LAWRENCE BLOCK WŁAMYWACZ, KTÓRY MIAŁ SIĘ ZA BOGARTA (Przełożył: Zbigniew A. Królicki) Zysk i s-ka 2004 Dla Ottona Penzlera Autor ma przyjemność docenić pomoc Ragdale Foundation z Lake Forest w stanie Illinois, gdzie dokonano części przygotowań do niniejszej książki, a także wsparcie Virginia Center for the Creative Arts w Sweet Briar w Wirginii, gdzie ją napisał. Rozdział I Kwadrans po dziesiątej w ostatnią środę maja wsadziłem piękną kobietę do taksówki i patrzyłem, jak odjeżdża z mojego życia, a przynajmniej z najbliższej okolicy. Potem zszedłem z krawężnika i złapałem drugą taksówkę. Róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu, powiedziałem kierowcy. Był przedstawicielem ginącego gatunku, ten zasuszony stary sęp, dla którego angielski był mową ojczystą. - To pięć przecznic stąd, cztery prosto i jedna w bok. Mamy piękną noc, więc co taki młody człowiek jak pan robi w taksówce? Próbuje zdążyć na czas, pomyślałem. Te dwa filmy trwały trochę dłużej, niż przewidywałem, a musiałem wpaść do swojego mieszkania, zanim pospieszę do cudzego. - Dokucza mi noga - powiedziałem. Nie pytajcie mnie dlaczego. - Ach tak? A co się stało? Chyba nie potrącił pana samochód, co? Mam nadzieję, że to nie była taksówka, a jeśli tak, to że nie moja. - Artretyzm. - No nie, artretyzm? - Obrócił głowę i spojrzał na mnie. - Jest pan o wiele za młody na artretyzm. To choroba starych pierdzieli, z którą jedzie się na Florydę i wygrzewa w słońcu. Mieszka w przyczepie kempingowej, gra w tysiąca i głosuje na republikanów. Jeśli facet w pańskim wieku mówi mi, że złamał nogę na nartach lub naciągnął sobie ścięgno, biorąc udział w maratonie, mogę to zrozumieć. Ale artretyzm! Gdzie? - Północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej i West Endu - powiedziałem. - Wiem, gdzie pan wysiada z mojej taksówki, ale gdzie nabawił się pan tego artretyzmu? Miał go ktoś z rodziny? Jak się w to wpakowałem? - Jest pourazowy - wyjaśniłem. - Na jesieni odniosłem kontuzję, a potem wywiązały się komplikacje. Zazwyczaj nie jest tak źle, ale czasem noga mi dokucza. - To straszne w pana wieku. I co pan z tym robi? - Niewiele można zrobić - odparłem. - Zdaniem mojego lekarza. - Lekarze! - wykrzyknął i przez resztę drogi wyliczał mi długą listę wad przedstawicieli tego zawodu. O niczym nie mają pojęcia, nie dbają o pacjentów, częściej szkodzą, niż pomagają, liczą sobie jak za zboże, a jeśli mimo to komuś się polepszy, mają mu to za złe. - A kiedy już zrobią z ciebie inwalidę, tak że nie masz innego wyjścia i musisz ich pozwać, do kogo jesteś zmuszony się zwrócić? Do prawnika! A ci są jeszcze gorsi! W ten sposób dotarliśmy na północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. Miałem zamiar poprosić go, żeby zaczekał, gdyż na górze nie zabawię długo i znów będzie mi potrzebna taksówka, która przewiezie mnie na drugi koniec miasta, ale miałem już dość... - wytężyłem wzrok i przeczytałem licencję przyklejoną z prawej strony deski rozdzielczej - Maksa Fiddlera. Zapłaciłem za przejazd, dodałem dolara napiwku, po czym z uśmiechami szerokimi jak Missisipi pożegnaliśmy się z Maksem, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy. Zastanawiałem się, czy nie kuleć dla uwiarygodnienia moich słów, ale zdecydowałem, że do diabłu z tym. Żwawym krokiem minąłem odźwiernego i wszedłem do holu. Znalazłszy się na górze, w moim mieszkaniu, pospiesznie się przebrałem, zmieniając spodnie khaki, koszulkę polo oraz inspirujące sportowe buty („Po prostu to zrób!”) na białą koszulę i krawat, szare spodnie, czarne półbuty na gumowych podeszwach oraz granatowy blezer z kotwicami umieszczonymi na niezliczonej liczbie mosiężnych guzików. Te guziki - a także stanowiące z nimi komplet spinki, których nie widziałem od lat - były prezentem od kobiety, której jakiś czas temu dotrzymywałem towarzystwa. Poznała pewnego faceta, wyszła za niego i przeprowadziła się na przedmieście Chicago, gdzie podobno spodziewała się ich drugiego dziecka. Mój blezer przetrwał dłużej niż nasz związek, a guziki przeżyły blezer. Kiedy kupiłem sobie nowy, kazałem krawcowi przeszyć guziki. Zapewne przeżyją również ten blezer i być może będą w doskonałym stanie, kiedy ja już opuszczę ten padół, chociaż staram się o tym nie myśleć. Z szafy wnękowej wyjąłem dyplomatkę. W drugiej szafie, tej znajdującej się w sypialni, za tylną ścianką jest skrytka. Moje mieszkanie przeszukiwali profesjonaliści, ale jeszcze nikt nie odkrył tego schowka. Poza mną i nieustannie zaćpanym młodym stolarzem, który mi go zrobił, tylko Carolyn Kaiser wie, gdzie schowek się znajduje i jak go otworzyć. Inaczej, gdybym nagle opuścił ten kraj lub świat, zawartość schowka zapewne pozostałaby tam aż do rozbiórki budynku. Nacisnąłem dwa miejsca, które trzeba nacisnąć, potem przesunąłem deskę, którą trzeba odsunąć, i schowek ujawnił mi swoje sekrety. Nie było ich wiele. Ma mniej więcej metr sześcienny, więc jest dostatecznie obszerny, aby pomieścić prawie wszystko, co ukradnę, do czasu, aż zdołam się pozbyć towaru. Jednak już od wielu miesięcy niczego nie ukradłem, a ostatni łup został dawno temu przekazany paru facetom, którzy potrzebowali go znacznie bardziej niż ja. Co mam powiedzieć? Kradnę. Najlepiej gotówkę, lecz tę coraz trudniej znaleźć w tych czasach kart kredytowych i całodobowych bankomatów. Są jeszcze ludzie, którzy zawsze dysponują dużą gotówką, lecz ci zazwyczaj również mają pod ręką spore ilości narkotyków, nie wspominając o pistoletach maszynowych i agresywnych rottweilerach. Oni mają swoje życie, a ja swoje i jeśli nasze drogi nigdy się nie przecinają, to nie mam nic przeciwko temu. Przedmioty, które wyjąłem ze schowka, były doskonałą ilustracją powiedzenia, że to, co dobre, jest zawsze małe. Oczywiście - biżuteria. Dzieła sztuki, takie jak jadeitowe figurki, drobiazgi z ery prekolumbijskiej czy z weneckiego szkła. Cenne okazy - znaczki, monety, a niedawno nawet karty z graczami baseballowymi. Od czasu do czasu jakiś obraz. Raz - i błagam, nigdy więcej - futro. Okradam bogatych i robię to z tego samego powodu, co Robin Hood: ponieważ biedni, niech ich Bozia ma w swojej opiece, nie mają niczego, co warto by im zabrać. I zwróćcie uwagę, że te cenne drobiazgi, które zabieram, nie są rzeczami, których nagły brak mógłby uniemożliwić dalszą egzystencję byłych właścicieli. Nie kradnę rozruszników ani sztucznych płuc. Po mojej wizycie żadna rodzina nie zostaje bez dachu nad głową. Nie biorę mebli ani telewizorów (chociaż kiedyś zrolowałem dywanik i zabrałem go na spacer). Krótko mówiąc, zabieram rzeczy, bez których można się obejść i które przeważnie są ubezpieczone, prawdopodobnie powyżej ich rzeczywistej wartości. No i co z tego? Moje postępowanie i tak jest naganne i karygodne, o czym dobrze wiem. Próbowałem z tym skończyć, ale nie potrafię, i w głębi serca wiem, że wcale tego nie chcę. Jestem, jaki jestem, i kropka. To nie jest moje jedyne zajęcie. Jestem również księgarzem, jedynym właścicielem Barnegat Books, antykwariatu przy Wschodniej Jedenastej Ulicy, pomiędzy Broadwayem a University Place. W moim paszporcie, który znaleźlibyście w szufladzie komody pod skarpetkami (idiotyczna kryjówka, bo możecie mi wierzyć, że to pierwsze miejsce, w które zajrzałby włamywacz), wpisano, że jestem księgarzem. W tym paszporcie figuruje moje nazwisko - Bernard Grimes Rhodenbarr - oraz adres przy West End Avenue i zdjęcie, które delikatnie mówiąc, jest niezbyt udane. Lepsze zdjęcie mam w drugim paszporcie, tym umieszczonym w skrytce za szafą. Zgodnie z nim, nazywam się William Lee Thompson, jestem biznesmenem i mieszkam pod numerem 504 przy Phillips Street w Yellow Springs w stanie Ohio. Wygląda na autentyczny i taki też jest. Został wystawiony przez wydział paszportowy, tak samo jak ten pierwszy. Załatwiłem go sobie, posługując się metryką, która była równie autentyczna, lecz niestety nie moja. Jeszcze nigdy nie korzystałem z paszportu Thompsona. Mam go już siedem lat, a za trzy traci ważność i wtedy zapewne odnowię go, nawet jeśli wcale nie będę z niego korzystał. Wcale mnie to nie martwi, tak samo jak pilot myśliwca nie przejmuje się tym, że jeszcze nie miał okazji wypróbować spadochronu. Ten paszport jest w schowku, gdybym go potrzebował. Tego wieczoru raczej nie miał mi być potrzebny, więc zostawiłem go tam. Tak samo jak plik banknotów, których również nie powinienem potrzebować. Kiedy ostatnio je liczyłem, było tego mniej więcej pięć