej chwili wykonać, a nie dalsze czynności, powinno być przedmiotem mojej troski i najlepszą okazją ćwiczenia się w cnocie. Powiązanie między tymi czynnościami, a nawet między całym szeregiem czynności, ich harmonijne współdziałanie w kształtowaniu mnie, bym stał się człowiekiem oraz cnotliwym i doskonałym kapłanem, będzie już naturalną, choć na pierwszy rzut oka niedostrzegalną konsekwencją tej doskonałości, z jaką będę się starał wykonać każdą poszczególną czynność. Bóg nie patrzy na liczbę uczynków, lecz na sposób, w jaki zostały wykonane. O nic innego Mu nie chodzi, tylko o nasze serce. Wystarczą dwie rzeczy, by udoskonalić każdą swą czynność: subtelne wyczucie obecności Boga jako ostatecznego celu wszystkich rzeczy i całkowite zapomnienie o sobie. Słusznie zauważa o. Faber, że czyny nasze powinny mieć pewne podobieństwo z figurami, których tyle się widzi: na klęczkach, w postawie żarliwego oczekiwania, z rękoma złożonymi, oczyma pełnymi zachwytu i zwróconymi ku niebu, w całkowitym zapomnieniu o sobie. Będę spełniał moje zajęcia, jedno po drugim, ze spokojem, powagą i całkowitą prostotą tak, jak gdybym tylko po to na świat przyszedł, by daną czynność wykonać, jak gdyby Pan Jezus we własnej osobie mi ją nakazał, stał przy mnie i na mnie patrzał. O innych obowiązkach będę myślał wtedy, kiedy przyjdzie na nie kolej, bez najmniejszego pośpiechu, bez zatroskania, nie zostawiając nic nie dokończonego, nie wygładzonego, wykonanego niedbale. A gdybym zawsze w ten sposób postępował, czy znalazłoby się jeszcze miejsce dla miłości własnej? A owoc rekolekcji czy nie był" wielki, naprawdę wspaniały? Jezus oczerniony, uznany za zwodziciela i głupca, wystawiony na szyderstwo i pośmiewisko, milczy pokornie, nie zawstydza oszczerców, pozwala, by Go bili, by Mu pluli w twarz, biczowali, traktowali jak wariata, i nie traci ani przez chwilę pogody ducha, nie przerywa swego milczenia. I ja także pozwolę, by o mnie mówiono co się komu podoba, by mnie stawiano na ostatnim miejscu, by tłumaczono na opak moje słowa i czyny; nie będę się usprawiedliwiał, nie będę szukał wymówek, przyjmę z radością i nawet bez słowa upomnienia pochodzące od przełożonych. Jezus na krzyżu, rozbitek wśród olbrzymiego morza bólu i hańby, nie skarży się, lecz znajduje dla swych nieprzyjaciół słowa współczucia i przebaczenia. Także i ja w doświadczeniach, jakie Bóg będzie na mnie zsyłał, postaram się zachować milczenie i nie pofolguję sobie wobec przyjaciół. Gdy mnie ogarnie przygnębienie z powodu niepowodzeń w nauce, pochylę głowę bez żebrania o pocieszenie, przyjmując spokojnie, a nawet z radością to moje zawstydzenie, nie martwiąc się niczym, tak jakbym otrzymał podarunek, czułe słowa lub serdeczny uścisk Jezusa. We wszystkich okolicznościach "nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jeno z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa" (Ga 6, 14). Dziś wszystko, co dotyczy Serca Jezusowego, jest mi bliskie i podwójnie drogie. Wydaje mi się, że moim przeznaczeniem jest spędzić życie w świetle promieniującym z tabernakulum i że w Sercu Jezusa mam znaleźć rozwiązanie wszystkich moich trudności. Wydaje mi się, że byłbym gotów oddać krew dla zwycięstwa Serca Jezusowego. Moim najgorętszym pragnieniem jest uczynienie czegoś dla przedmiotu tej mojej wielkiej miłości. Niekiedy myśl o mej pysze, niesłychanej miłości własnej i wielkiej nędzy mnie przeraża, zbija z tropu i sprawia, że tracę odwagę,, wszakże natychmiast odnajduję pociechę w słowach Chrystusa wypowiedzianych do błogosławionej Małgorzaty: "Wybrałem ciebie dla objawienia wspaniałości mego Serca, ponieważ jesteś przepaścią niewiedzy i nędzy». Ach! Chcę służyć Sercu Jezusowemu dziś i na zawsze. Chcę, by moje nabożeństwo do Niego, ukrytego w Sakramencie Miłości, stało się sprawdzianem całego mego postępu duchowego. Istota moich postanowień rekolekcyjnych polega na pragnieniu spełnienia tego wszystkiego, co tu zanotowałem, w łączności z Sercem Jezusa Eucharystycznego. Tak więc pamięć na obecność Bożą i duch adoracji sprawią, że każdy mój czyn będzie miał jako cel bezpośredni Jezusa, Boga i Człowieka, prawdziwie obecnego w Świętej Eucharystii. Duch ofiary, upokorzenia, wzgardy samego siebie w oczach świata będzie oświecony i podtrzymany ustawiczną myślą o Jezusie poniżonym w Sakramencie Ołtarza. W łączności z Boskim Sercem, tak znieważonym przez ludzi, każde upokorzenie i poniżenie będzie dla mnie słodkie, a kiedy świat obdarzać mnie będzie obojętnością lub wzgardą, największą moją radością będzie szukanie i odnajdywanie pokrzepienia w tym Sercu, które jest źródłem wszelkiej pociechy. Wysiłek mego umysłu i woli musi być skierowany na dwie zwłaszcza praktyki życia codziennego: na Komunię św. i wieczorne nawiedzenie, nde mówiąc już o częstych aktach strzelistych, którymi będę przeszywał Serce Bożego Słowa, jak to czynił św. Alojzy. Nie spocznę, póki nie zostanę całkowicie unicestwiony w Sercu Jezusa. O Serce Boże, nie jestem zdolny do niczego innego jak tylko do składania obietnic, ale w ten sposób chcę Ci okazać miłość, jaką wydaje mi się, że odczuwam dzisiaj ku Tobie. Czynię to jednak z lękiem i niepokojem, gdyż nie wiem, czy dotrzymam mojej obietnicy. O, nie pozwól, bym kiedyś, odczytując te słowa, znalazł w nich powód potępienia dla siebie! 18 grudnia otrzymał Roncalli święcenia diakonatu w Bazylice Laterańskiej, których udzielił mu kardynał Respighi, wikariusz Rzymu. 20. KIM BĘDĘ W PRZYSZŁOŚCI? Rok 1904 diakon Roncalli rozpoczął z nową pilnością i gorliwością. Przecież w tym roku miał zdobyć doktorat z teologii i otrzymać święcenia kapłańskie. Teraz praca jego szła w dwóch kierunkach: naukowym i duchowym. Poprzez dni skupienia kontrolował swoje postępowanie w tych dziedzinach. 24 stycznia notował w Dzienniku duszy: Dziś zrobiłem przegląd ostatniego miesiąca, by zdać sobie sprawę ze stanu mojej duszy. Krótko i węzłowato: coś zostało dokonane, ale niewiele. W gruncie rzeczy jestem ciągle tym samym grzesznikiem i poprawiam Się bardzo wolno. Zwłaszcza miłość własna często się odzywała w związku z niezbyt pomyślnymi wynikami moich studiów. Muszę przyznać, że to jest dla mnie prawdziwe upokorzenie. Jeśli chodzi o praktykę pokory, wzgardy samego siebie jestem dopiero na początku drogi, przy ABC. Niecierpliwie dążę do nie wiadomo czego, chcę napełnić beczkę, która jest bez dna. Moje modlitwy były odmawiane raczej pospiesznie, jednym tchem, bez odpowiedniego spokoju i pogody ducha. Trochę się opuściłem w praktyce umartwienia i jestem zbyt słaby wobec najmniejszej trudności. Postanawiam sobie, że wykorzystam każdą sekundę dnia, a tracę bezowocnie całe godziny. Byłem mniej opanowany w dyskusjach, mniej powściągliwy w słowach, a także trochę w moich sądach. Na ogół - życiu memu brak intensywności i cnoty, brak uduchowienia pod każdym względem, stałości charakteru i wytrwałości w postanowieniach. Podejmuję znowu pracę nad sobą, tym razem z większym doświadczeniem. Przede wszystkim - medytacja. Ten tak cenny czas musi być dobrze wykorzystany. Jeśli temat podany do medytacji mi nie odpowiada, mogę podjąć rozmyślania o męce Chrystusa, o stanie mej duszy, wzbudzając akty szczerej skruchy za moje winy, mogę myśleć o mojej miłości do Jezusa, o postanowieniach na dany dzień. W szkole - umartwienie języka, stałe i skrupulatne; ile pięknych kwiatów mógłbym w ten sposób codziennie Jezusowi ofiarować! W rozmowach - wielka powściągliwość tak pod względem formy, jak i treści; strzec się mówienia źle o innych, choćby tylko w sposób pośredni; zachowywać się zawsze z pewną godnością, ale bez afektacji; o przełożonych wypowiadać się zawsze z wielkim taktem; słusznie będzie również unikać wylewności w sprawach osobistych, nie ujawniać przed wszystkimi tego, co w głębi duszy czuję. Będę bardzo cenił każdą minutę czasu przeznaczonego na naukę, nie pozwalając sobie na lekturę nie związaną z mymi studiami. Tego chcę bardzo ściśle przestrzegać, tak jak gdybym miał co wieczór, przed udaniem się na spoczynek, zdać sprawę Jezusowi z nabytej wiedzy i straconego czasu. Ogólnie Z- przepojone miłością i poufne zjednoczenie z Sercem Jezusowym i Marią Niepokalaną za pośrednictwem aktów strzelistych, myśli i pragnień. Będę oddalał od siebie myśli podsuwane przez miłość własną, która stale na mnie czyha, natomiast z całą energią zajmę się tą czynnością, którą w danej chwili spełniam, nie troszcząc się o resztę. Jezu, ufam Tobie. W Wielkim Poście poświęcił Angelo trzy dni (28, 29, 30 marca) rekolekcjom. Oto wnioski i postanowienia, jakie wyciągnął z tych dni skupienia: Błogosławiony dzień święceń kapłańskich już się zbliża, odczuwam przedsmak tej niewypowiedzianej radości, jaka mnie czeka. W przededniu tak uroczystego wydarzenia czuję się w obowiązku wznowić wysiłek, by przygotować się możliwie najmniej niegodnie na przyjęcie łaski Sakramentu, który tylko raz w życiu można otrzymać. Im lepiej dusza jest przygotowana, tym większą korzyść z tej łaski odniesie. Będę się więc starał, by te ostatnie miesiące spędzić w wielkim skupieniu, zwracając każdą myśl i każdą czynność ku Jezusowi, który na mnie czeka. Podejmę znowu wszystkie tak mi drogie ćwiczenia pobożne z pierwszych lat życia seminaryjnego, by zachować czystość, świeżość i wonność młodzieńczego zapału i będę się cieszył, że stałem się znów małym alumnem odnajdując drogę do prostej pobożności owych szczęśliwych lat. O ile tylko nowe zajęcia mi na to pozwolą, powrócę z radością do małych, ale jakże mi drogich praktyk pobożnych ku czci moich świętych protektorów, jakimi są trzej młodzieńcy: Alojzy, Stanisław i Jan Berchmans, oraz do nabożeństwa ku czci świętych: Filipa Nereusza, Franciszka Salezego, Alfonsa Liguorego, Tomasza z Akwinu, Ignacego Loyoli, Karola Boromeusza i innych. Dni, tygodnie mijały teraz szybko. I oto 13 lipca Roncalli zdaje egzamin z teologii i zdobywa zaszczytny tytuł doktora. Młody doktor teologii nie ma jednak dużo czasu na radość ze sukcesu naukowego. Bo oto 1 sierpnia rozpoczął dziesięciodniowe rekolekcje przed święceniami kapłańskimi w klasztorze ojców pasjonistów na Monte Celio. Z okna pokoju widział teraz Koloseum, Lateran, Via Apia, Palatyn, Monte Celio z wszystkimi zabytkami chrześcijaństwa. Niedaleko wznosiły się bazyliki św. Jana i św. Pawła. Obok pokoju Angela znajdowała się cela, w której umarł św. Paweł od Krzyża. Całe otoczenie mówiło Roncałlemu o świętości, szlachetności i ofierze ze swego życia dla Chrystusa. Również widok rozmodlonych i skupionych zakonników działał dodatnio na wrażliwą duszę diakona. Rozważania osobiste Angela szły w kierunku zdobycia świętej obojętności co do przyszłych losów życia; "świętej obojętności, polegającej na całkowitym poddaniu się woli Bożej i wyrażającej się w maksymie: Bóg mój i wszystko moje". Młody doktor zajął się też w swych rozważaniach tematem wiedzy. Dziennik duszy zapełniał się refleksjami: Rozmyślałem zwłaszcza o świętej obojętności, na którą już w poprzednich rekolekcjach zwróciłem uwagę, lecz w jej praktykowaniu jestem dotychczas w punkcie zerowym. Bóg mnie strzeże od ciężkich grzechów, w które na pewno bym popadł z największą łatwością. Zapewniam, że chcę dążyć do doskonałości, lecz drogę do niej chciałbym sam sobie oznaczyć, zamiast pozostawić to Bogu. Dowodem na to są wszystkie moje tegoroczne obawy i niepokoje, a także wybiegi, do których próbowałem się uciekać. Co innego mówię, a co innego czynię. Obojętność powinna się u mnie objawiać wielką prostotą ducha, gotowością do każdej ofiary, a nie filozofowaniem. Przede wszystkim trzeba się modlić i ufać Bogu. Muszę się wystrzegać, zwłaszcza kiedy rzeczy nie układają się po mojej myśli, szukania ulgi w zwierzeniach, których nie powinienem czynić nikomu poza moim kierownikiem duchownym i takimi osobami, które mogą mi w jakiś sposób pomóc. W rozmowach z innymi tracę całą zasługę, którą mogłem zdobyć. Święta radość nie powinna mnie nigdy opuszczać, ponieważ w każdej okoliczności "w Nim żyjemy, ruszamy się i jesteśmy" (Dz 17, 28). Muszę również czuwać, by nie zaprzątać sobie głowy myślami, które są sprzeczne z zasadą: "czyń, co czynisz». Kim będę w przyszłości? Czy dobrym teologiem, wybitnym prawnikiem, wiejskim proboszczem, czy też zwykłym, biednym księdzem? Cóż mnie to może obchodzić! Może niczego nie osiągnę, może znacznie więcej - to wszystko zależy od tego, co Bóg zechce ze mną uczynić. Bóg jest dla mnie wszystkim, Bóg mój i wszystko moje. Co do marzeń piastowanych przez miłość własną - chęci popisania się przed ludźmi - Bóg postara się, by to wszystko w niwecz obrócić. Muszę dobrze wbić sobie w głowę, że Bóg mnie kocha, i wtedy w moich planach nie będzie miejsca na ambicję. Zrozumiem również że nie warto sobie tym zaprzątać głowy. Jestem niewolnikiem: nie mogę drgnąć bez pozwolenia mego Pana. Bóg zna moje talenty, wie, co mogę, a czego nie mogę czynić dla Jego chwały, dla dobra Kościoła, dla zbawienia dusz. Nie ma więc potrzeby udzielania Mu rad za pośrednictwem Jego przedstawicieli, jakimi są przełożeni. Czyż nie widać jasno, że święci już od najmłodszych lat wstępowali na drogę wprost przeciwną niż ta, którą wskazywały ich naturalne skłonności i wspaniałe przymioty? A jednak zostali świętymi, i to jakimi świętymi! Reformatorami społeczeństwa, założycielami wybitnych zakonów. Praktykowali bowiem świętą obojętność, pilnie wsłuchiwali się w głos Boga, który przemawiał do nich, tak jak do mnie; nie kierowali się w wyborze drogi miłością własną, lecz na oślep i z zapałem sale tam, gdzie Bóg chciał. Powracam do zagadnienia obojętności, ponieważ w gruncie rzeczy to stanowi dla mnie najtwardszy do zgryzienia orzech. Zróbmy rachunek sumienia. Wszystkie moje winy tegoroczne wynikały z braku gorliwości mimo tylu uroczystych wydarzeń; wyrzucam sobie oschłość w modlitwie, zwłaszcza przy Komunii św. i na medytacji, częste roztargnienia, mało starań wokół postępu duchowego, jednym słowem - wpadłem w oziębłość. A przyczyna tego stanu? Chyba się nie mylę sądząc, że przede wszystkim był to brak obojętności. Ta nieprzytomna chęć studiowania z ukrytym w głębi duszy celem, by dobrze wypaść na egzaminach, w oczach duchowieństwa; potem - z miłości własnej wypływający lęk i przerażenie z powodu groźby odwołania mnie, co równałoby się zniweczeniu różowych nadziei, które zrodziły się w dni pogodne i były same w sobie dobre, choć nie pozbawione słabych stron. Bóg widząc, że w moim sercu powstaje rozdźwięk, niepokój, pozostawił mnie samemu sobie i wiem dobrze, co z tego wynikło. Niech więc przeszłość będzie szkołą dla przyszłości. Czyńmy postępy już nie tylko dzień po dniu, ale z godziny na godzinę. Muszę pozwolić, by Bóg mną rządził, poddać Mu się z całą uległością, złożyć ofiarę z samego siebie, by zachować gorliwość i pokój duszy oraz postąpić w życiu wewnętrznym. Nauka! Ile mam uprzedzeń w tej dziedzinie! Skończyło się na tym, że osądzam sprawy wedle ducha tego świata, że dałem się unieść prądom współczesnym. Wykształcenie jest niewątpliwie bardzo ważne, jest drugim z kolei warunkiem owocności życia kapłańskiego, a w naszych czasach także drugą deską ratunku. Niech Bóg mnie zachowa od lekceważenia nauki, lecz muszę się wystrzegać nadawania jej wartości przesadnej i absolutnej. Nauka jest okiem, ale jednym tylko, lewym; jeśli brak prawego, cóż znaczy jedno oko, sama tylko nauka? A czymże ja jestem, z tym całym moim doktoratem? Niczym, biednym nieukiem. Czy mógłbym się w czymś przydać Kościołowi, posiadając tylko to? Muszę więc koniecznie poddać rewizji mój pogląd na naukę, a do tego potrzeba równowagi i harmonii w myślach i czynach. Rzecz jasna, że uczyć się trzeba i nigdy w tym nie ustawać, ale we wszystkim należy zachować porządek i miarę. Trzeba rozumieć z umiarkowaniem (por. Rz 12, 3). Muszę być uczonym, ale na modlę św. Franciszka Salezego. Kim są ci wszyscy, którzy siebie uważają za bardzo mądrych i jaka jest ich wiedza? Bardzo mała! Nie mówię oczywiście o prawdziwych uczonych. Jakaż mądrość mieści się w słowach, z jakimi Ojciec św. Pius X zwrócił się do seminarzystów: "Dzieci moje, uczcie się, uczcie się dużo, ale, błagam was, bądźcie dobrzy, bardzo dobrzy ". Będę więc nadal się uczył, z jeszcze większym zapałem, ale bez przeinaczenia wartości: bardziej niż dla egzaminów będę studiował dla życia, aby nauka stała się moją drugą naturą. Braciszek, który sprząta mój pokój i podaje do stołu, dobry brat Tomasz, daje mi dużo do myślenia. W wieku dojrzałym raczej niż młodzieńczym, bardzo dobrze ułożony, wysokiego wzrostu, w długim, czarnym habicie, którego inaczej nie nazywa jak tylko świętym, jest zawsze wesoły, mówi wyłącznie o Bogu i miłości Bożej, nie podnosi na nikogo oczu, a w kościele przed Najśw. Sakramentem klęczy nieruchomo jak statua. Przybył aż z Hiszpanii do Rzymu, by zostać pasjonistą, i żyje sobie szczęśliwie, służąc wszystkim, a tyle w nim prostoty, jakby dla niego nie istniały żadne marzenia ani olśniewające miraże; pozostanie takim biednym braciszkiem przez całe życie. O, wobec cnoty brata Tomasza ja jestem niczym. Powinienem całować rąbek jego szaty i słuchać go jak swego mistrza! A przecież jestem już bliski kapłaństwa i obdarowany tylu łaskami! Gdzie mój duch pokuty i pokory, gdzie skromność i zamiłowanie do modlitwy, gdzie moja prawdziwa mądrość? Ach, bracie Tomaszu, bracie Tomaszu, ile rzeczy mogę się od ciebie uczyć! Ilu biednych braciszków, ilu nieznanych zakonników będzie kiedyś jaśniało w chwale Królestwa Bożego? Czy i ja nie mógłbym na to zasłużyć? O Jezu, natchnij mnie duchem pokuty, ofiary i umartwienia. 21. PANIE, TY WIESZ, ŻE CIĘ MIŁUJĘ! 10 sierpnia 1904 roku w dniu św. Wawrzyńca Angelo Roncalli został kapłanem Chrystusowym na wieki! Uroczystość święceń odbyła się w kościele Santa Maria in Monte Santo. Święceń udzielał biskup Giuseppe Ceppetelli, tytularny patriarcha Konstantynopola, prowikariusz Rzymu. Po złożeniu przysięgi posłuszeństwa ordynariuszowi Angelo podniósł oczy i spostrzegł obraz Najśw. Panny, którego poprzednio wcale nie zauważył. Uśmiech w spojrzeniu Maryi wlał w jego serce poczucie pokoju wewnętrznego, wspaniałomyślności i bezpieczeństwa. Zdawało mu się, że Matka Boża zapewniła go o swojej opiece i swym zadowoleniu z jego święceń. Po uroczystościach kościelnych wrócił do seminarium, które przyjęło go ciszą i pustką, gdyż w tym czasie klerycy byli na wakacjach. . Neoprezbiter uważał, że pierwszym jego obowiązkiem jest napisanie listu do biskupa Guindaniego. W krótkich słowach odnowił posłuszeństwo i złożył wyrazy czci. Następnie listownie dzielił się swoją radością z rodzicami i z całą rodziną. Zachęcał ich, aby wraz z nim podziękowali Bogu za łaskę powołania i prosili Go, by dochował Mu wierności. Popołudnie spędził sam na sam z Bogiem, radując się ze swego kapłaństwa. Pod wieczór wyszedł z seminarium. Zatopiony w Panu nie widział nikogo na ulicy Rzymu. Szedł jak lunatyk. Postanowił odwiedzić najbardziej czczone kościoły, obrazy Matki Bożej i ołtarze świętych. Nawiedzenia były króciutkie, lecz tego wieczoru wydało mu się, że wszystkim świętym ma coś do powiedzenia i że każdy z nich też ma mu coś do powiedzenia. I rzeczywiście tak było. Odwiedził więc świętych: Filipa, Ignacego, Jana Chrzciciela de Rossi, Alojzego, Jana Berchmansa, Katarzynę Sieneńską, Kamila de Lellis i kilku innych. Nazajutrz wicerektor Spolverini zaprowadził ks. Roncalłego do Bazyliki św. Piotra, aby odprawił pierwszą mszę św. Neoprezbiter zstąpił do krypty przed grób pierwszego Namiestnika Chrystusowego Piotra. Wobec grona profesorów i przyjaciół odprawił mszę św. wotywną ku czci świętych Piotra i Pawła. Wśród uczuć przepełniających w tym momencie jego serce najgorętsze było uczucie miłości do Kościoła, do sprawy Chrystusa, do papieża. Postanowił całkowicie i bez reszty oddać się służbie Jezusowi i Kościołowi. Przyrzekał niezmordowanie pracować dla dusz. Z największym przekonaniem powiedział Chrystusowi na grobie św. Piotra: "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię miłuję!" Ks. Angelo wychodził z Bazyliki jak urzeczony. Wydawało mu się, że papieże patrzą na niego ze swych pomników z marmuru i brązu, umieszczonych wzdłuż całej bazyliki, a w ich spojrzeniu wyczytał, jakby chcieli natchnąć go odwagą i wielką ufnością. Około południa czekało go jeszcze jedno podniosłe przeżycie. Mianowicie był na audiencji u papieża Piusa X. Gdy papież podszedł do Roncallego, wicerektor przedstawił mu neoprezbitera. Pius X uśmiechnął się do Angela i pochylił się nisko nad nim. Uszczęśliwiony młody kapłan wyraził swą radość, że może złożyć u stóp papieża te same uczucia, które rano w czasie swej pierwszej mszy św. składał na grobie św. Piotra. Kiedy skończył szczere i spontaniczne zwierzenia, papież położył rękę na jego głowie i rzekł: - Dobrze, dobrze synu. Podoba mi się to i będę prosił Boga o specjalne błogosławieństwo dla tych dobrych postanowień, a także o to, byś był naprawdę kapłanem według Serca Chrystusowego. Błogosławię wszystkie inne księdza zamiary i te osoby, które w tych dniach będą się z powodu księdza radować. Następnie papież udzielił mu błogosławieństwa i podał mu rękę do pocałowania. Pius X podszedł do następnych osób. Nagle wrócił do ks. Roncallego i zapytał: - A skąd ksiądz pochodzi? - Z Sotto ii Monte, z diecezji Bergamo. - A kiedy ksiądz odprawi swoje prymicje w swojej rodzinnej parafii? - W dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. - Papież uśmiechnął się dobrotliwie i powiedział: - O jakie to będzie wielkie święto tam na górze, w księdza wiosce i jak uroczyście będą w tym dniu dzwoniły te piękne dzwony z Bergamo... 13 sierpnia ks. Angelo odprawił mszę św. w kościele Zwiastowania we Florencji. Poczuwał się do obowiązku wdzięczności wobec Matki Bożej, gdyż w tym kościele w Jej ręce złożył przed pójściem do wojska swoją czystość. 14 sierpnia odprawił neoprezbiter mszę św. na grobie św. Karola w Mediolanie. I wreszcie przyszedł przepiękny dzień 15 sierpnia, najszczęśliwszy w życiu Angela i jego rodziny. Kto żyw w Sotto ii Monte pojawił się w ubogim kościółku, by uczestniczyć w prymicyjnej mszy św. swego rodaka. Z radością i dumą najbliższa rodzina zajęła zarezerwowane dla niej w tym dniu pierwsze ławki. Jedni uczestnicy uroczystości dzielili się szczerze z radością rodziny, inni zazdrościli. Ot, jak to bywa między ludźmi. Don Angelo całą uwagę skupił na Jezusie, którego ofiarę miał sprawować. Ciężkie lata dziecięce i trudne lata młodzieńcze uwolniły go w wielkiej mierze od przejmowania się sądami i opinią ludzką. I dobrze mu z tym było. Młody kapłan zaimponował wszystkim donośnym, czystym i melodyjnym głosem. Kiedy zaśpiewał Gloria in excelsis Deo, po kościele przeszedł szmer podziwu. Kazanie wygłosił sam prymicjant na temat: "Teologiczne znaczenie Wniebowzięcia Błogosławionej Dziewicy". Niestety, więcej w kazaniu było zwrotów z podręczników teologicznych i pojęć naukowych aniżeli mowy życia. Toteż wierni komentowali pierwsze wystąpienie don Angela: - Ho, ho! Ten nasz Angelo to ma głowę! - Mówi tak mądrze jak biskup. - Daleko zajdzie. - Na proboszcza to się nie nadaje, ale w sam raz na profesora albo na urzędnika Watykanu. Tymczasem don Angelo z największym wzruszeniem podawał Jezusa Eucharystycznego swoim rodzicom. Czyż mógł czymś lepszym odpłacić im za życie naturalne, jak podając im teraz Tego, który sam nazwał się Życiem? Po mszy św. neoprezbiter udzielił błogosławieństwa matce i ojcu, całując spracowane ich ręce, a oni ręce syna kapłana. A później gratulacje i życzenia wszystkich krewnych, przyjaciół i znajomych. Między innymi podszedł do don Angela miejscowy lekarz, doktor Cesare Mingazzi, ze słowami: - Teraz musi się ksiądz postarać i zostać papieżem. Roncalli spojrzał bystro w oczy lekarza. Błyskawicznie zastanowił się, czy lekarz częstuje go drwiną, szyderstwem czy szczerym życzeniem. Chciał jednak za wszelką cenę w tym dniu wszystkim ludziom wierzyć. Dlatego z uśmiechem odpowiedział: - Ja nie muszę się o to starać. Jeżeli Pan Bóg chce, abym został papieżem, postara się o to Duch Święty. Przy końcu wakacji don Angelo otrzymał od biskupa Guinda-niego polecenie, aby kontynuował studia w Rzymie na wydziale prawa kanonicznego w seminarium papieskim św. Apolinarego i zdobył z tego przedmiotu doktorat. Z okazji rozpoczęcia nowego roku akademickiego don Angelo poświęcił dzień 4 listopada na rekolekcje. Młody kapłan w tymże dniu zanotował swoje postanowienia w Dzienniku duszy: Jeśli chodzi o ogólne postanowienia, nie zmieniam nic z tego, co napisałem w ciągu czterech serii rekolekcji przed święceniami. Aby utrzymać się w karności i mieć jakieś stałe punkty w dążeniu do postępu duchowego, będę przestrzegał ze szczególną pilnością następujących postanowień, które pokornie składam w ręce św. Karola Boromeusza, w dniu Jego święta: 1. Wczesny poranek, od przebudzenia do określonego czasu po mszy św., poświęcę wyłącznie na rozmyślanie i inne sprawy duchowe, jak: modlitwy ustne, czytanie, oficjum itp. 2. Będę skrupulatnie przestrzegał, by odprawiać z pożytkiem rachunek sumienia szczegółowy, na który przeznaczam pięć minut przed południem. 3. Najwięcej starania włożę w gorliwe odprawianie codziennych nawiedziń Najśw. Sakramentu. Temu nabożeństwu i Sercu Jezusowemu zawdzięczam wszystko: niech więc ma dusza rozmiłuje się w Najśw. Sakramencie. 4. Nie udam się nigdy na spoczynek, dopóki nie odmówię przynajmniej trzech nokturnów na dzień następny. Wśród wszystkich ćwiczeń pobożnych brewiarz musi mieć zawsze miejsce honorowe. 5. Będę stanowczo przestrzegał odprawiania rekolekcji miesięcznych, trwających przynajmniej od wieczora dnia poprzedniego do południa pierwszej niedzieli każdego miesiąca. 6. Będę wiernie zachowywał przepisy seminaryjne jak gdybym był jednym z najmłodszych alumnów, nie zapominając, że wpływ mój na młodszych, których jestem prefektem, uzależniony jest całkowicie od przykładu, jaki im dam. 7. Jeszcze większy nacisk położę na przestrzeganie najwyższej ostrożności podczas przechadzek. Kapłaństwo nie chroni mnie od poważnych upadków. Ćwiczenie się w skromności przyczynia się bardzo do zachowania skupienia i gorliwości ducha. 8. Będę pamiętał o poszanowaniu czasu, zwłaszcza przeznaczonego na naukę. Na pierwszym miejscu stawiać muszę program roku szkolnego i kursów, a potem dopiero, z umiarem mogę studiować inne rzeczy. 9. We wszystkim pokora, wielka gorliwość, łagodność i uprzejmość względem każdego, stała radość i pogoda ducha. Serce Jezusa, gorejące miłością ku nam, rozpal serca nasze miłością ku Tobie. Teraz Roncalli dzielił czas na modlitwę, wykłady, studium i na pracę pedagogiczną z młodymi seminarzystami, których był prefektem. 8 grudnia, z okazji 50 rocznicy ogłoszenia dogmatu Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, wziął udział w uroczystościach w Bazylice św. Piotra. Tego dnia na życzenie ojca duchownego seminarium, Franciszka Pitochiego, wygłosił młody kapłan Roncalli pierwsze kazanie w Rzymie dla "Córek Maryi". Oto relacja samego kaznodziei: Fiasko kompletne. Zaraz na wstępie onieśmieliło mnie audytorium, które mnie wieśniakowi wydawało się zbyt arystokratyczne. Zawiodła mnie przytomność umysłu, sprawność języka, zapał serca, nawet pamięć bazująca na słowach mego rękopisu. Pomyliłem Nowy Testament ze Starym, świadectwa Doktorów z wizjami Proroków, św. Alfonsa ze św. Bernardynem, środek z początkiem, a ten znowu z zakończeniem; jednym słowem porażka zupełna. Gdy skończyłem i odszedłem od ołtarza czułem się jak rozbitek wyrzucony na ląd, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Wieczorem tego dnia utrwalił uczucia w zapiskach duchowych: Będę zawsze pamiętał o tym dniu jako o jednym z najuroczystszych w mym życiu. Uszczęśliwiony, z sercem przepełnionym najczystszą radością uczestniczyłem w triumfalnych obchodach ku czci Marii, odbywających się w bazylice Watykańskiej i wszystkich kościołach miasta. Był to szczery i serdeczny wyścig Rzymu w okazaniu miłości do Najświętszej Dziewicy. Wielka świątynia wypełniona była po brzegi. Wspaniała ceremonia odbywała się w miejscu przez cały świat najbardziej czczonym. W górze absydy lśnił w glorii świateł obraz Marii Niepokalanej, która wydawała się uśmiechać do papieża w majestacie szat pontyfikalnych, w otoczeniu kardynałów, biskupów, przybyłych w wielkiej liczbie z wszystkich krańców świata, dostojników duchownych i świeckich. Podczas świętych ceremonii melodie Perosiego rozbrzmiewały jak niebiańska muzyka i ulatując w górę odbijały się potężnym echem o ściany olbrzymiej kopuły. Jaki to wspaniały przejaw wiary, jaki triumf Marii! Trudno sobie wyobrazić większą i wspanialszą chwałę na ziemi. 22. DYSKRECJA Każdy biskup ordynariusz swoją osobowością wyciska specyficzne znamię na życiu diecezji. Do głównych jego zadań należy obsada stanowisk kościelnych, w czym jest niezależny i ma niemal absolutną władzę w granicach Kodeksu Prawa Kanonicznego. Toteż po śmierci biskupa całe duchowieństwo jego diecezji nie tylko z ciekawością, ale z niepokojem, ewentualnie z nadzieją czeka na wyznaczonego przez papieża jego następcę. Ten niepokój przeżył don Roncalli na progu swego kapłaństwa. Dotychczasowy biskup Bergamo Guindani zmarł w październiku. Wraz z młodymi kapłanami i klerykami z Bergamo studiującymi w Rzymie Angelo zadawał pytanie: kto i kiedy będzie nowym biskupem? Odpowiedź nadeszła 8 stycznia 1905 r. w dniu beatyfikacji Jana Marii Vianney, proboszcza z Ats. Ziomek i przyjaciel Roncallego, don Carozzi, tego dnia zakomunikował koledze: - Habemus episcopum! - Kto nim został? - gorączkował się Roncalli. - Giacomo Radini-Tedeschi! - Przyznam się, że niewiele o nim słyszałem. Zrób o nim wywiad. - Już to zrobiłem. - To na co czekasz? Mów! - Otóż pochodzi z arystokratycznej rodziny wywodzącej się z niemieckiej części Szwajcarii. - O, to będzie rygorysta! - Nie przerywaj. Jego ojciec, Karol, był jednym z twórców katolickiego ruchu społecznego we Włoszech. - Ale ile lat liczy nasz biskup? - Sam sobie oblicz. Urodził się w roku 1857. - Wobec tego liczy sobie 47 lat życia. Podobno to najlepszy wiek na biskupa. - Na tym się nie znam. Ale czy ty chcesz mnie słuchać, czy nie? - Już dobrze, dobrze. Nie będę ci przerywał. Mów dalej. - Po święceniach nasz biskup Wstąpił do służby dyplomatycznej w Sekretariacie Stanu, gdzie należał do najbliższych współpracowników i przyjaciół ówczesnego sekretarza stanu, kardynała Rampolli, oraz jego zastępcy, mgra delia Chiesa. Powierzano mu kilkakrotnie funkcję legata nadzwyczajnego. - To wobec tego dlaczego nie został mianowany nuncjuszem, tylko biskupem ordynariuszem? - Po prostu służba dyplomatyczna nie odpowiadała mu. Podjął się natomiast kierowania ruchem katolickim organizacji społecznych. To może pracował w tzw. "Dziele Kongresu"? - Tak. Nawet został wiceprzewodniczącym tego dzieła. Należał do głównych twórców nowoczesnego ruchu społecznego. - O ile się jednak nie mylę, to po śmierci Leona XIII kardynał Rampolla i jego przyjaciele znaleźli się w tzw. trudnej sytuacji. - Masz rację. Przede wszystkim nowy papież Pius X zmienił sekretarza stanu. Na miejsce kardynała Rampolli mianował 38-let-niego Hiszpana, kardynała Merry del Val. Między nowym sekretarzem stanu a mgrem Radinim doszło do starcia. Kardynał Merry del Val w polityce włoskiej wolał szukać oparcia u liberałów niż w katolickich organizacjach postępowych. Natomiast mgr Radini stał i stoi wyraźnie na gruncie demokratyzmu i ugody ze współczesnymi państwami laickimi w polityce i na stanowisku zdecydowanie antykapitalistycznym w sprawach społecznych. Pracował też nad jak najszerszą aktywizacją polityczną i społeczną katolików. - Skutek łatwy do przewidzenia. - Widzę, że zaczynasz coraz lepiej poznawać machinę urzędniczą ludzkiej cząstki Kościoła. Przez twarz Angela przewinął się uśmiech. - I co? Usunęli mgra Radiniego ze Sekretariatu Stanu? - zapytał się. - Oczywiście. Co więcej musiał zupełnie opuścić Kurię Rzymską. Ale to jeszcze nie wszystko. "Dzieło Kongresu" zostało rozwiązane. - I po tym wszystkim nie załamał się mgr Radini? - W tym jego wielkość. Powiedział, że został księdzem, aby służyć Chrystusowi, Kościołowi i papieżowi, a nie sekretarzowi stanu czy innym wielkościom watykańskim. - Zaczyna mi imponować nasz nowy biskup? - Nie tylko tobie! Samemu Piusowi X spodobała się taka postawa Radiniego. Wezwał go do siebie i zapytał: "Czy ksiądz zgodzi się przyjąć biskupstwo w Bergaimo?" - Kiedy uzyskał jego zgodę, oświadczył: "Ekscelencja wyświadczył mi wielką przysługę. Proponowano cię na arcybiskupstwo w Palermo, powiedziałem - nie; w Rawennie - powiedziałem nie; w Bergamo, tym razem powiedziałem tak. Idź tam. Jeśli coś może być pociechą dla biskupa, to właśnie Bergamo, które jest pierwszą diecezją Włoch". - Miejmy nadzieję, że właśnie Radini jest takim biskupem, jakiego potrzebuje Bergamo i cała nasza diecezja. W kilka dni później obaj młodzi księża udali się do rezydencji nowego elekta, na Corso Vittorio Emanuele 21, aby złożyć mu wyrazy szacunku i oddania. Księża zostali oczarowani z jednej strony wielką kulturą bycia nominata, a z drugiej strony jego bezpośredniością. Roncalli miał jeszcze jeden powód do radości. Okazało się, że zewnętrznie są podobni do siebie. W czasie rozmowy zapytał się młodych księży mgr Radini: - Jaki przymiot powinien mieć kapłan i sekretarz biskupa? - Pobożność - bez zastanowienia odpowiedział ks. Carozzi. Mgr Radini przecząco poruszył głową. - Powinien odznaczać się wybitną wiedzą - znowu odpowiedział Carozzi. Znowu nominat zaprzeczył. - Powinien odznaczać się wielką dyskrecją - spokojnie i z namysłem odpowiedział Angelo. - Tak, dyskrecja jest najważniejszym przymiotem sekretarza i kapelana biskupa - zgodził się mgr Radini. Po wyjściu od nominata ks. Carozzi stwierdził: - Biskup szuka sekretarza. Nie mylił się. Wkrótce msgr Radini wezwał do siebie rektora seminarium i powiadomił o wyborze nowego sekretarza, który miał równocześnie pełnić funkcję kapelana. Powiedział: - Gdybym szukał sekretarza pełnego energii, wybrałbym don Carozziego. Wolę jednak księdza Roncallego, którego stać na własne zdanie. W ten sposób Angelo musiał przerwać studia prawa kanonicznego, aby przy boku wspaniałego biskupa studiować prawdziwe życie kapłańskie i biskupie. 29 stycznia 1905 r. sam Pius X konsekrował biskupa Radiniego w kaplicy Sykstyńskiej. W uroczystości tej wziął udział don Roncalli jako kapelan nowego biskupa. Ceremonia ta wywarła wielkie wrażenie na wrażliwej duszy Angela. Szeroko otwartymi oczyma obserwował papieża, kardynałów i licznych biskupów i wchłaniał wspaniałość ich strojów i migot złota i drogich kamieni w blasku migocących świec. W pewnym momencie, kiedy podniósł oczy na wstrząsające arcydzieło Michała Anioła "Sąd Ostateczny" uświadomił sobie, że człowiek rodzi się nagi i nagi stanie w dniu ostatecznym przed Bogiem, że z doczesnego życia weźmie tylko tyle, ile włoży miłości w swą duszę. Chrystus-Sędzia przemawiał do niego swoją potęgą i siłą, przed którą nie ostoi się żadna potęga tego świata. Kiedy ponownie Roncalli spuścił oczy, wszystko jakby poszarzało. Teraz wzrok przeniósł na korpus dyplomatyczny. Pewni siebie panowie z licznymi odznaczeniami nie przejmowali się zanadto obecnością Jezusa w ofierze mszy św. Swobodnie wymieniali ze sobą uwagi i obdarowywali się konwencjonalnymi, słodkimi uśmieszkami. Przyłapał się w tym momencie Angelo na pragnieniu: nie ma to jak być biskupem. Ile parady, jakie poważanie w oczach wielkich tego świata. Nie zdążył nawet jednak odepchnąć tej pokusy, kiedy ceremoniarz papieski syknął w jego stronę: - Już... - Don Roncalli otwarł wielką księgę Biblii, podszedł do nowo konsekrowanego biskupa i położył mu ją na ramionach, jako znak jarzma Pańskiego, jakie ma nosić każdy biskup. Roncallemu wydawało się, że w tej chwili nakłada na swego biskupa ciężki krzyż. Usłyszał bowiem słowa Chrystusa: "Kto chce iść za mną, niech zaprze samego siebie, weźmie krzyż i naśladuje mnie". Rozważał Angelo: być biskupem - to przede wszystkim iść za Chrystusem. Być biskupem - to zaprzeć się siebie i dźwigać krzyż! Być biskupem - to iść na Golgotę i duszę swoją dać na życie owiec powierzonych mu przez samego Boga! Teraz już Angelo nie musiał walczyć z pragnieniem zostania biskupem. Zrozumiał istotę pełni kapłaństwa, którą posiada biskup. Sam msgr Radini-Tedeschi zahartowany był na uroki, splendory, przemiłe syrenie głosy ludzkie. Przeszedł niedawno próbę Kalwarii. Dlatego Tabor w kaplicy Sykstyńskiej nie zaszkodził mu. 23. DOBRO MUSI BYĆ CZYNIONE DOBRZE Kiedy biskup Radini-Tedeschi ze swoim sekretarzem don Roncallim po raz pierwszy wszedł do rezydencji biskupiej w Bergamo, uderzył go zaduch. Okna przysłonięte ciężkimi kotarami przepuszczały nikłe światło na przyniszczone meble i na grubą warstwę kurzu na nich. Biskup podszedł do okna. Energicznie rozsunął kotary, otworzył szeroko okno. Świeże powietrze wraz z promieniami słońca wdarło się do pokoju. - Oto, czego potrzeba mojej diecezji! - wykrzyknął biskup - świeżego powietrza i światła. - Czy tylko tej diecezji? - zapytał się odważnie don Angelo. Biskup podszedł do młodego kapłana. Położył na jego ramionach swe dłonie i przenikliwie spojrzał w jego twarz. Z namysłem i siłą w głosie powiedział: - Potrzebne to jest całemu Kościołowi. Możliwe, że będziesz tym, który otworzy okno Kościołowi XX wieku. Ale nim się to stanie... Zamilkł ... Po dłuższej chwili ciężko westchnął. Szeptem zakończył swą myśl: - ... minie dużo czasu i będziesz musiał przy tym dużo, dużo cierpieć. Nie tylko rezydencja biskupia przedstawiała żałosny widok. Siedemnastowieczna katedra z wielką kopułą oraz ośmiokątne baptysterium stanowiły widok godny pożałowania. Całkowicie zaniedbane dzieła sztuki sakralnej zamiast budzić obecnie podziw, mogły wywoływać tylko uczucie oburzenia i gniewu za stan, w jakim się znajdowały. - Nie wiem dosłownie, od czego rozpocząć pracę - zwierzał się biskup sekretarzowi. - Chyba rozpocznę od odrestaurowania krypty, gdzie leżą moi poprzednicy. Na twarzy Angela pojawiło się zdziwienie. - Nie myśl, że robię to bezinteresownie - mówił dalej biskup. - Moi poprzednicy, którzy ufam, że są w niebie, kiedy zobaczą, że troszczę się o godny odpoczynek dla ich doczesnych szczątków, odpłacą mi się szczególnym wstawiennictwem do Pana Boga, zaopiekują się mną i moim dziełem. Biskup sam nic nie zrobi. Potrzebuje pomocy. Ale u kogo jej ma szukać na początku swych rządów? Owszem, znajdą się natychmiast księża, którzy z przymilnym uśmieszkiem będą mi się głęboko kłaniać, wychwalać mnie wszystkimi możliwymi tonami i sposobami i zaproponują swą "bezinteresowną" pomoc. Ale to są ludzie najmniej wartościowi. Jeżeli człowiek nie będzie czujny, to ci ludzie uczynią koło niego tzw. otoczkę i każą mu patrzeć na pozostałych kapłanów i wiernych ich oczyma i słuchać ich uszami. W ten sposób wciągają człowieka w swoje nie zawsze szlachetne i czyste interesy. Prawdziwie wartościowi kapłani nie narzucają się swoją pomocą biskupowi. Nie sugerują mu osobistych poglądów. Nie łatwo przeto nowemu biskupowi ich znaleźć. Trzeba bystrej obserwacji i krytycyzmu zdrowego wobec ... samego siebie, aby odnaleźć zdrowe ziarno, a plewy odrzucić. Tymczasem muszę szukać pomocy i ratunku u ... świętych! Dlatego wybieram się jako pielgrzym do Lourdes, aby błagać Niepokalaną o pomoc. - Trochę zazdroszczę ekscelencji - smętnie stwierdził don Angelo. Biskup roześmiał się. - Ale spryciarz z ciebie. Wiesz dobrze, że nie mogę pozwolić, aby mój sekretarz popełnił grzech zazdrości, i dlatego muszę cię wziąć ze sobą na pielgrzymkę. - Dziękuję, z serca dziękuję. - Przecież ty też potrzebujesz pomocy nieba jako mój sekretarz. - O tak! - ze szczerym zapałem potwierdził don Angelo słowa biskupa. Jeszcze nigdy Roncalli nie czuł się tak blisko Niepokalanej, jak w miejscu przez Nią umiłowanym, tj. w grocie w Lourdes. Oddał Matce Chrystusa-Kapłana swoje kapłaństwo i obecny swój urząd. Dalszy etap pielgrzymki prowadził do centrum nabożeństwa do Najświętszego Serca Jezusowego - Parayle-Monial. Wreszcie zatrzymali się dwaj pielgrzymi z Bergamo w Ars, aby prosić św. Jana Marię Vianney o błogosławieństwo dla swych prac nad zbawieniem dusz. Równocześnie biskup Radini ze swoim sekretarzem pilnie obserwowali przejawy i organizację życia religijnego we Francji, szczególnie działalność francuskiej Akcji Katolickiej. Zapytywali się przy tym wzajemnie, co można by z widzianego tam dobra zaszczepić w Bergamo. Po powrocie biskup Radini przystąpił z całą energią do ożywienia życia religijnego w swojej diecezji. Szczególną uwagę zwrócił na seminarium, gdzie kształtował się przyszły Kościół bergamski. Zaczął organizować budowę nowych kościołów, klasztorów i szkół katolickich. Równocześnie przystąpił do najtrudniejszej pracy biskupiej: wizytacji parafii. Wraz z nieodłącznym sekretarzem przemierzał diecezję we wszystkich kierunkach. Wnikał szczegółowo we wszystkie dziedziny życia kościelnego i wyciskał na nich ślady swojej gorliwości i energii. - Na pewno wydaje ci się, mój drogi - rzekł biskup pewnego dnia do swojego sekretarza, - że chcę wywrócić diecezję do góry nogami. Roncalli odpowiedział dwuznacznym uśmiechem. - No powiedz, mój młody człowieku, co sądzisz o swoim biskupie. Mów tylko szczerze! - Dyskrecja - odpowiedział ze uśmiechem don Angelo. - Świetnie, brawo! Widzę, że jesteś doskonałym sekretarzem. - Żart żartem, ekscelencjo. Po prostu przy ks. biskupie uczę się. Szczególnie podziwiam ogromny takt, delikatność i szacunek ekscelencji wobec kapłanów, nawet inaczej myślących niż ks. biskup. - Ja też niejednego uczę się od swych księży. Szczególnie... wiary. Podziwiam kapłanów, którzy nawet w odosobnieniu górskim zachowali silną wiarę i oddają się bez reszty pracy duszpasterskiej. Ci proboszczowie, bez dyplomów naukowych, bez manier światowych, lecz o sercach dobrych i szlachetnych potrafią wychować prawdziwych chrześcijan. Kazaniami prostymi, ale pełnymi wiary dają swoim parafianom solidne podstawy doktrynalne i wdrażają do życia opartego na zasadach Ewangelii. Nawet jeżeli z tych czy innych powodów opierają się moim zarządzeniom, to ich prawość i szczerość budzi we mnie w stosunku do nich wielki szacunek i zmusza nieraz do zrewidowania moich poczynań. - Nie śmiem przyznać się do... - nagle Angelo zamilkł. - Mów śmiało, jak syn swojemu ojcu. - Nie mogę po prostu zapomnieć jednego zdarzenia... Mianowicie, kiedy ekscelencja raz skarcił pewnego księdza, a później okazało się, że zaszła przykra omyłka, rzucił się mu do nóg przepraszając i prosząc o przebaczenie swojej pomyłki. To takie wstrząsające. Biskup obejmujący nogi swojego kapłana i przepraszający go. Ale równocześnie to takie wspaniałe! Po dłuższej przejmującej ciszy biskup Radini głęboko westchnął, zaczął mówić: - Widzisz, mój drogi. Każdy z nas pragnie czynić dobro. Ale zapamiętaj to sobie na całe życie: dobro musi być czynione dobrze! Jeżeli człowiek się pomyli, to powinien mieć odwagę, aby przyznać się do swojego błędu i naprawić go. Zresztą lepsze jest "mniejsze" dobro, gdyby to "większe" miało być osiągnięte z uszczerbkiem miłości i miłosierdzia, czy też za pomocą środków mogących rzucić cień na działalność kapłańską czy biskupią. Mistrz i uczeń pogrążyli się w zadumie. 24. O POWRÓT BRACI ODŁĄCZONYCH Oprócz modlitwy i obowiązków związanych z urzędem sekretarza i kapelana biskupa don Roncalli oddawał się bezpośrednio pracy duszpasterskiej. Często spowiadał po kościołach Bergamo, niósł pomoc religijną chorym, a w niedziele w kościele San Michele del Arco uczył dzieci katechizmu. Jedyną jego rozrywką był od czasu do czasu dziesięciokilometrowy spacer do Sotto ii Monte, aby odwiedzić rodzinę i z nią swobodnie pogwarzyć. Przykładem pracowitego życia i to bez odpoczynku był dla młodego kapłana msgr Radini. Coraz częściej jednak na twarzy biskupa malowało się zmęczenie i wyczerpanie. Sekretarz poczuwał się do obowiązku przypomnienia swojemu przełożonemu o należytym wypoczynku. Wtedy usłyszał charakterystyczną odpowiedź: - Jedyny odpoczynek, o którym biskup powinien prosić Boga i na niego zasłużyć, to niebo. Don Angelo był nieustępliwy: - A jednak i Chrystus wziął apostołów na miejsce samotne i powiedział: "Odpocznijcie trochę". A cnota roztropności, ekscelencjo? - Tak mówisz? - zamyślił się biskup. Po chwili zgodził się z wywodami sekretarza: - Masz rację. Wobec tego jedziemy do tego miejsca, gdzie Chrystus kazał apostołom odpocząć. - To znaczy? - Jak to? Mój kapelan nie wie, gdzie to było? - Wiem, tylko ... - Co tylko? Po prostu odbędziemy pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Po drodze odpoczniemy, a równocześnie przez zwiedzenie miejsc świętych, które swą obecnością przed wiekami uświęcił Chrystus Pan, zbliżymy się jeszcze bardziej do Ewangelii. Żebyśmy jednak nie byli egoistami, zorganizujemy trzecią narodową włoską pielgrzymkę. Od 19 września do 22 października 1906 roku don Roncalli brał udział w pielgrzymce do Ziemi Świętej pod przewodnictwem biskupa Radiniego. Niektóre swoje przeżycia i refleksje z tej podróży umieścił w postaci artykułów w piśmie Echo z Bergamo. I tak 30 września pisał: Wyjeżdżam z Kany, przekazując temu miastu moje serdeczne życzenia. W Kanie uczynił Jezus pierwszy cud, objawił po raz pierwszy swoje Bóstwo. Lecz w tejże Kanie na około tysiąc trzystu mieszkańców większość stanowią muzułmanie, pozostali to schizmatycy Grecy, a katolików jest bardzo mało, zaledwie pięćdziesiątka, a i ci, jak przeważnie wszyscy katolicy palestyńscy, nie są za dobrzy i zbytnio gorliwi. Oby Bóg dał, by nowy ołtarz, dziś uroczyście konsekrowany i dedykowany "Tajemnicy zapoczątkowania znaków Jezusa", zgromadził wokół siebie wszystkie te dusze rozproszone i pociągnął je do jedności wiary katolickiej, do stałego i gorliwego praktykowania życia chrześcijańskiego. Kiedy don Roncalli wrócił z pielgrzymki, czekały na niego oprócz dotychczasowych nowe obowiązki. Przede wszystkim polecono mu wykłady w seminarium w Bergamo z zakresu apologetyki, historii Kościoła i patrologii. Został mianowany diecezjalnym opiekunem Akcji Katolickiej Kobiet i członkiem licznych komisji diecezjalnych. Oprócz tego wraz z biskupem zorganizował rodzaj biura podróży, niosąc pomoc w załatwianiu formalności wyjazdowych tysiącom robotników, którzy skutkiem bezrobocia we Włoszech emigrowali do Ameryki lub do bogatszych krajów Europy. Każdy miesiąc przynosił coraz to nową, wyczerpującą pracę. W takiej sytuacji postanowił Roncalli odprawić kilkudniowe rekolekcje, aby w oderwaniu od codziennych obowiązków, w ciszy i skupieniu stanąć przed Bogiem i zapytać Go przede wszystkim, czy jest z niego zadowolony. Pragnął przemyśleć swoje dotychczasowe kapłaństwo i na modlitwie zaplanować swoją przyszłość. Od 1 do 7 września 1907 roku w Martinengo w domu Zgromadzenia Świętej Rodziny odprawił rekolekcje. Swoje spostrzeżenia i postanowienia pilnie notował w swoim Dzienniku duszy: Mój urząd sekretarza biskupiego i obowiązki nauczycielskie, których w tym roku jeszcze przybyło, nadają charakter całemu mojemu życiu, życiu skupienia, modlitwy i nauki. Jednym słowem, stałem się znów seminarzystą i chcę nim pozostać. Powracam do tego wszystkiego, co sobie zanotowałem w czasie mego pobytu w Rzymie. Są to niewątpliwie myśli pożyteczne i uwagi zawsze aktualne. Niewiele dodam, zwłaszcza jeśli chodzi o postanowienia, ale będę do nich często powracał przy rachunkach sumienia. 1. Liczne, absorbujące mnie zajęcia, zarówno w domu, jak i poza nim, omal nie poczyniły spustoszenia w moich ćwiczeniach duchowych. Wszystko musi powrócić do normy. Chcę być pod tym względem nieubłagany. Jutrznię z laudesami będę odmawiał zawsze wieczorem; przed mszą św. muszę za wszelką cenę odprawić medytację: pół godziny, dwadzieścia minut, kwadrans; a jeśli i to nie będzie możliwe to chociażby dziesięć minut, ale rozmyślania nie wolno mi nigdy opuścić. Nie wyjdę z kaplicy dopóki nie odmówię także godzin brewiarzowych. Wstanie rano, choć uzależnione od okoliczności, musi być tak pomyślane, by ze wszystkim zdążyć. Z zasady będę wstawał o wpół do szóstej, a choćbym się kładł o wpół do dwunastej, będę miał sześć godzin spoczynku, co powinno wystarczyć. 2. Także i podczas tych rekolekcji ogarnął mnie wielki zapał do nabożeństwa ku czci Najśw. Sakramentu i Serca Jezusowego. To nabożeństwo było dla mnie wszystkim; a teraz gdy jestem kapłanem, muszę ja cały być dla niego. Tasso tak mówi o duszy zakochanej w Bogu: Z Nim idzie, z Nim przychodzi, z Nim ciągle przebywa. Takie właśnie musi być moje życie: całkowicie zwrócone ku Najśw. Sakramentowi. Nie opuszczę nigdy codziennego nawiedzenia, ponadto będę się starał przychodzić do Jezusa częściej, choćby tylko po to, by się Mu pokłonić. Muszę mieć dla Jezusa takie względy, jakie miałbym dla przyjaciela, którego przyjmuję w mym domu. Nabożeństwo do Najśw. Sakramentu i Serca Jezusowego musi przenikać całe moje życie, moje myśli, uczucia i czyny tak, bym żył tylko dla Niego i w Nim. Wielką wagę przykładam do przygotowania się do mszy św. i dziękczynienia. Dopilnuję rekolekcji miesięcznych w pierwszą niedzielę miesiąca lub w inny dogodny dla mnie dzień oraz rachunku sumienia, który będę skrupulatnie odprawiał po południu łącznie z nieszporami. 3. Jedną z moich głównych wad jest nieumiejętność odpowiedniego rozłożenia sobie czasu. Muszę się nauczyć wykonywania w krótkim czasie wielu rzeczy i dlatego postaram się nie tracić niepotrzebnie ani jednej minuty, np. na rozmowy bezcelowe. Zaraz po śniadaniu zabiorę się do zajęć związanych z mym urzędem: do korespondencji itp. Resztę czasu poświęcę na przygotowanie się do wykładów, które musi być bardzo staranne. Gazety będę czytał w czasie mniej sprzyjającym pracy, np. po obiedzie, na przechadzce, między jedną czynnością a drugą. Codziennie, zwłaszcza wieczór przed udaniem się na spoczynek, będę czytał jakąś dobrą książkę, z której umysł mój wyniesie korzyść. 4. Stanowisko sekretarza biskupiego nakłada na mnie poważne obowiązki i nakazuje wielką roztropność. Będę się starał sprostać jednemu i drugiemu. Obowiązuje mnie więc: głęboki szacunek względem biskupa, w myślach, uczuciach, czynach, zarówno w stosunkach prywatnych jak i na zewnątrz wobec innych, całkowite posłuszeństwo i jednomyślność; dawanie wszystkim dobrego przykładu zachowaniem, jakie przystoi prawdziwemu kapłanowi; kierowanie się w każdej okoliczności miłością i życzliwością; zachowanie wielkiej powściągliwości w słowach, a więc mówić mało, ale dobrze, umieć milczeć lecz bez ostentacji i ciążenia innym, okazując zawsze spokój i pogodę ducha, uprzedzającą grzeczność w sposobie bycia i w słowach, by nikogo nie urazić. Pójdę za radą, jaką dał św. Paweł Tytusowi: "A we wszystkim z samego siebie dawaj przykład dobrych uczynków" (Tt 2, 7). Nie zapomnę też o tym, co mi powiedział Ojciec św. Pius X, kiedym przybył do Bergamo z ks. biskupem: "A więc, księże Angelo, trzeba być sługą wiernym i roztropnym ... i roztropnym" (por. Mt 24, 25). A co do opinii świata - "weselić się i czynić dobrze" (Syr 3, 12) i pozwolić wróblom: niech sobie ćwierkają. Tymczasem "wróble" oszalały nad seminarium w Bergamo. Zdawało się, że to już nie wróble ćwierkają, ale wilki wyją i szakale skomlą. Donosy za donosami szły od "prawowiernych" do Kongregacji św. Oficjum na profesorów, zarzucając im modernizm. Skutki okazały się fatalne dla wykładowców. Święte Oficjum kazało biskupowi usunąć ze seminarium biblistę, ks. prof. Giuseppe Moioli, i jego kolegę, który ośmielił się stanąć w obronie oskarżonego. Biskup osobiście interweniował. Przyjechał przygnębiony z Rzymu. - Nic się nie dało zrobić - zwierzył się sekretarzowi. - Jak to? Bez przesłuchania, bez obrony usuwa się profesorów? - oburzył się sekretarz. - Bądź ty przynajmniej ostrożny, mój drogi. Czy wiesz, że i na ciebie poszły donosy i podejrzany jesteś o modernizm? - Ależ to niemożliwe, aby mnie ktoś o to posądzał. - Możliwe, możliwe. Ledwo cię obroniłem. Rzuciłem cały swój autorytet w twojej obronie. Tak mi się wydaje, że i na mnie zaczynają coraz krzywiej patrzeć w Watykanie. Gdyby nie osobiste zaufanie, jakim mnie darzy Pius X, nie wiem, czy nie byłbym usunięty z Bergamo. - Ależ to straszne! - Straszne, ale możliwe. Ludzka podłość nie zna granic. Zapanowało milczenie, przerywane bolesnymi westchnieniami obydwóch. - Cóż na to poradzimy? - Tylko jest jedno wyjście dla nas: naśladować Chrystusa znajdującego się w podobnej sytuacji. Tylko uważnie czytaj Ewangelię. Raz krzyczano na cześć Chrystusa: Hosanna! Po kilku dniach ci sami ludzie krzyczeli: Ukrzyżuj Go, ukrzyżuj! A co na to Chrystus? Nie zmienił postępowania i zmierzał tylko do wypełnienia woli Ojca niebieskiego. Był posłuszny Ojcu swemu aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej! I nam kapłanom nie wolno podnosić dumnie głowy, gdy ludzie nas oklaskują, ani się załamywać, kiedy ci sami ludzie po pewnym czasie na nas plują i nami poniewierają. I my jak Chrystus mamy wypełniać wolę Boga, pracować zawsze dla chwały Bożej i dla zbawienia dusz ludzkich. A swoje cierpienia musimy ofiarować Bogu jak św. Paweł, który powiedział, że "musi dopełniać to, co nie dostaje Męce Pańskiej". Przede wszystkim musimy nauczyć się od Chrystusa modlitwy za prześladowców: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą co czynią". - To takie trudne, niemal heroiczne. - Dlatego poszukajmy pomocy u samego Chrystusa. Czy nie dobrze byłoby, abyśmy wspólnie odprawili sobie rekolekcje w Martinengo? - Jak najchętniej. - I jeszcze jedno. Pamiętaj, jeżeli Pan Bóg da ci w przyszłości takie stanowisko, na jakim mógłbyś to uczynić, to zmień styl pracy Kurii Rzymskiej. Bądź ojcem dla wszystkich, a przede wszystkim dla ... kapłanów. W oczach Roncallego pokazały się łzy. W dniach od 25 do 31 października 1908 roku biskup i jego sekretarz odprawiali rekolekcje. Don Roncalli zwierzał się Dziennikowi duszy: Spostrzegam u siebie brak uciszenia i spokoju we wszystkim, co czynię, choćby się to nawet na zewnątrz nie ujawniało. Liczne obowiązki, jakie mi zostały powierzone, sprawiają, że w końcu tracę głowę i nie mogę oddać się dogłębnie i całkowicie żadnemu zajęciu, z poważnym uszczerbkiem dla ducha pobożności. Zatem więcej spokoju i porządku we wszystkim, a praktyki pobożne muszą stać koniecznie na pierwszym miejscu. Będę codziennie, bez wyjątku, wstawał o wpół do szóstej rano, ażeby nie brakło mi czasu na medytację, a po kolacji odmówię jutrznie z laudesami na dzień następny. Nie opuszczę nigdy nawiedzenia Najśw. Sakramentu w domu lub poza nim. Największy nacisk położę na skupienie podczas odmawiania brewiarza i różańca. Będę przede wszystkim pielęgnował ducha modlitwy, który tak jest potrzebny do gorliwego wypełniania postanowień. W tych dniach dobry Bóg raczył mi dać głębsze zrozumienie tego, czym powinno być moje życie kapłańskie. Muszę zawsze pamiętać, że mam być w ręku Boga ofiarnikiem, gotowym do poświęcenia siebie, swoich poglądów, wygód, honoru, wszystkiego co posiadam, dla chwały Bożej, za mego biskupa, dla dobra drogiej mi diecezji, "Na ofiarę żywą, świętą, miłą Bogu" (Rz 12, 1). Będę się starał wniknąć w najgłębszy sens tych słów, a wówczas bez szukania rzeczy nadzwyczajnych znajdę zawsze sposobność, by się umartwiać, przede wszystkim przez opanowanie miłości własnej, mego 'wygodnictwa, nigdy się nie uskarżając, nie tracąc wewnętrznej radości ducha, która ma się objawiać także na zewnątrz. Zwłaszcza podczas odprawiania mszy św. będę o tym pamiętał, łącząc się z Jezusem, najwyższym Kapłanem i boską Ofiarą, którą złożył za cały świat. Jak piękną rzeczą jest niestrudzona praca, milczące i cierpliwe znoszenie codziennych małych przykrości i gorące pragnienie jeszcze większego cierpienia, by przez to przyczynić się do prawdziwego dobra diecezji i zadowolić dobrego Mistrza Jezusa Chrystusa. W powrotnej drodze biskup Radini zwrócił się do Roncallego: - Każdy człowiek powinien mieć swoje hobby. Tobie, drogi Angelo, nie brakuje w tej chwili pracy, ale mimo to zachęcam cie do umiłowania takiego zajęcia, do którego będziesz wracał z przyjemnością, a które będzie pożyteczne dla Kościoła i nauki. - Już znalazłem takie hobby. - Domyślam się. Praca nad działalnością św. Karola Boromeusza? - Tak jest. Sama Opatrzność Boża dała mi temat mojej pracy naukowej, którą pragnę traktować właśnie jako hobby życiowe. Mianowicie dwa lub trzy lata temu, kiedy byliśmy razem w Mediolanie i kiedy ekscelencja zajęty był rozmową z arcybiskupem, korzystając z czasu poszperałem sobie po tamtejszym archiwum diecezjalnym. I oto w jednej książce znalazłem zupełnie przypadkowo oryginalne dokumenty z duszpasterskich wizytacji św. Karola Boromeusza w naszej diecezji Bergamo. - Przypominam sobie. Opowiadałeś mi to "na gorąco". Poleciłem cię wtenczas swojemu serdecznemu przyjacielowi Achillesowi Ratti, prefektowi Biblioteki Ambrozjańskiej w Mediolanie, który obiecał ci pomóc. Jak w tej chwili wygląda twoja praca? - Owszem, msgr Ratti w dalszym ciągu pomaga mi serdecznie. Nie tylko przygotowuje zawsze na czas zamówiony materiał, ale zawsze mi służy swoją olbrzymią wiedzą i doświadczeniem naukowym. W ten sposób mam już zakreślony plan wielkiej pracy naukowej na temat: Akta wizytacji apostolskiej diecezji Bergamo św. Karola Boromeusza. - Chętnie i ja ci pomogę. Powołam dwie komisje, złożone z profesorów i duchowieństwa diecezji, które będą współpracowały z tobą. - I jak to często bywa - żartobliwie zauważył Roncalli - realizacja projektu zaczyna się od powołania komisji, a kończy na tym, że jedna osoba wykonuje całą pracę. - O nieładnie, mój Angelo - pokręcił głową biskup. - Nie spodziewałem się po tobie takiej złośliwości. - Bardzo przepraszam, ekscelencjo. Przecież żartuję. - Żartujesz, ale w każdym żarcie jest ukryta szczypta prawdy. - Przyznam się jednak ekscelencjo, że mam przygotowaną do druku rozprawę o wybitnym historyku XVI wieku, pt.: Kardynał Cezary Baroniusz, którą napisałem z okazji trzechsetlecia jego śmierci. - Bądź spokojny, wystaram się, aby w najbliższym czasie ukazała się drukiem twoja praca. Jakże cieszył się Roncalli, kiedy po raz pierwszy wziął do ręki drukowaną książkę przez siebie napisaną, owoc swojej pracy twórczej i osobistej pracowitości. Stało się to dla niego zachętą, aby wykorzystywać nieliczne wolne chwile i pracować na niwie pisarskiej. W roku następnym znowu odprawił don Angelo rekolekcje ze swoim biskupem w Martinengo od 19 do 25 września 1909 roku pod kierunkiem jezuity, ojca Rossiego. Postanowienia, m. in. dotyczące pracy o działalności św. Karola Boromeusza, skrzętnie notował w Dzienniku duszy: Kilkakrotnie podczas tych rekolekcji odczułem wyraźne pragnienie, aby wgłębić się w Pismo św., i już w tych dniach rozpocząłem lekturę, czytając z upodobaniem listy św. Pawła. Mam zamiar praktykować to w dalszym ciągu, a także obierać sobie jakiś wyjątek Pisma św., zwłaszcza z Nowego Testamentu, jako temat do rozmyślania. Co wieczór przed udaniem się na spoczynek przeczytam uważnie i pobożnie jeden rozdział z Ksiąg Świętych. Moje zajęcia, często nadmierne, są dla mnie przykrym ciężarem i wprowadzają zamęt do mej duszy, Tak nie może być. Muszę spełniać moje obowiązki z świętą gorliwością, która jednak nie powinna przynosić uszczerbku pokojowi wewnętrznemu. Wykonam tyle, ile zdołam wykonać. Przede wszystkim nie będę zwlekał do ostatniej chwili z wykonaniem tych rzeczy, które są moim głównym obowiązkiem. W tych dniach zdecydowałem się na wstąpienie do nowo założonej diecezjalnej Kongregacji Księży Serca Jezusowego i ufam, że będę mógł prędko ten mój zamiar zrealizować. Ten akt nie zobowiązuje mnie do niczego innego poza tym, co od dawna obiecałem Panu, że będę zawsze do dyspozycji moich przełożonych, nie czyniąc nigdy nic takiego, co mogłoby wpłynąć na ich decyzję wobec mojej osoby; będzie to jednak nową zachętą do wypełniania dawnych moich zobowiązań, do prawdziwego uświęcenia i dawania dobrego przykładu innym kapłanom, zwłaszcza młodszym. Zapisanie się do nowej Kongregacji będzie pomocą w dążeniu do doskonałej pokory i posłuszeństwa i bardziej zobowiąże do szukania nie własnego zadowolenia, ale woli Bożej, wyrażonej przez nakazy mego biskupa. Niech Bóg i Matka Najświętsza błogosławią tym zamierzeniom. W przyszłym roku odbędą się w Lombardii wielkie uroczystości z okazji trzechsetnej rocznicy kanonizacji św. Karola Boromeusza. W związku z tym chciałbym tu, w Bergamo, coś przygotować, by zwrócić uwagę na wielkie zasługi wybitnego arcybiskupa, za które należy mu się od nas wdzięczność. Ja sam postaram się myślą i sercem zbliżyć się do tego wielkiego świętego, często się do niego zwracać i go naśladować. Być może, że przypomnienie naszemu klerowi działalności Karola Boromeusza z pomocą Bożą zachęci kapłanów do gorliwości w pracy apostolskiej ku większemu pożytkowi całej diecezji. Dzieło, które chcę podjąć, będzie może wymagało niejednej ofiary, lecz uczynię to chętnie na cześć św. Karola w przekonaniu, że tym sposobem łatwiej osiągnę zamierzony cel. W jesieni 1909 r. robotnicy fabryki w miejscowości Ranica, w okolicy Bergamo, rozpoczęli strajk. Chodziło o obronę fundamentalnego prawa chrześcijańskiego robotników do organizowania się przeciwko potędze kapitału i walki o słuszne prawa do pracy i należnej zapłaty za nią. Biskup Radini jako jeden z pierwszych wypowiedział się za robotnikami i wpisał się na listę funduszu zapomogowego. Nie poprzestał na tym. Wraz ze swoim sekretarzem Roncallim osobiście odwiedzał rodziny robotnicze przynosząc żywność i niezbędne rzeczy, a przede wszystkim utwierdzając ich w słusznych żądaniach. Tego kapitalistom i konserwatystom było za wiele. Wszczęli przeciwko biskupowi niesamowitą kampanię. Zasypywali przy tym Watykan donosami przeciwko niemu. Biskup Radini zachował stoicki spokój. Zaniepokojonemu sekretarzowi oświadczył: - Zarówno dziś, jak i wczoraj i jutro biskup o tyle lepiej może służyć religii i społeczeństwu, o ile skrupulatniej trzyma się w tym funkcji duszpasterskiej, to znaczy, że pozostawia na uboczu wszelkie intrygi i sprawy polityczne, trwając mocno na swym pełnym godności stanowisku. Po szczęśliwym zakończeniu strajku, kiedy nastąpiło uspokojenie umysłów, Pius X własnoręcznie napisał list do biskupa Radiniego, wyrażając swoje zaufanie. M. in. Ojciec Święty pisał: "Nie możemy potępić tego, co uważaliście za stosowne robić, ponieważ dokładnie znacie teren, osoby zamieszane w sprawę i wszystkie jej okoliczności". Wypadki te zwróciły uwagę bystrego Roncallego na sytuację socjalną robotników i na kwestie społeczne. W dalszym ciągu umysł don Angela zainteresowany był sprawą modernizmu. O ile zdecydowanie przeciwny był metodom Kongregacji św. Oficjum, która na podstawie donosów a bez przesłuchania oskarżonych usuwała wielu teologów z zajmowanych katedr, o tyle w stosunku do samego modernizmu zachował najpierw ostrożność, a później zdecydowanie stosunek krytyczny. Swoje poglądy na tę sprawę wyraził w zapiskach z rekolekcji, jakie odprawił w dniach od 2 do 8 października 1910 roku: Dobry Jezus raczył mnie podczas tych rekolekcji specjalnie oświecić, bym prawdziwie zrozumiał konieczność zachowania w stanie czystym i nienaruszonym depozytu wiary i poczucia łączności z Kościołem, tego sentire cum Ecclesia. On też sprawił, że z całą wyrazistością ukazała mi się mądrość, potrzeba i wartość zarządzeń papieskich zmierzających do uchronienia kleru od niebezpieczeństwa błędów, zwanych modernizmem, które w sposób podstępny a pociągający dążą do zburzenia podstaw doktryny katolickiej. Bolesne fakty, jakie się tu i tam w tym roku wydarzyły, poważne zamiepokojenie Ojca św., wypowiedzi świątobliwych pasterzy przekonują mnie aż nadto, że wiew modernizmu jest silniejszy, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje, i bardzo łatwo może dosięgnąć także tych, którzy początkowo zamierzali tylko dostosować zasady chrześcijańskie do potrzeb nowoczesnych. Wiele osób, skądinąd dobrych, uległo może nawet bezwiednie temu wpływowi i dało się wciągnąć na manowce. Najgorsze jest to, że od pojęć przechodzi się łatwo do prób uniezależnienia się, do wolności i osądzania wszystkiego i wszystkich. Na klęczkach dziękuję Bogu za to, że się ostałem wśród tego wzburzenia i niepokojów umysłów i języków, że zachowałem wiarę nienaruszoną. Lecz doświadczenie innych oraz fakt, że dotąd uchroniłem się od błędu, są dla mnie poważną przestrogą, by jeszcze bardziej czuwać nad wrażeniami, myślami, uczuciami i słowami, nad tym wszystkim, co mogłoby ulec temu niszczycielskiemu wpływowi. Muszę zawsze o tym pamiętać, że Kościół nosi w sobie prawdę Chrystusową wieczyście młodą i po wsze czasy aktualną i że jego zadaniem jest przeobrażenie i zbawienie narodów i czasów, a nie na odwrót. Największym skarbem mojej duszy jest wiara, szczera i prosta wiara moich rodziców i dziadków. Będę skrupulatnie i surowo pilnował samego siebie, by nic nie zdołało naruszyć czystości mojej wiary. Poważny obowiązek profesora seminarium, powierzony mi przez przełożonych, nakazuje, bym nie tylko czuwał nad czystością własnej wiary, lecz uważał, by z moich poglądów wykładanych młodym klerykom, z moich słów i czynów przebijał duch ścisłej łączności z Kościołem i papieżem dla zbudowania alumnów i przyswojenia im tego sposobu myślenia. Dlatego będę bardzo ostrożny we wszystkich moich wypowiedziach i będę starał się wpajać w seminarzystów podczas studiów teologicznych ducha pokory i modlitwy, który umysłowi nadaje siłę i uszlachetnia serce. W rok później podczas rekolekcji (1-8 października) Roncalli wewnętrznie uspokojony notuje: Wspomnienie przeszłości jest dla mnie zawsze pokrzepieniem, ale i zawstydzeniem zarazem. Teraz czuję się już całkowicie związany ze służbą Chrystusową i Jego świętą sprawą. Nie powinienem szukać niczego innego, tylko starać się o radość i spokój w wykonywaniu moich obowiązków, bez pośpiechu i bez opóźnień, bez hałasu i przesadnego ich nagromadzenia. Postanawiam - ufam, że tym razem z lepszym skutkiem - być wierny moim ćwiczeniom duchowym, które będę odprawiać wedle ustalonego porządku i ze skupieniem. Tego mi szczególnie potrzeba. Jutrznie z laudesami wieczorem, po kolacji. Wstawanie o wpół do szóstej, potem medytacja, służenie do mszy św. księdzu biskupowi i odprawienie mojej mszy św., dziękczynienie i odmówienie godzin brewiarzowych. Jedno nawiedzenie zaraz po powrocie z wykładów, drugie - przed lekcjami popołudniowymi. Nieszpory po krótkim odpoczynku południowym i wszystko inne w swoim czasie. Te punkty muszą być koniecznie zachowane; gorliwość coś jeszcze doda. Tego roku zapisałem się do zrzeszenia księży adorujących. W związku z tym chcę przestrzegać wyznaczonej mi godziny adoracji. We wszystkim dużo spokoju, lecz także wierność i dokładność. Ponawiam zeszłoroczne postanowienie dotyczące czuwania nad zachowaniem łączności umysłu i serca z Kościołem i papieżem. Sw. Alfons w chwilach rozterki i smutku mawiał: "Wola papieża jest wolą Bożą". To będzie także moim hasłem, któremu podporządkowuję moje postępowanie. O Panie, dopomóż mi! Ja tylko Ciebie pragnę! 25. KRAKÓW Od 12 do 16 września 1912 roku don Roncalli brał udział w odbywającym się w Wiedniu XXIII Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym. Przy tej okazji zdecydował się na "skok" do Krakowa. Zawsze interesowała go Polska, ten dziwny kraj, który nie był zaznaczony na współczesnych mapach świata, ale o którym było tak głośno w historii Europy i który zostawił po sobie tyle wspaniałych śladów. W latach dziecięcych opowiadał mu o Polsce niezastąpiony stryj Zaverio, w młodości zachwycał się bohaterstwem polskiego oręża, czytając z zapartym tchem trylogię Sienkiewicza. Pamiętał też o bohaterze z Bergamo, generale Francesco Nullo, który walcząc w powstaniu styczniowym o wolność Polski zginął pod Krzykawką. A czyż w Watykanie nie zachwycał się obrazem Jana Matejki "Sobieski pod Wiedniem", ofiarowanym przez Polaków Leonowi XIII z okazji jego jubileuszu? Obraz ten budził uznanie wszystkich i przypominał o roli Polski w ratowaniu chrześcijaństwa i Europy przed najazdem Turków. 