tysięcy dolarów - mniej, niżbym sobie życzył. Mój awaryjny zapas gotówki powinien być co najmniej pięciokrotnie większy i od czasu do czasu osiąga taką kwotę, ale wtedy zawsze zaczynam podbierać pieniądze z kupki na takie czy inne cele i nim się spostrzegam, w kasie widać dno. Jeszcze jeden powód, żeby zabrać się do roboty. Narzędzia świadczą o rzemieślniku i to dotyczy również włamywacza. Wziąłem pęk sond i wytrychów oraz blaszek o dziwnych kształtach, po czym znalazłem dla nich miejsce w kieszeni spodni. Moja latarka ma kształt i rozmiary wiecznego pióra, więc umieściłem ją w wewnętrznej kieszeni blezera. Nie musiałem chować latarki - można taką kupić w każdym sklepie z artykułami oświetleniowymi i jej posiadanie nie jest przestępstwem. Jednak zdecydowanie jest nim posiadanie narzędzi włamywacza, tak więc moja kolekcja wytrychów mogła mi zapewnić drugie wakacje na koszt państwa. Dlatego przechowywałem je w skrytce, a latarkę razem z nimi po to, żeby jej nie zapomnieć. To samo dotyczyło rękawiczek. Kiedyś używałem gumowych, takich jak te stosowane przy myciu naczyń, tylko ponacinanych z wierzchu na palcach, co zapewniało dopływ powietrza. Teraz jednak za śmieszne pieniądze można kupić te doskonałe jednorazowe rękawiczki z cienkiego plastiku, lekkie jak piórko i bardzo przewiewne. Oddarłem dwie z rolki i z powrotem włożyłem ją do schowka. Zamknąłem skrytkę i szafę, wziąłem dyplomatkę, wyszedłem z mieszkania i pozamykałem wszystkie zamki. Wykonanie tych czynności zajęło mi mniej czasu niż ich opis: przyjechałem do mieszkania o dziesiątej trzydzieści, a za piętnaście jedenasta byłem już z powrotem na ulicy, gotowy do pracy. Kiedy wychodziłem z bramy, ulicą przejeżdżała taksówka. Mogłem podbiec, zagwizdać i zatrzymać ją. Jednak w taki wieczór jak ten raczej nie spodziewałem się kłopotów ze złapaniem taksówki. Niespiesznie podszedłem miarowym krokiem do krawężnika, podniosłem rękę i zatrzymałem następną taksówkę. Zgadnijcie, kto mi się trafił. - Powinien mi pan powiedzieć - rzekł Max Fiddler - że chce pan jeszcze gdzieś jechać. Mogłem zaczekać. No i jak noga? Nie najgorzej, co? - Nie najgorzej - przytaknąłem. - Dobrze, że znów pana spotykam. Prawie pana nie poznałem w tym szykownym stroju. Co za okazja, jeśli wolno spytać? Domyślam się, że spotkanie w interesach. - Właśnie, interesy. - No cóż, jak cię widzą, tak cię piszą. Pojedziemy Transverse, dobrze? Prosto przez park. - Może być. - Jak tylko pana wysadziłem - ciągnął - powiedziałem sobie: „Max, co się do diabła z tobą dzieje? Człowiek ma artretyzm, a ty nie poradziłeś mu, co powinien robić. Zioła!” - Zioła? - Słyszał pan o leczeniu ziołami? To chińskie zioła, od chińskiego zielarza. Pewna kobieta z laską wsiadła do mojej taksówki i kazała się zawieźć do Chinatown. Nie była Chinką, ale powiedziała mi, że jedzie do chińskiego lekarza. I że zanim zaczęła się u niego leczyć, zupełnie nie mogła chodzić! - To wspaniale - mruknąłem. - Poczekaj pan, to jeszcze nie wszystko! I kiedy wjechaliśmy do Central Parku, rozpoczął długą opowieść o cudownych uzdrowieniach. Kobieta cierpiąca na okropne migreny - uleczona w tydzień! Mężczyzna z nadciśnieniem - ozdrawiał niemal równie szybko! Półpasiec, łuszczyca, trądzik, brodawki - wszystkim przechodziły jak ręką odjął! Hemoroidy leczone bez interwencji chirurgicznej! Chroniczne bóle kręgosłupa - ustępowały! - Przy bólach krzyża stosował akupunkturę. Pozostałe schorzenia leczył ziołami. Za wizytę płaci się dwadzieścia osiem dolców, a zioła są za darmo. Przyjmuje siedem dni w tygodniu od dziewiątej rano do siódmej wieczór... On sam został wyleczony z katarakty, oświadczył mi, i teraz widzi lepiej, niż kiedy był chłopcem. Gdy stanęliśmy na światłach, zdjął okulary i obrócił głowę, błyskając jasnoniebieskimi oczami. Kiedy dotarliśmy na róg Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy i Lexington, wręczył mi wizytówkę, z jednej strony napisaną po chińsku, a z drugiej po angielsku. - Rozdałem ich setki - oznajmił. - Wysyłam do niego wszystkich. I niech mi pan wierzy, robię to z przyjemnością. Pokazał mi swoje nazwisko i numer telefonu, umieszczone na samym dole. - Jeśli panu pomoże - poprosił - niech pan do mnie zadzwoni i powie mi, jak było. Zrobi pan to? - Zrobię - odparłem. - Na pewno. Zapłaciłem mu, dodałem napiwek i pokuśtykałem w kierunku domu z brązowego piaskowca, w którym mieszkał Hugo Candlemas. Poznałem Hugona Candlemasa zaledwie kilka godzin wcześniej. Siedziałem na moim stałym miejscu za kontuarem, zwracając uwagę na to, co Will Durant ma do powiedzenia o Medach i Persach, o których ja nie wiedziałem nic, jeśli nie liczyć ich niezwykłych upodobań seksualnych, opisanych w limeryku wątpliwej jakości i autorstwa. Candlemas był w tym momencie jednym z trojga klientów przebywających w mojej księgarni. Spokojnie przeglądał pozycje w dziale poezji, podczas gdy moja stała klientka, pani doktor z St. Vincenfs College, szukała w sąsiednim rzędzie dawno nie wznawianych kryminałów, które pochłaniała w tempie pożaru buszu. Trzecią osobą była leciwa panienka kwiat, która zauważyła wygrzewającego się na wystawie Rafflesa. Weszła pozachwycać się nim i spytać, jak się wabi, a teraz przeglądała stertę albumów, odkładając na bok niektóre z nich. Gdyby kupiła wszystkie odłożone albumy, mógłbym za nie zrobić zapas kociej karmy na kilka lat. Pani doktor wyszła pierwsza, uwalniając mnie od pół tuzina kryminałów z Perrym Masonem. Były to wydania klubowe, niektóre bardzo sfatygowane, ale ta klientka była czytelniczką, nie kolekcjonerką. Dała mi dwudziestkę, z której wydałem jej niewielką resztę. - Zaledwie kilka lat temu - zauważyła - były po dolarze sztuka. - Pamiętam czasy, kiedy nikt ich nie chciał nawet za darmo - powiedziałem - a teraz rozchodzą się w mig. - Jak pan uważa, czy to z powodu przyjemnych wspomnień, jakie pozostawił serial telewizyjny? Ja doszłam do tego tylnymi drzwiami - nie podobał mi się serial, ale zaczęłam czytać A.A. Faira i wywnioskowałam, że facet umie pisać, więc trzeba sprawdzić, co wydaje pod własnym nazwiskiem. Okazało się, że jego książki są mocne i zabawne, o wartkiej akcji, w przeciwieństwie do serialu telewizyjnego. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z rodzaju tych, na jakie liczyłem, kupując tę księgarnię, a kiedy pani doktor wyszła, wielbicielka Rafflesa, niejaka Maggie Mason, podeszła do mnie i wypisała czek na 228 dolarów i 35 centów, gdyż taka była cena tych dwunastu albumów (z VAT-em). - Mam nadzieję, że Raffles otrzyma prowizję - powiedziała. - Chyba ze sto razy przechodziłam obok tej księgarni, ale weszłam tu tylko dlatego, że go zobaczyłam. To wspaniały kot. Rzeczywiście, tylko skąd pani Mason mogła to wiedzieć? - Dziękuję - powiedziałem. - W dodatku ciężko pracuje. Od kiedy weszła do księgarni, nie ruszył się z miejsca, tylko przez chwilę lizał sobie łapkę, kiedy się nim zachwycała. Nie zamierzałem z niego drwić - kot rzeczywiście ciężko pracuje, w wyniku czego Barnegat Books pozostaje ekosystemem całkowicie wolnym od gryzoni - ale i tak nie doszukała się drwiny w moich słowach. Zapewniła mnie, że żywi ogromny szacunek dla pracujących kotów. Po czym wyszła z dwiema ciężkimi torbami i promiennym uśmiechem. Ledwie kobieta znikła za progiem, zaraz podszedł do mnie trzeci klient, uśmiechając się krzywo. - Raffles - zauważył - to bardzo dobre imię dla kota. - Dziękuję. - I powiedziałbym, że bardzo odpowiednie. Co właściwie chciał przez to powiedzieć? A.J. Raffles był postacią z książki, a kot mieszkał w księgarni, ale ten fakt nie czynił jego imienia bardziej odpowiednim niż Queequeg czy Arrowsmith. Tylko że A.J. Raffles był również dżentelmenem włamywaczem i lubił rozpruwać sejfy, co i ja czyniłem, ale zawodowo. Tylko skąd mógł o tym wszystkim wiedzieć ten siwowłosy, chudy jak patyk facet, ubrany w elegancki (choć trochę zbyt gruby) beżowy garnitur z tweedu oraz kamizelkę? Przyznaję, że nie jest to najpilniej strzeżona tajemnica na świecie. W końcu jestem jednym z tych, których przez wzgląd na polityczną poprawność nazywa się notowanymi w policyjnych kartotekach. Od dawna nie stałem przed sądem, ale od czasu do czasu siedziałem w areszcie i w ciągu kilku ostatnich lat moje nazwisko kilkakrotnie pojawiło się w gazetach, bynajmniej nie jako sprzedawcy białych kruków. Pomyślałem sobie jak Scarlett (następne dobre imię dla kota), że zastanowię się nad tym później i skupiłem uwagę na książce, którą klient położył na kontuarze. Niewielki tomik w granatowej płóciennej oprawie, zawierający zbiór wierszy Winthropa Mackwortha Praeda (1802-1839). Był już na stanie, kiedy kupiłem ten antykwariat. Zdążyłem przeczytać większość tych wierszy. Praed był wirtuozem metrum i rymu, chociaż niezbyt głębokich treści. Krótko mówiąc, była to jedna z tych książek, jakie lubię mieć pod ręką. Nikt nigdy się nią nie zainteresował i sądziłem, że pozostanie moją na zawsze. Z lekkim ukłuciem żalu wybiłem na kasie pięć dolarów i czterdzieści jeden centów, wydałem resztę z dziesięciu dolarów i wepchnąłem mojego starego przyjaciela Praeda do torby z brązowego papieru. - Trochę przykro mi się z nią rozstawać - wyznałem. - Była tutaj, kiedy kupiłem tę księgarnię. - To z pewnością niełatwe - odparł. - Rozstawać się z ulubionymi książkami. - Na tym polega ten interes - powiedziałem. - Gdybym nie chciał tych książek sprzedać, nie stawiałbym ich na półkach. - Mimo wszystko - rzekł i cicho westchnął. Miał pociągłą twarz, zapadnięte policzki i białe wąsy tak idealnie równe, że wyglądały, jakby przycinał oddzielnie każdy włosek. - Panie Rhodenbarr - powiedział, mierząc mnie przenikliwym spojrzeniem swych niebieskich oczu. - Chcę powiedzieć panu tylko dwa słowa. Abel Crowe. Gdyby nie jego poprzednia uwaga dotycząca imienia Rafflesa, być może nie zrozumiałbym, co to oznacza. - Abel Crowe - powtórzyłem. - Od lat nie słyszałem tego nazwiska. - Był moim przyjacielem, panie Rhodenbarr. - Moim również, panie...? - Candlemas, Hugo Candlemas. - Miło mi poznać przyjaciela Abla. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie Rhodenbarr. - Uścisnęliśmy sobie ręce. Miał suchą dłoń i stanowczy uścisk. - Nie będę owijał w bawełnę. Mam dla pana propozycję, która może okazać się korzystna dla nas obu. Ryzyko jest minimalne, a ewentualny zysk - spory. Tylko że w tym przedsięwzięciu czas odgrywa istotną rolę. - Zerknął na otwarte drzwi. - Gdybyśmy mogli porozmawiać na osobności bez obawy, że ktoś nas usłyszy... Abel Crowe był paserem, najlepszym, jakiego znałem, niezmiennie solidnym reprezentantem profesji, której przedstawiciele nie znają nawet znaczenia tego słowa. Abel był również byłym więźniem obozu koncentracyjnego, uwielbiającym słodycze i dzieła Barucha Spinozy. Robiłem interesy z Ablem, ilekroć miałem okazję, i nigdy tego nie żałowałem, aż do dnia, kiedy został zabity w swoim mieszkaniu przy Riverside Drive przez człowieka, który... No, nieważne. Dopilnowałem, żeby zabójca nie uniknął kary, i sprawiło mi to satysfakcję, ale nie przywróciło życia Ablowi. A teraz miałem gościa, który również był przyjacielem Abla i chciał mi złożyć jakąś propozycję. Zamknąłem drzwi na klucz, umieściłem w oknie wystawowym wywieszkę z napisem „WRACAM ZA 5 MINUT” i zaprowadziłem Hugona Candlemasa do mojego biura na zapleczu. Rozdział II Teraz, trzydzieści dwie godziny później, nacisnąłem jeden z czterech przycisków domofonu w przedsionku jego kamienicy. Wpuścił mnie i wszedłem po schodach na trzecie piętro. Czekał na mnie na górze i wprowadził do swojego apartamentu, zajmującego całe piętro. Mieszkanie było bardzo gustownie urządzone. Całą jedną ścianę zajmowały oszklone regały z książkami, na podłodze rozpościerał się wspaniały dywan Aubussona, a meble nie tylko wyglądały elegancko, ale jednocześnie sprawiały wrażenie wygodnych. Jednym z pożałowania godnych skutków pędzenia przestępczego żywota jest wykazywana przeze mnie skłonność do natychmiastowej lokalizacji cennych przedmiotów, znajdujących się w każdym pomieszczeniu, do którego wejdę. Sądzę, że jest to swoistego rodzaju platoniczne zainteresowanie. Nie zamierzałem niczego ukraść Candlemasowi - w końcu jestem zawodowym złodziejem, nie kleptomanem - lecz mimo to miałem oczy szeroko otwarte. Zauważyłem chińską buteleczkę do wąchania opiatów, pięknie rzeźbioną, z różowego kwarcu, oraz kolekcję figurek z kości słoniowej, a wśród nich posążek tłustego bobra, który najwyraźniej stracił ogon w jakiejś utarczce. Pochwaliłem dywan, a Candlemas oprowadził mnie po apartamencie i pokazał kilka innych cennych przedmiotów, między innymi stary tybetański pled z tygrysiej skóry. Przeprosiłem za spóźnienie, a on stwierdził, że przybyłem punktualnie, spóźniał się zaś trzeci uczestnik naszego spotkania, który powinien zjawić się lada chwila. Podziękowałem za drinka, natomiast przyjąłem zaproponowaną filiżankę kawy. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy okazała się gęsta, mocna i świeżo zaparzona. Porozmawialiśmy trochę o Winthropie Mackworsie Praedzie, zastanawiając się, czego mógłby dokonać, gdyby nie umarł przedwcześnie na gruźlicę. Zasiadał w Izbie Gmin - czy zająłby się polityką i pozwolił poezji zejść na drugi plan? Czy też może rozczarowany światowym blichtrem przestałby pisać te banalne wierszydła, które klecił pod koniec swojego żywota i stworzył dojrzałe dzieła przyćmiewające jego wcześniejsze dokonania? Rozprawialiśmy o tym, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi i Candlemas przemierzył pokój, żeby wpuścić kolejnego gościa. Czekaliśmy na niego na szczycie schodów. Przybyły okazał się przysadzistym jegomościem o szerokiej twarzy i nosie boksera. Miał cerę pijaka i kaszel nałogowego palacza, ale nawet ślepy i głuchy z łatwością by poznał, co ten facet najchętniej porabia całymi dniami. No, chyba że straszliwy katar nie pozwoliłby wyczuć gorzały w jego oddechu oraz smrodu dymu, jakim przesiąkły jego włosy i ubranie. Nawet wtedy jednak można by się tego domyślić po sposobie, w jaki wchodził po schodach, przystając na każdym piętrze, żeby złapać oddech, a mimo to musiał jeszcze odpocząć przed pokonaniem kilku ostatnich stopni. - Kapitan Hoberman - powitał go Candlemas, podając mu rękę. - A to jest... - Thompson - podpowiedziałem pospiesznie. - Bill Thompson. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Hoberman miał na sobie szary garnitur, krawat w niebiesko-beżowe paski i brązowe buty. Garnitur wyglądał jak jeden z tych, jakie nosili trzeciorzędni sowieccy biurokraci przed pierestrojką. Jedynym znanym mi człowiekiem, który mógł wyglądać równie okropnie w garniturze, był policjant Ray Kirschmann. Nosił on bardzo drogie i eleganckie garnitury, które tylko na nim sprawiały wrażenie, jakby były uszyte na kogoś innego. Garnitur Hobermana był tandetny. Nie leżałby dobrze na nikim. Weszliśmy do apartamentu Candlemasa i powtórzyliśmy cały plan. Za godzinę kapitana Hobermana oczekiwano na dwunastym piętrze pilnie strzeżonego budynku przy Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy i Park Avenue. Miał wprowadzić mnie do środka. Kiedy miniemy portiera, kapitan uda się na umówione spotkanie, a ja zajmę się swoimi sprawami cztery piętra niżej. - Będzie pan tam sam - zapewnił mnie Candlemas - i nikt panu nie przeszkodzi. Kapitanie Hoberman, jak długo zostanie pan na dwunastym piętrze? Godzinę? - Raczej krócej. - A pan... hm... Thomas wejdzie i wyjdzie w ciągu dwudziestu minut, chociaż może pan tam zostać nawet całą noc, jeśli pan chce. Czy możecie spotkać się po wszystkim i razem opuścić budynek? Jak, panowie, uważacie? Uważałem, że powinienem dać sobie z tym spokój i wskoczyć do pierwszej taksówki, kiedy miałem szansę. Zamiast pojechać z piękną kobietą, dowiedziałem się więcej, niż chciałem wiedzieć o chińskich ziołach. Przez ostatnie dwa tygodnie naoglądałem się zbyt wielu filmów z Bogartem i najwidoczniej to wpłynęło na moją zdolność oceny sytuacji. - To niepotrzebnie skomplikowałoby sprawę - powiedziałem. - Nie jest wcale trudno opuścić budynek, jeśli nie niesie się telewizora pod pachą i trupa przerzuconego przez ramię. Nietrudno też wejść do budynku, jeśli się wie, jak to zrobić. Powiedziałem to Candlemasowi poprzedniego dnia, sugerując, że moglibyśmy obejść się bez pomocy kapitana Hobermana. Nie chciał o tym słyszeć. Kapitan był częścią umowy. Był mi potrzebny tak samo jak kapitan Hook Piotrusiowi i miałem takie same szansę na pozbycie się go. Schodząc na dół, kapitan Hoberman przystawał na każdym podeście, a kiedy wyszliśmy na zewnątrz, przytrzymał się żelaznego ogrodzenia, dochodząc do siebie. - Niech mi pan powie - wysapał - gdzie tu najszybciej można złapać taksówkę? - Przejdźmy się - zaproponowałem. - To tylko trzy przecznice stąd. - Kawał drogi. - I co z tego. Wzruszył ramionami, zapalił papierosa i poszliśmy. Uznałem to za zwycięstwo, ale zmieniłem zdanie, kiedy gwałtownie skręcił do Wexford Castle, irlandzkiego