17 września don Roncalli był już w Galicji. Znalazł się na Zamku Królewskim na Wawelu. W katedrze odprawił mszę św. przed cudownym Panem Jezusem Ukrzyżowanym. Wszystko na Wawelu tchnęło wspaniałą przeszłością Polski i tragizmem teraźniejszości. Zwiedził też jedyną w swoim rodzaju kopalnię soli w Wieliczce. Zdumiony był ogromnym przekonaniem i pewnością wszystkich Polaków - od prałatów do robotników, że wkrótce Polska zmartwychwstanie. - Skąd ta pewność? - zapytywał się swoich rozmówców. Odpowiedź była jedna: - Jak Chrystus zmartwychwstał, tak i Polska zmartwychwstanie! Po powrocie do Bergamo don Angelo znowu wpadł w kierat coraz liczniejszych zajęć. Przeto z radością i potrzebą duszy i w tym roku udał się do Martinengo na rekolekcje. Kilka rzeczy poważnie zaczęło go niepokoić w tym czasie. Przyłapywał się coraz częściej na zmęczeniu pracą i pewnej nerwowości. Martwił się też faktem, że coraz intensywniej przybierał na wadze. Powodowało to u niego pewną ociężałość mimo stosunkowo młodego wieku. Przyłapywał się też nieraz, że martwił się tym, co sądzą o nim ludzie zamiast liczyć się tylko z sądem Boga. Chciał również ustosunkować się do mnóstwa plotek, które krążyły we wszystkich sferach nie omijając i duchownych i nie oszczędzały nikogo. Podczas rekolekcji (13-19 października) wszystkie te zagadnienia i problemy przemyślał i do nich się ustosunkował. W Dzienniku duszy zanotował: 1. Niedługo zacznę trzydziesty drugi rok życia. Myśl o przeszłości niepokoi mnie i zawstydza; myśl o teraźniejszości pociesza mnie, gdyż jest to czas miłosierdzia; myśl o przyszłości budzi odwagę i nadzieję, że będę mógł powetować czas stracony. Lecz jak długo trwać będzie ta przyszłość? Może bardzo krótko. Czy trwać będzie długo czy krótko, powtarzam Tobie raz jeszcze, o mój Panie, należy ona całkowicie do Ciebie. 2. Nie moją jest rzeczą szukać i stosować nowe metody czynienia dobra. Żyję w posłuszeństwie, a ono obarczyło mnie taką ilością obowiązków, że już prawie ustaję pod ich ciężarem. Lecz to, i więcej jeszcze, gotów jestem znieść, jeśli tak się Bogu podoba. Odpocznę sobie w niebie. A teraz jest czas na utrudzenie. Ks. biskup daje mi przykład, pracuje jeszcze więcej ode mnie. Będę skrupulatnie pilnował, by nigdy nie zmarnować ani chwili czasu. 3. Choć mnie to upokarza, muszę powrócić do dawnych postanowień bezwzględnej wierności memu regulaminowi. Wstawanie o wpół do szóstej, medytacja, msza św. biskupa, a potem moja, dziękczynienie, odmówienie godzin brewiarzowych; krótkie, ale częste nawiedzenia Najśw. Sakramentu; nieszpory po krótkim spoczynku południowym; pobożne odmówienie różańca; po kolacji niezmiennie jutrznia z laudesami i nieco dłuższe nawiedzenie Najśw. Sakramentu; przed spaniem czytanie duchowe. To są punkty podstawowe; one są dla mnie deską ratunku. O Panie, uznaję moją słabość. Dopomóż mi, bym ściśle się trzymał tych praktyk, dopomóż, bym na przyszły rok nie potrzebował się wstydzić z powodu mej niewierności. 4. To, że muszę punktualnie stawiać się na posiłki i że muszę myśleć o tych rzeczach, dopomaga mi w zachowaniu postanowienia nie-folgowania smakowi. To dobrze. Lecz muszę pod tym względem uczynić coś więcej. Moje nędzne ciało tyje i staje się ociężałe. Już to odczuwam i to mi odejmuje sprawność fizyczną, która przecież też jest potrzebna do czynienia dobra. Poza tym ciało musi być stale ujarzmione, by nie wierzgało: "Karcę ciało moje i do posłuchu przymuszam" (1 Kor 9, 27). Będę więc przestrzegał tego, by jeść powoli, a nie tak, jak to czynią ludzie żarłoczni, by w ogóle jeść nieco mniej niż dotychczas, a bardzo mało na wieczór. To samo odnosi się do picia. Zwłaszcza w dziedzinie jedzenia muszę stosować umartwienie. 5. W dniu św. Karola złożę na ręce ks. biskupa pewne szczególne obietnice, dzięki czemu stanę się księdzem Serca Jezusowego. Wyznaję, że natknąłem się na pewne trudności, które omal że nie zachwiały mnie w wykonaniu mego dobrego postanowienia. Ich podłożem był najczęściej wzgląd na opinię ludzką i miłość własną. Jestem więc szczęśliwy, że udało mi się to wszystko przezwyciężyć i że uporczywie podążam ku oczekującemu mnie Jezusowi, aby podjąć się tego, czego ode mnie żąda. Mało mnie obchodzą sądy świata, nawet duchownego. Bóg widzi, że moja intencja jest prawa i czysta. Chcę, aby obietnica, jaką złożę, była przypieczętowaniem mego postanowienia uczynionego już w pierwszych latach życia seminaryjnego, że będę żył w całkowitym posłuszeństwie, podporządkowując się biskupowi w każdej, choćby najmniejszej rzeczy; chcę, aby ta obietnica była potwierdzeniem wobec Kościoła mego pragnienia, by być unicestwionym, zapomnianym, wzgardzonym dla miłości Chrystusa, dla dobra dusz, by żyć w ubóstwie i oderwaniu od wszelkich spraw i dóbr tego świata. W tych dniach Bóg w dobroci swojej pozwolił mi raz jeszcze zrozumieć, jak wielkie znaczenie ma dla mnie osobiście i dla powodzenia mej pracy kapłańskiej duch ofiary, którym chcę bardziej jeszcze przepoić całe moje postępowanie jako "więźnia i sługi Chrystusa" (por. Ef 3, I; 6, 6). Chcę, żeby wszystkie prace, które będę w tym roku wykonywał, niezależnie od tego, jaki będzie w niej mój wkład, miały wyryte na sobie to znamię: wszystko w Panu i dla Pana; bym włożył w nie dużo zapału lecz nie troszczył się o powodzenie. Podejmę się moich obowiązków tak, jak gdyby wszystko miało zależeć ode mnie, a równocześnie jakby moja osoba wcale nie wchodziła w rachubę, nie będę się do nich przywiązywać i z całą gotowością przekreślę je czy zaniecham na każde skinienie władz. O mój Jezu, to co postanawiam, ,nie jest łatwe, a choć mam najlepszą wolę, czuję się słaby z powodu mej miłości własnej, więc dopomóż mi, dopomóż! 6. Żywe poczucie mej nicości musi sprawić, że będzie we mnie dojrzewała i doskonaliła się cnota dobroci, wielkiej dobroci oraz cierpliwość, wyrozumiałość dla innych przejawiająca się w osądzaniu i sposobie odnoszenia się do nich. Dopiero przekroczyłem trzydziestkę, a już odczuwam zmęczenie pracą i pewną nerwowość. Nie, nie, na litość! Gdy te rzeczy będą dawały znać o sobie, pomyślę o mojej nicości, przypomnę sobie o obowiązku wyrozumiałości wobec wszystkich, o moim postanowieniu, by nikogo źle nie sądzić. To mi dopomoże w zachowaniu pokoju ducha. I znowu rok upłynął don Roncallemu na wyczerpującej pracy. W październiku 1913 roku udał się do Martinengo i tam w dniach 19-25 odprawił rekolekcje. Pisał wtedy m. in.: Chciałem prosić o odciążenie mnie nieco z moich obowiązków i zamierzałem wskazać, które z nich najbardziej mi odpowiadają, ale w rezultacie zaniechałem tego. Przełożeni orientują się dobrze i to wystarcza, a skoro nikt mnie o to nie pyta, nie będę dawać do poznania, jaki rodzaj działalności bardziej mi odpowiada, a jaka mniej. Muszę zastosować się do rady mego ojca duchownego, fetory zawsze powtarzał że trzeba zdać się na ślepo w ręce Opatrzności. Czasami ociągam się jeszcze z wykonaniem wszystkich postanowień, które uczyniłem, a które teraz ponawiam. Nie brak mi dobrej woli, ale biorąc pod uwagę płynność moich zajęć i ewentualne przeciążenie nimi, nie mogę liczyć na siebie jeśli chodzi o przestrzeganie godzin ćwiczeń pobożnych. Jednak składam teraz formalną i uroczystą obietnicę Marii, mej najdroższej Matce, że będę w tym nowym roku co wieczór odmawiał ze szczególnym nabożeństwem różaniec święty. Największą moją pociechą jest myśl, że w ciągu całego życia byłem wierny tej praktyce. Lecz czasem niestety tylko zewnętrznie ją wykonywałem odmawiając różaniec jedynie ustami. Ufam, że zobowiązanie większej staranności i pobożności, jakie teraz na siebie biorę, wyjedna mi u mojej drogiej Matki skuteczną pomoc, bym wśród licznych niebezpieczeństw mego urzędu pozostał wierny cnocie czystości i dotrzymał innych moich postanowień. A gdyby ten rok był ostatnim w moim życiu? Cóż by to była za radość, gdybym mógł stanąć przed Marią z tą lśniącą koroną, jaką jest różaniec? On będzie dla mnie najlepszym paszportem. "Przyjmij, Panie, całą moją wolność" "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię miłuję" (J 21, 17). 26. ROK 1914 Z mieszanymi uczuciami przeżywał don Roncalli dziesięciolecie swojego kapłaństwa, które przypadło 10 sierpnia 1914 r. Właśnie ostatnie dni przyniosły wybuch wojny w Europie. Włochy, choć należały do trójprzymierza z Niemcami i Austro-Węgrami, na razie powstrzymywały się od bezpośredniego udziału w wojnie. Co więcej, rząd Salandry ogłosił 2 sierpnia neutralność Włoch, domagając się w zamian od Austrii otrzymania Trentino i ogłoszenia Triestu wolnym miastem. Czy na długo jednak Włochy potrafią wstrzymać się od udziału w wojnie? - zadawał sobie pytanie don Roncalli wraz z milionami Włochów. Smutne było i to, że biskup Radini leżał w szpitalu chory na raka żołądka. Należało wkrótce spodziewać się katastrofy. Jakże z tego powodu cierpiał don Angelo. Wszak dla niego biskup Radini był nie tylko bezpośrednim przełożonym, ale ojcem, bratem, przyjacielem. To on przykładem i odpowiednimi pouczeniami wprowadzał młodego sekretarza w głębie życia kapłańskiego. Don Roncalli poświęcił dzień jubileuszu w Groppino modlitwie. Równocześnie utrwalił w Dzienniku duszy nurtujące go wtenczas uczucia. Pisał: Dwa różne uczucia wypełniają dziś moje serce: żywe i pełne słodyczy zadowolenie oraz głębokie zawstydzenie. Ile łask ogólnych i szczególnych otrzymałem w ciągu tych dziesięciu lat! Przy przyjmowaniu i udzielaniu sakramentów świętych, przy spełnianiu licznych i różnorodnych funkcji mego urzędu: słowem, czynem, publicznie i prywatnie, podczas modlitwy, podczas studiów, poprzez małe trudności i krzyżyki, powodzenia i niepowodzenia; dochodzi do tego doświadczenie, które z dnia na dzień stawało się bogatsze i cenniejsze, kontakty z przełożonymi, z duchowieństwem, z ludźmi różnego wieku i o rozmaitym pochodzeniu społecznym! Zaprawdę Pan okazał się wierny obietnicy, jaką mi uczynił w dniu święceń tam, w Rzymie, w kościele Santa Maria in Monte Santo, mówiąc: "Już was nie nazwę sługami ... lecz przyjaciółmi" (por. J 15, 15). Był mi naprawdę przyjacielem, dopuszczając mnie do świętych tajemnic swego serca. Nie byłbym szczery, gdybym nie wyznał: sprawia mi wielką radość, że On wie i widzi tyle rzeczy. Na polu przeze mnie uprawionym i obsianym trochę kłosów by się znalazło, starczyłoby ich może na jeden mały snopek. Tobie, Panie, niech będzie za to chwała, gdyż sprawiła to Twoja miłość. Co do mego w tym udziału mogę odczuwać tylko zawstydzenie, że nie uczyniłem więcej, że zebrałem tak mało, że byłem ziemią suchą i nieurodzajną. Wielu innych, otrzymawszy tyle łask, a nawet dużo mniej, osiągnęłoby już do tej pory świętość. Ile natchnień, na które jeszcze nie odpowiedziałem, nawiedziło moje serce! Panie mój, uznaję moją słabość i głęboką nędzę; w wielkiej dobroci swojej przebacz mi i okaż swoje miłosierdzie. Serdeczność, a także - gdy potrzebne - przebaczenie, rodzą uczucie wdzięczności. Wszystko, o Panie, spełniło się przez Ciebie: niech Ci za to będą dzięki teraz i na wieki. W radosnym dniu mego kapłańskiego jubileuszu ta zwłaszcza myśl wypełnia mą duszę, że nie należę ani do siebie, ani do kogokolwiek innego, lecz tylko do mego Pana, na życie i na śmierć. Godność kapłańska oraz przeróżne łaski, jakie spływały przez dziesięć lat na mnie, istotę tak małą i nędzną, domagają się, by moje "ja" zostało unicestwione, a wszystkie moje siły zwróciły się tylko ku temu, by współdziałać w szerzeniu Królestwa Chrystusowego w umysłach i sercach ludzi, a czynić to w sposób prosty, w ukryciu, ale z większą gorliwością w zamierzeniach, myślach i czynach. Moje usposobienie, przeżyte doświadczenia i okoliczności skłaniają mnie raczej do pracy spokojnej, z dala od pola bitwy, a nie do działalności bojowej, polemiki i walki. Skoro tak, nie mam zamiaru szukać świętości, która by przez zniekształcenie oryginału uczyniła ze mnie nieudolną kopię innych, mających odmienną od mojej naturę. Bowiem duch pokoju nie polega na pobłażaniu miłości własnej, szukaniu wygód lub uleganiu innym, gdy chodzi o poglądy, zasady i całą postawę. Z ust nie schodzący uśmiech ma pokrywać wewnętrzną walkę, czasem straszliwą, z egoizmem, a gdy zajdzie potrzeba ukazywać zwycięstwo ducha nad zmysłami i miłością własną tak, ażeby Bogu i bliźniemu przypadła w udziale lepsza część mojej istoty. Po dziesięciu latach kapłaństwa jakie będą dalsze moje losy? To tajemnica! Może już niewiele czasu pozostaje mi do ostatecznego obrachunku. O Panie Jezu, przyjdź i zabierz mnie. A jeśli życie moje ma się przedłużyć o parę czy więcej lat, pragnę, by były to lata intensywnej pracy przepojonej jakąś wielką myślą przewodnią wyznaczającą cały jej program, lecz w całkowitej zgodzie z posłuszeństwem. Niepokój o przyszłość, wynikający z miłości własnej, opóźnia dzieło Boże w nas i spełnienie się Jego zamiarów, a także nie sprzyja interesom doczesnym. Pod tym względem muszę się bardzo pilnować, i to codziennie, gdyż przeczuwam, że za kilka lat, a może nawet prędzej, zaczną się ciężkie walki z miłością własną. Niech mnie prześciga, kto tylko zechce, ja pozostanę bez żalu tam, gdzie mnie Opatrzność postawi, dając innym wolną drogę. Chcę zachować pokój wewnętrzny, który jest moją własnością. W tym celu będę zawsze pamiętał o czterech zasadach, które zdaniem św. Tomasza a Kempis przynoszą wielki pokój i prawdziwą wolność. Oto one: 1) Staraj się raczej cudzą pełnić wolę niż swoją. 2) Wybieraj stale posiadanie mniej niż więcej. 3) Obieraj sobie zawsze pośledniejsze miejsce i pragnij ustępować drugim, w czym tylko możesz. 4) Sercem i modlitwą zawsze do tego zmierzaj, aby wola Boża całkowicie spełniała się w tobie. Z takim, o Panie, usposobieniem zwracam się dziś do Ciebie, by Ci ofiarować drogocenne naczynie mego ducha, uświęcone Twoim namaszczeniem. Napełnij je tą mocą, która stworzyła apostołów, męczenników i wyznawców. Spraw, bym mógł zdziałać coś dobrego, szlachetnego, wspaniałego: dla Ciebie, dla Twego Kościoła, dla dusz. Po to tylko żyję i po to chcę żyć. W chwili gdy czynię te rozważania, na zakończenie świętego dnia, w którym doznałem tylu serdecznych wzruszeń związanych z wspomnieniami święceń kapłańskich, mój czcigodny biskup, który jest dla mnie wszystkim: Kościołem, Chrystusem, Bogiem, leży tu, niedaleko stąd, niedomagając już od dłuższego czasu. O, jak cierpię z nim razem i z jego powodu! Jak smutne i pełne niepokoju są dla mnie te wakacje! O Panie, uzdrów jak najprędzej mego biskupa, spraw, by mógł powrócić do swej pracy apostolskiej, dla dobra Twego Kościoła i dla Twej chwały. Oddaj go synom którzy go tak bardzo kochają. Bardziej rozdzierająca aniżeli cichy i pełen rezygnacji ból mego biskupa jest wojenna wrzawa, jaką rozbrzmiewa tymi dniami cała Europa. O Panie Jezu, wznoszę me kapłańskie ręce nad Twym Ciałem Mistycznym i powtarzam ze łzami i szczególnym uniesieniem ducha modlitwę św. Grzegorza, byś dni życia naszego w pokoju swym ustalił. A co stanie się podczas tego potopu z Twoim Kościołem? Ocal go, ocal, o Panie! Gdy dziesięć lat temu odprawiałem pierwszą ofiarę na grobie św. Piotra w Rzymie - co za cudowne wspomnienie - ślubowałem wierność papieżowi i Kościołowi. W ciągu tego czasu moje śluby jeszcze większej nabrały mocy. O Panie, daj Twemu Kościołowi wśród tej nawałnicy, wśród tego zmagania się ludów wolność, jedność i pokój. Tymczasem stan zdrowia biskupa Radiniego pogarszał się z każdym dniem. Operacja nie zdołała powstrzymać postępu strasznej choroby raka. Wreszcie lekarze oznajmili pacjentowi prawdę: - Nic więcej nie możemy zrobić. Reszta jest w ręku Boga. - Rozumiem - odpowiedział chory - dziękuję panom za opiekę. Teraz będę się modlił do Ojca Niebieskiego. Biskup zdecydował się umierać nie w szpitalu, ale u siebie. W ostatnich dniach życia czuwał przy nim don Roncalli. Na umierającego przychodziły chwile trwogi i śmiertelnego lęku. W pewnej chwili łzy popłynęły mu strumieniem z oczu. Don Angelo próbował go pocieszyć: - Odwagi, monsignore. Czyż nie jesteśmy w ręku Boga, który daje siły i życie? Biskup odpowiedział: - Och, synu mój! Przede wszystkim dręczy mnie myśl o mojej odpowiedzialności. Jestem biskupem i Bóg mnie będzie sądził według udzielonej mi pomocy, aby czynić dobrze, i według tego, jak ją wykorzystałem. Zbyt mało dokonałem... Po pewnym czasie biskup odzyskał wewnętrzny pokój. Na twarzy pojawiło się jego charakterystyczne opanowanie i równowaga. Głosem spokojnym snuł przed swym sekretarzem refleksje: - Śmierć ... Ty wiesz, że nie jestem zbyt odważny w obliczu śmierci. Przeraża mnie, chociaż nigdy nie byłem tchórzem. Jeżeli Bóg naprawdę zsyła teraz na mnie śmierć dla swojej chwały, nie tylko powiem Mu, że ją przyjmuję, ale że jej pragnę... 20 sierpnia dowiedział się biskup Radini o śmierci papieża Piusa X. Po modlitwie za jego duszę rzekł do Roncallego: - Niech miłość do papieża pozostanie w twoim sercu na zawsze. Wiesz o tym, że był on jednym z najpiękniejszych ideałów mojego życia. Dodaje mi sił świadomość, że moja miłość dla niego nie zmalała, że mogę ją okazać Bogu całą, czystą i tkliwą jak w dniu, gdy otrzymałem sakrę biskupią. Po chwili biskup zapytał się sekretarza: - Czy wiesz, co powiedział mi do ucha papież tamtego pamiętnego dnia? - Nie. - Po prostu szepnął do mnie: "Gdy będziesz umierał, przyjdę po ciebie i razem na zawsze będziemy w raju". Nasz Ojciec Święty już tam jest. Słyszę jego głos... Woła mnie... Wkrótce go zobaczę... 22 sierpnia rozpoczęła się agonia. Roncalli odmawiał donośnym głosem modlitwy za konających... Biskup z wielkim trudem odpowiadał na wezwania. W pewnej chwili ucichł. Przymknął oczy. Roncalli przestraszony pochylił się nad umierającym. W tym momencie biskup na nowo otworzył oczy i powiedział: - Odwagi, odwagi, mój Angelo. Wszystko będzie dobrze. Módl się dalej, rozumiem, co mówisz... Niemal w ostatniej chwili życia biskup Radini uchwycił krzyż i wpatrzony w postać Chrystusa modlił się: - O mój Jezu Ukrzyżowany, dobrowolnie składam Ci ofiarę z mojego życia w nadziei, że przebaczysz grzechy moje i mojego ludu... Życie moje ofiaruję za Kościół i za nowego papieża, ktokolwiek nim będzie, za moich kapłanów i uczniów, za wszystkich przyjaciół bliskich i dalekich ... za ojczyznę. Po chwili donośnym głosem dodał: - I za pokój! ... Za pokój! ... Po śmierci biskupa Radiniego sytuacja jego sekretarza radykalnie się zmieniła. Nawet nie przypuszczał Roncalli, ilu ma ludzi niechętnych i nieżyczliwych. Jedni od dawna zazdrościli mu zaufania, jakim się cieszył u biskupa Radiniego, inni nie mogli mu darować możliwości pielgrzymowania, a inni czuli "bezinteresowną" zawiść do niego. Niechęć ta, dotąd skrzętnie maskowana, teraz wybuchła bez osłonek ze zdwojoną siłą. Zdumiony don Angelo poczuł się jak bezbronne dziecko, któremu grozi ze wszystkich stron niebezpieczeństwo. Nowy biskup Luigi Marelli mianował innego księdza swoim sekretarzem. Roncalli opuścił pałac biskupi i zamieszkał w maleńkim, skromniutkim pokoiku w seminarium. Jakże charakterystyczne są zapiski duchowe z rekolekcji odprawionych od 23 września do 3 października: Dziesiątego sierpnia, w dniu ukończenia dziesięciolecia kapłaństwa i wejścia w nowy okres sądziłem, że teraz powinna nastąpić jakaś zmiana w mym życiu. Mój Boże, jak niezbadane są Twoje wyroki! Wkrótce potem, w dniu dwudziestym drugim tego samego miesiąca wezwałeś do swej chwały mego najczcigodniejszego biskupa i oto znalazłem się rzeczywiście w nowej sytuacji. Nie tracę jednak ducha. W godzinie trwogi i bólu odczułem w duszy wielki pokój i pokrzepienie. Na pewno wielka i święta dusza tego, którego tak kochałem i czciłem, modli się z nieba za mnie, błogosławi, opiekuje się i mnie podtrzymuje. Obym mógł pospieszyć za nim, gdy spodoba się Bogu zesłać na mnie śmierć. Tymczasem chciałbym przynajmniej naśladować jego święte czyny. Będę się szczególnie starał, by odnosić się do nowego biskupa, ktokolwiek nim będzie, z tą samą czcią, posłuszeństwem oraz szczerym, szlachetnym i radosnym uczuciem, jakimi dzięki łasce Bożej, darzyłem zawsze jego niezapomnianego poprzednika. Będę się starał dawać pod tym względem dobry przykład, w przekonaniu, że w osobie biskupa mamy widzieć i rozpoznawać nie kogo innego, lecz samego Chrystusa. Oczywiście, zmiana warunków wywoła pewną zmianę w mojej postawie, lecz zawsze będzie ona nacechowana szacunkiem, roztropnością, subtelnością podyktowaną przez miłość. Chodzi o to, by nowy biskup był zadowolony z mego postępowania i by moja osoba nie stała się dla niego zawadą, lecz narzędziem ku zbudowaniu. Ten szacunek i miłość względem mego nowego biskupa okażę słowem i czynem, a równocześnie proszę gorąco Jezusa, bym za wszelką cenę dochował wierności tym postanowieniom. Podczas rekolekcji udał się Roncalli do Mediolanu, gdzie u kardynała arcybiskupa Andrea Carlo Ferrari zasięgnął rady co do swojego zachowania w pewnych sprawach wobec nowego biskupa. Po powrocie zapisał w Dzienniku duszy: Ta wizyta bardzo mnie pocieszyła i podniosła na duchu. Udałem się po niej na grób św. Karola, gdzie długo się modliłem i odnowiłem moje całkowite oddanie się Bogu na śmierć i życie, ofiarując samego siebie z duszą i ciałem na służbę Bożą, dla Kościoła i dla dusz, a wszystko zgodnie z wolą Bożą i z całkowitą gotowością na każdą ofiarę i na zawsze. Amen. 27. PISARZ I ŻOŁNIERZ Oprócz wykładów w seminarium i sporadycznej pracy duszpasterskiej don Roncalli zapełniał czas badaniem działalności duszpasterskiej św. Karola Boromeusza. Rozszerzył też swoje "hobby". Mianowicie postanowił zbierać dane o biskupie Radinim, aby z czasem opracować biografię tego nieprzeciętnego męża Kościoła. Póki miał świeżą pamięć o swoim zmarłym przełożonym, spisywał zdarzenia, a szczególnie jego charakterystykę. Tymczasem 3 maja 1915 roku Włochy zerwały układ trójprzymierza, a 23 maja wydały wojnę Austro-Węgrom. W tym samym dniu don Roncalli otrzymał kartę mobilizacyjną, nakazującą mu stawić się nazajutrz w wojsku w Mediolanie. Wieczorem tego samego dnia napisał w Dzienniku duszy: Jutro wyjeżdżam, by pełnić służbę wojskową na odcinku sanitarnym. Gdzie mnie poślą? Może na front? Czy powrócę do Bergamo, czy może Pan przeznaczył mi śmierć na polu bitwy? Nic nie wiem, ale pragnę zawsze i we wszystkim woli Bożej, Jego chwały przez całkowitą ofiarę z samego siebie. Tylko w ten sposób będę mógł się utrzymać na wysokości mego powołania i okazać czynem prawdziwą miłość ojczyzny i dusz moich braci. Duch jest gotowy. Panie Jezu, utrzymuj mnie zawsze w tym usposobieniu. Mario, moja dobra Matko, dopomóż mi, aby we wszystkim Bóg był uwielbiony. W Mediolanie otrzymał don Roncalli ekwipunek wojskowy i przydział jako sanitariusz do szpitala w Bergamo. Już w pierwszych dniach wojny przywożono rannych żołnierzy z frontu. W oczach malowało się jeszcze przerażenie z pola walki. Roncalli opatrywał nie tylko rany ciała, ale jako kapłan pochylał się nad ranami duszy tych żołnierzy i opatrywał je Sakramentami świętymi. Ranni chętnie przed nim otwierali swoje dusze, widząc w nim dobrego pasterza. Nie wszystkim oficerom i żołnierzom podobała się taka działalność sanitariusza sierżanta Roncallego. Szczególnie jeden podpułkownik dworował sobie na każdym miejscu z "grubego jegomościa sierżanta". Niemniej ogromna cierpliwość, kultura bycia i opanowanie Roncallego zmusiły oficera do przeproszenia pielęgniarza: - Nie gniewaj się na mnie - powiedział - w rzeczywistości jestem biednym człowiekiem, który cieszy się, gdy może dodać do daszka kepi jeden złoty liść więcej. A wy sierżancie, jesteście na najlepszej drodze do kariery. Zostaniecie prałatem, biskupem, kardynałem... Roześmiali się obaj mężczyźni serdecznie. Podali sobie dłonie i odtąd stali się przyjaciółmi. 28 marca 1916 r. Roncalli został mianowany kapelanem wojskowym w randze porucznika. W tym charakterze teraz pracował dalej w szpitalu wojskowym w Bergamo. Rannych przybywało z każdym dniem przedłużającej się wojny. Mimo ogromu pracy duszpasterskiej wśród żołnierzy don Roncalli dalej prowadził wykłady w seminarium. Liczba seminarzystów była jednak bardzo znikoma, gdyż powoływano do wojska każdego, kto się tylko do tego nadawał. Jakby odskocznią od okropności wojny była dla Roncallego dalsza praca nad życiorysem niezapomnianego biskupa Radiniego. 23 sierpnia 1916 r. książka była gotowa do druku. Odsyłając rękopis do wydawcy, don Angelo napisał: Może kiedyś będzie to ciekawym szczegółem, że strony te zostały napisane podczas przedłużającej się w Europie wojny, która kosztowała tyle krwi i łez. Były pisane nie w spokojnym biurze, ale wśród najbardziej różnorodnych prac tego, który kierując się wskazówkami swej wiary i przykładem msgra Radiniego dawał ojczyźnie w chwili największej próby to, co miał najlepszego - najpierw przez kilka miesięcy z bardzo skromnym stopniem wojskowym, a potem już po prostu jako ksiądz, don Angelo, kapelan wojskowy. We wstępie do biografii wyznał Roncalli: Nieraz pisząc te strony czułem, jak ręka drży mi ze wzruszenia, które trudno mi było opanować, bo tak bardzo kochałem mojego biskupa za czystość i nadprzyrodzony poryw jego duszy, za szlachetność serca. Czciłem go za jego ludzkość, której nikt lepiej ode mnie nie mógł poznać i ocenić... Pociesza mnie myśl, że ktokolwiek będzie chciał mową czy piórem wywołać jego pamięć, nie będzie mógł uniknąć wrażenia wielkości i siły, które ja odczuwałem żyjąc u jego boku i które promieniowały z jego gorącej duszy, a jeszcze bardziej z jego czynów... Jeszcze w tym roku kapelan-porucznik Angelo Roncalli pełen wzruszenia przeglądał świeżo wydaną książkę, której był autorem: In memoria di monsignore Giacomo M. Radini-Tedeschi vescovo di Bergamo. 23 sierpnia 1916 r. Włochy wydały wojnę Niemcom. Wojska włoskie bez skutku usiłowały przełamać front nad Sozzo. W jesieni 1917 x. Włochy poniosły straszną klęskę pod Capioretto. Front doszedł aż po Piawę. Miejsc w szpitalach zabrakło. Rannych umieszczano w kościołach i kaplicach. Teraz kapelan Roncalli dwoił się i troił, aby być przy umierających żołnierzach i ciężko rannych. Podczas zażartych walk był również obecny na polach bitew, gdzie wśród świstu kul, wybuchów pocisków artyleryjskich udzielał żołnierzom absolucji. Na widok rozszarpanych ciał żołnierzy lub niewysłowionego bólu ciężko rannych zadawał sobie pytanie: Po co to wszystko? Czy to jedyny sposób na rozwiązanie konfliktów między narodami? Co ci ludzie, którzy giną po jednej i drugiej stronie przeciwnej, wzajemnie są sobie winni? A ile żon zostaje bez mężów, dzieci bez ojców, rodziców bez synów? Któż zdolny jest do zsumowania tego ogromu cierpienia osieroconych rodzin? I w czyim interesie ludzie zabijają innych ludzi? W tym czasie obudziło się u Roncallego postanowienie, że całe swe życie i działalność kapłańską poświęci dla pokoju świata, że zrobi wszystko, co będzie mógł, aby ludzie widzieli w innych ludziach swych braci, a nie wrogów. W szpitalach wojskowych pracowały bez wytchnienia siostry zakonne. Roncalli od czasu do czasu wygłaszał dla nich w szpitalu, gdzie był kapelanem, konferencje duchowne. Pewnego wieczoru, po dniu szczególnie wyczerpującej pracy prowadził naukę duchowną w kaplicy. W pewnym momencie spostrzegł, że połowa, przeciążonych pracą słuchaczek najspokojniej usnęła. Po kilku minutach, gdy zniżył i ściszył głos, spało 80% sióstr, a wnet potem wszystkie. Wtenczas niezrażony kapelan cichutko na palcach wyszedł z kaplicy pozostawiając śpiące całe zgromadzenie zakonne. Odtąd Roncalli uważał tę pamiętną konferencję za najlepszą, jaką kiedykolwiek wygłosił. W październiku 1918 r. wspólne natarcie włosko-brytyjsko-francuskie przyniosło pod Vittorio upragnione zwycięstwo. 4 listopada podpisały Włochy zawieszenie broni z rozpadającą się monarchią austro-węgierską. Wojna kosztowała Włochy 635 tysięcy zabitych, pół miliona kalek i 65 milionów lirów w złocie. A któż zliczył cierpienia, łzy i krew dziesiątków tysięcy obywateli Włoch. Owocem tej ofiary były niewielkie poprawki graniczne (Górna Adyga i Wenecja Julijska). Kapelan-porucznik Roncalli z mieszanymi uczuciami przeżywał dzień zwycięstwa. Z jednej strony cieszył się, że wojna się skończyła, ale z milionami podobnie jak on myślących Włochów przeżywał rozczarowanie skutkami wojny. Nie było jednak czasu na refleksję i dyskusję. Sytuacja kraju wymagała natychmiastowego zaangażowania w odbudowę ojczyzny, a szczególnie w prace nad gojeniem moralnych ran, jakie wojna zadała duszy ludzkiej. Roncalli postanowił działać. Za otrzymane wynagrodzenie z wojska nabył w Bergamo dawny pałac Marenzich na via S. Salvatore 8 i już w listopadzie 1918 r. otworzył w nim internat dla młodzieży, która zmieniła karabin na książkę. Pragnął, aby jego internat, który nazwał "Domem studenta", stał się dla chłopców domem rodzinnym, gdzie normą postępowania było dobrze uformowane sumienie, a przede wszystkim miłość. Chłopcy odpłacali mu się synowskim oddaniem. 28. OJCIEC DUCHOWNY SEMINARIUM 10 grudnia 1918 r. porucznik-kapelan Angelo Roncalli został zwolniony ze służby wojskowej. Biskup Marelli mianował go ojcem duchownym seminarium w Bergamo, wychodząc z założenia, że nikt lepiej nie zrozumie i nie pokieruje młodymi klerykami, którzy niedawno powrócili z frontu i z koszar, jak były kapelan wojskowy, który podczas wojny był wzorem życia kapłańskiego i heroicznej służby dla bliźnich. Sam Roncalli postanowił po wojsku rozpocząć normalne życie kapłańskie od gruntownych rekolekcji. Odprawił je u księży Serca Jezusowego od 28 kwietnia do 3 maja 1919 roku. Poddał gruntownej analizie swoją przeszłość, zastanawiał się nad obecną sytuacją i wyciągnął postanowienia na przyszłość. Całość ujął w syntezę, którą umieścił w Dzienniku duszy. Pisał: 1. Przez wszystkie cztery lata wojny, które spędziłem wśród świata miotającego się w konwulsjach, ile łask dał mi Pan, ile zdobyłem doświadczenia, ile miałem okazji czynienia dobra moim braciom! Jezu mój, dziękuję Ci za to i błogosławię. Stają mi w pamięci te wszystkie młode dusze, do których w tym czasie się zbliżyłem. Wiele z nich przygotowywałem na śmierć, o czym nie mogę myśleć bez wzruszenia, a przekonanie, że one modlą się za mnie, pokrzepia mnie i dodaje mi odwagi. 2. Teraz, gdy dla wszystkich świta jakoby jutrzenka nowego dnia, ukazują mi się z większą jeszcze wyrazistością i pewnością te podstawowe zasady wiary, życia chrześcijańskiego i kapłańskiego, które dzięki łasce Bożej były pokarmem mojej młodości: chwała Boża, moje uświęcenie, raj, Kościół, dusze. Kontakty, jakie w czasach wojennych miałem ze światem, uwzniośliły, przeistoczyły i sprowadziły te zasady do jeszcze gorętszego pragnienia apostolstwa. Teraz jestem już w wieku dojrzałości. Jeśli w nim nic konkretnego nie zdziałam, jeszcze straszniejsza będzie moja odpowiedzialność za zmarnowanie łask Bożych. 3. Podstawą mego apostolstwa musi być życie wewnętrzne, zmierzające do odnalezienia Boga w mej duszy, do ścisłego z Nim zjednoczenia, do stałego i spokojnego rozważania prawd, jakie Kościół do wierzenia podaje, wedle jego wskazówek; będą się one przejawiać także w praktykach zewnętrznych, które mi będą coraz droższe i które chcę wiernie i punktualnie wypełniać, by w ten sposób powetować wszystkie zaniedbania, częściowo nie z mojej winy, pochodzące z okresu służby wojskowej. Największą moją radością będzie przebywanie z Jezusem Eucharystycznym. Odtąd będę miał Najśw. Sakrament obok mego mieszkania. Obiecuję, że dotrzymam Mu towarzystwa i że odwdzięczę się za wielki zaszczyt, jaki mi czyni. 4. Od kilku miesięcy mam własny dom, w którym urządziłem się stosownie do moich potrzeb. A przecież właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek, Pan daje mi odczuć rzewność i piękność ducha ubóstwa. Jestem gotów natychmiast i bez żalu wszystko opuścić i będę się starał zawsze zachować, póki mi życia stanie, tę gotowość do porzucenia moich rzeczy, nawet tych, które mi są najdroższe. W sposób szczególny zobowiązuję się do starania się o doskonałe ubóstwo ducha, które przejawia się w całkowitym oderwaniu od samego siebie, wyzbyciu się troski o stanowiska, karierę, odznaczenia itp. Czyż wzniosła prostota kapłańska i urząd, o który nie zabiegałem, a który Opatrzność mi powierzyła nakazem moich przełożonych, nie są aż nazbyt wielkim zaszczytem? Wielką wagę przykładam do tego zobowiązania, gdyż dla mego postępu duchowego ma ono zasadnicze znaczenie. Nie powiem nigdy słowa, nie poczynię żadnych kroków, odrzucę jako pokusę każdą myśl, która by miała w jakikolwiek sposób zmierzać do uzyskania od przełożonych wyższego stanowiska czy urzędu. Doświadczenie nauczyło mnie obawy przed wszelkimi odpowiedzialnościami. Nawet dla tych co z posłuszeństwa biorą na siebie jakąś odpowiedzialność, jest ona bardzo ciężka, ale staje się straszliwa dla tego, co sam się o nią postarał przez wysunięcie swej osoby, choć nie był wezwany. Honory i odznaczenia nawet w świecie duchownym są "marnością nad marnościami" (Koh 1, 2), zapewniają chwałę jednodniową, stanowią niebezpieczeństwo dla chwały wiecznej, także małą mają wartość w oczach mądrości ludzkiej. Kto miał z tym do czynienia, jak mnie się to zdarzyło w Rzymie i w pierwszych dziesięciu latach mego kapłaństwa, ten dobrze wie, że to są głupstwa nie zasługujące na inną nazwę. Niech się naprzód wysuwa kto tylko chce, nie zazdroszczę żadnemu z tych wybrańców losu. "A mnie dobrze jest trwać przy Bogu, pokładać nadzieję moją w Panu" (Ps 72, 28). 5. Były w przeszłości takie chwile, kiedy zastanawiałem się nad tym, czego Bóg zażąda ode mnie po wojnie. Teraz wszelka niepewność znikła i nie ma powodu do oglądania się za czymś innym; apostolstwo wśród studiującej młodzieży, oto najważniejsza moja misja, a zarazem mój krzyż. Gdy rozważam, w jaki sposób, w jakich okolicznościach i jak spontanicznie ten zamiar Opatrzności się objawił a teraz się realizuje, ogarnia mnie zdumienie i muszę przyznać, że rzeczywiście w tym jest Pan. Często mi się zdarza, że czyniąc przegląd wydarzeń dnia wypełnionego staraniem o moją drogą młodzież, odczuwam drżenie serca jak w zetknięciu się z Bóstwem, coś takiego, czego doznali uczniowie idący do Emaus. O, jak wielka jest prawda, że wystarczy zaufać całkowicie Panu, by otrzymać wszystko. Słowa o "nic nie mających, a wszystko posiadających" (por. 2 Kor 6, 10) sprawdzają się codziennie na moich oczach. Nie chcę mieć długów i nie mam ich. Stale muszę się troszczyć o jutro. Lecz zawsze Bóg udziela mi tego, co potrzebne, czasem nawet w nadmiarze. Z jednej strony ta opieka Boża zapobiega mej nędzy, z drugiej - nakłada na mnie nowe zobowiązanie - honoru, by pozostać wiernym memu powołaniu i współdziałać ,,aż do końca" w wielkim dziele, jakie mi Bóg powierzył dla dobra swej ukochanej młodzieży. Wszystkie moje troski, myśli, uczucia, prace, studia, upokorzenia, przykrości muszę odtąd zwracać ku temu tylko celowi, by szukać chwały Bożej poprzez kształtowanie młodego pokolenia wedle Jego ducha. Nie ma dla mnie większego zaszczytu, nie ma, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, nic równie pięknego i ważnego w Kościele Bożym. 6. Dla osiągnięcia dobrych rezultatów w mej pracy apostolskiej nie będę stosował żadnej innej metody pedagogicznej prócz szkoły Boskiego Serca Jezusowego; "Uczcie się ode mnie, żem jest cichy i pokornego serca» (Mt 11, 29). Już wiem z doświadczenia, że ta metoda jest niezawodna i zapewnia prawdziwe powodzenie. Będę kochał młodych miłością macierzyńską, lecz zawsze w Panu, będę się starał w przyszłości wychować ich na godnych synów Kościoła, a o ile to możliwe na szlachetnych apostołów prawdy i dobra, wyrabiając w nich tę doskonałość, jakiej oczekuje od nich rodzina i ojczyzna. Będę specjalnie czuwał nad tym, by młodzież wychowywała się w mym domu w atmosferze nieskazitelnej czystości, która pozostawia w duszach ślad tak głęboki, że może przetrwać późniejsze walki życiowe. W całym moim zachowaniu i słowach nie może być żadnej pozy, nic sztucznego, jedynie sama prostota, muszę posiąść dar stwarzania wokół siebie tej niebiańskiej atmosfery, jaka otaczała świętych wychowawców, zarówno dawnych jak i współczesnych sprawiają, że stali się narzędziem dobra i twórcami wielkich dusz. Panie, Panie, dopomóż mi, bym naśladował choćby tylko w przybliżeniu - mając na uwadze moją słabość - te świetlane wzory wybitnych wychowawców młodzieży. 7. Rozpoczęte dzieło jest wielkie, zboże na polu już dojrzewa do żniw, niestety mało jest robotników. Postaram się modlitwą i ofiarą wyjednać u Boga, by tchnął w młodych kleryków i kapłanów miłość i zapał do tego rodzaju służby, który spośród wszystkich jest najdoskonalszy. Oby ta praca pociągnęła tych zwłaszcza, którzy dzięki danym naturalnym i łasce są specjalnie uzdolnieni do współżycia z młodzieżą. Kto wie, może dobre słowo, a bardziej jeszcze przykład, dokonają tego, że niedługo będę otoczony wieńcem braci zapalonych do pracy apostolskiej wśród młodzieży. Uczynię wszystko, co tylko mogę, by Zrzeszenie Księży Serca Jezusowego, w tym celu ustanowione, a którego rozwój tak jest pożądany, wprzęgło się w czynną służbę tego ideału. Celem bowiem naszej Kongregacji jest przepojenie duchem apostolskim i karnością kościelną całej diecezji Bergamo. Niespodziewanie w dniu 10 grudnia 1920 r. otrzymał Roncalli list od kardynała van Rossum, prefekta Kongregacji Rozkrzewienia Wiary, zwanego "czerwonym papieżem", który w imieniu Benedykta XV zaproponował mu objęcie stanowiska przewodniczącego Dzieła Krzewienia Wiary we Włoszech. Don Angelo wpadł w rozterkę. Z jednej strony świadomy był, że jeżeli przyjmie tę propozycję, będzie miał otwartą drogę do wysokich urzędów i zaszczytów. Ale z drugiej strony był już na tyle dojrzały wewnętrznie, że te zaszczyty nie imponowały mu ani go olśniewały. Umiał dojrzeć w urzędzie odpowiedzialną służbę, a nie środek do zdobywania sławy i oklasków. Oprócz tego szczerze przywiązał się do swoich kleryków i mieszkańców "Domu studenta". Ponadto jeszcze miał tutaj tak blisko do rodzinnego Sotto ii Monte, gdzie w gronie rodziców i rodzeństwa oraz przyjaciół najlepiej odpoczywał psychicznie po wyczerpującej pracy umysłowej i duszpasterskiej. Nie chciał jednak sam decydować. O rozstrzygnięcie swoich wątpliwości zwrócił się do kardynała Ferrariego, metropolity Mediolanu, który zdecydowanie odpowiedział: "Drogi Profesorze! Cały problem sprowadza się do życzeń: jest to życzenie Czerwonego Papieża i Białego Papieża, a przede wszystkim jest to życzenie Boga. Zostaw wszystko i jedź! Wielkie błogosławieństwo Pana będzie z Tobą". Don Angelo teraz już nie miał wątpliwości, czego Pan Bóg żąda od niego. 29. MONSIGNORE 18 stycznia 1921 roku don Rancalli rozpoczął urzędowanie w Rzymie w Kongregacji Rozkrzewienia Wiary jako prezes Rady Głównej na Włochy Papieskich Dzieł Misyjnych. Instrukcji udzielił mu sam papież Benedykt XV. M. in. powiedział mu: Dotychczasowe metody działania instytucji misyjnych są zbyt przestarzałe, aby skutecznie przeciwdziałać niebezpieczeństwom stwarzanym przez warunki współczesnego życia. Chcielibyśmy, aby je ksiądz zmodyfikował i unowocześnił. Proszę podjąć się tego zadania z właściwym sobie zapałem. Musi jednak ksiądz być ostrożny. W organizacji spotka się ksiądz z opozycją ze strony starszych, którzy wprawdzie w swoim czasie położyli wielkie zasługi dla Kościoła, ale obecnie będąc w podeszłym wieku wciąż uparcie trzymają się przestarzałych metod. Proszę wprowadzać zmiany w taki sposób, aby nie czuli się tym dotknięci. Będzie to wymagało od księdza wyrozumiałości i cierpliwości. Pragniemy, aby odwiedził ksiądz wszystkie ośrodki ruchu katolickiego we Włoszech i w Europie i poznał ich potrzeby. Będzie ksiądz Bożym podróżnikiem. Jako znak szczególnego zaufania Benedykt XV mianował don Roncallego swoim domowym prałatem z tytułem monsmiora. Kiedy czterdziestoletni msgr Angelo, tęgi prałat ale o twarzy młodzieńczej, ukazał się w Sotto ii Monte, obudził swoim nowym strojem fioletowym podziw i zdziwienie. Jeden ze znajomych zapytał się wprost matki Angela: - Dlaczego wasz syn ubrany jest jak biskup, chociaż nim nie jest? - Nie bardzo wiem - szczerze odpowiedziała matka - ale wydaje mi się, że te sprawy księża uzgadniają między sobą... Msgr Roncalli przede wszystkim zainteresował się historią i zadaniami instytucji, w której miał pracować. Otóż Dzieło Rozkrzewienia Wiary powstało we Francji w roku 1822 z siedzibą kierownictwa w Lyonie. Podobnymi organizacjami były: Dzieło Świętego Dziecięctwa i Dzieło Świętego Piotra Apostoła, pierwsze z siedzibą kierownictwa we Francji, drugie w Szwajcarii. Msgr Roncalli nie chciał, aby Dzieło Rozkrzewienia Wiary we Włoszech zasługiwało na ironiczną nazwę "dzieła pięciu centymów". Pragnął natomiast, aby wszystkie organizacje misyjne na świecie stały się jedną wielką scentralizowaną organizacją, wielką siłą w wypełnianiu istotnego zadania Kościoła - ewangelizacji świata według nakazu samego Chrystusa: "Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu". Tymczasem praca ta ograniczała się obecnie do zbierania przysłowiowych "pięciu centymów" na miesiąc od wiernych. W myśl poleceń Benedykta XV msgr Roncalli wybrał się w podróż po Włoszech, potem odwiedził Brukselę, Aachen, Wiedeń, Monachium, Paryż i wreszcie Lyon. Dzięki niezwykłej osobistej kulturze i łatwości nawiązywania znajomości i przyjaźni otwierał serca i umysły działaczy misyjnych dla swoich planów. Sprawozdanie ze swoich urzędowych podróży zdał nie Benedyktowi XV, który zmarł w lutym 1922 roku, ale już jego następcy, Piusowi XI, dawnemu dobremu znajomemu z Mediolanu, Achillesowi Ratti. W kilka tygodni po objęciu władzy nowy papież Pius XI ogłosił motu proprio, w którym Dzieło Rozkrzewienia Wiary, Dzieło Świętego Dziecięctwa i Dzieło Świętego Piotra Apostoła zostały podniesione do rangi dzieł papieskich, co koncentrowało ich działalność w Rzymie i zapewniało im uniwersalność. Głównym współpracownikiem papieża w redakcji tego dokumentu był msgr Angelo Roncalli. Teraz plany trzeba było przemieniać w konkret. W tym celu z pełnomocnictwami Piusa XI wyruszył Roncalli na nowo w podróż do Francji, Belgii, Holandii, Niemiec, Austrii, aby dotychczasowych działaczy misyjnych namówić do współpracy z Kongregacją Rozkrzewienia Wiary. Działalność ta wymagała od msgra Roncallego ogromnej delikatności i taktu. Nikt się jednak do tego zadania lepiej nie nadawał jak on, zwłaszcza że miał wybitny dar organizacyjny. W roku 1923 został Roncalli naczelnym redaktorem czasopisma poświęconego misjom La propagazione delia Fede nel Mondo. W tej gigantycznej pracy nie zapomniał jednak Angelo o istotnej i najważniejszej pracy nad uświęceniem siebie. Toteż od 13 do 19 stycznia 1924 roku odprawił w Rzymie rekolekcje, podczas których swoim zwyczajem przeprowadził gruntowną analizę stanu duszy i wyciągnął odpowiednie wnioski na przyszłość. W Dzienniku duszy pisał m. in.: Dziś, osiemnastego stycznia, w dniu uroczystości katedry św. Piotra mijają trzy lata, odkąd objąłem z nakazu posłuszeństwa stanowisko przewodniczącego na Włochy Dzieła Rozkrzewienia Wiary w świecie. Ty byłeś zawsze ze mną, o mój Jezu, ukazując mi dobroć i miłosierdzie - "świadectwa Twoje są bardzo godne wiary" (Ps 92, 5). Pozostawiłem w Bergamo, nie bez żalu, ukochane przeze mnie Seminarium, gdzie - choć tak niegodny - pełniłem z woli biskupa obowiązki duchownego, opuściłem też Dom Studenta, tak drogi memu sercu. A teraz zabrałem się całą duszą do mego nowego urzędu. Tu muszę i chcę pozostać nie myśląc, nie patrząc, nie pragnąc niczego innego, tym bardziej, że Pan obsypuje mnie niewypowiedzianymi pociechami. Kto sądzi z zewnętrznych pozorów może mnie uważać za spokojnego, ale wytrwałego pracownika. I rzeczywiście, pracuję lepiej; lecz w głębi duszy kryje się skłonność do lenistwa i szukania rozrywek Postaram się to energicznie, z Bożą pomocą, zwalczyć. By utrzymać się w pokorze, będę sobie często powtarzał, że jestem leniem, jucznym zwierzęciem, które dla pobudzenia do wysiłku i szybszego tempa potrzebuje bata. Będę szczególnie uważał, by wykonać od razu i nie odkładając do jutra to, co ma być szybko wykonane. We wszystkim jednak muszę sam zachować i innym przekazywać ten spokój i powagę, które są warunkiem powodzenia. Nie będę się przejmował tym, że ktoś inny biegnie. Kto się zanadto spieszy, ten i w sprawach kościelnych niedaleko zajedzie. Ustalam następujące stałe punkty mego obecnego planu dnia: wstawanie o szóstej i modlitwa w pokoju; od siódmej do ósmej praca przy biurku; od ósmej do wpół do dziesiątej msza św. i modlitwa (medytacje itd.). Mniej gadania po obiedzie i kolacji. Trochę spaceru codziennie, łącznie z nawiedzeniem Najśw. Sakramentu. Kładzenie się nie później niż o jedenastej wieczór. Będę wiernie uczęszczał przynajmniej na dyskusje nad zagadnieniami z teologii moralnej, a jeżeli mi się uda, to też na dyskusje liturgiczne. Będę brał zawsze udział w miesięcznych zebraniach księży w kościele San Claudio. Dzieło Rozkrzewienia Wiary jest oddechem dla mojej duszy i mojego ciała. Dla niego zawsze wszystko: głowa, serce, słowo, pióro, modlitwy, trud, ofiary, dniem i nocą, w Rzymie czy poza nim, powtarzam: wszystko i zawsze. Podejmę się także innych prac kapłańskich, ale tylko w miarę możności, ubocznie, o ile będą mogły służyć tej sprawie, dla której jestem w Rzymie. żeby jak najlepiej rozwijać to dzieło i przeprowadzić nakreślony przeze mnie program, będę zawsze stosował zasadę św. Grzegorza, że trzeba pozwolić, by inni pracowali, a nie samemu robić wszystko lub prawie wszystko. Będę z pożytkiem stosował umartwienie w rzeczach dozwolonych, ażeby Pan otoczył blaskiem czystości kapłańskiej mnie całego, z duszą i ciałem, "abym na każdym miejscu miłą wonią Chrystusową" (por. 2 Kor 2, 14-15), nie zapominając o tym, że jestem zdolny do każdego zła, jeśli mnie Bóg nie wspomoże. Kościół - nie przez moje zasługi, ale ze względu na mój urząd - obdarzył mnie godnością i zaszczytem prałata. Chcę odpowiedzieć na tę dobroć Kościoła głęboką pokorą wewnętrzną (mając siebie za takiego, jakim rzeczywiście jestem: najnędzniejszy ze wszystkich), uprzejmością względem wszystkich, zwłaszcza względem małych i pokornych. Postanawian czuwać w szczególniejszy sposób nad moim językiem, unikając każdego słowa - mówię: każdego słowa, które by w jakikolwiek sposób miało ranić miłość. Pod tym względem znajdzie się zawsze coś, co by można poprawić i dlatego przede wszystkim na to będę zwracać uwagę w rachunku sumienia. Tę samą delikatność, z jaką mam zamiar odnosić się do bliźnich, zwłaszcza do moich przełożonych, chcę również wprowadzić do wszystkich moich ćwiczeń duchowych, które odprawiać będę z szacunkiem, uwagą i pobożnością, także dla własnej radości wewnętrznej i dla zbudowania innych. Serce Jezusa, gorejące miłością ku mnie, rozpal serce moje miłością ku Tobie. Mario, Matko łaski Bożej, módl się za mną. W dniu dzisiejszym przypada trzecia rocznica mego przyjazdu do Rzymu i objęcie obowiązków w Dziele Rozkrzewiania Wiary. Myśl moja zwraca się z czcią do ołtarza katedry u św. Piotra, z której każde apostolstwo czerpie swoją rację bytu. Z tego pięknego miejsca skupienia i odpoczynku duchowego, skąd roztacza się widok na potężną kopułę św. Piotra, przesyłam tej katedrze prawdy pozdrowienie i gorący hołd rozumu i serca. Dziś pierwszy dzień słoneczny. Jak miło w ciepłych promieniach słuchać ćwierkania wróbelków na drzewach i głosu dzwonów św. Piotra! Angelo odłożył pióro. Przymknął oczy. Przez jego twarz przebiegł nagle bolesny skurcz, aby za chwilę ustąpić miejsca wyrozumiałości, uśmiechowi i spokojnej rezygnacji. Pomyślał sobie: oj wróble, wróble w postaci ludzkiej. Jakimi potraficie być okrutnikami przez swój świergot! Wprawdzie ten "świergot" nie był zdolny do zagłuszenia dzwonów bazyliki św. Piotra, ale był na tyle silny, aby pozbawić człowieka spokoju, aby zadać mu ból a z czasem wyrzucić z zajmowanego stanowiska. Msgr Roncalli intuicyjnie odczuwał, że niedługo przyjdzie mu opuścić Rzym dzięki "ćwierkaniu" wpływowych osobistości. 29 kwietnia 1924 r. Angelo brał udział w uroczystości przeniesienia zwłok biskupa Radiniego-Tedeschi z cmentarza do krypty w katerze w Bergamo. Podczas tych żałobnych ceremonii wygłosił porywające kazanie, które zakończył zwrotem do braci-kapłanów: W tej smutnej ceremonii jedyną pociechą jest świadomość dobrze wypełnionego obowiązku. Odwagi, moi bracia! Idźmy dalej wszyscy razem drogą pokoju. Niechaj prowadzą nas słowa, które ten naprawdę wielki sługa Boga i Kościoła przekazał nam w swoim ostatnim testamencie, mówiąc: "Zalecam wam sprawiedliwość, prawdę i miłosierdzie". Niech to wezwanie umierającego biskupa, te ostatnie słowa, jakie wypowiedział, staną się również naszymi. "Za pokój! Za pokój...". 30. AWANS CZY WYGNANIE? Rok 1925 był w Rzymie obchodzony uroczyście jako Rok Jubileuszowy. Otworzył go w bazylice św. Piotra Pius XI, symbolicznie uderzając trzykrotnie srebrnym młotkiem w Drzwi Święte i wymawiając za każdym razem słowa: "Otwórzcie mi bramy zbawienia". Lud odpowiadał: za pierwszym razem - "Chcę wejść i złożyć Panu dziękczynienie"; za drugim razem - "To jest brama Pańska. Sprawiedliwi wejdą przez nią"; a za trzecim razem - "Wejdę do domu Pana, aby uczcić Twoją świątynię". Po otwarciu Drzwi Świętych papież odmówił modlitwę: Boże, który przez pośrednictwo Mojżesza ustanowiłeś dla Twojego ludu Rok Jubileuszowy i odpuszczenie win, udziel miłosiernie Twojemu Kościołowi czasu łaskawego, w którym chciałeś otworzyć te święte Drzwi dla Twoich wiernych, aby po wejściu do Twojej świątyni zanosili do Ciebie swoje modlitwy, a otrzymawszy przebaczenie, odpusty i odpuszczenie win, wytrwale kroczyli po ścieżkach nowego życia zgodnie z Ewangelią Twojego Syna i tak mogli dojść do chwały niebieskiej Twojego domu. Przez Chrystusa Pana naszego. Amen. Pielgrzymki z całego świata napływały nieprzerwaną falą do wiecznego miasta. Trzeba było tym tłumom zapewnić transport, kwaterunek i wyżywienie. Na czele tej wielkiej machiny organizacyjnej stał na zlecenie Piusa XI msgr Roncalli, który doskonale wywiązywał się z tysiąca zajęć. Nie żałował też godzin spędzonych w konfesjonale, gdzie pomagał wiernym w uzyskiwaniu pokoju z Bogiem. Jakby nie dość mu zajęć, na propozycję kardynała Bazylego Pompillego przyjął wykłady z zakresu patrystyki w Papieskim Ateneum Laterańskim. W tym nawale pracy, kiedy mu się wydawało, że jest niezastąpiony w Rzymie, został niespodziewanie wezwany 3 marca przez Piusa XI. Papież krótko go zawiadomił tonem nie znającym sprzeciwu: - Mianuję monsiniora wizytatorem apostolskim w Bułgarii. Proszę porozmawiać o obecnej sytuacji religijnej i politycznej w tym kraju z monsiniorem Tisserantem i o. Cyrylem Korolewskim, którzy niedawno stamtąd przybyli. Wszystkie odpowiednie agentury i dyrektywy przyjmie ksiądz od asesora Kongregacji Wschodniej, Papadopoulosa. Dla większej powagi mianuję księdza arcybiskupem Areopolis. Błogosławię na nowej drodze! Roncalli ucałował z najwyższym szacunkiem rękę Namiestnika Chrystusowego. Niemniej z ciężkim smutkiem w sercu opuszczał komnaty watykańskie. Kochał szczerze Włochy, swoją Ojczyznę, kochał Rzym, kochał swoją pracę w Dziele Rozkrzewiania Wiary. Teraz miał to wszystko opuścić, aby nie wiadomo na jak długi okres czasu znaleźć się w obcym dla siebie kraju, o którym niewiele dotychczas wiedział poza tym, że mieszkańcy Bułgarii są w przygniatającej większości wyznania prawosławnego, a stopa życiowa jest jedną z najniższych w Europie. Poczuł się Angelo jak wygnaniec. Nominacja na arcybiskupa nie wiele go pocieszyła. Miał wyrobiony swój pogląd na biskupstwo. Z czasem napisze: "Czy być biskupem, czy zwykłym księdzem - ma tylko pewne znaczenie zewnętrzne, ale naprawdę nie wiele wnosi w życie duchowe tego, kto szuka chwały Bożej, a nie zewnętrznego blasku czy zadowolenia tu na ziemi". Kroki swe skierował w stronę bazyliki watykańskiej. Ukląkł przed grobem św. Piotra i zaczął się modlić o zgodność swej woli z wolą Bożą objawioną mu przez Namiestnika Chrystusowego. Nagle zdawało mu się, że ktoś pochylił się nad nim i szepnął mu do ucha: - Oboedientia et pax. Posłuszeństwo i pokój. Roncalli uśmiechnął się. Przypomniał sobie wyjątek swej pracy o kardynale Cezarym Baroniuszu: W Rzymie przez długie lata można było widzieć w porze nieszporów biednego księdza przechodzącego codziennie przez most Świętego Anioła. Kierował się potem poważny i zamyślony do bazyliki watykańskiej. Mali żebracy, którzy oblegali drzwi świątyni cieszyli się na jego widok, mówili: o, idzie ksiądz w wielkich butach!, robiąc aluzję do ciężkiego obuwia, jakie nosił. Malcy klękali dookoła niego, a on dawał każdemu po groszu, potem wchodził do bazyliki i zbliżywszy się do brązowego posągu św. Piotra i ucałowawszy jego stopy powtarzał zawsze te dwa słowa: Oboedientia et pax. To był właśnie Baroniusz". Teraz Roncalli zdecydowanie już podszedł do posągu św. Piotra i ucałował jego stopy. Po chwili popatrzył się szeroko otwartymi oczyma w twarz Piotra. Niemal głośno i stanowczo rzekł: - Oboedientia et pax! W najbliższych dniach Roncalli zdawał swe dotychczasowe urzędy nowo mianowanym monsiniorom i przejmował agendy wizytatora apostolskiego. Przed konsekracją biskupią zamknął się Angelo w willi Carpenga, aby od 13 do 17 marca podczas rekolekcji w ciszy i skupieniu stanąć przed Bogiem i swoim sumieniem. W tej samotności zwierzał się Dziennikowi duszy: 1. Nie starałem się o ten nowy urząd ani go pragnąłem; to Pan mnie wybrał, dając mi tak wyraźne tego dowody, że wszelki sprzeciw z mej strony uważałbyn za wielką winę. On też musi teraz pokryć wszystkie moje słabości i uzupełnić moje braki. To mnie pokrzepia, uspokaja i daje mi poczucie bezpieczeństwa. 2. Będę biskupem: czas na przygotowanie się już minął, mój stan jest stanem doskonałości już "osiągniętej", a nie "do osiągnięcia". Sw. Tomasz mówi, że biskupstwo jest stanem doskonałości jako urząd nauczania doskonałości. Lęk mnie ogarnia z powodu nędzy i braków, jakie w sobie dostrzegam! To wystarcza, by utrzymać mnie w pokorze, pokorze, pokorze! .3. Świat nie ma już dla mnie żadnego uroku. Chcę całkowicie i wyłącznie należeć do Boga, by On napełnił mnie światłem, miłością Kościoła i dusz. 4. Często będę odczytywał rozdział IX z trzeciej księgi Naśladowania: "Wszystko do Boga, jako do ostatecznego celu, odnosić należy". W samotności tych dni wywarł on na mnie głębokie wrażenie. W niewielu słowach zawarte jest tu naprawdę wszystko. .5. W nowym stanie moje życie modlitwy musi się też odnowić. Z szacunkiem, uwagą i pobożnie - oto zasada, która musi być przeze mnie stosowana ku zbudowaniu. 6. Moje postanowienie i program życia jako biskupa zawiera się w obietnicy, jaką wypowiem podczas ceremonii konsekracji według poważnych i wzruszających słów pontyfikału:. a) z wielką roztropnością odkrywać właściwy sens Pisma św. i podawać je ludowi słowem i przykładem; b) tradycje Ojców i Konstytucje Stolicy Apostolskiej ze czcią przyjmować, nauczać i zachowywać; c) we wszystkim okazywać wierność, uległość i posłuszeństwo świętemu apostołowi Piotrowi i Biskupowi Rzymskiemu; d) obyczaje swoje od wszelkiego zła powściągać i w miarę mych sił z pomocą Bożą ku wszelkiemu dobru skierowywać; e) czystości i wstrzemięźliwości strzec i nauczać; f) zawsze oddawać się sprawom Bożym, a być dalekim od spraw przyziemnych i od nieszlachetnego zysku; g) strzec w samym sobie pokory i cierpliwości i innych tego nauczać; h) dla imienia Pańskiego być uprzejmym i miłosiernym względem biednych, podróżnych i będących w potrzebie. Te słowa będą dla mnie często podstawą do rachunku sumienia. 7. Szaty biskupie będą mi zawsze przypominały piękno duchowe, które wyobrażają i które stanowi prawdziwą chwałę biskupa. Biada mi, gdyby się miały stać dla mnie okazją do próżności. 8. Nie chcę innej pochwały dla mojej nędznej osoby, tylko tę, która jest zawarta w Pontyfikale: "stałość wiary, nieskazitelność miłości i szczerość w zachowaniu pokoju». Moje stopy muszą mieć "piękno tych, którzy zwiastują pokój i głoszą dobra Pańskie". Urząd mój w słowach i czynach ma nieść z sobą pojednanie; moje nauczanie ma polegać nie "na przekonywujących słowach ludzkiej mądrości, lecz na okazaniu ducha i mocy» udzielonej mi przez Kościół, która powinna być użyta do podnoszenia, a nie dla własnej chwały ani niszczenia. Będę się starał, by także jako biskup zasłużyć sobie na pochwałę, nazwaną przez Ojca św. Piusa X w rozmowie ze mną najpiękniejszą pochwałą, jaką można obdarzyć sekretarza biskupiego, a mianowicie, że jest "sługą wiernym i roztropnym", będę realizować w moim życiu to, co nakazuje i czego wymaga Pontyfikał: "Niech będzie ochotny w posłudze" - bardzo mi tego potrzeba! - "niech ma żarliwego ducha, nienawidzi pychy, miłuje pokorę i prawdę, nie odstępując od nich nigdy i nie dając się zwyciężyć pochwałom czy lękowi. Niech nie stawia światła w miejsce ciemności ani ciemności w miejsce światła, niech nie nazywa zła dobrem ani też dobra złem. Niech się uważa za dłużnika zarówno mądrych, jak i głupich, aby osiągnąć korzyść duchową z postępu wszystkich". 9. Kościół nadaje mi godność biskupią, by mnie wysłać jako Wizytatora Apostolskiego do Bułgarii w celu przeprowadzenia tam misji pokoju. Być może, że na tej drodze napotkam wiele przeszkód. Z pomocą Bożą gotów jestem na wszystko. Nie szukam i nie chcę chwały tego świata, lecz oczekuję wielkiej chwały na tamtym. 10. Do mego imienia dodaję teraz na zawsze imię Józef, które zresztą otrzymałem na chrzcie świętym, na cześć drogiego patriarchy, który odtąd będzie moim głównym patronem po Jezusie i Marii oraz moim wzorem. Za innych szczególnych patronów obieram sobie: św. Franciszka Ksawerego, św. Karola, św. Franciszka Salezego, którzy są patronami Rzymu, oraz bł. Grzegorza Barbarigo. 11. Umieszczam w mym herbie słowa: Oboedientia et pax, które Cezary Baroniusz co dzień powtarzał, całując u św. Piotra nogę apostoła. Te słowa odzwierciedlają w pewnym stopniu historię mego życia. Niech one stanowią chwałę mego biednego imienia na wieki! 19 marca podczas rekolekcji napisał list do Zgromadzenia Księży Najświętszego Serca Jezusowego w Bergamo, którego był członkiem nadzwyczajnym: Jestem tu sam w starożytnej wilii rzymskiej, aby przygotować się do święceń biskupich, które mają się odbyć we czwartek, w dniu św. Józefa. Myśl moja biegnie ku wam, gdyż wy najlepiej możecie zrozumieć mnie i pomóc mi. Dziękuję wam za miłe słowa przysłane z okazji mojej nominacji. Cieszy mnie, że jest to pewnego rodzaju zaszczyt dla naszego Zgromadzenia. Jeśli chodzi o resztę, to odczuwam tylko zakłopotanie. Umysł mój i serce są jednak spokojne. W imię posłuszeństwa przezwyciężam moją niechęć do porzucenia pewnych spraw i zabrania się do innych, ale nie odczuwam też niepokoju. Tak, Oboedientia et pax jest moją dewizą biskupią. Oby zawsze tak było. Ale wy, moi drodzy bracia, macie obowiązek pomóc mi swoimi modlitwami w dniu św. Józefa. Józef jest zresztą moim drugim imieniem chrzestnym, chcę je nosić, ale przede wszystkim chciałbym nosić w sobie charakterystyczne cnoty tego świętego, gdyż stanowią one podstawowe cechy dobrego przedstawiciela Stolicy Apostolskiej. 19 marca w uroczystość św. Józefa odbyła się konsekracja Roncallego w małym kościółku San Carlo al Corso w obecności rodziców, rodzeństwa i przyjaciół. Na tę uroczystość ubrał się Angelo w sutannę, w której jego zmarły mistrz biskup Radini-Tedeschi otrzymał konsekrację. Pasowała doskonale, jakby uszyta była dla niego. Roncalli pomyślał sobie: oby nie tylko moje ciało, ale i duch miał wymiary mojego ukochanego nauczyciela. Głównym konsekratorem był kardynał Giovanni Tacci, sekretarz Kongregacji Kościoła Wschodniego, a współkonsekratorami byli: biskup Francesco Marchetti Selvaggiani i biskup Giuseppe Palica. Na zakończenie uroczystości Roncalli udzielił swego pierwszego biskupiego błogosławieństwa. W infule, z pastorałem w ręku, w złocistym ornacie, z błyszczącym pierścieniem na palcu wyglądał nowy arcybiskup imponująco. Ale na jego twarzy malowała się słodycz dojrzałości duchowej i głębia mądrości, która nakazuje człowiekowi nie błyszczeć, ale służyć. Po południu oprowadzał Angelo swoich rodziców i rodzeństwo po Rzymie. Nie spieszono się. Po drodze swobodnie rozmawiano. Szczególnie matka zadawała synowi rzeczowe pytania: - Słuchaj Angelo, czy urząd wizytatora apostolskiego, który obejmujesz, to wielka funkcja? - Mamo - odrzekł ze śmiechem Angelo - muszę mamę trochę rozczarować. Jest to naj-naj-najniższa funkcja dyplomacji watykańskiej za granicą. - A jakie są wyższe stopnie tej całej dyplomacji? - Wyższym stopniem jest tytuł delegata apostolskiego, a później wyższe stopnie posiadają nuncjusze i internuncjusze, którzy odpowiadają randze ambasadorów i ministrów pełnomocnych. - Słyszysz, ojciec - zwróciła się rozpromieniona Marianna do męża - nasz syn może być ambasadorem, ba, ministrem... - Wolałbym - z namaszczeniem odpowiedział Battista - aby nasz syn był zawsze porządnym kapłanem. A zresztą ... - machnął lekceważąco ręką. Angelo niespodziewanie ucałował na ulicy spracowaną dłoń ojca. - Masz rację w zupełności, tato; najważniejsze, abym był porządnym księdzem. Następnego dnia Roncalli odprawił mszę św. przy grobie św. Piotra. Tym razem przeżywał prymicje biskupie. Podobnie jak przy prymicjach kapłańskich, tak teraz powtarzał za Piotrem: "Panie, Ty wiesz jak Cię miłuję!". Po mszy św. przyjął go wraz z rodzicami i rodzeństwem Ojciec święty. 31. PRZEDE WSZYSTKIM KAPŁAN Ostatnie dni przed wyjazdem do Bułgarii Roncalli spędził w Sotto ii Monte. W ciszy rodzinnego domu studiował historię Bułgarii i obecny stan polityczny i ekonomiczny tego Kraju. Pragnął dobrze poznać teren, na którym miał pracować. Przede wszystkim doszedł do wniosku, że niewiele jest w Europie krajów tak zroszonych krwią i łzami, jak Bułgaria. Szczególnie pięciowiekowa straszna i bezwzględna niewola turecka (1393-1878) budziła współczucie Roncallego, a obrona chrystianizmu podziw i najwyższe uznanie. Zdobycie niepodległości nie zwolniło Bułgarii od udziału w wojnie bałkańskiej i w I wojnie światowej. Po utracie na nowo Macedonii i Tracji Bułgaria wstrząsana była niemal ustawicznymi przewrotami wewnętrznymi. Z dokumentów Kongregacji Kościoła Wschodniego Roncalli zapoznawał się z sytuacją chrystianizmu w Bułgarii. Otóż olbrzymia większość mieszkańców tego kraju wyznawała prawosławie. Katolików było około 50 tysięcy, i to podzielonych na obrządek łaciński i słowiański. Co gorzej, siedem tysięcy katolików obrządku słowiańskiego musiało po pierwszej wojnie światowej opuścić rodzinną Macedonię czy Trację zostawiając swój dobytek. Uciekając przed masakrą znaleźli się teraz w Bułgarii. Żyli obecnie w strasznych warunkach materialnych, przy tym pozbawieni byli opieki organizacji kościelnej, przez co narażeni byli na wchłonięcie przez prawosławie. Zadaniem Roncallego w Bułgarii była opieka nad katolikami obrządku łacińskiego, nad zakonami i prowadzonymi przez nie szkołami, następnie ustanowienie hierarchii kościelnej dla katolików obrządku słowiańskiego, nawiązanie życzliwych stosunków dyplomatycznych z carem Borysem III, wreszcie niesienie pomocy materialnej uchodźcom z Tracji i Macedonii bez względu na przynależność religijną. Arcybiskup Roncalli teraz już wiedział, że z "działacza" misyjnego stał się obecnie prawdziwym misjonarzem. Postanowił stać się nie dyplomatą, ale jako kapłan i biskup - ojcem wszystkich Bułgarów. W takim usposobieniu znalazł się Roncalli 25 kwietnia z benedyktynem, o. Konstantym Bossehaertsem, w stolicy Bułgarii, Sofii, i zamieszkał w maleńkim domku przy ulicy Lioulina, blisko kościoła Świętej Bożej Rodzicielki. W stolicy panowało napięcie polityczne. Mianowicie 16 kwietnia w katedrze prawosławnej terroryści macedońscy podłożyli bombę, która wybuchła w czasie uroczystości pogrzebowych zamordowanego przez nich premiera, generała Kimona Georgiewa. Borys III ocalał, zginęło jednak 150 osób, a ponad 300 zostało rannych. W odpowiedzi na to car zarządził liczne rewizje, aresztowania, a nawet egzekucje. Nad stolicą unosiła się atmosfera terroru. Roncalli natychmiast po swoim przybyciu udał się do szpitala, niosąc słowa pociechy i współczucia wszystkim ofiarom wybuchu. Fakt ten obudził u cara, jego rządu, hierarchii prawosławnej oraz mieszkańców stolicy zdziwienie, które wkrótce zmieniło się w serdeczną sympatię i zaufanie. W następnym dniu swego pobytu w Sofii arcybiskup Roncalli wygłosił do katolików znamienne kazanie o tym, jak powinni się ustosunkować do prawosławnych. M. in. stwierdził: Nie dość jest żywić nawet najserdeczniejsze uczucia dla oddzielonych braci chrześcijan. Jeżeli rzeczywiście ich kochacie, dajcie im dobry przykład. Niech o waszej miłości świadczą wasze uczynki. Od tego czasu nigdy z ust Roncallego nie padło słowo "heretycy" czy "schizmatycy", ale "bracia odłączeni". 30 kwietnia arcybiskup Roncalli został zaproszony przez Borysa III do pałacu królewskiego na oficjalną audiencję. Bał się tego spotkania. Nie obca była dla niego tajemnica "prawosławia" cara bułgarskiego. Mianowicie ojciec Borysa, car Ferdynand, sam katolik, chcąc zdobyć sobie sympatię cara Rosji zdecydował się poświęcić swego syna Borysa prawosławiu. Dla swej przedziwnej polityki chciał zyskać aprobatę ... papieża Leona XIII. W tym celu wysłał do Watykanu posłów. Jednym z nich był biskup prawosławny, a drugi biskup katolicki Sofii, msgr Manini. Leon XIII odpowiedział na mętne propozycje biskupa Maniniego zdecydowanie: - Dziwię się, że katolicki biskup tak mało zna zasady religii. Wobec fiaska poselstwa sam Ferdynand zdecydował się udać do Watykanu w otoczeniu dygnitarzy i możnych Bułgarii. Kiedy przedstawił papieżowi swoje propozycje, Leon XIII podniósł się z tronu i władczym ruchem ukazał carowi drzwi i rozkazał: - Proszę wyjść! Ferdynand wściekły i oburzony do najwyższego stopnia stwierdził później: - Potraktowano mnie jak psa! Niemniej po powrocie do Sofii Ferdynand beztrosko ogłosił deklarację o przejściu swego syna na prawosławie. Posunął się nawet do zwykłego kłamstwa: "Po zasięgnięciu rady najwyższych władz kościelnych widzę się zmuszony do poświęcenia tego, co mi jest najdroższe - mojego syna". Tak następca tronu Borys przeszedł na prawosławie, mimo że jego brat Cyryl i siostry Nadieżda i Eudoksja byli katolikami. Kiedy w roku 1918 Borys wstępował na tron bułgarski oświadczył: - Ja, wierny syn Kościoła prawosławnego ... Audiencja arcybiskupa Roncallego u cara bułgarskiego trwała półtorej godziny. Borys III okazał się młodym, kulturalnym człowiekiem o szerokich horyzontach intelektualnych. - Cieszę się - oświadczył Roncallemu - że Ojciec Święty przysłał swego delegata w randze arcybiskupa. Tutaj na Wschodzie godność kościelna bardzo się liczy. Mam nadzieję, że ekscelencja nie tylko pospieszy z pomocą katolikom, ale też będzie pracował nad zbliżeniem do siebie Kościoła katolickiego i prawosławia. Twarz Roncallego rozjaśniła się. - Niczego bardziej nie pragnę, jak realizować modlitwę Chrystusa: "aby jedno byli". Za jedność Kościoła Chrystusowego i świata gotowy jestem dać własne życie! Wizytator Apostolski ujął cara swą niezwykłą dobrocią, która wprost zmuszała do wielkiego szacunku i zaufania. Dwaj mężowie stanu rozstali się jak przyjaciele, obiecując sobie wzajemną pomoc w realizacji planów i dalsze osobiste kontakty. Najbliższe dni poświęcił Roncalli spotkaniom z księżmi katolickimi i działaczami świeckimi mieszkającymi >w Sofii. U księży spostrzegł duże braki intelektualne i kulturalne, a u świeckich skłócenia i tarcia o wpływy polityczne i organizacyjne. Roncalli wysłuchiwał wszystkich z wielką uwagą i cierpliwością, nie zajmując na razie żadnego stanowiska w sprawach spornych i skomplikowanych. Postanowił przede wszystkim w najbliższym czasie osobiście udać się z wizytą pasterską do poszczególnych zgrupowań, a szczególnie do miejsca zamieszkałego przez uchodźców z Tracji i Macedonii. W pierwszą podróż wizytacyjną wyruszył dnia 19 maja. Droga prowadziła przez Burgas, Jambol, Gadziłowo, Topuzlari, Doruczy, Sliwen, Starą Zagorę. Wszędzie tam, czy to w miastach czy w zapadłych wioskach, zatrzymywał się, udzielał sakramentu bierzmowania i prowadził rozmowy tak z duchowieństwem, jak i z wiernymi. Następnie zwizytował większe grupy katolików obrządku słowiańskiego rozproszone po wsiach leżących na granicy Grecji i Turcji, po obydwóch stronach rzeki Maricy. Po powrocie do Sofii wykorzystał nadarzającą się okazję, aby osobiście skontaktować się z metropolitą prawosławnego Kościoła bułgarskiego, Stefanem. W rozmowie zauważył, że metropolita jest bardzo uprzedzony do Stolicy Apostolskiej i ma bardzo złe i fałszywe wyobrażenie o Kościele katolickim. Taktownie, ale zdecydowanie zbijał Roncalli poszczególne zarzuty metropolity. Owocem tego spotkania były wzajemne zapewnienia o potrzebie dalszych rozmów. 9 czerwca udał się arcybiskup Roncalli do Adrianopola, leżącego obecnie na terytorium tureckim. W tej to miejscowości w roku 1869 znajdowało się najsilniejsze ognisko ruchu unijnego. Obecnie miejscowość ta i okolica były prawie bezludne, gdyż mieszkańcy uciekli przed wojskami tureckimi w głąb Bułgarii. Puste i całkowicie zaniedbane kościoły przedstawiały przygnębiający widok. Po powrocie na terytorium bułgarskie arcybiskup Roncalli rozpoczął drugą podróż wizytacyjną. Po odwiedzeniu Swilengradu i Pokrowanu udał się w długą podróż samochodem przez górzysty teren. Po przeprawie promem na drugi brzeg rzeki Ardy podróż odbywał konno. W każdej miejscowości przyjmowany był entuzjastycznie przez katolików pełnych wdzięczności za trudy ponoszone dla nich. Dalsza droga na nędznym wózku prowadziła przez okolicę górzystą, gdzie nierzadko grasowały bandy bezwzględnych rabusiów. Szczęśliwie i bez przygód przybył Roncalli do Swilengradu. Wizytację zakończył w Płowdiwie, który był ośrodkiem katolicyzmu obrządku łacińskiego. Przy sposobności odwiedził też MalkoTernowo nad Morzem Czarnym: W miejscowości tej panowały napięte stosunki między katolikami i prawosławnymi. Roncalli wygłosił do katolików kazanie o pojednaniu i przebaczeniu sobie wzajemnych win oraz zachęcił do jedności wypływającej z jednego chrztu. Tym kazaniem zyskał sobie nie tylko serca katolików, ale i umysły prawosławnych, którzy pilnie śledzili każde jego słowo. Do Sofii powrócił ogromnie zmęczony niewygodami podróży, ale również pełen wewnętrznego zadowolenia ze swej prawdziwej misyjnej pracy. Tyle przecież serc otworzył dla Boga i bliźnich. Wszędzie pozostawił optymizm i ufność. Czuł się ojcem wszystkich, a ludzie odpłacali mu synowskim przywiązaniem i szacunkiem. W Sofii udzielił wywiadu dziennikarzom, do których powiedział m. in.: Przyjechałem tutaj przekazać katolikom bułgarskim błogosławieństwo Ojca Świętego, który żywił zawsze głęboki szacunek i serdeczne uczucia wobec szlachetnego narodu bułgarskiego. Moja misja po-iega na zorganizowaniu życia religijnego katolików bułgarskich, którzy mimo że stanowią mniejszość, stali się jednak dość liczni od czasu stopniowego napływu uciekinierów z Tracji i Macedonii. Będę musiał zbadać i uregulować wiele spraw, takich jak zorganizowanie szkół i kościołów, katolickich czy problem małżeństw mieszanych między katolikami i prawosławnymi. Wydaje mi się, że przez nauczanie i przestrzeganie dyscypliny religijnej można by zdziałać wiele dobrego dla katolików bułgarskich, szanując zarazem ich instytucje, obyczaje, obrządek i język. Odniosłem wrażenie, że lud bułgarski posiada na ogół wielkie wartości chrześcijańskie i stanowi dla nich dobry grunt; należy jednak rozwijać jego skłonność do życia religijnego, Eucharystii i kultu Matki Bożej, wielkiej Opiekunki świata chrześcijańskiego. Miałem już możność obserwować z bliska lud bułgarski, którego języka chcę się nauczyć i którego historię studiuję obecnie. Zwiedziłem już dużą część waszego pięknego kraju, między innymi słynną Dolinę Róż, Kazanlik, Płowdiw, Tirnowę, Sejmen, Swilengrad itd. Odniosłem z tych podróży jak najlepsze wrażenie. Wasze ziemie są świetnie uprawiane, wszędzie widać pracowitą rękę Bułgarów, którzy zmienili swój kraj we wspaniały ogród. Z przyjemnością podziwiałem też piękno waszych krajobrazów, które nieraz przypominały mi widoki Lombardii czy też Kalabrii. Byłem zachwycony prostotą i życzliwością ludności, która wszędzie przyjmowała mnie z wielką serdecznością i wzruszającą gościnnością. Z zainteresowaniem obserwowałem Turków, którzy podczas swych obrządków religijnych biją pokłony przed Bogiem. Muszę też stwierdzić, że stosunek ludu bułgarskiego do mniejszości etnicznych i religijnych jest w pełni tolerancyjny. Korzystając z Roku Świętego zorganizował Roncalli dwie pielgrzymki Bułgarów do Rzymu. Drugą z nich sam przedstawił Ojcu Świętemu 16 października. Na prywatnej audiencji Pius XI wysłuchał pilnie sprawozdania z dotychczasowej działalności swego wizytatora w Bułgarii, zaaprobował ją i pobłogosławił. 32. NIC LEPSZEGO NAD ZNOSZENIE KRZYŻA Arcybiskup Roncalli jako wizytator apostolski za naczelne swoje zadanie uważał ożywienie życia kapłańskiego i organizację duchowieństwa w Bułgarii. Od roku 1920 kapłani i wierni w tym kraju pozbawieni byli rzeczywistego kierownictwa. Każdy kapłan zdany był tylko na siebie. Stąd wypływał niepokój i osamotnienie duchowieństwa katolickiego. Arcybiskup zaczął się rozglądać za kandydatem na egzarchę apostolskiego dla katolików bułgarskich obrządku bizantyjskiego. Zwrócił uwagę na 35-letniego ks. Stefana Kurtewa, kapłana skromnego, prostego, ale odznaczającego się roztropną gorliwością. Równocześnie wizytator apostolski marzył o otwarciu jednego, wspólnego seminarium duchownego dla wszystkich kleryków w Bułgarii. Z tymi planami znalazł się w Rzymie w listopadzie 1926 r. Ojciec Święty bez większych trudności mianował ks. Stefana Kurtewa biskupem. Natomiast Roncalli natrafił na wielkie trudności i brak aprobaty dla niektórych swoich poczynań w Kongregacji Kościoła Wschodniego i w Kongregacji Rozkrzewienia Wiary. Przygnębiony brakiem zrozumienia i piętrzącymi się trudnościami tam, gdzie spodziewał się znaleźć pomoc, rozpoczął rekolekcje 27 listopada w klasztorze św. Pawła w Rzymie. Z tej okazji otwiera swoje zbolałe serce w Dzienniku duszy: 1. Jestem biskupem od dwudziestu miesięcy. Jak było do przewidzenia, urząd ten przyniósł mi wiele utrapień. Ale -- rzecz dziwna - ich przyczyną nie są Bułgarzy, dla których pracuję, lecz centralne organa administracji kościelnej. Jest to rodzaj umartwienia i upokorzenia, którego się nie spodziewałem i który mi sprawia wiele, wiele cierpienia. "Panie, Ty wszystko wiesz" (J 21, 17). 2. Muszę i chcę przyzwyczaić się do znoszenia tego krzyża z większą cierpliwością, spokojem i łagodnością wewnętrzną, co mi się - jak dotąd - nie udawało. Zwłaszcza będę bardzo uważał, by niczego na zewnątrz nie okazać. Pofolgowanie sobie pod tym względem odebrałoby zasługę cierpliwości. "Postaw Panie, straż ustom moim" (Ps 140, 3). Uczynię z tego milczenia - które zdaniem św. Franciszka Salezego powinno być łagodne i bez żółci - przedmiot mego rachunku sumienia. 3. Czas, który poświęcam działalności zewnętrznej, musi być proporcjonalny do czasu przeznaczonego na opus Dei, to jest na modlitwę. Muszę nastawić moje życie na modlitwę intensywniejszą i nieustanną: więcej rozmyślać, dłużej obcować z Panem przez czytanie, modlitwy głośne, a także przez milczenie. Mam nadzieję, że Ojciec Święty udzieli mi tej łaski, bym mógł mieć Najśw. Sakrament w moim domu w Sofii. Towarzystwo Jezusa będzie mi światłem, pociechą i radością. 4. Trzeba czuwać nad praktykowaniem miłości w słowach. Nawet z osobami godnymi szacunku i zaufania muszę być bardzo ostrożny w wypowiadaniu się o sprawach, które dotyczą najbardziej delikatnej strony mego urzędu i mogą się odbić na dobrej opinii bliźnich, zwłaszcza osób obdarzonych władzą i godnością. Nawet gdyby w chwilach samotności i opuszczenia pofolgowanie językowi miało mi przynieść ulgę, milczenie i łagodność uczynią bardziej owocne przecierpienie czegoś dla miłości Jezusowej. 5. Krótkie doświadczenie tych miesięcy piastowania urzędu biskupiego upewniło mnie, że w moim życiu nie może być nic lepszego od znoszenia krzyża, który Bóg wkłada mi na ramiona i na serce. Muszę zrozumieć, że krzyż jest moim przeznaczeniem i kochać ten, który mi Bóg daje, nie myśląc o niczym innym. Wszystko, co nie jest chwałą Bożą, służbą Kościołowi, dobrem dusz, jest dla mnie czymś nieistotnym i bez znaczenia. 5 grudnia kardynał Tacci w bazylice św. Klemensa w Rzymie udzielił sakry biskupiej kapłanowi bułgarskiemu, ks. Kurtewowi. Nowy biskup przyjął imię Cyryl ku uczczeniu sławnego apostoła Słowian. Na początku roku 1927 nastąpiła intronizacja biskupa Kurtewa w Sofii. Arcybiskup Roncalli w kazaniu stwierdził, że osiągnął pierwszy cel wyznaczony mu przez Ojca Świętego. W następnych dniach dokonano prezentacji nowego biskupa we wszystkich katolickich parafiach. Roncalli pilnie obserwował zachowanie biskupa Kurtewa podczas uroczystości. Z pełną satysfakcją pisał 25 lutego do o. Saturnina Aube, prowincjała assumpcjonistów. Msgr Kurtew w czasie licznych uroczystości organizowanych na jego cześć zachował postawę pełną pokory i godności. Nie pora teraz zajmować się początkowymi - mniej lub bardziej świetnymi - sukcesami. Do msgra Cyryla stale stosuję te słowa Biblii: "Oto mój syn, mój sługa ... nie będzie się żalił ani zważał na osoby, ani głos jego nie będzie słyszany na placu publicznym ... nie będzie smutny ani wzruszony tak długo, jak będzie sprawował na ziemi sądy rozważne...". Posiada on ducha Bożego, a równocześnie prawdziwie katolickiego i rzymskiego. Będzie szedł swoją drogą, a wspierany modlitwami tych, co byli jego opiekunami i kierownikami, zajdzie wysoko... Arcybiskup Roncalli pragnął, by Kościół w Bułgarii otrzymał młodych pobożnych i inteligentnych kapłanów, którzy sami byliby Bułgarami i pracowali dla Bułgarów. Niestety Kongregacja dla Kościoła Wschodniego wyraźnie ignorowała jego plany i realizację ich odkładała w nieskończoność. Roncalli przypomniał sobie chwilę, kiedy w kwietniu 1925 r. przybył do Sofii: przygotowując się do odprawienia mszy św. zobaczył przez okno gałąź kwitnącej brzoskwini. Zachwycił się jej widokiem. Pomyślał sobie wtenczas: Jaka szkoda, że w przyszłym roku na wiosnę będę daleko stąd. Tymczasem po dwóch latach mógł dalej cieszyć się słońcem i kwieciem Bułgarii. Jego przełożeni w Watykanie jakby zapomnieli o jego tam obecności. Wprawdzie powtarzał sobie: "Pan Bóg wie, że tu jestem. To mi wystarcza". Niemniej był tylko człowiekiem, i to bardzo wrażliwym, i dlatego przeżywał bardzo silnie ignorowanie go i pomijanie przez kongregacje rzymskie. Silna depresja osłabiła dotychczas tak silny organizm. Musiał się nawet na jakiś czas położyć. Nie poddawał się jednak pesymizmowi. Szukał zajęcia. Każdy dzień dzielił na modlitwę i pracę. Zwierzał się w tym czasie listownie przyjacielowi: - .. . .Dnie spokojne i bardzo zajęte. Gdy nie muszę odpisywać na listy lub przyjmować odwiedzających, uczę się trochę języka, interesuję się całym światem czytając gazety miejscowe i zagraniczne, mogę też oddawać się ze spokojem i regularnością ćwiczeniom pobożnym, co mnie podtrzymuje i pomaga mi znosić drobne ukłucia tej słomy, na której spoczywam jak Boskie Dziecię. Nieliczni są ci, którzy mają ten wielki przywilej, że mogą studiować Wschód na Wschodzie. Jestem w stanie, który św. Franciszek Salezy nazwał doskonałością, to znaczy, że o nic nie proszę i niczego nie odmawiam. Pan Bóg wie, że tu jestem. To mi wystarcza. Podczas kolejnego pobytu w Rzymie kongregacje wprost mu oświadczyły, że nie są w stanie poprzeć jego projektów. Na pytanie, co przeto ma robić w Bułgarii? - odpowiedziano mu krótko: trwać! Ale właśnie w momencie, kiedy wszystkie drzwi ludzkie zatrzasnęły się przed Roncallim, otworzyło się nad nim okno Boże i spłynęła nań łaska. Po powrocie do Bułgarii napisał do znajomego kapłana i zwierzył mu się ze swoich kłopotów: My także, mój drogi księże, potrzebujemy czasem uderzenia łaski, bo pod jej działaniem dusza odzyskuje spokój. Czy przypominasz sobie, co ci mówiłem w związku z misją, którą powierzono mi w Bułgarii? a więc! Po moim przyjeździe do Rzymu i ja zostałem tak właśnie uderzony łaską, co przywróciło mi zupełny spokój. Nie oznacza to, że przestały istnieć przyczyny mojego cierpienia; nie, one wszystkie istnieją i są prawie tak samo silne. Zrozumiałem jednak, co to znaczy żyć i cierpieć; żyję więc i cierpię z ochotą. Jestem zadowolony ze stanu, w jakim się znajduję, i sądzę, że Pan Bóg pozwoli mi wyciągnąć z niego wiele korzyści dla mnie, dla tych powierzonych mi dusz i dla Kościoła, którego jestem w tym kraju pełnym pokory sługą. Od pierwszych dni mojego biskupstwa odmawiałem codziennie jedną modlitwę z Ćwiczeń św. Ignacego i nadal zawsze ją odmawiam. Aż któregoś rana, gdy cierpiałem bardziej niż zwykle, zdałem sobie sprawę, że mój stan oznaczał właśnie, iż moja modlitwa została wysłuchana. Pracuję tu nieustannie, mimo że moje najważniejsze projekty dotyczące przyszłości napotykają na tysiączne przeszkody. Widzę dobrze, że na tym terenie będę zawsze tylko skromnym siewcą, nie mogąc nigdy stać się budowniczym. Cierpliwości. Nie powinniśmy nigdy szukać własnej chwały. Często niecierpliwie oczekujemy wielkich i głośnych sukcesów. Codziennie - jeśli można się tak wyrazić - chcielibyśmy Widzieć je i móc ich dotykać. Jeśli wyniki naszych wysiłków nie rzucają się w oczy, wydaje się nam, że raczej cofamy się, niż idziemy naprzód. Mylimy się jednak. Trwanie w bezczynności zewnętrznej przedłużało się. Dołączyły się do tego szmery i kłucia koło serca. Lekarz, do którego zwrócił się Roncalli o poradę, zapytał go: - Ile ekscelencja liczy sobie lat? - Czterdzieści sześć. - Wobec tego zwyczajna rzecz. Każdy mężczyzna przeżywa w tym okresie pewien kryzys fizjologiczny. Kończy się szczyt dojrzałości męskiej, a zaczyna się ... starość. - Starość? - w pytaniu Roncallego brzmiało szczere zdumienie. - A tak, ekscelencjo! Powiedziałem jednak: zaczyna się. Zachód słońca życia może nastąpić bardzo szybko, np. przez zawał serca, a może trwać i kilkadziesiąt lat. Jeżeli ekscelencja szczęśliwie przeżyje ten kryzys, osiemdziesiątka murowana! - A co mam robić, aby przeżyć ten kryzys? - Widzę, że ekscelencja nie spieszy się do nieba. Roncalli gorzko się uśmiechnął i bezradnie wzruszył ramionami. ; - Przepraszam, ale ja tylko żartuję - rzekł lekarz. - Otóż ekscelencjo, przede wszystkim nie wolno się denerwować, i potrzeba prowadzić bardzo spokojny tryb życia, wyeliminować liczne zajęcia, a przede wszystkim unikać wszelkich stresów życia. - To wszystko? - Poradziłbym jeszcze ekscelencji odchudzenie. Po co to dźwiganie stu kilogramów? Tylko obciąża pracę serca. Oprócz tego zapiszę kropelki i pigułki, chociaż - mówiąc między nami - mały kieliszek dobrego koniaku dziennie zastąpiłby to wszystko z tym samym skutkiem. ' ? .-.>:. Od 9 do 13 listopada 1927' roku arcybiskup Roncalli odprawił doroczne rekolekcje u księży jezuitów w Lublanie na Słowenii. Równocześnie notował w Dzienniku o stanie swojej duszy i ciała: 1. Pragnę coraz bardziej i muszę stać się człowiekiem intensywnej modlitwy. Ten rok przyniósł pod tym względem poprawę. Będę dalej szedł w tym kierunku z całą mocą i zapałem, przywiązując większą jeszcze wagę do ćwiczeń pobożnych i kładąc w nie więcej starania. Chodzi tu o mszę św., brewiarz, czytanie Biblii, medytację, rachunek sumienia, różaniec, nawiedzanie Najśw. Sakramentu. Przechowuję Jezusa Eucharystycznego u siebie i On jest moją radością. Oby znalazł w mym domu i w mym życiu powód do boskiego zadowolenia. 2. Więcej jeszcze ciszy, więcej ciszy, łagodności i pokoju w mym osobistym życiu. Jeśli nie mogę uczynić tego wszystkiego, co uważam za nieodzowne dla dobra dusz, w ramach powierzonej mi misji, nie będę się tym martwił ani niepokoił. Wypełnię swój obowiązek wedle nakazu miłości i na tym koniec. Pan potrafi wszystko obrócić na chwałę swego Królestwa, także i tę moją niemożność uczynienia więcej nad to, co czynię, oraz przymus, jaki muszę sobie zadawać, by trwać w bezczynności, gdy chodzi o działalność zewnętrzną. Tę ciszę i pokój muszę wpajać także innym, zarówno słowem jak i przykładem. 3. Będę coraz usilniej pracował nad opanowaniem języka. Muszę zachować większą rezerwę, nawet z najbliższymi, w wypowiadaniu sądów. Z tego uczynię znowu przedmiot mego rachunku sumienia. Nic takiego nie może wyjść z moich ust, co nie jest pochwałą lub łagodnym sądem albo zachętą dla wszystkich do miłości, apostolstwa i życia cnotliwego. Jestem z natury aż zbytnio elokwentny. I to także jest darem Bożym, z którego należy korzystać roztropnie i z poszanowaniem, to znaczy z zachowaniem umiaru, abym raczej odczuwał w tym względzie pragnienie aniżeli przesyt. 4. W moich stosunkach z wszystkimi - katolikami czy prawosławnymi, wielkimi czy małymi - będę pamiętał o zachowaniu godności i dobroci; dobroci jaśniejącej i godności uprzejmej. Jestem wśród tych ludzi przedstawicielem - choć najbardziej niegodnym - Ojca Świętego, muszę się więc troszczyć o to, by go czczono i kochano także i poprzez moją osobę. Tego chce Bóg. Wielkie zadanie i wielka odpowiedzialność. 5. Abym mógł z większym pożytkiem spełniać mój urząd w Bułgarii,. będę się pilnie przykładał do nauki języka francuskiego i bułgarskiego. 6. Po pewnych objawach, jakie zauważyłem w tym roku, poznaję, że się starzeję i że ciało okazuje już czasem oznaki słabości. Stąd myśl o śmierci musi być dla mnie coraz bliższa w tym sensie, by uczynić moje życie radośniejsze, sprawniejsze, a równocześnie bardziej pracowite. 7. Sercem muszę objąć: Jezusa, Marię, Józefa, dusze, Kościół i papieża. W dawaniu siebie, w poświęceniu się, jakiego wymaga ode mnie mój urząd apostolski, będę okazywał pogodę, radość i pokój, a w stosunkach z innymi: godność, pokorę, łagodność, pobłażliwość i cierpliwość, cierpliwość... Niech tak będzie na zawsze. Rok 1928 przeszedł Roncallemu na zewnętrznej bezczynności. Dorywcze spotkania, trochę pracy duszpasterskiej, kilka wyjazdów w teren - to wszystko w ciągu całego roku. Niemniej był to okres intensywnej pracy wewnętrznej. Przede wszystkim Roncalli postawił sobie zdecydowanie cel życia: "muszę naprawdę zostać świętym". Aby nim zostać, postanowił poddać się całkowicie woli Bożej ujawnionej przez rozkazy, instrukcje i życzenia Ojca Świętego i Kongregacji. Srebrny jubileusz kapłański posłużył Roncallemu do wnikliwego rachunku sumienia z ubiegłych lat i postanowień na przyszłość. Posłużyły temu także rekolekcje odprawione w Bobek nad Bosforem w klasztorze ojców lazarystów od 20 do 24 grudnia. Z tej okazji zanotował w Dzienniku duszy: Dwadzieścia pięć lat kapłaństwa! Ile łask zwyczajnych i nadzwyczajnych! To, że uchroniłem się od ciężkich upadków, że miałem niezliczone okazje czynienia dobra, dobre zdrowie fizyczne, stały spokój duszy, dobrą opinię u ludzi przewyższającą znacznie moje zasługi, powodzenie w licznych sprawach powierzonych mi nakazem posłuszeństwa, potem - odznaczenia kościelne, wreszcie biskupstwo, nie tylko przewyższające moje zasługi, ale wcale mi się nie należące - ileż to łask, mój Boże! To wszystko musi mnie utrzymać w stałej postawie miłości, pokornej i pełnej bojaźni. Ile nędz, ile niewierności przez te dwadzieścia pięć lat kapłaństwa! Dzięki najwyższej łasce Bożej duch mój jest jeszcze zdrowy i silny; ale ile było słabości, ile małych ustępstw na rzecz lenistwa; ile pobłażania upodobaniom w przedkładaniu jednej rzeczy nad drugą, wewnętrznej niecierpliwości w znoszeniu zmartwień i kłopotów; ile roztargnień na modlitwach wspólnych i prywatnych, jaki nieraz pośpiech w ich odprawianiu, ile czasu straconego na lekturę i rzeczy nie mające bezpośredniego związku z moimi powinnościami, ile marnego przywiązania do miejsc, rzeczy, drobiazgów, obok których powinienem przechodzić "jako pielgrzym" (por. 1 P 2, 11)! Jaka łatwość w wykraczaniu przeciw miłości bliźniego, choćby to było czynione w sposób poprawny i życzliwy, ile jeszcze w mojej wyobraźni, w moich rozumowaniach pomieszania tego, co ludzkie, światowe, z tym co święte, nadnaturalne, boskie; ducha tego świata z duchem Krzyża Chrystusowego! Dlatego też muszę się zawsze uważać za takiego nędznika, jakim jestem, za ostatniego i najbardziej niegodnego ze wszystkich biskupów w Kościele, którego współbracia zaledwie tolerują z litości i współczucia, któremu należy się najostateczniejsze miejsce, za prawdziwego sługę wszystkich, i to nie w słowach, lecz z głębokiego przekonania przejawiającego się także na zewnątrz pokorą i uległością. Podczas tych rekolekcji odczułem raz jeszcze, i to bardzo wyraźnie, że muszę naprawdę zostać świętym. Pan mi nie obiecuje dwudziestu pięciu lat episkopatu, lecz mnie zapewnia, że jeśli chcę być świętym, da mi na to czas i łaski potrzebne. Jezu, dziękuję Ci za to i obiecuję wobec nieba i ziemi, że począwszy od dzisiejszego dnia uczynię wszystko, co tylko w mej mocy, by do tego dojść. Matko Najświętsza, moja dobra Matko Niebieska, święty Józefie, mój najdroższy Opiekunie, biorę was na świadków mojej dzisiejszej obietnicy u tronu Jezusa i proszę Was, abyście mnie wspierali i dopomagali, bym pozostał jej wierny. Ponieważ rozumiem - już dziś bez trudu - że początkiem świętości jest z mej strony całkowite zdanie się na wolę Bożą, nawet w małych rzeczach, dlatego będę na to kładł największy nacisk. Nie pragnę i nie chcę niczego, co by wykroczyło poza posłuszeństwo rozkazom, instrukcjom i życzeniom Ojca św. i Stolicy Apostolskiej. Nie uczynię nigdy, ani pośrednio ani bezpośrednio, żadnego kroku, by spowodować jakąkolwiek zmianę w obecnej mej sytuacji, troszczyć się będę tylko o dzień dzisiejszy, pozwalając, by inni mówili, działali, wyprzedzali mnie, jeśli chcą. Sam o przyszłość zabiegać nie będę. Często będę odmawiał dwie modlitwy św. Ignacego, zawarte w jego ćwiczeniach: "Przyjmij, Panie, całą moją wolność" i drugą, zaczynającą się od słów: "Przedwieczny Panie wszechrzeczy, składam Ci ofiarę". Odzwierciedlają one w pełni mój stan duchowy. Niech Bóg mi dopomoże, bym pod tym względem nie uległ nigdy żadnemu urokowi środowisk kościelnych, do których nieraz przenika duch tego świata. Raz jeszcze odnawiam moje przyrzeczenie, dotyczące życia modlitwy i zjednoczenia z Bogiem. Zwrócę szczególną uwagę na liturgię świętą: mszę św., brewiarz, na różaniec połączony z owocnym rozmyślaniem i na inne praktyki, których wierne spełnienie jest gwarancją pobożności kapłańskiej. W obcowaniu z innymi zachowam zawsze godność, prostotę i jasną pogodną dobroć. Będę przejawiał stałą miłość Krzyża: miłość, która będzie mnie coraz bardziej odrywała od rzeczy tego świata, uczyni mnie cierpliwym, niezłomnym, zapominającym o sobie, zawsze radośnie rozdającym innym tę miłość biskupią, która jednych rodzi, a z drugim choruje, jednych stara się zbudować, a drży, by innych nie zgorszyć, nad jednymi ze współczuciem się nachyla, a wznosi się przeciwko innym, która dla jednych jest przyjazna, dla innych surowa, lecz dla nikogo wroga, a dla wszystkich jest macierzyńska. Do tego punktu będę często powracać w moich rachunkach sumienia i w spowiedzi. W tym czasie Watykan jakby przypomniał sobie na krótki czas o jego istnieniu i powierzył mu zwizytowanie Gruzinów wyznania katolickiego w Turcji. Arcybiskup ze zwykłą swą sumiennością i poświęceniem natychmiast wykonał to zadanie. 5 lutego 1929 r. zakończył wizytację apostolską. 33. KRZYWE LINIE POLITYKI LUDZKIEJ 11 lutego 1929 roku zostały podpisane w pałacu Laterańskim w Rzymie między Stolicą Apostolską a rządem włoskim "Laterańskie Traktaty", które stanowiły rozwiązanie tzw. kwestii rzymskiej, powstałej w wyniku zaboru Państwa Kościelnego w roku 1870 przez wojska włoskie. Rząd włoski uznał religię katolicką za panującą w kraju, a papieża za suwerennego władcę wydzielonej części Rzymu (bazylika św. Piotra oraz pałace i ogrody watykańskie - 0,44 km2), zwanej odtąd Państwem Watykańskim, któremu zagwarantowano prawo eksterytorialności rozciągniętej także na kilka obiektów na terenie Rzymu oraz letnią rezydencję papieża w Castel Gandolfo. Traktaty te i równocześnie konkordat między Stolicą Apostolską i państwem włoskim podpisał kardynał Gasparri i Benito Mussolini. Arcybiskup Roncalli cieszył się szczerze wraz z wszystkimi Włochami ze szczęśliwego zakończenia sporu, który trwał prawie 60 lat i wywoływał niejedną dramatyczną rozterkę w sumieniach obywateli włoskich. W podzięce Matce Bożej za opiekę nad swym "srebrnym" kapłaństwem i za szczęśliwe porozumienie między Kościołem i państwem włoskim udał się Roncalli do ... Częstochowy. Tyle słyszał o Czarnej Madonnie, o Jej cudownej opiece nad Narodem Polskim, o licznych łaskach wypraszanych przez Nią u Boga dla wiernych, którzy uciekają się do Niej, że postanowił osobiście złożyć Jej hołd i oddać się całkowicie na przyszłość. I oto 17 sierpnia 1929 roku w murach klasztoru Jasnogórskiego stanął pielgrzym z dalekich Włoch via Bułgaria. Na nowo jak żywe stanęły mu przed oczyma sceny, które jako chłopiec czytał jeszcze w Sotto ii Monte w Potopie Henryka Sienkiewicza. Potop. Tak, to tutaj właśnie NMP ukazała swą potęgę jako Pani i Królowa Narodu Polskiego. Cała Polska zalana była "potopem" szwedzkim oprócz tego maleńkiego grodu Niepokalanej. I tutaj została poniżona niezwyciężona dotąd armia Szwecji. Stąd zaczęło się zmartwychwstanie Polski. Stąd objawiła się opieka Matki Bożej nad Narodem Polskim w czasie rozbiorów i w po przeszło stuletniej niewoli na nowo powstałym w roku 1918 od wolności. Wkrótce Roncalli stanął przed cudownym obrazem. Madonna spojrzała nań swymi poważnymi, a tak bardzo macierzyńskimi oczyma i tym spojrzeniem przeniknęła go do wnętrza. Arcybiskup padł na kolana. Zaczęła się długa rozmowa Matki z synem. Co powiedziano, zostało na zawsze ich tajemnicą. Jedno jest pewne, że Maryja obiecała Roncallemu swoją opiekę i doprowadzenie go w ramiona Jezusa Chrystusa. Z wielką pobożnością Angelo odprawiał mszę św. przed cudownym obrazem. Podczas przeistoczenia zdawało się kapłanowi, że sama Madonna podaje mu do rąk Jezusa. Z Jezusem i Maryją! Czy mógł Roncalli kiedykolwiek czuć się bardziej szczęśliwy? Z nową siłą i energią powrócił arcybiskup do Bułgarii, do swojej pustelni. 21 września przeżył wielką radość konsekrując kościół w swojej rodzinnej parafii w Sotto ii Monte. Zewnętrznie dalej nic się nie zmieniło w jego położeniu w Bułgarii. Ale praca wewnętrzna nad uświęceniem duszy wzmagała się. Między 28 kwietnia a 4 maja odprawił rekolekcje w Ruszczu-ku w klasztorze ojców pasjonistów i utrwalił je w Dzienniku duszy: Splot okoliczności wprowadza do mych rekolekcji jakąś szczególną nutę oddania się Jezusowi cierpiącemu i ukrzyżowanemu, mojemu Mistrzowi i Królowi. Przykrości, którymi Bóg chciał w ostatnich miesiącach doświadczyć moją cierpliwość, związane z zakładaniem seminarium bułgarskiego; niepewność, w jakiej pozostaję już od przeszło pięciu lat co do ścisłego zakresu działania i obowiązków wynikających z mego urzędu w tym kraju; skrępowanie i trudności uniemożliwiające szerszą działalność i zmuszające do prowadzenia życia doskonałego pustelnika wbrew moim pragnieniom oddania się dziełom bezpośrednio związanym z duszpasterstwem; wewnętrzne niezadowolenie z powodu pierwiastka ludzkiego tkwiącego jeszcze w mojej naturze, chociaż - jak dotąd - udało mi się utrzymać go w ryzach - wszystko to sprawia, że moje oddanie się Bogu jest bardziej spontaniczne, chciałoby wznieść się wyżej, porywając zarazem do doskonałości naśladowania mego boskiego wzoru. Wokół mnie, w tym dużym domu, samotność zupełna i piękna wśród rozkwieconej przyrody; naprzeciw Dunaj, a za tą wielką rzeką bogata równina rumuńska, która czasami nocą czerwieni się od blasku płonących złóż naftowych. W ciągu całego dnia zupełne milczenie. Wieczorem dobry biskup Theelen, pasjonista, przychodzi dotrzymać mi towarzystwa przy kolacji... Dzięki łasce Bożej jestem i chcę być całkowicie obojętny na to, co Bóg zechce ze mną uczynić w przyszłości. Gadanina świata na mój temat absolutnie mnie nie obchodzi. Jestem gotów dalej tak żyć, choćby nawet ten stan rzeczy miał się przeciągnąć przez wiele lat jeszcze. Nie wyrażę nigdy pragnienia, nawet najmniejszej nadziei na zmianę, choćby to miało mnie wiele kosztować. Oboedientia et pax Ś oto moje' biskupie zawołanie. Gdy będę umierał, chcę mieć tę pociechę, że zawsze, nawet w drobnych rzeczach, byłem wierny mojemu hasłu. W rzeczywistości gdybym sam siebie zapytał, co chciałbym czynić innego nad to, co czynię obecnie, nie umiałbym odpowiedzieć. Od pewnego czasu odmawiam codziennie po mszy św. -- myślę, że całym sercem - modlitwę, którą (nr. Ignacy kończy swe obszerne rozważania na temat Królestwa Chrystusowego: "O wieczny Panie wszechrzeczy, składam Ci w ofierze". Prawdę powiedziawszy kosztuje mnie to nieco, ale ponieważ chcę naprawdę pogrążyć się całkowicie w świętej woli Bożej i przejąć się duchem Chrystusa ukrzyżowanego i wzgardzonego, będę też codziennie odmawiał następujące zapewnienie, które jest powtórzeniem słów św. Ignacego wypowiedzianych na temat trzeciego stopnia pokory: "O wieczny Panie wszechrzeczy, Ojcze Niebieski, daj mnie, Twemu niegodnemu słudze tę łaskę, abym zawsze pozostał wierny temu postanowieniu: tam, gdzie równa będzie chwała i cześć Boskiego Majestatu, w celu większego naśladowania Chrystusa Pana i doskonalszego upodobnienia się do Niego, chcę i wybieram raczej ubóstwo z Chrystusem ubogim niż bogactwo, raczej obelgi z Chrystusem zelżonym niż zaszczyty i będę bardziej cenił to, że mnie uważają za głupca raczej i szaleńca dla Chrystusa, którego spotkał podobny los, niż gdyby mnie uważano za człowieka mądrego i roztropnego w tym świecie". Zdaję sobie sprawę ze sprzeciwu natury lecz liczę na łaskę Boga, który na fundamencie doskonałej pokory umiał wznieść świętość tylu dusz, czyniąc z nich narzędzie swej chwały i wybitnych apostołów sprawy Kościoła świętego. Umiłowanie Krzyża mego Pana pociąga mnie w tych dniach coraz bardziej. O Jezu ukochany, niech to nie będzie słomiany ogień, który stłumi pierwszy deszcz, ale pożar, który będzie płonął, nie mogąc nigdy się zagasić! Wydaje mi się, że wszystko sprzyja temu, by uczynić mi bliskim ten uroczysty ślub" miłości Krzyża Świętego. Głębokie wrażenie, jakie wywarła na mnie ceremonia konsekracji biskupiej w Rzymie, u św. Karola w dniu 19 marca 1925 roku, potem - przykrości i zmienne koleje losu w czasie mego pięcioletniego urzędowania na stanowisku Wizytatora Apostolskiego w Bułgarii bez żadnej pociechy poza tą, jaka płynie ze spokojnego sumienia; niezbyt pomyślne perspektywy na przyszłość - to wszystko mnie przekonywa, że Pan chce mnie mieć całkowicie dla siebie na królewskiej drodze krzyża. Tą, a nie inną drogą chcę za Nim podążać. Dlatego będę częściej odprawiał rozmyślania o Męce Pańskiej i ćwiczenia pobożne z nią związane, z większym nabożeństwem podejdę do-mszy św., aby mnie przeniknęła i przepoiła Krew Jezusa, "pierwszego biskupa i pasterza mej duszy" (por. 1 P 2, 25). O gdyby i mnie, biednemu grzesznikowi, udało się uczynić ten wielki wysiłek, by boleć, smucić się i opłakiwać, jaki zaleca św. Ignacy w rozważaniu boleści Jezusowych. Rysem charakterystycznym tych rekolekcji jest wielki spokój i radość wewnętrzna, które mi dodadzą odwagi w poddaniu się Bogu i zgadzaniu się ,na każdą ofiarę, jakiej On ode mnie zażąda. Tym pokojem i radością chcę przepoić całą moją istotę i całe moje życie, tak wewnętrzne jak i zewnętrzne. Na razie znoszenie przeciwności tak dużo mnie jeszcze nie kosztuje, ale w przyszłości troski i kłopoty mogą zamącić mój spokój. Będę bardzo czuwał nad zachowaniem tej radości wewnętrznej i zewnętrznej. Trzeba umieć tak cierpieć, by nie dać poznać po sobie, że się cierpi. Czyż to nie było jedno z ostatnich wskazań biskupa Radiniego? Porównanie, jakiego użył św. Franciszek Salezy mówiąc o sobie - "Jestem jak ptak, który śpiewa wśród cierni" - a które tak lubię, powtarzać, musi być dla mnie nieustannym zaproszeniem. Dlatego nie powinienem zwierzać się zbytnio, gdy chodzi o sprawy, które bolą - wielka dyskrecja i pobłażliwość w sądach o ludziach i wydarzeniach - natomiast powinienem modlić się specjalnie za tych, którzy byli powodem mego cierpienia; we wszystkim okazywać wielką dobroć, bezgraniczną cierpliwość, pamiętając o tym, że każde inne uczucie nie jest zgodne z duchem Ewangelii i doskonałością ewangeliczną. Byle tylko za wszelką cenę zatriumfowała miłość, zgadzam się być niczym. Choćby mnie miano zdeptać, chcę być cierpliwy i dobry aż do heroizmu. Tylko wtedy stanę się godny imienia doskonałego biskupa i zasłużę na udział w kapłaństwie Jezusa Chrystusa, który za cenę uległości, upokorzenia i cierpienia stał się prawdziwym i jedynym lekarzem i zbawcą całej ludzkości: "gdy przez mękę Jego zostaliśmy uleczeni" (1 P 2, 24). I oto po rekolekcjach nareszcie coś zaczęło się dziać, i to od razu na szczeblu najwyższym. Mianowicie od pewnego czasu król Borys starał się o rękę księżniczki Giovanny, córki Wiktora Emanuela II, króla Włoch. Ponieważ król Borys był wyznania prawosławnego a księżniczka katolickiego, trzeba było uzyskać od Stolicy Apostolskiej dyspensę. Chodziło tutaj zgodnie z prawem kanonicznym o gwarancję, że ślub odbędzie się tylko w kościele katolickim i że dzieci z tego małżeństwa będą wychowywane po katolicku. W imieniu Stolicy Apostolskiej warunki te przedstawił królowi arcybiskup Roncalli. Z początku Borys nie chciał przyjąć tych warunków, obawiając się ostrej reakcji kół prawosławnych w Bułgarii, które miały w polityce tego kraju głos decydujący. Jak tylko rozeszła się pogłoska o ewentualnym ślubie króla z katoliczką, Kościół prawosławny przystąpił do bezwzględnej kampanii przeciwko temu. Król Borys zaczął chwiać się w swoich poczynaniach obawiając się utraty tronu. Kilkakrotnie zapraszał Roncallego do swego pałacu na rozmowy. Wizytator Apostolski z olbrzymią słodyczą, ale i zdecydowanie tłumaczył królowi stanowisko Kościoła katolickiego, który przede wszystkim ma słuchać samego Boga, i Jego prawa, a nie ludzi. W końcu król i księżniczka włoska podpisali zobowiązania potrzebne do zawarcia ślubu w Kościele katolickim. Sam Roncalli zapewniał Stolicę Apostolską o szczerości króla i gwarantował za zobowiązania zaciągnięte przez zainteresowane strony. Stolica Apostolska udzieliła młodej parze dyspensy od przeszkody małżeńskiej. W przeddzień ślubu arcybiskupa Roncallego ogarnęły obawy. W liście do przyjaciela pisał 24 października: Jeśli chodzi o twoje projekty, to jeszcze o nich pomówimy. Pozwól mi najpierw przebrnąć przez ten okres kłopotów, które - biorąc pod uwagę wszystkie drażliwe okoliczności - wcale nie są najmniejsze. Łatwo chyba zrozumiesz, że sukces, jaki Stolica Apostolska osiągnęła przez królewskie zaślubiny, zasługuje na wielką uwagę, aby owoce, które może on przynieść, były rzeczywiście ku zbawieniu i żeby nie popełniono jakiegoś, nawet lekkiego nietaktu, który mógłby wszystko zepsuć już nazajutrz po ślubie. To wszystko idzie nieźle, ale wiadomo, że diabeł nie śpi, szukając, kogo by pożarł. Ślub odbędzie się jutro w Asyżu. Prawosławni, biedacy, są tu zgorzkniali - mówię o władzach duchownych - nie wiedzą, jakiemu świętemu się polecać. Na pewno zaczną się trudności. Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby im zapobiec i cokolwiek by zaszło, mam sumienie spokojne. Kto wie! kto wie! Oby św. Teresa od Dzieciątka Jezus sprawiła, żeby wszystko ułożyło się pomyślnie! Ślub pary królewskiej w obrządku katolickim odbył się 25 października 1930 roku w Asyżu. Po przyjeździe młodej pary do Bułgarii odbył się drugi ślub uroczysty, tym razem według obrządku prawosławnego w katedrze św. Aleksandra Newskiego. Zaskoczenie w Stolicy Apostolskiej było całkowite. Wszystkie oczy skierowały się tym razem na wizytatora apostolskiego w Bułgarii, który tak usilnie zapewniał Stolicę Apostolską o szczerości i prawdziwości zobowiązań króla i jego żony. Sam Roncalli był wstrząśnięty niesłownością Borysa. Dla arcybiskupa "tak" zawsze było "tak", a "nie" zawsze oznaczało "nie". A w tym przypadku został tak strasznie oszukany i to przez kogo? Przez króla! Co wobec tego - rozważał - znaczą wszelkie umowy podpisane przez samego króla? Jakie wobec tego faktu można mieć zaufanie do ludzi? Roncalli w twardej szkole życia uczył się, jak krzywe są linie polityki ludzkiej. Wkrótce jednak otrząsnął się z przygnębienia i pesymizmu. Pisał do kapłana - przyjaciela: Moje życie płynie tu wśród burzliwej atmosfery. Sprawa ceremonii ślubnej w kościele prawosławnym przyczyniła mi wiele kłopotów. Pocieszam się jednak nadzieją, że z tego zła wyniknie może tym większe dobro i jestem zadowolony, że zachowałem spokój nawet w momencie podejmowania trudnych posunięć, które dyktowało sumienie. Tymczasem odważny aż do ostatniej godziny. Jezu, Józefie, Mario, niech wami oddycha pokojem dusza moja. Długi mój pobyt w tym kraju na stanowisku przedstawiciela apostolskiego przynosi mi częste, dotkliwe wewnętrzne cierpienia, które usiłuję ukryć. Lecz wszystko znoszę i znosić będę chętnie, a nawet radośnie dla miłości Chrystusa, by jak najbardziej upodobnić się do Niego, spełnić we wszystkim Jego świętą wolę w intencji zwycięstwa Jego łaski w tym narodzie prostym i dobrym lecz jakże nieszczęśliwym!, na pożytek Kościoła świętego i Ojca Świętego, na moje uświęcenie, "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię miłuję!" (J 21, 17). Wydawało się, że rok 1934 nie przyniesie poważniejszych zmian w życiu arcybiskupa Roncallego. Jego samotność skończyła się w momencie, kiedy przysłano mu z Rzymu młodego sekretarza w osobie ks. Giacomo Testy, który wkrótce stał się najwierniejszym jego współpracownikiem i zaufanym powiernikiem. Podczas rekolekcji odprawianych z ojcami pasjonistami w Ruszczuku w dniach od 27 do 31 sierpnia 1934 roku skrzętnie notował: W duszy mojej panuje spokój. Ten rok był szczególnie cichy. Drżę na myśl o sądzie, jaki Bóg odprawi nade mną przejrzawszy mnie do głębi. Ale kiedy pytam samego siebie, co mam czynić, by bardziej podobać się Bogu i osiągnąć świętość, tę tylko słyszę Odpowiedź: trwaj nadal, jak dotychczas, w posłuszeństwie; spełniaj dzień po dniu swoje zwykłe czynności bez zniecierpliwienia, bez nadzwyczajności lecz starając się o coraz większą gorliwość i doskonałość. Bądź wierny praktykom pobożności kapłańskiej, jakimi są: msza św., medytacja, brewiarz, różaniec, nawiedzenie, rachunek sumienia, dobra lektura; lecz nastaw się na wyższy ton żarliwości, wykonuj te ćwiczenia z większym namaszczeniem na podobieństwo lampy nasyconej obfitością oliwy. Nie troszcz się absolutnie o przyszłość, biorąc pod uwagę, że może już stoisz u bram wieczności, a zarazem bądź coraz bardziej zadowolony z tego, że żyjesz z dala od oczu, a może i względów przełożonych, nie skarżąc się na brak uznania i pragnąc coraz bardziej tego, by "być nieznanym i za nic mianym". Okoliczności mego urzędowania, już ustalonego po dziesięciu latach pobytu w Bułgarii, nie sprzyjają, a nawet uniemożliwiają czynienie czegokolwiek więcej ponad to, co czynię: przynajmniej na razie. Będę więc dalej, dzień po dniu prowadził to życie, lecz w takim oto kształcie będę je ze wzmożoną gorliwością składał Jezusowi w ofierze; ograniczenie mej działalności zewnętrznej, ale intensywna modlitwa za zbawienie i uświęcenie duszy mej i tutejszych biskupów i księży, ażeby duch miłości rozszerzył się i głębiej przeniknął do tego kraju tak szorstkiego pod każdym względem; za zbudowanie i postęp duchowy wiernych katolików, ażeby Bóg oświecił i błogosławił naród bułgarski, który zeszedł co prawda z właściwej drogi, ale jest pełen dobrych chęci w okazywaniu poważania dla Królestwa Chrystusowego i Jego Kościoła. : 34 zapalona Świeca w oknie W listopadzie 1934 roku pisał o Bułgarii delegat papieski Roncalli do kardynała Tacci z Kongregacji Kościoła Wschodniego: "Po dziesięciu latach ten kraj stał mi się drogi". .-,.. -I nagle ... - ' W najbardziej niespodziewanym momencie otrzymał Roncalli 24 listopada przeniesienie do Delegatury w Turcji i Grecji i otrzymał nominację na Administratora Wikariatu Apostolskiego w Konstantynopolu, czyli w Stambule. ? 'Kiedy wiadomość ta rozeszła się po Bułgarii, wszystkie ośrodki tak katolickie, jak i prawosławne prześcigały się w wyrażaniu żalu i szczerego smutku z rychłego wyjazdu Roncallego. Wszyscy przyznali, że godnie reprezentował Kościół i zajmował się tylko sprawami religijnymi. Nawet w momentach dramatycznych, kiedy występował w obronie praw Kościoła katolickiego, umiał postępować z taktem i lojalnie. Sam arcybiskup w ciszy kaplicy Delegatury przed Jezusem Eucharystycznym długo rozważał i obrachowywał się ze swojego całego pobytu w Bułgarii. Przypominał sobie moment, kiedy biskup ormiański, który całe życie poświęcił pracy apostolskiej na Wschodzie, uklęknął przed nim i powiedział z płaczem: ! - "Ekscelencjo, czytamy w Ewangelii, że Bóg wybacza wszystkim grzesznikom, ale tylko jeden grzech nigdy nie będzie darowany ani tu na ziemi ani w niebie; jakiż to jest grzech, Ekscelencjo? Czy nie jest to może grzech podziału Kościoła?" - Czy przyczyniłem się choćby w najmniejszym stopniu do zbliżenia Kościołów w Bułgarii? - zapytał się teraz Roncalli. - Tak! - odpowiedziało mu sumienie. Przede wszystkim ofiarowywał Bogu swoje modlitwy, cierpienia, samotność, brak zrozumienia u przełożonych. Następnie nawiązał bezpośrednie, osobiste przyjacielskie stosunki. Wszystkim okazywał szacunek i zyskiwał szacunek u wszystkich. Ze spraw administracyjnych zyskał uznanie przez rząd dyplomów wydawanych przez szkoły katolickie; dzięki jego wysiłkom chrześcijanie obrządku bizantyjskiego uznali zwierzchnictwo papieża; wyStarał się o konsekrację Bułgara Kurtewa; połączył dwie diecezje obrządku łacińskiego; pomagał do zorganizowania Akcji Katolickiej; przyczynił się do budowy szkół, kościołów, instytucji katolickich; zabiegał o poprawę ciężkich warunków, w jakich żyli katolicy bułgarscy, wreszcie zyskał pozwolenie z Watykanu na założenie pierwszego katolickiego seminarium dla duchownych obrządku łacińskiego i bizantyjskiego. W dniu Bożego Narodzenia w kościele św. Józefa nastąpiło oficjalne pożegnanie arcybiskupa. Przemówienie Roncallego w języku bułgarskim nadawane było przez radio. Na zakończenie powiedział rozrzewniony legat apostolski: ' Błogosławię was także, moi bracia; pamiętajcie o mnie, a ja, nawet w najgorszych przeciwnościach, zawsze pozostanę przyjacielem Bułgarii. Mieszkańcy katolickiej Irlandii, w myśl starej tradycji, stawiają w oknie w wieczór wigilijny zapaloną świecę. Ma ona oznajmiać świętemu Józefowi i Najświętszej Pannie, którzy szukają schronienia w mrokach świętej nocy, że przy ciepłym kominku i zastawionym stole oczekuje ich przyjścia zgromadzona rodzina. Wszędzie, gdzie się znajdę, choćby na krańcu świata, każdy bezdomny Bułgar przechodząc koło mego domu zobaczy w oknie zapaloną świecę. Czy będzie katolikiem czy prawosławnym, niech zapuka do moich drzwi. Zostaną mu otwarte - wystarczy bowiem, że jest bratem z Bułgarii. Może wejść, znajdzie u mnie serdeczne przyjęcie. Przed wyjazdem Roncalli udzielił wywiadu dziennikarzowi z czasopisma Utro. M. in. powiedział: Wierzę w siły miłosierdzia i miłości w sprawach międzynarodowych i wierzę, że rzeczywisty postęp może być osiągnięty tylko na tej drodze'... Jako profesor historii studiowałem historię każdego regionu Bułgarii, tak bardzo związaną z dziejami imperium bizantyjskiego. Studiowałem dzieje Waszych wielkich królów Borysa, Symeona, Kałajana i każdy rozdział bułgarskiej historii aż do naszych czasów. Tak samo chcę poznać Turcję i Grecję, kolebkę naszej cywilizacji. Zamówiłem już gramatykę języka tureckiego i nowo-greckiego, ponieważ chcę się nauczyć tych dwóch języków tak samo szybko i poważnie, jak nauczyłem się bułgarskiego. 30 grudnia dzielił się Roncalli wiadomościami z księdzem biskupem Bernareggi z Bergamo: Dziękuję wam za pamięć i życzenia. Moja misja w Bułgarii dobiega końca; dziś widzę jasno, że powinienem za nią dziękować Panu. W piątek wyjeżdżam do Stambułu, a w dniu święta Trzech Króli rozpocznę nową służbę. Ponieważ deszcze leją tam strumieniami, będę musiał chodzić pod osłoną murów i kroczyć naprzód, jak zdołam najlepiej. Kto wie, może uda mi się przebyć długą drogę pomimo przeszkód i trudności, jakie mi zapowiadają. Na razie będę zadowolony, jeśli otrzymam prawo wyjazdu tak, jak się tego spodziewam. Ekscelencjo, każdy z nas musi dźwigać swój własny krzyż, a każdy krzyż ma odmienną postać. Mój krzyż jest całkowicie w stylu obecnego wieku. Wasze modlitwy pomogą mi nieść go godnie i z pełną radością, która Bogu wcale nie jest niemiła. 4 stycznia 1935 roku nastąpił wyjazd Roncallego. Na dworcu w Sofii przed dziesięcioma laty witało go kilka osób. Teraz żegnali go dwaj przedstawiciele króla, delegat prawosławnego arcybiskupa Stefana, cały korpus dyplomatyczny i tłumy wiernych. W Płoiwdiwie na dworcu żegnała go wielka ilość katolików ze swoimi duszpasterzami. Z oczu Roncallego popłynęły łzy. Żegnały go serca, które zdobył dla Boga i Kościoła katolickiego. - A kto i jak będzie mnie witał w Turcji i Grecji? - pytał samego siebie . -Roncalli nie łudził się. Przy rozmaitych okazjach już siedem razy odwiedzał Turcję. Doskonale orientował się w sytuacji, jaka panowała w tym kraju, i w trudnościach, jakie napotykał tam Kościół katolicki. Otóż .pod przewodnictwem Mustafy Kemala Atatiirka (ojca Turków) Turcja po pierwszej wojnie światowej, a dokładnie ,po konferencji ,w Lozannie w 1922 roku, wstąpiła na drogę radykalnych reform. Przeniesiono stolicę ze Stambułu do Ankary. Nowa konstytucja stanęła na stanowisku całkowitego ateizmu i laicyzacji. Piątek - dzień modlitw mahometan - zastąpiono niedzielą jako dniem wypoczynku. Wprowadzono kalendarz gregoriański, alfabet europejski, przyjęto szwajcarski kodeks cywilny i włoski kodeks karny. Rząd i władza państwowa były ustosunkowane wprost wrogo do każdej religii i jej przejawów. Katolików obrządku łacińskiego, greckiego, ormiańskiego, syryjskiego i chaldejskiego było w Turcji około 60 tysięcy. Sytuacja ich była bardzo trudna i skomplikowana w nowej rzeczywistości politycznej. Duchowieństwo między sobą było skłócone. Poprzednik Roncallego na tym stanowisku, biskup Margotti, "silną ręką" i niewczesną gorliwością podważył rolę administratora apostolskiego. Akcje charytatywne, szkolnictwo, życie kulturalne ośrodków katolickich, wszystko to było zagrożone przez posunięcia władz państwowych. Wielu katolików opuszczało bezradnie ręce, inni wpadali w rozterkę, a inni jeszcze szukali ucieczki za granicę. Wszystkie te smutne fakty znał dobrze Roncalli. Jeszcze raz przedyskutował je ze swoim sekretarzem, ks. Testą, który towarzyszył imu w podróży. Na peronie w Stambule witał administratora apostolskiego tylko jeden duchowny, ks. Dell'Aqua. Rezydencja Delegatury Apostolskiej okazała się starym domem z ciasnymi, nieprzytulnymi pokoikami. Ingres nowego wikariusza apostolskiego do katedry Świętego Ducha w Stambule odbył się 6 stycznia 1935 r. Kronikarz katedralny skrzętnie z tej okazji zanotował: Dzień 6 stycznia pozostanie pamiętny w historii Wikariatu Apostolskiego w Stambule. Choć słońce nie świeciło, jego blask wynagradzała promienna twarz bohatera tej rodzinnej uroczystości. Po przybyciu incognito w sobotę rano do Sofii arcybiskup był witany w dzień święta Trzech Króli przez duchowieństwo, zakony i wiernych w bazylice katedralnej. Wszyscy byli pod wrażeniem uczucia, z jakim ten dostojnik Kościoła ucałował wielki krzyż podany mu wedle rytuału przez archiprezbitera katedry msgra Collaro, a będący symbolem krzyża, który obecnie brał na swe barki. To samo wrażenie wywołał arcybiskup Roncalli, gdy z godnością szedł przez tłum kropiąc wodą święconą i gdy z łagodnym uśmiechem udzielił swego ojcowskiego błogosławieństwa. A cóż powiedzieć o jego zachowaniu w chwili składania przysięgi po odczytaniu bulli papieskiej zatwierdzającej go na nowym urzędzie? W czasie tego uroczystego aktu kanonicznego Jego Ekscelencja nie zadowolił się podawaniem pasterskiego pierścienia do ucałowania, lecz po ojcowsku składał pocałunek pokoju dodając kilka ujmujących słów, których nikt zapomnieć nie może. Zapewne nominacja na legata apostolskiego w Turcji i Grecji nie była zbyt błyskotliwa w oczach dyplomatów watykańskich. Sam Roncalli jednak nie szukał kariery w pokornej swej służbie kapłańskiej i biskupiej. Dlatego prawie na samym początku urzędowania w Stambule mógł napisać do przyjaciela: Cóż mam powiedzieć o sobie? - Jestem bardzo zadowolony, w Europie i w Azji są tacy, którzy użalają się nade mną i mówią, że jestem nieszczęśliwy. Nie wiem, dlaczego. Robię, co mi kazano, i nic ponadto. Martwi mnie naturalnie powolne, lecz nieuchronne chylenie się do upadku wielu rzeczy, które w dawniejszych czasach stanowiły podstawę religii i narodu. Czekają mnie - być może - złe dni i przykre sytuacje. Nie przestanę jednak patrzeć wysoko i daleko. Przede wszystkim poczuł się Roncalli po raz pierwszy duszpasterzem. Jako administrator apostolski miał jurysdykcję nad katolikami obrządku łacińskiego i posiadał swoją katedrę. Postanowił teraz oddać się pracy duszpasterskiej, tj. udzielać sakramentów, głosić kazania i stać się ojcem dla duchownych i wiernych. Już 3 lutego 1935 r. mógł pisać z satysfakcją: Moje zajęcia podobają mi się. Powinny mi się podobać tym bardziej, im mniej mi odpowiadają. Staram się wykonywać swoje obowiązki z miłością i dobrocią, usiłując zachować spokój będący tajemnicą powołania. Czuję się otoczony tylu niezwykłymi duszami, odnoszącymi się do mnie tak przychylnie, że aby mi zrobić przyjemność, gotowe są łykać pigułki podawane im ongiś dla ich dobra przez msgra Margottiego - pigułki, które w swoim czasie wywoływały tyle grymasów. Czegóż Więcej mogę sobie życzyć? Pierwszą wizytację pasterską zapowiedział w słowach: Będę uważał za swój obowiązek postępować po ojcowsku we wszystkim, co dotyczy celu mojej wizytacji, tym bardziej że gorliwość księży i osób zakonnych zawsze cieszy serce pasterza. Natomiast w stosunku do rządu tureckiego zachowywał nadzwyczajną roztropność i powściągliwość. Nie chciał uczynić ani jednego kroku, który mógłby być interpretowany jako wrogi czy nawet nieprzychylny w stosunku do władzy państwowej i "nowego", -które powstawało w Turcji. I tak, wiedząc, że rząd z trudnością godzi się na pełnienie przez niego funkcji delegata apostolskiego, odmawia mu jednak przywilejów, związanych normalnie z tym stanowiskiem, po przyjeździe do Stambułu odmówił podpisania listów skierowanych do członków korpusu dyplomatycznego zawiadamiających o jego przybyciu. Powiedział krótko i zdecydowanie: - Te listy są niepotrzebne. - Ależ to jest oficjalne zawiadomienie o przybyciu Waszej Ekscelencji - próbował przekonać go sekretarz. - To niepotrzebne - powtórzył Roncalli - trzeba podkreślić, że w tym kraju delegat apostolski jest przedstawicielem pozbawionym przywilejów dyplomatycznych. Wnet po przybyciu Roncallego do Turcji wyszło zarządzenie rządowe zabraniające w miejscach publicznych używania strojów duchownych, obojętnie jakiego wyznania. Zarządzenie miało wejść w życie 13 czerwca 1935 r. W kołach duchownych zaszumiało. Wprawdzie można było pisać podanie o pozwolenie na strój duchowny, ale pozwolenie dostawali tylko przełożeni zakonów, którzy byli obywatelami tureckimi. Podanie delegata apostolskiego i innych duchownych zostało odrzucone. Roncalli nie stracił jednak równowagi ducha. Przede wszystkim stanowczo wystąpił przeciwko tym zakomnikom i tym zakonnicom, którzy pod pozorem gorliwości i przywiązania do habitu chcieli opuścić Turcję i udać się za granicę. W ten sposób groziło oddanie w ręce państwa wielu szkół i placówek katolickich. W sam dzień 13 czerwca zebrał Roncalli całe duchowieństwo diecezjalne i zakonne w kościele św. Antoniego w Stambule. Tutaj złożono uroczyście Panu Bogu ofiarę z sutann i habitów. Następnie duchowni już w strojach świeckich urządzili procesję Sam arcybiskup szedł w cywilnym ubraniu między starymi kapłanami i swoim pogodnym uśmiechem budził optymizm i wiarę w lepszą przyszłość Kościoła w Turcji. Jako administrator apostolski nie przepisał duchowieństwu żadnego jednolitego ubrania, tylko dał polecenie, aby ubranie było koloru czarnego i poważnego. Chcąc okazać mimo wszystko dobrą wolę, kazał używać języka tureckiego w pismach urzędowych delegatury, jak również pomału wprowadzać ten język do liturgii. Wszystkie te poczynania Roncallego, jego przemowy i wypowiedzi były śledzone i donoszone do Ankary. Takt i delikatność szczególnie w okolicznościach drażliwych, budziły z początku zdziwienie, a później podziw w sferach rządowych. W swojej pracy duszpasterskiej oraz dyplomatycznej nie zapomniał Roncalli, że był również delegatem apostolskim i na Grecję. W r. 1935 trzykrotnie był w Grecji. Sytuacja Kościoła katolickiego i tutaj niewiele była lepsza niż w Turcji. Wprawdzie rząd grecki był przychylniejszy dla Kościoła, za to metropolita prawosławny grecki, Damaskinos, był wrogo nastawiony do papieża. I tutaj praca nad 50 tysiącami katolików obrządku łacińskiego i bizantyjskiego była trudna. Jeżeli tylko warunki pozwalały na to, legat apostolski osobiście wizytował ośrodki katolickie. 28 lipca w Sotto il Monte zmarł w 81 roku życia Battista Roncalli. Arcybiskup niezmiernie żałował, że w czasie śmierci ojca był za granicą. Jak tylko obowiązki pozwoliły mu na to, natychmiast zjawił się w domu rodzinnym i tam modlił się nad grobem ojca i pocieszał w smutku matkę. Rok 1935 okazał się dla arcybiskupa Roncallego bardzo pracowity. Znalazł jednak czas, aby wspólnie z kapłanami odprawić roczne rekolekcje w dniach 15 do 22 grudnia. W Dzienniku duszy zanotował: Od końca sierpnia 1934 roku do dnia dzisiejszego - ile zaszło w mym życiu nieprzewidzianych zmian! Jestem w Turcji. Czy mi tu brakuje okazji i łaski do uświęcenia się? Ojciec święty, posyłając mnie tu, chciał podkreślić wobec kardynała Sincero wrażenie, jakie na nim wywarło moje dziesięcioletnie milczenie na temat pozostawania w Bułgarii, bez słowa skargi i bez wyrażania chęci zmiany. To był skutek mego postanowienia i cieszę, się, że mu dochowałem wierności. Ile tu pracy! Błogosławię Boga, który mnie obsypuje pociechami płynącymi ze sprawowania świętego urzędu. Muszę się jednak postarać o to, by wprowadzić więcej spokoju i ładu we wszystko, co czynię. Cały mój kler dobrze przeszedł próbę cywilnego ubrania. Ale moim obowiązkiem jest we wszystkim przodować, dając przykład budującej powagi. Niech Serce Jezusa mnie zapali, podtrzymuje i sprawi, by wzrastał we mnie Jego duch. Amen. 24 grudnia, w dniu wigilijnym, wieczorem w oknie Delegatury Apostolskiej w Stambule zabłysło światło świecy... 35. PODRÓŻE APOSTOLSKIE 12 stycznia 1936 r. administrator apostolski rozpoczął w katedrze w Stambule wykłady katechetyczne. Dobrze poczuł się w tej roli wobec dzieci, młodzieży i dorosłych zasłuchanych w prawdy Boże. Pomyślał sobie, że tak dwadzieścia wieków temu zapewne słuchano samego Chrystusa i Apostołów, 18 kwietnia wyruszył w podróż apostolską do Grecji. Głosił Ewangelię i udzielał Sakramentów w Koryncie, Nauplii, Micenie, Epidaurze, Delfach, Tebach w Beocji. Od 17 do 20 maja przebywał w "największym klasztorze świata", na górze Athos. Na widok szczerze rozmodlonych i pełnych umartwienia mnichów prawosławnych jeszcze bardziej postanowił pracować nad zbliżeniem i zjednoczeniem Kościołów tak tragicznie rozdartych. Po powrocie do Stambułu przy końcu maja zastał przesyłkę z Włoch. Po chwili delektował się pierwszym tomem swojego dzieła naukowego: Akta Wizytacji Apostolskiej św. Karola Boromeusza w Bergamo. Ileż radości sprawił mu ten widoczny owoc jego naukowego hobby. Wyczerpująca praca duszpasterska, dyplomatyczna, liczne podróże, ciągłe wewnętrzne napięcie skutkiem sytuacji politycznej w krajach, gdzie przyszło mu pracować, wszystko to przyczyniło się do nowego poważnego osłabienia serca. Zatroskany lekarz z całą stanowczością zdecydował: - Ekscelencjo! koniecznie trzeba spaść z wagi. Dieta, dieta, jeszcze raz dieta. - Na czym ona polega, panie doktorze? - Najlepsze jedzenie, aby schudnąć, jest to, którego się nie zje. Oto cała tajemnica i jedyna. Następnie radzę, aby Ekscelencja poświęcił spaniu przynajmniej osiem godzin na dobę. Po twarzy Roncallego przeleciał uśmiech. Zapytał się nieśmiało: - A sześć nie wystarczy? - O nie! I koniecznie przynajmniej dwie godziny przed północą poświęcić spaniu. To są najlepsze godziiny odpoczynku dla serca. Inaczej ... - Ekscelencja jest naprawdę jeszcze potrzebny Kościołowi. Proszę nie robić krzywdy Kościołowi przez nieroztropne postępowanie ze swoim sercem. Ekscelencjo, odpowiedzialność za swoje serce! - Komu ono jeszcze jest potrzebne? - z melancholią w głosie zapytał się Roncalli. Lekarz uważnie spojrzał w oczy pacjentowi. - Ekscelencjo! Nie chcę (być prorokiem, ale nie jest wykluczone, że serce to będzie potrzebne całemu światu. W jesieni skorzystał arcybiskup Roncalli ze swego pobytu w Bergamo i w dniach 13-16 października odprawił roczne rekolekcje w klasztorze Córek Serca Jezusa. Były to wspaniałe chwile odpoczynku dla serca, ale równocześnie intensywna praca nad swoją duszą. Roncalli notował w Dzienniku duszy: Jestem zadowolony z mojego nowego stanowiska w Turcji - mimo licznych trudności. Muszę lepiej zorganizować swój dzień, a także i wieczory. To, że nigdy nie idę spać przed północą, nie jest rzeczą dobrą. W pierwszym rzędzie pora po kolacji wymaga pewnych zmian. Słuchanie radia pochłania zbyt wiele czasu na niekorzyść innych rzeczy. Ustalam następujący regulamin: o dziewiętnastej - wspólny różaniec w kaplicy. Potem kolacja i rekreacja. Trzy kwadranse wystarczą na obie te czynności. Z kolei nastąpi odmówienie jutrzni, wysłuchanie dziennika wieczornego przez radio, ewentualnie jakaś dobra audycja muzyczna, o ile taka się znajdzie. Potem wycofujemy się: mój sekretarz do siebie, a ja jeszcze na pewien czas do pracy. O jedenastej muszę iść spać. Każdego rana obiorę sobie jakąś myśl, która nada kierunek i będzie programem całego dnia. Nigdy nie opuszczę medytacji, choćby krótkiej, gdyby nie dało się inaczej, ale zawsze musi ona być żywa, bystra i pełna skupienia wewnętrznego. Muszę też unikać długich audiencji. Zachowam wielką uprzejmość wobec wszystkich, tak jak gdybym nie miał nic innego na głowie, tylko sprawę każdego z nich, lecz użyję słów krótkich i węzłowatych. Moje zdrowie wymaga diety. W południe także będę mniej jadł, podobnie jak to czynię wieczorem. Wskazane jest, bym odbywał codziennie przechadzkę. Boże mój, to mi ciąży i wydaje się być czasem straconym. A jednak najwidoczniej jest to potrzebne, skoro wszyscy na mnie nalegają. Będę więc to robił, ofiarując Bogu umartwienie stąd wynikające. Wydaje mi się, że oderwałem się już od wszystkiego, od wszelkiej myśli o wywyższeniu lub czymś podobnym. Na nic nie zasługuję. Nie odczuwam też żadnego zniecierpliwienia. Ale różnica pomiędzy moim punktem widzenia, gdy chodzi o miejscową sytuację, a pewnymi sposobami oceniania tych samych spraw w Rzymie bardzo mnie boli: to jest mój jedyny, prawdziwy krzyż. Chcę go nieść pokornie, z całą dobrą wolą zadowolenia moich przełożonych, bo tylko tego, a nie czego innego pragnę. Będę zawsze mówił prawdę, ale łagodnie, przemilczając to, co mi się wydaje krzywdą osobistą lub obrazą, z gotowością poświęcania siebde, stania się ofiarą. Pan wszystko widzi i wymierzy mi sprawiedliwość. Przede wszystkim chcę zawsze odpłacać dobrem za złe i nauczyć się przekładania Ewangelii ponad sztuczki ludzkiej polityki. Chcę przyłożyć się z większą niż dotąd starannością do nauki języka tureckiego.. Czuję, że kocham naród turecki, do którego Bóg mnie posłał: to jest mój obowiązek. Wiem, że droga, jaką obrałem w moich stosunkach z Turkami, jest dobra, a przede wszystkim jest katolicka i apostolska. Muszę dalej nią iść z wiarą, roztropnością, z szczerą gorliwością, za cenę każdej ofiary. Jezus, Kościół, dusze - także dusze Turków, i dusze biednych braci prawosławnych: "Zbaw lud Twój, Panie, a błogosław dziedzictwu Twojemu" (Ps 27, 9). W grudniu w Atenach choroba serca powaliła silny organizm legata apostolskiego. Zatroskany lekarz stwierdził: - Stan przedzawałowy. Kilka dni proszę leżeć w łóżku nieruchomo. Ścisła dieta. I spokój... spokój... Święta Bożego Narodzenia spędził już Roncalli w Stambule. Nie załamał się objawami choroby serca. Nie chciał się pieścić. Wolał umrzeć na stanowisku, jeżeli taka byłaby wola Boża. Nowy Rok powitał Roncalli intensywną pracą. Udał się do Ankary na zaproszenie ambasadora austriackiego. Po raz pierwszy znalazł się w stolicy nowej Turcji. Postanowił zaryzykować próbę dostania się do sfer rządowych i nawiązania pierwszych dyplomatycznych kontaktów. Przede wszystkim złożył kartę wizytową w pałacu prezydenta i w ministerstwie spraw zagranicznych, gdzie został przyjęty przez podsekretarza stanu, Numana Rifata Menemencoglu. Rozmowa była prowadzona z najwyższą ostrożnością przez dwóch mężów stanu. Roncalli z godnością, ale ze swym uroczym uśmiechem rzekł: - Będąc w Ankarze w związku z moimi obowiązkami, czuję się szczęśliwy, że mogę złożyć wyrazy szacunku przedstawicielowi Turcji. - Cieszę się, że mogę pana poznać - odrzekł podsekretarz - i zapewnić, że rząd turecki żywi najgłębszy szacunek zarówno dla pana osobiście, jak i dla wielkiej i wspaniałej tradycji, którą pan reprezentuje. - Dziękuję panu. Mam nadzieję, że władze tureckie ze swej strony mogły przekonać się o poszanowaniu ustaw tureckich przez katolików, pomimo iż czasem nie są one przyjemne. Przykładem tego jest strój, który mam na sobie. - Rzeczywiście. Stwierdzam to. Pragniemy jednak z całym szacunkiem wskazać na to, że ma pan pełną swobodę wykonywania swych zadań, o ile nie stają one w sprzeczności z naszym ustawodawstwem, aczkolwiek nie lubimy tytułów, które mogłyby sugerować, że utrzymujemy stosunki ze zwierzchnością religijną obcą dla nas, choć niewątpliwie czcigodną. - Rozumiem. Nie przeszkadza to jednak tej zwierzchności religijnej cieszyć się wzrostem Turcji i widzieć w nowej konstytucji niektóre podstawowe zasady chrześcijaństwa nawet wówczas, gdy sposób ich stosowania jest sprzeczny z duchem religijnym. - Państwo laickie jest naszą podstawową zasadą i gwarancją naszej wolności. - Kościół nie będzie tego kwestionował. Lecz jestem optymistą z natury. W każdej sprawie wolę to, co łączy, od tego, co dzieli. Skoro zgadzamy się co do podstawowych zasad, będziemy mogli wspólnie przebyć choć część drogi. Co do reszty - nie należy mieć obaw. Z naszej strony zrobiono już pierwsze kroki: język turecki został wprowadzony do Kościoła... Podsekretarz uśmiechnął się, ale nie powiedział już ani słowa. Audiencja się skończyła. Roncalli był zadowolony i z tego skromnego początku. Najważniejsze, że pierwszy krok został uczyniony. W maju legat apostolski odwiedził klasztory w Yalova, Gemlik, Bursa w Małej Azji. 25 lipca konsekrował prałata Antonią Gregorio Vuccino na biskupa wyspy Syra w Grecji. Od 7 do 10 sierpnia odwiedził Roncalli wySpy Tenos, Delos, Syra, Korfu. Potem - Patras, Aghię, Laurę, Olimpie, Spartę, Messe-nię, Trypolis. Wszędzie wizytował i duszpasterzował. Na okręcie „Kefalinia" spotkał się "przypadkiem" z greckim arcybiskupem Janem Chryzostomem Papadopulosem. Od 12 do 18 grudnia odprawił z klerem diecezjalnym rekolekcje w Stambule pod kierownictwem jezuity, ks. Paolo Spigre. W Dzienniku duszy zanotował swój stan duszy i ... ciała: Jak miło jest przy rozważaniu problemów najpoważniejszych i najświętszych czuć się jak w rodzinie. Powtarzam jednak to samo, co zanotowałem w końcu 1935 r.: dla mnie pozostawanie w tym samym co zawsze środowisku, a dla księży konieczność przechodzenia tu i powrotu do swych domów - nie sprzyja skuteczności rekolekcji. Nie udało się jednak inaczej tego zorganizować. Klasztor jezuitów jest specjalnie strzeżony w tych dniach, dlatego nie byłoby bezpiecznie przebywać tam w gościnie. Trudno. Uczyniłem to, co się z reguły czyni w czasie rekolekcji, a mianowicie zrobiłem przegląd mego organizmu duchowego i stwierdzam, że dzięki łasce Bożej, całość funkcjonuje; lecz ile tam pyłu zużycia poszczególnych części: gdzieniegdzie rdza, tam znów śruby albo sprężyny nie działają, albo działają źle. Trzeba więc wszystko odnowić, oczyścić i ... ożywić. Roczna spowiedź, jaką odbyłem u rekolekcjonisty, ojca Spigre, Zwniosła pokój do mej duszy. Ale czy Bóg także jest ze mnie zadowolony? Drżę na tę myśl. Jedynie całkowita ufność w Bogu dodaje mi odwagi. W grudniu ubiegłego roku, w Atenach, miałem poważne ostrzeżenie co do mego zdrowia fizycznego. Szybko temu zaradziłem: po roku czuję się bardzo dobrze, jakkolwiek w mojej czuprynie odnajduję już oznaki starości. Będę się starał, by myśl o śmierci stawała mi się coraz bliższa, nie po to, by wnosiła smutek w życie, jakie mi jeszcze pozostaje tu na ziemi, lecz by była dla niego światłem i radosnym, spokojnym podniesieniem ducha. .Najsilniejszym przeżyciem mojej młodości była śmierć śp. biskupa Badiniego. Umarł mając pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle, ile ja mam w tej chwili. Zawsze myślałem, że nie dożyję tych lat. Dochodzę do nich właśnie i dziękuję za to Bogu. Ale to przypomina obowiązek, by dążyć poważnie do świętości. Czuję się szczęśliwy i zadowolony z mego stanu, lecz niezadowolony z tego, że nie jestem tak święty i przykładny, jak powinienem, jak chciałbym być. Honory i awanse tego świata nie zakłócają mego pokoju i mam wrażenie, że pod tym względem trzymam się w karbach. Panie, dopomóż mi, gdyż pokusa może łatwo nadejść, a ja jestem słaby. Kościół i tak już za wiele dla mnie uczynił. Jestem "ze wszystkich ostatni" (Mk 9, 34). Chcę naprawdę być "człowiekiem Eucharystii" W tym celu muszę powrócić do kilku dawnych postanowień. Poranną jutrznię będę odmawiał zawsze z wieczora, by mieć czas na odprawienie medytacji po mszy św. i odmówienie godzin brewiarzowych. Po drugie - oprócz zwykłego, codziennego nawiedzenia, które może być dłuższe lub krótsze, ale zawsze musi być odprawione z uwagą i pobożnością, będę wiernie odbywał godzinną adorację w czwartki od godziny 22 do 23, co już zacząłem praktykować w mojej i Kościoła świętego intencji. Warunki mego codziennego życia tu, w Stambule, tak się układają, że na spokojną pracę pozostają mi tylko dwie godziny, i to godziny nocne, od 22 do 24. Muszę się do tego dostosować. Lecz o północy, po ostatnich wiadomościach dnia, muszę bezwzględnie udać się do mego pokoju na krótką modlitwę i spoczynek. Stwierdzam, że normalnie sześć godzin snu mi wystarcza. Zobaczymy potem, czy nie będzie można lepiej się urządzić. Chodzi o to, by wszystko było uregulowane i odbywało się sprawnie, szybko a bez podniecenia. 20 lutego 1938 r. Roncalli udzielił sakry biskupiej prałatowi Giuseppe Descuffi, mianowanemu arcybiskupem Smyrny. 