pubu przy Lexington Avenue. - Czas na jednego szybkiego - oznajmił i zamówił setkę wódki. Barman, wyglądający na człowieka, który widział wszystko, ale niczego nie pamięta, nalał mu drinka z butelki opatrzonej etykietą z wizerunkiem złowieszczo uśmiechniętego Rosjanina w futrzanej czapie. Już chciałem przypomnieć, że mamy przed północą dotrzeć na miejsce, ale zanim zdążyłem to powiedzieć, kapitan opróżnił kieliszek. - Napije się pan czegoś? Odmownie potrząsnąłem głową. - No to chodźmy - rzekł. - Powinniśmy dotrzeć tam przed północą. Wtedy zaczyna zmianę nocny portier. Znów wyszliśmy na ulicę i wypity alkohol wyraźnie go rozluźnił. - Zadam panu pytanie - rzekł. - Czy świszczypała świstać umiała i tak jak świstak zaświszczała? - To rzeczywiście ciekawe pytanie. - Zna pan tego faceta od dawna, co? Trzydzieści dwie godziny. Wkrótce będzie trzydzieści trzy. - Niezbyt długo - przyznałem. - Wie pan co? Kiedy powiedział mi o panu, nie podał pańskiego nazwiska. Nazwał pana jakoś inaczej. - Ach tak? - Kojarzy mi się z Road & Track, ale to nie to. Road & Car? Bez sensu. Roadiebal? - Wzruszył ramionami. - To bez znaczenia, ale na pewno nie powiedział Thompson. W żadnym razie. - No cóż, widocznie się starzeje - mruknąłem. - I ma sklerozę, co? - spytał. - Tak pan uważa? - Może nie jest z nim tak źle, ale... - Jednak to mnie niepokoi - ciągnął - i wcale tego nie ukrywam. To gra o bardzo wysoką stawkę i wielu ludzi liczy na jej pomyślne zakończenie. Chyba jednak nie muszę panu o tym mówić. - Chyba nie. - I tak za dużo gadam - powiedział. - Zawsze miałem z tym problem. I nie odezwał się więcej, dopóki nie doszliśmy do budynku. Ten rzeczywiście był istną fortecą. „Boccaccio” - jeden z najładniejszych budynków przy Park Avenue, mający dwadzieścia jeden pięter i okazały hol ozdobiony taką liczbą roślin doniczkowych, że przypominał dżunglę. Przed drzwiami stał portier, a za kontuarem recepcjonista i niech mnie diabli, jeśli nie mieli tam i windziarza. Wszyscy trzej nosili kasztanowe liberie szamerowane złotem, w których wyglądali naprawdę ładnie. Mieli także białe rękawiczki, które trochę psuły efekt, w pierwszej chwili przywodząc na myśl postacie z kreskówek Walta Disneya. - Kapitan Hoberman - powiedział mój towarzysz do recepcjonisty. - Przyszedłem zobaczyć się z panem Weeksem. - Och tak, proszę pana. Pan Weeks pana oczekuje. Recepcjonista zajrzał do swojej książki, zanotował w niej coś, a potem wyczekująco popatrzył na mnie. - To jest pan Thompson - powiedział kapitan Hoberman. - Jest ze mną. - Bardzo dobrze, proszę pana. Znowu zanotował coś w książce. Może rzeczywiście nie byłoby tak łatwo się tu dostać. Mimo wszystko... Windziarz obserwował nas z drugiego końca holu i prawdopodobnie przysłuchiwał się naszej rozmowie. Hoberman miał donośny głos, który zapewne słychać było od dziobu po rufę. Kiedy podeszliśmy do windy, windziarz zapytał: - Na dwunaste, panowie? - Dwunaste, apartament J - powiedział Hoberman. - Do pana Weeksa. - Doskonale, proszę pana. Pojechaliśmy na górę i wysiedliśmy na dwunastym piętrze. Windziarz wskazał nam drogę do apartamentu J i odprowadził nas wzrokiem, upewniając się, że nie zabłądzimy. Kiedy doszliśmy do drzwi, Hoberman zerknął na mnie z ukosa i lekko uniósł krzaczastą brew. Klatka schodowa, stanowiąca mój cel, znajdowała się kilka kroków od miejsca, w którym staliśmy, ale winda wciąż była w polu widzenia, a windziarz nadal spełniał swoje obowiązki. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem palcem przycisk dzwonka. - Tylko co ja powiem Weeksowi? - zastanawiał się Hoberman. Dzięki Bogu powiedział to cicho. - Proszę mnie tylko przedstawić - powiedziałem. - Resztą zajmę się sam. Drzwi otworzyły się. Weeks okazał się niskim, korpulentnym mężczyzną o jasnoniebieskich oczach. Najwyraźniej nosił w domu kapelusz - czarny homburg - ale to był jego dom i jego kapelusz, wiec chyba miał prawo go nosić. Reszta jego stroju była mniej reprezentacyjna. Szelki z wzorkiem w kogutki podtrzymywały spodnie garnituru od Braci Brooks. Rękawy koszuli miał podwinięte powyżej łokci, poluzowany krawat i lekko zdziwioną - co łatwo zrozumieć - minę. - Kapciu - powiedział do Hobermana. - Miło cię widzieć. A to jest... - Bili Thompson - powiedział Hoberman. W tej samej chwili, ani o sekundę za wcześnie, usłyszałem szmer zamykających się drzwi windy. - Mieszkam tutaj - wyjaśniłem. - Spotkałem... Kapcia? Nie, lepiej nie. - Spotkałem tego dżentelmena w holu i tak się zagadaliśmy, że przejechałem moje piętro. - Uśmiechnąłem się serdecznie. - Miło było pana poznać, panie Weeks. Dobranoc, panowie. Po czym przeszedłem korytarzem, otworzyłem drzwi przeciwpożarowe i zbiegłem po schodach. Przynajmniej na klatkach schodowych nie było kamer. Cały budynek był nimi naszpikowany. Za kontuarem recepcjonisty widziałem rząd monitorów telewizyjnych. Na jednym widać było pralnię, inne pokazywały ulice przed Boccaccio, windę osobową i towarową, służbowe wejście za rogiem Siedemdziesiątej Czwartej oraz parking w podziemiu. Budynek miał klatki schodowe na obu końcach, więc ich monitorowanie wymagałoby umieszczenia dodatkowych dwóch kamer na każdym piętrze oraz zwiększenia liczby monitorów, żeby recepcjonista ślepł od wpatrywania się w nie. Oczywiście, można to zrobić inaczej - jeden lub więcej monitorów ustawić na wielokanałowy odbiór, tak by strażnik mógł przeglądać je po kolei, wylegując się w fotelu i zmieniając kanały pilotem. Nie podejrzewałem, żeby założyli tu taką instalację, ale nie miałem jak tego sprawdzić przed wejściem na klatkę schodową. Jednak wcale się tym nie przejmowałem. Domyślałem się, że zaoszczędzili na kamerach, ale nawet gdyby było inaczej, jakoś bym sobie poradził. Widzicie, w tak dobrze pilnowanym obiekcie nigdy nie dzieje się nic nieprzewidzianego. Przede wszystkim żadne niepożądane osoby nie są wpuszczane za próg, nawet ci faceci z chińskich restauracji, których jedynym marzeniem jest wsunąć menu pod drzwi każdego mieszkania na Manhattanie. W tak dobrze zabezpieczonym budynku czujesz się bezpiecznie. A skoro nigdy nic złego się nie dzieje, w końcu przestajesz zwracać uwagę na to, co pokazuje system alarmowy. Przypomnijcie sobie to, co zdarzyło się w Czernobylu. Tam mieli instalację alarmową, która nie zawiodła, gdy doszło do awarii. Zadziałała tak, jak powinna. Tylko że jakiś biedny tępak, spoglądając na ekran, doszedł do wniosku, że jest zepsuta, ponieważ pokazuje nienormalne odczyty. I zignorował je. Mimo wszystko ucieszyłem się, że nie zostanę bohaterem „Najśmieszniejszych amatorskich filmów Ameryki”. Cztery piętra niżej upewniłem się, że na korytarzu nie ma nikogo, po czym przeszedłem nim do drzwi 8-B. Zadzwoniłem. Candlemas zapewniał mnie, że nikogo nie będzie w domu, ale mógł się mylić albo omyłkowo posłać mnie do niewłaściwego mieszkania. Dlatego zadzwoniłem do drzwi, a kiedy nic się nie wydarzyło, odczekałem chwilę i zadzwoniłem ponownie. Potem wyjąłem pęk wytrychów i wszedłem do środka. Zrobiłem to bez wysiłku. Jeśli pasjonują cię zamki będące istnymi dziełami sztuki, nie szukaj ich w eleganckich budynkach przy Park Avenue. Zajrzyj do domów i kamienic, w których nie ma portierów ani dozorców. To tam znajdziesz żaluzje, systemy alarmowe i zamki z policyjnym atestem. Mieszkanie 8-B było zamknięte na dwa zamki, Segala i Rabsona, oba ze standardowymi obrotowymi cylindrami, solidne i mocne, a zarazem tak trudne do sforsowania jak krzyżówka w gazecie z programem telewizyjnym. Pokonałem jeden zamek, zaczerpnąłem tchu i sforsowałem drugi - a wszystko to w czasie niewiele dłuższym od tego, jaki zajęło mi opisanie całej operacji. To dziwne, ale niemal sprawiło mi przykrość, że okazało się to takie łatwe. Widzicie, forsowanie zamków jest sztuką, która na liście zawodów wymagających szczególnych umiejętności technicznych stoi znacznie niżej niż neurochirurgia. Mając odpowiednią instrukcję, każdy posiadający choć minimalne umiejętności techniczne może opanować jej podstawy. Na przykład pod moim okiem Carolyn nauczyła się, jak łatwo można sobie radzić z prostymi zamkami, ale potem przestała ćwiczyć i wszystko zapomniała. Ze mną jest inaczej. W moim przypadku jest to wrodzony talent, a nie wyuczona umiejętność. Jest w tym coś nieziemskiego, w tym dziwnym transie, w jaki wpadam, kiedy forsuję drzwi i wchodzę do środka. Nie potrafię tego właściwie opisać i z pewnością zanudziłbym was, gdybym mógł, ale dla mnie to naprawdę są