6 marca rozpoczął wizytację pasterską Wikariatu Apostolskiego w Konstantynopolu. Od 1 do 10 listopada wizytował Volo, klasztory w Meteore, Te-by, Chalcydę. Rok 1939 rozpoczyna się dla legata apostolskiego podwójną żałobą. 20 lutego umiera mu matka w Sottto il Monte. Z powodu napięcia politycznego na świecie Roncalli nie chce opuścić swej placówki duszpasterskiej i dyplomatycznej ani na jeden dzień. Żegna matkę mszą św. za jej duszę odprawioną w Stambule. Równocześnie umiera papież Pius XI. Legat apostolski urządził uroczyste żałobne nabożeństwo za jego duszę w katedrze w Stambule. Z tej okazji wysłał zaproszenie do rządu tureckiego do wzięcia udziału w tej uroczystości. Odpowiedziało wymowne milczenie... Podobnym milczeniem odpowiedział rząd Turcji na oficjalny list trzech kurialnych kardynałów przesłany via Delegatura Apostolska, a donoszący wszystkim rządom świata o żałobie Kościoła. Zwierzał się ze smutkiem Roncalli o tym milczeniu nowemu swojemu sekretarzowi, Irlandczykowi T. Ryan. - Jak bardzo boli mnie to milczenie rządu tureckiego. W ubiegłym roku po śmierci Atatiirka Delegatura Apostolska w imieniu papieża i moim przesłała kondolencje. Odpowiedziało milczenie. Po wyborze nowego prezydenta Turcji, Ismeta Inonu, przesłałem mu gratulacje - znowu milczenie. I teraz ... - Ekscelencja się temu dziwi? - z humorem odpowiedział mu pogodny Irlandczyk. - Przecież Turek zawsze był, jest i będzie niewiernym Turkiem. Roncalli z melancholijnym uśmiechem zauważył: - Wy Irlandczycy jesteście niemożliwi. Już w momencie, gdy przychodzicie na świat, zanim jeszcze zostaniecie ochrzczeni, przeklinacie wszystkich, którzy nie należą do Kościoła, a zwłaszcza protestantów. Mimo wszystko, .kiedy 2 marca 1939 Eugeniusz Pacelli został wybrany papieżem, Roncalli zaryzykował. Osobisty list Piusa XII przeznaczony dla rządu tureckiego, a powiadamiający o wyborze papieża, skierował na ręce Numana Menemencoglu, który w tym czasie piastował urząd ministra spraw zagranicznych. Dołączył przy tym do przesyłki i swój list, w którym m. in. pisał: Ekscelencjo, z przyjemnością wspominam zawsze uprzejmość, z jaką Wasza Ekscelencja raczył przyjąć wyrazy mego poważania złożone osobiście wieczorem dnia 4 stycznia 1937 r. w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Był Pan wówczas łaskaw powiedzieć, że przyjmując mnie, chce Pan w ten sposób okazać, iż rząd szanuje swobodę mojej służby duchownej. Obecnie w imię tej Służby i bez żadnej ukrytej myśli pozwalam sobie powierzyć uprzejmości Waszej Ekscelencji przesyłkę nadesłaną mi przez nowego Papieża. Zawiera ona własnoręczny list, w którym nowa Głowa Kościoła zawiadamia o swoim wyborze. Tym tradycyjnym aktem najwyższej kurtuazji w stosunku do zwierzchników wszystkich narodów świata, niezależnie od ich ustroju politycznego czy religijnego wyznania, nowy Papież pragnie oddać pierwszą usługę sprawie powszechnego pokoju... Ten gest szacunKu ze strony Papieża jest równie naturalny, jak spontaniczny i serdeczny w stosunku do znakomitej osoby nowego prezydenta szlachetnej i silnej Republiki Tureckiej, której rola wśród najstarszych i najżywotnieiszych narodów współczesnego świata staje się coraz większa. Jeśli wykonując powierzone mi zadanie uważałem za stosowne skorzystać z uprzejmości Waszej Ekscelencji, unikając wszelkich innych dróg, proszę przypisać to poczuciu dyskrecji, zrozumienia i szacunku, którymi się chciałem - skromnie, lecz gorliwie - kierować w moim postępowaniu jako zwierzchnik katolickiej społeczności. Oba listy zostały przesłane pocztą. Po dłuższym czasie przyszła odpowiedź. Minister Menemenco-glu kwitował odbiór listów. Dodał jednak, że podczas wspomnianej przez Roncallego wspólnej rozmowy wyraźnie zaznaczył wyłącznie laicki charakter tureckiego rządu, co nie pozwala na utrzymywanie oficjalnych stosunków z instytucjami religijnymi. Niemniej przy końcu odpowiedzi podkreślił minister, że postawa rządu tureckiego "nie powinna nasuwać myśli o jakichkolwiek nieprzyjaznych zamiarach względem Stolicy Apostolskiej". Doradcy legata apostolskiego stwierdzili, że list ten jest wprawdzie uprzejmy, ale nie zachęcający. Roncalli natomiast był innego zdania. Stwierdził zdumionym doradcom: - Osobiście bardzo się cieszę tym listem. Odpowiedź mogłaby być znacznie mniej przyjemna. Proszę zwrócić szczególną uwagę na stwierdzenie, że turecki rząd nie ma wrogich zamiarów względem Stolicy Apostolskiej. Optymizm Roncallego wznosił się ponad rzeczywistość. W nabożeństwie żałobnym za duszę Piusa XI w Stambule wziął udział cały korpus dyplomatyczny i przedstawiciele innych wyznań chrześcijańskich. Przybył nawet Wielki Rabin w towarzystwie ważnej osobistości. Podczas nabożeństwa przemawiał sam Roncalli, który tak scharakteryzował postać zmarłego papieża: Z moich wielu spotkań z nim wynosiłem zawsze wrażenie prostej i mocnej wiary. Patrząc stale daleko i wysoko Pius XI nigdy nie dopuszczał niepewności. Jego wiara wyrażała niezawodność obietnic Bożych, owo: "wiem, komu zaufałem" św. Pawła. Gdy we wrześniu przyjmował mnie po raz ostatni, powiedział między innymi: "Nie obawiam się o los Kościoła, nie obawiam się o jego los. Bóg jest wierny swoim obietnicom". Ta sama wiara podtrzymywała jego odważną postawę w roku 1920, gdy był nuncjuszem w Polsce. Wśród ogólnego chaosu, gdy doradzano mu wyjazd, oświadczył: "Pozostaję w Warszawie. Odprawiłem mszę św. i ofiarowałem się Bogu. To wystarczy dla mego spokoju". Podobnie postąpił, gdy po wyborze na papieża nasunął się pierwszy problem: czy wypada pobłogosławić tłum z dużego wewnętrznego balkonu bazyliki św. Piotra, czy też trzymać się zwyczaju swoich Poprzedników? Po krótkim namyśle zdecydował: "Mam na imię Pius, oznacza ono pokój, jest zadatkiem pokoju. Dam miastu, Włochom, całemu światu błogosławieństwo z zewnętrznej loży". Tego rodzaju gest wystarczy, aby określić charakter człowieka. Cały pontyfikat Piusa XI zawarty był w tym pierwszym geście błogosławieństwa. Po wyborze nowego papieża, Piusa XII, w liście skierowanym do duchowieństwa i wiernych Roncalli pisał: Jego Świątobliwość Pius XII, odznaczający się pobożnością, łagodnością i mądrością, będzie zasiadał na tronie św. Piotra. Jego służba będzie służbą pojednania i pokoju. Papież jest jednakowo ojcem i pasterzem dla wszystkich narodów chrześcijańskich, liczących miliony wiernych - bez względu na ustrój lub tendencje polityczne. Nawet poza obrębem świata chrześcijańskiego, który powierzony jest jego szczególnej pieczy, widzi on tylko dzieci Boże, godne szacunku, zrozumienia i miłości. 27 maja Roncalli złożył urzędową wizytę patriarsze Beniaminowi, by mu podziękować osobiście za udział w żałobie Kościoła po śmierci Piusa XI i za wyrażenie radości po wyborze Piusa XII. Od 1 do 6 czerwca Roncałli wziął udział w Kongresie Eucharystycznym w Bejrucie. Następnie skorzystał z bliskości Palestyny i w dniach od 7 do 10 czerwca odbył pielgrzymkę do Jerozolimy i innych miejsc świętych. W lipcu cieszył się nową swoją książką, która ukazała się na półkach księgarskich pt: Początki Seminarium w Bergamo a św. Karol Boromeusz. Wiadomości historyczne ze wstępem na temat Soboru Trydenckiego i powstania pierwszych seminariów. 36. TRZEBA PO PROSTU ROBIĆ, CO SIĘ DA 1 września 1939 r. wojska niemieckie wdarły się na ziemie polskie. Atak z powietrza, z morza i ziemi. Morderstwa na broniących się żołnierzach polskich i na ludności cywilnej, bombardowania otwartych miast i wiosek, pożary, rabunki - towarzyszyły posuwającej się w głąb Polski machinie wojennej Hitlera. 3 września Anglia i Francja wydały wojnę Niemcom. II wojna światowa stała się faktem. Zdawano sobie sprawę, że wojna będzie obejmowała coraz to większe obszary i wciągała w krwawe żniwo coraz to inne narody. Turcja znalazła się na krawędzi wojny. Rząd jednak lawirując między Aliantami a Niemcami doszedł do wniosku, że największą korzyść dla swojego kraju osiągnie przez neutralność. Stambuł stał się wkrótce siedzibą wywiadów, dyplomatów, międzynarodowych handlarzy, obydwóch stron wojujących. Każdy każdego tutaj obserwował i zastanawiał się, w jaki sposób najskuteczniej przechytrzy przeciwnika i wyciągnie największe korzyści dla swojego kraju. W szczególny sposób oczy wszystkich skierowały się teraz na delegata Stolicy Apostolskiej, arcybiskupa Roncallego. Nawet ci, którzy dotychczas ledwo go dostrzegali, teraz doceniając moralny autorytet Kościoła, chcieli zdobyć jego przedstawiciela dla swoich interesów czy wpływów. Roncalli zdawał sobie doskonale sprawę z tego. Postanowił z pełną odpowiedzialnością jako kapłan, biskup i przedstawiciel Stolicy Apostolskiej, wznieść się ponad wszelkie kombinacje polityczne. Więcej, złożyć Bogu ofiarę ze swojej włoskiej narodowości, chcąc służyć wspólnej ludzkiej rodzinie. Pragnął, aby każdy człowiek, obojętnie jakiej narodowości, miał prawo zbliżyć się do niego jak do ojca i szukać u niego pomocy. Wiedział, że jego możność jest ograniczona. Niemniej krótko stwierdził: "Trzeba po prostu robić, co się da". Był też głęboko przekonany, że tym lepiej wypełni swoje żądanie, im bardziej będzie zjednoczony z Jezusem. Nie długie dyskusje z perfidnymi politykami, ale czas spędzony na modlitwie - oto co stało się teraz głównym motorem wszelkich poczynań Roncallego. W dniach od 12 do 18 listopada odprawił legat apostolski zamknięte rekolekcje u księży jezuitów w Stambule. Zastanawiał się nad przebytą drogą w ciągu swych 58 lat. Rozważał o swojej pracy w Turcji i Grecji. Robił postanowienia na przyszłość. Wszystko to znalazło odbicie w Dzienniku duszy, gdzie m. in. pisał: Za kilka dni, 25 listopada, kończę pięćdziesiąt osiem lat. Od śmierci biskupa Radiniego, w wieku 57 lat, wydaje mi się, że wszystko, co wykracza poza te lata, jest już tylko naddatkiem. Dziękuję Ci za to, Panie. Jeśli chodzi o moje zdrowie i siły, czuję się jeszcze młody, lecz do niczego już nie pretenduję. Kiedy tylko zechcesz, możesz mnie zabrać: jestem gotów. Jeśli chodzi o śmierć, zwłaszcza o śmierć, bądź wola Twoja. Niejednokrotnie wokół mojej osoby rozlegają się szepty: wyżej, wyżej. Nie jestem na tyle naiwny, by poddawać się tym pochlebstwom, ale stanowią dla mnie pewną pokusę. Więc staram się całym sercem lekceważyć te głosy, z których brzmi kłamstwo i podłość. Obracam to w żart, uśmiecham się i idę dalej. Za tę odrobinę dobra, a raczej za nic, bo cóżem zrobił dla Kościoła, purpurę już mam, rumienię się, że będąc tak mało wart, zajmuję tak zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko. O, jaką pociechą jest dla mnie to poczucie wolności wobec pragnień zmiany miejsca i pięcia się wzwyż! Uważam to sobie za wielką łaskę od Pana. Oby mi ją pozostawił na zawsze. W tym roku Pan mnie doświadczył przez odejście kilku drogich mi osób: mojej uwielbianej i słodkiej matki; prałata Morlani, mego pierwszego dobrodzieja; ks. Piotra Forno, bliskiego współpracownika w wydaniu Akt wizytacji apostolskiej św. Karola; ks. Ignazio Valseochi, który był proboszczem w Sotto ił Monte w czasie pobytu mego w Seminarium przed wyjazdem do Rzymu w latach 1895-1900; wszyscy zniknęli. Już nie wspominam innych znajomych i drogich mi osób, w szczególności ks. prałata Spolverini. Świat zmienia dla mnie swoje oblicze. "Przemija bowiem postać tego świata" (1 Kor 7, 31). To musi mnie zbliżyć do tamtego świata, zwłaszcza że może i ja niedługo tam się znajdę. Drodzy zmarli, zawsze o was pamiętam i was kocham. Módlcie się za mną. Czynię specjalne postanowienie, by dla ćwiczenia się w umartwieniu uczyć się języka tureckiego. Tak mało umieć po pięciu latach pobytu w Stambule, to wstyd i gdyby nie powody tłumaczące mnie i usprawiedliwiające, dałbym dowód braku dostatecznego zrozumienia ważności mojej misji. Obecnie znów się do tego z zapałem zabiorę; to umartwienie da mi zadowolenie wewnętrzne. Kocham Turków, cenię naturalne przymioty tego ludu, który ma wyznaczone dla siebie miejsce w rozwoju cywilizacji. Jeśli nawet nie będę czynił wielkich postępów, mniejsza o to. Chodzi mi o wypełnienie obowiązku, o honor Stolicy Świętej, przykład, jaki muszę dawać; i na tyn koniec. Gdyby mi się udało dochować wierności temu jednemu postanowieniu, uważałbym to za wielki i błogosławiony skutek obecnych rekolekcji. Co do innych specjalnych postanowień nic mi na myśl nie przychodzi, tak bardzo czuję się związany przez moje stanowisko wikariusza i delegata apostolskiego. Muszę zachować pokój wewnętrzny, a zarazem wielką gorliwość; nie odstępować nigdy od zasady, która zaleca we wszystkim pokorę i łagodność, choćby odruchy i pokusy były temu przeciwne, łagodność ta nie może być w żadnym razie bojaźliwa. Mało mówić, zwłaszcza o polityce, często rozmyślać o śmierci. Z okna mego pokoju tu, u ojców jezuitów, obserwuję co wieczór, jak na Bosforze gromadzą się łodzie. Wyłaniają się dziesiątkami, setkami ze Złotego Rogu, zbierają się na oznaczonym miejscu, potem zapalają na nich światła, jedne żywsze, drugie słabsze, a wszystko razem tworzy wspaniałą wizję barw i świateł. Myślałem, że są to uroczystości na morzu z powodu święta Bairam, przypadającego w tych dniach. Tymczasem jest to zorganizowany połów wielkich ryb, zwanych palamite, które podobno przypływają tutaj z odległych stron Morza Czarnego. Przez całą noc płoną światła i słychać radosne głosy rybaków. Ten widok mnie wzrusza. Zeszłej nocy, około godziny pierwszej, lało jak z cebra, lecz rybacy trwali nieustraszeni przy swej ciężkiej pracy. O, jaki to wstyd dla mnie, dla nas księży, którzy jesteśmy "rybakami ludzi" (Mt 4, 19), wobec takiego przykładu! Przechodząc od przenośni do rzeczy samej: co za perspektywy pracy, gorliwości i apostolstwa dla nas się tu otwierają! Z Królestwa Jezusa Chrystusa niewiele tu zostało: relikwie i posiew. Lecz ile dusz, błądzących wśród tego morza islamizmu, judaizmu i prawosławia, można by pozyskać dla Chrystusa! Naszym poważnym i świętym obowiązkiem jest naśladowanie tych rybaków z Bosforu, w pracy dniem i nocą, z zapalonymi pochodniami, każdy na swej małej łodzi, wszyscy podporządkowani przywódcom duchownym. Moja praca w Turcji nie jest łatwa, lecz idzie mi dobrze i daje duże zadowolenie. Widzę, że kwitnie miłość Chrystusowa i jedność wśród duchowieństwa oraz w stosunkach między nimi a ich nędznym pasterzem. Sytuacja polityczna nie na wiele pozwala, lecz uważam, że już to będzie pewien powód do zasługi, jeśli z mojej winy nic się nie pogorszy. Natomiast jakże jest uciążliwa moja misja w Grecji! Właśnie dlatego jeszcze bardziej jest mi droga i postanawiam wypełniać ją nadal, z coraz większą gorliwością, starając się przezwyciężyć wszelkie wewnętrzne opory. Została mi powierzona, więc spełniam ją w posłuszeństwie. Przyznam, żebym się nie martwił, gdyby ją powierzono komu innemu, lecz póki ja tu jestem, chcę ją wypełnić jak najlepiej, za wszelką cenę. "Którzy sieją ze łzami, będą żąć z radością" (Ps 125, 5). To nic, że kto inny będzie zbierał owoce. Tego roku miałem krótkie wakacje, do tego zakłócone myślą o konieczności szybkiego powrotu. W zamian spotkałem się z niesłychanie życzliwym przyjęciem w Rzymie - u Ojca Świętego, w Sekretariacie Stanu i Kongregacji dla Kościoła Wschodniego. Dziękuję za to Bogu. To przewyższa moje zasługi. Co prawda, nie pracuję dla pochwał ludzkich. "Pan dał". Gdyby miało nastąpić to, o co bardzo łatwo: "Pan wziął" - chwaliłbym jednakowo Pana (por. Hiob 1,21). 37. MISERERE! Rok 1940 był świadkiem błyskotliwych zwycięstw armii hitlerowskiej w Europie. Najeźdźcy niemieccy zajęli Danię, Norwegię, Belgię, Holandię i wreszcie zadali niesłychaną klęskę Francji. Zdawało się, że Anglia lada moment podzieli okrutny los państw podbitych przez wojska hitlerowskie. Na świat padł blady strach. Wśród ludzi myślących szlachetnie powstawała panika. Wydawało się, że Hitler wnet zdobędzie wymarzone panowanie nad całym światem. I wtedy dołączył się Mussolini: wypowiedział wojnę Anglii i konającej Francji. W kołach dyplomatycznych Turcji wrzało. Pewien siebie,, z głową wysoko uniesioną, z triumfem w oczach przechadzał się ambasador niemiecki von Papen. Podobnie nosił się i ambasador włoski. ' Delegat papieski Roncalli, chociaż Włoch, nie podzielał radości faszystów swojego kraju. Za dobrze znał historię, aby nie wiedział, że ta "zabawa" faszystów źle się skończy. Czuł wewnętrzną odrazę do Hitlera i Mussoliniego, do ich błazeńskich wystąpień, które jednak chwytały umysły niewybredne. Rola fuhrera i duce była w oczach Roncallego zaprzeczeniem roli ojca, o jakiej marzył dla siebie i dla tych, którzy mienią się przywódcami narodów. A już w żadnym wypadku nie mógł aprobować metod faszyzmu pełnych kłamstwa, oszczerstwa, podłości, morderstw i siania dookoła siebie strachu. Po prostu Roncalli nie wierzył w zwycięstwo kłamstwa i nienawiści nad prawdą i miłością. W tych ciemnych i tragicznych czasach, jakie zawisły nad światem, zachował pełną równowagę, ducha. Stał się jeszcze bardziej powściągliwy i ostrożny w słowach. Gdzie tylko mógł, niósł pociechę i konkretną pomoc skrzywdzonym przez wojnę. Uważał, że teraz cały świat przeżywa swoje gigantyczne Miserere. Dołączył do niego i swoje osobiste Miserere i sądził, że w tej dziejowej chwili każdy chrześcijanin powinien to zrobić, aby oczyściwszy swoje wnętrze, oczyścić świat i budować wspólny dom dla jednej ludzkiej rodziny. Wykorzystał swoje rekolekcje roczne, które odprawiał w dniach od 25 listopada do 1 grudnia 1940 r. w domu zakonnic "Naszej Pani ze Syjonu", aby na tle uniwersalnego płaczu narodów samemu płakać nad własną duszą. W Dzienniku duszy pozostawił z tego okresu jedną z najpiękniejszych i najgłębszych medytacji psalmu 50 Miserere. Równocześnie rozważał zaistniałą sytuację światową i swoją osobistą. Oto co notował: Odłożyłem zwykłą metodę ćwiczenia umysłu, a wziąłem jako przedmiot rozmyślania psalm Miserere, opracowując cztery wersety dziennie. Wziąłem sobie do pomocy - bo temu, kto się starzeje, potrzebny jest w tych rzeczach jakiś przewodnik - obszerny i rozumowy komentarz o. Paola Segneri, pisarza, którego bardzo cenię. Zbyt obszerny jak na moje wymagania, i przeładowany rozumowaniem, stąd nieco sztuczny i barokowy. Lecz jest to prawdziwa kopalnia myśli i wskazówek. Podczas rozmyślania wypisywałem na maszynie to, co mi się wydawało bardziej interesujące i praktyczne. Będę powracał do tych notatek dla mego postępu duchowego. Tego roku Opatrzność włożyła mi w ręce poważną sumę pieniędzy. Stanowiły one moją prywatną własność. Rozdzieliłem je częściowo między biednych, częściowo na moje potrzeby i wspomożenie rodziny, lecz główną część przeznaczyłem na odnowienie delegatury Apostolskiej i niektórych pokoi moich księży u Świętego Ducha. Według osądu świata, który także do środowisk kościelnych przenika, według kryteriów roztropności ludzkiej - postąpiłem jak głupiec. Oczywiście, jestem teraz znowu ubogi. Niech Bogu będą za to dzięki. Wydaje mi się, że dzięki Jego łasce, dobrze postąpiłem. A na przyszłość polecam się znowu jego dobroci. "Dawajcie, a będzie wam dane" (Łk 6, 38). Wczoraj wieczór Ojciec św. Pius XII wezwał cały świat do łączenia się z nim w błagalnym śpiewie litanii do Wszystkich Świętych i psalmu Miserere. I wszyscy, z Zachodu i Wschodu, łączymy się z nim i jego modlitwą. Usunąłem się tutaj na samotne rekolekcje, podobnie jak to czyni tymi dniami Ojciec św. w Watykanie, i tak rozpocząłem sześćdziesiąty rok mego nędznego życia. Wydaje mi się, że rzeczą najbardziej pożyteczną dla mnie osobiście, a także stanowiącą pewien wkład dla dobra wspólnego, będzie powrócenie w mych rozmyślaniach do psalmu pokutnego (Ps 50, 3-21), którego wersety - jest ich dwadzieścia cztery - rozdzielę po cztery na każdy dzień, czyniąc z nich przedmiot pobożnego rozważania. Korzystam nieco z wykładu Miserere o. Segneri, lecz zachowuję wielką swobodę, gdy chodzi o inspirację i zastosowania. Dla głębszego zrozumienia psalmu dobrze będzie, gdy stawię sobie przed oczy postać królewskiego proroka i okoliczności jego skruchy i żalu. Jest to król, który upadł, ale jest to także król, który powstał z upadku. Mordercza wojna, która się rozszalała na ziemi, na morzu i w powietrzu, nie jest niczym innym jak tylko wyrównaniem Bożej sprawiedliwości, której święte prawa, nałożone społeczności ludzkiej, zostały znieważone i zgwałcone. Niektórzy sądzili i sądzą, że Bóg jest obowiązany uchronić ten czy inny naród albo dać mu nietykalność i zwycięstwo ze względu na sprawiedliwych, którzy w nim żyją, i na dobro, jakie się tam dokonuje. Zapomina się, że jeśli Bóg jest w pewien sposób Twórcą narodów, to jednak pozostawił ludziom możność swobodnego ustanawiania konstytucji państwowych. Wszystkim podyktował prawa, regulujące życie społeczne. Ewangelia jest ich kodeksem. Lecz tylko narodowi wierzących, czyli Kościołowi świętemu, zagwarantował specjalną i uprzywilejowaną opiekę, która chroni go co prawda od ostatecznej klęski, ale nie zabezpiecza przed cierpieniem i prześladowaniem. Prawo życia, ustanowione dla dusz i dla narodów, utrzymuje sprawiedliwość i równowagę powszechną, określa granice w używaniu bogactw, uciech i potęgi światowej. Z chwilą kiedy prawa te zostają zgwałcone, przychodzą automatycznie sankcje straszne i nieubłagane. Żadne państwo im nie ujdzie. Na każde z nich przyjdzie czas. Wojna jest jedną z najstraszniejszych sankcji. Nie Bóg ją chce, lecz ludzie, narody, państwa, za pośrednictwem swych przedstawicieli. Trzęsienia ziemi, powodzie, głód, zaraza są wynikiem ślepych sił przyrody, ślepych, bo świat materii nie ma rozumu ani wolności. Natomiast wojna jest dziełem ludzi, mających oczy otwarte, a działających na przekór wszystkim najświętszym prawom. I dlatego jest dużo groźniejsza. Ten, kto ją wszczyna, kto do niej podżega, jest zawsze "księciem tego świata", który nie ma nic wspólnego z Chrystusem "księciem pokoju" (J 12, 31; Mch 10, 47). A kiedy wojna się już rozpęta, wówczas narodom nie pozostaje nic innego, jak tylko Miserere i oddanie się miłosierdziu Bożemu, ażeby wzięło górę nad sprawiedliwością i w przeobfitej łasce swej sprawiło, by władcy tego świata opamiętali się i powrócili do zamiarów pokojowych. To, co się dzieje na wielką skalę w świecie, odbija się w pomniejszeniu w duszy każdego człowieka, a więc i w mojej. Łaska Boża sprawiła, że nie pochłonęło mnie zło. Są pewne grzechy, które można by nazywać typowymi: grzech Dawida, Piotra, Augustyna. Ale dokąd ja bym doszedł, gdyby ręka Pańska nie była mnie powstrzymała? Za małe uchybienia najdoskonalsi święci podejmowali długie i bardzo ostre pokuty. Także i spośród współczesnych wielu żyło tylko pokutą i dziś jeszcze są dusze, które całkowicie poświęcają się za własne i całego świata grzechy. A ja, który w mniejszym lub większym stopniu zawsze byłem i jestem grzesznikiem, czy nie powinienem ustawicznie opłakiwać mych win? "Nie prosiłem was o pochwały, które budzą we mnie lęk; choć niewiele wiem o sobie, to mi wystarcza, by mnie zawstydzić". Ta słynna odpowiedź kardynała Federico jest zawsze wymowna i wzruszająca. Nie mam zamiaru szukać w porównaniach jakiejś ulgi. Miserere za moje grzechy powinno być najczęstszą modlitwą moją. A myśl, że jestem kapłanem i biskupem, stąd szczególnie powołanym do nawracania grzeszników i odpuszczania grzechów, powinna bardziej jeszcze pobudzać mnie do "bólu, smutku i płaczu" - jak mówi św. Ignacy. Czymże jest to skazywanie siebie na biczowanie, to pragnienie umierania na gołej ziemi i popiele, jeśli nie ustawicznym Miserere duszy kapłańskiej, pragnącej być hostią wynagradzającą za grzechy świata i własne? Wielkie miłosierdzie. Tu nie wystarczy zwykłe miłosierdzie. Ciężar grzechów społecznych i osobistych jest tak wielki, że prosty gest miłosierdzia nie może spowodować przebaczenia. Dlatego psalmista przyzywa wielkie miłosierdzie, które odpowiada wielkości Boga. "Jaka wielkość Jego, takie jest i miłosierdzie Jego w Nim" (Syr 2, 23). Słuszne jest powiedzenie, że nasze nędze są tronem Bożego miłosierdzia, ale jeszcze więcej słuszności zawiera zdanie, że najpiękniejszą nazwą dla Boga i najpiękniejszym Jego atrybutem jest miłosierdzie. To powinno wlać w nasze serce wielką ufność. "Miłosierdzie przewyższa sąd" (Jk 2, 13). Wydaje się to przesadą. A jednak nie jest przesadą, skoro na tym opiera się tajemnica Odkupienia i zbawienia. "Zmiłuj się nade mną, Panie, według wielkiego miłosierdzia Twego". Boga nazywamy "miłosiernym i litościwym" (por. Ps 110, 4; 111, 4). Jego miłosierdzie nie jest zwykłą uczuciowością, lecz obfitością dobrodziejstw: "mnóstwem litości". Na widok obfitości łask, jakie spływają wraz z przebaczeniem Boga na duszę grzeszną, ogarnia nas onieśmielenie. Oto one: pełne miłości darowanie obrazy; jako przyjacielowi, synowi, ponowne wlanie łaski uświęcającej; zwrot darów, dyspozycji i cnót przynależnych łasce; przywrócenie prawa do dziedzictwa niebieskiego; ożywienie zasług zdobytych przed popełnieniem grzechu; pomnożenie łaski, dołączającej się dzięki przebaczeniu do łask poprzednich; wraz z wzrostem łaski pomnożenie darów, podobnie jak wraz z wyłanianiem się słońca rozszerza się zasięg jego promieni, jak skutkiem przyboru wód w źródle wzbierają rzeki. Spowiedź święta. Trzy czasowniki: zgładzić, obmyć, oczyścić wyrażają kolejny postęp. Przede wszystkim trzeba zgładzić nieprawość, potem starannie ją zmyć, to znaczy usunąć choćby najmniejsze do niej przywiązanie, wreszcie oczyścić, to znaczy wzbudzić nieprzejednaną nienawiść do nieprawości, spełniając akty jej przeciwstawne: akty pokory, łagodności, umartwienia itp., odpowiednio do różnorodności popełnionych grzechów. Są to trzy kolejne czynności, z których pierwsza: zgładzenie - należy wyłącznie do Boga, natomiast drugiej i trzeciej: obmycia i oczyszczenia - dokonuje Bóg przy współudziale duszy. Spełnijmy my, biedni grzesznicy, nasze zadanie: żałujmy i z pomocą Bożą obmyjmy i oczyśćmy. Możemy być pewni, że Bóg pierwszą czynność wykona. Ona jest szybka, natychmiastowa. W to należy wierzyć bez powątpiewania i wahania. "Wierzę w grzechów odpuszczenie". Dwie następne czynności zależą od naszego współudziału i wymagają czasu, postępu i wysiłku. Dlatego mówimy: "zupełnie obmyj mnie i oczyść". Tajemnica naszego oczyszczenia spełnia się w sposób doskonały na świętej spowiedzi, za pośrednictwem Krwi Chrystusowej, która obmywa i, oczyszcza. Skuteczność tej Boskiej Krwii dla naszej duszy wzrasta od spowiedzi do spowiedzi, coraz więcej, więcej. Stąd znaczenie sPowiedzi - wraz z ego te absolvo - i częstego jej powtarzania dla tych, którzy składają obietmicę życia doskonałego: dla kapłanów i biskupów. O, jak łatwo przechodzi w rutynę prawdziwa pobożność naszych tygodniowych spowiedzi! Jest jednak dobra metoda, by wynieść pełną korzyść z tej cennej i boskiej praktyki: przy spowiedzi św. sprawdza się nauka św. Pawła: "Chrystus stał się nam mądrością od Boga, sprawiedliwością, uświęceniem i odkupieniem" (1 Kor 1, 30). Kiedy przystępuję do spowiedzi, muszę prosić mojego Jezusa, by stał się dla mnie przede wszystkim mądrością przez światło, jakiego mi udziela dla dokonania spokojnego, dokładnego i drobiazgowego rachunku sumienia z moich grzechów i ich wagi oraz dla wzbudzenia szczerego żalu. Niech mi będzie sprawiedliwością, ażebym stawił się przed spowiednikiem jak przed sędzią, oskarżając się szczerze i z żalem. Niech mi będzie uświęceniem doskonałym w chwili, gdy pochylam się, by otrzymać z ręki kapłana rozgrzeszenie, przez które zostaje przywrócona lub pomnożona łaska uświęcająca. Wreszcie - niech mi będzie odkupieniem przez wypełnienie tej małej pokuty, jaka mi została nałożona, zamiast wielkiej kary, na jaką zasłużyłem. Jest ona naprawdę lekka, lecz stanowi przeobfite zadośćuczynienie w połączeniu sakralnym z Krwią Chrystusa, która wstawia się za nas, zadośćuczynia, obmywa i oczyszcza za mnie i ze mną. Moje kapłaństwo jest nie tylko ofiarą za grzechy świata i moje, lecz także apostolstwem prawdy i miłości. Taki jest cel mego powołania. A do większej jeszcze gorliwości powinna mnie pobudzić myśl, że tak mało dotychczas uczyniłem, a tak wiele grzechów Bóg mi przebaczył. "Wszystkie drogi Pańskie są miłosierdziem i prawdą" (por. Ps 84, 10). To są cnoty, którymi muszę się odznaczać. Nie potrzebuję być mistrzem w dziedzinie polityki, strategii, wiedzy ludzkiej, bo tam aż nadto jest nauczycieli. Ja mam głosić miłosierdzie i prawdę, a w ten sposób przysłużę się także społeczeństwu. Jest bowiem powiedziane w psałterzu: "Miłosierdzie i prawda spotkały się z sobą, sprawiedliwość i pokój pocałowały się" (Ps 84, 11). Moje nauczanie musi się dokonywać słowem i przykładem: przez głoszenie zasad i przestróg oraz przez przykład własnego postępowania, które ma być zachętą do dobrego dla wszystkich: dla katolików, prawosławnych, dla Turków i Żydów; słowa wzruszają, lecz przykłady pociągają. "Bezbożni do Ciebie się nawrócą". Nawrócenie świata bezbożnego i przeniewierczego jest jednym z problemów, który najbardziej mnie nurtuje. Jego rozwiązanie nie do mnie, lecz do Pana należy. Na mnie, na wszystkich kapłanach i wszystkich katolikach ciąży poważny obowiązek przyczynienia się do nawrócenia niewiernego świata, pracowania nad tym, by heretycy i schizmatycy powrócili do jedności Kościoła, głoszenia Chrystusa także Żydom, którzy Go zabili. Za wynik naszej pracy nie jesteśmy odpowiedzialni. Jedyną pociechą, rodzącą pokój wewnętrzny, jest myśl, że Zbawicielowi bardziej niż nam zależy na zbawieniu dusz, że choć chce je zbawić przy naszym współudziale, jednak to dzieło dokonuje się przez łaskę, której nie zabraknie w odpowiedniej chwili. Ta chwila będzie dla naszego ducha uwielbionego w niebie jedną z najpiękniejszych niespodzianek. Ofiarą, która najbardziej Bogu się podoba, jest duch skruszony, co więcej, zmiażdżony, gdy - co się nieraz zdarza - do boleści duszy dołącza się cierpienie ciała, tego ciała, które współdziałało z duszą w czynieniu zła. Rozpatrując tę sprawę niezależnie od wypadku Dawida, skruszonego grzesznika, stajemy wobec wielkiej tajemnicy krzyża i ? cierpienia, która jest najpewniejszą drogą do osiągnięcia doskonałości kapłańskiej i biskupiej. W czasie mych rekolekcji w Ruszczuku, w maju 1930 r., byłem całkowicie pochłonięty zagadnieniem, które już poprzednio ukazało mi się z niezwykłą wyrazistością, w momencie gdy uklęknąłem przed ołtarzem św. Karola w Rzymie, w czasie obrzędu konsekracji biskupiej, powstawszy z klęczek odczułem w duszy wyraźne odbicie, przynajmniej potencjalne, podobieństwa do Jezusa ukrzyżowanego. "Niech mnie krzyż upoi". O, muszę często powtarzać tę inwokację! Jak dotąd - zbyt mało cierpiałem. Moje szczęśliwe usposobienie, które jest wielkim darem Bożym, trzymało mnie z dala od utrapień nękających dusze nieustraszone i wspaniałomyślne, płonące ogniem żarliwości duszpasterskiej. Lecz wydaje się oczywiste, że przed ukończeniem mego skromnego żywota Pan mnie dotknie przeciwnościami niezwykle bolesnymi. Jestem gotów: byle tylko Pan, zsyłając na mnie doświadczenie, udzielił mi siły do zniesienia go ze spokojem, godnością i cierpliwością. Przeczytałem w życiorysie ostatniej mistrzyni nowicjatu Sióstr z Syjonu, u których teraz goszczę, Marii Alfonsy, że duch tego Instytutu polega na "uśmiechniętym wyrzeczeniu". To wyrażenie bardzo mi odpowiada. Chcę zawsze nad tym czuwać, by składać moją wewnętrzną ofiarę z pokorą, w duchu pokuty, z sercem skruszonym, "sercem skruszonym na popiół", jak się to czyta o wszystkich wybitnych postaciach Starego Testamentu i najbardziej znanych świętych Nowego Testamentu. Wystarczy przypomnieć św. Franciszka z Asyżu, który tak zwykł się modlić: "O Jezu, miej litość nade mną, grzesznikiem". Do wyrobienia w sobie tego ducha skruchy bardzo mi dopomoże staranne i gorliwe odprawianie mszy św., która mnie prowadzi do Getsemani, najskrytszego sanktuarium boleści Jezusowych, oraz znoszenie licznych ukłuć dnia codziennego, które zmuszają mnie do odnalezienia doskonałej zgodności między pobłażliwością, cierpliwością i rezygnacją a sprawiedliwością, godnością i pokojem. O Panie Jezu! Zstępuję na dno mej nicości i stamtąd wołam o litość i błagam o przebaczenie moich win. Odnawiam poświęcenie mego życia na Twoją cześć, dla Twej miłości, dla Twego ołtarza. "Zlituj się nade mną, Boże, zlituj się nade mną"! 38. CHLEBA! CHLEBA! CHLEBA!! Rok 1941 budził się w krwawym blasku pożogi wojennej. Nie było widać końca wojny. Śmierć szalała na lądzie, morzu i w powietrzu. Ludzie zdawali sobie sprawę, że arena zbrojnych zmagań nie zmniejszy się, ale najprawdopodobniej wkrótce się rozszerzy. Znikąd nie widać było nie tylko światła pokoju, ale nawet promienia nadziei na niego. Oskarżenia wzajemne były za ciężkie, aby mówić o przestaniu walki. Z okazji Wielkanocy w Stambule powiedział arcybiskup Roncalli do wiernych: Każdy z was lubi osądzać to, co się dzieje, z punktu widzenia kawałka ziemi, na której stoi, to znaczy z punktu widzenia własnej narodowości. Jest to jednak wielkie złudzenie. Trzeba się wznieść ponad to i odważnie ogarnąć całość; wznieść się tak wysoko, by stracić z oczu różnice dzielące walczących. Miłość własnej ojczyzny jest jednym z najszlachetniejszych i najsubtelniejszych uczuć wchodzących w skład miłości ewangelicznej. Może i powinna nakłaniać każdego do największego napięcia osobistego wysiłku, aż do męki, aż do bohaterstwa. Lecz nie ukazuje nam całej filozofii zagadnień wojny i pokoju rozpatrywanych pod kątem ich aktualności i przyszłości. Jeśliby się chciało pytać i dokładnie określać odpowiedzialność za ten kataklizm, jeśliby się chciało każdemu przypisać cząstkę, która na niego przypada, nie byłoby temu końca. W obu obozach powstałyby zastrzeżenia i protesty. Nikt nie przyjmuje winy na siebie. W rzeczywistości winni są wszyscy, przychodzi chwila, w której wszelka osobowość zatraca się poniekąd w zjawisku zbiorowym. Niestety, takie poglądy wygłaszali tylko niewinni. Natomiast winni w dalszym ciągu cynicznie mordowali i planowali dalsze podboje. 6 kwietnia 12 armia hitlerowska pod dowództwem feldmarszałka Lista uderzyła od strony Bułgarii równocześnie na Jugosławię i Grecję. Tego dnia został ciężko zbombardowany port Pireus. Jedna z bomb trafiła w statek naładowany trotylem, wskutek czego cały port dosłownie wyleciał w powietrze. 8 kwietnia wojska niemieckie zajęły Saloniki, a 27 kwietnia najeźdźcy wkroczyli do Aten. 27 maja Niemcy atakując siłami po-wietrzno-desantowymi zajęli Kretę. Król grecki z rządem znalazł tymczasowe schronienie w Egipcie. Rozpoczęła się teraz straszna niemiecko-włoska okupacja Grecji. Nad krajem zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo głodu. Magazyny żywnościowe grabione przez okupantów świeciły pustkami. Podobnie i stodoły po wsiach. Blokada okrętów alianckich nie dopuszczała ani jednego statku z żywnością do portów greckich. Ze wszystkich stron okupowanego kraju dobiegało błaganie: chleba! chleba! chleba!!! W tej tragicznej sytuacji przybył 25 lipca do Aten Roncalli. Przyjął go na audiencji metropolita prawosławny, Damaskinos. Siwobrody starzec złamanym głosem rzekł do Roncallego: - Każdego dnia umiera z głodu tysiąc Greków. Musimy coś zrobić! - I na pewno zrobimy! -- odrzekł z całym przekonaniem arcybiskup. Chodziło o to, aby ktoś był zdolny przekonać aliantów, aby w imię humanizmu przepuścili przez swoją blokadę statki ze zbożem do Grecji. Ze swojej strony alianci żądali gwarancji, że zboże to otrzymają Grecy, a nie wojska okupacyjne niemieckie i włoskie. Pośrednictwa podjął się Roncalli. Zwrócił się do Watykanu z prośbą o pomoc. Po pertraktacjach udało się Stolicy Apostolskiej uzyskać od aliantów zapewnienie o otworzeniu blokady dla statków ze zbożem dla Greków. Natomiast sam Roncalli pertraktował w Atenach z władzami okupacyjnymi w celu uzyskania odpowiednich gwarancji. Wreszcie strony doszły do porozumienia. I oto statki handlowe szczęśliwie dostarczyły do głodującej Grecji 370 tysięcy ton zboża. Widmo głodu zostało usunięte. Kiedy metropolita Damaskinos dziękował Roncallemu za ratunek i pomoc, obaj mężowie padli sobie w ramiona udzielając sobie pocałunku pokoju. Na taki gest trzeba było czekać tysiąc lat! 22 czerwca hitlerowska machina wojenna uderzyła na Związek Radziecki. Front wschodni ciągnął się teraz od brzegów arktycznych aż po Morze Czarne. Ambasador III Rzeszy Niemieckiej, Franz von Papen, spotkał się z arcybiskupem Roncallim w Stambule. - Ekscelencjo! - rzekł wyniośle - przyszedłem tutaj z polecenia Hitlera i rządu niemieckiego. Mianowicie chodzi o to, aby w tej dziejowej chwili, kiedy nasz naród niemiecki w sojuSzu z Włochami rozpoczął walkę na śmierć i życie z ateistycznym, bezbożnym bolszewizmem i komunizmem, ekscelencja raczył wpłynąć na papieża o udzielenie naszej walce moralnego poparcia. Roncallemu zaczęła pulsować krew w żyłach. Chwila - a po raz pierwszy w życiu byłby nie opanował nerwów. A jednak się opanował. Spokojnym, silnym głosem zapytał się: - A co z tymi milionami Żydów, których pańscy rodacy mordują w Polsce i samych Niemczech? Von Papen stracił na chwilę maniery dyplomaty. Ze złością zawołał: - Jak to ekscelencja powiedział: mordują? - Tak! mordują! - odpowiedział stanowczo Roncalli, nie pozostawiając żadnych złudzeń ambasadorowi co do misji, z którą przyszedł do niego. Sprawa ratowania Żydów stała się jednym z głównych zadań Roncallego. Pewnego dnia zawinął do Stambułu "statek widmo" mający na pokładzie transport dzieci żydowskich cudem uratowanych od niechybnej zagłady. Władze tureckie w imię rzekomej neutralności nie chciały przyjąć transportu. Co gorzej, chciano statek odesłać do któregoś z portów niemieckich. Roncalli zwrócił się z wstrząsającą prośbą do samego prezydenta Turcji o ratowanie niewinnych dzieci. Prośba została po części wysłuchana. Statek odesłano do jednego z portów państw neutralnych. Setki dzieci żydowskich dzięki temu zostało uratowanych. Zwracano się teraz do legata apostolskiego w każdej potrzebie. Szukano u niego poparcia i ratunku. I tak rozbici na dwa obozy Francuzi szukali u niego pomocy. Odpowiedział im: - Czytam w Biblii, że patriarcha Jakub też miał synów poróżnionych między sobą. Lecz ten ojciec "rozważał sprawę w milczeniu". Pozwólcie mi" przeto ... rozważać, a nie mówić. Tymczasem jakby nie dość było dramatu na świecie, wybuchła nowa zawierucha wojenna na Dalekim Wschodzie. 7 grudnia 1941 r. Japończycy zdradziecko zaatakowali samolotami flotę amerykańską w bazie morskiej Pearl Harbor na wyspie Oahu. 11 grudnia Niemcy i Włochy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym Ameryki Północnej. Teatr wojny objął cały świat! 39. PRZEŁOM Pierwsze miesiące roku 1942 to okres dalszych zwycięstw Niemców, Włochów i Japończyków. Świat kąpał się we krwi i płonął ogniem wojny. Zdawało się, że żadna już siła nie będzie zdolna przeszkodzić faszyzmowi w zdobyciu całego świata. Znaleźli się jednak ludzie, którzy wbrew wszelkim ludzkim kalkulacjom postanowili ratować, co się dało jeszcze ratować. Do tego grona należał arcybiskup Roncalli. Przede wszystkim w samym sobie i w otoczeniu podtrzymywał wiarę w Opatrzność Bożą, która nie pozwoli, aby zwyciężyła zbrodnia, fałsz i nienawiść. W najciemniejszym momencie wojny zdecydował się legat apostolski na odprawienie rekolekcji z wszystkimi biskupami pracującymi na terenie jego delegatury i z niektórymi kapłanami. Ćwiczenia duchowne trwały od 25 do 31 października 1942 r. w Stambule. Konferencje wygłaszał jezuita, o. Folet. Arcybiskup Roncalli życzył sobie, aby swoje nauki oparł wyłącznie na Piśmie św., a w żadnym wypadku nie poruszał spraw politycznych. W notatkach z tych rekolekcji Roncalli przedstawił jednak ogólną sytuację światową i rolę, jaką w niej odgrywał. Pisał: Dwie wielkie bolączki zatruwają świat: laicyzm i nacjonalizm. Pierwsza dotyczy rządzących i osób świeckich. Do drugiej przyczyniają się również osoby duchowne. Mam przekonanie, że Włosi, zwłaszcza świeccy, są w mniejszym stopniu tym zarażenii. Ale muszę być bardzo czujny, jako biskup i jako przedstawiciel Stolicy Świętej. To, że odczuwam w sercu gorącą miłość do ojczyzny, nie jest powodem, by czynić z tego sprawę publiczną. Kościół, którego jestem przedstawicielem, jest matką narodów, wszystkich narodów. Każdy, kto się ze mną zetknie, musi podziwiać we mnie, przedstawicielu papieskim, szacunek dla jego narodowości, połączony z uprzejmością i łagodnością sądu, które budzą powszechne zaufanie. A więc: dużo roztropności, milczenie pełne szacunku i grzeczność w każdym wypadku. Słuszne wyda się wymaganie, by całe moje otoczenie, w domu i poza nim, zachowało tę samą linię postępowania. Jesteśmy wszyscy mniej lub więcej zarażeni nacjonalizmem. Delegat apostolski musi okazać się wolny od ^aTazy- Niech mi w tym Bóg dopomoże. Żyjemy w czasach wielkich wydarzeń, a przed nami chaos. Tym bar-»ziej trzeba powrócić do podstaw chrześcijańskiego porządku społecznego i osądzać wszystko, co nas spotyka, z punktu widzenia nauki ewangelicznej, uznając w przerażających i budzących grozę wypadkach straszliwą sankcję, jaką prawo Boże ustanawia już tu na ziemi. Biskup musi widzieć jasno i popularyzować w odpowiedni sposób tę filozofię historii, nawet tej historii, która teraz wzbogaca się o stronice krwią pisane, mówiące o bezładzie politycznym i społecznym. Chcę raz jeszcze przeczytać De ciwitate Dei św. Augustyna i tak sobie przyswoić tę naukę, by zarówno samemu, jak i wobec tych, co do mnie się zbliżają, wszystko oceniać z punktu widzenia tej mądrości, która oświeca i umacnia. W rzeczywistości przy końcu roku 1942 nastąpił przełom. Najpotężniejsza z armii niemieckich, 6 armia von Paulusa, została otoczona przez Armię Czerwoną pod Stalingradem i w każdej chwili groziła jej zagłada. El Alamein i Guadalcanal to dalsze przełomy w Afryce i Aizijl Nareszcie armie sprzymierzone przystąpiły do kontrataków, które miały przynieść wolność podbitym narodom i pokonanie faszyzmu. Arcybiskup Roncalli w szczególnie bolesny sposób przeżywał tragedię swojej ojczyzny, Włoch. Mussolini, który wbrew woli narodu wciągnął Włochy do wojny po stronie "osi", został z rozkazu króla aresztowany 25 lipca 1943 r. 8 września marszałek Badoglio w imieniu króla i nowego rządu ogłosił kapitulację Włoch wobec aliantów. Reakcja hitlerowców była błyskawiczna. Wykorzystali zdezorientowanie oficerów i żołnierzy włoskich, rozbroili ich, aresztowali i wysłali do obozów koncentracyjnych, gdzie większość nie doczekała się wolności. Najgorszy los spotkał żołnierzy włoskich okupujących Grecję. Prawie wszyscy zostali wystrzelani przez wojska niemieckie. Okupacja Włoch przez hitlerowców stała się faktem. Naród zaczął płacić jakże gorzką cenę za tragiczne błędy Mussoliniego. Wojska alianckie, które wylądowały w Neapolu kierowały się teraz w kierunku Rzymu. Tymczasem Mussolini uwolniony z aresztu przez Niemców, stworzył w północnych Włoszech tzw. Włoską Republikę Socjalistyczną. W dławieniu najmniejszego odruchu wolności Mussolini i jego zwolennicy okazali się nie mniej okrutni jak sami hitlerowcy. Wraz z hitlerowcami faszyści włoscy przelewali krew swoich braci. Roncalli cierpiał z tego powodu niewymownie. Nie mógł zrozumieć Mussoliniego, do którego zresztą nigdy nie miał sympatii, że kierował się egoizmem i nadal zadawał rany swojej ojczyźnie. Rok 1944 przyniósł pewność zwycięstwa sił sprzymierzonych nad faszyzmem. Brzask wolności i nadzieja na rychły pokój zabłysły nad horyzontem świata. 4 czerwca po bitwie o Monte Cassino wojska alianckie zajęły Rzym; 6 czerwca - otworzyły drugi front w Europie na plażach Półwyspu Normandzkiego; 25 sierpnia Armia Radziecka stanęła już nad Wisłą. 4 października wojska niemieckie zaczęły ewakuację z Grecji. Obie walczące strony zaczęły bombardować Ateny. Arcybiskup Roncalli za pośrednictwem Stolicy Apostolskiej zaczął starania, aby ze względu na nieprzemijające wartości historyczne Aten, ogłosić to miasto jak Rzym "miastem otwartym". Interwencja odniosła sukces. Ateny ze swoimi nieprzemijającymi wartościami zostały uratowane dla następnych pokoleń. I właśnie wtedy, 6 grudnia, nadszedł do delegatury apostolskiej w Stambule szyfrowany telegram z Watykanu. Arcybiskup Roncalli z najwyższym zdumieniem dowiedział się, że został przez Piusa XII mianowany nuncjuszem we Francji i w związku z tym ma jak najszybciej opuścić swoje dotychczasowe stanowisko i udać się przez Rzym do Paryża. 7 grudnia księża z otoczenia Roncallego zauważyli na jego twarzy powagę i smutek. Na pytanie, czy źle się czuje, odpowiedział krótko: - Nie! Nazajutrz jednak, kiedy franciszkanie urządzili skromne przyjęcie z okazji dziesięciolecia pobytu delegata apostolskiego w Stambule, Roncalli nie potrafił utrzymać tajemnicy: - Zostałem mianowany nuncjuszem w Paryżu. Muszę was opuścić... Smutek był szczery i spontaniczny. Pokochali Roncallego jak ojca. 23 grudnia arcybiskup urządził pożegnalne przyjęcie dla duchowieństwa katolickiego. Na końcu każdego serdecznie po bratersku ucałował. Do Ankary udał się pociągiem. Tutaj złożył prywatne wizyty niektórym członkom rządu tureckiego i dyplomatom. W dniu Bożego Narodzenia wobec Dzieciątka Jezus jeszcze raz Roncalli rachował się ze sumieniem z ostatnich dziesięciu tak dramatycznych lat, podczas których sprawował urząd legata apostolskiego w Turcji i Grecji. Mógł powtórzyć teraz samemu Bogu to, co napisał do rządu tureckiego: W ciągu całego mego pobytu w Turcji, który tak mile wspominam, nie dałem nigdy nawet cienia powodu do niezadowolenia ze strony władz cywilnych w tym, co dotyczy moich osobistych stosunków i moJej skromnej pracy, unikając wszelkich akcentów czy tendencji politycznych, oddany wyłącznie mojej służbie duchowej i ożywiony poczuciem głębokiego zrozumienia, szacunku i serdecznych uczuć dla narodu tureckiego. Również z czystym sumieniem powiedział Bogu to, co streścił w raporcie o swej działalności w Grecji: Bogu dzięki, w epoce tak dla Grecji straszliwej, sądzę, że mamy prawo powiedzieć, iż Kościół katolicki godnie reprezentowany i wspaniale zorganizowany stanął na wysokości swego posłannictwa i najlepszych swych tradycji. Jestem szczęśliwy mogąc to stwierdzić i powtórzyć przed Bogiem, który nami kieruje, pomaga i daje nam natchnienie: Nieużytecznymi sługami jesteśmy. 26 grudnia w liście z Ankary do Stambułu do pełnomocnika ks. Paolo Pappalardo pisał: Jeśli Ksiądz słyszy o mnie coś dobrego, niech za to wraz ze mną chwali Pana, który wszystko uczynił. Jeśli dochodzą do Księdza jakieś głosy krytyki, niech modli się za mnie, żeby mi Bóg przebaczył, o ile krytyka jest słuszna, a jeśli nie jest słuszna, niech Bóg przebaczy temu, kto ją uprawia. W Delegaturze Apostolskiej w Stambule jest okazja do praktykowania wszystkich czternastu uczynków miłosierdzia. "Błogosławieni miłosierni" - mój drogi Księże Pawle! módl się zawsze za mnie. Dzięki Bogu, nie szukałem i nie wyobrażałem sobie nawet tego wszystkiego, co mi przypadło w udziale, i teraz cieszę się wielkim pokojem i pogodną ufnością w Panu. Późnym wieczorem 27 grudnia arcybiskup Roncalli opuścił Turcję na pokładzie amerykańskiego samolotu wojskowego. Kiedy samolot znajdował się w powietrzu, wyjrzał przez okienko. Światła Ankary, a za chwilę Turcji pomału znikały. Po policzkach arcybiskupa spływały łzy... 40. RÓŻE Pius XII badawczo patrzył na stojącego przed nim arcybiskupa Roncallego. Po chwili rzekł: - To ja sam pomyślałem o monsiniorze i sam powziąłem decyzję mianowania ks. arcybiskupa nuncjuszem w Paryżu. Nikt inny. Słowa papieża były wypowiedziane spokojnie, ale czuło się, że nie można się im sprzeciwić. - Ale ... - niemal jęknął bezradnie Roncalli. ?- Żadne ale! - przerwał papież. - Nowicjat dyplomatyczny, trwający prawie dwadzieścia lat, już się skończył. Najwyższy czas, aby teraz ks. arcybiskup pokazał, co potrafi. Przecież nie wysyłam monsiniora do Paryża po honory, zaszczyty, ale raczej na cierpienie, a może nawet na poniżenie. Proszę dobrze zrozumieć, w jakiej sytuacji znalazł się obecnie Kościół we Francji. Prezydent tymczasowego rządu Francji, de Gaulle, zażądał ode mnie natychmiastowego usunięcia z dotychczasowych stanowisk nuncjusza Valerio Valeriego i trzydziestu trzech biskupów. Podobno partie polityczne naciskały na niego, aby zażądał usunięcia osiemdziesięciu biskupów. - Niemal całego episkopatu? - zadumał się Roncalli. - Tak, oprócz trzech biskupów. To prawdziwa klęska! Na razie, żeby zapewnić Francji spokój wewnętrzny poświęciłem nuncjusza. Ale czy mogę usunąć trzydziestu trzech biskupów naraz, i ;to bez uzasadnionych powodów? Otóż liczę, że ks. arcybiskup jako nuncjusz spokojnie i dokładnie zbada tę sprawę i znajdzie środki zaradcze, aby nie dopuścić do takiej klęski Kościoła we Francji. Roncalli ciężko westchnął. - To jeszcze nie wszystko - ciągnął papież. - Grozi, jeżeli nie likwidacja szkół katolickich we Francji, to odebranie im wszelkich państwowych dotacji, co równałoby się z czasem ich naturalnej śmierci z braku środków utrzymania. I to jeszcze nie wszystko. Proszę pamiętać, że o obliczu jutra Europy rozstrzyga w tej chwili nie Waszyngton ani Londyn, ale ... Paryż i Moskwa. Do Moskwy mam drzwi zamknięte. Pozostaje Paryż. Dzisiejszy Paryż, zewnętrznie wybiedzony i zgłodniały, pulsuje setkami systemów filozoficznych i tysiącami kombinacji politycznych świata. Tam teraz odbywa się istotna wojna ideologiczna i polityczna. To już walka nie na czołgi, samoloty i armaty, ale wojna mózgów. Walka o duszę współczesnego człowieka. Roncalli czuł, że zapada się pod ziemię. Tymczasem papież mówił dalej: - Kto zdobędzie dzisiaj duszę Paryża, będzie zdobywcą duszy Europy na jutro dziejów. Zamilkł. Po krótkiej przerwie mówił dalej: - Długo zastanawiałem się, kto potrafi dzisiaj stać się drugim Pawłem i stanie przed nowoczesnym Areopagiem Paryża. I właśnie wtenczas stanął mi przed oczyma delegat apostolski w Atenach, ks. arcybiskup Angelo Roncalli... - Jak ja temu wszystkiemu podołam? - zamyślił się głośno Roncalli. - Przecież nie jestem ani uczonym teologiem, ani filozofem, ani politykiem. Jestem prostym księdzem, który najlepiej czułby się jako proboszcz na wiejskiej parafii. - To dobrze, że monsinior tak myśli. Niech ks. arcybiskup przypomni sobie słowa Najświętszej Maryi Panny z hymnu Magnificat: "Iż wejrzał Pan na pokorę służebnicy swojej. Oto bowiem odtąd błogosławioną zwać mnie będą wszystkie narody". - Uczynił Ją Pan Bóg Matką wszystkich ludzi - zamyślił się głośno Roncalli. - I w dzisiejszych czasach Pan Bóg jest zdolny uczynić z arcybiskupa Roncallego ojca wszystkich wpółczesmych ludzi - odpowiedział papież. Czas naglił. Arcybiskup Roncalli po wyjściu z Watykanu natychmiast udał się na lotnisko. 30 grudnia przybył szczęśliwie na lotnisko Orły w Paryżu. Po zameldowaniu się w nuncjaturze natychmiast udał się z pierwszą wizytą do ambasady Związku Radzieckiego. Ambasador Bogomołow był zaskoczony całkowicie. Tymczasem Roncalli przywitał się z nim jak ze starym znajomym. - Pan się zapewne dziwi - mówił nieskrępowany nuncjusz - że pierwszą wizytę w Paryżu składam panu, panie ambasadorze. Z- No ... szczerze mówiąc ... to dla mnie zaszczyt - odpowiedział ambasador. - A wie pan, dlaczego przyszedłem do pana? - Z pewną propozycją. Oto 1 stycznia mam jako nuncjusz złożyć prezydentowi de Gaulle'owi życzenia noworoczne w imieniu całego korpusu dyplomatycznego. Ponieważ do ostatniej chwili nie wiedziano, czy zdążę na ten dzień przybyć do Paryża, zwrócono się do pana jako do seniora korpusu dyplomatycznego, aby przygotował pan życzenia. - I tak zrobiłem - stwierdził ambasador. - To może byłby pan łaskawy przedstawić mi tę mowę, a ja ... po prostu ją odczytam podczas życzeń. Twarz ambasadora rozjaśniła się. Roncalli ciągnął dalej: - Czy pan zdaje sobie sprawę, jaką przysługę mi pan zrobi? Ile czasu zaoszczędzi? Bogomołow podszedł do biurka. Wyjął z szuflady gotowy tekst życzeń i podał Roncallemu. - Pan pozwoli, że od razu przeczytam przy panu te życzenia? Po zapoznaniu się z treścią życzeń Roncalli poprosił: - Niech się pan nie gniewa, że do tych rzeczowych i pięknych życzeń dodam słowa: "Niech Pan Bóg błogosławi pana, panie prezydencie, i wielką, wolną Francję"? - Nawet dziwnie wyglądałoby, gdyby tych słów nie powiedział nuncjusz - odpowiedział ambasador. Przy pożegnaniu obaj mężowie stanu byli trochę wzruszeni, a przede wszystkim poczuli się sobie bliscy. Następnie Roncalli udał się do szefa protokołu francuskiego ministerstwa spraw zagranicznych, Jacąues Domaine. Po powitaniu Roncalli zapytał z uśmiechem: - Czy pan wie, jakie zadanie stoi przede mną jako nuncjuszem? - Mam odegrać podobną rolę jak św. Józef, tj. mam być opiekunem spraw Pana Boga i dyskretnie Go popierać, gdzie się da. Po chwili rozmowy czuł nuncjusz, że zdobył już w Paryżu dwa serca. Niepokoił się jednak, jak wyjdzie pierwsze spotkanie jego z prezydentem, generałem de Gaullem. 31 grudnia przybył Roncalli do Pałacu Elizejskiego. We fioletach biskupich przemaszerował przed oddziałem Gwardii Republikańskiej. Chciał swój krok uczynić sprężystym, jak za dawnych, swoich wojskowych lat. To mu się jednak wybitnie nie udało. Nie te lata, nie ta waga. Szef protokołu Lose przywitał nuncjusza przy wejściu do pałacu i wprowadził do sali recepcyjnej. Za chwilę otworzyły się przeciwległe drzwi. Ukazał się prezydent Charles de Gaulle. Roncalli uświadomił sobie, że stoi przed człowiekiem, który pisze swój życiorys na kartach historii. W ułamku sekundy przypomniał sobie słowa de Gaulle'a w najtragiczniejszych chwilach dla Francji w roku 1940 wypowiedziane przez radio BBC: "Wierzę w Boga. Wierzę w wolną Francję!". Tymczasem de Gaulle zimnym wzrokiem spoglądał na nowego nuncjusza. Zastanawiał się: kogo mi to przysłał Pius XII? Proboszcza? i to takiego grubasa! Czy te śmiejące się oczy nuncjusza są oczyma dziecka... czy ojca... a może wyrachowanymi oczkami dyplomaty, który słodkawym uśmieszkiem chce zakryć swoje interesiki? Wszystko to trwało sekundy. Mężowie stanu podeszli do siebie. Podali sobie dłonie. Roncalli zaczął mówić: - Przedstawiając waszej ekscelencji listy akredytujące mnie jako nuncjusza przy prezydencie tymczasowego rządu Republiki Francuskiej, wracam myślami do tych dalekich dni, kiedy to jako młody ksiądz nauczyłem się rozumieć i kochać wasz kraj. Dlatego też wasza ekscelencja z łatwością pojmie, co czuję rozpoczynając zleconą mi przez Ojca Świętego misję. Ale nie będę się rozwodził nad własnymi uczuciami, gdyż przede wszystkim pragnę przekazać waszej ekscelencji wyrazy szacunku i sympatii Ojca Świętego wraz z zapewnieniem o jego szczególnej życzliwości dla waszego kraju. Do tych oświadczeń namiestnika Chrystusowego niech mi wolno będzie dodać moje własne, co też czynię mając głęboką nadzieję, że przy Bożej pomocy i cennej współpracy waszego rządu dane mi będzie jeszcze bardziej zacieśnić stosunki między Stolicą Apostolską a szlachetnym narodem francuskim. Następnie nuncjusz przedłożył listy uwierzytelniające prezydentowi. De Gaulle przyjął je i przy sposobności wypowiedział sucho, bez uśmiechu kilka konwencjonalnych frazesów. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Wtem Roncalli zwrócił uwagę na wspaniały bukiet czerwonych róż w wazonie na stole. Nie wiele przejmując się protokołem dyplomatycznym podszedł do bukietu, zniżył swoją twarz nad różami i ... pociągnął silnie nosem. - Jak wspaniale pachną! - rzekł ciepło. Twarz de Gaulle'a rozchmurzyła się. Teraz już miał pewność, że oczy nuncjusza są oczyma dziecka, które w potrzebie potrafią stać się oczyma ojca. Roncalli powiedział do prezydenta: - Jakież te róże są śliczne. Kocham kwiaty te, wesołe rzeczy, które Bóg stworzył. - I ja także - odrzekł ze śmiechem de Gaulle. Kiedy Roncalli opuszczał Pałac Elizejski wiedział, że w Paryżu zdobył już trzy serca, nawet serce samego de Gaulle'a. 41. MIOTANY FALAMI - NIE TONIE Nuncjusz Roncalli przypatrywał się uważnie herbowi Paryża, który przedstawia statek na rozszalałych falach morza. Z zastanowieniem odczytywał łaciński napis: Fluctuat nec mergitur - "Nie tonie, choć miotają nim fale". - Jakże podobne moje obecne życie do tego statku - zauważył. Nie miał jednak zbyt dużo czasu na refleksje. Przede wszystkim z polecenia Watykanu zakupił od księcia Monaco zabytkowy pałacyk przy Avenue Woodrow Wilson 10 i poddał go generalnemu remontowi. Równocześnie pilnie studiował dokumenty i akta biskupów, których usunięcia zażądał prezydent de Gaulle w imieniu rządu i partii politycznych. Sprawa wyglądała następująco: w roku 1940 po zajęciu Paryża przez Niemców i podpisaniu zawieszenia broni rząd francuski przeniósł się do miejscowości Vichy. Równocześnie w Londynie powstał rząd "Nowej Francji", na którego czele stanął generał De Gaulle. Episkopat francuski musiał liczyć się z rzeczywistością dla dobra obywateli. Sam nuncjusz apostolski, msgr Valeri, wraz z korpusem dyplomatycznym uznał rząd marszałka Petaina. Ponieważ jednak rząd Vichy stawał się narzędziem w rękach Niemców hitlerowskich, naród francuski odmówił mu poparcia moralnego, przenosząc swe zaufanie na rząd generała de Gaulle'a. Do rozbudzenia opozycji przyczyniła się szczególnie służalczość premiera Lavala wobec Hitlera. Tymczasem episkopat, z małymi wyjątkami, zachował stanowisko lojalne wobec tego rządu. Ruch Oporu, a po odzyskaniu wolności partie polityczne Francji, nie mogły tego biskupom darować. Odwołanie przez Piusa XII nuncjusza Valeriego nie tylko nie zadośćuczyniło żądaniom opinii publicznej, ale rozzuchwaliło jeszcze bardziej elementy antyklerykalne. Teraz żądano usunięcia znacznej części biskupów. Rząd de Gaulle'a po naradzie z przywódcami partii zgodził się na kompromis. Na ogólną liczbę 87 biskupów ówczesnej Francji zażądano od Stolicy Apostolskiej usunięcia 33 biskupów. Kto teraz miał stanąć w ich obronie? Kto miał w tej sytuacji ratować zachwiany autorytet episkopatu francuskiego? Żądanie to zostało powierzone przez Piusa XII nowemu nuncjuszowi apostolskiemu. Roncallemu udało się przede wszystkim przekonać samego de Gaulle'a i jego rząd, że z decyzjami w tej sprawie nie wolno się spieszyć; że najpierw trzeba dokładnie, wnikliwie i indywidualnie zbadać sprawę każdego biskupa osobno, aby nie załamać człowieka, a równocześnie aby przez popełnienie pomyłki nie podkopać praworządności i autorytetu obecnego rządu i władz. Równocześnie nuncjusz rozpoczął intensywne studia nad samym problemem prawnym tego zagadnienia i dopiero na tym tle pragnął przeprowadzić analizę postępowania poszczególnych biskupów. Liczne wizyty, audiencje, rozmowy, nie kończące się dyskusje z biskupami, księżmi, dyplomatami, politykami, działaczami partyjnymi nie zdołały pomniejszyć pracy wewnętrznej Roncallego nad uświęceniem swojej duszy. Po trzech miesiącach działalności dyplomatycznej w Paryżu postanowił udać się w Wielkim Tygodniu do opactwa benedyktynów w Solesmes w celu odprawienia rocznych rekolekcji. Myśli i postanowienia z tych medytacji utrwalił w Dzienniku duszy pod datą 26 marca - 2 kwietnia. Zanotował: "Kto ufność położy w Panu, nie będzie umniejszony" (por. Koh 32, 28). To, co się stało z moim biednym życiem w ostatnich trzech miesiącach, nie przestaje mnie zdumiewać i zawstydzać. Ileż to razy potwierdza się w mym życiu zasada, że nie należy troszczyć się o nic i nie zabiegać o swoją przyszłość! A oto ze Stambułu znalazłem się w Paryżu i już przezwyciężyłem - zdaje się z powodzeniem - pierwsze trudności związane z objęciem urzędu. Jeszcze raz oboedientia et pax przyniosły błogosławieństwo. Niech to wszystko mi posłuży do umartwienia wewnętrznego, do pracy nad nabyciem głębszej jeszcze pokory i do ufnego zawierzenia Panu, by lata, które mi jeszcze pozostają na tej ziemi w służbie Kościoła, poświęcić Bogu przez uświęcenie siebie i pracę nad duszami. Nie ma co ukrywać prawdy przed samym sobą: posunąłem się zdecydowanie ku starości. Duch się wzdryga - omal że nie protestuje, ponieważ czuję się jeszcze młody, żwawy, rączy i rześki. Lecz wystarczy jedno spojrzenie w lustro, by mnie zbić z tropu. Teraz jestem w okresie pełnej dojrzałości, muszę więc dać z siebie jak najwięcej i wszystko jak najlepiej wypełniać, tak jakbym już niewiele życia miał przed sobą i stał u progu wieczności. Na taką myśl Ezechiasz odwrócił się do ściany i zapłakał. Ja nie płaczę. Nie, nie płaczę i nawet nie chciałbym cofnąć mego życia, by je czynić lepszym. Powierzam miłosierdziu Bożemu to, co uczyniłem złego lub niedoskonałego i patrzę w przyszłość, dłuższą czy krótszą, tu na ziemi, chcąc ją uczynić świętą i uświęcającą. Służba Boża. Zbliżenie się do benedyktynów, branie udziału w ich liturgii wielotygodniowej pobudziły mnie do większej jeszcze gorliwości w odmawianiu brewiarza. Odkąd udało mi się urządzić sobie biuro obok kaplicy, będę zawsze w kaplicy odmawiał godziny brewiarzowe a jutrznię w poprzedzający wieczór lub noc z wstawaniem i siadaniem wedle reguły zakonnej. Ta zewnętrzna dyscyplina ciała przyczynia się do skupienia wewnętrznego. Przestudiuję gruntowniej psałterz, by go sobie lepiej przyswoić i lepiej zrozumieć. Jaka głębia nauk w tych psalmach i ile w nich poezji! Aby nadać wszystkiemu więcej jeszcze prostoty, przypomnę sobie cnoty teologiczne i kardynalne. Pierwszą cnotą kardynalną jest roztropność. To jest często słaby punkt papieży, biskupów, królów i wodzów. Roztropność jest cnotą znamionującą dyplomatę. Muszę i ja ją sobie upodobać. Wieczorem - surowy pod tym względem rachunek sumienia. Łatwość wysławiania prowadzi mnie często do nadużywania mowy. Ostrożnie z tym. Trzeba umieć nieraz zamilknąć, trzeba umieć mówić z umiarem, powstrzymywać się od wypowiadania sądów o osobach i intencjach, będę je wypowiadał jedynie z nakazu przełożonych i z ważnych powodów. Na ogół mówić raczej mniej niż więcej, wystrzegając się pilnie, by nie powiedzieć za dużo. Muszę pamiętać o pochwale św. Fulgencjusza, jaką wypowiedział św. Izydor z Sewilli. A szczególnie muszę czuwać nad tym, by miłość nie była naruszona. To stanowi moją regułę. Tymczasem żelazny pierścień sprawiedliwości coraz bardziej zacieśniał się koło jaskini zbójców XX wieku, tj. koło Berlina. Roncalli z niepokojem nadsłuchiwał wiadomości napływających z półwyspu Apenińskiego. Dwie armie niemieckie Grupy Armii "C" feldmarszałka Kesselringa walczyły dalej zażarcie, zostawiając za sobą stosy trupów patriotów włoskich i ruiny. Wreszcie do Paryża doszła radosna wiadomość: 2 maja w Casercie pod Neapolem przedstawiciele dowództwa niemieckiego podpisali kapitulację frontu włoskiego, poddając do niewoli milion żołnierzy niemieckich. Teraz zaczęły napływać lawiną wiadomości z Włoch. Roncalli nie byłby Włochem, gdyby nie interesowały go losy swojej ojczyzny. Z ciekawością też czytał prasę donoszącą o ostatnich chwilach Mussoliniego. Otóż ostatnio znienawidzony przez swoich rodaków Benito został rozstrzelany ze swoją przyjaciółką Clarettą Petacci przez partyzantów w Giulino di Mezzegra 28 kwietnia. Nazajutrz został powieszony w Mediolanie. Długie godziny poświęcił teraz nuncjusz rozmyślaniu na temat władzy. Jakże mylił się Mussolini - rozważał Roncalli - sądząc, że władza polega na panowaniu. Tylko Chrystus znał tajemnicę prawdziwej wielkości człowieka i jego władzy. Czyż nie głosił tej prawdy: "Wiecie, że książęta narodów panują nad nimi: a którzy więksi są, władzę wywierają nad nimi. Nie tak będzie między wami, ale ktobykolwiek między wami chciał być większym niech będzie sługą waszym. A kto by między wami chciał być pierwszym, niech będzie ostatnim sługą waszym: jak Syn Człowieczy nie przyszedł, aby mu służono, ale by służyć i dać duszę swoją na okup za wielu". - Panie! - modlił się pokornie Roncalli - naucz mnie zrozumieć i praktykować twoje zlecenia. Panie, daj mi siłę, abym umiał swoją duszę dać za wielu... Wkrótce nadeszła do Paryża wiadomość o samobójczej śmierci Hitlera z Ewą Braun. Wreszcie rozeszła się po świecie wiadomość: w nocy z 8 na 9 maja Niemcy podpisali bezwarunkową kapitulację Rzeszy. Niestety, to jeszcze nie był koniec II wojny światowej. Jeszcze na Dalekim Wschodzie płynęła potężna rzeka krwi i płonęły miasta oraz osiedla. 6 sierpnia świat został zaskoczony i wstrząśnięty wiadomością: Amerykanie zrzucili na miasto Hiroszimę bombę atomową. Od wybuchu tej nowej broni za jednym razem zginęło 80 000 ludzi, rannych zostało 40 000, zaginęło bez żadnej wiadomości 14 000. Z liczby 75 000 budynków miasta uległo zniszczeniu 55 000. 9 sierpnia Amerykanie zrzucili drugą bombę atomową na miasto Nagasaki, na wyspie Kiusiu. Straty ludności cywilnej były jeszcze większe niż w Hiroszimie. Wobec możliwości zagłady Tokio i innych miast przemysłowych rząd japoński zdecydował się 14 sierpnia na kapitulację, która została podpisana 2 września na pokładzie pancernika amerykańskiego "Missouri" zakotwiczonego w Zatoce Tokijskiej. Wreszcie zawitał nieśmiało poranek pokoju. Zaczęto obliczać straty wojenne. Roncalli długo studiował bilans II wojny światowej. Oto straty ogólne najbardziej zaangażowanych w tej wojnie państw alianckich w liczbach zaokrąglonych: Związek Radziecki Polska Chiny Jugosławia Wielka Brytania Francja Stany Zjednoczone 20 000 000 6 000 000 2 200 000 (tylko wojskowych) 1 700 000 600 000 500 000 300 000 213 Straty państw "osi" również w liczbach zaokrąglonych: Niemcy 8 000 000 Japonia 1 500 000 (tylko wojskowych) Włochy 900 000 Do tych strasznych liczb trzeba było doliczyć miliony rannych, kalek, nie mówiąc o morzu łez i stratach materialnych, których nikt nie zliczył. I komu to było potrzebne? - zamyślił się Roncalłi. - Największą krzywdę swoim krajom zadali właśnie tacy ludzie, jak Hitler i Mussolini. Pierwszy popełnił samobójstwo, drugiego zastrzelono, ale bezmiar krzywdy pozostał. Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, jakie wartości powinni reprezentować ci, którzy przyjmują odpowiedzialność za sterowanie polityką swoich krajów? Kiedy przywódcy świata zrozumieją, że ich wielkość polega nie na władzy, ale na służbie narodowi, światu, człowiekowi...? Trzeba było jednak zająć się pracami, które nagliły. Po przestudiowaniu całych stosów dokumentów i przesłuchaniu świadków wyłonił się mu prawdziwy obraz poszczególnych biskupów. I tak okazało się, że kardynał Suhard, którego usunięcia żądano, należał podczas okupacji Paryża do najdzielniejszych ludzi. W pełni klęski 1940 r. objął stanowisko po kardynale Verdier. Już w pierwszych dniach po zajęciu Paryża przez Niemców gestapo przeprowadziło u niego brutalną rewizję. Często osobiście w ciągu czterech minionych lat interweniował u władz rządu Vichy, jak i władz niemieckich w sprawach Żydów, aresztowanych Francuzów, internowanych, wysyłanych na roboty do Rzeszy. Tak u duchownych, jak i u wiernych cieszył się nieskazitelną opinią. Zarzucano mu natomiast, że przyjmował w Katedrze Notre Damę Petaina. Dlatego generał de Gaulle nie zgodził się, aby 25 sierpnia 1944 roku witał go w drzwiach katedry paryskiej kardynał Suhard i odprawił dziękczynne Te Deum. Kardynał zniósł tę obelgę z chrześcijańską cierpliwością. Historia wielu innych biskupów była podobna. Za czasów rządu Vichy czy pod okupacją hitlerowską pod szyldem lojalności ratowali życie ludzi, tak Francuzów, jak i Żydów. Przy najbliższej okazji nuncjusz Roncalłi oświadczył prezydentowi de Gaulle'owi, wskazując na oskarżenia ze strony rządu: - To, co tu mam przedstawione, to przeważnie wycinki z gazet i plotki, a nie poważne zarzuty, które by wziął pod uwagę jakikolwiek wymiar sprawiedliwości. Jeżeli pan nie będzie mógł dostarczyć mi konkretnych, poważnych dowodów, obawiam się, że wszelka akcja przeciw tym biskupom zdyskredytuje i mnie jako nuncjusza, i sprawiedliwość francuską. Jeżeli zarzuty czynione biskupom wypływają jedynie z faktu uznania przez nich i poparcia w sposób ogólny legalnego przecież wtenczas rządu, to Stolica Apostolska nie zgodzi się na usunięcie ani jednego biskupa. Generał de Gaulle milczał. Roncalli ciągnął dalej: - Panie prezydencie! Nie wolno zastępować jednego nieszczęścia innym i dzielić Francję na dwa obozy: cały blask i wszystko co dobre przypisywać jednemu obozowi, a drugiemu wszystko co złe. Nie należy mieszać ze sobą w jednym oskarżeniu wszystkich poczynań, tendencji i wszystkich ludzi związanych z rządem Vichy. W żadnym zaś wypadku nie wolno porównywać postawy biskupów z rolą kolaborantów czy konfidentów gestapo. Nim się przyjęło żądania partii usunięcia biskupów, należało się zastanowić, jak ciężką czyni się zniewagę Kościołowi we Francji, który przecież tak bardzo zasłużył się narodowi przez swój wielki wkład w Ruch Oporu i w ratowanie ludzi! De Gaulle'owi zaimponowała postawa nuncjusza i jego argumentacja. Powiedział: - Ekscelencja mnie przekonał. Teraz proszę przekonać moich ministrów i przywódców partii politycznych. Nuncjusz przystąpił bezzwłocznie do działania i to przy pomocy ... doskonałego mistrza kucharskiego, niejakiego Rogera. Wkrótce stały się głośne śniadania i obiady w nuncjaturze, gdzie można było nie tylko dobrze i smacznie zjeść (co w wygłodzonym Paryżu miało olbrzymie znaczenie), wypić dobre wino, ale i znaleźć się w gronie wybitnych polityków, działaczy partyjnych i ludzi sztuki. Prowadziło się tam nie tylko dyskusje polityczne, ale i rozmowy na tematy filozoficzne, literackie i artystyczne. Przez nuncjaturę przewijali się tacy politycy, jak: Renę Mayer, Edgar Faure, Robert Schuman, Renę Pleven, Antoine Pinay, Georges Bidault. Wszystkich tych mężów stanu ujmowała postać nuncjusza Roncallego. Dowcipny, ale nie rubaszny, naturalny, a równocześnie promieniejący głębią życia duchowego, zdobywał serca i umysły polityków. Słusznie scharakteryzował go Robert Schuman: >,To jest jedyny człowiek w Paryżu, o którym na pewno się wie, że jest fizycznym ucieleśnieniem pokoju". Szczególnie podziwiali wszyscy przyjaźń nuncjusza z dawnym zaciekłym antyklerykałem, a obecnie przewodniczącym Francuskiego Zgromadzenia Narodowego i przywódcą partii radykalnej, Eduardem Herriotem. Zdobył go Roncalli prostymi słowami: - Cóż nas od siebie dzieli? Nasze poglądy? Przyzna pan, że to tak niewiele.' Przy tych i innych okazjach nuncjusz spokojnie, rzeczowo rozmawiał z ministrami i politykami na temat biskupów. Udało mu się w ciągu roku doprowadzić szczęśliwie do skreślenia 30 z liczby 33 biskupów objętych żądaniem usunięcia. Pozostali trzej biskupi za jego poradą sami zrezygnowali ze swoich urzędów. Przed samym Bożym Narodzeniem w r. 1945 Pius XII na tajnym konsystorzu ogłosił listę nowych kardynałów. Do grona ich zaliczył, dzięki interwencji nuncjusza Roncallego, aż trzech arcybiskupów francuskich, mianowicie: Saliege - arcybiskupa Tuluzy, Boąues - arcybiskupa Rennes, Petit de Julleville - arcybiskupa Rouen. Wszyscy ci arcybiskupi odznaczali się w latach wojny wspaniałą postawą patriotyczną i zdecydowanym sprzeciwem hitleryzmowi. Teraz Kościół we Francji odetchnął i wypłynął na spokojne wody pracy duszpasterskiej. Zyskał na nowo zaufanie wiernych i czynników rządowych. Jakże wielka była w tym zasługa roztropności nuncjusza Roncallego.' On sam pisał z prostotą: Moje stosunki z członkami rządu układają się znakomicie. Co do partii, trzymamy się ani za blisko, ani za daleko. Nuncjusz nie jest wciągnięty do niczyjego rydwanu: zajmuje się własnymi sprawami i tylko nimi, stosując jednocześnie zasadę: wszystko sprawdzajcie, a trzymajcie się tego, co dobre, która wyraża szacunek względem każdego... Muszę zresztą powiedzieć, że w miarę jak mój pobyt się przedłuża, z zadowoleniem stwierdzam, że Francuzi mając wady, co jest rzeczą ludzką -należą do inteligentnej i wybitnej rasy i że przy całej swojej przesadzie zachowują podstawową godność, której nie można im odmówić. Rzeczywiście, patrząc na względy, jakimi otaczają tego poczciwego bergameńczyka bez żadnych pretensji, przysłanego im przez papieża, łatwo popadłbym w zakłopotanie, gdybym nie wiedział, że nie ma się czym przejmować. Żyjemy więc z dnia na dzień, pokładając ufność w Bogu zarówno w dni pokoju, jak i w nieuniknione dni próby. Zachowując ten dystans wobec spraw, umiał nuncjusz ocenić postęp, jaki się dokonał. Nie chwalił się tym, ale mówił o tym chętnie: Bogu dzięki, moje sprawy idą dobrze; kieruję nimi spokojnie i widzę, jak jedna po drugiej przybierają właściwy obrót. Dzięki składam Bogu za pomoc, jakiej mi udziela, pozwalając mi przez to nie komplikować rzeczy prostych, ale raczej upraszczać najbardziej skomplikowane. Tak przynajmniej się tutaj mówi, a ja słucham tego z uśmiechem. Nie mogę sobie, doprawdy, wytłumaczyć zagadki tutejszego oficjalnego życia: ogromna dbałość o laicki charakter instytucji państwowych i serdeczna oraz pełna szacunku uprzejmość wobec nuncjusza ze strony wszystkich elementów tworzących tę gęstą i dziwaczną aglomerację ludzką, jaką jest stolica Francji. Przychodzi mi niekiedy na myśl - niech mnie Bóg broni - cud św. Januarego w Neapolu: gdy na głównym ołtarzu, przed fiolką pełną zakrzepłej i twardej krwi ustawia się Najświętszy Sakrament - zaczyna się jej przeobrażenie. W moim przypadku wysiłek, być może, na coś się przydaje. Dzięki temu wśród wszystkich splendorów nie zapominam mej rodzinnej wsi, jak i wszystkiego, czym obdarza mnie miłosierdzie naszego Pana. 42. PIERWORODNA CÓRA KOŚCIOŁA 21 stycznia 1946 r. generał de Gaulle złożył dymisję ze stanowiska szefa Rządu Tymczasowego. Okazało się, że łatwiej było temu wielkiemu mężowi stanu walczyć na frontach z Niemcami, Włochami i Japończykami, zmagać się z politykami angielskimi i amerykańskimi, niż poradzić sobie z politykami i partiami samej Francji. San kraj stał się teraz areną walk partyjnych. Rządy zmieniały się z szybkością lawiny. W ogólnym chaosie i zamieszaniu, w krzyżowaniu się interesów kapitalistów i robotników oraz poszczególnych polityków żądnych władzy, jeden tylko człowiek w Paryżu zdawał się być opanowany, pogodny i budzący u wszystkich zaufanie. Był nim nuncjusz apostolski Angelo Roncalli. Kiedy sprawa z biskupami ucichła dzięki jego pracy i wysiłkom, zdawało się, że Kościół we Francji wszedł w okres pokoju i stabilizacji, że znowu "pierworodna córka Kościoła" zabłyśnie blaskiem cnoty wiary, nadziei i miłości. Na początku roku 1947 Roncalli pisał: Miałem i ja tygodnie głębokiej troski. Teraz jednak składam dzięki Bogu. Cierpliwość i wytrwałość były moimi dobrymi sprzymierzeńcami i nominacje biskupów, dobrych biskupów, wróciły do swego normalnego trybu. Cztery już zostały ogłoszone: trzy inne ogłoszone będą w najbliższym czasie. Trwają przygotowania do czterech lub pięciu następnych. Tak oto w czasie nieco dłuższym niż dwadzieścia cztery miesiące ustalone zostały nominacje dwudziestu nowych biskupów. Dla nuncjusza apostolskiego nie jest to zapewne rzeczą błahą. Z jakim głębokim wzruszeniem uczestniczył nuncjusz w uroczystości przyjęcia Paula Claudela w poczet członków Akademii Francuskiej przez Francois Mauriaca i wysłuchał przy tej okazji dwu rozpraw na temat ascezy katolickiej oraz filozofii historii i życia. Nagle w tę spokojną atmosferę padł grom. 18 marca 1947 r. prasa francuska po czterotygodniowym strajku doniosła o "spisku sutann". Podano do wiadomości, że policja franCuska przeprowadziła rewizję w wielu domach zakonnych i tam odkryła pewną ilość kolaborantów poszukiwanych, a nawet skazanych zaocznie. Niektóre czasopisma twierdziły, że posiadają "informacje", dzięki którym dowiedziano się, że nici tego "spisku" prowadzą do samego Watykanu. We Francji zahuczało. W szczególnie ostry sposób atakowali teraz Kościół ci, którzy uwagę społeczeństwa chcieli odsunąć od siebie i od swoich własnych zakulisowych rozgrywek politycznych. O dziwo! mimo że został zaatakowany Watykan, ani jedna gazeta nie wystąpiła przeciwko nuncjuszowi. Nikt nie ośmielił się jego osoby mieszać ze "spiskiem". On sam i w tym wypadku zachował pełną równowagę. Z godnością i ze spokojem protestował przeciw nazywaniu podanych faktów "spiskiem", było to bowiem udzieleniem ochrony, wypływającej z prawa azylu. Przypomniał też, że w latach okupacji hitlerowskiej, te same klasztory zapewniały schronienie Żydom, zestrzelonym alianckim lotnikom, członkom Ruchu Oporu, za co nieraz zakonnicy ginęli w obozach koncentracyjnych. Kiedy okazało się, że fakty były wyolbrzymione, zmowu nad Kościołem we Francji niebo się rozpogodziło. Pozwoliło to nuncjuszowi odprawić spokojnie rekolekcje od 8 do 13 grudnia 1947 r. w willi Matiresa (Claimiairrt) ojców jezuitów. W myślach i postanowieniach zapisanych w tym czasie w Dzienniku duszy ujawniają się m. in. poglądy Roncallego na urząd nuncjusza. Notował: 1. Już trzeci rok mojej nuncjatury we Francji dobiega końca. Poczucie mej małości wiernie mi towarzyszy i sprawia, że całą ufność pokładam w Bogu, a życie w ustawicznym posłuszeństwie dodaje odwagi i usuwa wszelki lęk. Pan zobowiązał się do pomagania mi. Błogosławią Go i Mu dziękuję: "Chwała Jego zawsze na ustach moich" (Ps 33, 2). 2. Powróciłem do dawnej metody rekolekcji zespołowych. Jest nas tu około trzydziestu księży świeckich, kilku zakonników i chyba jeden misjonarz. Rekolekcje prowadzi młody jezuita, ojciec de Soras, asystent Akcji Katolickiej, inteligentny i gorliwy. Nauka, którą wykłada, jest dobra i podana w sposób interesujący, ale całkiem nowoczesny pod względem układu treści, języka i obrazowania. Wyspowiadałem się u niego, spowiedź objęła okres od mych rekolekcji wielkanocnych w Solesmes do dnia dzisiejszego. Jestem ze spowiedzi zadowolony i podniesiony na duchu. 3. Co do mego życia - najwięcej w tych dniach myślałem o śmierci, może już bliskiej, i o tym, by zawsze być do niej przygotowany. W sześćdziesiątym siódmym roku życia wszystko może się przytrafić. Dziś rano 12 grudnia odprawiłem mszę św. z prośbą o łaskę dobrej śmierci. Podczas adoracji Najśw. Sakramentu, po południu, odmówiłem Psalmy pokutne z litaniami oraz modlitwę polecającą duszę Bogu. Wydaje mi się, że to jest dobra praktyka pobożna. Będę od czasu do czasu do niej powracał. Zżycie się z myślą o tym przejściu zmniejszy i złagodzi niespodziankę, kiedy wybije ostatnia godzina. 4. Ze względu na nią zmienię nieco mój testament z 1938.r., by go dostosować do nowych warunków, w jakich znajduje się obecnie moja rodzina w Sotto ii Monte. Bóg widzi, jak bardzo jestem oderwany od dóbr tej ziemi, w duchu całkowitego ubóstwa. Jeśli coś po mnie zostanie, przeznaczam to na ochronkę parafialną i dla biednych, 5. Już teraz żadna pokusa zaszczytów w świecie czy w Kościele mi nie grozi. Czuję się zawstydzony tym, co Ojciec Święty zechciał dla mnie uczynić, posyłając mnie do Paryża. Osiągnięcie czy nieosiągnięcie wyższego stopnia w hierarchii jest dla mnie rzeczą kompletnie obojętną. To mi daje wielki pokój, a także pozwala mi na podejmowanie z większą energią mego obowiązku, za wszelką cenę i mimo przeszkód. Powinienem zawsze być przygotowany na jakieś wielkie cierpienie czy upokorzenie. Byłoby to oznaką, że jestem przeznaczony do zbawienia wiecznego. Oby niebo sprawiło, by zapoczątkowały one moje prawdziwe uświęcenie, jak to miało miejsce z duszami wybranymi, które za dotknięciem tej łaski osiągnęły prawdziwą świętość. Myśl o męczeństwie napawa mnie lękiem. Obawiam się mojej małej odporności na ból fizyczny. A jednak, gdybym mógł dać Bogu świadectwo krwi, jak wielką byłoby to dla mnie łaską i chwałą! 6. Gdy chodzi o mój kontakt z Bogiem poprzez praktyki pobożne, mam wrażenie, że wszystko idzie dobrze. Po wypróbowaniu teorii różnych pisarzy ascetycznych pełne zadowolenie daje mi teraz mszał, brewiarz, Biblia, Naśladowanie i Bossueta Rozmyślania. Święta liturgia i Pismo św. stanowią dla mojej duszy karmę, która ją całkowicie nasyca. W ten sposób dochodzę do coraz większej prostoty i dobrze mi z tym. Chcę jednak okazać większą wierność i pobożność w kulcie świętej Eucharystii, którą mam szczęście przechowywać pod moim dachem, tuż obok moich pokoi. Zwrócę szczególną uwagę na nawiedzenia Najśw. Sakramentu, starając się je urozmaicić i uczynić pociągającymi przez praktyki szczególnej czci i pobożności, jakimi są np. psalmy pokutne, droga krzyżowa, oficjum za zmarłych. Czyż św. Eucharystia nie zawiera w sobie tego wszystkiego? Wyposażyłem mój pokój w książki, które szczególnie mi odpowiadają: są to wszystko książki poważne, dostosowane do potrzeb życia katolickiego. Wszakże stanowią one dla mnie rozrywkę, która powoduje dysproporcję między czasem przeznaczonym na załatwienie bieżących spraw, dotyczących np. stosunków ze Stolicą Sw. czy innych, a czasem, który w rezultacie poświęcam na lekturę. Muszę pod tym względem uczynić wielki wysiłek i zabiorę się do tego z całą energią. Co zresztą jest warta taka żądza wiedzy i lektury, która mnie odciąga od spraw związanych z moją odpowiedzialnością jako nuncjusza apostolskiego? Im dłużej pozostaję we Francji, tym większy podziw budzi we mnie ten wielki kraj i coraz serdeczniejszą miłością obdarzam bardzo szlachetny lud Galów. Dostrzegam jednak w moim sumieniu pewien kontrast, który czasem przeradza się nawet w skrupuł, między pochwałą, tak chętnie przeze mnie przyznawaną tym dzielnym i drogim katolikom Francji, a obowiązkiem, wynikającym z mego urzędu, by nie pokrywać komplementami i nie taić, z obawy urażenia kogokolwiek, braków i rzeczywistego stanu tej pierworodnej córy Kościoła, gdy chodzi o praktyki religijne, o nie rozwiązaną kwestię społeczną, brak kleru, szarzenie się laicyzmu i komunizmu. Mój ścisły obowiązek pod tym względem sprowadza się do zagadnienia formy i miary. Nuncjusz nie zasługiwałby na to, by go uważano za ucho i oko Stolicy Świętej, gdyby chwalił i sławił także to, co jest poważną bolączką. To wymaga ustawicznej czujności nad mymi wypowiedziami. Łagodne, bez zaciętości milczenie, słowa życzliwe wypływające z dobroci i wyrozumiałości więcej zdziałają niż przytakiwanie choćby w zaufaniu i w dobrej intencji. Zresztą "jest ktoś, kto sądzi i mówi" (por. J 8, 50). Niech Serca Jezusa, w kraju szczególnie przez Niego zaszczyconym i błogosławionym, niech Maria Panna Królowa Galów, św. Józef, patron dyplomatów, a moje światło i wyrocznia wraz z świętymi protektorami Francji będą mi pomocą, pociechą i błogosławieństwem. 3 stycznia 1948 r. w liście do przyjaciela zwierzał się nuncjusz: Mam wrażenie, że moje sprawy, tj. sprawy Ojca Świętego, układają się pomyślnie, mimo pewnych nieprzewidzianych trudności i zaburzeń. Mój mały sprawdzian, jakim są życzenia składane i odbierane w Pałacu Elizejskim, wypadł dobrze. Powiedziałem niewiele, jak zwyczaj każe, ale dałem do zrozumienia znacznie więcej niż to, co wyraziłem. Wiecie, jak bardzo trzeba się wystrzegać wszelkich niepożądanych incydentów. Sekretariat Stanu w Watykanie pilnie obserwował poczynania i niewątpliwe sukcesy dyplomatyczne Roncallego. Postanowiono, aby młodych zdolnych dyplomatów watykańskich posyłać na krótki czas do nuncjatury w Paryżu, aby przy boku Roncallego zdobywali umiejętność pozyskiwania ludzi. Roncalli był zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie zauważyć, że niektórzy z nich byli zwyczajnymi spryciarzami w sutannach i w dyplomacji nie o Chrystusa i Jego sprawy dbali, lecz o swoje własne interesy. Byli jednak i tacy, którzy jak i on szukali w swej pracy tylko spełnienia woli Bożej. Takich szczególnie żałował, gdy po krótkim czasie wyjeżdżali na odpowiedzialne stanowiska. O jednym z nich pisał: Z żalem muszę się pogodzić z wyjazdem drogiego O., który awansując z audytora na radcę przeniesiony został do Sekretariatu Stanu. Próbowałem go zatrzymać; powiedziano mi jednak, że nuncjatura paryska jest czymś w rodzaju szkoły dającej ostateczny szlif ludziom szczególnie potrzebnym na jutro i na pojutrze. Arcybiskup Roncalli nie poprzestawał tylko na pracy dyplomatycznej. Chociaż nie należało to do jego obowiązków nuncjusza, pragnął przy rozmaitych uroczystościach kościelnych odwiedzić Wszystkie diecezje Francji. Wszędzie witano go z entuzjazmem, widząc w nim prawdziwie oddanego im ojca, obrońcę, opiekuna. W listach do przyjaciół często relacjonował swoje podróże. I tak 26 czerwca 1948 r. pisał: Jest dużo, ... dużo dobrego we Francji. Po sześciu przeszło miesiącach siedzenia w Paryżu miałem kilka różnych wyjazdów. Miesiąc temu byłem w Prowansji. W Saintes Maries pobłogosławiłem morze Z- było tam 50 tysięcy ludzi. W starożytnym Arles mogłem sam zwiedzić wspaniałe ruiny. Natomiast katedra św. Trofima, w której odprawiałem mszę św. cichą, była wprost nabita ludźmi; władze świeckie obecne były w komplecie. Następnie zostałem zaproszony do merostwa, gdzie cała Rada Miejska zgotowała mi gorące przyjęcie (Rada składała się prawie wyłącznie z komunistów). W Marsylii w dzień nominacji dotychczasowego biskupa arcybiskupem metropolitą olbrzymi tłum zapewnił wieczorem wielką katedrę; po południu nuncjusz był przyjmowany w prefekturze. Dwadzieścia dni później byłem w Bretanii. W Nantes, w wieczór mego przyjazdu - takie same tłumy jak w katedrze w Marsylii; nazajutrz, w czasie Drogi Krzyżowej pod gołym niebem w Pontchateau odprawianej ku czci w. Ludwika Marii Grignion de Montfort, zgromadziły się pełne wiary tłumy - prawie dwadzieścia tysięcy wiernych. Zupełnie jak z okazji niektórych uroczystości w Bergamo. Od 23 do 27 listopada 1948 r. odprawił Roncalli roczne rekolekcje w klasztorze benedyktyńskim w Calcat Niestety, choroba serca powaliła go na niewygodne łóżko zakonne. W całej nagiej prawdzie stanął mu przed oczyma problem śmierci. W świetle tej prawdy rachował się nuncjusz ze swoim sumieniem. Pilnie notował swe refleksje i zdradzał tajemnice swego powodzenia w służbie dyplomatycznej w Dzienniku duszy: Im jestem starszy i bogatszy w doświadczenie, tym lepiej widzę, że najpewniejszą drogą do osobistego uświęcenia i służenia z większym pożytkiem Stolicy. Świętej jest usilne staranie, by sprowadzić wszystko - zasady, wskazówki, sytuacje, sprawy - do maksimum prostoty i pokoju, oczyszczając moją winnicę ze zbytecznych liści i pędów, i dążyć prosto ku temu, co jest prawdą, sprawiedliwością i miłością, przede wszystkim miłością. Każdy inny sposób postępowania jest tylko pozą i szukaniem siebie, co prędko wychodzi na jaw, staje się kłopotliwe i śmieszne. O prostoto Ewangelii, Naśladowania, Kwiatków św. Franciszka, najwspanialszych stronic św. Grzegorza w Moraliach: "Prostota sprawiedliwego będzie wyśmiana". I wszystko, co dalej jest napisane! Te stronice coraz bardziej mi się podobają i powracam do nich z lubością. Wobec prostoty i wdzięku, jakie biją z wielkiej i podstawowej nauki Jezusa i jego świętych, o jakże mali są wszyscy mędrcy tego wieku spryciarze całego świata, nawet ci z dyplomacji watykańskiej! W tej nauce zawiera się istotna przezorność, która zawstydza mądrość tego świata i zgadza się równie dobrze, a nawet lepiej, z prawdziwą grzecznością i szlachetnością, z tym, co najwyższe w porządku wiedzy, nawet wiedzy ludzkiej, i w życiu społecznym, stosownie do wymagań czasu, miejsca i okoliczności. "Oto szczyt filozofii: być prostym, a przy tym roztropnym". Jest to maksyma św. Jana Chryzostoma, mego wielkiego patrona ze Wschodu. Panie Jezu, spraw, bym zawsze miłował i praktykował prostotę, która utrzymuje mnie w pokorze, zbliża do Twego ducha oraz przyciąga i zbawia dusze. Mój charakter, skłonniejszy do pobłażliwości i dostrzegania dobrych stron w osobach i rzeczach aniżeli do krytyki i ostrych sądów, znaczna różnica wieku, dłuższe doświadczenie i głębsza znajomość serca ludzkiego sprawiają, że między mną a moim otoczeniem powstaje nieraz jakiś przykry rozdźwięk wewnętrzny. Wszelki przejaw nieufności lub niegrzecznego traktowania kogokolwiek, zwłaszcza maluczkich, biednych i niżej postawionych , każda bezlitosna krytyka i nieprzemyślany sąd martwią mnie i są powodem wewnętrznego cierpienia. Milczę, ale serce moje krwawi. Moi współpracownicy są dzielnymi kapłanami: oceniam ich wielkie zalety, bardzo ich kocham, na co w pełni zasługują. Lecz cierpię z powodu tego rozdźwięku wewnętrznego, jaki istnieje między moim a ich duchem. Bywają dni i okoliczności, kiedy przychodzi pokusa, by ostro zareagować. Lecz wybierani milczenie, ufając, że będzie ono dla nich bardziej wymowne i skuteczne. Czy to nie jest z mojej strony słabość? Muszę i chcę w dalszym ciągu nieść spokojnie ten lekki krzyż, dołącza się do niego przykre uczucie mojej małości, i zostawię tę sprawę Bogu, który przenika serca i skłania je do praktykowania subtelnej miłości, na Jego wzór. 43. JESTEŚMY W PARYŻU NIE DLA ZABAWY Przemówienia noworoczne nuncjusza Roncallego stawały się coraz mocniejsze w treści i w wymowie. Kiedy 1 stycznia 1949 r. prezydent Auriol odpowiadał na nie, porównał Roncallego do kardynała de Richelieu, który za czasów Ludwika XIV był jednym z najwybitniejszych mężów stanu Francji. Sam nuncjusz o tym fakcie skromnie pisał 14 stycznia 1949 r.: W przemówieniu noworocznym mogłem, nie budząc protestów, mówić o prześladowanej na świecie wolności: o tej wolności, która pochodzi od Boga... błagając Go, by zesłał nam swój pokój. Jednak pokój ten bardzo mało jest wart bez skutecznego współdziałania z naszej strony... Rozmówca mój uznał za stosowne nawiązać do pamięci kardynała de Richelieu i do myśli tego wielkiego dyplomaty i księcia Kościoła. Wszystko to nie ma większego znaczenia, jednak to, co mówi się tutaj, jest dla wszystkich zajmujące i robi dość duże wrażenie. W maju 1949 r. umierał arcybiskup Paryża, kardynał Emmanuel Suhard. Przy umierającym czuwał nuncjusz Roncalli. Kardynał Suhard słabnącym głosem zwrócił się do nuncjusza: - Jakże dziękuję ekscelencji za wszystko, co dla mnie zrobił, a szczególnie za obronę mojej czci i godności kapłańskiej i biskupiej. Roncalli wzruszony ucałował z wielką czcią rękę kardynała. - Niech eminencja za to broni mnie przed Sprawiedliwością Bożą. Po chwili zastanowienia powiedział kardynał Suhard: - Może to nie będzie bluźnierstwem, co teraz powiem. Wydaje mi się, że łatwiej bronić człowieka przed Panem Bogiem aniżeli przed językami ludzkimi, przed oszczerstwami i kalumniami... Zapadło milczenie. Po chwili kardynał Suhard z wielkim wysiłkiem mówił drżącym głosem: - Ekscelencjo... Mam ostatnią prośbę. Proszę się wstawić u Ojca Świętego za dziełem "Mission de France". Niech ekselencja broni tego dzieła przed kongregacjami rzymskimi. Urzędnicy rzymscy siedzą za biurkami i tego nie rozumieją. Tyle było i jest heroizmu w "Mission de France". Są i błędy, ale gdzież ich nie ma. Z pewnością trzeba będzie wiele zmienić i naprostować, ale proszę tego nie niszczyć. 30 maja kardynał Suhard już nie żył. Z braku ordynariusza sam nuncjusz wyświęcił w katedrze Notre Damę aż czterdziestu dziewięciu kapłanów. Dzięki interwencji i poleceniom Roncallego nowym ordynariuszem diecezji paryskiej został arcybiskup Feltin. Jako arcybiskup Bordeaux popierał akcję kilku księży-robotników. Roncalli przeto miał nadzieję, że w nowym ordynariuszu odnajdzie się kontynuator idei wielkiego poprzednika. 31 grudnia 1949 r. z okazji zbliżającego się Nowego Roku nuncjusz Roncalli składał życzenia w imieniu korpusu dyplomatycznego prezydentowi Auriolowi. Przemawiał z prostotą, ale zarazem z siłą proroków. W swych zapiskach z 31 grudnia zanotował Roncalli: Przed chwilą opuściłem Pałac Elizejski, gdzie składałem życzenia noworoczne. Bałem się trochę, by moje słowa nie trafiły w próżnię; jednak prezydent Auriol w odpowiedzi przychylił się do mojego zdania. Zresztą myśl, którą wyraziłem, była spontaniczna i prosta. Jesteśmy w Paryżu - mówiłem - nie dla zabawy, lecz dla wywiązania się z poważnej misji, którą ostatnie tygodnie skomplikowały jeszcze bardziej. Otóż prawa pokoju są prawami cywilizacji, te zaś pochodzą z Dekalogu zastosowanego na płaszczyźnie międzynarodowej. A więc na samym szczycie Bóg; potem szacunkiem otoczona rodzina. Dalej - wielkie zasady życia społecznego; nie zabijać, nie cudzołożyć, nie kłamać - zwłaszcza nie kłamać. Sprzeciwianie się tym prawom to odrzucenie pokoju, wojna, powrót do barbarzyństwa. Zawsze aktualnym kryterium dla dobrej dyplomacji są: bojaźń Boga i miłość do ludzi, jak również przykład dawnych Rzymian, których sławi historia: Consilium et patientia - Roztropność i cierpliwość. Niezwykłe poczucie humoru nuncjusza cenili sobie Francuzi. Po Paryżu krążyły jego pogodne, dowcipne powiedzonka, wypowiedziane w rozmaitych okolicznościach. I tak pewnego dnia zapytano się nuncjusza: - Czy ekscelencja nie gorszy się, kiedy w czasie bankietów niektóre damy mają zbyt śmiałe dekolty? Przecież to trąci niemal skandalem. - Ależ nie! - odpowiedział spokojnie Roncalli. - Kiedy któraś z pań ma zbyt duży dekolt, wszyscy patrzą nie na nią, tylko na nuncjusza... Z okazji wyboru Daniel-Ropsa do Akademii Francuskiej nuncjusz Roncalli stwierdził z przekąsem: - Jeżeli tak dalej pójdzie, to w Akademii Francuskiej zamiast foteli potrzeba będzie klęczników. Po uroczystej sesji Akademii Francuskiej oświadczył Roncalli: - To piękny i urzekający budynek. Można tu usłyszeć też wspaniałe rzeczy. Niestety, ławki są tak małe, że mieszczą tylko pół nuncjusza. Pewnego dnia zwierzył się Roncalli prezydentowi Auriolowi: - Jestem bardzo łakomy. Znalazłem małą restauracyjkę, gdzie podają wspaniałe obiady. Jednak kiedy tam idę to później wieczorem już nic nie jem, a na drugi dzień za pokutę poszczę. Od 15 do 23 lutego 1950 r. arcybiskup Roncalli podróżował po Belgii i Holandii na zaproszenie tamtejszych nuncjuszy. 18 marca udał się do Afryki na obchody setnej rocznicy poświęcenia Algerii Sercu Jezusowemu. Roncallego zawsze pociągała egzotyka. Przy tej sposobności chciał poznać stan religijny ludów tam zamieszkałych. Toteż zwiedzał nie tylko miasta nadbrzeżne, ale i wioski położone wśród gór. W Wielkim Tygodniu Roncalli odprawił rekolekcje w Oranie z okazji dwudziestopięciolecia sakry biskupiej. W przytulnej siedzibie biskupiej zastanawiał się nad swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Z medytacji tych pozostawił dłuższy zapis w Dzienniku duszy: Wielki Czwartek: moja przeszłość. Zabrałem sobie w tę podróż zeszyty z notatkami duchowymi, pisanymi w latach 1925-1950, w czasie licznych rekolekcji odprawionych w Bułgarii, Turcji i Francji. Uczyniłem to dla poruszenia mej duszy, pobudzenia się do skruchy i większej gorliwości biskupiej. Wszystko ponownie odczytałem, ze spokojem jak na spowiedzi, i odmówiłem Miserere za wszystko, co ja uczyniłem, a Magnificat za to, co uczynił Pan, w duchu pokuty oraz szczerej i ufnej pokory. Z perspektywy dwudziestu pięciu lat spojrzałem na czwarty punkt moich pierwszych notatek, uczynionych w wilii Canpegna w czasie od 13 do 17 marca 1925 r., gdy się przygotowywałem do konsekracji biskupiej, która miała miejsce 19 marca, w dniu św. Józefa, w kościele San Carlo. Oto co wówczas postanowiłem: "Często będę odczytywał IX rozdział trzeciej księgi Naśladowania pt. Wszystko do Boga, jako do ostatecznego celu odnosić należy. W samotności tych dni wywarł on na mnie głębokie wrażenie. W niewielu słowach jest tu zawarte naprawdę wszystko". Tak pisałem w przededniu nowego życia i to samo czuję dziś, powracając chętnie do tego rozdziału, by ponownie przejrzeć pouczenia Jezusa po ćwierćwieczu prób i słabości, odnów duchowych, a dzięki łasce Bożej wytrwania w silnej i wiernej woli, trzymającej mnie z dala od powabów i pokus tego świata. O mój Jezu, jak Ci dziękuję za to, że trzymałem się wiernie tej zasady: "Ze mnie, jakby z żywego zdroju, maluczki i wielki, ubogi i bogaty, czerpią wodę żywą". Ach! ja znajduję się wśród małych i biednych. W Bułgarii trudności, które należy położyć raczej na karb okoliczności aniżeli ludzi, jednostajność życia obfitującego w codzienne zadraśnięcia i ukłucia kosztowały mnie wiele umartwienia i milczenia. Lecz dzięki Twej łasce zachowałem radość wewnętrzną, która mi dopomogła w ukrywaniu niepokoju i przykrości. W Turcji wypełnianie obowiązków duszpasterskich przynosiło mi zarazem udrękę i radość. Czy nie mogłem, czy nie powinienem był uczynić więcej i zdobyć się na bardziej stanowczy wysiłek, idąc wbrew naturalnym skłonnościom? Czy w tym umiłowaniu ciszy i pokoju, które wydawało mi się bardziej zgodne z duchem Chrystusowym, nie kryła się nieumiejętność władania mieczem i danie pierwszeństwa temu, co osobiście jest wygodniejsze i łatwiejsze, nawet jeśli łagodność określa się jako pełnię siły? O mój Jezu, Ty przenikasz serca; Ty jeden wiesz, kiedy staranie się o cnotę przeradza się w błąd i nadużycie. Uważam to za obowiązek, by nie wynosić się samemu, a wszystko przypisywać Twojej łasce, "bez której człowiek nic nie posiada". A Ty z wielką ścisłością wymagasz dziękczynienia. I dlatego to Magnificat, które jest moim obowiązkiem, obejmuje wszystko. Bardzo mi się podoba zdanie: "Moja zasługa pochodzi z Twego miłosierdzia" oraz powiedzenie św. Augustyna: "Wieńcząc zasługi, wieńczysz własne dary". O mój Jezu, niech Ci będą za wszystko nieustanne dzięki: Boska miłość wszystko zwycięża i rozszerza wszystkie władze duszy. Dobrze pojmuję, w Tobie tylko będę się radował, w Tobie tylko ufność położę, ponieważ nikt nie jest dobry, jeno Bóg, którego nad wszystko wielbić i we wszystkim błogosławić należy. Tym się kończy ten rozdział Naśladowania, którym rozpocząłem, a teraz zamykam moje dwadzieścia pięć lat życia biskupiego. Przypomina on mi zawsze - dla zbawiennego umartwienia ducha - moje winy popełnione myślą, mową i uczynkiem, których tyle, tyle było w ciągu tych dwudziestu pięciu lat! Lecz zarazem bezgraniczną ufność w moją codzienną ofiarę, w tę boską Hostię niepokalaną, która się ofiaruje za niezliczone grzechy, przewinienia i zaniedbania moje. Dwadzieścia pięć lat mszy św. biskupich, ofiarowanych Bogu w całym blasku dobrych intencji, lecz także z całym ulicznym pyłem, o jakaż to tajemnica łaski a zarazem zawstydzenia! Łaską jest czułość Jezusa, "pasterza i biskupa", jaką okazuje wybranemu przez siebie kapłanowi, zawstydzenie dotyczy tego, dla którego jedyną pociechą jest ufne oddanie się Bogu. Wielki Piątek: moja teraźniejszość. Jeszcze przy życiu, choć w sześćdziesiątym dziewiątym roku, pochylam się nad Ukrzyżowanym całując z miłością i bólem Jego oblicze i najświętsze rany, całując Jego otwarte serce. Jakże nie dziękować znowu Jezusowi za to, że czuję się jeszcze młody i silny ciałen i sercem? Pamięć o maksymie: "poznaj samego siebie" - utrzymuje mnie w pokorze i wyklucza jakiekolwiek pretensje. Są tacy, co odnoszą się do mojej skromnej osoby z podziwem i sympatią, lecz sam, chwała Bogu, odczuwam tylko zawstydzenie z powodu mych -braków, mej małości, mimo ważnego stanowiska, które mi Ojciec św. Powierzył i na jakim mnie trzyma tylko dzięki swej dobroci. Już od dawna, bez żadnego trudu, praktykuję prostotę, przeciwstawiając się zRęcznie tym wszystkim, którzy w zaletach, jakie chcieliby widzieć u dyplomaty Stolicy Świętej, przekładają błyskotliwe pozory nad owoc zdrowy i dojrzały: pozostaję wierny zasadzie, która chyba zawsze zajmuje zaszczytne miejsce w Kazaniu na Górze: błogosławieni ubodzy, cisi, pokój czyniący, miłosierni, łaknący sprawiedliwości, czystego serca, uciśnieni i prześladowani (por. Mt 5, 3-10). Moja teraźniejszość to silna wola w dotrzymaniu wierności. Chrystusowi posłusznemu i ukrzyżowanemu, zgodnie z tym, co tak często w tych dniach powtarzam: "Chrystus stał się posłusznym" (por. Flp 2, 8); chcę stać się ubogi i pokorny jak On, gorejący Bożą miłością, gotowy na ofiarę i na śmierć za Niego i za Jego święty Kościół. Wielka Sobota: moja przyszłość. Gdy się ma pod siedemdziesiątkę, nie bardzo można już liczyć na przyszłość. "Dni życia naszego jest siedemdziesiąt lat, a jeśli u mocnych, osiemdziesiąt lat, a co nadto więcej, to trud i boleść: prędko przeminą i ulecimy" (por. Ps 89, 10-11). Nie trzeba mieć złudzeń, lecz zżyć się z myślą o końcu; nie z lękiem, który obezwładnia, lecz z ufnością, która utrzymuje w nas chęć życia, pracowania i służenia. Już od dawna postanowiłem trwać wiernie w tym oczekiwaniu śmierci, z uśmiechem, którym dusza moja rozweseli się nawet w chwili opuszczenia tego życia. Nie ma potrzeby powtarzania tego do znudzenia innym, lecz samemu nie można o tym zapominać, ponieważ zżycie się z myślą o "sądzie śmierci" jest dobrą rzeczą i pożyteczną dla zwalczania próżności, dla zachowania we wszystkim spokoju i umiaru. Co do spraw materialnych, wprowadzę pewne poprawki do mego testamentu. Jestem, dzięki Bogu, biedny i taki chcę umierać. Co do spraw duchowych - muszę ożywić w sobie płomień gorliwości, w miarę jak ubywa czasu na odkupienie win. Stąd oderwanie od wszystkich spraw ziemskich, dostojeństw, zaszczytów, rzeczy cennych i cenionych, chcę wzmóc wysiłek, by doprowadzić do końca wydanie Akt wizytacji apostolskiej św. Karola Boromeusza. Lecz godzę się również na umartwienie, jakim byłaby dla mnie konieczność zrezygnowania z tego. Co do innych spraw - podejmę znowu po powrocie do Paryża codzienne, zwyczajne życie, spełniając wiernie moje obowiązki w służbie Ojca świętego, uważnie, cierpliwie, w ścisłym złączeniu z Jezusem, moim Królem, Mistrzem i Bogiem, z Maryją, moją najukochańszą Matką, i św. Józefem, drogim przyjacielem, wzorem i opiekunem. Pociechą będzie dla mnie myśl, że ci, których znałem, których kochałem i kocham, są prawie wszyscy tam, oczekują mnie i modlą się za mnie. Czy Pan prędko mnie zawezwie do ojczyzny niebieskiej? Jestem gotów. O jedno proszę: by mnie zabrał w dobrej dla mnie chwili. A może przeznaczył mi jeszcze kilka lat, może nawet więcej? Podziękuję za to, lecz zawsze dołączę prośbę, by mnie nie zostawiał na tej ziemi, jeśli miałbym być nieużyteczny lub stać się zawadą dla Kościoła świętego. Zresztą i pod tym względem niech się spełni wola Boża. Kończę te notatki przy odgłosie wielkanocnych dzwonów, który dochodzi do mnie z pobliskiego kościoła Serca Jezusowego. I wspominam z radością moją ostatnią homilię wielkanocną w Stambule, która była komentarzem do słów św. Grzegorza z Nazjanzu: Wola Boża jest dla nas pokojem. Pełen wrażeń powrócił Roncalli do Paryża. Przyjaciele powitali go przydomkiem: "Afrykańczyk". W Paryżu zaskoczyła go niemiła instrukcja z Watykanu. Dawano mu do zrozumienia, że Ojciec św. życzy sobie, aby stale przebywał w nuncjaturze, a podróże ograniczył do minimum. 1 listopada 1950 r. nuncjusz Roncalli wziął udział w uroczystości ogłoszenia dogmatu Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny w Rzymie. Stosunek jego do Matki Bożej nigdy się nie zmienił. Zawsze czuł się dzieckiem i tylko dzieckiem wobec Maryi. Kiedy tylko mógł, odwiedzał ją w miejscach przez nią szczególniej umiłowanych. Podczas swej nuncjatury we Francji co roku odwiedzał Ją w Lourdes. Toteż w radosnym i podniosłym nastroju przeżywał chwałę Maryi ufając, że Ona go wprowadzi do Domu Ojca Niebieskiego. Przy tej okazji złożył wizytę Piusowi XII. Papież nie tylko okazał mu pełne zaufanie i zadowolenie z dotychczasowej pracy, ale mianował go stałym obserwatorem Stolicy Apostolskiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Oświaty, Nauki i Kultury, tzw. UNESCO, która miała stałą siedzibę w Paryżu. Z pełnym zapałem i gorliwością podjął się Roncalli pracy w organizacji, której celem najogólniejszym jest zacieśnienie współpracy między narodami w dziedzinie oświaty, nauki i kultury. Zdawał sobie sprawę, ile dobrego może zrobić ta organizacja dla zbliżenia do siebie wszystkich ludzi bez względu na rasę, poChodzenie społeczne, narodowość i religię. Znał jednak i grożące niebezpieczeństwa, jakie mogłyby wyniknąć ze złego prowadzenia instytucji. Toteż kiedy przemawiał w lipcu 1951 r. na plenarnym posiedzeniu UNESCO, z całą otwartością i wyrazistością powiedział: UNESCO nie jest już, jak się tego początkowo obawiano, wielkim muzeum rozwadniającym kulturę na użytek tłumu, ale wielkim, gorejącym ogniem, którego iskry rozpalą entuzjazm i pobudzą do współpracy nad zagwarantowaniem sprawiedliwości i pokoju wszystkim ludziom bez niszczenia ich rasy, języka lub religii. Jeśli podkreślam ten iasno sprecyzowany w statucie cel UNESCO, to nie dlatego, że rasowe, literackie, czy religijne wartości różnych narodów miałyby być ignorowane albo pomijane, ale dla zapewnienia, że UNESCO przyczyni się wydatnie do stałego ich rozwoju. UNESCO zawsze musi brać pod uwagę psychikę właściwą każdemu narodowi, jego ideały i przekonania religijne. Poszanowanie tego zapewni naszej wielkiej międzynarodowej organizacji zaufanie i współpracę przeważającej większości ludzi. Cieszył się Roncalli, że uczestniczenie w obradach UNESCO unożliwi mu spotykanie się i dyskutowanie z reprezentantami różnych bloków politycznych i przyczyni się do usuwania uprzedzeń. Tymczasem w sierpniu 1951 r. we francuskim Zgromadzeniu Narodowym rozpoczęła się wielka debata w sprawie przyznania subwencji państwowych dla szkół katolickich. Nuncjusz czuwał. Kiedy biskup Bergamo zapytywał go listownie, dlaczego jeszcze nie przyjechał na wakacje w rodzinne strony, odpowiedział: Ci dzielni ludzie prowadzą teraz dyskusje nad sprawą wielkiej wagi i posiadającą największe znaczenie dla Kościoła we Francji. Czyż mógłbym wyjechać przed końcem debaty? W tej chwili, jak się zdaje, można go już przewidzieć. Wczoraj wieczorem brak było decyzji i byliśmy o włos od kryzysu. Rozpacz! W demokracji liczą się tylko głosy: połowa plus jeden i to wystarcza. Znalezienie tych głosów decyduje o niejednej dobrej sprawie. Roncalli nie tylko obserwował przebieg debaty, ale poprzez liczne rozmowy i dyskusje z członkami rządu francuskiego i członkami parlamentu wytwarzał odpowiedni klimat przychylny dla szkół katolickich. Argumentacja jego była bardzo prosta: naturalne względy sprawiedliwości wymagają, aby pomoc państwa płynąca z funduszu powstałego dzięki wszystkim płatnikom, przeto i katolikom, była odpowiednio i proporcjonalnie rozdzielona pomiędzy wszystkie instytucje, które prowadzą nauczanie publiczne. Nie można dopuszczać, aby szkoły katolickie opierały swoją egzystencję tylko na ofiarności wiernych. Podczas debaty zabrał głos i przewodniczący Zgromadzenia Narodowego Herriot. Ku zdumieniu wszystkich ten przedwojenny zażarty wróg Kościoła teraz wypowiedział się za przyznaniem subwencji państwowych szkołom katolickim. Co więcej, jako przewodniczący Zgromadzenia nawoływał podczas debaty do zgody narodowej i odprężenia. Wszyscy z niepokojem oczekiwali wyniku głosowania. I oto sprawiedliwość wygrała. Przyznano subwencję szkołom katolickim w wysokości trzech tysięcy franków rocznie na jednego ucznia, przeznaczoną głównie na podwyższenie pensji nauczycielskich. W Wielkim Tygodniu 1952 r. odprawił nuncjusz rekolekcje w klasztorze na Montmartre u sióstr karmelitanek bosych. Stwierdził z całą stanowczością i szczerością wobec Boga i swojego sumienia, że obecnie ma tylko jedno pragnienie: aby życie jego zakończyło się świątobliwie. Jak zwykle podczas rekolekcji, notował swoje obserwacje i postanowienia w Dzienniku duszy. Pisał: "Składać dzięki". Przekroczyłem już miarę, jaką jest dla życia ludzkiego wiek siedemdziesięciu lat. Przebiegam myślą wszystkie te lata i muszę wyznać, że czynię to "w gorzkości duszy mojej" (Iz 38, 15). Ach, jakie uczucie wstydu i bólu noszę w sobie z powodu niezliczonych grzechów, przewinień i i niedbałości moich, że tak mało w życiu osiągnąłem, choć mogłem i powinienem był znacznie więcej zdziałać w służbie Boga, Kościoła i dusz. Lecz równocześnie nie mogę zapomnieć ogromu miłosierdzia i łask, jakich Jezus hojnie mi udzielał, bez żadnej z mej strony zasługi. Dlatego "chwała Jego zawsze ?w ustach moich" (Ps 33, 2). "Prostota serca i warg". Z wiekiem coraz bardziej doceniam dostojeństwo i zdobywcze piękno prostoty w myślach, w postępowaniu i słowach, coraz wyraźniej zaznacza się u mnie skłonność do upraszczania tego wszystkiego, co jest złożone, sprowadzania wszystkiego do maksimum bezpośredniości i jasności, do unikania jakichkolwiek sztuczek i wybiegów w myślach i słowach. Być prostym a zarazem roztropnym. To jest zasada św.. Jana Chryzostoma. Jaką naukę zawierają te dwa słowa! Uprzejmość, spokój i niewzruszona cierpliwość. Muszę zawsze o tym pamiętać, że "słowo łagodne uśmierza gniew" (por. Prz 15, 1). Ile kłopotów powoduje szorstkość, wybuchowość i niecierpliwość! Niekiedy'obawa przed lekceważeniem ze strony innych i niedocenianiem staje się pobudką do wynoszenia się, nadawania sobie tonów, do narzucania swej woli. To jest przeciwne mojemu usposobieniu. Prostota i bezpretensjonalność nic mnie nie kosztują. Jest to wielka łaska, jaką Pan mi wyświadcza. Chcę nadal iść tą drogą, by stać się jej godny. "We wszystkim patrz na koniec". Mój koniec się zbliża wraz z przemijaniem dni mego życia. Muszę raczej myśleć o bliskiej już śmierci i troszczyć się o to, by była dobra, niż zabawiać się mrzonkami o długim jeszcze życiu. Wszakże bez melancholii i bez zbytniego mówienia na ten temat. "Wola Boża jest naszym pokojem" - to odnosi się do życia, a bardziej jeszcze do śmierci. Nic z tego, co mnie jeszcze może spotkać w życiu, czy to będą zaszczyty, czy upokorzenia, sprzeciwy lub jeszcze co innego - nie zakłóca mi pokoju i myśli mojej nie zaprząta. Mam nadzieję, że w tym roku doprowadzę do końca wydanie mej pracy: Akta wizytacji apostolskiej św. Karola Boromeusza w Bergamo. To, że się przysłużyłem memu miastu, jest dla mnie wystarczającą satysfakcją, nie pragnę innej. Jednego tylko pragnę: by życie moje zakończyło się świątobliwie Drżę na myśl o czekających mnie cierpieniach, odpowiedzialności i trudnościach przewyższających moje biedne siły, lecz ufam Panu i nie mam żadnych ambicji osiągnięcia jakichś sukcesów czy zdobycia szczególnych i głośnych zasług. Będę się starał, by moja pobożność była raczej intensywna. Nie chodzi o przeciążenie się drugorzędnymi praktykami czy o dodawanie nowych, lecz o wierność praktykom podstawowym, wypełnianym z żarliwą gorliwością. Mam na myśli mszę św., brewiarz, różaniec, medytację i budującą lekturę, a także częste wewnętrzne łączenie się z Jezusem Eucharystycznym. Częstym miejscem wizyt nuncjusza Roncallego było Seminarium Polskie w Paryżu przy ulicy des Irlandais. Przygotowywali się tam do kapłaństwa alumni, których droga prowadziła podczas wojny przez pola bitew, obozy koncentracyjne, miejsca przymusowej - niewolniczej pracy. Byli to dorośli ludzie o wielkim i tragicznym doświadczeniu życiowym. Z daleka od ojczyzny, stęsknieni za rodzinami pozostawionymi w Kraju, głodni byli serca i życzliwości ludzkiej. I to, do czego tęsknili, odnaleźli u nuncjusza. Niezapomniana i pełna humoru była pierwsza wizyta nuncjusza w Seminarium Polskim. Oto furtian, pan Stanisław, zameldował ks. rektorowi Banaszakowi: - Przyszedł jakiś gruby proboszcz i chce się widzieć z ks. rektorem i alumnami. - A jak się przedstawił? - Mówił jakoś niewyraźnie, ale o ile się nie mylę, to przedstawił się jako Rąkała. Podczas częstych odwiedzin nuncjusz opowiadał o wrażeniach ze swego pobytu w Polsce. Zachęcał kleryków, aby byli dumni z Ojczyzny, która ma tak wspaniałą przeszłość, a jeszcze wspanialsza przyszłość maluje się przed nią. Tak bardzo naturalnie mówił zasłuchanym alumnom o wielkiej ufności w Opatrzność Bożą i o wielkim zaufaniu, jakie powinno się mieć mimo wszystko do człowieka i ludzkości. - Człowiek - mówił - może stać się lepszym, otworzyć się na Boga i na światło przychodzące doń z góry, jeśli ukaże się mu Boga bezinteresownie, świadcząc o Nim całym swoim życiem. I to zadanie stoi przed wami! 44. LOJALNY, MIŁUJĄCY POKÓJ KSIĄDZ Patriarcha Wenecji, arcybiskup Carlo AgostinO, ciężko chorował. Spodziewano się wkrótce śmierci. W związku z tym 10 listopada 1952 roku Pius XII zaproponował arcybiskupowi Roncallemu objęcie - w razie potrzeby - patriarchatu weneckiego. Arcybiskup odpowiedział swoim zwyczajem: Oboedientia et pax - posłuszeństwo i pokój. 29 listopada otrzymał Roncalli z Watykanu wiadomość, że jego nazwisko figuruje na liście nowo mianowanych przez papieża kardynałów. Z radosną prostotą przyjął tę wiadomość, ale i z realizmem. Do jednego z przyjaciół napisał: Kardynalstwo nie jest sakramentem ani nie zawiera w sobie nic z sakramentu. Jest to wszelako rodzaj znaku, który wskazuje, że Opatrzność nakłada na mnie wielką odpowiedzialność, z której trzeba się będzie wyliczyć. Jakby dla równowagi wewnętrznej otrzymał w kilka godzin później smutną wiadomość: siostra jego Ancilla jest śmiertelnie chora. Wiadomość, że nuncjusz Roncalli został mianowany kardynałem, rozeszła się lotem błyskawicy po całej Francji. Ze wszystkich stron napływały do nuncjatury gratulacje. Teraz dopiero można było się przekonać, ile serc zdobył Roncalłi we Francji. 31 grudnia zebrał się korpus dyplomatyczny w Pałacu Elizejskim, aby złożyć życzenia noworoczne prezydentowi Auriolowi. Nuncjusz rozpoczął swą mowę od przytoczenia konkluzji jednej z bajek La Fontaine'a: >,Czy możesz przejrzeć się w zmąconej wodzie? Pozwól, by się ustała, wtedy zobaczysz swój obraz". Następnie mówił: - Dałby Bóg, aby ta nauka zawarta już w "poznaj samego siebie" wypisanym na frontonie świątyni w Delfach, a swoją pełnią i szlachetnością przekraczająca każde zastosowanie, była szeroko zrozumiana i wcielana w życie wszędzie tam, gdzie podejmuje się odpowiedzialność za wspólne dobro; wszędzie, gdzie przed świadomością staje najpoważniejszy problem obecnej chwili: ocalić pokój, ocalić pokój za wszelką cenę. Przy tradycyjnej lampce wina prezydent Auriol żartobliwie rzekł do nuncjusza: - Podobają mi się bardzo francuskie cytaty waszej ekscelencji, zwłaszcza teraz, kiedy już przyzwyczaiłem się do jego akcentu. Roncalli z niewinną miną odpowiedział: - A mnie wystarczyła dosłownie jedna chwila, aby przyzwyczaić się do pańskiego. 12 stycznia papież ogłosił oficjalnie listę nowych kardynałów. Prawie równocześnie Pius XII podał do wiadomości, że po śmierci arcybiskupa Carla Agostiniego na stolicę patriarchatu został wyniesiony kardynał Angelo Roncalli. Całą Francję, bez względu na wyznanie i orientację polityczną obywateli ogarnął żal za opuszczającym ją nuncjuszem. 15 stycznia 1953 r. odbyła się w Pałacu Elizejskim uroczystość nałożenia Roncallemu biretu kardynalskiego przez prezydenta. Francja należy do tych nielicznych krajów, które posiadają przywilej Stolicy Apostolskiej, że biret kardynalski nakłada nominatowi głowa państwa. Tym razem sprawa była trochę skomplikowana, ponieważ prezydent Auriol był ateistą. Ale Roncallemu wcale to nie przeszkadzało. Toteż cała uroczystość nałożenia biretu odbyła się w Paryżu. Uczestnicy uroczystości i zaproszeni goście byli niejako społecznością symboliczną: premier Francji, Mayer - wyznania mojżeszowego, minister spraw zagranicznych, Bidault - katolik, wice-dziekan korpusu dyplomatycznego, Kanadyjczyk - kalwin, ambasador turecki - ateista. Oprócz tego na wyraźne życzenie Roncalle-go zostali zaproszeni jego rodzeni bracia oraz proboszcz i sołtys z Sotto ii Monte. W kulminacyjnym momencie uroczystości arcybiskup Roncalli pokornie uklęknął przed prezydentem i pochylił nisko głowę. Wzruszony Auriol włożył biret kardynalski na siwą głowę Roncallego. Następnie podniósł go z klęczek i przemówił: - Rząd francuski jest głęboko wdzięczny Waszej Eminencji za serdeczną troskę, jaką Wasza Eminencja okazał we wszystkich szlachetnych przedsięwzięciach i pokojowej pracy, wykonywanej zgodnie z ojcowskimi wskazówkami Głowy Kościoła. Ja zaś osobiście, Księże Kardynale, ze szczególnym wzruszeniem wspominam nasze noworoczne rozmowy. Działalność Waszej Eminencji pozostanie dla nas na zawsze przykładem mądrości, taktu i przyjaźni. Żal, jaki z powodu zbliżającego się wyjazdu Waszej Eminencji odczuwamy - i my, i szanowni członkowie korpusu dyplomatycznego - łagodzi uczucie radości, które przepełnia nas, gdy uświadamiamy sobie, że książę Kościoła, wielki znawca spraw Francji, zalicza nas - jak sam często mówił - w poczet swoich serdecznych i szczerych przyjaciół. Następnie prezydent udekorował kardynała Wielkim Krzyżem Legii Honorowej ze wstęgą i ucałował go w policzek. Zdławionym od wzruszenia głosem kardynał Roncalli podziękował za ten wielki zaszczyt. Przemowę zakończył słowami: - Mam nadzieję, że będziecie o mnie mówili: był to lojalny, miłujący pokój ksiądz. Był szczerym i wiernym przyjacielem Francji. Tymczasem papież przynaglał kardynała Roncallego do szybkiego likwidowania swoich spraw w Paryżu i jak najszybszego objęcia patriarchatu weneckiego. Przed wyjazdem Roncalli zaprosił po raz ostatni na obiad do nuncjatury swoich przyjaciół. Przy jednym stole zasiedli ludzie prawicy, centrum i lewicy, prawie wszyscy byli szefowie tak często zmieniających się rządów, literaci i członkowie Akademii Francuskiej. 23 lutego kardynał Roncalli po ośmiu latach pracy w nuncjaturze opuszcza Paryż. 45. NOWY OBYWATEL WENECJI 15 marca 1953 r. Wenecja oszalała. Wszyscy mieszkańcy tego miasta chcieli powitać nowego patriarchę. W gondolach, łodziach, barkach uczestniczyli w tym jedynym na świecie ingresie. Reszta obywateli oblegała ulice położone nad trasą wodną. Z dworca kolejowego na Plac św. Marka płynął Roncalli w przepięknej gondoli przez Kanale Gramde. Domy, pałace, mosty udekorowane były wiośnianym kwieciem, sztandarami, gobelinami. Entuzjazm był szczery i spontaniczny. Okrzykom i oklaskom nie było końca. Zachęcające były wieści o nowym pasterzu, jakie sprytni wenecjanie zaczerpnęli ze Wschodu i Zachodu. Sam Roncalli szeroko otwierał ramiona, jakby chciał całą Wenecję i jej mieszkańców objąć i przytulić do swego serca. Od czasu do czasu kreślił wielkie znaki krzyża. Na twarzy jego malował się ogromny spokój i nie ustępował ojcowski uśmiech. W bazylice św. Marka przywitało go uroczyste Te Deum laudamus. Roncalli był wzruszony. Po dwudziestu ośmiu latach, które spędził poza granicami Włoch, teraz wrócił nareszcie do swojej ukochanej ojczyzny jako pasterz jednej z jej diecezji. W prostych słowach przedstawił się swoim diecezjanom: Pragnę porozmawiać z wami z jak największą szczerością. Z niecierpliwością oczekiwaliście mego przybycia. Opowiadano wam o mnie i pisano w sposób przeceniający zbytnio moje zasługi. Pozwólcie, że przedstawię się wam z całą pokorą. Podobnie jak każdy człowiek na ziemi pochodzę z określonej rodziny i środowiska. Dzięki Bogu cieszę się dobrym zdrowiem i posiadam tę odrobinę zdrowego rozsądku, który pozwala mi na szybką orientację i jasny sąd. Kochając ludzi przestrzegam praw, jakie dyktuje Ewangelia i żywię szacunek zarówno do praw własnych, jak i tych, które przysługują innym, co uniemożliwia mi wyrządzanie zła komukolwiek i dodaje sił, by czynić dobro wszystkim. Pochodzę ze skromnej rodziny. Przywykłem do życia w błogosławionym ubóstwie, pozbawionego nadmiernych wymagań, a sprzyjającego rozrostowi tych szlachetnych cnót, które przygotowują człowieka do najwyższych osiągnięć. Opatrzność zabrała mnie z mojej rodzinnej wioski i kazała wędrować przez ziemskie szlaki na Wschodzie i Zachodzie, gdzie żyłem wśród ludzi wyznających różną wiarę i mających różne poglądy. Ta sama Opatrzność dała mi możność zetknięcia się z pewnymi zagadnieniami; niektóre z nich były groźne i domagały się pilnego rozwiązania. Zachowałem jednak spokój i równowagę ducha, niezbędne, gdy chodzi o wniknięcie w istotę tych zagadnień. Kierowałem się przy tym niezłomnie poszukiwaniem zasad wiary katolickiej i moralności, postępując tak, by raczej jednoczyć, nie zaś stwarzać rozbieżności i przyczyniać się do powstawania konfliktów. I oto u kresu mego długoletniego doświadczenia znalazłem się w Wenecji, na jej lądzie i jej morzu, tak bliskich w ciągu przeszło czterech stuleci moim przodkom, w Wenecji, która była przedmiotem moich studiów i osobistych sympatii. Nie, nie mam odwagi zastosować do siebie słów, które Petrarka, przyjaciel Wenecji, mówił o sobie; nie zamierzam również, podobnie jak to uczynił Marco Polo, powróciwszy w rodzinne strony, opowiadać o swoich przygodach. Jest jednak rzeczą pewną, że z Wenecją łączą mnie mocne więzy. Urodziłem się w Bergamo, na ziemi świętego Marka, w ojczyźnie Bartolomea Col-leoni. Za moim rodzinnym wzgórzem leży Somasco, gdzie znajduje się grota świętego Hieronima Emiliani. Wszystkie te szczegóły chyba wystarczająco mówią wam o mojej skromnej osobie. Zadania, jakie mi powierzono do spełnienia w Wenecji, są ogromne i przerastają moje zasługi. Pragnę jednak przede wszystkim polecić waszej życzliwości człowieka, który chce po prostu być waszym bratem, dobrym, przystępnym i rozumiejącym. Jestem jak najbardziej zdecydowany pozostać wierny zaszczytnej przeszłości, która być może przygotowała mnie do tego, bym spotkał się w Wenecji z ludźmi szczególnie wrażliwymi na głos płynący z serca, głos kogoś, kto nie ukrywa swego skromnego życia, a we wszystkich swych stosunkach i w każdym wypadku pragnie zachować lojalność bez zarzutu. Tak oto przedstawia się wasz nowy obywatel, którego Wenecja zechciała dziś tak wspaniale i tak uroczyście przyjąć do swego grona. Słowa wypowiedziane bardzo szczerze i naturalnie zdobyły z miejsca serca wszystkich wiernych. W ratuszu w imieniu rady miejskiej witał nowego patriarchę burmistrz-komunista, Battista Giaquinto. Odpowiedział mu Roncalli: Jestem w gmachu, który cały należy do ludzi. Cieszę się, że jestem tutaj, bo czuję się dobrze pośród porządku, który tu panuje. Cieszę się, że mogę tu być między ludźmi bardzo zajętymi, ponieważ tylko człowiek, który pracuje dla dobrego celu, może być prawdziwym chrześcijaninem. Jedyną drogą do tego, aby być chrześcijaninem, jest w gruncie czynienie dobra. I dlatego cieszę się, że jestem w,tym gmachu, chociaż są tu też tacy, którzy nie nazywają się chrześcijanami, ale którzy mogliby być za takich uznawani wskutek swoich dobrych czynów. Udzielam wszystkim mojego ojcowskiego błogosławieństwa - wszystkim bez różnicy. Po zorientowaniu się w sytuacji Kościoła w samej Wenecji i metropolii rozpoczął Roncalli rządy od zebrania biskupów prowincji weneckiej Fietta w seminarium duchownym i odprawieniu tam rekolekcji w dniach od 15 do 21 maja. Na konferencjonistę zaprosił kapucyna, o. Federica Da Baselga. Starym zwyczajem zanotował w Dzienniku duszy obecny stan swej duszy i swoje zamiary i plany na przyszłość. Pisał: Jest zastanawiające, że Opatrzność przywiodła mnie znów do tego, co obudziło we mnie powołanie kapłańskie, a mianowicie do służby duszpasterskiej. Urząd, który obecnie przypadł mi w udziale, jest pełnią bezpośredniej służby duszom. Prawdę powiedziawszy, uważałem zawsze, że gdy chodzi o kapłanów - tak zwana dyplomacja powinna być zawsze przepojona duchem pasterskim, inaczej bowiem niewiele jest warta i ośmiesza świętą misję. Teraz wreszcie stanąłem wobec prawdziwych problemów Kościoła, związanych z jego celem, jakim jest zbawienie dusz i prowadzenie ich do nieba. To mi daje pełne zadowolenie i dziękuję za to Bogu. Powiedziałem to samo w Wenecji, u Sw. Marka, w dniu mego ingresu, 15 marca. Nie mam innych pragnień i nie myślę o niczym innym, jak tylko o tym, by żyć i umrzeć za powierzone dusze. "Dobry pasterz życie swoje daje za owce swoje... Przyszedłem, żeby miały życie i obficiej miały" (J 10, 11, 10). Rozpoczynam bezpośrednią służbę w wieku - siedemdziesiąt dwa lata - kiedy inni ją kończą. Znajduję się więc u progu wieczności. O mój Jezu, pierwszy pasterzu i biskupie naszych dusz, tajemnica mego życia i śmierci spoczywa w Twoich rękach blisko Twego serca. Z jednej strony drżę na myśl o zbliżaniu się ostatniej godziny, z drugiej ufnie patrzę w przyszłość, dzień po dniu. Odpowiada mi postawa duchowa św. Alojzego Gonzagi; by spełniać nadal swoje czynności, starając się o coraz większą doskonałość, lecz bardziej jeszcze liczyć na miłosierdzie Boże. Przez tych kilka lat życia, jakie mi jeszcze pozostają, chcę być świętym pasterzem w całym tego słowa znaczeniu, takim jakim był błogosławiony Pius X, mój poprzednik, jakim był czcigodny kardynał Ferrari czy ks. biskup Radini Tedeschi przez całe swoje życie i jakim byłby, gdyby jeszcze żył. Niech Bóg mi dopomaga. Triumfalny ingres w Wenecji i te dwa pierwsze miesiące kontaktów z mymi synami są dla mnie dowodem naturalnej życzliwości wenecjan wobec ich patriarchy i wielką zachętą. Nie chcę jakichś nowych wskazań: będę szedł dalej swoją drogą, zgodnie z moim upodobaniem, usposobieniem. Pokora, prostota, zgodność w słowach i czynach z Ewangelią, nieustraszona łagodność, cierpliwość nie dająca się zwyciężyć, ojcowska, nienasycona gorliwość w trosce o dobro dusz. Widzę, że ludzie chętnie mnie słuchają, a moje proste słowa trafiają prosto do serc. Będę się jednak zawsze starannie przygotowywał, by moim przemówieniom nie brakowało dostojeństwa i by były coraz bardziej budujące. Patriarcha Roncalli chciał być blisko nie tylko biskupów, ale i kapłanów. Zdawał sobie doskonale sprawę, że bez nich nic albo prawie nic uczynić nie może w diecezji, że ci właśnie, często bezimienni w historii kapłani, decydują o wzlotach lub upadkach ludzkiej części Kościoła. Pełen miłości i szacunku dla księży lubił przestawać z nimi jak ojciec ze swoimi synami. Zbierał wszystkich kapłanów Wenecji na miesięczne dni skupienia i osobiście przemawiał do nich serdecznie, bez patosu, przypominając podstawowe obowiązki kapłańskie. M. in. mówił: Brewiarz musi mieć zawsze pierwsze miejsce po mszy św. pośród wszystkich duchowych obowiązków... Służymy wierze, jesteśmy więc przede wszystkim sługami Boga... Jedna msza św. odprawiona prawdziwie, w pełni modlitwy, ma większą wartość niż sto mszy odprawionych szybko i lekceważąco, bo msza św. jest dla całej pobożności czymś centralnym... Umiarkowanie w kazaniach. Unikajcie ostrych polemicznych wypowiedzi. Bał się też kardynał Roncalli jak ognia, aby zewnętrzny splendor patriarchy nie odgrodził go od ludu powierzonego jego pieczy. Często brał udział w nabożeństwach, udzielał sakramentów i przemawiał. Mówił do wiernych bardzo prosto, tym skuteczniej. Oto jak się przedstawiał Wenecjanom: Być księdzem? Od najmłodszych lat myślałem tylko o tym, żeby być księdzem. W ten sposób skromny syn ludu otrzymał wspaniałą misję do spełnienia, która obraca się na korzyść ludzi. Ksiądz jest po to, aby umacniać i oświecać duszę, może się dobrze wywiązywać ze swego zadania, ponieważ czuje na sobie ciężar ułomności ludzkiej. Kiedy patrzycie na swego patriarchę, patrzcie na niego jak na księdza. Być duszpasterzem? Można być zwykłym człowiekiem, skromnym księdzem, trzeba być przede wszystkim duszpasterzem. Kiedy byłem młodym księdzem, chciałem być tylko wiejskim proboszczem... Będę chciał być z wami w kontakcie, ale w sposób możliwie najbardziej prosty, bez pompy uroczystych i milczących procesji. Rolą duszpasterza jest liczenie swych owieczek, wszystkich po kolei... Jesteśmy stworzeni dla większej chwały niebios. Jeżeli Pan nasz zachowuje dla nas także nieco ziemskich zaszczytów, mają one znaczenie tylko wtedy, gdy pochodzą od Boga; jeżeli zaś Bóg postanowił, że cała wartość naszego życia ma skupić się w Nim byłoby śmieszne starać się o coś innego. Zarozumiali są najbiedniejszymi i 'najbardziej śmiesznymi stworzeniami na tym świecie. Zrezygnował kardynał Roncalli ze wspaniałej gondoli i urzędowej motorówki. Wsiadał do pierwszej lepszej gondoli-taksówki' i po drodze gawędził z gondolierami. Jaki entuzjazm powstał wśród mieszkańców Wenecji, kiedy pewnego dnia zobaczono swojego Patriarchę na regatach gondolierów, wmieszanego w tłum widzów. Nieraz też widziano go przechodzącego przez tak liczne kawiarnie na Placu św. Manka. Zatrzymywał się przy niektórych stolikach, zagadywał ludzi pijących kawę i jedzących ciastka, a czasem przysiadywał się do swoich owieczek. Najczęstszym miejscem odwiedzin kardynała były szpitale, gdzie chorym niósł słowa pociechy i optymizmu. Nie było większego zjazdu, zebrania w Wenecji, w którym nie uczestniczyłby patriarcha Roncalli. Już w pierwszym roku urzędowania z okazji Festiwalu Filmowego odprawił mszę św. dla ludzi filmu i przemówił do nich po francusku. Zakończył swą prostą mowę słowami: Panowie, bracia moi! Jako artyści musieliście się zastanawiać nad pytaniem, czy piękno może istnieć niezależnie od dobroci. Jest faktem nie ulegającym wątpliwości, że dobroć i prawda podnoszą chwałę piękna, duch zaś ma wpływ nawet na rozrywkę. Świat dzisiejszy przytłacza dusząca atmosfera. Oczyśćcie ją! Wpuśćcie świeżego powietrza, a przysłużycie się zarówno kinematografii, jak i całej społeczności. Powiecie, że trudno tego dokonać. Bez wątpienia, lecz możecie zaufać potędze modlitwy. Módlmy się! Ja - za was, wy - za mnie. Aby podołać licznym obowiązkom i takiemu stylowi życia, kardynał Roncalli ułożył sobie plan dnia, którego elastycznie przestrzegał. Mianowicie wstawał o 4 lub 5 rano. Odmawiał brewiarz i odprawiał rozmyślanie. O ile pogoda pozwalała na to, wychodził na taras, aby w blaskach wschodzącego słońca podziwiać niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju widok cudownie położonego miasta. O godz. 7 odprawiał Mszę św. Po śniadaniu zapoznawał się z sytuacją na świecie, we Włoszech, w Kościele i w swojej diecezji. Następnie załatwiał liczną korespondencję. Między godziną 10 a 13 przyjmował na audiencji każdego wenecjanina i każdego, kto chciał porozmawiać osobiście ze swoim pasterzem. Gdy próbowano przekonać patriarchę, że taka polityka "otwartych drzwi" zanadto go męczy, odpowiadał z rozbrajającą prostotą: - Niech przychodzą! A może który z nich będzie chciał się wyspowiadać? O godz. 13 po krótkim rachunku sumienia spożywał obiad, po którym odpoczywał około czterdziestu minut. Po czym następowała dalsza praca dla dobra diecezji, często w gronie współpracowników. W tym też czasie odwiedzał chorych w szpitalach lub domach. Przed dwudziestą godziną wraz z domownikami odmawiał różaniec. Po kolacji pracował nad ukończeniem swojej pracy o św. Karolu Boromeuszu. Po dwudziestej drugiej kładł się na spoczynek nocny. Spał doskonale. Naturalnie plan dnia był zmieniony, jeżeli zachodziła potrzeba. I tak kardynał Roncalli 26 sierpnia 1953 r. udzielił sakry biskupiej prałatowi Giacomo Testa w Bergamo; od 11 do 13 września w Turynie wziął udział w Krajowym Kongresie Eucharystycznym, podczas którego wygłosił referat pt: "Eucharystia jako podstawa solidarności i pokoju"; 20 września w Wenecji udzielił sakry biskupiej swojemu nowemu sufraganowi Augusto Gianfranceschi; 26 września konsekrował ołtarz w kaplicy Marii Matki Sierot w Somasca; 27 września w Piacenzy udzielił sakry biskupiej Silvio Oddi; wreszcie 29 października otrzymał od Piusa XII w Castel Gandolfo kapelusz kardynalski. Życie "nowego Obywatela Wenecji" było pełne pracy i ruchu... 46. USZANUJMY ODŁAMKI ZDRUZGOTANEGO NACZYNIA Kardynał Roncalli obejmował ojcowską miłością nie tylko Wenecję, Włochy, Kościół katolicki, ale otwierał szeroko ramiona w kierunku odłączonych od jedności wiary i Pasterza. Korzystał z każdej nadarzającej się sposobności, aby wyjawić swoje szczere uczucia względem innowierców. Swoim zwyczajem zawsze szukał, co łączy, a nie co dzieli wyznania. W styczniu 1954 r. w auli Saint-Basso wygłosił kilka referatów na temat ekumenizmu. M. in. z całą stanowczością podkreślił słowa: "Drogą do zbliżenia różnych wyznań chrześcijańskich jest miłość bliźniego, która niestety jest tak mało praktykowana zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie!". Swój trzeci odczyt zakończył przypomnieniem postaci biblijnego Józefa, który po latach powitał braci słowami: "Jam jest Józef, wasz brat", choć przecież ongiś chcieli go zabić, a w końcu sprzedali do Egiptu. "Serce moje - zakończył kardynał - jest tak wielkie, że pragnęłoby pomieścić wszystkich ludzi!" Dobroć jego serca ogarniała także ludzi, którzy przekroczyli już na zawsze próg doczesności, nawet tych, którzy w życiu rzadko kierowali się szlachetnymi pobudkami. Oto fragment - jakże znamienny - jego wypowiedzi o Mussolinim (z 11 II 1964). Przemawiał wtedy kardynał Roncalli z okazji dwudziestopięciolecia paktów laterańskich: Z biegiem nie mają innych tytułów poza godnością właściwą istotom ludzkim i synom Bożym. Innym razem przyznał się Papież: Zaprosiłem do siebie nowych rekrutów gwardii szwajcarskiej na szklaneczkę wina, aby wzajemnie się poznać. Od 27 listopada do 3 grudnia odprawił Jan XXIII ze swoimi współpracownikami rekolekcje w Watykanie. Konferencji udzielał ks. Pirro Scavizzi, misjonarz z Imperii. W Dzienniku duszy Jan XXIIII przedstawił swój obecny stan życia wewnętrznego. Pisał: Kilka myśli dla zapewnienia sobie nieustającej gorliwości kapłańskiej: W ciągu ostatnich dwu lat, od 28 października 1958 r. do dziś, nastąpiło u mnie ściślejsze, bardziej spontaniczne i gorliwsze zjednoczenie z Chrystusem, Kościołem i czekającym mnie rajem. Za dowód wielkiego miłosierdzia Jezusa względem mnie uważam to trwanie w Jego pokoju oraz otrzymywanie także zewnętrznych znaków Jego łaski, tłumaczących - jak mi mówią - stałość mego spokoju, która pozwala mi cieszyć się prostotą i łagodnością ducha i sprawia, że w każdej chwili gotów jestem wszystko zostawić i odejść, choćby natychmiast, na tamten świat. Moje błędy i moje nędze to niezliczone grzechy, zniewagi i niedbalstwa, za które ofiaruję codziennie mszę św., są powodem ciągłego wewnętrznego upokorzenia, które mi nie pozwala na wywyższenie się w jakikolwiek sposób, lecz także nie osłabia mej ufności, mego zawierzenia Bogu: czuję nad sobą Jego pieszczotliwą rękę, podtrzymującą mnie i dodającą mi odwagi. Nawet nie mam pokus, by się pysznić lub być z siebie zadowolony. Niewiele wiem o sobie, lecz to, co wiem, wystarcza, by mnie zawstydzić. To piękne zdanie włożył Manzoni w usta kardynała Federico. "W Tobie Panie nadzieję położyłem, niech nie będę zawstydzony na wieki" (Ps 30, 2). AW osiemdziesiątym roku życia to jedno jest ważne: upokarzać się z poczuciem wstydu przed Panem i z ufnością oczekiwać, by Jego miłosierdzie otworzyło mi bramy wieczności. Jezu, Józefie, Mario, niech dusza moja z Wami spoczywa w pokoju. 16 grudnia na konsystorzu Jan XXIII mianował nowych czterech kardynałów. W ten sposób liczba kolegium kardynalskiego została podniesiona do liczby 86 członków. Mimo tak licznych zajęć i audiencji Jan XXIII pilnie obserwował sytuację polityczną na całym świecie. Przy końcu roku 1960 przygotowując Orędzie Wigilijne, papież robił bilans polityczny mijającego roku. Otóż jeśli idzie o stosunki między Wschodem a Zachodem, rok 1960 nazwać można było rokiem zawiedzionych nadziei. Pierwsze jego miesiące upłynęły w atmosferze zrodzonej z przyjaznego tonu rozmów Chruszczowa z Eisenhowerem w Camp David we wrześniu 1959 r. Atmosferę tę podtrzymywały przygotowania dyplomatyczne do planowanego na 16 V 1960 r. spotkania na "szczycie", których etapem była marcowa wizyta Chruszczowa w Paryżu. W miarę jednak zbliżania się wyznaczonej daty optymizm zaczął słabnąć. W tym właśnie momencie nastąpił incydent z samolotem amerykańskim U-2. Wkrótce później zerwane zostały rokowania rozbrojeniowe w łonie genewskiego Komitetu Dziesięciu. To wszystko w stosunkach między Wschodem a Zachodem wywołało kryzys o nie notowanej od wielu lat ostrości. Nastąpił polityczny impas. Cały świat z niepokojem zaczął obserwować pierwsze kroki polityczne nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Johna Kennedy'ego. Jan XXIII postanowił w momencie bezwładu politycznego na świecie ukazać prawdziwą drogę do pokoju. W tym celu 22 grudnia ogłosił swoje orędzie wigilijne, w którym zawarł wspaniałą naukę Kościoła o prawdzie i ukazał światu, że prawda jest drogą do pokoju. 55. GDY SIĘ MA OSIEMDZIESIĄT LAT ŻYCIA... Jan XXIII wkraczając w osiemdziesiąty rok życia - na przekór mniemaniu, że będzie papieżem przejściowym - postawił przed sobą gigantyczny program, który konsekwentnie realizował. 7 marca 1961 r. na publicznej audiencji stwierdził: Wiemy dobrze, że nasze życie ziemskie nie jest wieczne, nawet jeśli wielu często postępuje tak, jakby ich trwanie w czasie miało nie mieć końca. Jest prawdą bezsporną, że pewnego dnia każdego z nas nawiedzi siostra śmierć - jak ją nazwał św. Franciszek z Asyżu - świadczył też w tym liście, że św. Józef został przezeń obrany patronem II Soboru Watykańskiego i że ołtarz Świętego, znajdujący się w bazylice św. Piotra, gdzie toczyć się będą obrady, staje się miejscem intensywnej modlitwy o powodzenie soboru. Prace związane z przygotowaniem do soboru nie przeszkadzały papieżowi w przyjmowaniu na audiencjach ludzi dobrej woli. 11 kwietnia przyjął na audiencji premiera Fanfaniego z okazji setnej rocznicy zjednoczenia Włoch. Jan XXIII podkreślił wielkie znaczenie tego zjednoczenia, uważając je za pomyślne zrządzenie Opatrzności, mimo że dokonało się ono ze szkodą dla doczesnej władzy papieży. M. in. powiedział: Kiedy się uważnie śledzi przebieg bardziej lub mniej odległych wydarzeń, widzi się, jak wiele słuszności zawiera przysłowie, które powiada, że historia wszystko przesłania i wszystko odsłania... Wszystko, co zaszło w tym okresie historycznym, było według zrządzenia Opatrzności przygotowaniem do chwalebnych i niosących pokój kart Traktatu Laterańskiego, który dzięki mądrości innego Piusa został podpisany. Ukazał on przez to nowe horyzonty, jakie otwierały się dla ostatecznego urzeczywistnienia prawdziwego i całkowitego zjednoczenia ras, języka oraz religii, do którego dążyli najlepsi synowie Włoch. W dniu 5 maja Jan XXIII przyjął na uroczystej audiencji królową Wielkiej Brytanii, Elżbietę II, i jej małżonka, księcia Filipa. W bezpośredniej rozmowie wszyscy poczuli się tak bliscy sobie. Z okazji 70 rocznicy encykliki Leona XIII Rerum novarum Jan XXIII wydał 15 maja encyklikę Mater et Magistra o współczesnych przemianach społecznych w świetle zasad nauki chrześcijańskiej. Encyklika Mater et Magistra wywołała duże zainteresowanie opinii światowej. Jan XXIII ze zrozumiałą ciekawością zapoznawał się z komentarzami w prasie wszelkich odcieni. Na ogół encyklika została przyjęta przychylnie, nawet na Wschodzie. W niektórych częściach świata została przyjęta entuzjastycznie. Wszyscy jednomyślnie podkreślili, że encyklika jest niewątpliwie jednym z najbardziej charakterystycznych dokumentów naszych czasów. Na ogół wszyscy komentatorzy podkreślali realizm encykliki przedstawiający jasno analizę rzeczywistości. Podkreślono, że realizm encykliki przejawił się przede wszystkim w jej całkowitej apolityczności. Papież nie wdawał się w polemikę z takimi czy innymi ideologiami czy kierunkami politycznymi. Uważał, że realne osiągnięcia naukowe i gospodarcze, zdobycze geniuszu ludzkiego, a nie doktryny polityczne muszą stać się punktem wyjścia przemian i reform społecznych. Komentatorzy zauważyli, że papież wierzy w zdrowy ludzki rozsądek i ma zaufanie do osiągnięć nauki, także do osiągnięć społecznych. Wyrazem tego zaufania była swojego rodzaju "otwartość" encykliki. Papież gotowy był dostrzec prawdę wszędzie, gdzie ona się znajduje, nawet w ideologiach, jak je nazwał, "niepełnych". Wszyscy podkreślali, że encyklika Mater et Magistra ujęła zagadnienia społeczne w skali globalnej i dotykała wszystkich sektorów ekonomii społecznej. Na pierwszy plan w encyklice wysuwał się człowiek, i to jako członek jednej wielkiej ludzkiej rodziny, która opanowała całą naszą planetę, a jutro zapewne opanuje kosmos. Jan XXIII widział doskonale rolę chrześcijaństwa i Kościoła w świecie, wiele sobie po niej obiecywał, ale widział to chrześcijaństwo w służbie człowieka, w trosce o jego doskonalenie i rozwój. Chodziło mu o integralne dobro człowieka, integralny rozwój jego osobowości. Ten wielki humanizm encykliki sprawił, że wzbudziła ona tak szerokie i żywe zainteresowanie na całym świecie. Przy każdej nadarzającej się sposobności Jan XXIII pragnął konsekwentnie rozszerzyć horyzonty Kościoła. Żywo interesował > sprawą współzależności, jaka zachodzi między myślą chrześcijańską, a niektórymi wielkimi cywilizacjami niechrześcijańskimi. Zwracając się do czternastu biskupów z Azji, Afryki i Ameryki, którym udzielił sakry 21 maja w dniu Zielonych Świąt, papież powiedział: Kraje, z których przybyliście, lub te, do których zostaliście wyznaczeni jako nowo wyświęceni biskupi, zachowują i pielęgnują - do czego mają pełne prawo - spuściznę dawnych cywilizacji. Tajemnicze piękno, które pozostawiło w nich wyraźne ślady prawdy objawionej, może stanowić przedmiot poważnych studiów i w znacznym stopniu przyczynić się do zrozumienia i poznania rozwoju myśli ludzkiej. Błogosławimy Boga za to, że wejście tych narodów do polityki międzynarodowej zostało przyjęte przez wszystkich ludzi uczciwych i rozumnych jako piękna zachęta do wzmocnienia wspólnot ponadnarodowych, służących sprawom kultury oraz duchowego i materialnego postępu. 30 czerwca Jan XXIII dowiedział się o nagłej śmierci swojego najbliższego współpracownika, kardynała Tairddniego. W południe z balkonu wychodzącego na plac św. Piotra oznajmił papież o jego śmierci: Dzisiaj wczesnym rankiem Anioł Śmierci nawiedził Pałac Apostolski zabrał z sobą kardynała, sekretarza stanu Domenico Tardiniego, którY był naszym najbliższym towarzyszem i największą pomocą w rządzeniu Świętym Kościołem. Jest to dotkliwy cios dla naszego serca! Papież nie zapomniał o Polsce. 28 lipca napisał ręcznie list liczący osiem stron do prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pisał: Ukochany mój Księże Kardynale! Zacny doręczyciel niniejszego pisma poda obszerniej dalszy ciąg mych myśli i uczuć. Pragnę bardzo serdecznie, ażeby pociechą dla Ciebie, Księże Kardynale była świadomość, że duchem i sercem łączy się z Tobą ten, który choć niegodny, jednak dźwiga brzemię odpowiedzialności za losy całego Kościoła Bożego na ziemi. Cała Polska, jej episkopat, a z nimi wszyscy wierni powierzeni Jego czujnej opiece duszpasterskiej, są przedmiotem codziennych trosk, gorącej modlitwy, ale równocześnie i wielkiej pociechy. Wiadomości, jakie tu do nas dochodzą, mówią o niewzruszonej wierności i cierpliwości ludu polskiego. [...] Przebywając od kilku dni w Castel Gandolfo, letniej rezydencji papieskiej, najlepiej czuję się u stóp tabernakulum na codziennej rozmowie z Jezusem Eucharystycznym, widząc nad sobą dobre i macierzyńskie oczy cudownego obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Czcigodny ten obraz znany mi jest od czasu, gdy opowiadał Mi o nim papież Pius XI jako o najmilszym darze złożonym mu przez episkopat polski, a oglądałem go własnymi oczyma, gdy jako pielgrzym byłem w dniu 17 sierpnia 1929 roku na Jasnej Górze, w słynnym na cały świat sanktuarium, które jest prawdziwą gwiazdą przewodnią w historii sławnego narodu polskiego. Ta sama Matka Boska Częstochowska naprawdę i tutaj, w Castel Gandolfo, jest "Panią i Królową" domu apostolskiego. Jej kaplicę pragnąłem upiększyć z największym pietyzmem i artyzmem. Boczne ściany tej kaplicy zdobią pełne wyrazu i mocy obrazy Hosena, malarza lwowskiego. [...] Może sobie Ksiądz Kardynał wyobrazić, jak właśnie w tej nastrojowej kaplicy papieskiej czuje się podczas codziennych swych modlitw pokorny następca św. Piotra, znajdując tutaj pełnię duchowej energii, gdy skupiony przy Boskim Więźniu miłości płynącej z Najświętszego Sakramentu i wpatrzony w cudowny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, przywołuje na pamięć swych braci w wierze i łasce Chrystusowej. Polacy wówczas są Mu najbliżsi. Ale nie tylko oni sami. Około nich gromadzą się nieprzeliczone tłumy, smutne i ufne, które znoszą te same udręki i uciski w różnych krajach, bliskich i dalekich, w Europie i poza nią. Ich jęki słyszy i wyczuwa ich bóle serce ojcowskie, które jest prawdziwie sercem Sługi Sług Bożych. Razem z nimi uczestniczy On w tym powszechnym zatroskaniu o losy świata: udziałem Jego są i trwogi, i budzące się nadzieje. Szczęśliwym echem po całej kuli ziemskiej odbijają się Nasze ojcowskie słowa, jako głos Kościoła Chrystusowego, "Matki i Nauczycielki" wszystkich ludów, w podawaniu zasad i nakazów w porządku przyrodzonym i nadprzyrodzonym, które pomogą i zapewnią postęp i pokój we współżyciu ludzi na ziemi. Oby dał Bóg, aby to było znakiem spokojnego i stopniowego wyzwalania się tych mocy, które są czyste i zdolne do wykorzystania wszelkich zasobów ziemi i nieba i dla których życie każdego człowieka jest święte i błogosławione. Najukochańszy Księże Kardynale: podnoś się na duchu, wspominając o cudownym obrazie Matki Bożej Częstochowskiej i o moich zabiegach, aby go jak najgodniej uczcić w tutejszej rezydencji papieskiej. Pragnąłbym jeszcze podkreślić szczególne moje oddanie i miłość do dostojnej i zasłużonej Osoby Księdza Kardynała, do Czcigodnych Braci w episkopacie polskim, do wszystkich ukochanych kapłanów diecezjalnych i rodzin zakonnych, do licznej i ofiarnej młodzieży duchownej, która przygotowuje się do kapłaństwa oraz do całego umiłowanego Ludu polskiego. Wypoczynek poświęcił Jan XXIII przygotowaniu do dnia ukończenia osiemdziesięciu lat poprzez sześciodniowe rekolekcje. W dniach od 10 do 15 sierpnia w towarzystwie swojego spowiednika przebywał papież w Castel Gandolfo w oderwaniu od wszelkich wiadomości i zajęć. Chciał stanąć "w prawdzie" przed Panem Bogiem i przeprowadzić amalizę stanu swojej duszy. W Dzienniku duszy pilnie notował rachunek sumienia, medytacje, refleksje, postanowienia i modlitwy: Ze wzruszeniem powracam myślą do dnia mych święceń - 10 sierpnia 1904 r. - w kościele Santa Maria in Monte Santo, na Piazza del Popolo. Ceremonii dokonał biskup Ceppetelli, prowikariusz Rzymu i patriarcha tytularny Konstantynopola. Po pięćdziesięciu siedmiu latach cała ta uroczystość staje mi żywo w pamięci. Od tamtej pory do dziś - jaki wstyd, z powodu mej nicości: "Mój Bóg jest ni miłosierdziem" (Ps 58, 18). Sposób, w jaki odprawiam te rekolekcje, daleko odbiega od utartych form. Dusza raduje się z ogromu łask Bożych, a równocześnie czuje się upokorzona z powodu małego wysiłku, nieproporcjonalne-To jest tajemnica, która napawa mnie lękiem, a zarazem mnie wznosi do otrzymanych darów, jaki dała z siebie, by na nie odpowiedzieć. . Po mojej pierwszej mszy św., odprawionej na grobie świętego Piotra, ręce Ojca św. Piusa X spoczęły na mojej głowie, błogosławiąc mnie na rozpoczynające się życie kapłańskie, a po przeszło pół wieku (dokładnie po pięćdziesięciu siedmiu latach) ja z kolei wyciągam ręce i wznoszę je nad katolikami - i nie tylko katolikami - całego świata, jako Ojciec powszechny, jako następca tegoż Piusa X, który został ogłoszony świętym, a którego duch żyje w jego kapłaństwie oraz w kapłaństwie jego poprzedników i następców, ustanowionych jak św. Piotr do rządzenia całym Kościołem Chrystusowym: jednym, świętym, katolickim i apostolskim. Te słowa są tak święte, że przechodzą wszelkie moje pojęcie i możliwości osobistego ich wychwalania: pogrążają mnie w mojej nicości, wyniesionej do tak wzniosłego urzędu, który przewyższa wszelkie ziemskie dostojeństwa. Kiedy w dniu 28 października 1958 r. kardynałowie świętego Kościoła Rzymskiego powierzyli mi, choć miałem już wtedy siedemdziesiąt siedem lat, odpowiedzialność za rządy w owczarni Chrystusowej, mniemano powszechnie, że będę papieżem tymczasowym, przejściowym. Ja natomiast staję już u progu czwartego roku pontyfikatu i mam przed sobą perspektywę potężnego programu do zrealizowania w obliczu całego świata, który patrzy i oczekuje. Osobiście jestem w położeniu św. Marcina, który "ani śmierci się nie lękał, ani żyć się nie wzbraniał". Muszę być jednakowo gotowy na śmierć nagłą, jak na życie tak długie, jakiego Panu spodoba mi się udzielić. Na wszystko zawsze odpowiadam: tak. U progu osiemdziesięciu lat muszę być przygotowany i na śmierć, i na życie, a w obu wypadkach muszę dbać o własne uświęcenie. Skoro wszyscy nazywają mnie Ojcem Świętym, uważając, że to jest główny mój tytuł, muszę i chcę nim być naprawdę. Moje uświęcenie Do świętości jeszcze mi bardzo daleko, lecz odczuwam żywe jej pragnienie i mam zdecydowaną wolę, by do 'niej dojść. Tu, w Castel Gandolfo, poznałem, jak ma wyglądać świętość odpowiadająca memu charakterowi. W ciągu całego życia byłem wierny cotygodniowej spowiedzi. Kilka razy w życiu odprawiłem spowiedź generalną. W obecnej chwili ograniczę się do ogólnego zarysu, nie wchodząc w szczegóły, a jednak uwzględniając, w myśl słów ofertorium, które codziennie powtarzam we mszy św., niezliczone grzechy, zniewagi i niedbałości, wszystko, co było już wyznane za każdym razem, lecz jeszcze ciągle stanowi przedmiot mego żalu i obrzydzenia. Grzechy: obrażające czystość, jeśli chodzi o samego siebie, o poufałości nieskromne - nic poważnego, nigdy. Dalej, gdy chodzi o stosunki z innymi: oczyma, dotykiem, w okresie dojrzewania, młodości dojrzałości, starości, ani czytając książki czy gazety, ani przy oglądaniu ilustracji czy obrazów, łaska Boża nie dopuściła nigdy pokusy ani upadku, nigdy, nigdy, lecz zawsze mnie wspierała w swym wielkim, nieskończonym miłosierdziu i ufam, że strzec mnie będzie nadal, do końca mego życia. Posłuszeństwo. Nigdy nie miałem i nie przechodziłem pokus przeciwko posłuszeństwu i dziękuję Bogu za to, że nie dopuścił do nich nawet wtedy, gdy posłuszeństwo drogo mnie kosztowało. Także i teraz z powodu niego cierpię, stawszy się sługą sług Bożych. Pokora. Mam dla niej wielki kult i na zewnątrz ją praktykuję, co nie chroni mnie od wewnętrznej wrażliwości na to, co mi się wydaje brakiem względów wobec mojej osoby. Ale i to wykorzystuję przed Bogiem jako ćwiczenie się w cierpliwości, traktuję jako niewidoczną włosienicę za moje grzechy, a także dla otrzymania od Pana przebaczenia za grzechy całego świata. Miłość. Jej praktykowanie najmniej mnie kosztuje, choć czasem i ono wymaga ode mnie ofiary, kusi mnie i popycha do niecierpliwości, z powodu której, nawet bez mej wiedzy, ktoś może cierpieć. Zniewagi. Kto wie ile, ile razy wykroczyłem przeciwko prawu Bożemu i przeciwko prawu Kościoła świętego! Ogromna ilość. Mowa tu jednak o rzeczach nie wchodzących w zakres rozporządzeń kościelnych i nie dotyczących materii grzechu śmiertelnego czy powszedniego. Miłość reguł, przepisów i przywiązanie do całego tego prawodawstwa kościelnego i świeckiego głęboko tkwią w mym sercu i duszy oraz skłaniają do czujności wobec siebie, przede wszystkim dla "przykładu i zbudowania kleru i wiernych". Wyznałem na spowiedzi także i te "zniewagi", lecz wszystkie razem, dołączając postanowienie poprawy i obietnicę wysiłku, by - w miarę jak się starzeję - dojść pod tym względem do większej subtelności i doskonałości. Zaniedbania. Spojrzę na nie rozpatrując różnorodne obowiązki mego życia pasterskiego, w którym - u apostoła i następcy św. Piotra, za jakiego -wszyscy minie dziś uważają - duch powinien jaśnieć. Cotygodniowa spowiedź odprawiana po starannym przygotowaniu w każdy piątek lub sobotę, pozostaje nadal solidną podstawą w dążeniu do doskonałości: przynosi uspokojenie wewnętrzne i jest zachętą do praktykowania zwyczaju, by stale być przygotowanym do dobrej śmierci, każdej godziny i każdej chwili dnia. Wydaje mi się, że mój spokój, gotowość odejścia i stawienia się przed Panem na każde Jego skinienie jest dowodem ufności i miłości, którym zasłużę sobie u Jezusa, którego jestem Namiestnikiem na ziemi, na ostatni przejaw Jego miłosierdzia. Muszę więc stale ku Niemu się zbliżać, jakby ciągle mnie oczekiwał z rękami otwartymi. Moją ufność pogłębił jeszcze pewien wyjątek z książki Rosminiego, w którym jest mowa o tym niezwykłym ojcu Caraffa, który był siódmym z kolei generałem Towarzystwa Jezusowego. Stałym przedmiotem jego rozważań były - jak sam wyznaje - trzy listy, bardzo mu bliskie: list czarny, purpurowy i biały. List czarny to jego grzechy, list purpurowy to męka Chrystusowa, list biały wyobraża chwałę błogosławionych. Te trzy obrazy stanowią jakby kwiat dobrej medytacji chrześcijańskiej. List czarny daje mi poznać samego siebie i pobudza do starań o oczyszczenie duszy; purpurowy zbliża mnie do cierpień Jezusa, udręczonego tak na ciele, jak i na duchu; biały skłania mnie do zwalczania zniechęcenia, rozpaczy i smutku, przez ukazanie świętych, którzy wciąż pełnią swą misję zachęcając mnie do cierpienia i pamiętania o słowach: utrapienia tego czasu nie są godne przyszłej chwały, która się w nas objawi (Rz 8, 18). Jest to zresztą zgodne z całą ascezą Ćwiczeń duchownych św. Ignacego, które Rosmini uważa za tak wspaniałe dzieło, że - jak mówi - zawsze je trzyma przy sobie. Celem tych rekolekcji jest uczynienie postępu w wysiłkach zmierzających do osiągnięcia osobistej doskonałości, do której jestem zobowiązany nie tylko jako chrześcijanin, kapłan i biskup, ale jako papież, jako dobry ojciec wszystkich chrześcijan, jako dobry pasterz, jakim Pan chciał mnie mieć, pomimo mej małości i niegodności. Często powracam myślą do tajemnicy Przenajdroższej Krwi Pana Jezusa, miałem bowiem natchnienie, by będąc Najwyższym Kapłanem wprowadzić jej nabożeństwo jako uzupełnienie nabożeństwa do Imienia i Serca Jezusowego, bardzo rozpowszechnionego, jak już wspomniałem. Wyznaję: było to dla mnie niespodziewane natchnienie. Prywatne nabożeństwo do Przenajdroższej Krwi Chrystusa praktykowałem od dziecka, będąc jeszcze malcem, u mego stryja Zaverio, najstarszego z pięciu braci Roncallich; on w rzeczywistości pierwszy wpoił we mnie tę praktykę pobożną, z której szybko, powiedziałbym spontanicznie, zrodziło się moje powołanie kapłańskie. Przypominam sobie książki do nabożeństwa, jakie miał w swym klęczniku, a między nimi jedna, zatytułowana Nabożeństwo do Przenajdroźszej Krwi, którą się posługiwał w miesiącu lipcu. O święte i błogosławione wspomnienia mego dzieciństwa! Jak cenne mi się wydajecie w wieczornym świetle mego życia do sprecyzowania zasadniczych elementów mego uświęcenia i ukazania mi pocieszającej wizji tego, co mnie czeka i czego pokornie spodziewam się w wieczności. O jaka słodycz! O jaki pokój! W taki sposób i coraz bardziej w taki sposób musi ożywiać się moje życie, które mi jeszcze pozostaje na tej ziemi, u stóp Jezusowego krzyża' zroszonego Jego Przenajdroższą Krwią i gorzkimi łzami Matki Bolesnej, Matki Jezusa i mojej. Ten impuls wewnętrzny, który mnie tak zaskoczył w tych dniach, tchnął we mnie jakby nowe życie, nowego ducha, stał się głosem wlewającym w me serce uczucia szlachetne i wielką gorliwość, które się wyrażają trzema charakterystycznymi objawami: 1. Całkowite oderwanie od wszystkiego i doskonała obojętność zarówno na nagany, jak i na pochwały, na wszystko, co mnie spotyka i spotkać może na tym świecie. 2. Wobec Boga jestem grzesznikiem i prochem: przy życiu utrzymuje mnie Jezusowe miłosierdzie, któremu wszystko zawdzięczam i od którego wszystkiego się spodziewam; jemu się poddaję, choćby mnie miały ogarnąć Jego bóle i cierpienia, w bezwzględnym posłuszeństwie i zgodności z Jego wolą. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, "póki mi życia stanie", we wszystkim "posłuszeństwo i pokój". 3. Zupełna gotowość na życie i na śmierć, Piotrową czy Pawłową, na przyjęcie wszystkiego, nawet więzienia, cierpień, klątwy i męczeństwa, za Kościół święty i za wszystkie dusze przez Chrystusa odkupione. Zdaję sobie sprawę z powagi mego zobowiązania i drżę wiedząc, jak jestem słaby i lichy. Lecz ufność położyłem w Jezusie Chrystusie ukrzyżowanym i Jego Matce i patrzę w wieczność. Wiara, nadzieja i miłość są trzema gwiazdami chwały biskupiej. Papież, jako "głowa i wzór", oraz biskupi, wszyscy biskupi Kościoła, razem z nim. Wzniosłym, świętym i boskim obowiązkiem papieża wobec całego Kościoła, a biskupów wobec ich diecezji jest głoszenie Ewangelii, prowadzenie ludzi do zbawienia wiecznego, przy równoczesnym czuwaniu, by żadna inna ziemska sprawa nie przeszkadzała, nie krępowała i nie zawadzała w wykonywaniu tego najważniejszego zadania. Zwłaszcza przekonania polityczne, dzielące ludzi, wysuwające przeciwstawne sobie sposoby odczuwania i pojmowania, mogą tu stanowić przeszkodę. Ponad wszystkie partie i przekonania, niepokojące i nurtujące społeczeństwa i całą ludzkość, wznosi się Ewangelia. Papież ją czyta i wraz z biskupami objaśnia, nie ze stanowiska czyichkolwiek interesów światowych, lecz jako żyjący w mieście niezamąconego i szczęśliwego pokoju, z którego płyną Boże wskazania, mogące pokierować społecznością ziemską i całym światem. W rzeczywistości tylko tego, a nie czego innego oczekują ludzie rozsądni od Kościoła. Świadomość, że jako nowy papież, zachowałem dobrą postawę w ciągu tych trzech lat, jest dla mnie uspokojeniem i proszę Boga, by mi dopomógł w dochowaniu wierności obranej przeze mnie drodze. Rzeczą doniosłej wagi jest położenie nacisku na to, by wszyscy biskupi tak postępowali: aby przykład papieża był dla nich nauką i zachętą. Biskupi są bardziej narażeni na pokusę przebrania miary w zaangażowaniu się i sami odczuwają potrzebę zachęty ze strony papieża, by powstrzymać się od wszelkiej akcji politycznej i sporów, od opowiadania się za takim czy innym kierunkiem lub stronnictwem. Powinni wszystkim jednakowo głosić ogólne zasady sprawiedliwości, miłości, pokory, cichości i łagodności, broniąc w sposób taktowny praw Kościoła, gdyby były gdzieś gwałcone lub zagrożone. Zawsze, a zwłaszcza w dzisiejszych czasach, rolą biskupa jest wylewanie kojącego balsamu na rany ludzkości. Musi się on wystrzegać pochopnych sądów, słów obraźliwych względem kogokolwiek, wszelkiego pochlebstwa podyktowanego strachem, wszelkiego paktowania ze złem, w nadziei przypodobania się komukolwiek; musi zachować postawę poważną, pełną rezerwy i stanowczą, czuwać, by w kontaktach z innymi okazywać życzliwość i serdeczność, ale umieć w oparciu o świętą naukę przeprowadzić rozróżnienie między dobrem a złem bez wszelkiej zapalczywości. Zabiegi i intrygi przemyślności ludzkiej nie na wiele się przydają w rozwiązywaniu problemów tego świata. Natomiast rozbudzanie, przez gorącą i intensywną modlitwę, kultu Bożego wśród wiernych, wdrażanie do praktyk nabożnych, do częstego przystępowania do sakramentów świętych, zachęcanie do nich w odpowiedni sposób i gorliwe ich sprawowanie, a zwłaszcza nauczanie religii, to wszystko bardziej się przyczyni do rozwiązania problemów tego świata aniżeli inne sposoby ludzkie. To ściągnie błogosławieństwo Boże na ludzi, uchroni ich od wielu nieszczęść i sprowadzi zbłąkane umysły na drogę prawdy. Z góry przychodzi ratunek: a światłość niebieska rozprasza ciemności. Tak pisał Hosmini, przebywając w willi Albani w Rzymie, w dniu 23 listopada 1848 r. Tak też i ja myślę i na tym polega moja pasterska troska, która nie powinna ani dziś, ani nigdy mnie opuszczać. Prostota nie ma w sobie nic takiego, co by stało w sprzeczności z roztropnością ani na odwrót. Prostota jest miłością, a roztropność jest myślą. Miłość modli się, a inteligencja czuwa. Czuwajcie i módlcie się. Obie pozostają z sobą w najlepszej harmonii. Miłość porównać można do gruchającej gołębicy, a inteligencję, zwróconą ku działaniu, do węża, który nigdy nie upada ani się nie uderzy, bo posuwając się, maca głową wszystkie nierówności terenu. W każdym wypadku zachować spokój. Sam Pan Jezus, założyciel Kościoła świętego, kieruje mądrze, z mocą i nie dającą się opisać dobrocią wszystkimi wydarzeniami, wedle swego upodobania, dla większego dobra swoich wybranych, którzy tworzą Jego umiłowaną, mistyczną oblubienicę. Choćby się zdawało, że wypadki obracają się na niekorzyść Kościoła samego, muszę zachować bezwzględny spokój, co mnie nie zwalnia od lamentu i błagania, by stała się "wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi». Muszę się strzec zuchwałości, jaką mają ci, co zaślepieni lub otumanieni przez ukrytą pychę sądzą, że czynią coś dobrego w Kościele, nie będąc do tego przez Boga powołanymi, jak gdyby Boski Odkupiciel potrzebował ich nędznej pomocy czy w ogóle pomocy jakiegokolwiek człowieka. Jedynie to jest ważne, by współpracować z Bogiem dla zbawienia dusz i świata całego. Na tym z całą pewnością polega zadanie papieża najszczytniej to wyrażając. We wszystkim patrz końca. Tu nie chodzi o koniec ludzkiego życia, lecz o cel, o powołanie Boże, do którego papież został wyniesiony przez tajemnicze wyroki Opatrzności. To powołanie wyraża się potrójnym blaskiem, płynącym z osobistej świętości papieża; opromieniającej chwałą jego życie; z miłości świętego Kościoła powszechnego, wedle miary tej łaski niebieskiej, która jedna tylko zdolna jest ją wzniecić i zapewnić jej chwałę; z poddania się woli Jezusa Chrystusa, który prowadzi Kościół poprzez papieża i rządzi nim wedle swego upodobania w imię tej samej chwały, największej na tym świecie, i wiecznej szczęśliwości. Najświętszym obowiązkiem pokornego papieża jest oczyszczenie w blasku tej chwały wszystkich swoich intencji i prowadzenie życia zgodnego z tą nauką i łaską tak, by zasłużyć sobie na największy zaszczyt, jakim jest doskonałe podobieństwo do Chrystusa, którego jest Namiestnikiem, do Chrystusa ukrzyżowanego, który odkupił świat za cenę swojej krwi, Chrystusa zwanego rabbim - mistrzem - jedynego i prawdziwego Nauczyciela wszystkich wieków i wszystkich ludów. Ażeby osiągnąć cel mego życia, muszę: 1. Pragnąć tylko tego, by być sprawiedliwym i świętym i w ten sposób podobać się Bogu; 2. wszystkie swoje myśli i czyny skierowywać ku temu, co przyczynia się do wzrostu Kościoła, co ma służyć i przysparzać mu chwały; 3. ponieważ czuję, źe powołanie moje od Boga pochodzi, muszę zachować doskonały spokój we wszystkich wydarzeniach nie tylko mnie osobiście dotyczących, lecz dotyczących Kościoła, i zawsze pracować dla niego i z Chrystusem dla niego cierpieć; 4. całkowicie zaufać Bożej Opatrzności; 5. mieć siebie za nic; 6. każdy dzień tak sobie zorganizować, by mieć przed sobą jasny plan i zachować w nim wzorowy porządek. 56. NICZEGO SIĘ NIE TRACI PRZEZ POKÓJ! 10 września 1961, po odprawieniu mszy św. o pokój na świecie, wygłosił Jam XXIII orędzie do całego świata: Czcigodni Bracia i Drodzy Synowie! Apostoł Piotr, przemawiając do Judzi zgromadzonych w domu setnika Korneliusza, oświadczył, że odtąd wszystkie ludy ziemi są wezwane, by razem uznawały powszechne ojcostwo Boga i streszcza naukę niebieską w słowach pokoju: zwiastując pokój przez Jezusa Chrystusa. Zapowiedź ta wyraża uczucie naszego serca, serca ojca i biskupa świętego Kościoła i z wielkim wzruszeniem wraca na nasze usta za każdym razem, gdy chmury zdają się zbierać na horyzoncie. Żywa jest w naszej myśli pamięć papieży, naszych bezpośrednich poprzedników, których pełne troski ostrzeżenia przechowuje historia. Nie chcielibyśmy wyolbrzymiać tego, co - jak dotąd, według codziennych doniesień publicznych źródeł informacji, ma pozór zagrożenia wojną - chciałoby się powiedzieć, pozór niezbyt poważny i tragicznie godny pożałowania. Jest jednak rzeczą naturalną, że łączymy się z pełną niepokoju troską papieży, naszych poprzedników, i że jako święte ostrzeżenie przypominamy je wszystkim naszym synom, wszystkim tym, których mamy prawo i obowiązek tak nazywać, wszystkim, którzy wierzą w Boga i w Jego Chrystusa, a także niewierzącym, ponieważ wszyscy prawem swego pochodzenia i Odkupienia należą do Boga i do Chrystusa. Dwa filary Kościoła, święci Piotr i Paweł, ostrzegają nas. Pierwszy, w wielekroć powtarzanym stwierdzeniu o pokoju w Chrystusie, drugi, Apostoł Narodów, podając wskazania dostosowane do okoliczności, zresztą rady i ostrzeżenia aktualne i przeznaczone dla tych wszystkich, którzy zajmują lub będą zajmować odpowiedzialne stanowiska na przestrzeni ludzkich pokoleń. "Bracia, umacniajcie się w Panu i w działaniu mocy Jego... Albowiem prowadzimy walkę nie z ciałem i krwią, ale przeciw książętom i władzom, przeciw rządom świata tych ciemności, przeciw złym duchom w przestworzach niebieskich". Poczucie, że jesteśmy niegodnym następcą świętego Piotra, że posiadamy pełnię ojcostwa i straż nad depozytem wiary, który pozostaje zawsze wielką boską księgą, otwartą dla wszystkich dusz i wszystkich narodów świata, poczucie, że jesteśmy strażnikiem Ewangelii Chrystusowej, powstrzymuje nas od osobistych i konkretnych uwag na temat tego, co w dzisiejszym świecie jest przyczyną niepewności i obaw. Chcąc iść w ślady świętego Pawła w jego napomnieniach, dotyczących postawy, jaką należy zająć wobec ducha zła, które jest rozsiane w powietrzu, warto zwrócić uwagę na przedstawiony przez świętego obraz dobrego wojownika, gotowego stawić opór napaści wroga: "abyście mogli... wypełniwszy wszystko, ostać się. Bądźcie przeto w pogotowiu, przepasawszy biodra wasze prawdą i przyodziawszy pancerz sprawiedliwości, a nogi obuwszy w gotowość Ewangelii pokoju. We wszystkim trzymajcie się tarczy wiary, którą moglibyście zagasić wszystkie strzały ogniste złego ducha. Przyodziejcie też przyłbicę zbawienia i weźmijcie miecz ducha, którym jest słowo Boże». W tym zestawieniu oręża duchowego znajdziecie, ukochani bracia i synowie, wskazówki, jaką być może, jaką być powinna postawa dobrego chrześcijanina w każdych czasach, we wszystkich okolicznościach i w obliczu każdego wydarzenia, wobec wojny duchowej, która pochodzi od złego ducha, czy też z niezdyscyplinowanych skłonności naturalnych, ale zawsze jest wojną, zawsze złowrogim płomieniem, zdolnym trawić i niszczyć. Tak to idąc za Apostołem Narodów, dochodzimy do najjaśniejszego, a zarazem najtrwalszego punktu, na którym musimy oprzeć chrześcijańską postawę wobec tego, co Opatrzność zechce rozporządzić lub dopuścić. Bo pomiędzy tymi dwoma słowami: wojna i pokój, krzyżują się trwogi i nadzieje świata, niepokoje i radości życia indywidualnego i zbiorowego. Człowiek, który nie zapomina dziejów mniej lub bardziej odległej przeszłości, nieszczęśliwych okresów minionych a zapisanych w starych księgach, i który zachował jeszcze w oczach krwawe wizje półwiecza, rozpoczętego rokiem 1914, tylko pamięta rozdarcie naszych narodów i naszych krajów - miał tylko jakieś wytchnienie między dwoma wielkimi wojnami - człowiek ten drży z przerażenia na myśl o tym, co się stać może z każdym z nas i z całym światem. Wszelki zbrojny konflikt jest w stanie zniekształcić lub unicestwić znane nam oblicza osób, narodów, krajów. Cóż mogłoby się dziać dzisiaj przy użyciu nowych narzędzi zniszczenia i ruiny, które geniusz ludzki nadal mnoży na nieszczęście świata? Od czasów młodości zawsze robił na nas wrażenie pełen rozpaczy okrzyk króla Longobardów, który na widok pierwszych wojsk Karola Wielkiego pojawiających się na szczycie Alp wołał rwąc włosy: "Och żelazo, niestety żelazo!". A cóż dopiero powiedzieć o tych środkach wojny współczesnej, wydartych sekretom natury, a zdolnym wyzwolić niesłychanie potężne siły zagłady i zniszczenia? Dzięki Bogu, jak dotąd pragniemy wierzyć, że żadna poważna groźba godzin smutnych, bliskich czy dalekich, nie będzie realizowana. Fakt, że się tę groźbę wspomina, gdy mówi o tym prasa wszystkich krajów, niech będzie tylko jeszcze jedną sposobnością, by się odwołać z ufnością do pogodnej i silnej mądrości wszystkich tych, którzy jako mężowie stanu i rządcy kierują sprawami publicznymi swoich krajów. Wprawdzie święty apostoł Paweł kończąc swój list do Efezjan, list pisany w Rzymie, gdzie przebywał jako więzień, przykuty do rzymskiego żołnierza, którego straży był powierzony, ze zbroi tego rycerza brał wzór, by wskazać chrześcijanom oręż niezbędny do obrony i do pokonania nieprzyjaciół duchowych. Nic w tym jednak dziwnego, że przy końcu tego zestawienia wskazuje z naciskiem na modlitwę jako broń najskuteczniejszą. Słuchajcie, co mówi: "Przyodziejcie też przyłbicę zbawienia i weźmijcie miecz ducha, którym jest słowo Boże, w każdej modlitwie i w prośbie zanosząc błaganie w duchu w każdym czasie. Dlatego czuwajcie z całą wytrwałością, błagając za wszystkich świętych". Przez to gorące wezwanie Apostoł Narodów podaje nam specjalną intencję tego naszego wzruszającego zgromadzenia dusz, którym wystarczy prosty znak, by się zgromadziły, i dla których znak ten ma jak najszersze znaczenie. Takie wzniesienie ducha na rzecz ładu i pokoju, takie dążenie jest naturalne synom katolickiego Kościoła. W dniach smutku, modlitwa powszechna do Boga Wszechmogącego, Stworzyciela wszechświata, do Jego Syna Jezusa Chrystusa, który stał się człowiekiem dla zbawienia rodzaju ludzkiego, do Ducha Świętego, Pana i twórcy życia, znajdowała w niebie i na ziemi potężne odpowiedzi, odpowiedzi, które pozostaną na zawsze najszczęśliwszymi i najbardziej chwalebnymi kartami historii ludzkości i historii każdego narodu. Trzeba otworzyć nasze serca, opróżnić je ze złości, którą czasami stara się je zatruć duch błędu i zła. Tak oczyszczone winniśmy je obrócić ku pozyskaniu dóbr niebieskich, co będzie także zapewnieniem pomyślności co do dóbr tej ziemi. Orędzie Jana XXIII wywołało silny oddźwięk na całym świecie. Tekst tego orędzia został oficjalnie włączony do akt Kongresu Stanów Zjednoczonych. Największą jednak sensacją stała się wypowiedź premiera ZSRR Chruszczowa podczas wywiadu udzielonego korespondentom Prawdy i Izwiestii. Chruszczow oświadczył, że przeczytał orędzie Jana XXIII z zainteresowaniem. Zaniepokojenie, jakiemu daje wyraz papież - stwierdził premier ZSRR - dowodzi, że wszędzie na świecie ludzie zaczynają rozumieć coraz lepiej, że bezmyślność i awanturniczość w sprawach polityki światowej nie mogą się dobrze zakończyć. Głowa Kościoła katolickiego liczy się widocznie z nastrojami wielu katolików na całym świecie, zaniepokojonych przygotowaniami wojennymi imperialistów. Papież Jan XXIII słusznie przestrzega rządy przed powszechną katastrofą i apeluje do nich, by zdały sobie sprawę z olbrzymiej odpowiedzialności, jaką ponoszą wobec historii. Tego rodzaju apel jest dobrym znakiem. Niezależnie więc od tego, skąd pochodzi apel o rokowania dla dobra pokoju - apel taki możemy tylko powitać z uznaniem. Orędzie pokojowe z 10 września zostało wszędzie odczytane właściwie i z dobrą wolą. Niebezpieczeństwo wojny na razie zostało usunięte i zastąpione poważnymi rokowaniami Wschodu z Zachodem. 26 listopada Jan XXIII rozpoczął siedmiodniowe rekolekcje, podczas których zanotował w Dzienniku duszy: 1. Powracam do tego, o czym rozmyślałem i co napisałem z okazji osiemdziesięciolecia mego życia w samotności Castel Gandolfo z prałatem Alfredo Cavagna, moim spowiednikiem. 2. To, że doszedłem, a teraz przekroczyłem osiemdziesiąt lat, nie wprowadza niepokoju do mej duszy, przeciwnie, utrzymuje w niej spokojną ufność. Powtarzam to, co zawsze: nie pragnę nic więcej, ani mniej niż to, co Pan mi ciągle daje. Dziękuję Mu i błogosławię przez wszystkie dni. Jestem gotów na wszystko. 3. Odczuwam w mym ciele początek jakiejś słabości, co pewno jest rzeczą normalną u starca. Znoszę to spokojnie, choć mi to czasem ciąży i obawiam się pogorszenia. Niemiło jest zbyt wiele o tym myśleć. Ale jestem przygotowany na wszystko. 4. Cieszę się, że jestem wierny moim praktykom religijnym, jakimi są: msza św., brewiarz, trzy części różańca w połączeniu z rozmyślaniem, stałe zjednoczenie z Bogiem i sprawami duchowymi. 5. W moich przemówieniach, które muszą być rzeczowe i nie pozbawione istotnej treści, pragnę zbliżyć się do tego, co pisali wielcy papieże starożytności. W ostatnich miesiącach św. Leon Wielki i Innocenty III stali mi się bardzo bliscy. Niestety niewielu duchownych interesuje się nimi, choć posiadali tak wielką wiedzę teologiczną i duszpasterską. Nie zaprzestanę nigdy czerpać z tak cennych źródeł świętej wiedzy i wzniosłej, uroczej poezji. 6. Przede wszystkim jednak muszę dbać o pozostawanie w świętej zażyłości z Panem: bym trwał na spokojnej i serdecznej z Nim rozmowie. On bowiem jest Słowem Ojca, które się stało Ciałem, centrum i życiem Ciała Mistycznego, a co za tym idzie - boskiego braterstwa, boskiego i ludzkiego, dzięki czemu jestem Jego adoptowanym bratem, a wraz z Nim synem Marii, Jego Matki. 7. Na tym pokrewieństwie opiera się obowiązek i godność Najwyższego Kapłana Kościoła katolickiego i Namiestnika Chrystusowego, za jakiego jestem uznany. O, jak głęboko odczuwam znaczenie i czułość słów: "Panie, nie jestem godzien", które wypowiadam codziennie, trzymając w rękach świętą Hostię jako pieczęć mojej pokory i miłości. W dniu 21 grudnia papież wygłosił przez mikrofon radia watykańskiego ojcowskie orędzie, pełne zatroskania i nalegania do odpowiedzialności. Jan XXIII stwierdził: Wskazania Chrystusa nie są przestrzegane w naszym świecie. W stosunkach rodzinnych, społecznych i międzynarodowych występuje stały niepokój. Jest to tym boleśniejsze, że Bóg stworzył ludzi, aby współpracowali ze sobą w duchu braterskim dla cierpliwego rozwiązywania sprzeczności i dla sprawiedliwego podziału bogactw ziemi. Przyglądając się jednak stosunkom panującym wewnątrz krajów i na zgromadzeniach międzynarodowych, można stwierdzić, jak dalecy jesteśmy od nauki Chrystusa. Apelujemy do ludzi dzierżących ster rządów, w których rękach spoczywa dzisiaj los ludzkości. I wy również jesteście ludźmi słabymi i śmiertelnymi. Spoczywają na was zatroskane oczy waszych bliźnich, którzy są przede wszystkim waszymi braćmi, a dopiero potem waszymi poddanymi. Odrzućcie wszelką myśl o użyciu siły. Pomyślcie o tragicznych skutkach zapoczątkowania łańcuchowej reakcji czynów; decyzji, które mogą doprowadzić do gwałtownych i niepowetowanych następstw. Otrzymaliście władzę nie po to, aby niszczyć, ale po to, aby budować; nie po to, aby dzielić, ale aby jednoczyć; nie po to, aby powodować łzy ludzkie, ale aby zapewnić ludziom pracę i bezpieczeństwo. Apelujemy gorąco do tych wszystkich, którzy sprawują kontrolę nad życiem gospodarczym państw, aby nie narażali na szwank pokoju światowego i życia ludzi, lecz aby posługiwali się wszystkimi środkami, jakie postęp techniki postawił do ich dyspozycji, w celu umocnienia dorobku i bezpieczeństwa na świecie, a nie w celu siania nieufności i podejrzliwości. 23 grudnia Jan XXIII wystosował depeszę do ks. prymasa Stefana Wyszynskiego: W przeddzień radosnych świąt Bożego Narodzenia myśl nasza biegnie do Was. Pragniemy dać wyraz ojcowskiej troski, jaką otaczamy Kościół w Polsce, oraz naszej szczególnej życzliwości i miłości, jaką żywimy dla Narodu polskiego. Jesteśmy duchem obecni wśród Was, z Tobą, Eminencjo, oraz z Księżmi Biskupami, Kapłanami i wszystkimi Wiernymi. Dzielimy wszystkie Wasze radości, a przede wszystkim Wasze smutki i trudności. Dlatego gorąco modlimy się za Was i usilnie błagamy Boże Dziecię Jezus, Źródło wszelkiej dobroci, cnoty i męstwa, aby otaczało Was opieką i służyło Wan skuteczną pomocą. A jako zadatek łask Bożych udzielamy Wam z głębi serca błogosławieństwa apostolskiego. W samym dniu Bożego Narodzenia Listem apostolskim Humanae salutis Jan XXIII ogłosił zwołanie Soboru Powszechnego Watykańskiego II na rok 1962. List swój rozpoczął papież słowami: Boski Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus, nakazując Apostołom przed Wniebowstąpieniem, aby głosili Ewangelię wszystkim narodom, dał im jako podporę i gwarancję ich misji pocieszające przyrzeczenie: "Je-stem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata". Jan XXIII omówił następnie kryzys przeżywany przez całą ludzkość stojącą w obliczu przemian świadczących o zbliżaniu się nowej ery. Kościół też stoi przed szczególnie wielkimi zadaniami: powinien świat współczesny, człowieka współczesnego zetknąć z Ewangelią i z wartościami w niej zawartymi. Papież zapowiedział, że sobór dążyć będzie do stworzenia takich warunków, które by mogły ułatwić braciom odłączonym drogę do upragnionej przez wszystkich jedności. W końcu sobór - zaznaczył papież - zostaje zwołany i po to, aby światu skłóconemu, rozbitemu, dręczonemu groźbą nowych strasznych konfliktów, zaofiarować możliwość wprowadzenia ze strony ludzi dobrej woli pewnych idei i propozycji tyczących pokoju. Najważniejszy tekst listu apostolskiego brzmiał: Po zasięgnięciu opinii Naszych Braci Kardynałów Świętego Kościoła Rzymskiego, na mocy autorytetu Pana naszego Jezusa Chrystusa, świętych apostołów Piotra i Pawła oraz naszego własnego - zapowiadamy na rok 1962 ekumeniczny i powszechny Sobór, obwieszczamy go i zwołujemy. Odbędzie się on w Bazylice Watykańskiej. Z kolei zwrócił się papież do każdego chrześcijanina, jak i do całej społeczności chrześcijańskiej z prośbą o modlitwę w intencji soboru. Prosił też Jan XXIII wszystkich oddzielonych od Kościoła braci o wspólną modlitwę o jedność wedle nauki Jezusa Chrystusa i Jego modlitwy. 57. POLONIA ORANS W dniu 2 lutego 1962 r. w święto Oczyszczenia Najświętszej Maryi Pammy, zostało ogłoszone Mottu proprio papieża Jana XXIII o zwołaniu Soboru Powszechnego na dzień 11 października 1962 r. (święto Macierzyństwa NMP). Tekst tego dokumentu brzmiał: Urzeczywistniając nurtujący nas od dawna zamiar i spełniając oczekiwanie wszystkich katolików, w uroczystość Narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa, 25 grudnia poprzedniego 1961 roku, konstytucją apostolską Humanae salutis zwołaliśmy Sobór Powszechny Watykański na ten rok. Obecnie zaś po dokładnym rozważeniu tej sprawy postanowiliśmy początek Soboru Powszechnego Watykańskiego Drugiego wyznaczyć na dzień 11 października, żeby ci, którzy na mocy prawa mają obowiązek wziąć udział w Soborze, mogli odpowiednio przygotować potrzebne w tym celu materiały. Wybraliśmy ten dzień przede wszystkim dlatego, że przywodzi on na pamięć ów wielki Sobór Efeski, który w dziejach Kościoła miał ogromne znaczenie. Wobec nadchodzącej chwili uroczystego zgromadzenia uważamy za swój obowiązek ponownie zachęcić wszystkie nasze dzieci do częstszego jeszcze błagania Boga, aby udzielił nam tego plonu, którego pilnie wypatrujemy razem z czcigodnymi braćmi i umiłowanymi synami, bezpośrednio pracującymi nad przygotowaniem Soboru, oraz z całym duchowieństwem i ludem chrześcijańskim, oczekującym go z ogromnym utęsknieniem. Z tego plonu dwóch przede wszystkim owoców pragniemy gorąco, mianowicie, żeby Kościół św., Oblubienica Chrystusowa, coraz silniej utwierdzał w sobie moc wszczepioną przez Boga i żeby nią jak najobficiej napełniał ludzkie umysły. Na tej podstawie wolno nam się spodziewać, że narody spoglądną z większą ufnością na Chrystusa, który jest "światłością na oświecenie pogan" - a z ogromnym smutkiem spoglądamy szczególnie na narody rozdzierane przez nieszczęścia, niezgody i zgubne walki - i rozradują się w końcu prawdziwym pokojem opartym na świętym zachowaniu wzajemnych praw i obowiązków. Rozważywszy zatem wszystko dokładnie, z własnej woli i na mocy naszej władzy postanawiamy i stanowimy, że Sobór Powszechny Watykański Drugi rozpocznie się w tym roku, 11 października. Pracy w Watykanie przybywało. Jan XXIII nie dopuszczał jednak do powstania atmosfery napięcia i zdenerwowania. Sam dawał dowód olbrzymiego zaangażowania w prace soborowe. Z drugiej strony zachował opanowanie. Z jego zawsze uśmiechniętej twarzy i ze sposobu bycia przebijał głęboki pokój. I o dziwo! na wszystko miał czas. A szczególnie na modlitwę, której był z żelazną systematycznością wierny. Z modlitwy wychodził jeszcze bardziej opanowany i spokojny. Przyjmował też na audiencjach specjalnych przybywających z całego świata członków komisji przygotowawczych. 17 lutego przyjął papież ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, który przybył do Rzymu, aby wziąć udział w .pracach'Centralnej Komisji Przygotowawczej. Jan XXIII podkreślał z całym naciskiem, że ma wielkie zaufanie do ks. prymasa. Jako zasadę postępowania dla biskupów polskich papież postawił zalecenie: ,,Co można to uspokajać, uciszać, jednoczyć". W pewnym momencie zapytał się papież: - Jak to się stało, że ks. prymas został przeniesiony ze stolicy biskupiej w Lublinie do Gniezna i Warszawy? Ks. prymas odpowiedział: - Nie byłem wówczas w to wtajemniczony i dopiero niedawno dostały mi się do rąk fotokopie listów bpa Baraniaka, ówczesnego sekretarza kard. Hlonda, do sekretarza stanu. Według tych listów, kard. prymas Hlond na łożu śmierci polecił napisać do sekretarza stanu, że na swego następcę upatrzył biskupa lubelskiego i pokornie prosi Ojca Świętego Piusa XII o zaaprobowanie tej propozycji. Na drugi dzień wysłał drugi list, prosząc instantissime o to samo. - Czy to prawda - poruszył inny temat Jan XXIII - że w r. 1957 kiedy ks. prymas przybył do Rzymu, musiał cały tydzień czekać w przedpokojach, Piusa XII, nim (papież go przyjął? Dziś jeszcze na ten temat pisze prasa włoska. - Jest to nieprawda - stanowczo odpowiedział ks. prymas. Na drugi dzień po moim przyjeździe zgłosił się do mnie z polecenia Ojca Świętego monsinior Luigi Dante z zapytaniem, czy chcę być przyjęty przed wizytą prezydenta Francji, czy też po jego wyjeździe. Ponieważ nie byłem wystarczająco przygotowany do tej rozmowy, wybrałem termin późniejszy. Nadto wyczułem, że w Watykanie wszyscy byli w tym czasie bardzo zajęci, co mogłoby skrócić moje spotkanie z papieżem. Dlatego również wolałem termin późniejszy. Wszystko więc było uzgodnione przyzwoicie i najmniejszy cień nie może paść z tego powodu na Piusa XII. Jan XXIII z wyraźną ulgą wysłuchał ks. prymasa. Przy sposobności ks. prymas wręczył papieżowi afct oddania się biskupów polskich w "niewolę" Matce Najświętszej w jesieni ubiegłego roku w kaplicy Matki Bożej na Jasnej Górze. 20 lutego przybył papież na posiedzenie Centralnej Komisji Przygotowawczej do Soboru Watykańskiego II i wygłosił przemówienie wstępne. M. in. Jan XXIII powiedział: O ile odejście trzech naszych zmarłych Kolegów okryło smutkiem nasze dzisiejsze zebranie, to smutek ten w pewien sposób łagodzi radość, jaką wszyscy przeżywamy, z obecności między nami Ukochanego Naszego Syna, Stefana kardynała Wyszyńskiego. Tym milsza staje się Nam jego obecność, że przy tej sposobności okazał swoją szlachetność i delikatność przywożąc Nam wspaniały podarunek, który bardzo cenimy. Przybywając bowiem przywiózł Nam macierzyński uśmiech Matki Boskiej Częstochowskiej. O Czarna Dziewico, która jesteś Nam najdroższa! Od młodzieńczych lat jest Ona z Nami szczególnie związana, a Jej cudowny obraz zawsze u siebie z podobną czcią przechowujemy. Szlachetny i piękny gest czcigodnego Przewodniczącego Episkopatu Polski przywodzi Nam na pamięć inny fakt, który wzruszył serce: gdy bowiem w dniu 4 listopada ubiegłego roku obchodzono w Bazylice Piotrowej osiemdziesięciolecie urodzin Namiestnika Chrystusowego na ziemi, w tym samym dniu i o tej samej godzinie biskupi polscy, zebrani w jasnogórskiej świątyni, poświęcili się Maryi Dziewicy, prosząc Ją o wstawiennictwo u Jej Boskiego Syna, aby tysiąclecie przyjęcia chrześcijaństwa przez ten najszlachetniejszy Naród było obchodzone z należną pobożnością i odpowiednim udziałem jego dzieci. Jeszcze dotąd miłym echem brzmią w naszym sercu słowa uroczystego poświęcenia się, słowa naprawdę godne biskupów i odpowiadające momentowi, w którym wszyscy - ze wszystkich stron świata - połączonymi siłami przygotowujemy Sobór powszechny. Niech więc na Was, Czcigodni Bracia i Ukochani Synowie spojrzy swym najłaskawszym okiem Bogurodzica Dziewica i niech Was wspomaga w ciągu prac, jakim będziecie się oddawać w czasie tej sesji. Niespodziewanie ks. prymas Stefan Wyszyński został zaproszony przez papieża na dzień 25 lutego w niedzielę. Wczesnym rankiem ks. prymas znalazł zdumiony w Osservatore Romano artykuł o Matce Bożej Jasnogórskiej. Kiedy ks. prymas o godzinie 11 znalazł się w apartamentach papieskich, Jan XXIII przywitał go słowami: - Właśnie kazałem napisać artykuł o Matce Bożej Częstochowskiej jako tło dla naszej dzisiejszej rozmowy. Po chwili papież poruszył sprawę stosunku sekretariatu Stanu do sytuacji' w Polsce, a zwłaszcza do zagadnienia Ziem Zachodnich. Kiedy ks. prymas przedstawił sytuację, papież stwierdził: - Jak trudno ludziom, którzy nigdy nie wyjeżdżali z Rzymu zrozumieć delikatną sytuację Kościoła w innych krajach... Trzeba mieć zaufanie do biskupów - podkreślił papież - którzy pracują na miejscu i tam odpowiadają za Kościół. To samo dotyczy Polski. Niech ks. prymas wie, jak bardzo ubolewam nad trudnościami, jakie kiedykolwiek prymas mógł mieć poprzednio w Sekretariacie Stanu. Podczas rozmowy, ks. prymas zauważył przy biurku papieża na stoliku obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który ofiarował Ojcu św. w październiku ubiegłego roku. Kiedy zbliżała się godzina 12.00, papież z ks. prymasem przeglądali album Jasnej Góry. Jan XXIII rozłożył wielką fotografię znajdującą się w albumie - panoramę olbrzymiej rzeszy Polaków, zebranej na jasnogórskim placu pod szczytem w dniu 26 sierpnia 1956 r., Ojciec św. z rozrzewnieniem powiedział: - Polonia orans! (Polska modląca się!). Gdy zegar wybił godzinę 12.00 Jan XXIII zbliżył się do okna wychodzącego na Plac św. Piotra i z wielotysięcznym tłumem odmówił Anioł Pański. Po udzieleniu błogosławieństwa papież wezwał ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego do okna i kazał mu stanąć przy sobie gestem niezwykłej serdeczności, jakby chciał przedstawić go Ludowi Bożemu. Po odejściu od okna ks. prymas czuł się niezwykle zażenowany tym niezwykłym wyróżnieniem papieskim. W następnej sali zobaczył ks. prymas na stoliku inny obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Papież zauważył zdziwienie gościa. Rzekł serdecznie: - Matka Boża Częstochowska wszędzie! Przy pożegnaniu papież przypomniał ks. prymasowi: - Przed wyjazdem do Polski proszę mi się jeszcze raz pokazać! 8 marca Jan XXIII udzielił pożegnalnej audiencji ks. prymasowi. Ks. kardynał Stefan Wyszyński gorąco podziękował papieżowi za mnóstwo darów. Przy sposobności ks. prymas wyjaśnił papieżowi sprawę Olsztyna. Diecezja olsztyńska jest prawie cała w Polsce, a od piętnastu lat nie ma ordynariusza rezydencjalnego. Nie trzeba tutaj określenia granic jak w Opolu czy Szczecinie. Wystarczy zwykły akt kanoniczny, bez odwoływania się do argumentów politycznych. Załatwienie tej prośby byłoby oczywistym dowodem, jak Stolica Apostolska rozumie Polskę. Jan XXIII odpowiedział pokornie, że o tej stronie zagadnienia nie był poinformowany i że na ten temat poroznawia z sekretarzem stanu. Po poruszeniu jeszcze kilku innych zagadnień papież przeszedł z ks. prymasem do Sali Posłuchań, gdzie było zgromadzonych około pół tysiąca Polaków zamieszkałych w Rzymie. Na początku przemówił ks. prymas Stefan Wyszyński: Ojcze Święty! Dzieci Polski katolickiej: biskupi, kapłani diecezjalni i zakonni, siostry zakonne i lud wierny w tym oto przedstawicielstwie przyszły do Ciebie, aby na progu Tysiąclecia Chrztu świętego Polski złożyć Ci swój hołd wierności i solidarności i aby uprosić błogosławieństwo dla Kościoła świętego w Polsce i dla naszych rodaków, żyjących w kraju i na rozproszeniu, w liczbie czterdziestu milionów. Szczególną naszą radością jest to, że wywyższyłeś Ojcze Święty, Matkę naszą, Czarną Madonnę Jasnogórską, ośmiokroć ranioną na swym obliczu, wobec dzieci wszystkich narodów, podczas pamiętnej dla nas sesji Centralnej Komisji Przygotowawczej do Soboru Watykańskiego II. Radujemy się, że Twoja ufność w moc Dziewicy Wspomożycielki jest i naszą ufnością. Toteż codziennie modlimy się na Jasnej Górze i tutaj, w polskiej kaplicy Bazyliki, w pobliżu grobowca św. Piotra, o wszystkie łaski dla Ciebie, a zwłaszcza o łaskę dokonania wielkiego dzieła Soboru Watykańskiego II. Radujemy się opatrznościowym faktem historycznym, że jak papież Jan XIII wprowadził Polskę do Kościoła powszechnego, tak Jan XXIII jest świadkiem i natchnieniem naszego przygotowania - przez Wielką Nowennę Narodu - na Tysiąclecie Chrztu świętego Polski. Szczególnie pragniemy Ci, Ojcze Święty, podziękować za Twoją ojcowską dobroć, którą objawiłeś ludowi rzymskiemu w Twych pasterskich wędrówkach po Wiecznym Mieście, dając przykład pasterzom Kościoła, a otuchę Ludowi Bożemu, który pragnie widzieć swych pasterzy wśród siebie. Niewymowną radością naszą jest wspaniała encyklika Twoja Mater et magistra, która budzi powszechną nadzieję - w całym świecie - na lepsze dni i nakazuje szacunek dla Ciebie nawet wśród tych ludzi, którzy na różnych drogach szukają realizacji sprawiedliwości, miłości i pokoju społecznego. Jeśli można tu mówić o osobistych uczuciach wdzięczności, to pragnę dać wyraz serdecznej podzięce za ojcowskie przyjęcie mnie w Wiecznym Mieście, za piękny krzyż pasterski, który mam na piersi, za zaszczyt dopuszczenia mnie do swego boku w niedzielnym Twoim błogosławieństwie, za ożywienie swoją dobrocią całego Twojego otoczenia, które okazało mi tyle serca i pomocy. Te łaski Twoje, Ojcze Święty, są mocą moją, z jaką wracam do Polski, aby służyć wiernemu Ludowi Bożemu i prowadzić go za Maryją Jasnogórską do bram Tysiąclecia. Wiem dobrze, że okazana mi dobroć Ojca chrześcijaństwa skierowana jest do całego narodu polskiego, który jest nadal "zawsze wierny". A teraz, Ukochany nasz Ojcze Święty, Polska katolicka klęka przed Tobą w swych dzieciach, które tu widzisz, całuje Twoje apostolskie stopy i prosi o błogosławieństwo dla Kościoła świętego w Ojczyźnie naszej, który jest naszą radością i mocą; dla bohaterskiego episkopatu naszego; dla duchowieństwa i wiernych; dla rodzin zakonnych i dla rodzin domowych; dla rodziców, młodzieży i dzieci; dla całego narodu żyjącego w kraju i wśród innych ludów Bożej ziemi. Serca nasze, Ojcze Święty, są w Twoich dłoniach ojcowskich. Błogosław nam - Ojcze Święty! W odpowiedzi przemówił Jan XXIII: Księże Kardynale! Z głębokim wzruszeniem usłyszeliśmy w Twoich słowach ponowione zapewnienie wierności i miłości Polski wobec świętego Kościoła katolickiego. Kiedy wypowiedziałeś do Nas swoje cenne słowa, myśl Nasza z upodobaniem przenosiła się do Waszego ukochanego kraju, który kiedyś z takim zadowoleniem odwiedziliśmy. Do Waszych wspaniałych i rozmodlonych kościołów, a przede wszystkim na Jasną Górę do Matki Boskiej Częstochowskiej, której obraz jest Nam tak bliski. Eminencja wyraził uczucia czcigodnych Braci, ukochanych Synów tutaj obecnych oraz przywiózł ze sobą pragnienia wiernych całej Polski, które przedstawił w słowach bardzo Nam drogich i miłych. Radujemy się z dzisiejszej wizyty, która odświeża w Naszej duszy wspomnienia miłego spotkania naszego w czasie przejazdu przez Wenecję w 1957 roku. W osobie Eminencji czcimy wszystkich Biskupów Polski, tych, których z radością widzieliśmy w Rzymie, i tych, których jeszcze dotąd nie widzieliśmy, a których w szczególny sposób zachowujemy w Naszym sercu. Powróciwszy do swojej Ojczyzny powiedz, Eminencjo, Twoim współbraciom w episkopacie, że Papież z troską śledzi ich szlachetne poczynania duszpasterskie i nie tylko przypatruje się im, ale ogarnia wszystkich z wielką czułością swoimi ramionami. Oby pozwolił Bóg, iżbyśmy mogli widzieć ih koło siebie na zbliżającym się w Soborze Watykańskim II. Jest to naszym żywym pragnieniem i przedmiotem Naszych modlitw. Tobie to powierzamy, Księże Kardynale, jako zadatek Naszej najsłodszej nadziei. W radosnej wypowiedzi powiadomiłeś nas, że Polska zbliża się do obchodów Tysiąclecia swego narodzenia dla Chrystusa przez Chrzest święty, że przygotowuje się do tego przez wzmożenie wierności Bogu, aby być godną swych praojców w wierze. Jesteśmy pewni, że obchody te, połączone z tak wymowną datą nie mogą nie wzmocnić w Naszych ukochanych Synach tego zapału i tych świętych postanowień, które są promienne chwałą historii minionych wieków. Równocześnie dają stosowną sposobność do naświetlenia chwalebnych tradycji pobożności, kultury i sztuki Polski, tak podziwianych w całym świecie. W trudnych często warunkach, wśród wojen i udręk wszelkiego rodzaju, Polacy zawsze jaśnieli płomienną wiernością wobec Ewangelii i Boskiego Zbawcy, będąc "już nie obcymi i przechodniami, ale współobywatelami świętych i domownikami Boga, wzniesieni na fundamencie apostołów i proroków, których kamieniem węgielnym jest sam Chrystus" (Flp 2, 19-20). Ufamy, że nowe tysiąclecie, które otwiera się na drodze Waszego życia, będzie pochodem radosnym i szlachetnym po tej samej drodze rzetelnej wiary, dobrego przykładu i braterskiej miłości. Wspomnienie encykliki Mater et magistra budzi również w Naszym sercu ojcowskie zadowolenie. Dokument ten jest jeszcze jednym dowodem, ile Kościół Boży poświęca troski zagadnieniom społecznym, wysuwającym się w ostatnim stuleciu na czoło zagadnień światowych. Uprawnione dążenie świata robotniczego, zachodzące przemiany życia społecznego były zawsze czujnie i uważnie przyjmowane przez Kościół, matkę wszystkich swoich synów, nauczycielkę prawdy i sprawiedliwości. Od zastosowania nauki społecznej Kościoła zależy słuszne rozwiązanie problemów świata pracy. Tylko na tej drodze można dojść do większej sprawiedliwości społecznej, do ściślejszej współpracy między prawodawcami i pracownikami, do prawdziwego postępu w poszanowaniu praw i obowiązków wzajemnych. Dopiero to zrodzi owoce pokoju, czego szczerze i ustawicznie pragnie tylu ludzi dobrej woli. Oby Bóg zezwolił, iżby pogodna światłość tego pokoju coraz bardziej jaśniała na horyzoncie życia ludzkiego, celem zachowania wszystkich skarbów złożonych w rodzinie ludzkiej. Księże Kardynale! Słowa Twoje dały Nam okazję do wypowiedzenia ojcowskich uczuć, życzeń i trosk zarazem. Dziękujemy Ci za nie! Wszystko powierzamy potężnemu wstawiennictwu Matki Bożej Jasnogórskiej, przy której ołtarzu zespolone są serca całej Polski. O Najświętsza Dziewico Częstochowska, Królowo Polski! Ku Tobie wznosi się Nasza ufna modlitwa, którą kierowaliśmy już do Ciebie w tym dniu, kiedy odnowiliśmy poświęcenie Naszych pokornych usług dla Kościoła świętego. Przyjmij pragnienie wszystkich Twoich dzieci, którymi zawsze opiekowałaś się z macierzyńską troską jako Twoim dziedzictwem. Twoimi są i Twoimi chcą pozostać. Towarzysz im w codziennej wędrówce życia, bądź dla nich gwiazdą przewodnią, mocą niezwyciężoną i nagrodą niebieską. Amen, amen. Jako uwieńczenie radości z tego naszego spotkania niechaj zstąpi na Ciebie, Księże Kardynale , na wszystkie tu obecnych i na całą umiłowaną Polskę, jak również na wszystkich jej Synów rozproszonych po całym świecie, Nasze błogosławieństwo - znak szczególnej łaskawości miłosiernego Boga. Następnie papież bezpośrednio rozmawiał z Polakami. W momencie pożegnania Jan XXIII serdecznie ucałował w policzki ks. kardynała Wyszyńskiego jak ojciec syna. 58. u stóp Świętej góry Jan XXIII wyobrażał sobie poetycznie przyszły sobór jako potężną górę sięgającą nieba. Teraz skupił się papież całkowicie na doprowadzeniu całego Kościoła do stóp tej świętej góry. Wszystkie obecne poczynania Jana XXIII miały za zadanie jak najlepsze przygotowanie do soboru. Dobrem przybliżającego się soboru kierował się Jan XXIII wyznaczając na dzień 19 marca nowy konsystorz, na którym mieli otrzymać kapelusze kardynalskie dostojnicy Kościoła, zaangażowani w prace soborowe. W dniach 12-20 czerwca odbyła się siódma, a zarazem ostatnia sesja Centralnej Komisji Przygotowawczej do Soboru. Na zakończenie sesji Jan XXIII wyraził podziękowanie członkom i konsultorom Komisji za ich pracę i przeanalizował trzyletnią działalność komisji. Na koniec zaapelował do członków Komisji Centralnej: Każcie się modlić, w jakiej formie chcecie, ale jest to nieodzownie potrzebne. Czytajcie i każcie czytać o Soborze. Sam to robię w miarę moich możliwości i to mnie napawa otuchą. Powinniście codziennie przeczytać parę stron Ewangelii św. Jana: rozdział pierwszy, rozdział dziesiąty z przypowieścią o Dobrym Pasterzu, wreszcie ostatnie rozmowy Zbawiciela i przede wszystkim wielką modlitwę o jedność z rozdziału siedemnastego. 21 czerwca w dzień Bożego Ciała Jan XXIII odprawił nabożeństwo i osobiście poprowadził dwugodzinną procesję na placu św. Piotra. Na końcu przemówił: Wczoraj komisje przygotowawcze zakończyły swą pożyteczną pracę. Zaprawdę, iskra rzucona nieśmiało 25 stycznia 1959 roku u św. Pawła za Murami przemieniła się w wielki płomień... Po Soborze spodziewamy się umocnienia, spoistości i zjednoczenia Mistycznego Ciała Chrystusa, najbardziej widomego znaku tej pierwszej cechy charakterystycznej Kościoła katolickiego, jaką jest jedność - taka, jakiej chciał jego boski Założyciel.., Wybiła dla Kościoła godzina, aby tej ludzkości, którą Jezus przyszedł zbawić, ofiarować dar jedności i pokoju, mi-stycznie reprezentowanych przez Sakrament Ciała i Krwi Chrystusa. Jedność i pokój! Okrzyk potężny, uroczysty, zachęcający. W tym właśnie leży najważniejsze zadanie Kościoła. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę Jan XXIII, że najlepsze przygotowanie ludzkie nie zastąpi pomocy Bożej, tak nieodzownej w czasie Soboru. Dlatego ustawicznie i przy każdej sposobności nawoływał i błagał o modlitwę, dobre uczynki i akty pokutne wiernych dla uproszenia potrzebnych łask Bożych dla Kościoła. Temu celowi miała służyć ogłoszona 1 lipca encyklika o pokucie: Poenitentiam agere. Każdą wiadomość o modlitwie w intencji soboru przyjmował Jan XXIII ze szczególnym wzruszeniem i wdzięcznością. Na wiadomość o Pielgrzymce Warszawskiej, która w liczbie pięciu tysięcy wyruszyła pieszo w dniu 6 sierpnia na Jasną Górę w intencji Ojca św. i soboru, oraz o tzw. "Czuwaniu Soborowym" na Jasnej Górze .wystosował papież list do prymasa Polski: Umiłowany nasz Synu! List Twój, który nadesłałeś z uczuciem płomiennej miłości chcąc Nas upewnić, że w Maryjnej świątyni częstochowskiej rozpoczynają się wytrwałe modlitwy, aby wyjednać u Boskiego Pocieszyciela obfite dary i pomoce dla zbliżającego się Soboru powszechnego, był dla Nas przyczyną najmilszej radości. Nie mniejszą pociechę sprawiła Nam wiadomość telegraficzna, w której donosiłeś, że w tym samym celu wyruszyła z warszawskiej archidiecezji doroczna pielgrzymka pięciu tysięcy wiernych z licznymi kapłanami na czele - do Jasnogórskiej Królowej Polski. Gdy uważnie odczytywaliśmy Twoje pełne przywiązania słowa, myśli Nasze płynęły na Jasną Górę, gdzie macierzyńskie oblicze Maryi Dziewicy przyjmuje rzesze swych czcicieli; gdzie My sami - jak o tym szlachetnie wspomniałeś - pozdrawialiśmy Ją przed wielu laty z wielkim wzruszeniem serca i z najwyższą czcią składaliśmy Jej swój hołd. Wyrażamy Ci uczucia serdecznej wdzięczności za ten nowy dowód Twojej pamięci, a zwłaszcza za to, że wobec zbliżającego się Soboru powszechnego postanowiłeś, wraz ze wszystkimi Biskupami Polski, z całym wiernym Duchowieństwem i Ludem Waszym, prosić pokornie Boga, aby napełnił niebieskimi darami to wspaniałe wydarzenie. Jest to jeszcze jeden dowód, z jak czujną uwagą Synowie Nasi śledzą Nasz głos, gdy zapraszamy całą wielką rodzinę katolicką do modlitw i do czynów chrześcijańskiej pokuty. W najbliższych dniach, zwłaszcza w nadchodzącą uroczystość Wniebowzięcia Świętej Bożej Rodzicielki, My sami w kaplicy pałacu papieskiego Castel Gandolfo szczególną miłością i czcią otoczymy Częstochowską Dziewicę, której uśmiechnięte oblicze opromienia od samego świtu Nasze modły. Prosić Ją będziemy, aby dla umiłowanej przez Nas Polski zawsze była łaskawa; aby świetlane dziedzictwo wiary, które przez tysiąclecie ustrzegliście nienaruszone, prowadziła do jeszcze wspanialszego i pełniejszego wzrostu. Już dziś doznajemy duchowej radości na myśl, że niedługo w Rzymie, gdy podjęte będą prace Soboru powszechnego, przyciśniemy do serca Naszego Ciebie i wszystkich Biskupów szlachetnego Narodu polskiego. Życzymy Ci wszelkiej pomyślności i udzielamy Ci w pełni Naszej miłości błogosławieństwa apostolskiego. Dan w Watykanie, dnia 10 sierpnia 162, czwartego roku Naszego pontyfikatu. Jan XXIII Przygotowywanie soboru nie przeszkadzało papieżowi w dostrzeganiu ważnych wydarzeń w świecie. I tak 12 sierpnia w niedzielę podczas przyjęcia w Castel Gandolfo grupy pielgrzymów Jan XXIII odmówił razem ze zgromadzonymi "Anioł Pański" w intencji trzeciego kosmonauty radzieckiego szybującego w przestworzach i oświadczył: Modlitwa Anioł Pański utwierdza po wiek wieków związek nieba z ziemią, boskiego z ludzkim. W obecnej epoce miło nam włączyć w intencje naszej modlitwy młodego pilota kosmicznego. Drodzy synowie należący do wszystkich narodów, zgromadziliście się tu jak dobrzy bracia, w chwili gdy pilot doświadcza - w sposób niemal że decydujący, a w każdym razie kluczowy - zdolności intelektualnych, moralnych i fizycznych człowieka, kontynuując badanie świata stworzonego, do czego na pierwszych stronach zachęca Pismo święte: źIngredimini super terram et replete eam». Młode narody, szczególnie zaś młode pokolenia śledzą z entuzjazmem rozwój wspaniałych wzlotów i podróży kosmicznych. O, jakże-byśmy pragnęli, by te przedsięwzięcia nabrały wymowy hołdu składanego Bogu, Stwórcy i Najwyższemu Prawodawcy. Podobnie jak te historyczne wydarzenia zapiszą się w rocznikach naukowych poznania kosmosu, aby stały się również wyrazem prawdziwego i pokojowego postępu jako solidnej podstawy ludzkiego braterstwa. Uczulony też był Jan XXIII na słuszne prawa narodów walczących o całkowitą wolność i wyzwalające się z kolonializmu. 