niesamowite chwile. Dlatego jestem w tym fachu taki dobry i pewnie dlatego nie potrafię z tym procederem skończyć. Kiedy drugi zamek poddał się z westchnieniem, poczułem się tak, jak pewnie czuł się Casanovą, kiedy dziewczyna mówiła „tak” - zadowolenie ze zwycięstwa i żal, że przyszło tak łatwo. Westchnąłem i z rezygnacją przekręciłem klamkę, wślizgnąłem się do mieszkania i szybko zamknąłem za sobą drzwi. Wewnątrz było ciemno jak w kopalni podczas awarii zasilania. Dałem moim oczom minutę na oswojenie się z mrokiem, ale potem wcale nie zrobiło się jaśniej. Właściwie to nawet dobrze. To oznaczało, że zasłony na oknach są zaciągnięte, tak więc mogłem zapalić sobie tyle świateł, ile chciałem. Nie musiałem skradać się po ciemku, wpadać na sprzęty i kląć. Najpierw zapaliłem latarkę i upewniłem się, że wszystkie okna są zasłonięte. Istotnie, były. Potem, w rękawiczkach, nacisnąłem najbliższy włącznik i zmrużyłem oczy w oślepiającym blasku. Schowałem latarkę z powrotem do kieszeni i nabrałem tchu, przez chwilę ciesząc się tym rozkosznym dreszczykiem, jaki zazwyczaj przechodzi mnie, kiedy dostanę się gdzieś, gdzie nie powinienem się znaleźć. I pomyśleć, że naprawdę chciałem z tym skończyć. Zamknąłem drzwi na oba zamki, na wszelki wypadek, a następnie rozejrzałem się po tym dużym pokoju w kształcie litery L. Apartament składał się z niego oraz małej kuchni i jeszcze mniejszej łazienki, a umeblowano go bardzo starannie - eleganckimi meblami, jakie zwykle nowożeńcy kupują do swojego pierwszego mieszkania. Dywan w geometryczne wzory o pastelowych barwach pokrywał prawie jedną trzecią parkietu, a szerokie łoże wypełniało całą wnękę sypialni. Zajrzałem do szafy i sprawdziłem kilka szuflad komody. Doszedłem do wniosku, że głównym lokatorem jest mężczyzna, chociaż znalazłem tyle kobiecych fatałaszków, że albo mieszkał tu z dziewczyną, albo miał problemy z określeniem swojej płci. - Proszę wziąć tylko tę teczkę - radził mi Hugo Candlemas. - Nie znajdzie pan tam niczego innego, co warto byłoby zabrać. Ten facet to technokrata. Niczego nie kolekcjonuje, nie lubi biżuterii. Nie trzyma pod ręką większej ilości gotówki. A co jest w tej teczce? - Papiery. Pan i ja bierzemy udział w skomplikowanej operacji przejęcia pewnej firmy. W najgorszym razie podzielimy się nagrodą za odzyskanie tych dokumentów, przy czym pański udział wyniesie co najmniej pięć tysięcy dolarów. Jeśli otrzymam propozycję strony przeciwnej, może pan dostać trzy lub cztery razy więcej. - Rozpromienił się na samą myśl. - To skórzana teczka ze złotym tłoczeniem. W mieszkaniu jest biurko i jeśli teczka nie będzie leżała na wierzchu, to znajdzie ją pan w jednej z jego szuflad. Te mogą być zamknięte. Czy to będzie stanowiło dla pana problem? Odpowiedziałem, że w przeszłości nigdy nie stanowiło. Rzeczywiście, było tam biurko. Skandynawski model z brzozowego drewna z naturalnym połyskiem. Na nim stało skórzane pudełko, ręcznie wykonane, oraz duże zdjęcie w srebrnej ramce. W pudełku znajdowały się ołówki i spinacze. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało mężczyznę w mundurze. Najwyraźniej facet nie był zwykłym trepem. To kapiące od ozdób wdzianko doskonale pasowałoby za kontuarem recepcji Boccaccio. Miał okulary i olśniewający uśmiech, który upodabniał go do Theodore’a Roosevelta, a przedziałek na środku głowy nadawał mu wygląd postaci z rysunków Johna Helda młodszego. Wyglądał mi znajomo, ale nie potrafiłem powiedzieć dlaczego. Przysunąłem sobie krzesło, usiadłem przy biurku i zabrałem się do pracy. Biurko miało po trzy szuflady po bokach i jedną na środku. Zacząłem od środkowej, która okazała się otwarta. Na samym wierzchu leżała teczka z cielęcej skóry, jasnobrązowa, ze złotym tłoczeniem wzdłuż brzegów i na środku. Niesamowite. Przez chwilę siedziałem nieruchomo, patrząc na nią i wsłuchując się w ciszę. Tę nagle przerwał charakterystyczny dźwięk wkładanego do zamka klucza. Gdybym coś robił - grzebał w szufladach, zaglądał do szafy, otwierał zamek - nie usłyszałbym go albo zareagował za późno. Jednak usłyszałem go natychmiast i zerwałem się z krzesła, jakbym czekał na ten odgłos przez całe swoje życie. Przed wieloma laty, kiedy mnie i was jeszcze nie było na świecie, w pierwszej lidze baseballa grał czarnoskóry gracz, którego zwano Cool Papa Bell. Zdaje się, że słynął z szybkich i zwinnych ruchów. Często porównywano go z błyskawicą i powiadano, że potrafił zgasić światło w sypialni i wskoczyć do łóżka, zanim w pokoju zrobiło się ciemno. Zawsze uważałem takie porównanie za grubą przesadę, ale teraz nie jestem już tego pewien, ponieważ zamknąłem szufladę biurka, wyłączyłem najpierw jedną, a potem drugą lampę, przebiegłem przez pokój i zgasiłem górne światło, po czym wskoczyłem do szafy w przedpokoju, zamknąłem za sobą jej drzwi i miałem wrażenie, że znalazłem się w tej kryjówce, wciśnięty między płaszcze, zanim w mieszkaniu zrobiło się ciemno. A jeśli nie przed tym, to prawie. Gorzej, że musiałem zamknąć szafę od wewnątrz, zanim otworzą się drzwi wejściowe. Gdyby wchodzący nie guzdrał się przez chwilę z kluczami, nie zdążyłbym tego zrobić. A ponadto, jeśli był zmarzluchem i miał na sobie płaszcz albo przezornie taszczył ze sobą parasol, to zaraz otworzy drzwi szafy i co wtedy zrobię? Posiedzę, pomyślałem. W kiepskim towarzystwie i czytając kiepskie lektury. Może jednak nie będzie aż tak źle. Może uda mi się wyłgać, przekupić gliniarza albo skłonić Wally’ego Hemphilla, żeby dokonał prawniczego cudu. Może... Było ich dwoje. Usłyszałem głosy - kobiecy i męski. Nie byłem w stanie zrozumieć, co mówili, gdyż drzwi szafy były grube i dobrze dopasowane, ale słyszałem ich dostatecznie wyraźnie, żeby rozróżnić barwę głosów. Do mieszkania weszły dwie osoby - kobieta i mężczyzna. No, cudownie. Candlemas zapewniał mnie, że będę miał mnóstwo czasu, bo właściciel teczki wyszedł na cały wieczór. Najwyraźniej jednak właśnie wrócił, w dodatku razem z przyjaciółką, więc teraz mogłem jedynie mieć nadzieję, że szybko pójdą spać, nie otworzywszy drzwi szafy. Oni jednak nie sprawiali wrażenia sennych. Rozmawiali z ożywieniem, a nawet ze wzburzeniem, i wkrótce pojąłem, dlaczego nie mogę ich zrozumieć. Rozmawiali w jakimś nieznanym mi języku. Tak więc jedno było pewne - nie mówili po angielsku. Mimo wszystko potrafię rozpoznać niektóre z obcych języków, chociaż ich nie rozumiem. Francuski, niemiecki, hiszpański, włoski - wiem, jak brzmią, a nawet znam kilka słów lub zdań. Jednak ta para z ożywieniem trajkotała w jakimś języku, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Właściwie nawet trudno było nazwać to mową, gdyż bardziej przypominało dźwięki, jakie usłyszycie, puszczając wstecz taśmę z albumem Beatlesów i szukając dowodu na to, że Paul nie żyje. Gadali jak najęci, a ja usiłowałem coś z tego zrozumieć, jednocześnie ze wszystkich sił powstrzymując się od kichania. Coś w tej szafie najwidoczniej było pożywką dla kolonii grzybów lub bakterii należących do gatunku, na który chyba jestem lekko uczulony. Przełykałem ślinę, ściskałem nos i robiłem wszystko, co tylko przyszło mi na myśl, dobrze wiedząc, że to i tak nic nie da. Potem zacząłem się wściekać, złościć na siebie za to, że wpakowałem się w takie bagno - i to pomogło. Odechciało mi się kichać. Tamtym odechciało się rozmawiać. Prawie zamilkli, tylko od czasu do czasu rzucając kilka słów tak cicho, że nie zrozumiałbym ich, nawet gdybym znał ten język. Jednak słyszałem jakieś inne odgłosy. Co oni tam robią, do diabła? Aha. Już wiedziałem, co tam robią. Piankowy materac nie ma skrzypiących sprężyn, więc nie słyszałem ich charakterystycznych dźwięków, ale nawet bez tego sytuacja była zupełnie jasna. Podczas gdy ja tkwiłem uwięziony w szafie, ta para błaznów uprawiała miłość. Mogłem mieć pretensje wyłącznie do siebie. Gdybym nie zwlekał, kręcąc się po mieszkaniu, zaglądając do lodówki, licząc spinacze w skórzanym pudełku na biurku. Gdybym nie podnosił zdjęcia w srebrnej ramce, przyglądając mu się i usiłując zrozumieć, dlaczego wygląda znajomo. Do licha, gdybym postępował jak profesjonalista, wszedłbym i wyszedł przed przybyciem tych dwojga, niosąc teczkę zamkniętą w walizeczce, zmierzając po odbiór sowitej zapłaty. Zamknąłbym drzwi i opuścił budynek... Chwileczkę. Gdzie moja walizeczka? Z pewnością nie zabrałem jej ze sobą do szafy. Czy zostawiłem ją obok biurka, czy w jakimś innym miejscu? Nie mogłem sobie tego przypomnieć. Czy w ogóle przyniosłem