15 sierpnia w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny papież odprawił mszę św. w kościele parafialnym w Castel Gandolfo i wygłosił apel o pokój w Algierze. Oświadczył: Ponawiamy nasz apel, zwracamy się do ludzi na odpowiedzialnych stanowiskach: użyjcie całej waszej dobrej woli i waszego prestiżu, aby ustał wszelkiego rodzaju gwałt i samowola. Niech brat uszanuje brata. Niech rządy i narody w sposób szlachetny starają się znaleźć drogę do owocnej współpracy. Niech nie dopuszczą do powstania stanu sprzecznego z prawdziwymi interesami tych, którzy mają w pokoju zamieszkiwać tę ziemię tak bardzo już dotkniętą żałobą. Przy końcu sierpnia Jan XXIII zwierzał się w Dzienniku duszy: Pobyt w Castel Gandolfo, który mi umożliwił prowadzenie z większą systematycznością moich zwykłych prac, związanych zawsze z bieżącymi wydarzeniami z życia Kościoła świętego, pozwolił mi także na śledzenia przygotowań do Soboru. Bardzo mi pod tym względem dopomogły wielkie audiencje, może nieco przeładowane, ponieważ gromadziły przedstawicieli wszystkich krajów świata, lecz tchnące duchowością i religijnością, szczerym i pobożnym zapałem, co jest objawem budującym i skłaniającym do optymizmu. Okazuje się. jasno i wydaje się. rzeczą wprost opatrznościową, że te tłumy Włochów, a bardziej jeszcze cudzoziemców, które przybywają do Rzymu, umieją wyczuć i przeprowadzić wyraźne rozgraniczenie między tym, co święte, a tym co świeckie, to znaczy: między Rzymem, stolicą katolicyzmu i siedzibą powszechnego Pontyfikatu Rzymskiego, a Rzymem starożytnych ruin i wiru życia świeckiego ... i światowego, który także nad brzegami Tybru szaleje. W rezultacie sprzyja to wzajemnemu szacunkowi pomiędzy różnorodnymi elementami ludzkimi, a nie stwarza trudności w kontaktach pomiędzy Włochami i nie-Włochami. Ze swej strony papież mógł trwać na swym stanowisku, wystarczająco dobrze zrozumianym, by udzielać się temu wszystkiemu, co jest związane z urzędem wiary, łaski i duszpasterstwa, a trzymać się z dala i nie mieszać się we wszelkiego rodzaju sprawy o charakterze politycznym. Rząd i władze miejskie starają się współpracować, jak tylko mogą, dla podwójnego celu: aby Sobór okazał się godnym Rzymu, który uznają za duchową stolicę świata, a Rzym, w przygotowaniach dotyczących zaopatrzenia, gościnności i czci okazanej przedstawicielom całego świata, by przewyższył najlepsze tradycje przeszłości. To wszystko dzieje się wbrew temu, czego się można było obawiać, ze względu na nieprzychylne ustosunkowania się pewnych kół, znajdujących się wszędzie, a zwłaszcza w Rzymie, na usługach "księcia tego świata". Jan XXIII ogłosił w dniu 5 września list apostolski o Soborze i regulaminie obrad. Mianował też dziesięcioosobowe prezydium Soboru, siedmioosobowy sekretariat oraz przewodniczących poszczególnych Komisji Soborowych. W skład Prezydium, którego członkowie mieli kolejno przewodniczyć obradom Soboru, weszli kardynałowie: Tisserant (dziekan Sw. Kolegium), Lienart (biskup Lilie), Tappouni (patriarcha Antiochii), Gilroy (arcybiskup Sydney), Play Deniel (arcybiskup Toledo), Frings (arcybiskup Kolonii), Ruffini (arcybiskup Palermo), Caggiano (arcybiskup Buenos Aires), Alfrink (arcybiskup Utrechtu) oraz Spellman (arcybiskup Nowego Jorku). W skład sekretariatu weszli kardynałowie: A. Cicognani (sekretarz stanu Stolicy Świętej), Siri (arcybiskup Genui), Montini (arcybiskup Mediolanu) Meyer (arcybiskup Chicago), Confalonieri (sekretarz Kongregacji Konsystorialnej) Doepfner (arcybiskup Monachium) oraz Suenens (arcybiskup Malines i Brukseli). Sekretarzem generalnym soboru mianowany został arcybiskup Pericle Felici. Na czele komisji soboru stanęli następujący kardynałowie: Otta-vaana (Komisja Teologiczna), Marełla (Komisja Biskupów i Zarządu Diecezjami), A. Cicognani (Komisja Kościołów Wschodnich), Masella (Komisja Sakramentów), Ciriaci (Komisja Kleru i Wiernych), Valeri (Komisja Zakonów), Agagianian (Komisja dla spraw misyjnych), Larraona (Komisja Liturgiczna), Pizzardo (Komisja Seminariów i Uniwersytetów) oraz Cento (Komisja Apostolstwa Świeckich oraz Prasy). Ponadto Ojciec św. powołał do życia sekretariat dla nadzwyczajnych spraw soborowych, tj. nowych problemów, które mogą się ujawnić w trakcie trwania Soboru, ale nie były rozważane w czasie prac przygotowawczych. Na czele tego sekretariatu stanął sekretarz stanu, kardynał Cicognani. Równocześnie ogłoszona została lista 12 niekatolickich wyznań lub grup wyznaniowych chrześcijańskich, które przyjęły zaproszenie Stolicy Świętej i obiecały przysłać obserwatorów na sobór. Na liście tej znaleźli się: Światowa Rada Ekumeniczna (w Genewie), Kościół Anglikański, Światowa Federacja Luterańska, Światowa Unia Prezbiteriańska, Ewangelicki Kościół Niemiecki, Światowa Konwencja Kościoła Chrystusowego, Światowy Komitet Przyjaciół (kwakrzy), Światowa Rada Kongregacjonalistów, Światowa Rada Metodystów, Koptyjski Kościół Egiptu oraz Syryjski Kościół Jakobitów. Dodano, że lista ta nie jest ani zamknięta, ani ostateczna. W liście apostolskim Ojciec Święty stwierdził, że Sobór będzie najliczniejszy ze wszystkich dotychczasowych, dlatego też było konieczne ustalenie regulaminu obrad. Każdy dzień rozpocznie msza św. Językiem oficjalnym Soboru będzie łacina. Decyzje będą podejmowane w głosowaniu większością dwóch trzecich. Obrady Soboru będą się odbywać podczas wspólnych i publicznych sesji, podczas zamkniętych zgromadzeń roboczych oraz w komisjach. Ojciec Święty przypomniał ponadto nałożony na wszystkich uczestników Soboru obowiązek tajemnicy, który rozciąga się także na niekatolickich obserwatorów. Obserwatorzy ci są oczywiście wyznaczeni do relacjonowania obrad Soboru swoim mandatariuszom, ale przyjmując zaproszenie na Sobór, przyjęli także zobowiązanie dochowania tajemnicy. Miesiąc przed rozpoczęciem soboru 11 września Jan XXIII wygłosił przez radio watykańskie orędzie do świata katolickiego, precyzując jeszcze raz najważniejsze zadania i cele soboru. M. in. oświadczył: Nowy Sobór Ekumeniczny ma być prawdziwą radością powszechnego Kościoła. Racją bytu Soboru, jak widać z zapowiedzi, z przygotowań i oczekiwań, jest kontynuowanie albo raczej bardzo energiczne podjęcie odpowiedzi, jaką daje cały świat współczesny na testament. Pana wyrażony w słowach znamionujących Bożą powagę, gdy wyciągnąwszy ręce ku krańcom świata mówił: "Idąc tedy nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, nauczając je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem* (Mt 28, 18-20). Poszukuje się Kościoła takim, jakim jest, jakim w swojej wewnętrznej strukturze i w swoim życiu wewnętrznym objawia się przede wszystkim przez udzielanie skarbów wiary oświecającej i łaski uświęcającej. A to właśnie mieści się w przytoczonych słowach Chrystusa, wyrażających najważniejsze zadanie Kościoła, które stanowi jego chlubę i zaszczyt: ożywiać, nauczać, modlić się. Natomiast jeśli chodzi o działalność Kościoła na zewnątrz, czyli o stosunek Kościoła do wymogów i potrzeb ludów, które na skutek warunków ziemskich skłonne są ocenić raczej ziemskie dobra i nimi się radować, w nauczaniu swym czuje się on zobowiązany do podjęcia odpowiedzialności za to, byśmy tak przeszli przez dobra doczesne, iżbyśmy wiecznych nie utracili. Sobór Powszechny będzie mógł podać w jasnych słowach rozwiązania postulowane przez godność człowieka i przez jego powołanie chrześcijańskie. Oto niektóre z nich: Zasadnicza równość wszystkich ludów w korzystaniu z praw i wykonywaniu obowiązków wobec całej rodziny ludzkiej. Odważna obrona charakteru świętego małżeństwa, które na małżonków nakłada obowiązek świadomej ofiarnej miłości. Małżeństwo ma przekazywać życie nowym pokoleniom i zagadnienie to należy rozważyć pod względem moralnym i religijnym na tle wielkiej odpowiedzialności społecznej w perspektywie doczesności i wieczności. Wobec krajów nie dość rozwiniętych Kościół chce się ukazać takim, jakim jest i jakim pragnie być, a mianowicie jako Kościół wszystkich, a przede wszystkim jako Kościół biednych. Wszelkie pogwałcenie i naruszenie piątego i szóstego przykazania, pomijanie obowiązków wypływających z siódmego przykazania, nędze życia społecznego, które wołają o pomstę do Boga - wszystko to musi być jasno przypomniane i opłakane. Obowiązkiem każdego człowieka jest czuwanie nad tym, by administracje i rozdział dóbr służyły wszystkim. Na tym polega rozwijanie wśród ludzi zmysłu społecznego i zmysłu wspólnoty, tkwiącego wewnętrznie w autentycznym chrześcijaństwie i wszystko to chrześcijaństwo stwierdza w sposób stanowczy. Co powiedzieć o stosunkach między Kościołem i państwem? Żyjemy w nowym świecie politycznym. Jednym z podstawowych praw, z jakich Kościół nie może zrezygnować, jest prawo wolności religijnej. O wolność religijną Kościół się upomina, jej naucza. Kościół nie może zrzec się swej wolności, bo ona jest istotnie związana z obowiązkami, jakie Kościół musi wypełniać. Te zaś obowiązki Kościoła nie stanowią tylko jakiegoś uzupełnienia tego, co inne instytucje winny czynić. Obowiązki Kościoła stanowią niezastąpiony i istotny element planów Opatrzności, zmierzających do tego, by człowieka wprowadzić na drogę prawdy, a prawda i wolność stanowią fundament, na którym wznosi się ludzka cywilizacja. W czasie przygotowania do Soboru można było stwierdzić jedną rzecz: ogniwo miłości, które od pierwszych wieków ery chrześcijańskiej łączyło wiele krajów Europy i znanego naówczas świata, dążącego do doskonałej jedności katolicyzmu, które następnie wskutek różnych okoliczności uległy rozluźnieniu i nawet zerwaniu, dziś skupiają na sobie uwagę tych wszystkich, którzy wrażliwi są na nowy powiew, tu i ówdzie wzbudzony projektem Soboru: na gorące pragnienie ponownego braterskiego połączenia w ramionach wspólnej matki świętego, powszechnego Kościoła. To jest powodem do wielkiej radości i przewyższa pierwsze nadzieje, które przyświecały przygotowaniom do światowego zebrania. Jak piękna jest modlitwa liturgiczna: "Abyś całemu ludowi chrześcijańskiemu pokój i jedność darować raczył". Jaka wielka radość budzi się w sercach przy czytaniu siedemnastego rozdziału Ewangelii św. Jana: "Aby wszyscy byli jedno" - jedno w myśli, w słowie, w uczynkach. Starożytny piewca pełnych chwały dziejów chrześcijaństwa, powracający do motywu, którym zachęca do powszechnej współpracy nad zaprowadzeniem sprawiedliwości i braterskiego współżycia wszystkich ludów, z naciskiem przypomina wszystkim dzieciom Kościoła, że w Rzymie zawsze żyją Piotr i Paweł: Paweł - naczynie wybrane, przeznaczony głównie do głoszenia Ewangelii narodom, które jej jeszcze nie otrzymały; drugi Szymon Piotr, od dwudziestu wieków zasiadający na pierwszej katedrze, otwierający i zamykający bramy niebios, otwierający - jak wiecie, Drodzy Synowie - te bramy w życiu obecnym i na wieczność. Zwracając się do bożków pogańskich woła: Opuśćcie wasze miejsca, zostawcie całkowitą wolność ludowi Chrystusa! To Paweł was wypędza, to krew Piotra i Pawła woła przeciwko wam! W formie bardzo spokojnej pokory następca świętego Piotra i Pawła w rządzeniu i apostolstwie Kościoła katolickiego, w przededniu zebrania się Soboru pragnie zwrócić się do wszystkich swoich dzieci ze wszystkiej zieimi, ze Wschodu i z Zachodu, do dzieci wszelkiego obrządku, wszelkiego języka, z modlitwą niedzieli dwunastej po Zielonych Świątkach. Nie można by znaleźć szczęśliwszych wyrazów i lepiej odpowiadających przygotowaniu indywidualnemu oraz zbiorowemu do Soboru Ekumenicznego. Pragniemy, by wszyscy w całym świecie powtarzali je i starali się, by je powtarzano z naleganiem w ciągu tych tygodni między 11 września i 11 października, dniem otwarcia wielkiego Zebrania Soborowego. Słowa tej modlitwy zdają się pochodzić z nieba. Poddają one ton dla zbiorowego śpiewu papieża i biskupów, kleru i ludu. Jeden śpiew podnosi się potężny, harmonijny, przenikający: "Światło Chrystusa - Bogu dzięki!". To światło jaśnieje i jaśnieć będzie przez wieki. To światło Chrystusa - Kościół Chrystusa, światło ludu. Wszechmocny, miłosierny Boże, Tobie wierni zawdzięczają, iż godnie i chwalebnie mogą Ci służyć; spraw, prosimy, byśmy bez przeszkody dążyli do obietnic Twoich. O to Cię błagamy ze wszystkich miejsc ziemi i nieba, przez zasługi Jezusa Chrystusa, Mistrza i Zbawiciela wszystkich. Amen, amen. Teraz papież postanowił przygotować swoją duszę do Soboru przez odprawienie osobistych rekolekcji. W Dzienniku duszy notował: Pragnąc nadać moim myślom pewien kierunek i skupić je wokół określonych tematów, postanowiłem zatrzymać się na trzech cnotach teologicznych - wierze, nadziei i miłości - oraz na czterech cnotach kardynalnych: roztropności, sprawiedliwości, męstwie i umiarkowaniu jako na siedmiu punktach mogących służyć za temat do medytacji nie tylko każdemu dobremu słudze Pana, lecz także do udoskonalenia świętej i uświęcającej mocy biskupa, zwłaszcza biskupa wszystkich biskupów, który powinien być najjaśniejszym światłem chwały Soboru. W wieży San Giovanni położonej w ogrodach watykańskich Jan XXIII odprawił swoje przedsoborowe rekolekcje w dniach od 10 do 15 września. W Dzienniku duszy pisał: Widzę jasno, że zajęcie się sprawami związanymi ze służbą Soborowi weźmie górę nad stosowaniem zwykłych form rekolekcji w ścisłym tego słowa znaczeniu. Lecz czymże jest to życie papieża, jeśli nie odprawianiem dzień po dniu prawdziwych rekolekcji dla zbawienia własnej duszy, pragnącej zbawić dusze wszystkich ludzi, odkupionych przez Jezusa Chrystusa "Zbawiciela świata"? Pod koniec rekolekcji Jan XXIII w przypływie wdzięczności wobec Pana Boga wyznał w Dzienniku duszy: Streszczenie wielkich łask, udzielonych temu, kto ma małe o sobie mniemanie, lecz przyjmuje dobre natchnienia i stosuje je z pokorą i ufnością. Pierwsza łaska: że przyjąłem z prostotą zaszczyt i ciężar pontyfikatu, ciesząc się z tego, iż nie uczyniłem nic, naprawdę nic, aby to spowodować; przeciwnie, starałem się usilnie i świadomie nie ściągać uwagi na moją osobę; byłem bardzo zadowolony, gdy widziałem - wśród zmiennych nastrojów konklawe - że szanse moje maleją i zwracają się ku innym osobom, nie mniej godnym i zasługującym na szacunek. Druga łaska: ukazały mi się jako proste i możliwe do natychmiastowego wykonania, pewne plany, zresztą wcale nie skomplikowane, a nawet bardzo proste, lecz o wielkim znaczeniu i odpowiedzialności, gdy chodzi o przyjaciół, oraz że spotkały się one z natychmiastowym powodzeniem. Ile słuszności zawiera zasada, by przyjmować dobre natchnienia z prostotą i ufnością! Że od razu w pierwszej rozmowie z moim sekretarzem stanu, w dniu 20 stycznia 1959 r. wystąpiłem z projektami - o których poprzednio wcale nie myślałem - dotyczącymi zwołania Soboru Powszechnego i Synodu Diecezjalnego oraz reformy prawa kanonicznego, a przeciwnymi wszystkim moim dotychczasowym poglądom i wyobrażeniom na ten temat. Ja sam byłem zaskoczony tymi propozycjami, których nikt mi nigdy nie podsuwał. A potem już wszystko wydawało mi się takie naturalne w swym natychmiastowym i ciągłym rozwoju. Po trzech latach przygotowań, niewątpliwie bardzo pilnych, lecz jakże szczęśliwych i spokojnych, doszliśmy teraz do stóp świętej góry. Niech Pan nam dopomaga i doprowadzi wszystko do szczęśliwego końca. Po rekolekcjach Jan XXIII ze zdwojoną energią i niezamąconym spokojem podjął się dalszej pracy. Nagle 23 września silne bóle w okolicy żołądka zaskoczyły i zdziwiły papieża. - Chryste! - zapytywał się Jan XXIII - czy teraz, właśnie teraz chciałbyś mnie wziąć do siebie? A może to tylko sygnał początku podróży mojej do wieczności? Ojcze! niech się dzieje nie jak ja chcę, ale jak Ty! Jan XXIII nie kapitulował jednak wobec choroby. Z chłopskim uporem zrywał się z łóżka ku przerażeniu lekarzy. - Proszę was tylko o jedno - błagał papież lekarzy - nikomu nie mówcie o mojej chorobie. Obawiam się, że wywołałoby to niepotrzebną panikę. Po krótkim czasie gwałtowne bóle ustąpiły. Pozostało jednak "pobolewanie". 4 października papież odbył zaplanowaną pielgrzymkę do Loreto i Asyżu. O godzinie 6,30 Jan XXIII z sześcioma kardynałami i z najbliższymi współpracownikami wsiadł do specjalnego pociągu, przysłanego przez prezydenta Włoch, Antonio Segniego. Pociąg wyruszył z dworca watykańskiego, który był nieczynny od roku 1863. Na dworcu rzymskim wsiadł do wagonu papieża premier Włoch, Amintore Fanfani, który towarzyszył papieżowi. Pogoda dopisała. Wspaniała jesień z całą tęczą barw stanowiła cudowne tło dla pielgrzymki. Na wszystkich udekorowanych stacjach tłumy ludzi entuzjastycznie witały ukochanego Ojca-Papieża. Pociąg na stacjach zwalniał i uśmiechnięty Jan XXIII udzielał swojego apostolskiego błogosławieństwa. W Loreto na oczach pięćdziesięciu tysięcy wiernych Jan XXIII ukoronował Matkę Bożą i Jej Boże Dziecię. Ceremonia była tak rodzinna i spontaniczna, że lud wraz z papieżem płakał. Następnie udał się papież do Asyżu. Tam w bazylice św. Franciszka zaznaczył w czasie przemówienia, że "u grobu wielkiego świętego Biedaczyny uczymy się znakomicie rzetelnej oceny tego wszystkiego, co ziemskie". Wieczorem przez umbryjskie pola i wzgórza, wśród bicia dzwonów kościelnych jechał pociąg z papieżem do Rzymu. Oczy Jana XXIII zachwycone były cudowną przyrodą. A jednak wkradał się w nie niepostrzeżenie lęk... Od czasu do czasu papież ocierał łzy spływające po policzkach. Im bliższy był termin rozpoczęcia Soboru, tym liczniej przybywali do Rzymu ojcowie soborowi. 7 października przybyła grupa polskich biskupów. Już na drugi dzień, tj. 8 października, przyjął ich papież na prywatnej audiencji. W imieniu episkopatu polskiego przemówił do Jana XXIII ks. prymas Stefan Wyszyński. Powiedział on m. in.: Jesteśmy gorąco wdzięczni Waszej Świątobliwości za zwołanie Soboru Watykańskiego II, gdyż już sam ten fakt przyniósł ożywienie nadziei chrześcijańskiej i zwrócił oczy świata na Kościół Chrystusowy. W ojczyźnie naszej o tym wzroście nadziei świadczą liczne wnioski, które episkopat, duchowieństwo i wierni katolicy składali na Sobór. Pragniemy gorąco podziękować za tyle dowodów wielkiej życzliwości dla episkopatu i Polski katolickiej. Zwłaszcza otrzymane ostatnio depesze Waszej Świątobliwości, wyrażające nadzieję na udział biskupów Polskich w Soborze, były dla serc naszych szczególnie drogie i podnoszące nas na duchu. Ufamy, że udział biskupów polskich w Soborze Watykańskim II będzie dla Kościoła owocny, podobnie jak to już nieraz w dziejach bywało, gdy prymasi i biskupi polscy brali udział w Soborach: arcybiskup gnieźnieński Henryk, zwany Kietliczem, w Soborze Laterańskim IV w roku 1215, za panowania papieża Innocentego III; arcybiskup Mikołaj Trąba, który na Soborze w Konstancji (1414-1418) został prymasem Polski; arcybiskup gnieźnieński Jan Łaski, na Soborze Laterańskim V w 1515 roku; kardynał Stanisław Hozjusz, legat papieski i jeden z przewodniczących na Soborze Trydenckim; arcybiskup Ledóchowski i inni biskupi polscy obecni na Soborze Watykańskim I. Dziś w Soborze Watykańskim II biorą udział nie tylko biskupi polscy tu obecni, ale cała Polska na kolanach modli się w zorganizowanych we wszystkich diecezjach i parafiach "czuwaniach soborowych z Maryją Jasnogórską". Pomni na wielkie zaufanie Waszej Świątobliwości do Matki Boskiej Częstochowskiej - czemu Wasza Świątobliwość dał wyraz na posiedzeniu Centralnej Komisji Przygotowawczej do Soboru w lutym bieżącego roku - jesteśmy nim żywo zainteresowani i za nie wdzięczni. I dlatego przedstawiamy Waszej Świątobliwości księgę zawierającą obraz tej modlitwy soborowej w Polsce. Papież prosił, aby wszyscy biskupi usiedli. Z wielką ojcowską prostotą i miłością mówił: Wyrażam żywą radość z przybycia Księdza Kardynała i Biskupów polskich na Sobór Watykański II. Czuję się spowinowacony z Biskupami polskimi, gdyż już z domu rodzicielskiego wyniosłem wielką cześć dla Polski... Jest w powołaniu, które od Boga pochodzi, coś z czaru wiosny. Każda wiosna to początek czegoś nowego, czegoś świeżego, to zapowiedź szczęsna, to zryw młodości. Powołanie to roślinka delikatna. Bywa, że ideał poświęcenia powstaje w młodej duszy przez to, że żywi ona uczucie sympatii do osoby, do ziemi ojczystej czy do jakiegoś zajęcia. Chciałbym zaznaczyć, że gdy chodzi o moje powołanie kapłańskie, to powstało ono na podstawie budzących się uczuć dla szlachetnych poczynań Waszego bohaterskiego narodu. Sięgając do wspomnień Naszego dzieciństwa z rozrzewnieniem wspominamy osobę starszą, samotną, żyjącą w Naszym domu rodzinnym, którą dla jej wielkich zalet rozumu i serca powszechnie uważaliśmy za głowę rodziny. Ta osoba czcigodna mówiła nam często o Polsce, o bohaterskim narodzie polskim, o powstaniach wolnościowych. W młodej Naszej duszy budziły się wtedy pragnienia poświęcenia, rosła miłość ideałów wolności. To Polska i jej losy, często nieszczęśliwe, ale zawsze idealne, kształtowały u Nas chęć do pracy i poświęcenia dla innych. Mówiono Nam też, że w dalekiej Polsce w obronie wolności Waszego kraju życie poświęcił nasz rodak pochodzący z Bergamo - nazwiskiem Francesco Nullo. Mówicie Mi, że odrodzona Polska postawiła temu szlachetnemu pułkownikowi pomniki, jego nazwiskiem nazwała ulice, jak to miało miejsce na Ziemiach Zachodnich, po wiekach odzyskanych, we Wrocławiu. Muszę Wam też powiedzieć, że proboszcz, który Mnie chrzcił, nazywał się również Nullo i był prawdopodobnie z rodziny bohaterskiego pułkownika. Nazywał się co prawda Nullo, czyli w Waszym języku "małe nic", ale swoim uczuciem i kapłańskim przykładem dał nam podstawy prawdziwie chrześcijańskiego życia. W latach młodzieńczych, gdy dusza jest pełna polotów, z zaciekawieniem, jak również z zachwytem młodego człowieka czytaliśmy książki Sienkiewicza: Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski. Jego romantyzm zadziwiał, uszlachetniał, porywał. Pisma Sienkiewicza są piękne i czyste, nie ma w nich nic z chorobliwej erotyki. Podobnie jak Wy sami, odczuwaliśmy podziw dla bohaterów sienkiewiczowskich. Mówią one o umiłowanej przez nas Częstochowie. Pan Wołodyjowski był i dla Nas ideałem rycerza bez skazy. Później szły lata młodości, aż zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki w kapłaństwie. Opatrzność Boża sprawiła, że na pierwsze lata kapłańskie wywarł niezatarty ślad niezapomniany biskup Bergamo, Mons. Radini Tedeschi, przyjaciel Waszego późniejszego kardynała Sapiehy. Mówił mi o nim. Toteż z okazji Kongresu Eucharystycznego w Wiedniu 1912 roku powziąłem chęć zobaczenia tego kraju, który jak magnes od najmłodszych lat mnie przyciągał. Razem z innym kapłanem, znacznie ode mnie starszym, ale równie przedsiębiorczym, wybraliśmy się z Wiednia do Polski. Zajechaliśmy do Krakowa. Pamiętamy Wawel, pamiętamy katedrę wawelską, pomniki Jadwigi, groby królów... Wiemy, że był to dzień 17 września, gdy Kościół obchodzi święto Stygmatów św. Franciszka. Odprawiałem wtedy mszę świętą na Wawelu. Byłem też z wizytą u biskupa krakowskiego, mons. Sapiehy. Wielkie wrażenie artystyczne wywarła na Nas świątynia Mariacka. My sądziliśmy, że piękne kościoły są tylko w Naszym Bergamo... Wspominamy grób św. Stanisława na Skałce. Byliśmy z moim towarzyszem również w Wieliczce. Doznaliśmy szczerego wzruszenia, gdy robotnicy wracający z pracy z kopalni pozdrawiali Nas przyjaźnie. Mile ujęci byliśmy widokiem kaplicy wyciosanej w soli w podziemiach kopalni. O drugiej podróży do Polski, gdy byłem w Częstochowie, mówiłem innym razem. Później już na stanowiskach dyplomatycznych, śledziliśmy zmagania Waszego narodu walczącego o wolność, o nietykalność granic. Przeżywaliśmy szczerze wszystkie te bohaterskie wysiłki, którymi naród Wasz wywalczył swoją niepodległość. Spotykaliśmy w Naszej pracy dyplomatycznej zawsze Waszych ludzi, którzy rozumem, głową, sercem, sztuką pragnęli zaznaczyć i podkreślić nieprzedawnione prawa Wasze do wolności. Radowaliśmy się razem z Wami z odzyskania przez Was niepodległości. Pamiętamy katedrę warszawską i jej białą fasadę, dziś tak odmienną. Ostatnio żywiliśmy obawy, czy będziecie mogli przybyć do Rzymu na Sobór. Tymczasem jesteście u Nas! Radują się oczy Nasze, patrząc na pokaźną gromadkę Biskupów polskich z kardynałem Wyszyńskim, Waszym Prymasem. Wam wszystkim, Waszemu wiernemu ludowi, Waszym kapłanom, udzielamy z ojcowskiego serca szczególnego błogosławieństwa apostolskiego. Po przemówieniu i udzieleniu błogosławieństwa papież rozmawiał z poszczególnymi biskupami. Pod koniec rozmowy ks. prymas poprosił papieża o poświęcenie obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, która jest przeznaczona dla Polonii w Australii. Ojciec św. przypatrzył się obrazowi. Z wielkim wzruszeniem powiedział: - Matka Boża Częstochowska jest mi najdroższa od młodości. Cieszę się, że cześć Matki Bożej Częstochowskiej rozwija się nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Na zakończenie audiencji Jan XXIII odmówił ze wszystkimi Ave Maria i Salve Regina. Zbierających się w Rzymie ojców soborowych zaskoczyło ukazanie się na łamach Acta Apostolicae Sedis z dnia 8 października br. Motu Proprio Ojca św. Jana XXIII, Summi Pontijicis electio, które wprowadza pewne zmiany w Konstytucji Apostolskiej Papieża Piusa XII, Vacantis Apostolicae Sedis. Zmiany te dotyczyły zarządzeń w okresie od śmierci papieża do wyboru jego następcy. I tak: Wyboru papieża dokonuje Kolegium Kardynalskie większością 2/3 obecnych na konklawe. Jeżeli liczba obecnych nie jest podziel-na przez trzy, wymagana jest większość 2/3 plus jeden. Motu proprio Summi Pontijicis electio zmieniło również przepisy dotyczące materiałów konklawe. Według Konstytucji Apostolskiej Vacantis Apostolicae Sedis materiały z przebiegu wyboru papieża ulegały zniszczeniu przez spalenie. Obecnie - według wyraźnego przepisu Motu proprio - materiały z konklawe mają być zabezpieczone i przechowane w archiwum papieskim. Dostęp do tych materiałów będzie dozwolony tylko i wyłącznie za zgodą każdorazowego papieża. Nie wolno też obecnie fotografować i nagrywać na taśmie agonii papieża. Trumnę ze zwłokami papieża przenosi się do "grot watykańskich" przez bramę św. Marty w obecności kardynała karoerlinga, trzech najstarszych kardynałów (biskupa, prezbitera i diakona), kardynała Sekretarza Stanu i archiprezbitera bazyliki św. Piotra. Gdyby w chwili śmierci papieża nie było kamerldmga, kardynałowie mają obowiązek przystąpić jak najszybciej do wybrania go. Do chwili wybrania funkcje zastępcze pełni dziekan Kolegium Kardynalskiego. Dziwny lęk i powaga ogarnęła wszystkich. Memento mori (pamiętaj o śmierci) zrobiło należyte wrażenie. Sprawy ludzkie raptownie pomniejszyły się, aby ustąpić miejsca sprawom Boga... 59. GODZINA SOBORU We wtorek 11 października o godzinie 8,30 przez Spiżową Bramę wyszła z Watykanu dwukilometrowa procesja złożona z ponad dwu i pół tysiąca Ojców Soboru - kardynałów, patriarchów, arcybiskupów, biskupów, generalnych przełożonych zakonów - wszyscy w białych kapach i infułach lub złotych koronach. Na końcu niesiony na sedia gestatoria ukazał się Jan XXIII. Na placu św. Piotra przywitała go burza oklasków i okrzyków 150-tysięcznego tłumu. Papież do wszystkich wyciągał ramiona, błogosławił i dziękował uśmiechem za owację. Pochód skierował się przez plac św. Piotra do bazyliki watykańskiej, której nawa główna została przekształcona na aulę soborową. Na specjalnych trybunach zajęli miejsca oficjalni delegaci 85 państw, 30 przedstawicieli ugrupowań wyznań chrześcijańskich, dyplomaci, dziennikarze, pracownicy radia i telewizji. Kiedy papież ukazał się w drzwiach bazyliki św. Piotra, rozległ się potężny hymn: Tu es Petrus. Po przyjściu do konfesji Jan XXIII zaintonował hymn do Ducha św.: Veni Sancte Spiritus, podjęty przez całe zgromadzenie. Mszę św. do Ducha Świętego odprawił kardynał Tisserant. Zaraz po niej rozpoczęła się pierwsza publiczna sesja Soboru. Ojcowie Soboru złożyli Ojcu św. akt obediencji. Następnie Jan XXIII uczynił uroczyste wyznanie wiary 'katolickiej, które po nim w imieniu wszystkich Ojców Soboru wygłosił sekretarz generalny Soboru, arcybiskup Pericle Felici. Po litanii do Wszystkich Świętych odśpiewano w języku greckim suplikacje. Następnie Jan XXIII wygłosił przemówienie, w którym powiedział m. in.: Żywimy wielką nadzieję, że Kościół oświecony światłem tego Soboru, wzbogaci się o skarby duchowe, zaczerpnąwszy zeń siły i nowych mocy, patrzeć będzie nieustraszony w przyszłość. Rzeczywiście, dzięki stosowanym unowocześnieniom i mądremu zorganizowaniu wzajemnej współpracy, Kościół będzie w ten sposób działał, by ludzie, rodziny, narody faktycznie zwracały się do rzeczy niebieskich. W ten sposób obecny Sobór staje się powodem do wdzięczności dla Najwyższego Dawcy wszelkiego dobra, sławiąc hymnem radosnym chwałę Chrystusa Pana, chwalebnego i nieśmiertelnego Króla wieków i narodów. Do obowiązków Soboru Powszechnego należy przede wszystkim strzeżenie świętego depozytu nauki chrześcijańskiej i podawanie go w jak najbardziej skutecznej formie. Nauka ta obejmuje całego człowieka złożonego z duszy i ciała i jako pielgrzymującemu po tej ziemi nakazuje dążyć do nieba. Wskazuje nam to sposób urządzenia swego życia na ziemi, jako życia obywateli zarówno ziemskich, jak i niebieskich i taką drogę wypełniania obowiązków, by osiągnąć cel naznaczony nam przez Boga. Oznacza to, że wszyscy ludzie zarówno wzięci jako jednostki, jak i społecznie z sobą powiązani mają obowiązek dążyć nieustannie przez całe życie do osiągnięcia dóbr niebieskich; i że winni używać dóbr ziemi jedynie do tego celu tak, aby one nie wychodziły na szkodę w osiągnięciu szczęśliwości niebieskich. Powiedział Pan: "Szukajcież tedy najprzód Królestwa Bożego i sprawiedliwości Jego" (Mt 6, 33). Słowo "najpierw" wyraża, w jakim kierunku powinny zwracać się nasze myśli i nasze wysiłki; nie ma więc potrzeby przytaczać dalszych słów z tejże samej zachęty Pańskiej, że wszystko inne będzie wam przydatne (tamże). Rzeczywiście w Kościele zawsze byli i dzisiaj są tacy, którzy z całych sił dążąc do wypełnienia ewangelicznej doskonałości, nie omieszkają być pożytecznymi dla społeczeństwa. Z przykładu ich życia praktykowanego i z podejmowanej przez nich miłości bierze siłę i wzrost wszystko, co wzniosłe i szlachetne w społeczności ludzkiej. Ponieważ ta nauka obejmuje wielorakie pola ludzkiego działania, odnoszące się do poszczególnych osób, jak i do rodzin oraz do całego życia społecznego, konieczną jest rzeczą, aby Kościół nie oddalał się od świętego dziedzictwa prawdy przekazanego przez Ojców; lecz aby równocześnie uwzględniał teraźniejszość, nowe warunki i formy życia nowoczesnego na świecie, które otwarły nam drogi dla apostolstwa katolickiego. Z tego też powodu Kościół nie przyglądał się biernie godnemu podziwu postępowi odkryć geniuszu ludzkiego i nie pozostał w tyle w sprawiedliwej ich ocenie; lecz idąc za tym rozwojem nie przestaje napominać, aby poprzez świat rzeczy zmysłowych kierowali swe oczy na Boga, źródło wszelkiej mądrości i wszelkiej piękności. Każe im nie zapominać o przykazaniu "Panu Bogu twemu kłaniać się będziesz i jemu służyć będziesz" (Mt 4, 10; Łk 4, 8), tak żeby urok rzeczy widzialnych nie przeszkadzał w prawdziwym postępie. Ludzie coraz bardziej przekonują się o najwyższej cenie godności ludzkiej osoby, o jej doskonaleniu i obowiązkach, jakie ona nakłada. Co więcej, doświadczenie nauczyło ich, że gwałt wyrządzony drugiemu, siła uzbrojenia, przewaga polityczna nie stanowią środka do pomyślnego rozwiązania ważnych zagadnień, jakie ich trapią. W takim stanie rzeczy Kościół katolicki pragnie okazać się matką miłującą wszystkich, matką łaskawą, cierpliwą, pełną miłosierdzia i dobroci względem synów odłączonych, podnosząc za pośrednictwem tego Soboru Powszechnego pochodnię prawdy religijnej. Do rodzaju ludzkiego przygnębionego tylu trudnościami mówi jak niegdyś św Piotr do ubogiego, który prosił go o jałmużnę: "Srebra i złota nie mam; lecz co mam, to ci daję; W imię Jezusa Chrystusa Nazaretanskiego wstań a chodź!" (Dz 3, 6). Kościół istotnie dzisiejszym ludziom nie ofiaruje przemijających bogactw, nie obiecuje szczęśliwości czysto ziemskiej, lecz udziela im łaski Bożej, która podnosząc ludzi do godności synów Bożych, stanowi najskuteczniejszą obronę i pomoc do życia bardziej ludzkiego. Kościół otwiera źródło swej życiodajnej nauki, która ludziom oświeconym światłem Chrystusowym pozwala zrozumieć nareszcie, czym naprawdę są, czym jest ich nieprześcigniona godność, ich właściwy cel. Kościół wreszcie przy pomocy swych synów rozszerza pełnię chrześcijańskiej miłości, która bardziej niż cokolwiek innego zdolną jest usunąć zarzewie niezgody; ona tylko zdolna jest rozplenić ?zgodę, sprawiedliwy pokój i jedność bratnią wśród wszystkich. Wszechmocny Boże, w Tobie pokładamy całą naszą ufność, nie dowierzając własnym siłom. Spojrzyj łaskawym okiem na obecnych tu Pasterzy Twego Kościoła, niech światło Twej łaski niebieskiej wspiera ich w podejmowaniu decyzji i w uchwalaniu praw i racz wysłuchać w pełni modlitw, które ku Tobie wznosimy - w jednomyślności wiary, słowa i ducha. Maryjo, Wspomożycielko Wiernych, Wspomożycielko Biskupów, Ty, której dowodów miłości doświadczaliśmy niedawno w sanktuarium w Loreto, gdzie Ci się podoba odbierać cześć dla tajemnicy Wcielenia, układaj wszelkie sprawy oraz daj pomyślny i łaskawy wynik, a wespół z Oblubieńcem Twoim św. Józefem, ze świętymi Apostołami Piotrem i Pawłem, ze świętymi Janami Chrzcicielem i Ewangelistą, staw się za nami u Boga. Jezusowi Chrystusowi umiłowanemu Zbawicielowi naszemu nieśmiertelnemu Królowi ludów i czasów, niech będzie miłość, władza i sława na wieki wieków. Amen. Wieczorem tego samego dnia plac św. Piotra napełnił się tłumem mieszkańców Rzymu, którzy przyszli tutaj z pochodniami, aby zamanifestować miłość do Jana XXIII i zaufanie do Ojców Soboru. Kiedy wierni odśpiewali "Wierzę w Boga", papież przemówił do nich pełen wzruszenia: Drodzy Synowie! Słyszę wasze głosy. Ja mam tylko jeden głos, ale on zbiera w sobie głosy całego świata; tu rzeczywiście cały świat jest reprezentowany. Można powiedzieć, że nawet księżyc pospieszył się dzisiejszego wieczoru. Spójrzcie do góry, księżyc przygląda się temu widowisku. Tak to zamykamy wielki dzień pokoju, tak, pokoju! Chwała Bogu, a ludziom dobrej woli - pokój! Trzeba często powtarzać to życzenie. Jeślibym zapytał was teraz: skąd przybywacie? Synowie Rzymu, którzy są tu najliczniej zebrani, odpowiedzieliby: o, my jesteśmy synowie twoi najbliżsi, ty jesteś naszym biskupem, biskupem Rzymu. A więc, synowie Rzymu, czujecie, że reprezentujecie rzeczywiście Rzym, Rzym, który z woli Opatrzności jest "głową świata", dla niesienia prawdy i pokoju chrześcijańskiego. W tych słowach mieści się odpowiedź na wasz hołd. Moja osoba nie liczy się wcale, nic nie znaczy. Brat do was przemawia, brat, który z woli Pana naszego został Ojcem. Lecz wszystko razem ojcostwo i braterstwo, jest łaską Boga. Wszystko, wszystko! Jesteśmy braćmi! Światło które świeci nad nami, które płonie w waszych sercach i w waszych sumieniach, to światło Chrystusa, który chce przez łaskę swą zawładnąć wszystkimi duszami. Udzielę wam błogosławieństwa. Do mego boku zapraszam z miłością Marię Pannę, której dzisiaj świętujemy macierzyństwo. Kiedy powrócicie do domu i znajdziecie wasze dzieci, ucałujcie je i powiedzcie: to jest pocałunek papieża. Znajdziecie może jakąś łzę do otarcia. Miejcie dla tego, który cierpi, słowa otuchy. Niech wiedzą nieszczęśliwi, że papież jest razem ze swymi dziećmi, zwłaszcza w godzinie smutku i goryczy. Do błogosławieństwa dołączam jedno jeszcze życzenie: Dobranoc! Jeszcze tego samego dnia dowiedział się uradowany Jan XXIII, że niespodziewanie przybyło do Rzymu dwóch obserwatorów z ramienia Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego. Nazajutrz po modlitwach i mszy św. papież ze zrozumiałą ciekawością zaczął przeglądać, co o Soborze piszą światowe agencje prasowe. Le Monde pisał: Czy należy oczekiwać od tego Soboru jakichś sensacyjnych reform? Na pewno nie. Przede wszystkim dlatego, że Kościół katolicki z natury swej jest temu przeciwny. Ale nasuwa się tu jedno stwierdzenie. Po raz pierwszy Sobór zostaje zwołany nie żeby się przeciwstawić jakiemuś "błędowi" wewnątrz lub zewnątrz Kościoła. II Sobór Watykański - wedle głębokiej myśli Jana XXIII - zbiera się nie po to, żeby wystąpić przeciw komuś, a jeśli nawet, to - jak to zauważył jeden z pastorów protestanckich - "przeciwko samemu Kościołowi", tj. przeciwko swoim własnym "demonom". Katolicyzm odziedziczył z przeszłości pewne formy społeczności doczesnej. W wielu rzeczach zachowuje więzy, zbyt bliskie z klasami rządzącymi, co tłumaczy po części jego klęski. Władza kościelna niedostatecznie spostrzegła się, że weszliśmy w okres pokonstantyński, który wymagał radykalnych zmian języka i stylu. Szary człowiek, masy robotnicze, mnóstwo krajów ekonomicznie słabych tzw. trzeciego świata, nadal nie będzie interesowało się Kościołem, jeśli ten nie zastosuje w swych instytucjach - w sposób widoczny i powszechny - zasad ewangelicznych, jakie zaleca swym wiernym. Trzy podstawowe reformy powinny być a priori wysunięte: reorganizacja Kurii Rzymskiej, co jest przedmiotem życzeń wielu biskupów; rewaloryzacja władzy biskupiej - przewidziana już w programie I Soboru Watykańskiego - jako niezbędna przeciwwaga dla dogmatu o nieomylności papieża - i opracowanie przepisów Prawa Kanonicznego, precyzującego prawa świeckich katolików. Gdy te trzy zagadnienia zostaną w zadowalający sposób załatwione, oblicze Kościoła Rzymskiego odmieni się; krew będzie lepiej krążyć pomiędzy głową i członkami; chrześcijanie cywilizacji afrykańskich i wschodnich przestaną stopniowo czuć się nieswojo w religii do tej pory wybitnie zeuropeizowanej, pomimo że nosi miano katolicka. Radziecka Agencja Prasowa TASS opublikowała z okazji otwarcia Soboru ekumenicznego oświadczenie, w którym czytamy m. in.: Sobór obradować będzie nad wieloma zagadnieniami z zakresu teologii i obrzędów religijnych. Niewątpliwie jednak Sobór poza tym poruszy również zagadnienia dotyczące aktualnej sytuacji międzynarodowej i ze względu na te właśnie prace skupia najwięcej uwagi ze strony bardzo licznych komentatorów, którzy znaleźli się obecnie w Rzymie. Powszechnie wiadomo, że obecny papież Jan XXIII, korzystając z licznych sposobności, wypowiadał się na rzecz pokoju, przeciwko wyścigowi zbrojeń atomowych oraz za rozwiązaniem pokojowym międzynarodowych kwestii spornych. Times: Faktem jest, że II Sobór Watykański odbywa się w momencie, kiedy sekciarstwo i podejrzliwość pomiędzy katolikami rzymskimi i Kościołami Reformowanymi zmalały w sposób, jakiego poprzednia generacja nie byłaby w stanie nawet przewidzieć. Nadzieje na zjednoczenie nie będą miały zbyt wielkiego bezpośredniego wpływu na obrady soborowe i żaden protestant, biorący rzecz realnie, nie będzie na nie liczył. Możliwość, jaka się dziś otwiera - to możliwość podjęcia badań odnośnie organizacji i duszpasterstwa Kościoła Rzymskiego. Celem zasadniczym będzie unowocześnić misję duszpasterską Kościoła, przystosować ją do potrzeb świata współczesnego i wyrażać ją w sposób zrozumiały dla pięciuset milionów wiernych. Sedno zagadnienia to przekonanie panujące nie tylko w Europie, ale i wśród nowych biskupstw zamorskich, że władza Kościoła jest zbyt scentralizowana w Rzymie. Wysunięto propozycje, aby Sobór zbierał się permanentnie w formie reprezentacji konferencji episkopatów poszczególnych krajów, aby lepiej wzmocnić głos Kościoła... oraz aby bardziej umiędzynarodowić Kurię Rzymską. Daily Telegraph Chrześcijanie wszystkich wyznań mogą się cieszyć, że Sobór zbiera się w atmosferze serdeczności i w duchu współpracy niespotykanych od czasu Reformacji. Największy wpływ na to zbliżenie się szeregów chrześcijan przypisać należy temu, który zwołał Sobór, Papieżowi Janowi XXIII. W ciągu czterech lat swego pontyfikatu promieniująca z jego osobowości żarliwość rozbudziła dobrą wolę z kolei u przywódców religijnych nawet bardzo daleko stojących od jego wiernych, a wśród nich - arcybiskupa Canterbury, prymasa Kościoła Anglikańskiego. New York Times: Rezultaty II Soboru Watykańskiego może przez naszą generację nie zostaną w pełni zrozumiane. Jasne jest jednak, że jeśli wszystkie odłamy chrześcijaństwa dojdą do tego, że zapomną o starych nienawiściach, a zastąpią je starymi prawdami, cud zjednoczenia chrześcijaństwa będzie się mógł bardzo łatwo dokonać. Następnie Jan XXIII przyjął w kaplicy Sykstyńskiej misje dyplomatyczne, przysłane na otwarcie Soboru przez 85 państw. Przemówił do nich nie jak dyplomata do dyplomatów, jak polityk do polityków, ale jak kochający ojciec do swych synów. Powiedział wtedy m. in.: Jest rzeczą wiadomą i oczywistą, że sobór zawsze na pierwszym miejscu jest sprawą Kościoła katolickiego. Jest znakiem jego żywotności i podkreśleniem jego duchowego posłannictwa. Pragnie też tak posługiwać się swymi środkami, by nauka Ewangelii była godnie przeżywana i chętniej przyjmowana przez narody. Jest także celem Soboru przygotować drogi spotkania wielu braci, ma on być bowiem - jak powiedzieliśmy w dniu 25 stycznia 1959 roku - powtórzonym wezwaniem wiernych należących do społeczności oddzielonych, by Nam towarzyszyli w tym poszukiwaniu jedności i łaski, do których wzdycha tak wiele dusz ze wszystkich krańców ziemi. Pragnie też Sobór pokazać światu, jak trzeba wprowadzać w życie naukę Boskiego Mistrza, Księcia Pokoju. Ktokolwiek bowiem żyje według tej nauki, przyczynia się do utrwalania pokoju i do upowszechnienia prawdziwego dobrobytu. A wśród ludzi uznających jedynie grę sił fizycznych Kościół ma obowiązek objawiać doniosłość i skuteczność siły moralnej chrystianizmu, który jest posłannictwem prawdy, sprawiedliwości i miłości. Taka jest dziedzina wysiłków Papieża, by ustanowić pokój prawdziwy mający za zadanie wychowywanie narodów w szacunku dla osoby ludzkiej oraz wprowadzenia wolności kultu religii; pokój, który utrwala zgodę między . Państwami, i to oczywiście nawet wtedy, gdy od nich musi wymagać pewnych ofiar. Naturalnym skutkiem będzie wtedy wzajemna miłość, braterstwo i koniec walk między ludźmi różnego pochodzenia i poglądów. W ten sposób przyspieszyłoby się tak pilnie potrzebną pomoc dla narodów w drodze do rozwoju i dobrobytu, wyłączając równocześnie wszelką chęć podporządkowania ich sobie. Ten właśnie pokój Kościół pragnie swymi wysiłkami utrwalić: przez modlitwę, przez swój głęboki szacunek dla słabych, chorych, starców; przez rozpowszechnienie swej nauki, która jest nauką miłości braterskiej, ponieważ ludzie są braćmi, - i mówimy to ze szczerym wzruszeniem - dziećmi tego samego Ojca. A Sobór bez wątpienia przyczyni się do przygotowania zupełnie nowej atmosfery i do usunięcia wszelkich konfliktów, a zwłaszcza wojny, tej katastrofy dla narodów - oznaczałaby ona bowiem dzisiaj zniszczenie ludzkości. Następnego dnia przyjął Jan XXIII, również w kaplicy Sykstyńskiej, dziennikarzy i sprawozdawców prasowych przybyłych na Sobór. I do nich przemówił papież z całą powagą i autorytetem: Wasza odpowiedzialność, Drodzy Panowie, jest wielka. Jesteście na służbie prawdy i w miarę, jak tej służbie jesteście wierni, odpowiadacie oczekiwaniom ludzi. Świadomie mówimy: ludzi w ogóle. Albowiem jeśli był okres, w którym prasa docierała tylko do małej elity, jest rzeczą oczywistą, że dziś nadaje ona definitywną orientację myślom, uczuciom i dążeniom wielkiej części ludzkości. Dlatego zniekształcenie prawdy przez organy informacyjne może pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki. Oczywiście, wielką jest pokusa, by ulec upodobaniom pewnych odbiorców i dla szybkości informacji poświęcić jej dokładność, a dla tak zwanej "sensacji" okazać więcej zainteresowania niż dla obiektywnej prawdy. W ten sposób uwydatnia się przesadnie jakiś szczegół czysto zewnętrzny, a zaciera głęboką rzeczywistość w przedstawieniu faktu, w analizie sytuacji, opinii czy wierzenia. I tu również, jak Panowie widzą, napotykamy na jeden ze sposobów zaciemniania prawdy. I jeśli to pociąga poważne konsekwencje w każdej dziedzinie, to o ileż będą one ważniejsze w najbardziej wewnętrznej i świętej, w dziedzinie religii, w której chodzi o stosunek duszy do Boga. Sobór Powszechny ma naturalnie swoje strony zewnętrzne i drugorzędne, które mogą stanowić pożywkę dla ciekawości ogółu. Na dalszą metę może on również wywrzeć dodatni wpływ na stosunki między ludźmi w dziedzinie społecznej i politycznej. Ale w soborze chodzi przede wszystkim o wielki fakt religijny. Pragniemy całym sercem, byście mogli dopomóc do uwydatnienia właśnie tego faktu. Oznacza to, jakiego taktu, jakiej troski o zrozumienie i dokładność ma się prawo oczekiwać w tych sprawach od informatora, starającego się przynieść zaszczyt swojemu szlachetnemu zawodowi. Domagamy się od was wszystkich wysiłku, byście zrozumieli i umożliwili innym zrozumienie przede wszystkim religijnej i duchowej natury tych uroczystych posiedzeń soborowych. Oczekujemy, Drodzy Panowie, po sumiennym spełnieniu waszej misji informatorów o Soborze bardzo dodatnich owoców w orientacji opinii światowej w odniesieniu do Kościoła katolickiego w ogóle, do jego instytucji i do jego wskazań. Może się zdarzyć - zwłaszcza gdy nie może dojść do głosu informacja lojalna i rzeczowa - że na tym punkcie mogą powstać uprzedzenia, niejednokrotnie uparte, podtrzymujące w umysłach zarzewie nieufności, podejrzeń, nieporozumień, które pociągają za sobą opłakane skutki, utrudniające rozwój harmonii między ludźmi i między narodami. Te uprzedzenia pochodzą zazwyczaj z informacji niedokładnej albo niezupełnej. Kościołowi przypisuje się nauki, których On nie wyznaje, zarzuca się postawę, jaką mógł zajmować w dawnych warunkach historycznych, które uogólnia się niesłusznie, nie uwzględniając ich charakteru przypadkowego i okolicznościowego. Cóż, Panowie, nasz Sobór Powszechny może stanowić lepszą okazję do nawiązania prawdziwego kontaktu z życiem Kościoła, do zasięgnięcia informacji od odpowiedzialnych czynników, które jasno wyrażają myśl Episkopatu Kościoła Powszechnego, tu zgromadzonego. Już sama zapowiedź Soboru wzbudziła w całym świecie znaczne zainteresowanie, do czego wyście się w dużej mierze przyczynili. 13 października na pierwszej roboczej sesji Soboru zaskoczyło wszystkich wydarzenie, które miało stać się czymś przełomowym w przebiegu Soboru. Oto na samym początku sesji odczytano listę stu sześćdziesięciu kandydatów do stałych komisji soborowych. Lista ta została opracowana przez Kurię Rzymską i Centralną Komisję Przygotowawczą i była zaaprobowana przez samego papieża. Po odczytaniu listy do mikrofonu podszedł kardynał Achilles Lienart z Lilie i oświadczył, że proponuje odroczenie głosowania, ponieważ nie dostarczono Ojcom Soboru dostatecznych informacji o kandydatach i Ojcowie Soboru nie mieli dosyć czasu, aby między sobą przeprowadzić potrzebne rozmowy na ten temat. Sesji tej przewodniczył kardynał niemiecki Joseph Frings. Zwrócił się on do uczestników Soboru, aby przez podniesienie rąk ustosunkowali się do przedstawionej propozycji. Ku zdumieniu wszystkich podniósł się las rąk, popierających kardynała Lienarta. Kardynał Frings zawiesił zatem obrady do 16 października. Sesja ta trwała pół godziny. Jan XXIII nie chcąc swoją obecnością krępować wolności wypowiedzi Ojców Soboru, przebywał w tym czasie w swoim apartamencie i obserwował sesję przez specjalne dla niego skonstruowany aparat telewizyjny. Wydarzenie tej sesji było olbrzymim i bolesnym zaskoczeniem dla papieża. Zdawało się, że tak starannie przygotowany plan Soboru runął z trzaskiem na samym początku. - Chryste! - zapytywał się zaniepokojony Jan XXIII - co będzie ze Soborem? Jak będzie teraz wyglądała jedność Kościoła Katolickiego wobec obserwatorów innych wyznań chrześcijańskich? Czyż można dopuścić, aby Sobór zmienił się w zwykły parlament, miejsce przetargów i interesów poszczególnych ugrupowań, a nie całości?... A może to tak potrzeba? A może wystąpienie kardynała Lienarta było pod natchnieniem Ducha Świętego? Może to jest sposób na "przewietrzenie" Kościoła? Może właśnie to są te nowe bukłaki ewangeliczne, do których trzeba nalewać współczesne wino człowieczeństwa? Pod ciężarem tych walących się na niego "dlaczego", papież padł na kolana. - Duchu Święty - modlił się żarliwie - przecież Ty rządzisz Kościołem, a ja jestem tylko Twoim sługą. Poradź, co w takim wypadku mam zrobić? Kiedy Jan XXIII podniósł się z klęczek, był już zupełnie opanowany i spokojny. Podał do wiadomości oświadczenie: "Głosowanie przeciw oficjalnej liście bynajmniej nie oznacza głosowania przeciw papieżowi". Wewnętrznie uspokojony udał się Jan XXIII do Sali Konsystorialnej, aby przyjąć na audiencji obserwatorów - delegatów innych wyznań chrześcijańskich. Usiadł nie na tronie, lecz na zwykłym fotelu między obserwatorami i serdecznie przemówił: W tej opatrznościowej i historycznej godzinie byłem szczególnie czujny na moje obowiązki chwili bieżącej, a polegały one na tym, by skupiać się, modlić i dziękować Panu Bogu. Jednakże od czasu do czasu zwracałem spojrzenie ku tylu moim synom i braciom. A skoro tylko spoczęło ono na waszej grupie, na każdym spośród was, obecność wasza stawała się źródłem otuchy. Nie chcąc uprzedzać przyszłości, ograniczymy się dzisiaj do stwierdzenia faktu. Benedictus Deus per singulos dies! Jeśli zaś chodzi o was, zechciejcie czytać w moim sercu; znajdziecie w nim być może o wiele więcej niż w moich słowach. Jakże bym mógł zapomnieć o dziesięciu latach spędzonych w Sofii i o dziesięciu latach spędzonych w Stambule i w Atenach? Było to dwadzieścia bardzo szczęśliwych, bardzo wypełnionych lat, w ciągu których zawarłem znajomość z wielu czcigodnymi osobistościami i z młodzieżą pełną szlachetnych porywów. Przyglądałem im się przyjaźnie, nawet jeżeli moja misja jako przedstawiciela Ojca świętego na Bliskim Wschodzie nie dotyczyła ich bezpośrednio. Następnie w Paryżu, który jest jednym z miejsc krzyżowania się dróg świata, a zwłaszcza był nim zaraz po ostatniej wojnie, odbyłem wiele spotkań z chrześcijanami należącymi do różnych Kościołów. Nigdy, o ile wiem, nie było między nami nieporozumień co do zasad, ani żadnej różnicy zdań, gdy chodziło o miłosierdzie we wspólnej pracy przy niesieniu pomocy tym, którzy cierpieli. Nie "pertraktowaliśmy", ale porozumiewaliśmy się ze sobą, nie dyskutowaliśmy, ale kochaliśmy się- Któregoś odległego już dnia pewnemu czcigodnemu starcowi, prałatowi jednego z Kościołów Wschodnich nie pozostających we wspólnocie z Rzymem, ofiarowałem medal pontyfikatu Piusa XI. Gest ten miał być - i był - zwykłym aktem uprzejmej kurtuazji. Wkrótce potem starzec ów, gdy miał zamknąć oczy na światło tego świata, zapragnął, by medal ten został złożony na jego sercu. Widziałem to na własne oczy, a samo wspomnienie rozrzewnia mnie jeszcze dziś. Po przemówieniu Jan XXIII podchodził do poszczególnych grup obserwatorów i po przyjacielsku z nimi rozmawiał. Atmosfera Sali Konsystorialnej przepełniona była niezwykłą miłością i szacunkiem wzajemnym. Wszyscy czuli się braćmi w Chrystusie. Tymczasem podczas pierwszych Kongregacji Generalnych Soboru toczyły się wybory członków komisji. Papież skrócił procedurę, zgadzając się na dokonanie wyboru zwykłą większością głosów. Wśród 160 członków komisji mniej więcej połowę stanowili Europejczycy. Łącznie w komisjach zasiedli przedstawiciele 42 krajów. Pierwszy kryzys szczęśliwie został rozwiązany. 60. KRZYK TRWOGI 24 października 1962 r. świat stanął niespodziewanie na krawędzi wojny atomowej. W ciągu 17 lat, jakie upłynęły od zakończenia II Wojny Światowej, nigdy nie doszło do bardziej niebezpiecznej i bardziej bezpośredniej konfrontacji wielkich mocarstw. Świat błyskawicznie zrozumiał niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł. Rozległ się krzyk trwogi. Któż jednak miał zabrać głos w imieniu całej ludzkości wołającej o ratunek? Któż miał stać się głosem sumienia dla szefów mocarstw? Kto miał stanąć w obronie dzieci, starców i kobiet? , Oczy całej ludzkości zwróciły się błagalnie na tego, który stał się już symbolem szlachetności, dobroci, bezinteresowności, który stał się ojcem dla wszystkich - oczy skierowały się na Jana XXIII. 25 października wygłosił on wstrząsający apel o pokój: "Panie, wysłuchaj błagania sługi Twojego, błagania sług Twoich, którzy boją się Imienia Twego" (Neh 1, 11). Ta stara modlitwa biblijna przychodzi Nam na drżące usta z głębi poruszonego i zasmuconego serca. Zaledwie rozpoczął się II Sobór Powszechny Watykański wśród radości i nadziei wszystkich ludzi dobrej woli, a oto groźne chmury znów zaciemniły międzynarodowy horyzont, siejąc trwogę w milionach rodzin. Kościołowi - jak to już powiedzieliśmy, przyjmując 86 nadzwyczajnych delegacji rządowych obecnych na otwarciu Soboru - nic tak nie leży na sercu, jak pokój i braterstwo między ludźmi. Pracuje On niestrudzenie, by te dobra utrwalić. W związku z tym przypomnieliśmy poważne obowiązki tych, na których ciąży odpowiedzialność władzy. Dodaliśmy: "Z ręką na sumieniu niech się wsłuchują w krzyk trwogi, który ze wszystkich stron świata, począwszy od dzieci niewinnych aż do starców, od jednostek aż do społeczności, wznosi się ku niebu: pokój". Dzisiaj wznawiamy to uroczyste wezwanie i błagamy rządców, by nie byli nieczuli na ten krzyk ludzkości. Niech uczynią wszystko, co jest w ich mocy, by ocalić pokój: w ten sposób oszczędzą światu okropności wojny, której przerażających konsekwencji nikt nie może przewidzieć. Niech prowadzą dalej rokowania, ponieważ taka lojalna i otwarta postawa ma wielką wartość świadectwa dla wszystkich sumień i w obliczu historii. Regułą mądrości i roztropności jest, by dążyć do rokowań, ułatwiać je i przyjmować, na każdym szczeblu i w każdym czasie. Takie postępowanie ściągnie błogosławieństwa nieba i ziemi. Niech wszystkie nasze dzieci, naznaczone znamieniem chrztu, ożywione chrześcijańską nadzieją i złączone z Nami węzłem wiary w Boga - zjednoczą modlitwy z Naszą, by otrzymać z nieba dar pokoju: pokoju, który nie będzie prawdziwy i trwały, jeśli nie będzie oparty na sprawiedliwości i równości. Na wszystkich sprawców tego pokoju, na wszystkich tych, którzy uczciwie pracują dla prawdziwego dobra ludzi, niech zstąpi wielkie błogosławieństwo, którego udzielamy im z miłością w Imię Tego, który chciał być nazwany "Księciem Pokoju" (Iz 9, 6). Tymczasem Ojcowie Soboru uchwalili zaaprobowane przez papieża orędzie do narodów świata, a przedstawiające zadanie i znaczenie Soboru we współczesnym świecie: 1. Pragniemy przekazać wszystkim ludziom i wszystkim narodom posłannictwo zbawienia, miłości i pokoju, które Chrystus, Syn Boga Żywego, przyniósł światu i powierzył Kościołowi. W tym celu właśnie my, następcy Apostołów, złączeni wszyscy razem w modlitwie z Maryją, Matką Jezusa, tworząc jedno ciało apostolskie, którego Głową jest Następca św. Piotra, zebraliśmy się tutaj razem na zaproszenie Ojca Świętego Jana XXIII. 2. W czasie naszych spotkań pod przewodnictwem Ducha Świętego staramy się odnaleźć najbardziej skuteczne drogi, prowadzące do odnowienia samych siebie, byśmy stali się coraz bardziej wierni Ewangelii Chrystusowej. Będziemy usiłowali zaproponować ludziom naszych czasów całą i czystą prawdę Bożą, aby oni sami mogli ją pojąć i dobrowolnie przyjąć. Świadomi naszej odpowiedzialności jako duszpasterze, gorąco pragniemy odpowiedzieć wymogom tych wszystkich, którzy szukają Boga, żeby "szukając Boga, znaleźli Go niejako po omacku, choć nie jest daleko od każdego z nas" (Dz 17, 27). Dlatego wierni zleceniom Chrystusa, który ofiarował siebie jako ofiarę całopalną "i zgotował sobie Kościół pełen chwały, nieskalany i bez zmazy... ale święty i niepokalany" (Ef 5, 27), poświęćmy wszystkie nasze siły, wszystkie nasze myśli do odnowienia siebie samych, wiernych nam powierzonych, aby Oblicze Jezusa Chrystusa, które jaśnieje w sercach naszych - "abyśmy byli odbiciem blasku Bożego" (2 Kor 4, 6) - ukazało się wszystkim narodom. 3. Wierzymy, że Ojciec tak umiłował świat, że dał Syna swego Jednorodzonego, aby świat zbawił i wybawił nas z niewoli grzechów przez tegoż Syna swego "aby przezeń wszystko, co jest na ziemi, czy co jest w niebiesiech, z nim się pojednało po nastaniu pokoju przez krew krzyża Jego" (Kol 1, 20), abyśmy stali się rzeczywiście jego dziećmi. Ponadto Ojciec dał nam Ducha Świętego, abyśmy żyjąc w Bogu kochali Boga i Braci, z którymi jesteśmy złączeni w Chrystusie. Ponadto my, należący do Chrystusa, nie stronimy od kłopotów i trudów ziemskich, przeciwnie wiara, nadzieja i miłość Chrystusa pobudzają nas do służenia naszym braciom. Wzmocnieni w' tym jesteśmy przez Przykład Boskiego Mistrza, który przyszedł nie "aby mu służono, ale aby służyć" (Mt 20,28). Podobnie również Kościół nie powstał po to, żeby panował, ale by służył, "Pan oddał za nas życie swoje, i my winniśmy życie oddać za braci" (1 J 3, 16). 4. Zebrani tu ze wszystkich narodów pod niebem, nosimy w sercach naszych niepokój wszystkich narodów nam powierzonych, niepokój duszy i ciała, cierpienia, pragnienia i nadziei. Nieustannie zwracamy naszego ducha w kierunku udręk, które dzisiaj niepokoją ludzkość, szczególnie zaś wyrażamy nasze obawy o poniżanie najbiedniejszych i najsłabszych. Za przykładem Chrystusa współczujemy rzeszom, które cierpią głód, biedę i poniżenie. Nieustannie troszczymy się o tych, którzy pozbawieni potrzebnej pomocy, nie prowadzą jeszcze życia godnego ludzi. Z tych względów w naszych obradach będziemy zwracali szczególną uwagę na to wszystko, czego domaga się godność człowieka i co przyczynia się do prawdziwego braterstwa ludów. i Miłość Chrystusa przynagla nas. Zaiste, gdyby ktoś widział brata swego w potrzebie i zamknął przed nim serce swoje, jakże może w nim przebywać miłość Boga. Oto dwa najważniejsze zagadnienia, jakie mamy przed sobą. Ojciec Święty Jan XXIII w swoim przemówieniu radiowym z dnia 11 września 1962 r. szczególniej podkreślił dwa punkty. Przede wszystkim zalecił to wszystko, co sprzyja pokojowi między ludźmi. Nie istnieje bowiem człowiek, który nie żywi odrazy do wojny, który gorąco nie pragnie pokoju, a najbardziej Kościół, który jest matką wszystkich. On to głosami rzymskich papieży nigdy nie ustawał w głoszeniu nie tylko swojej miłości dla pokoju, ale również i swojej woli, zawsze gotowy, by całym sercem oddać się temu dziełu, każdej szczerej propozycji. On również usilnie stara się wszystkimi siłami o zjednoczenie narodów, o wytworzenie między nimi wzajemnego szacunku uczuć i czynów. To nasze Soborowe Zgromadzenie, przedziwne dzięki różnorodności plemion, narodów, języków, czyż nie jest świadectwem społeczności związanej braterską miłością, która błyszczy jako widzialny znak. My wyznajemy, że wszyscy ludzie są braćmi niezależnie od tego, jakiej są rasy i do jakiego należą narodu. Po wtóre zaś Ojciec Święty pobudza nas do sprawiedliwości społecznej. Nauka wyłożona w encyklice Mater et Magistra jasno wykazuje, iż Kościół bezwzględnie potrzebny jest światu, by wykazywać niesprawiedliwość i niegodziwą nierówność, żeby odnowić i ustalić prawdziwy porządek dóbr i rzeczy, aby zgodnie z wymaganiami Ewangelii życie człowieka stało się bardziej ludzkie. 5. My nie posiadamy ani bogactw, ani ziemskiej władzy, a' całą naszą ufność pokładamy w mocy Ducha Świętego, którego Jezus Chrystus przyrzekł swemu Kościołowi. Dlatego pokornie i gorąco zapraszamy wszystkich do współpracy z nami w celu wprowadzenia w świat uporządkowanego życia obywatelskiego i większego braterstwa. Zapraszamy wszystkich, i to nie tylko naszych braci, których jesteśmy pasterzami, ale wszystkich naszych braci wierzących w Chrystusa i wszystkich ludzi dobrej woli, co do których Bóg chce, aby doszli do poznania prawdy i byli zbawieni. Rzeczywiście to jest wolą Bożą, aby przez miłość jaśniało w pewnym sensie Królestw) Boże już tu na ziemi jako zapowiedź królestwa wiecznego. Naszym gorącym pragnieniem jest, by na ten świat, który jest jeszcze tak daleko od upragnionego pokoju z powodu groźby, wypływającej właśnie z postępu naukowego, postępu wspaniałego, ale nie zawsze zgodnego z najwyższym prawem moralności, spłynęło światło wielkiej nadziei, Jezusa Chrystusa, jedynego naszego Zbawiciela. Po wyłonieniu poszczególnych komisji Sobór wszedł w normalny rytm pracy. Rozpoczęto dyskusje nad schematem o liturgii. Każda Kongregacja generalna rozpoczynała się od wysłuchania mszy św. Następnie przystępowano do dyskusji. Istniała szeroka swoboda opinii. W ciągu dziesięciu minut, które prezydium wyznaczało poszczególnym Ojcom Soboru, każdy z nich mógł mówić, co chce i jak chce, byle tylko na temat obrad. Nikt nikomu nie przerywał, aby wszcząć z nim od razu polemikę. Każdy miał możność wypowiadania swego zdania na temat modlitwy liturgicznej. Jedynym "zgrzytem" był wypadek w czasie dyskusji nad problemem wprowadzenia języków narodowych do liturgii mszy św. Osiemdziesięcioczteroletni melchicki patriarcha Maximos IV Saigh z Antiochii jako pierwszy Ojciec Soboru przemówił po francusku. Oświadczył, że język łaciński nie jest żadną świętością, której nie można zmienić. Jako dowód mogą służyć obrządki wschodnie, które nie używają łaciny w swojej liturgii. Podkreślił też, że ani Chrystus, ani apostołowie nie mówili po łacinie. Przytoczył też jako argument za wolnością języków w liturgii słowa św. Pawła z listu do Koryntian: "Jeśli więc ktoś korzysta z daru języków, niech się modli, aby potrafił to wytłumaczyć... Bo jeśli będziesz błogosławił w duchu, jakże na twoje błogosławieństwo odpowie "Amen" ktoś nie wtajemniczony, skoro nie rozumie tego, co mówisz?" (1 Kor 14,13Ś16). Wkrótce potem zaczął przemawiać kardynał Ottaviani wspaniałą łaciną w obronie tradycji. Po przewidzianych dziesięciu minutach przemowy przewodniczący tej kongregacji, kardynał Alfrink, ostrzegł mówcę, że czas minął. Kiedy jednak kardynał Ottaviani przemawiał dalej, po następnych pięciu minutach kardynał Alfrink wyłączył mikrofon. Na Sali Soborowej wybuchnął śmiech i oklaski aprobujące postępowania kardynała Alfrinka. Na twarzy kardynała Ottavianiego ukazało się najpierw zdziwienie, które ustąpiło miejsca bólowi z upokorzenia, i to tak publicznego. Papież na ekranie swojego telewizora obserwował ten wypadek. Zrobiło mu się niezmiernie przykro, że tak postąpiono z jednym z najbardziej Kościołowi oddanych ludzi. Wystosował niemal natychmiast łagodne, ale oficjalne ostrzeżenie do Ojców Soboru, aby nie powtórzyła się podobna demonstracja. Poza tym wypadkiem obrady Soboru przebiegały w spokojnej i rzeczowej dyskusji. Toteż nic dziwnego, że liczni dziennikarze zaczęli się denerwować. Redakcje pism żądały od nich sensacyjnych wiadomości ze Soboru, a tu sam temat, skąpe wiadomości napływające z biura prasowego Soboru, nie sprzyjały pracy dziennikarskiej. Toteż nie brakowało i wyssanych z palca "kaczek" dziennikarskich i interpretacji spraw kościelnych zupełnie po "świecku". Jakby dla uspokojenia dziennikarzy i odpowiedniego ich "ustawienia" co niedzielę odbywała się dla nich msza św. w kościele św. Iwona w Rzymie z odpowiednim dla nich kazaniem. Sam zaś Jan XXIII powiedział do rzeszy pielgrzymów i turystów na zbiorowej audiencji: - Może komuś zdawać się będzie, że obrady soborowe toczą się zbyt wolno. Ale jeśli ma się odbyć daleką drogę, to idzie się wolno. Trzeba wszystko powoli i dobrze przemyśleć. WSZYSTKIE DNI SĄ DOBRE... Dnia 13 listopada zakończyła się na Soborze dyskusja nad schematem o liturgii. W tym samym dniu Jan XXIII okazał jeszcze raz Polakom szczególne wyróżnienie. Mianowicie przybył ściśle prywatnie do kościoła św. Andrzeja na Wzgórzu Kwirynalskim, aby wraz z episkopatem polskim i wiernymi złożyć hołd świętemu Stanisławowi w dniu jego święta. Przy tej sposobności przemówił do Polaków gorąco i serdecznie. Nie było to oficjalne przemówienie. Było to raczej zwierzanie się ojca swoim dzieciom. Opowiadał, jak to przed laty, kiedy przybył do Rzymu jako młodziutki kleryk, skierował tutaj właśnie swoje pierwsze kroki, aby przy grobie św. Stanisława prosić go o opiekę nad sobą. Następnie Jan XXIII mówił: Codziennie myśl moja biegnie w różne punkty globu ziemskiego, zatrzymuje się serdecznie wśród różnych narodów zależnie od okoliczności, a dzisiaj jestem szczęśliwy, że osobiście mogę znaleźć się wśród Was, wśród rodaków św. Stanisława... I dlatego odbyłem dziś tę przechadzkę, dlatego pozwoliłem sobie na tę przyjemność. Kiedy patrzę na Waszego najdostojniejszego ks. Prymasa i Waszych przesławnych Biskupów, na Was wszystkich tu zebranych, znowu jawi mi się przed oczyma wizja Polski, tego kraju, który dwukrotnie zwiedziłem. Opowiadał o swym pobycie przed wielu laty w Częstochowie, Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Gnieźnie, Katowicach, Wieliczce. Tak więc - kończył Papież swoje wspomnienia z Polski - znamy się dobrze i w tym kręgu tak rodzinnym chcę się podzielić swoimi troskami i radościami. Mówię to przed Bogiem, przed Waszymi szlachetnymi biskupami. Mówię to, aby optymizm, który mi towarzyszy, przelać na Wasze serca. Wspomniał też papież o swoim ulubionym obrazie Matki Bożej Częstochowskiej. Zakończył Jan XXIII przemówienie słowami: Wiem, jak przyjmowane jest moje słowo w Polsce. Dlatego zwracam się do wszystkich w Polsce. Ślę Wam wyrazy mojego serdecznego oddania. Następnego dnia, tj. 14 listopada, Ojcowie Soboru niemal jednomyślnie przyjęli schemat o liturgii jako punkt wyjścia do zredagowania ostatecznego tekstu Konstytucji o. Liturgii. W następnych dniach Ojcowie Soboru przystąpili do dyskusji nad schematem "O źródłach Objawienia", przygotowanym przez Komisję Teologiczną pod przewodnictwem kardynała Ottavianiego. Dyskusja w auli soborowej trwała tydzień. Głos w niej zabierało 104 mówców. Zarzucano schematowi, że jest zbyt podręcznikowy, scholastyczny, rozwlekły, że zbyt polemizuje ze stanowiskiem innych wyznań, a za mało jest pozytywny. Jan XXIII okazał wtedy jeszcze raz niezwykłą roztropność i odwagę. 20 listopada sekretarz generalny, arcybiskup Felici, na żądanie papieża przerwał dyskusję i zarządził głosowanie, czy nadal kontynuować dyskusje nad schematem. Głosowanie dało wynik następujący: na 2209 głosów - za przerwaniem dyskusji było 1368, za kontynuacją 822, przy 19 głosach nieważnych. Według regulaminu obrad soborowych należało dyskusję kontynuować, gdyż brakło prawie 100 głosów do wymaganych dwu trzecich całości. Wówczas znowu wkroczył Jan XXIII. Zdjął schemat z porządku obrad i przekazał do ponownego opracowania przez Komisję, tym razem mieszaną. Na jej czele obok kardynała Ottavianiego papież postawił kardynała Beę, przewodniczącego Sekretariatu dla Spraw Jedności Chrześcijan. Ponadto Jan XXIII powołał do współpracy w przepracowaniu schematu sześciu innych kardynałów. 23 listopada Sobór przystąpił do dyskusji nad następnym schematem: "O społecznych środkach przekazywania myśli, to znaczy o prasie, radiu, telewizji i kinie". Tymczasem nad Watykan nadciągała katastrofa. Jan XXIII dwoił się i troił. Nie tylko obserwował z niezwykłym napięciem przebieg debat soborowych, ale przyjmował na audiencjach episkopaty poszczególnych narodowości i licznych mężów stanu. Na twarzy papieża ukazało się zmęczenie i... objawy nękającej go choroby. Normalnie różowa twarz nabrała teraz szarego odcienia. Widać było, że Jan XXIII ze wszystkich sił ukrywa pogarszający się z dnia na dzień stan zdrowia. W sam dzień urodzin, 25 listopada, mimo złego samopoczucia udał się papież do Kolegium dla Krzewienia Wiary, odprawił mszę św. i wygłosił dłuższe przemówienie do zebranych tam kardynałów, biskupów i seminarzystów z sześćdziesięciu kilku krajów. Właśnie wtenczas wyznał: Wchodzimy w nasz osiemdziesiąty drugi rok życia. Czy zdołamy go skończyć? Każdy dzień może być dobry, aby się narodzić, każdy dzień może być dobry, aby umrzeć... Dobrze jest dać się miażdżyć przez cierpienie i śmierć po to, aby zmartwychwstać... Kiedy przyszedł papież do omówienia sytuacji w Kościele, oświadczył: ' - Jesteśmy bogatymi spadkobiercami wielkich nauk przeszłości, ale stoimy wobec świata, który bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje łaski Bożej w ewangelicznym znaczeniu. W naszej pracy ważniejsze jest, abyśmy patrzyli w przyszłość, niż spoglądali w przeszłość. W tym samym dniu o godz. 10 przyjął na audiencji wszystkich biskupów polskich, którzy brali udział w obradach Soboru. Na samym wstępie w imieniu biskupów przemówił ks. prymas Stefan Wyszyński: Ojcze Święty! Wyjątkowym dowodem delikatnej, ojcowskiej dobroci Waszej Świątobliwości dla nas, biskupów polskich, jest to, że właśnie w dniu swoich urodzin Wasza Świątobliwość raczył nas do siebie przywołać. Pragnęliśmy gorąco przed powrotem do Ojczyzny, w czasie przerwy w pracach soborowych, uprosić szczególne błogosławieństwo dla Kościoła w Polsce i podziękować za tyle dowodów wielkiej łaskawości Waszej Świątobliwości okazanych nam zwłaszcza na audiencji dnia 8 października bieżącego roku i w kościele Świętego Stanisława Kostki. Dziś, gdy w dniu urodzin Waszej Świątobliwości stoimy przed Waszą tak nam drogą Osobą, pragniemy wyrazić gorące życzenie, by dobry Bóg użyczył Głowie Kościoła - Ojcu Świętemu długich jeszcze lat życia i czerstwego zdrowia, by mógł On oglądać zbawienne dzieło szczęśliwie zakończonego Soboru. O to zdrowie dla Waszej Świątobliwości modliła się cała Polska w czuwaniach soborowych. Za to zdrowie oddawało swoje życie wiele dusz świątobliwych w Polsce. Jest mi wiadomo, że w jednym wypadku Bóg tę ofiarę z życia skwapliwie przyjął w ubiegłym tygodniu. Wracamy do Polski z uczuciem głębokiej wdzięczności dla Waszej Świątobliwości za zwołanie Soboru Watykańskiego II. Dało to biskupom polskim miłą sposobność przybycia do Rzymu i złożenia hołdu Waszej Świątobliwości w imieniu całego Kościoła świętego w Polsce. Z Soboru Watykańskiego wynosimy nadto głębokie wrażenie, jakbyśmy wracali ze szkoły Ducha Świętego. Już dotychczasowy przebieg obrad nad przedstawionymi schematami dał nam obraz Kościoła, który myśli kategoriami powszechnymi, obejmuje swoją pieczą wszystkie narody, pragnie uczynić uraque unum, chce gorąco przemówić do współczesnego człowieka takim językiem, jaki jest dla niego zrozumiały. Kościół, mocno wsparty super lapide angulari, Christo lesu, pra-Snae i dziś wszystkie sprawy tego świata oświetlić nauką objawioną, nieskazitelnym światłem płynącym z Pisma świętego i Tradycji chrześcijańskiej, tych nienaruszalnych drogowskazów naszych do Ojca Światłości. Sobór Watykański II ujawnił też głęboki szacunek dla wartości liturgicznych zgromadzonych w Kościele, który jako Regina in vestitu aeaurato, circumdata varietate modli się różnymi językami do Ojca Narodów. Zapewne, dla nas Polaków najdroższa w liturgii pozostanie zawsze łacina, której zawdzięczamy nie tylko ducha religijnego, ale i obronę wiary i narodu przed protestantyzmem i prawosławiem. Doceniamy, że modlitwa różnych obrządków ułatwia zbliżenie Dzieci Bożych i przezwycięża uprzedzenia na drodze do jedności wierzących w Boga. Doświadczenie naszej pracy duszpasterskiej w Polsce, w której poznaliśmy niezwyciężoną i zawsze owocną moc rzetelnej służby Kościoła wiernych, znalazły - ku naszej radości - potwierdzenie w tylu schematach soborowych, nad .którymi w tak błogosławiony sposób zaważyło pasterskie serce Waszej Świątobliwości. Wielkie są, Ojcze święty, owoce, które wywozimy z Soboru Watykańskiego II do Polski. Wracamy do naszego Ludu uszczęśliwieni, ubogaceni i pokrzepieni. Sumienie nasze mówi, że jesteśmy na dobrej, choć na tak trudnej drodze, zawsze skierowani sercem ku Stolicy Świętej, która jest dla nas światłem wśród ciemności tego świata. W oczach naszych głęboko zachowamy ojcowski uśmiech Waszej Świątobliwości, który przekażemy w Polsce wszystkich w Boga wierzącym, a zwłaszcza polskiej dziatwie, która tak gorąco modliła się podczas czuwania soborowego dniem i nocą w świątyniach naszych i prosiła w tylu listach, pisanych na Sobór do naszych biskupów, abyśmy powiedzieli Ojcu Świętemu, że dzieci polskie bardzo Go kochają. W najbliższym czasie biskupi polscy spotkają się w Częstochowie, aby tam podziękować Czarnej Madonnie za wszystkie łaski, które dla Waszej Świątobliwości wymodlił lud polski na Jasnej Górze. Po przemówieniu ks. prymasa papież zaczął przekazywać swoje myśli i uczucia w formie rozmowy rodzinnej. Jeszcze raz wspomniał Jan XXIII o swoich pobytach w Polsce. Następnie przeszedł do spraw natury ogólniejszej. Poruszył zagadnienie kontaktu ze światem współczesnym, szczególnie zaś z ludźmi sprawującymi władzę. Z całą stanowczością Jan XXIII stwierdził, że nikogo nie należy odpychać. Przyznał, że sam odczuwa potrzebę kontaktu ze wszystkimi ludźmi.