ją tutaj? Czy postawiłem ją na podłodze, kiedy otwierałem drzwi, czy też ściskałem ją kolanami? Byłem prawie pewien, że nie. No cóż, czy miałem tę walizeczkę, kiedy razem z kapitanem Hobermanem weszliśmy do budynku? Usiłowałem przypomnieć sobie kolejne czynności - jazdę windą w górę, krótką rozmowę z panem Weeksem z 12-J, a potem zejście schodami cztery piętra niżej. Wydawało mi się, że niczego nie taszczyłem, może oprócz trzech kilogramów nadwagi, bez których chętnie bym się obszedł. Może zostawiłem jaw domu? Pamiętałem, że ją podniosłem, ale mogłem znów ją postawić. Problem w tym, czy miałem ją w ręku, kiedy wyszedłem z domu? Doszedłem do wniosku, że tak. Przypomniałem sobie, że trzymałem ją w ręku, kiedy po raz drugi tej nocy zatrzymałem taksówkę Maksa Fiddlera, a potem leżała na moich kolanach, kiedy spytał, czy jadę na spotkanie w interesach. Może zostawiłem ją w taksówce? Miałem jego wizytówkę, a raczej jego chińskiego zielarza, z wypisanym na niej numerem telefonu Maksa. W walizeczce nie było niczego, co byłoby mi teraz potrzebne. Prawdę mówiąc, w ogóle niczego w niej nie było. To była porządna walizka i miałem ją dostatecznie długo, żeby się do niej przywiązać (nie dosłownie), ale nie zamierzałem do końca życia opłakiwać jej utraty. Załóżmy jednak, że sam zechce mi ją odnieść. Wiedział, gdzie mieszkam, ponieważ wysadził mnie, a później zabrał z tego samego miejsca. Nie wydawało mi się, żebym podał mu moje prawdziwe lub przybrane nazwisko, ale mógł opisać mnie odźwiernemu lub... Do diabła, co też mi chodzi po głowie? Dostawałem świra w tej przeklętej szafie. Przecież to tylko pusta walizeczka, która nie zawierała żadnych obciążających mnie dowodów, a ponadto nie mogła do mnie doprowadzić. Jeśli ją odzyskam, to wspaniale, a jeśli nie, to trudno, i co z tego? W każdym razie miałem ją w ręku, kiedy wysiadłem z taksówki. Teraz przypomniałem sobie, że przełożyłem ją do drugiej ręki, zanim zadzwoniłem do drzwi Hugona Candlemasa. Co oznaczało, że prawdopodobnie zostawiłem ją tam, kiedy wyruszyłem z Hobermanem na tę idiotyczną wyprawę. No, chyba że zapomniałem jej z knajpy, co uznałem za mało prawdopodobne. Niemal na pewno została w mieszkaniu Candlemasa, a w takim razie powinienem ją odzyskać, kiedy zaniosę tam teczkę i odbiorę pieniądze. Zakładając, że kiedyś wyjdę z tej szafy. Na zewnątrz pożar zmysłów dogasał, sądząc po ścieżce dźwiękowej. Może, pomyślałem, mógłbym teraz wyjść. Może by mnie nie zauważyli. Pewnie. Zastanawiałem się, co na moim miejscu zrobiłby Bogart. Przez ostatnie piętnaście dni obejrzałem trzydzieści filmów - a wszystkie z Humphreyem Bogartem w roli głównej lub drugoplanowej. Niektóre z nich były powszechnie znane, jak Sokół maltański, Casablanca czy Afrykańska królowa, a o innych, takich jak Invisible Stripes czy Men Are Such Fools nikt nawet nie słyszał. Moja towarzyszka, siedząca obok mnie na tych seansach i zajadająca moją prażoną kukurydzę, wydawała się wierzyć w to, że filmowy Bogart może jej dać wskazówkę, jak sobie radzić z życiem. Czy mogłem rozwiewać jej nadzieje? Jednak nie miałem pojęcia, w jaki sposób Bogart poradziłby sobie w tej sytuacji. Chyba zrobiłby to samo, co ja, czyli nic. Czekałem, aż coś się wydarzy. Może Bogart wziąłby sprawy w swoje ręce, chwycił byka za rogi i przejął inicjatywę, ale miałem wrażenie, że najlepiej mu to wychodziło, kiedy miał w ręku rewolwer. Tymczasem ja nie miałem nawet mojej cholernej walizeczki. Jedyną rzeczą, jaką miałem pod rękę, był wieszak na ubranie. Tamci dwoje znowu przejawiali aktywność, ale innego rodzaju. Kręcili się po mieszkaniu, prowadząc głośną, lecz niezrozumiałą rozmowę. Nagle usłyszałem głośny trzask, gdy ktoś lub coś uderzyło o drzwi szafy, a potem zapadła cisza. Kilka sekund później otworzyły się drzwi. Na szczęście nie drzwi szafy, ale - sądząc po dźwięku - mieszkania. Usłyszałem trzaśniecie. I znów zapadła cisza. A potem, wreszcie, rozległ się dźwięk, od którego to wszystko się zaczęło - odgłos obracanego w zamku klucza. Ktokolwiek to był, najwidoczniej w połowie drogi do windy postanowił - wrócić i zamknąć drzwi na klucz. Może kierowała nim wrodzona pedanteria, a może doszedł do wniosku, że to opóźni znalezienie zwłok. Ponieważ ja już znałem ten scenariusz. Kiedyś też schowałem się w szafie, bo ktoś niespodziewanie wrócił do mieszkania. Było to przy Gramercy Park, w mieszkaniu Crystal Sheldrake, a kiedy wyszedłem z szafy, znalazłem ją leżącą na podłodze ze stomatologicznym skalpelem w sercu. W moim młodym życiu widziałem już zbyt wiele zwłok. Może z czasem człowiek się przyzwyczaja, ale ja jeszcze się z tym nie oswoiłem i wcale nie miałem na to ochoty. A teraz znowu mi się to przydarzyło. Byłem tego pewien. Właśnie taka była przyczyna tego łoskotu przed chwilą - trup uderzający o drzwi szafy i gwałtownie zmieniający pozycję z pionowej na horyzontalną. Teraz pewnie zablokował drzwi, tak że będę musiał je pchać, żeby przesunąć zwłoki, a potem przecisnąć się przez szczelinę, przez którą z trudem przedostałby się Raffles. A może ten ktoś nie jest trupem. Może ta osoba po drugiej stronie drzwi została tylko ogłuszona i odzyska przytomność, kiedy będę opuszczał swoją kryjówkę. Z pewnością tak byłoby lepiej - jeśli już chodzi o ciała, to zdecydowanie wolę żywe - ale w tym momencie nie miałem ochoty na zawieranie nowych znajomości. Odmówiłem krótką modlitwę do świętego Dyzmy, patrona złodziei. Niech ten ktoś żyje, ale będzie nieprzytomny - prosiłem go. A jeszcze lepiej, pomyślałem, niech będzie w połowie drogi do Kanady - chociaż może żądałem zbyt wiele. Nagle przyszła mi do głowy nieproszona i nieodparta myśl - Bogart natychmiast wyrwałby z tej szafy. Otworzyłem drzwi i nie ujrzałem żadnego trupa. Obszedłem jednak mieszkanie, by się upewnić. Chociaż zwłoki bynajmniej nie są pożądanym widokiem, to jednak raczej nie należy ich przeoczyć. W apartamencie nie było ani zwłok, ani żywej duszy. Tamta para najpierw weszła, potem wyszła z mieszkania, a jedno z nich po drodze wpadło na szafę. Łóżko, przedtem równo posłane, teraz było skotłowane. Popatrzyłem na zmiętą pościel i poczułem lekkie zmieszanie na myśl o tym, że niechcący stałem się podglądaczem. Oczywiście mimo woli, i nie tylko nic nie widziałem, ale właściwie nawet niczego nie podsłuchałem, a mimo to cała ta historia trochę mnie niepokoiła. Gdyby nie łóżko, w mieszkaniu nie pozostałby żaden ślad po gościach. Facet w mundurze, Teddy Roosevelt ery jazzowej, wciąż głupio się szczerzył ze swej srebrnej ramki. W szafie wisiały te same ubrania, a w skórzanym pudełku na biurku leżały te same spinacze. Tylko skórzana teczka znikła. Rozdział III Tak samo jak ja, kilka minut później. Jeśli istniał jakiś powód, żeby pozostać tu dłużej, to nie byłem w stanie go dostrzec. Jeszcze raz przeszukałem pokój, na wypadek gdyby jedno z nich wzięło teczkę nie po to, żeby ją zabrać, ale dać nią partnerowi żartobliwego klapsa. Upewniłem się, że nie leży na podłodze obok toaletki, na stosie książek przy kominku ani nigdzie indziej. Potem opuściłem apartament. Przez cały czas miałem na dłoniach rękawiczki, więc nie mogły się tam znaleźć żadne moje odciski palców, a jeśli zostawili je ci goście, to ich problem. Opuszczając mieszkanie w takim samym stanie, w jakim je zastałem, otworzyłem drzwi i wykazałem dość rozsądku, żeby za pomocą wytrychów zrobić to, co oni zrobili kluczami - czyli zamknąć je za sobą. Wszedłem z powrotem na dwunaste piętro i ściągnąłem windę. Była prawie pierwsza w nocy i windziarze zapewne zmienili się o północy, ale najwyraźniej była to jedna z tych nocy, kiedy niczego nie należy pozostawiać przypadkowi. Okazało się, że kabinę obsługiwał nowy windziarz, ale lepiej niepotrzebnie wejść cztery piętra w górę, niż aby ktoś zaczął się zastanawiać, dlaczego facet zawieziony na dwunaste zjeżdża z ósmego. Windziarz nie odezwał się ani słowem, ani nawet mi się nie przyjrzał, tak samo jak recepcjonista. Odźwierny tylko na mnie zerknął, upewniając się, że nie chcę, by przywołał mi taksówkę. Poszedłem do Lex i skierowałem się ku centrum miasta. Wexford Castle był dokładnie tam, gdzie go opuściłem, i wyglądał nie lepiej niż przedtem - ciemny i zapuszczony. Przy barze siedziało paru starych moczymordów, którzy nie zainteresowali się mną bardziej niż portier lub windziarz i któż mógł mieć im to za złe? - Byłem tutaj mniej więcej przed godziną - powiedziałem barmanowi. - Nie zostawiłem czasem walizeczki, co? - Mówi