- Takie postępowanie nie wszystkim się podoba. Uważają niektórzy, że jest zbyt łagodny. Osobiście jednak nigdy nie żałował swej łagodności, podczas gdy nieraz wyrzucał sobie, że jest zbyt surowy. Stwierdził następnie, że trzeba być mężnym w wyznawaniu wiary i tego biskupom polskim nie trzeba przypominać. Dali bowiem już nieraz przykład męstwa w wierze i roztropności. Jest jednak zdania, że w sytuacji, w jakiej pracują biskupi polscy, szczególnie doniosłą sprawą jest zachowanie ducha Chrystusowego! Jan XXIII poruszył następnie zagadnienie zjednoczenia Kościoła. Podkreślił również pozycję Polski w miejscu, gdzie ją Bóg postawił. Zwrócił też uwagę na to, że w Soborze biorą udział obserwatorzy ze strony Kościoła prawosławnego. Na pytanie papieża, co sądzą biskupi polscy o terminie następnej sesji soborowej, czy ma być w maju, czy we wrześniu, ks. prymas odpowiedział, że maj jest dla nich dobry, aby jednak lepiej przygotować schematy, proponują odłożyć sesje na wrzesień. Po wyjściu biskupów polskich Jan XXIII przyjął na audiencjach jeszcze biskupów austriackich i holenderskich. Wieczorem tego dnia zebrały się tłumy Rzymian na placu św. Piotra, aby złożyć życzenia urodzinowe swojemu kochanemu Ojcu. Papież ostatkiem sił podszedł do okna i serdecznie podziękował za objawy miłości i przywiązania. Niestety, w następnym dniu papież czuł się tak osłabiony, że lekarz Mazzoni nie pozwolił mu wstać z łóżka. We wtorek stan zdrowia wyraźnie się pogorszył. Wrzód rakowy w żołądku zaczął krwawić. Doktor Mazzoni wezwał wybitnego lekarza z Bolonii Gasbarriniego. Stan papieża ze względu na wiek był krytyczny, Nie było mowy o operacji, która jedynie mogłaby uratować życie. Tego samego dnia odwołano przewidzianą na środę publiczną audiencję. Watykan podał lakoniczną wiadomość, że "papież musi pozostać w łóżku z powodu ciężkiego przeziębienia". W środę podano jeszcze bardziej nic nie mówiący komunikat, że "papież jest niedysponowany". Wreszcie Ossewatore Romano podał komunikat, że audiencje wszystkie zostały zawieszone "z powodu nasilenia się objawów gastropatii, w wyniku której papież już od pewnego czasu zachowywał z polecenia lekarzy ostrą dietę, co wywołało dość silną anemię". Komunikaty te nie tylko nie uspokoiły opinii publicznej, ale odwrotnie: spowodowały lawinę przypuszczeń, pogłosek, sensacyjnych diagnoz. Lęk ogarnął wszystkich. Dzieci przelękły się możliwości straty ojca. Zaczęto szturmować niebo o łaskę uzdrowienia dla Jana XXIII. ? -29 listopada silny organizm papieża zaczął przezwyciężać kryzys. 30 listopada po południu Jan XXIII próbował już wstać z łóżka i chciał powrócić do normalnych zajęć. Z trudem lekarze go od tego wstrzymali. 2 grudnia w niedzielę w południe umieszczono papieża w fotelu przy otwartym oknie wychodzącym na plac św. Piotra. Przez mikrofony odmówił z szalejącym z radości tłumem "Anioł Pański". Następnie drżącym głosem przemówił: Drogie dzieci, dziękuję wam serdecznie za waszą tutaj obecność oraz znaczenie, jakie pragniecie nadać temu wydarzeniu, to jest złożeniu życzeń z powodu odzyskania zdrowia i błogosławieństwa Bożego. Zdrowie, które groziło, że mnie opuści - już powraca. Dlatego też Wszyscy razem, żyjący na tej ziemi, zdobądźmy się na odwagę i wyPełniajmy nadal nasze obowiązki ze świadomością, że istnieje Ten, który na nas patrzy, który nas pociesza i który nas oczekuje. Dzieci moje umiłowane, w dniu dzisiejszym rozpoczynamy okres adwentowy. Pozostańmy więc w świetle Marii Niepokalanej i drogiej Matki Jezusa i Matki naszej, której uroczystość obchodzić będziemy w końcu tego tygodnia. Jest to światło betlejemskie, światło Narodzenia. Drogie dzieci, składam wam życzenia dobrych świąt już obecnie, aby nastał świat dobroci, świat radości i pokoju dla wszystkich, dla całego świata. 5 grudnia Jan XXIII znowu w południe ukazał się w oknie Watykanu. Zmieszani z tłumem, stali wzruszeni Ojcowie Soboru. Po ,,Anioł Pański" papież przemówił z uśmiechem. ,,Dzieci moje, Boska Opatrzność! czuwa nad nami. Jak widzicie z dnia na dzień jest coraz lepiej. Nie ku gorszemu idzie, lecz powoli ku lepszemu. Powoli, powoli, po chorobie rekonwalescencja". I wyciągnął ramiona nad tłumem - nad biskupimi fioletami i purpurą, nad księżmi i zakonnikami w czarnych, szarych i brązowych sukniach, nad wszystkimi obecnymi. - Cóż za obraz widzimy dzisiaj przed sobą - powiedział radośnie. - Cały Kościół zebrany tutaj, wszyscy jego przedstawiciele. Oto jego biskupi! Oto jego księża! Oto jego chrześcijański lud! Cała rodzina obecna jest tutaj - rodzina Chrystusowa! Choroba papieża i lęk o jego życie jakby sparaliżowała przebieg Soboru. Biskupi stracili ochotę do dyskusji. Już w czwartym dniu dyskusji nad schematem "O środkach społecznego przekazywania myśli" przyjęto go jako podstawę przyszłego dekretu soborowego. Podobnie było i z następnym schematem przedstawionym do dyskusji. Mianowicie schemat "O jedności Kościoła", który traktował o teologicznych podstawach jedności chrześcijaństwa i wskazywał drogi do jej osiągnięcia, po dyskusji przeprowadzonej od 27 listopada do 1 grudnia uznany został w zasadzie za dokument oficjalny. Zastrzeżono się jednak, że powinien on być włączony do przygotowującego się dekretu o ekumenizmie. 6 grudnia arcybiskup Felici przedstawił Ojcom Soboru- opracowane przez papieża dyrektywy, dotyczące prac soborowych między sesjami. Miesiące te miały być poświęcone dokładnemu przestudiowaniu wszystkich schematów, których ilość papież zredukował z siedemdziesięciu do dwudziestu, i wniesieniu do nich poprawek. Jeszcze raz Jan XXIII w dyrektywach podkreślił, że cel Soboru jest raczej pasterski niż dogmatyczny. Dnia 7 grudnia niespodziewanie i wbrew radom lekarzy Jan XXIII udał się do bazyliki św. Piotra. Powitał go huragan braw i okrzyków. Papież wygłosił do Ojców Soboru krótkie, improwizowane przemówienie. M. in. powiedział: - Jakkolwiek od chwili otwarcia Soboru nie brałem udziału w żadnej kongregacji, byłem z wami w moich modlitwach i śledziłem wasze obrady przez telewizję. 8 grudnia w dniu Niepokalanej zakończyła się pierwsza sesja Soboru Watykańskiego II. O godz. 10 w bazylice św. Piotra uroczystą mszę św. celebrował kardynał Marella. Po raz pierwszy na specjalne zarządzenie papieża weszło do kanonu mszy św. do Communicantes imię św. Józefa, z którym Jan XXIII czuł się szczególnie związany. Po mszy św. wszedł do bazyliki papież. Przeszedł pieszo przez całą długość nawy między Ojcami Soboru. Był blady. Na twarzy bardzo zeszczuplał. Z trudem wszedł na stopnie podium, gdzie znajdował się tron. Ku zdumieniu wszystkich podczas przemówienia głos Jana XXIII był silny i dźwięczny jak zawsze. Papież w krótkich słowach przedstawił owoce pierwszej sesji Soboru. Mówił: Czcigodni Bracia. Pierwsza sesja prac Soboru Powszechnego, rozpoczęta w święto Bożego Macierzyństwa Maryi, dobiega dziś końca w uroczystość Niepokalanego Poczęcia, wśród blasku łask bijących z Matki Boga i Matki Naszej. Jak gdyby mistyczny łuk łączy dzisiejszą ceremonię ze splendorem 11 października. Oba te liturgiczne święta, 11 października i 8 grudnia, to pełne słodyczy, mistyczne intonowanie modlitwy dziękczynnej. Ale zewnętrzne głębokie znaczenie tych uroczystości staje się tym bardziej wzruszające, gdy przypomnimy sobie, że Nasz Poprzednik Pius IX, Papież Niepokalanej, otworzył I Sobór Watykański w sam dzień tej właśnie maryjnej uroczystości. Jest rzeczą piękną zbierać te pełne pogody zbieżności, które w świetle historii pozwalają zrozumieć, że wielkie wydarzenia Kościoła rozgrywają się w blasku Maryi, świadcząc o Jej matczynej opiece i gwarantując ją. W swojej istocie Sobór jest aktem wiary w Boga, aktem posłuszeństwa względem Jego praw, szczerym wysiłkiem, by odpowiedzieć na Boży plan Odkupienia, dla którego Słowo stało się ciałem z Maryi Dziewicy. A ponieważ dzisiaj czcimy ową Niepokalaną Dziewicę ze szczepu Jessego, z którego to szczepu wyrósł kwiat, stąd serca nasze napełniają się ogromną radością. Pomnaża naszą radość i to, że kwiat ten otwiera się w blaskach Adwentu. Teraz, kiedy Księża Biskupi z pięciu kontynentów udają się z tej Auli do swych ukochanych diecezji, by podjąć na nowo obowiązki pasterzy, kroczących przed swymi owieczkami, myśl nasza rada by zatrzymać się nad tym, co do tej pory zostało zrobione, a odszukawszy kierunek i nabrawszy otuchy, chętnie wybiega w przyszłość w oczekiwaniu tego, czego jeszcze trzeba dokonać, by szczęśliwie zakończyć wielkie dzieło. W naszym przemówieniu rozważymy trzy punkty: otwarcie Soboru Powszechnego, jego przebieg oraz oczekiwane owoce w duchu wiary, świętości i apostolstwa w Kościele i w dzisiejszym społeczeństwie. Stoi nam ciągle jeszcze przed oczyma otwarcie Soboru. Pamiętamy ów obraz wielkiego zgromadzenia biskupów całego świata, jak dotąd jedynego w dziejach. Jeden święty, katolicki i apostolski Kościół ukazał się ludzkości w blasku swego wieczystego posłannictwa, w trwałości swej struktury, w sile przekonywania i przyciągania mocą swych rozporządzeń. Nadto miło Nam wspomnieć delegacje przybyłe tu z różnych krajów, które reprezentując swe Rządy, wzięły udział w uroczystym otwarciu Soboru. W związku z tym jeszcze raz pragniemy podziękować za to, że świat cały z podziwem patrzył na otwarcie Soboru - jak i za świadectwa nadzwyczajnego zainteresowania, które doszły do Nas zewsząd jako dowody szacunku, poważania i wdzięczności. Owego pamiętnego 11 października rozpoczęła się zespołowa praca. Na koniec pierwszej fazy Soboru będzie chyba rzeczą naturalną dokonanie odpowiednich rozważań. Pierwsza sesja była jak gdyby wstępem, powolnym i uroczystym, do wielkiego dzieła Soboru, pełnym dobrej woli początkiem zagłębiania się w samą istotę planu zamierzonego przez Pana. Było rzeczą konieczną, by wszyscy Bracia przybywający z daleka i zgromadzeni wokół samego ogniska, nawiązali liczne kontakty. Trzeba było, aby spotkały się spojrzenia wyprzedzające bicie serc braterskich; trzeba przedstawić poszczególne doświadczenia i zapewnić pomyślną i płodną wymianę duszpasterskich doświadczeń, wyraz różnorodnych warunków i środowisk apostolskich. Rozumie się również, że w tak szerokich ramach trzeba było pewnego czasu, by osiągnąć potężny zryw i to, salva caritate, było powodem zrozumiałych rozbieżności, napawających obawą. Również i to ma swoje opatrznościowe znaczenie dla uwydatnienia prawdy i pokazania światu świętej wolności dzieci Bożych, jaka znajduje się w Kościele. Nie było przypadkiem, że rozpoczęto od schematu o liturgii: o dialogu człowieka z Bogiem. Taki jest najwyższy porządek wzajemnych stosunków, które trzeba ustawić na trwałym fundamencie Objawienia i nauki apostolskiej, aby przystąpić do pracy dla dobra dusz z szerokością poglądów, niczego nie chcąc zmieniać w pośpiechu czy z łatwością, czym niekiedy kierują się zwykli ludzie w swych stosunkach. Następnie zostało przedstawionych pięć innych schematów, co samo przez się mówi o wielkości wykonanej dotąd pracy. Słusznie więc wolno stwierdzić, że dokonano dobrego początku, mimo że niejedno trzeba będzie jeszcze rozpatrzyć. I oto, Czcigodni Bracia, spojrzenie nasze zwraca się z ufnością ku okresowi jakiegoś milczenia - okresowi niemniej 'ważnemu - który otwiera się w tych dziewięciu miesiącach przerwy, gdy wrócicie do Waszych diecezji. Kiedy spoglądamy na każdego z was w waszych diecezjach, pełne wzruszenia zadowolenie ogarnia Nasze serce, wiemy bowiem, że wracając z Rzymu, przekażecie Waszemu ludowi chrześcijańskiemu jaśniejący znicz ufności i miłości i pozostaniecie złączeni z Nami w najżarliwszej modlitwie. To przypomina Nam słowa Eklezjastyka o najwyższym kapłanie Symeonie: "stał się ołtarzem, otoczony koroną braci" (Syr 50, 13). Jak widzicie, nasza działalność trwa przez wzajemne zjednoczenie modlitwy i woli. Dzisiejsza uroczystość nie wstrzymuje zatem pracy, co więcej, to, co oczekuje nas wszystkich, będzie bardzo doniosłe, coś, czego nie było podczas przerw w innych Soborach. Rzeczywiście, nowoczesne warunki życia pozwalają z łatwością na wszelkiego rodzaju szybką łączność czy to osobistą, czy apostolską. Że działalność ta nie ustanie, na to wskazuje ustanowienie nowej Komisji, złożonej z członków Kolegium Kardynałów i Episkopatu, reprezentującej cały Kościół Powszechny. Komisja ta będzie śledziła i kierowała obok różnych Komisji Soborowych pracą tych miesięcy, ażeby stworzyć silne podstawy dla szczęśliwego wznowienia posiedzeń soborowych. Przeto mimo zawieszenia w okresie dziewięciu miesięcy właściwych posiedzeń Sobór pozostanie nadal otwarty. Każdy Biskup przeto, cboć zajęty troską duszpasterską, będzie dalej studiował i przeglądał dane mu do dyspozycji schematy, przesłane każdemu w swoim czasie. W ten sposób sesja, która rozpocznie się we wrześniu przyszłego roku - upragnione spotkanie w Rzymie wszystkich Ojców Kościoła Bożego - będzie miała rytm pewny i szybszy, ułatwiony przez doświadczenia dwóch miesięcy roku 1962, tak że możemy ufać, iż zakończenie oczekiwane przez wszystkich wiernych będzie mogło nastąpić w chwale Wcielonego Syna Bożego, w radości Bożego Narodzenia, w rocznicę Soboru Trydenckiego. Spojrzenie w przyszłość .na wielkie perspektywy otwierające się w roku przyszłym powoduje gorętsze bicie serca w nadziei, że ziszczą się wielkie cele, dla których pragnęliśmy Soboru: aby Kościół utwierdzony w wierze, wzmocniony w nadziei, gorliwszy w miłości, na nowo rozkwitnął młodzieńczą mocą; uzbrojony w święte rozporządzenia, niechaj nabierze większej energii i większej sprawności w krzewieniu Królestwa Chrystusowego. Chociaż nie nadszedł jeszcze okres wprowadzenia w życie ustaw, gdyż najpierw trzeba doprowadzić do końca prace soborowe, troskliwe wpatrywanie się w owoce, które rokuje, jest dużą pociechą. Będą to owoce dla Kościoła Katolickiego. Będą to aspiracje dla naszych Braci, którzy chętnie nazywają się imieniem Chrystusa. Przyciągną one również uwagę przelicznych spadkobierców starożytnych kultur pełnych chwały, którym światło chrześcijańskie niczego nie ujmie, może natomiast - jak to już miało miejsce w dziejach - wpłynąć nader korzystnie na rozwój zalążków religijnej tężyzny i postępu ludzkiego. Serce Nasze spogląda tam, Czcigodni Bracia, i dobrze wiemy, że także i Wasze serca dzielą tę naszą troskę. Chodzić więc będzie o rozszerzenie na wszystkie dziedziny życia Kościoła, także na zagadnienia społeczne, o ile to będzie wskazane przez zgromadzenie soborowe, i o zastosowanie tych norm z wspaniałomyślnym przyjęciem i ochotnym wykonaniem. To stadium najważniejsze ujrzy Pasterzy zjednoczonych w gigantycznym wysiłku głoszenia soborowej nauki i zastosowania praw, przez nich samych ustalonych. Do tego dzieła będzie potrzebna współpraca duchowieństwa diecezjalnego i zakonnego, rodzin zakonnych, jak i katolickiego laikatu, angażująca wszystkie ich możliwości i właściwości na to, aby dzieło ojców spotkało się z najbardziej radosną i wierną odpowiedzią. Będą to naprawdę "Nowe Zielone Święta", które sprawią, że Kościół rozkwitnie swym wewnętrznym bogactwem i swe macierzyństwo rozszerzy na wszystkie dziedziny ludzkiego działania. Będzie to nowy skok naprzód ku Królestwu Chrystusa na świecie, podkreślenie w sposób bardziej jeszcze wzniosły i przekonywający radosnej nowiny Odkupienia, pełna zapowiedź blasku suwerenności Boga, braterstwa ludzi w miłości, pokoju na ziemi obiecanego ludziom dobrej woli zgodnie z niebieskim przyzwoleniem. Oto, Czcigodni Bracia uczucia, które płoną w Naszym wzruszonym sercu i stają się modlitwą i nadzieją. Po zakończeniu prac pierwszej sesji soborowej przygotowujecie się do powrotu do Waszych krajów, do najukochańszej Waszej trzody, zleconej Waszej pieczy. W chwili, kiedy życzymy Wam szczęśliwej podróży, jest Naszym pragnieniem, byście skutecznie tłumaczyli Nasze uczucia Waszym kapłanom i wiernym i zapewnili ich o Naszej wielkiej życzliwości. W tej chwili przypominają się słowa życzenia i otuchy, którymi Nasz Poprzednik Pius IX zwrócił się pewnego dnia do Biskupów I Soboru Watykańskiego: "Patrzcie, najukochańsi Bracia, jak piękna i radosna jest nasza wspólna droga w domu Bożym. Obyście zawsze mogli nią postępować. A ponieważ Pan Nasz Jezus Chrystus dał Apostołom pokój, tak i ja, Jego niegodny zastępca, daję Wam w Jego imieniu pokój. Pokój, jak wiecie, rozprasza bojaźń, pokój zamyka uszy na mowy niedoświadczone. Niech pokój ten towarzyszy Wam po wszystkie dni Waszego życia". W minionych miesiącach tu razem zgromadzeni zakosztowaliśmy słodkiego znaczenia tych słów Piusa IX. Czeka Was długa droga, lecz wiedzcie, że Najwyższy Pasterz będzie z czułością razem z Wami w Waszym duszpasterskim posługiwaniu, gdy rozjedziecie się do poszczególnych diecezji, w Waszej pracy, która nie będzie bez związku z zajęciami soborowymi. Wskazując na potrójne pole działania, zaproponowane do wspólnej pracy, chcielibyśmy wlać Wam entuzjazm. Promienny początek Soboru był wprowadzeniem do wielkiego przedsięwzięcia, w następnych miesiącach wspólne dzieło będzie skwapliwie dalej prowadzone, również w dojrzałej przemyślanej refleksji, aż Sobór powszechny będzie mógł wnieść do rodziny ludzkiej owoce wiary, nadziei i miłości, których ona tak bardzo oczekuje. Czeka Nas więc wielka odpowiedzialność, ale Bóg sam wesprze i podtrzyma w drodze. Niech będzie zawsze z nami Niepokalana Dziewica, jej przeczysty Oblubieniec Józef, Patron Soboru Powszechnego, (którego imię od dziś jaśnieje w kanonie mszy św. na całym świecie, niech Wam towarzyszy w podróży, jak towarzyszył św. Rodzinie, wspierając ją według Bożej woli. Niech będą z nami Święci Piotr i Paweł, i wszyscy Apostołowie, z Janem Chrzcicielem, z Papieżami, Pasterzami i Doktorami Kościoła Bożego. Znajdujemy się w tej bazylice Sw. Piotra w centrum chrześcijaństwa u grobu Księcia Apostołów, ale miło przypomnieć, że katedrą diecezji rzymskiej jest Bazylika Laterańska, Matka i Głowa wszystkich Kościołów, poświęcona Chrystusowi, Boskiemu Zbawcy, Jemu przeto, który jest Królem nieśmiertelnym i niewidzialnym wieków i narodów, niech będzie cześć i chwała na wieki wieków. W tej godzinie wzruszającej radości niebo jakby rozwarło się nad naszymi głowami i stamtąd promienieje na nas jasność Dworu Niebieskiego, wlewając nadludzką wprost pewność nadprzyrodzonego ducha wiary, głęboką radość i pokój. W tym świetle oczekiwania na bliski powrót żegnamy Was wszystkich, Czcigodni Bracia, świętym pocałunkiem, gdy tymczasem wzywamy na Was najobfitsze błogosławieństwo Pana, którego rękojmią i zapowiedzią chce być apostolskie błogosławieństwo. Wielu Ojców Soboru zadawało sobie pytanie: czy nie po raz ostatni słyszą głos swego ukochanego Ojca? 12 grudnia na publicznej audiencji Jan XXIII oświadczył: Sobór zakończę ja lub mój następca... 61. POKÓJ NA ZIEMI Jan XXIII był wielkim realistą. Dlatego nie łudził się co do stanu swego zdrowia. Wiedział, że poprawa jest chwilowa. Zdawał sobie sprawę, że już miesiące dzielą go od śmierci. Nie załamywał się jednak. Nigdy rozpacz ani zwątpienie nie zagościły w jego sercu. Postanowił, że im bliżej będzie śmierci, tym bardziej będzie pracował dla... życia! Jak Chrystus, który powiedział, że przyszedł na świat, "aby owce jego życie miały i obficie miały", tak i on postanowił do końca pracować i walczyć o życie duchowe i doczesne wszystkich ludzi. W imię pokory, która jest prawdą, zdawał sobie sprawę, że oczy całego świata z wielką sympatią spoczywają na nim. Nie czuł się jednak absolutnym monarchą ani władcą, ani dyrektorem, ale ojcem. Rozmyślał też nad słowami Chrystusa: "Nie ma większej miłości, jak dusze swoją dać za przyjaciół swoich". I oto teraz rozpoczął największą miłość - zaczął życie swoje oddawać z dnia na dzień za życie świata; ofiarowywać je Panu Bogu za zbawienie wszystkich ludzi i za pokój światowy. Zdumiony świat obserwował pełen wzruszenia tę olbrzymią miłość Jana XXIII sięgającą nieba i obejmującą wszystkich ludzi, nie wykluczającą nikogo. Każde słowo, orędzie, przemowa, wypowiedź Jana XXIII były obecnie pilnie słuchane przez wszystkich i... wprowadzane w życie. Świat wierzył, że póki będzie żył Jan XXIII, pokój światowy będzie uratowany. Ale papieżowi to nie wystarczało. Pragnął, aby jego ofiara z życia stała się fundamentem stałego pokoju między narodami. Wszystkie jego obecne wypowiedzi nosiły w sobie namaszczenie testamentu. Z nowym rokiem 1963 Jan XXIII z dawną energią zaczął udzielać audiencji tak prywatnych, jak i publicznych. Wszyscy przyjmowani przez papieża: dyplomaci, naukowcy, literaci, ludzie prości, katolicy czy wyznawcy innych religii, a nawet ateiści - wychodzili z audiencji pod silnym wrażeniem osobowości Jana XXIII z podobnymi wrażeniami, jakie przekazał Jerzy Zawieyski dla czytelników Tygodnika Powszechnego: Wrażenie ogromne, które przewyższyło wszystko, co mogłem sobie wyobrażać. Uderzająca jest prostota Ojca św. Tylko wielki i święty człowiek może być tak doskonale prosty i tak doskonale ludzki. Zadziwia też mądrość Ojca św., Jego niezależność sądów, Jego odwaga. Wielki człowiek, zarówno duchem, jak i umysłem. Obcowanie z autentyczną wielkością poznaje się chyba po szczególnym rodzaju fascynacji, jakiej ulegamy. Trudno to wyrazić konkretniej. Taki człowiek, jak Jan XXIII wyzwala od razu w rozmówcy miłość i najgłębszy szacunek. Ojciec św. nie użył też w rozmowie ani razu formy pluralis maiestaticus. I chyba ani razu nie padło słowo "Bóg", a jednak wszystko w Ojcu św. jest z Boga i Bogiem napełnione. Ojciec św. tak doskonale prosty i ludzki ma też duże poczucie humoru, o czym powszechnie wiadomo. Atmosfera była taka, że mógłbym opowiedzieć niejedną anegdotę o Ojcu św., jakie kursują u nas w Polsce. Ale byłem zbyt wzruszony, by o tym pamiętać. Natomiast Ojciec św. błysnął przez chwilę swoim uroczym dowcipem. Po zakończeniu audiencji szedłem do drzwi, ale klamka nie ustępowała. Ojciec św. uśmiechnął się i powiedział, że od niego tak łatwo się nie wychodzi. Musi on najpierw zadzwonić, aby mnie wypuszczono. I dodał przy tym, że od razu widać, iż jestem po raz pierwszy u papieża. Przedtem była jeszcze chwila wielkiego mojego wzruszenia, kiedy Ojciec św. sięgnął do szuflady biurka po prawej stronie i wręczył mi czerwone pudełeczko, w którym jest medal z jego podobizną a na odwrocie upamiętnienie encykliki Mater et Magistra. Wiedziałem, że audiencja dobiega końca. Na moją prośbę Ojciec św. udzielił mi błogosławieństwa. Błogosławieństwa dla mnie i mojej rodziny, dla Klubu Inteligencji Katolickiej, dla środowisk katolickich i niekatolickich, z którymi jestem związany, dla posłów "Znaku», dla wszystkich moich przyjaciół, zwłaszcza dla chorych". Podczas audiencji Jan XXIII wytwarzał bezpośrednią, rodzinną atmosferę. Sam jak troskliwy ojciec wypytywał się o sprawy osobiste osób przyjmowanych, równocześnie dzielił się z nimi swoimi przeżyciami. I tak przyjmując 10 stycznia przedstawicieli patrycjatu rzymskiego, zwierzył się: Przywykliśmy dbać przede wszystkim o zdrowie duszy i nie przywiązywać większej wagi do zdrowia ciała, ale Pan stworzył nas jako ciało i duszę. Można powiedzieć, że papież przeszedł przez małą przygodę ludzkiego życia. Ktoś powiedział nam, że te rzeczy zdarzają się, gdy zaczyna się szósty krzyżyk i wchodzi się w starość... Dzięki łasce Bożej mamy się tak dobrze, jak tylko jest to możliwe. Dziennikarzom zaś zwierzył się: Kiedyś, gdy byłem młody, pragnąłem gorąco stać się jednym z was Z- dziennikarzem. Ale każdy idzie własną drogą. Toteż dzisiaj jestem tutaj. W waszym ręku jest jedna z najlepszych form oddziaływania na ludzi: z serca do serca. Zawsze, zawsze najwyżej ceńcie prawdę. Kiedy 22 lutego powtórnie przyjął dziennikarzy, powiedział do nich: Dla każdego przychodzi chwila, gdy trzeba porzucić ziemskie bytowanie i zdać sprawę ze swoich prac. Każdy z was winien móc powiedzieć wówczas: nie torowałem dróg podziału i nieufności, żadnej duszy nieśmiertelnej nie napełniałem podejrzeniem czy strachem; byłem otwarty i lojalny i Wierny; z braterską sympatią patrzyłem także i na tych, którzy nie dzielą moich przekonań, a to w tym celu, aby nie utrudniać spełnienia we właściwym czasie wielkiego zamiaru Opatrzności, która - choć powoli - doprowadzi ludzi bliżej do boskiego planu i nakazu Chrystusa: ut unum sint - aby byli jedno. 1 marca Międzynarodowa Fundacja Balzana z siedzibą w Zurichu przyznała po raz pierwszy Nagrodę Pokojową za rok 1962. Otrzymał ją Ojciec św. Jan XXIII. W uzasadnieniu decyzji Fundacja stwierdziła, że przyznała nagrodę Papieżowi za jego działalność na rzecz pokoju między ludźmi i między narodami. Motywacją nagrody była także działalność na rzecz braterstwa między ludźmi i między narodami, do czego przyczyniło się szczególnie zaproszenie przedstawicieli innych wyznań chrześcijańskich do czynnego udziału w Soborze Powszechnym. Dzięki temu stworzona została wśród członków tych wyznań, jak i w. samym Kościele Katolickim postawa większego wzajemnego zrozumienia, co będzie miało poważne konsekwencje. Wreszcie trzecim motywem nagrody jest działalność Papieża na rzecz ustanowienia i rozszerzania kontaktów wykraczających daleko poza społeczność chrześcijańską. Nagroda przyznana została jednomyślnie przez Komitet Fundacji reprezentujący 21 państw. Komitet składał się z wybitnych uczonych, pisarzy i wychowawców z różnych kontynentów. W Komitecie tym reprezentowana była również Polska (prof. Kazimierz Kuratowski i Jarosław Iwaszkiewicz) oraz Związek Radziecki, który miał w Komitecie dwu delegatów. Jeden z nich profesor biologii na Uniwersytecie Moskiewskim i członek Akademii Nauk, N. M. Sissakian, oświadczył po przyznaniu nagrody: Rząd Radziecki i jego premier Nikita Chruszczow odnoszą się z wielkim uznaniem do wysiłków Papieża na rzecz pokoju między narodami. Nikita Chruszczow wyraził pełną aprobatę dla decyzji Komitetu Balzana i winszuje mu tej akcji. Ze wszystkich stron świata napłynęły do Watykanu depesze gratulacyjne od wybitnych mężów stanu, przedstawicieli świata nauki, kultury itd. Depeszę gratulacyjną przysłał również premier Chruszczow. Szef rządu radzieckiego szczerze gratulował Papieżowi Janowi XXIII przyznania mu nagrody i pisał, że jest to uznanie dla jego zasług w szlachetnym dziele utrzymania pokoju. Chruszczow życzył Papieżowi dobrego zdrowia i sił do dalszej owocnej działalności dla dobra pokoju. Jan XXIII odpowiedział Nikicie Chruszczowowi, podziękował za pozdrowienia i złożył życzenia szczęścia i pomyślności narodowi radzieckiemu. Zapewnił on, że kontynuowane będą wysiłki na rzecz sprawiedliwości i prawdziwego braterstwa między narodami i na rzecz pokoju na całym świecie. W dniu 7 marca Jan XXIII przyjął w sali tronowej w Watykanie członków Komitetu Nagrody i z jego przewodniczącym, b. prezydentem Włoch Giovannim Gronchim na czele. Audiencji asystowało około 70 dziennikarzy włoskich i zagranicznych. Odpowiadając na adres odczytany przez Gronchiego, Ojciec św. wygłosił przemówienie w języku francuskim na temat misji pokojowej Kościoła. Jan XXIII wyrażając wdzięczność za przyznanie mu nagrody powiedział: Jakże nie odczuć radosnego wzruszenia, stwierdzając jednomyślność jaka wytworzyła się wokół naszego imienia? Nagroda stanowi hołd oddany nieustannej akcji Kościoła i papiestwa na rzecz pokoju, akcji, którą okoliczności czasów współczesnych jeszcze bardziej uwydatniły, nie umniejszając w niczym wolnej i całkowitej suwerenności papiestwa. Ukazały one na tle współzawodnictwa międzynarodowego - zbrojnego czy słownego - doskonałą, ponadnarodową neutralność Kościoła i jego Głowy widzialnej. Neutralności tej nie należy rozumieć w sensie czysto biernym, jak gdyby rola Papieża ograniczała się do obserwowania wydarzeń i zachowywania milczenia. Przeciwnie jest to neutralność, która w pełni zachowuje swój charakter świadectwa. Kościół starając się o szerzenie zasad prawdziwego pokoju, nie przestaje ani na chwilę zachęcać do stosowania języka oraz wprowadzenia obyczajów i instytucji gwarantujących trwałość tego pokoju. Powtarzaliśmy nieraz: działalność Kościoła nie jest wyłącznie negatywna, nie polega tylko na wzywaniu rządów, by unikały uciekania się do siły zbrojnej. Jest to działalność zmierzająca do formowania ludzi pokoju, ludzi, których myśli, serca i ręce są przeniknięte duchem pokoju. Po tej audiencji przyjął Jan XXIII córkę Chruszczowa, Radę, z jej mężem Aleksiejem Adżubejem, redaktorem Izwiesti. Papież zwrócił się do Rady Adżubejowej ze słowami: Moi współpracownicy powiedzieli mi, że osobistościom niekatolickim powinienem ofiarowywać medale pamiątkowe. Ale ja pani daję ten różaniec. Niech będzie wiadomo na całym świecie, że oprócz psalmów papież odmawia różaniec, tę modlitwę rodzinną, której nauczyła go matka, kiedy przygotowywała dla swych dzieci ubogi posiłek. Jest to modlitwa, którą papież odmawia codziennie za wszystkie dzieci, które w danym dniu się rodzą, z rodziców wierzących i niewierzących, aby każde z nich było szczęśliwe i zbawione. Kiedy Adżubejowa ze wzruszeniem przyjęła różaniec, zapytał się ją Jan XXIII: - Jakie imiona mają dzieci pani? - Mam trzech synów - odpowiedziała - którzy mają imiona: Nikita, Aleksy i Iwan. - To piękne imiona! - zawołał papież. - A najmłodszy syn ma moje imię, Jan. Kiedy powrócicie do Moskwy, uściskajcie swoje dzieci ode mnie, a szczególnie najmłodszego swego synka, Iwana. Niech cały świat wie, że stary Iwan w Rzymie kocha małego Iwana w Moskwie. Następnie Jan XXIII mówi, że pierwszą epoką była epoka światła - fiat lux (niech będzie światło). Teraz właśnie mamy pierwszą epokę, epokę światła. Światło moich oczu spotkało się ze światłem waszych oczu. Niech Bóg dopomaga przedzierającej się przez nas dobroci, jeżeli jest Jego wola, aby tak się działo. Drzwi Watykanu były dosłownie otwarte dla każdego, kto chciał spotkać się z Janem XXIII. A takich nie brakowało. Każdy chciał nie tylko zobaczyć postać papieża, ale odczuć na sobie ciepło jego serca ojcowskiego i posłuchać jego wskazówek i rad. 14 marca Jan XXIII przyjął na audiencji uczestników "Specjalnego Zgromadzenia dla Prawa Człowieka do Wolności od Głodu". Zgromadzenie to złożone z 30 wybitnych osobistości ze świata nauki i kultury (w tym dziewięciu laureatów Nobla) zostało zwołane do Rzymu przez FAO (Światowa Organizacja dla Spraw Wyżywienia i Rolnictwa przy ONZ), żeby opracować apel do świata. Przemawiając do nich, papież oświadczył: Wobec nadchodzącego światowego tygodnia Walki z Głodem oraz Światowego Kongresu dla Spraw Wyżywienia - pragniemy podkreślić, że tę nową inicjatywę uważamy za bardzo wskazaną i pragniemy, by zyskała sobie ona powszechne poparcie. Chodzi o to, by uruchomić energie ludzkie na wielką skalę. Zgodnie z myślą jej autorów, ta szlachetna inicjatywa ma na celu nie tylko przyniesienie chwilowej ulgi niedostatkom ludów na drodze rozwoju - choć i to byłoby cenne i godne uznania. Inicjatywa ta zmierza przede wszystkim do spowodowania jednomyślnego wysiłku ze strony wszystkich tych, którzy mogą się nań zdobyć, by nauczyć człowieka, jak może w pełni spożytkować obfite dary, które Stwórca oddał mu na służbę ludzkości. 1 kwietnia przyjął Jan XXIII włoskich alpinistów, 3 kwietnia przedstawicieli Włoskiej Konfederacji Chłopskiej. W tymże samym dniu przemawiając do profesorów szkół średnich, papież przedstawił swoje credo pedagogiczne oraz rolę Kościoła i Soboru we współczesnym świecie. Nie zaprzestał też Jan XXIII swoich wędrówek po Rzymie> aby wraz z wiernymi modlić się w poszczególnych kościołach Wiecznego Miasta. Każdą chwilę wolną od modlitwy, audiencji i obowiązków papieskich spędzał teraz papież przy biurku, pilnie coś studiując i pisząc. Po Watykanie zaczęto szeptać: - Papież pisze testament. - Może to pożegnalna encyklika? I nie mylono się. Jan XXIII zaprosił korpus dyplomatyczny do udziału we mszy św., którą sam odprawił w Wielki Czwartek 11 kwietnia wieczorem. I oto w dniu, kiedy Kościół w sposób tak uroczysty odnawia misterium pierwszej mszy św. w Wieczerniku odprawionej przez samego Chrystusa i rozważa Jego mowę pożegnalną, Jan XXIII odprawił mszę św. i ogłosił swoją pożegnalną encyklikę, skierowaną do wszystkich ludzi dobrej woli. Przy tej okazji papież powiedział do członków korpusu dyplomatycznego: Jestem bardzo zadowolony, że encyklika została opublikowana dziś, w dniu, w którym z ust Chrystusa wyszły słowa: "Miłujcie się nawzajem" (J 13, 14), będące wezwaniem do miłości skierowanym do ludzi naszych czasów. Oby wszyscy ludzie zechcieli chętnie uznać fakt wspólnego pochodzenia', który stanowi podstawę ich braterstwa, i zechcieli się zjednoczyć! Dzięki miłości, która powinna przeniknąć wszystkie serca, niech nowa energia ożywi kierujących państwami, niech im dopomoże w uznaniu obecności Bożej w historii, w przyjęciu płynących stąd wszelkich praw i ich logicznych 'konsekwencji oraz konkretnych zastosowań. Niech się zdecydują na spełnienie wszystkiego w duchu posłuszeństwa obowiązkom, które czasami zdają się przerastać ich siły, a nawet samo życie poszczególnej jednostki. W tym duchu niech nie zaniedbują niczego, co mogłoby przyczynić się do rozwoju osoby ludzkiej, a społeczeństwom zapewnić tu na ziemi życie wzniesione na solidnym fundamencie prawdy, sprawiedliwości, wolności i miłości. Dając ludzkości ten oficjalny dokument nauczycielskiego urzędu, nie miałem innego zamiaru, innego pragnienia niż to, by stać się pokornym echem testamentu Chrystusa i wyrazicielem treści Wielkiego Czwartku. Jak ojciec, który wybierając się do wieczności przekazuje swoje skarby dzieciom, tak teraz ten człowiek, który w połowie XX wieku stał się ojcem wszystkich ludzi, w obliczu zbliżającej się śmierci przekazał swoją życiową mądrość i olbrzymią dobroć całemu światu. Zawarł swoje skarby Jan XXIII w encyklice Pacem in terris, która poświęcona została pokojowi między wszystkimi narodami, opartemu na prawdzie, sprawiedliwości, miłości i wolności. Encyklika Pacem in terris obudziła nie tylko ogromne zainteresowanie na całym świecie, ale została przyjęta z prawdziwym entuzjazmem przez wszystkich ludzi dobrej woli, bez względu na przynależność państwową czy partyjną. Jan XXIII czytał ze wzruszeniem wypowiedzi mężów stanu, wybitnych osobistości ze świata nauki i kultury. Oto szereg wypowiedzi wybitnych osobistości politycznych. Sekretarz ONZ U Thant powiedział: Z głębokim zadowoleniem i wzruszeniem przeczytałem encyklikę Pacem in terris Jego Świątobliwości Papieża Jana XXIII. Nie ulega wątpliwości, że ze względu na światową wagę pokoju orędzie to skierowane było nie tylko do wiernych Kościoła Katolickiego, lecz do wszystkich ludzi na ziemi. Encyklika m. in. wzywa do wzmocnienia Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednocześnie encyklika wzywa do zastosowania konkretnych środków, takich jak zmniejszenie produkcji materiałów wojennych, zakaz broni nuklearnej i zawarcie porozumienia w sprawie stopniowego rozbrojenia, opierającego się na skutecznej metodzie kontroli. To jest sprawa odpowiedzialności wielkich mocarstw. Szlachetny i pokrzepiający apel Jego Świątobliwości Papieża Jana XXIII dołącza się do głosów wyrażanych w przytłaczającej większości krajów i przez wielu ludzi na rzecz tych posunięć. Premier włoski Fanfani oświadczył, iż encyklika budzi "wdzięczność, że Bóg natchnął Papieża do wskazania ludzkości właściwej drogi do pokoju w tym krytycznym momencie historycznym". Anthony Greenwood wraz z pięcioma innymi posłami Labour Party zgłosili wniosek w Izbie Posłów o poparcie apelu Papieża w sprawie położenia kresu wyścigowi zbrojeń, wyrażając jednocześnie głębokie uznanie dla Papieża za jego wysiłki na rzecz utrwalenia pokoju. Przewodniczący Światowej Rady Pokoju, prof. John Bernal, wystosował do Papieża Jana XXIII depeszę w związku z ogłoszeniem encykliki Pacem in terris. Prof. Bernal witał z uznaniem apel Papieża i podkreślał konieczność walki o realizację szczytnych celów, o jakich wspomina encyklika, a mianowicie, "o natychmiastowe położenie kresu doświadczeniom z bronią nuklearną, o zakaz broni nuklearnej, o zaprzestanie wyścigu zbrojeń, o całkowite i kontrolowane powszechne rozbrojenie, a także o zaprzestanie dyskryminacji rasowej i zaprzestanie negowania równości wszystkich ludzi". Maurice Schuman, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Francuskiego Zgromadzenia Narodowego: Przyszła chwila, by przypomnieć ludziom, że istnieje rodzina człowiecza. Ósma encyklika Jana XXIII utrwaliła ten moment dla historii i dla wieczności. Jakakolwiek byłaby ich rasa, ojczyzna, czy nawet religia, wszyscy członkowie społeczności ludzkiej rozpoznają w tym orędziu swoje niepokoje i swoje nadzieje. Hubert H. Humpreey, senator USA - demokrata: Encyklika Pacem in terris jest jednym z najbardziej liberalnych, najbardziej powszechnych, najbardziej ludzkich dokumentów naszej epoki. Papież postawił Kościół katolicki w awangardzie ruchu na rzecz pokoju światowego. Giuseppe Saragat, przewodniczący Włoskiej Partii Socjaldemokratycznej: Encyklika jest dla nas, polityków-demokratów, nieporównanym narzędziem pracy, nie dlatego, by poruszała nowe problemy czy dawała nowe rozwiązania, lecz dlatego, że wysoki autorytet Kościoła opowiada się za ważnością zasad uznanych już przez sumienia awangardy demokracji. Erich Ollenhauer, przewodniczący zachodnioniemieckiej Partii Socjaldemokratycznej: Nowa encyklika nie zadowala się żądaniem pokoju w terminach ogólnych, ale wskazuje drogi do jego utrzymania i stabilizacji. Propozycje rozbrojeniowe wskazane przez Ojca św. zasługują na to, by były gruntownie przestudiowane przez wszystkich mężów stanu. Również prasa światowa podawała treść encykliki i dodawała entuzjastyczne komentarze. Oto wypowiedzi prasy światowej: Prasa brytyjska: Daily Telegraph w artykule wstępnym podkreślał, że słowa Papieża skierowane są do ludzi wszystkich religii i że „wbrew obawom i nadziejom nie ma w nich nic, co mogłoby urazić polityków,' natomiast jest wiele, co powinno ich skłonić do rozważań". Daily Express w korespondencji z Rzymu pisał, iż Papież mówiąc o doktrynach filozoficznych, wyraził się "w sposób bardziej tolerancyjny o komunizmie, niż uczyniłby to jakikolwiek zachodni przywódca polityczny". Zdaniem korespondenta tego dziennika "encyklika jest wyraźnym potępieniem postawy zimnowojennej" Korespondent Daily Express pisał również, iż w wyniku aktywnej politycznej interwencji Papieża w sprawy wojny i pokoju 500 milionów katolików w świecie staje na płaszczyźnie moralnej po stronie krajów niezaangażowanych. Daily Herold uznał encyklikę za "dokument o największym ładunku politycznym, jaki kiedykolwiek został wydany przez Watykan". W korespondencji z Rzymu dziennik pisze, iż uważa się tam, że Papież posunął się dalej, niż to ktokolwiek przewidywał. Prasa francuska: Le Figaro stwierdził, że encyklika, zwłaszcza z uwagi na swój wstęp, odbija się szerokim echem w świecie. Zasługuje ona na to, przede wszystkim z uwagi na ducha apelu, jaki Papież skierował do wszystkich narodów i wszystkich ludzi; dalej ze względu na doniosłe znaczenie w płaszczyźnie ideowej, moralnej, filozoficznej a nawet praktycznej, i wreszcie ze względu na nowatorstwo niekiedy wręcz niezwykle śmiałe - tych idei, z których pewne, jak na przykład aluzja do reformy ONZ i uwagi na temat stosunków z ugrupowaniami politycznymi będącymi w niezgodzie z katolicyzmem, mogą wzbudzić niekiedy gorące kontrowersje. Combat pisał m. in.: "Doktorzy prawa zajmą się egzegezą encykliki papieskiej. Tłum wiernych oraz jeszcze szerszy tłum ludzi dobrej woli wydobędzie z encykliki przede wszystkim gorące, patetyczne potępienie wojny, nawet wojny sprawiedliwej, która w naszej erze atomowej byłaby rzeczą nie do odpokutowania". Aurore w artykule "Pokój przez rozbrojenie" pisał: Encyklika Pacem in terris odbije się zupełnie innym echem niż tradycyjny apel w sprawie pokoju. Papież obejmując swą myślą i swym uczuciem wszystkich członków ludzkości, niezależnie od ich koloru skóry, rasy, ojczyzny, poglądów, a nawet religii, potępia wojnę, będącą najgorszym z rozwiązań. Dla uregulowania stosunków międzynarodowych należy je zastąpić mądrością. Lecz w jaki sposób doprowadzić do tego, aby ta mądrość wzięła górę nad siłą? Dokument papieski sięga do istoty problemu i stwierdza: istnieje jedna tylko droga: rozbrojenia, ale musi być ono skuteczne. Jeszcze nigdy wszyscy ludzie nie czuli się tak zagrożeni straszną nawałnicą, która może się rozpętać w każdej chwili, nawet przez przypadek. W jaki sposób temu zapobiec? Jan XIII wysuwa drogę, którą zalecają ludzie dobrej woli. Powszechne, jednoczesne kontrolowane rozbrojenie. Cóż byłoby warte w istocie rozbrojenie, które nie byłoby przeprowadzone jednocześnie przez wszystkie kraje. Le Monde - Paryż: "Najoryginalniejszą częścią encykliki i najlepiej ujawniającą optymizm i pragmatyzm Jana XXIII jest niewątpliwie ta, która dotyczy stosunków z niekatolikami... Oto nakreślone w kilku pełnych treści liniach drogi zdecydowanie nowe, brzemienne w skutki". Le Populaire - Paryż: "Żaden socjalista nie może ignorować encykliki, która oznacza przyjęcie przez Papieża rewolucyjnych idei Deklaracji Praw Człowieka oraz uznanie wartości i konieczności ruchów społecznych". Prasa zachodnioniemiecka: Frankfurter Rundschau pisał, iż Papież wprowadza rozróżnienie między nauką materializmu historycznego, z której wyrósł komunizm, a systemem politycznym. Dlatego wspólne omawianie konkretnych problemów może mieć sens już dzisiaj lub jutro. Niektórzy obserwatorzy polityczni - pisze dziennik - widzą w tym zaproszenie komunizmu do rozmowy z Kościołem". Westfalische Rundschau pisał: Papież oferuje wszystkim ludziom, również zajmującym kierownicze stanowiska w bloku wschodnim, dialog w sprawie pokoju i postępu w stosunkach między ludźmi. Wzywa on do rzucenia pomostu nad głęboką przepaścią, która dzieli dzisiaj świat. Ze względu na to encyklika jest jakimś zasadniczym odwróceniem się od zwolenników zimnej wojny. Przyznaje ona natomiast rację tym wszystkim siłom politycznym, które bez- ukrytych zamysłów taktycznych opowiadają się za odprężeniem, za rozbrojeniem, za usunięciem groźby wojny atomowej, za równością między klasami społecznymi, jak też między narodami i rasami oraz za pomocą dla krajów słabo rozwiniętych... Encyklika przyczyni się do usunięcia granic, jakie powstały w naszym kraju w wyniku codziennej walki politycznej. Neue Ruhr Zeitung - Dusseldorf: Jawną intencją Papieża jest nawiązać dialog ze wschodem. Osiągnął to i rozpoczęła się walka duchowa. Ta walka zapiera oddech katolikom bardziej niż tym, którzy nie są w nią zaangażowani. Ponadto Papież zrezygnował ze starej tradycji języka Kurii, który zadowalał się formułowaniem ogólnych zasad; Papież zechciał zająć się licznymi szczegółami - ONZ, broń atomowa itd. Zrozumiałe jest zmartwienie tych, którzy katolicyzm utożsamiali z zimną wojną. Prasa amerykańska: New York Herald Tribune wyraził opinię, iż Papież wykazał "niezwykłą odwagę, siłę i głębię przekonania". Encyklika ta jest jedyna w swoim rodzaju - pisał dziennik - ze względu na to, iż po raz pierwszy skierowana jest do wszystkich ludzi niezależnie od rasy, religii i przekonań politycznych. W encyklice zawarta jest akceptacja zasady współistnienia między państwami o różnych ustrojach. Papież uważa widocznie, że jeśli zasada ta nie zostanie przyjęta, ludzie nie zdołają usunąć istniejących barier politycznych i ideologicznych. New York Herold Tribune: Encyklika zawiera implicite akceptację zasady koegzystencji państw komunistycznych i niekomunistycznych". Prasa włoska: La Stampa: Już w swym pierwszym orędziu radiowym z 30 X 1958 r. Jan XXIII po potępieniu braku wolności religijnej w niektórych krajach jako rzeczy niezgodnej ze współczesną cywilizacją i z prawem międzynarodowym zwrócił się z apelem do wszystkich szefów rządów, by położyli kres sprzecznościom i niebezpieczeństwom wojny. Od tego pierwszego orędzia problem pokoju był najważniejszym elementem w zasadniczych wystąpieniach Papieża Jan XXIII nigdy nie ograniczał się do mówienia w sposób ogólnikowy o pokoju, nie uchylał się od potępienia wojny nuklearnej i każdej innej formy gwałtu. Wskazywał natomiast na przesądy nad drugimi i wewnątrz poszczególnych państw, na gwałcenie podstawowych praw człowieka i obywatela. Jednakże Papież kładł przy tym wszystkim nacisk na rzeczy pozytywne i na cnoty ludzkie i chrześcijańskie, z których może wykiełkować prawdziwy pokój, który będący nie tylko zwykłym wspóistnieniem, lecz realnym i faktycznym współżyciem. Avanti w komentarzu podkreśliła, iż encyklika domaga się. przerwania zbrojeń nuklearnych, usunięcia psychozy wojennej, umocnienia Narodów Zjednoczonych, położenia kresu kolonializmowi i rasizmowi, postuluje wolność w badaniach naukowych i sposobach ekspresji artystycznej. Unita uważała, iż encyklika stawia, i w niektórych wypadkach precyzuje z większą jasnością niż w dotychczasowych dokumentach papieskich, konieczność dialogu i rokowań ze światem socjalistycznym, znaczenie ruchów narodowowyzwoleńczych, konieczność rozbrojenia, znaczenie demokracji i rozwoju społecznego. W tej dziedzinie - pisze dziennik - elementem najbardziej nowym z punktu widzenia polityczno-społecznego wydaje się ten, który Papież włącza do końcowej części encykliki i który wyraźnie odnosi się do świata komunistycznego. Papież wprowadza rozróżnienie między błędem z punktu widzenia filozoficznego i religijnego a rzeczywistością - siłami i ugrupowaniami politycznymi działającymi w świecie. Papież radzi prowadzić z tymi siłami konstruktywny dialog. Il Popolo: "Głos Papieża wzywa katolików, by szeroko otwarli bramy kościołów, nie lękając się kontaktu ze światem". Prasa polska: Wszystkie dzienniki zamieściły na czołowych miejscach doniesienie Polskiej Agencji Prasowej o ukazaniu się encykliki Pacem in terris. Trybuna Ludu pisała m. in.: W krótkim przemówieniu wygłoszonym we wtorek z okazji podpisania encykliki papież Jan XXIII podkreśla, że jest ona skierowana nie tylko do katolików, lecz również do wszystkich ludzi dobrej woli na całym świecie, oraz wzywa ich do wniesienia osobistego wkładu do sprawy powszechnego pokoju. Encyklika Pacem in Terris zajmuje się m. in. sprawą rozbrojenia. Papież Jan XXIII stwierdza, że olbrzymia ilość broni nagromadzonej w najbardziej rozwiniętych pod względem gospodarczym krajach stanowi wielkie marnotrawstwo energii duchowej i materialnej. Papież zaznacza, że rozbrojenie jest niemożliwe, dopóki na świecie panuje psychoza wojenna. Dlatego też zwraca się do wszystkich ludzi dobrej woli z apelem, by psychoza ta ustąpiła miejsca wzajemnemu zaufaniu - gdyż tylko w taki sposób może być zapewniony prawdziwy pokój między ludźmi. Papież ostrzega, że nawet dalsze dokonywanie doświadczeń z bronią nuklearną może mieć katastrofalne następstwa dla życia na ziemi. Sprawiedliwość, a następnie zdrowy rozsądek i humanitaryzm wymagają kategorycznie - głosi encyklika - aby ustał wyścig zbrojeń, aby zapasy broni istniejące w różnych krajach zostały w równym stopniu i jednocześnie zredukowane przez zainteresowane strony, aby wprowadzono zakaz broni nuklearnej, i wreszcie, aby zawarte zostało powszechne porozumienie o stopniowym rozbrojeniu i o skutecznych metodach kontroli. Chociaż trudno w to uwierzyć - czytamy dalej w encyklice - że ktokolwiek świadomie wziąłby na siebie odpowiedzialność za straszliwe zniszczenia i cierpienia, jakie spowodowałaby wojna, jednakże nie można zaprzeczyć, że pożoga wojenna może powstać wskutek jakiegoś wymykającego się spod kontroli i niespodziewanego przypadku. Ewentualne spory i kontrowersje między narodami trzeba rozwiązywać nie przy użyciu broni, lecz w drodze rokowań. Z powodu wyścigu zbrojeń ludzkość żyje pod groźbą nawałnicy, która może być w każdej chwili rozpętana i może wyrządzić ludzkości tak wielkie szkody, że trudno je sobie nawet wyobrazić. Dlatego też - stwierdza encyklika Pacem in terris - rozsądek oraz poczucie sprawiedliwości i humanitaryzmu nakazują wstrzymanie wyścigu zbrojeń. Świat musi pójść drogą całkowitego rozbrojenia. Życie Warszawy drukowało obszerną korespondencję z Rzymu Ignacego Krasickiego pt. Encyklika pokojowego współistnienia Krasicki pisał m. in.: Jest to pierwsza w historii Kościoła encyklika skierowana nie tylko do hierarchi katolickiej, lecz do wszystkich ludzi dobrej woli, jak głosi jej wstęp. Papież Jan XXIII stwierdza, iż od początku swojego pontyfikatu nosił się z zamiarem napisania takiej encykliki, lecz ostateczną decyzję podjął dopiero w czasie pamiętnych dni kryzysu kubańskiego, w październiku 1962 r. Encyklika Pacem in terris zawiera szereg myśli, które z zadowoleniem i uznaniem przyjąć mogą wszyscy zwolennicy pokoju, bez względu na reprezentowane poglądy polityczne i przekonania ideologiczne. Prasa radziecka: Izwiestia - Moskwa: Jan XXIII przyjmuje zasadę, że pokój trwały musi być oparty na wzajemnym zaufaniu między narodami. W swoim apelu Papież odrzuca koncepcję, wedle której, by zapewnić pokój, siły zbrojne muszą być utrzymane w równowadze. Podkreśla on, że ludzkość ma prawo domagać się wstrzymania wyścigu zbrojeń, równoczesnej i równoległej redukcji zbrojeń istniejących, zakazu broni nuklearnej, by w końcu dojść do całkowitego rozbrojenia pod skuteczną kontrolą. Prasa holenderska: De Volkskrant - Amsterdam: Encyklika o pokoju jest nowym dowodem doniosłych i radosnych zmian, które się dokonały w centralnej administracji Kościoła... Papież - od początku swego pontyfikatu - dał do poznania, że jego miłość, troska i odpowiedzialność rozciągają się poza granice Kościoła. Prasa hiszpańska: ABC - Madryt: Encyklika jest wezwaniem do pokoju, w którym Papież jeszcze raz pokazuje nam drogę miłości i zrozumienia między ludźmi. Oto dokument, który można nazwać encykliką wolności. Wielka karta pokoju Jana XXIII została odczytama jako wspaniały testament ojca skierowany do swoich dzieci. 62. POŻEGNANIE 12 kwietnia, w Wielki Piątek, bóle u Jana XXIII wzmagały się Lekarze byli wyraźnie zaniepokojeni. Spodziewali się lada chwila kryzysu. Papież wyczytał w ich oczach powagę sytuacji. Zapytywał się Chrystusa: - Czyżbyś chciał, Panie, abym w dniu, kiedy Kościół obchodzi pamiątkę Twojej śmierci, i ja oddał swoją duszę w ręce Ojca Niebieskiego? Ale na razie siostra śmierć tylko krążyła po pokojach watykańskich. W Wielką Sobotę o godz. 20.00 zostało nadane orędzie wielkanocne, w którym Jan XXIII ponawia wezwanie do szlachetnego działania na rzecz ludzkiego i chrześcijańskiego współżycia. Wezwanie zakończył papież gorącą modlitwą do Zmartwychwstałego Chrystusa: O Jezu, oddal od ludzkich serc to, co mogłoby zagrozić pokojowi, i utwierdź je w prawdzie sprawiedliwości i braterskiej miłości. Udziel światła tym, którzy kierują losami ludzkości, by troszcząc się słusznie o jej dobrobyt, mogli także zapewnić i obronić ten wielki skarb, jakim jest pokój. Zapal u wszystkich wolę przezwyciężenia wszelkich rozdzielających barier, umacniania więzów wzajemnej miłości, gotowości zrozumienia, współczucia i przebaczenia, by w imię Twoje zjednoczyły się narody i zapanował powszechny pokój w sercach, rodzinach i na świecie. O godz. 20.20 ukazał się Jan XXIII w oknie swojego pokoju i pozdrowił rzymskich taksówkarzy przybyłych na plac Świętego Piotra, aby złożyć życzenia papieżowi. Był opanowany, uśmiechnięty. Nikt nawet nie przypuszczał, ile kosztował go teraz każdy uśmiech. Przemawiał Jan XXIII ze zwykłą naturalnością. Mówił o swoim umiłowaniu kapłaństwa, Kościoła, ludzi, a zwłaszcza dzieci. O północy odmówił antyfonę Regina Coeli, podczas gdy wszystkie dzwony Rzymu obwieszczały radosne Alleluja. 14 kwietnia, w samym dniu Zmartwychwstania rano, bóle wewnętrzne wyraźnie osłabiły papieża. Mimo to Jan XXIII w południe z centralnej loggii bazyliki watykańskiej czytał swe orędzie wielkanocne: Pozdrowienie jest promiennym programem: nie śmierć, lecz życie, nie podziały, lecz pokój, nie zakłamanie, lecz prawda, nie ucisk, lecz triumf światłości, czystość ""wzajemnego poszanowania... Przy tej okazji papież złożył podziękowanie mieszkańcom Rzymu za wyrazy życzliwości, z jakimi go przyjmowali, kiedy we Wielkim Poście składał wizyty w parafiach położonych na przedmieściach Rzymu: Zasłużyliście na to, by wasz biskup był wśród was. Jakież to były wspaniałe i spontaniczne spotkania, pełne pokoju, ożywczych postanowień, umacniające dobrą wolę. Niezapomniane to chwile, kiedy młodzi ojcowie rodzin, niosąc na rękach swe dzieci, zdawali się mówić: Oto przyszłość Rzymu! W tych momentach moje ramiona otwierały się, lecz głos nie był w stanie wyrazić całej pełni uczuć mego serca... W Poniedziałek Wielkanocny Jan XXIII zanotował w swoim dzienniku: Z przebiegu Wielkanocy jestem zadowolony, choć bardzo zmęczony... W domowym skupieniu odprawiłem mszę świętą, a następnie poleciłem się Bogu. Plac Świętego Piotra był wczoraj triumfalny w swej prostocie, jak rzadko kiedy, zjednoczony życzeniami i pozdrowieniami dla Papieża, kiedy ten ukazał się na balkonie. Końcowe życzenia, wyrażone w dwudziestu sześciu językach, były wyrazem pokoju i powszechnej radości. Encyklika Pax in terra (sic) została owacyjnie przyjęta, jak chyba nigdy przedtem. Dolegliwości w dalszym ciągu dają znać o sobie, co każe mi poważnie myśleć o moich sprawach prywatnych. 16 kwietnia w Baszcie św. Jana przeżył Jan XXIII wewnętrzne lęki. Miał wrażenie, że przebywa w Ogrodzie Oliwnym. Łączył się z Chrystusem. Modlił się: ..Ojcze, jeśli może, niech odejdzie ode mnie ten kielich goryczy, ale niech się nie dzieje, jako ja chcę, ale jako Ty!" 17 kwietnia o godz. 11.00 przyjął papież wiernych na audiencji publicznej w bazylice Świętego Piotra. Mówił do nich uroczyście: Rozglądając się wokoło i wspominając tych, co odeszli i pozostawili po sobie wspaniałe pomniki architektury, budzące w nas podziw, i napisali historię, której byli twórcami, musimy dojść do wniosku, że to wszystko stanowi jedynie wstęp i przygotowanie do wielkiej historii, do życia, które zostanie przypieczętowane ostatecznym uwielbieniem w krainie radości. Takich słów oczekują od papieża pielgrzymi, i przyznać należy, że nie różnią się od tych głosów, co przywiodły ich do Rzymu, i nie różnią się od tych słów, których dużo w liturgii ostatnich dni, a którymi pulsują nasze serca, o czym świadczy uśmiech naszych oczu, poczucie że wszyscy - bez różnicy - jesteśmy braćmi powołanymi do przygotowywania, a później do uczestniczenia w życiu wiecznym... Nasza wspólna modlitwa rozpoczyna się wyznaniem wiary, odśpiewanym podczas wchodzenia papieża: Credo in unum Deum, a kończy słowami: vitam venturi saeculi, o życiu przyszłego wieku, które jest w Chrystusie, w Bogu, a na które chcemy zasłużyć chrześcijańskim życiem i którego się spodziewamy od zmiłowania Pańskiego. Wieczorem tego dnia boleści się wzmogły. Papież modlił się i czytał książkę ascetyczną. W nocy notował: Noc niespokojna i nie bez cierpień. Profesorowie Gasbarrini i Mazzond są jednak optymistami... Mogę im wierzyć, lecz moja cierpliwość jest wystawiona na ciężką próbę; niech tak będzie. Ponad wszelkie moje oczekiwanie wielka audiencja publiczna w bazylice św. Piotra - około trzydziestu tysięcy osób - była naprawdę źródłem wielkiej pociechy. Byli na niej także mieszkańcy Sotto il Monte, których mogłem publicznie i z wielką radością pozdrowić. Udało mi się przemówienie, było krótkie i jasne. Trzy dary wielkanocne: przebaczenie, radość i pokój Chrystusowy, są powszechnymi darami tegorocznymi dla świata. Wieczorem jak zwykle odwiedzają mnie lekarze Gasbarrini i Mazzoni. W następnych dniach przyjmował dostojników watykańskich i załatwiał bieżące sprawy Kościoła. W dalszym ciągu udzielał licznych audiencji. 22 kwietnia nastąpiła lekka poprawa. Teraz zaczął papież przeglądać schematy soborowe. 1 maja udzielił Jan XXIII publicznej audiencji ogromnej rzeszy wiernych. M. in. mówił: Kościół jest Chrystusem żyjącym poprzez wieki. Zakotwiczony tu, w centrum jedności katolicyzmu i powszechnego magisterium, wraz z mistyczną łodzią Piotrową, daje wyraz swym zasadniczym prawdom: pokorze, miłości i miłosierdziu. Dzięki Bogu, napięta atmosfera dawnych sporów osłabła; a realizm Kościoła, służącego wszystkim ludziom - bez względu na rasę czy narodowość - jest obecnie powszechnie doceniany. Z wielu stron prosi się o jego zdanie, dobroczynną i dodającą otuchy obecność. Wieczorem notował papież: Pierwsza noc maja przeszła na rozważaniach o św. Katarzynie Sieneńskiej, o papieskim posługiwaniu i obecnej sytuacji. Podczas tego czuwania przychodziło mi na myśl wiele projektów, które polecam Maryi, by oddać Jej cześć. Poszukiwałem przede wszystkim bardziej ścisłego związku duchowego między Maryją a Soborem, do którego muszę się przygotować. Spędziłem dziś dwie godziny w baszcie Świętego Jana i pragnę tam powrócić w celu przejrzenia przygotowanych dokumentów soborowych, by natychmiast zostały rozesłane biskupom. Dziś także zacząłem realizować ofiarę ze swych cierpień fizycznych, które mnie nie opuszczają. Pragnę, by moja obecność i słowa: Maryja, św. Józef, Kościół - wypowiedziane podczas wielkiej audiencji u św. Piotra odczytano jako wyraz mego głębokiego hołdu dla Maryi. 2 maja nastąpiła nieoczekiwana poprawa sił fizycznych papieża. 4 maja w bazylice św. Piotra udzielił Jan XXIII audiencji dzieciom zrzeszonym w "Żywej Róży". Radość promieniowała z twarzy papieża. Przemawiał pełen wzruszenia: Wracając do swoich domów zanieście waszym bliskim moje pozdrowienie; powiedzcie im, że papież codziennie odmawia cały różaniec, to znaczy wszystkie trzy części; modli się za was i za nich, prosi o pokój, pociechę i dobre intencje dla każdego; zawsze bądźcie godni tego pięknego imienia, jakie nosicie: "Żywy Różaniec". Ach, jaką pociechę, jaką radość daje świadomość, że tak wiele niewinnych istot rozsianych po całym świecie modli się na różańcu wraz z papieżem, a on wraz z nimi! 7 maja przeżył Jan XXIII gorycz "języków ludzkich". Komentarze i wnioski niektórych dzienników na temat wyników włoskich wyborów sprawiły mu wielką przykrość. Niektórzy politycy liberałowie poddali w wątpliwość celowość duszpasterskich wskazań piątej części encykliki Pacem in terris. Poddali ostrej krytyce zalecenia papieża współpracy katolików z niekatolikami. Przy tej samej sposobności niektórzy politycy ostro skrytykowali przyjęcie przez papieża Adżubeja i jego małżonki Rady. Na bolesne słowa krytyki odpowiedział Jan XXIII zdecydowanie: Nauka wyłożona w encyklice wynika bez wątpienia z testamentu Chrystusa i zgadza się z doktryną papieży ostatnich siedemdziesięciu lat; spotkanie zaś z Adżubejem odpowiada w całej pełni linii mego pontyfikatu. Zresztą już kilkakrotnie mówiłem, że z całym spokojem można opublikować tekst rozmowy przeprowadzonej z naczelnym redaktorem Izwiestii. 8 maja na ogólnej audiencji w bazylice św. Piotra Jan XXIII dał jeszcze raz zdecydowaną odprawę niezadowolonym politykom, którzy chcieliby wciągnąć papieża w swoje interesy. M. in. powiedział: W tych dniach słyszy się zewsząd głosy wysławiające pokój. W tych głosach świata papież jest ukazany jako postać najbardziej reprezentatywna dla prawdziwego pokoju, który zbliża i jednoczy narody... Pokój Chrystusa wymaga poświęceń i osobistych wysiłków ku doskonałości; żąda wewnętrznego nastawienia, które by sprzyjało nie podziałom i zniewagom, lecz zjednoczeniu i harmonii; wymaga czasami cierpień, by obietnica Pańska urzeczywistniła się nie tylko w nielicznej grupie ludzi, lecz w całych narodach, i to w taki sposób, że poszczególni ludzie, zanim wejdą do szczęśliwości wiecznej, już tu na ziemi zaczęliby zażywać niosącej pociechę czułości, która płynie ze zjednoczenia z Chrystusem. 9 maja o godz. 17,00 przyjął Jan XXIII prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego, w swojej ulubionej Baszcie św. Jana. Na początku kardynał Wyszyński wyjaśnił papieżowi cel swej podróży do Rzymu: zebranie dla biskupów polskich materiałów soborowych, aby jak najlepiej przygotować się na następną sesję Soboru. Papież przyznał: - Nie brak trudności w biegu prac soborowych na skutek profesorskich zapędów niektórych kardynałów. Ks. prymas nawiązał do pozytywnej oceny encykliki Pacem in terris przez prasę komunistyczną w Polsce. Wtenczas papież z boleścią przyznał się do przykrości, jaką sprawiają mu ci, którzy krytykują przyjęcie przez niego Adżubeja. Powiedział: Rozmawialiśmy ze sobą zwyczajnie i po prostu. Była także jego żona. Wiem, że z kobietą najlepiej rozmawiać o jej dzieciach. Zapytałem, ile ma dzieci. Odpowiedziała, że troje i że najmłodszy syn ma na imię Iwan. "Ja też jestem Iwan" - odpowiedziałem. Oboje byli bardzo wzruszeni i mile zdziwieni ich potraktowaniem. Zdaję sobie sprawę, że takie spotkanie towarzyskie nie rozwiązuje trudności, ale powoli żłobi drogi do ludzi. Wielu ludzi z mego otoczenia nie mogło pojąć mojej postawy i decyzji. A przecież chodziło tylko o jedno: służyć człowiekowi, sprawić mu radość. - Ojcze Święty - odpowiedział kardynał Wyszyński - stało się wielkie dobro, bo człowiek doznał dobra od człowieka! Następnie rozmowa przeszła na sprawy tyczące Kościoła w Polsce. Rozważano sprawę konkordatu. Rozmowa Jana XXIII z ks. prymasem Polski trwała godzinę i 45 minut. Nazajutrz papież odprawił mszę św. o godz. 7,00, a następnie w kaplicy przygotowywał się długą modlitwą do uroczystości wręczenia mu pokojowej nagrody imienia Balzana. Właściwa ceremonia odbyła się w ściślejszym gronie w Sali Królewskiej Pałacu Apostolskiego w Watykanie. Po złożeniu Ojcu św. wyrazów hołdu przez poszczególne osobistości i po przemówieniu papieża, prezydent Segni wręczył Janowi XXIII insygnia nagrody: złoty łańcuch z medalem oraz pergaminowy dyplom. Na medalu z jednej strony znajduje się podobizna założyciela fundacji - Balzana, z drugiej - herb Fundacji oraz napis: "Janowi XXIII - nagroda pokoju za r. 1962". Druga część uroczystości odbyła się w bazylice Watykańskiej. W nawie głównej zajęło miejsce 6 tysięcy osób - kardynałowie i biskupi, korpus dyplomatyczny, czołowe osobistości życia politycznego i naukowego. Po lewej stronie tronu papieskiego fotele członków Międzynarodowego Komitetu Nagród im. Balzana pod przewodnictwem b. prezydenta Włoch, Gronchiego. Wśród członków Komitetu znajdowali się dwaj Polacy: prof. Kazimierz Kuratowski i Jarosław Iwaszkiewicz. Dalej zasiedli ambasadorowie i posłowie. Obok ambasadora Związku Radzieckiego w Rzymie, Kozyriowa, znajdował się przewodniczący Wszechzwiązkowego Komitetu Łączności Kulturalnej z Zagranicą, min. Sergiusz Romanowski, przybyły na tę uroczystość z Moskwy. Dalej ambasador PRL Adam Wilmann, szefowie lub przedstawiciele placówek dyplomatycznych Węgier, Czechosłowacji, Rumunii i Bułgarii. Za korpusem dyplomatycznym rektorzy włoskich uniwersytetów. Obecni byli również czterej pozostali laureaci tegorocznych nagród im. Balzana: Paul Hindemith (NRF - nagroda w dziedzinie muzyki), Samuel Elliot Morrison (USA - nagroda w dziedzinie historii), biolog Karl von Frisch (Austria), matematyk Andrej Koł-mogorow (ZSSR). O godz. 11.15 przybył w otoczeniu najwyższych dostojników Ojciec Sw. niesiony na sedia gestatoria, witany śpiewem Tu es Petrus. Papież zajął miejsce na tronie, po czym przemówił przewodniczący Komitetu Nagród, b. prezydent Gronchi, podkreślając historyczną doniosłość encykliki Pacem in terris. Po nim głos zabrał przewodniczący komitetu finansowego nagród im. Balzana, Szwajcar Etter. W swej 20-minutowej odpowiedzi, wygłoszonej w języku francuskim, Ojciec Sw. zaakcentował główne myśli swojej doktryny pokojowej. Podkreślił, że prawdziwy pokój musi być ugruntowany na prawdzie, sprawiedliwości, miłości i wolności; ludzie odpowiedzialni za rządy w swoich państwach winni okiełznać wyścig zbrojeń i przeznaczyć zasoby materialne, którymi dysponują, na utrzymanie pokoju i podniesienie dobrobytu ogólnego w świecie. Przemówienie zakończył Jan XXIII tak: Ten zwykły papież, który do Was mówi, dobrze wie, że osobiście wobec Boga jest tak małą rzeczą. Jedyne, co winien uczynić, to zniżyć się, podziękować Panu, który go tak wyróżnił. Z pełną wzruszenia wdzięcznością przyjmuję miłość nieprzeliczonych synów, którzy zwracają się z nią ze wszystkich zakątków okręgu ziemskiego do tego, który dziś sprawuje na ziemi urząd Piotra... Mówimy Wam z całkowitą prostotą, jak myślimy: żadna okoliczność, żadne wydarzenie, jakkolwiek mogłoby być zaszczytne dla naszej niskiej osoby, nie może nas wynieść ani też naruszyć spokoju naszej duszy... Jesteśmy szczęśliwymi świadkami jednomyślności która powstała wokół niezapomnianego gestu dokonanego ku chwale pokoju. Zapraszamy Was do wzniesienia myśli ku temu, który stoi u kolebki tej inicjatywy: ku Eugeniuszowi Balzanowi. Skromny syn świata pracy - miał wzrok zwrócony ku przyszłości... Pokój to dom, dom wszystkich... Papież, który do Was mówi, chce w pokorze prowadzić dalej swoją pracę w służbie ludzi i pokoju światowego. Nie odstąpi od nauczania ewangelicznego, równie daleki od twardości jak od pobłażliwej słabości... Przebaczenie. Jakie wzruszające słowo. Drodzy Państwo! Pragniemy zobaczyć w nim uwieńczenie naszej służby biskupa Kościoła Bożego - episcopus Ecclesiae Dei... Ewangelia, posłuszeństwo Bogu, miłosierdzie i przebaczenie - oto program, który uniżony Sługa Sług Bożych przedstawia dzisiaj wszystkim ludziom dobrej woli... Aby ludzie