pan o dyplomatce? - Właśnie. - Mniej więcej takiej? Z mosiężnymi zamkami tu i tu? - Nie widział jej pan? - Obawiam się, że nie - odparł. - Nie przysiągłbym, ale chyba nie miał jej pan ze sobą. Pamiętam pana przez tego pańskiego kolegę, który wychylił podwójną wódkę, jakby się spieszył na pociąg, podczas gdy pan niczego nie zamówił. - No cóż, to było wtedy, a nie teraz. - Czego pan sobie życzy? - Tego samego co mój kolega. Podwójną wódkę. Nigdy nie piję, kiedy idę na robotę - ani kropelki, nawet łyczka piwa. Jednak tej nocy byłem już po pracy, jeśli można tak powiedzieć. Ja nazwałbym to stratą czasu, w dodatku nie dającą ani odrobiny przyjemności. Nalał mi z tej samej butelki, tej z facetem w karakułowej czapce i o złowieszczym uśmiechu. Trunek nazywał się „Ludomir” i piłem go pierwszy raz w życiu. Podniosłem kieliszek, opróżniłem go i pomyślałem, że zaraz umrę. - Jezu - wymamrotałem. - Czy coś się stało? - Ludzie to piją? - Coś nie tak z tą wódką? Jeśli chce pan powiedzieć, że jest chrzczona, niech pan sobie oszczędzi gadania. Bo nie jest. - Chrzczona? - wykrztusiłem. - Jeśli jest czymś rozcieńczona, to chyba formaliną. Ludomir, tak? Nigdy o niej nie słyszałem. - Zaczęliśmy ją serwować mniej więcej miesiąc temu - wyjaśnił. - Nie ja ją zamawiałem, ale jeśli szef każe zrobić z niej specjalność zakładu, to co mi to mówi? - Że jest tania. - Właśnie - rzekł. Podniósł butelkę i przyjrzał się etykiecie. - Wyprodukowano w Bułgarii - przeczytał. - Importowana, a jakże. Tutaj napisano, że to stuprocentowy bułgarski produkt. - Co najmniej. - Ten facet na etykiecie ma zadowoloną minę, no nie? Jakby zaraz miał zacząć jeden z tych tańców, w których splatają ręce na piersi i wyglądają, jakby siedzieli bez krzeseł. Gdyby któryś z nas spróbował czegoś takiego, klapnąłby na tyłek. - Mnie już i tak niewiele brakuje - mruknąłem. - To tania wóda - ciągnął - ale od kiedy zacząłem ją podawać, panu pierwszemu nie smakuje. - Wcale nie powiedziałem, że mi nie smakuje. Ja tylko stwierdziłem, że chyba rozcieńczono ją zmywaczem do paznokci. - Mówił pan o formalinie. - Ach tak? - Zastanowiłem się. - Ma pan całkowitą rację - zgodziłem się. - Powiem panu coś. Może naleje mi pan drugi kieliszek? - Jesteś pewien, że tego chcesz, kolego? - Już niczego nie jestem pewien - odparłem - ale mimo to niech mi pan naleje drugi kieliszek. Drugi wszedł mi gładziej, a trzeci pewnie byłby jak ambrozja, ale miałem dość rozsądku, żeby tego nie sprawdzać. Wyszedłem z Wexford Castle, czując się lepiej, niż kiedy tam wchodziłem, a czegóż można więcej oczekiwać od wódki? Dotarłem do okazałej kamienicy, w której mieszkał Hugo Candlemas, w przedsionku odnalazłem guzik jego dzwonka i zacząłem się zastanawiać, czy przedtem musiałem przełożyć walizeczkę z jednej ręki do drugiej, żeby go nacisnąć. Po chwili doszedłem do wniosku, że to zależy od tego, w której ręce na początku trzymałem walizeczkę. Jeśli w lewej, to z dziecinną łatwością mogłem wyciągnąć prawą i nacisnąć wskazującym palcem przycisk dzwonka. Jeśli jednak niosłem walizeczkę w prawej, byłoby mi bardzo niewygodnie sięgać wolną ręką do guzika i naciskać go palcem wskazującym lewej ręki. Z tego wynikało... Dokładnie nic. Walizeczka była na górze lub nie i zaraz się tego dowiem. W tym momencie miałem obie ręce wolne, gdyż nie niosłem walizeczki ani - niestety - teczki z jasnobrązowej cielęcej skóry. Wybrałem jeden z dziesięciu palców i nacisnąłem guzik dzwonka. Bez skutku. Odczekałem minutę, a potem spróbowałem ponownie. Nadal nic się nie działo, a ja stałem, gapiąc się smętnie na zamknięte drzwi. Wiedziałem, że otworzyłbym ten zamek bez trudu, a i górny nie sprawiłby mi większych trudności. Nie miałem pojęcia, gdzie mógł się podziać Candlemas, chyba że znudziło go oczekiwanie na mnie i wyskoczył do knajpki za rogiem na porcję jajecznicy? Mógłbym wejść i wyjść, zanim kelnerka podałaby mu drugą filiżankę kawy. Pomysł odzyskania walizeczki bez nawiązywania ponownego kontaktu wydawał się bardzo kuszący. Prędzej czy później będę musiał porozmawiać z Candlemasem i wyjaśnić mu, co się stało, ale to mogło poczekać. Wsunąłem rękę do kieszeni i zacisnąłem palce na pęku narzędzi włamywacza. Poczekaj chwilkę, pomyślałem. A jeśli jest w domu i odpoczywa w wannie albo bawi gościa? Albo wyszedł na chwilę i wróciwszy do domu, złapie mnie na gorącym uczynku? „Och, cześć, Hugo. Nie poszczęściło mi się w Boccaccio, więc pomyślałem sobie, że obrobię twoje mieszkanie”. Skoro o tym mowa, to nagle poczułem nieodpartą chęć, żeby coś ukraść. Nie jestem socjopatą ani kleptomanem. Nie obrabiam przyjaciół, ale czy mogłem zaliczyć do nich Hugona Candlemasa? Był przyjacielem Abla, a przynajmniej za niego się podawał, ponadto spodobał mi się i uznałem go za miłego faceta, ale to było, zanim wysłał mnie z misją, podczas której musiałem chować się w szafie i wrócić z pustymi rękami. Może to nie była tylko jego wina, może ja również trochę zawiniłem, straciwszy odrobinę czasu w tamtym mieszkaniu, lecz obojętnie, który z nas dwóch ponosił odpowiedzialność za to fiasko, ono zdecydowanie rozluźniało łączące nas więzy. Patrząc na to chłodnym okiem z perspektywy przedsionka, ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, to obrobić apartament Candle-masa. Tylko czy nie zmienię zdania, kiedy wejdę na górę i coś wpadnie mi w oko albo w ręce? Nie ten cudowny Aubusson - był za duży, żeby go wynieść, ale może ten tybetański pled z tygrysa? Albo ta mała kolekcja posążków, które tak łatwo byłoby owinąć w papier i schować do walizeczki? Albo, co byłoby najlepsze, trochę milutkiej gotóweczki, której pochodzenia nie dałoby się ustalić? Zapewne zdołałbym się powstrzymać, ale byłem rozgoryczony niepowodzeniem swojej misji, obiecane pięć tysięcy dolarów rozwiało się jak dym, a ponadto wypiłem dwie sety i... Och. Nie mogłem tam wejść, no nie? Przecież piłem, a nie pracuję, kiedy jestem napity, i nie piję podczas pracy. To przesądziło sprawę. Jeszcze raz nacisnąłem guzik dzwonka i nie pytajcie mnie, którym palcem. Nie spodziewałem się żadnej reakcji i żadnej się nie doczekałem. Wyszedłem na ulicę, przespacerowałem się do następnego skrzyżowania, żeby otrzeźwieć, a potem zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę. Niemal spodziewałem się, że po raz trzeci będzie to Max Fiddler, ale nie zaznałem tego szczęścia. Tym razem moim kierowcą był młodzian zajadający podczas jazdy orzeszki pistacjowe i wypluwający łupiny na podłogę taksówki. Dowiózł mnie pod dom całego i zdrowego, chociaż bardzo się starał, żebym wylądował w szpitalu. Wróciwszy do domu, schowałem narzędzia i latarkę, rozebrałem się i wszedłem pod prysznic. Stałem pod nim długą chwilę, usiłując zmyć noc, lecz ona wciąż była, kiedy skończyłem. Włożyłem podomkę i nalałem sobie szklaneczkę, zastanawiając się, jak też szkocka pogodzi się z Ludomirem. Wypiłem połowę drinka, a potem wyjąłem z portfela karteczkę z numerem telefonu Hugona Candlemasa. Czy nie za późno, żeby dzwonić? Zapewne, lecz mimo to podniosłem słuchawkę i wybrałem numer. Po dwóch dzwonkach ktoś odebrał telefon i powiedział: - Halo? To nie był głos Hugona. Nie odezwałem się. Zapadła cisza, a potem ten sam głos powtórzył „Halo”, tym razem lekko zirytowanym tonem. Zdecydowanie nie był to Hugo. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Upiłem kolejny łyk szkockiej i w myślach uporządkowałem wszystkie fakty. Po pierwsze: moja wizyta w apartamencie 8-B w Boccaccio okazała się fiaskiem. Po drugie: Hugo Candlemas, który powinien siedzieć w domu i czekać, aż pojawię się z teczką, był nieobecny, kiedy tam wróciłem. Po trzecie: godzinę później ktoś inny odebrał telefon w jego mieszkaniu. Ten ktoś na pewno nie był Hugonem Candlemasem, a jednak miał dziwnie znajomy głos. Kapitan Hoberman? Nie, zdecydowałem po chwili namysłu. Na pewno nie był to Cappy Hoberman. Jednak głos brzmiał znajomo i na pewno gdzieś go już słyszałem. Och. Sięgnąłem po słuchawkę, zawahałem się, potem jednak wybrałem numer. Tym razem facet odebrał po pierwszym dzwonku i przez chwilę nie odzywał się, co niemal wystarczyło, żeby potwierdzić moje podejrzenia. Potem rzekł „Halo” i w ten sposób nabrałem pewności. To był on, niewątpliwie. Rozłączyłem się. - Do diabła! - zakląłem głośno, podniosłem szklaneczkę i zmarszczyłem brwi. Jak ja się w to wpakowałem? Czy zasłużyłem sobie na to po piętnastu wieczorach oglądania filmów z Humphreyem Bogartem? Powinienem oglądać Laurela i Hardy’ego. Rozdział IV Ze wszystkich księgarń wszystkich miast na całym świecie wybrała akurat moją. Zrobiła to dokładnie dwa tygodnie wcześniej, o trzeciej pewnego środowego popołudnia. Tkwiłem za kontuarem z nosem w książce. Czytałem Nasze orientalne dziedzictwo, pierwszy z jedenastu tomów historii cywilizacji, autorstwa Willa i Ariel Durantów. Przez całe lata Klub Książki Miesiąca rozprowadzał je jak Gedeon Biblie wśród pogan i teraz tworzą imponujący, choć niekompletny księgozbiór, zazwyczaj w dziewiczym stanie, z czystymi okładkami i nie pozaginanymi rogami kartek, których nie oglądało ludzkie oko. Taki zbiór był na stanie, kiedy kupiłem Barnegat Books od starego pana Litzauera. W ciągu minionych lat od czasu do czasu nabywałem to wydanie i sporadycznie je sprzedawałem. Ponieważ kupowałem więcej, niż sprzedawałem, zwykle miałem pod ręką kilka kompletów - jeden na półce, a resztę w kartonach na zapleczu. W tamtą środę miałem cztery takie komplety, ponieważ poprzedniego dnia dokupiłem jeden - nie w ramach szalonego planu zmonopolizowania rynku, ale jako dodatek do kilku niezwykle poszukiwanych pierwszych wydań Steinbecka i Faulknera. Zanim zamknąłem księgarnię we wtorek wieczorem, zdążyłem już odzyskać zainwestowane pieniądze, sprzedając stałemu klientowi Do nieznanego Boga i Zimę naszej goryczy, tak więc byłem bardzo życzliwie usposobiony do Durantów i postanowiłem sprawdzić, co też mają do powiedzenia o historii ludzkości. Właśnie tym byłem zajęty, kiedy wkroczyła do mojej księgarni i w moje życie. Był piękny wiosenny dzień, jedno z tych cudownych nowojorskich popołudni, kiedy dziwisz się, dlaczego ktoś dobrowolnie zamieszkał gdzie indziej. Drzwi księgarni były otwarte na oścież, tak więc przymocowany do nich dzwoneczek nie zabrzęczał, kiedy weszła. Mój kot Raffles często wita klientów, ocierając się o ich nogi i bezwstydnie domagając się pieszczot, lecz w tym momencie grzał się w słońcu na wystawie, znakomicie odgrywając swoją ulubioną rolę wypchanego kocura. Mimo to natychmiast zorientowałem się, że mam gościa. Zauważyłem ją kątem oka, a potem poczułem delikatną woń perfum, kiedy przeszła przed kontuarem i znikła za rzędem półek. Nie podniosłem głowy. Znajdowałem się w połowie drugiego lub trzeciego rozdziału, traktującego o kanibalizmie. Ściśle mówiąc, czytałem o pewnym plemieniu - zapomniałem jego nazwy, ale możecie sami ją znaleźć, sprzedam wam te książki po obniżonej cenie - plemieniu, którego członkowie nie wyprawiają pogrzebów i nigdy nie muszą dokonywać trudnego wyboru między pochówkiem a kremacją. Zjadają swoich zmarłych. Usiłowałem czytać dalej, lecz przeszkadzała mi w tym wizja świata, w którym takie praktyki stałyby się normą. Frank Campbell byłby uznanym dostawcą żywności. Kuba Rozpruwacz właścicielem sieci barów szybkiej obsługi. Wzdłuż Long Island Expressway w dzielnicy Queens nie byłoby cmentarzy tylko budki z hot dogami, a... - Bardzo przepraszam. Najpierw zarejestrowałem jej głos, ponieważ usłyszałem go, zanim podniosłem głowę i spojrzałem na nią. Był niski, zmysłowy i pobrzmiewał w nim europejski akcent. Natychmiast przykuł moją uwagę. Potem przeniosłem wzrok za kontuar i na nią. Nie sądzę, żeby serce na moment zamarło mi w piersi, fiknęło kozła lub wywinęło jakiś inny numer, którego literackie określenie doprowadza kardiologów do szału, ale z pewnością zareagowało na jej obecność. Jak opisać piękną kobietę, nie zapełniając całej kartki papieru nużącymi przymiotnikami? Mógłbym podać jej wzrost (metr siedemdziesiąt), kolor włosów (ciemny blond z lekkim rudawym odcieniem), skóra (delikatna, jasna i nieskazitelna). Mógłbym dokładnie opisać rysy twarzy, starając się robić to z chłodną precyzją chirurga (wysokie i szerokie czoło, mocne szczęki, duże i równo rozstawione oczy, prosty i wąski nosek). Albo mógłbym pozwolić, by mój opis zdradził, jak ogromne wywarła na mnie wrażenie (skóra gładka jak kość słoniowa, piwne oczy, w których można by utonąć, wargi stworzone do całowania). Przykro mi, nie mogę tego zrobić. Sami musicie ją sobie wyobrazić. Ze wszystkich księgarń wszystkich miast na całym świecie wybrała akurat moją. - Nie chciałam panu przeszkadzać - powiedziała. - Wyglądał pan na zatopionego w myślach. - Czytałem - powiedziałem. - Nic ważnego. - Co pan czyta? - Historię cywilizacji. Uniosła idealnie równe brwi. - To nic ważnego? - Cóż, nic takiego, co nie mogłoby poczekać. Sumerowie czekali kilka tysięcy lat. Mogą zaczekać jeszcze troszeczkę. - Czyta pan o Sumerach? - Jeszcze nie - wyznałem. - Są pierwszą cywilizacją opisaną w tej książce, ale jeszcze do nich nie doszedłem. Na razie utknąłem w czasach prehistorycznych. - Aha. - Przy praczłowieku - ciągnąłem. - Jego nadziejach, obawach i marzeniach o lepszym jutrze. I jego sympatycznych zwyczajach. - Sympatycznych zwyczajach? Nie mogłem się powstrzymać. - Szczególnie tego jednego plemienia - wyjaśniłem. - A może było ich więcej. - I co robili jego członkowie? - Zjadali swoich zmarłych. - Rany boskie, co ja wygaduję? Nic nie powiedziała, a ja znów spojrzałem na otwartą książkę i wpadło mi w oko jedno ze zdań. - Fueganie - dorzuciłem - woleli kobiety od psów. - Na co dzień? - Na obiad. Twierdzili, że psy mają smak wydry. - To źle? - Nie wiem - odparłem. - Wydra pewnie trąci rybami. - Fueganie. Nigdy o nich nie słyszałam. - Nigdy wcześniej. - Hm, tak. Nigdy wcześniej. - Ja również o nich nie słyszałem. Zdaje się, że pisał o nich Darwin. Mieszkali na Tierra del Fuego, najdalej na południe wysuniętym końcu Ameryki Południowej. - Czy nadal tam mieszkają? - Nie mam pojęcia. Jednak coś pani powiem. Jeśli pojadę do nich z wizytą, na pewno wezmę tam własny prowiant. - I własną kobietę? - Nie mam kobiety - powiedziałem. - A gdybym miał, raczej nie zabrałbym jej na Tierra del Fuego. - A dokąd? - To by zależało od kobiety. Może zabrałbym ją do Paryża. - Jak romantycznie. - A może do kina. - To też romantyczne - powiedziała. Jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu. - Chcę kupić książkę. Sprzeda mi pan książkę? - Chyba nie tę? - Nie. - To dobrze - powiedziałem, zamknąłem Nasze orientalne dziedzictwo i odstawiłem na półkę za moimi plecami. Kobieta trzymała w ręku jakąś książkę i położyła ją na ladzie, żebym mógł ją obejrzeć. Była to biografia pióra Clifforda McCarty’ego Bogey: Filmy Humphreya Bogarta, wydanie w twardej oprawie opublikowane przed trzydziestoma laty przez Citadel Press. Sprawdziłem wypisaną ołówkiem cenę na obwolucie. - Kosztuje dwadzieścia dwa dolary - powiedziałem. - A ponieważ jestem bezgranicznie uczciwy, powiem pani, że mam również wydanie w miękkiej oprawie. O nieco innym tytule, ale to ta sama książka. - Mam ją. - Zdaje się, że kosztuje około piętnastu dolarów, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, co czasem się zdarza. - Zamrugałem. - Czy dobrze usłyszałem, że pani ją ma? - Tak - odparła. - Nosi tytuł Wszystkie filmy Humphreya Bogarta i pamięć istotnie pana nie zawodzi. Kosztowała czternaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów. - I już ją pani ma. - Owszem. Teraz chcę nabyć wydanie w twardej oprawie. - Domyślam się, że jest pani wielbicielką Bogarta. - Uwielbiam go - odpowiedziała. - A pan? Lubi go pan? - Nie było drugiego takiego jak on - odparłem, co jeśli dobrze się zastanowić, można powiedzieć właściwie o każdym. - Jedyny w swoim rodzaju, prawda? Miał... - Coś w sobie. - Wyjęła mi to pani z ust. - Czubki moich palców spoczywały na książce, zaledwie milimetry od końców jej palców. Jej paznokcie były zadbane i pomalowane szkarłatnym lakierem. Moje nie. Walcząc z pokusą dotknięcia jej dłoni, powiedziałem: - Hmm, mam tu egzemplarz jego biografii napisanej przez Jordana Manninga. A przynajmniej miałem, kiedy ostatnio sprawdzałem. - Widziałam ją. - Już jej nie wznawiają i trudno ją znaleźć. Pewnie jednak już ją pani ma. Pokręciła głową. - Nie chcę jej. - Ach tak. Podobno jest dobra, ale... - Nie obchodzi mnie to - powiedziała. - Co mnie obchodzi jego życie? Nie interesuje mnie, gdzie się urodził i czy kochał swoją matkę. Nie chcę wiedzieć, ile miał żon, jak często pił i na co umarł. - Nie? - Uwielbiam to, co widzę na ekranie - odparła. - Takiego Humphreya Bogarta. Ricka z Casablanki. Sama Spade’a z Sokoła maltańskiego. - Dixona Steele’a z filmu W samotnym miejscu. Szeroko otworzyła oczy. - Wszyscy pamiętają Ricka Blaine’a i Sama Spade’a - powiedziała. - A także Freda Dobbsa ze Skarbu Sierra Madre i Philipa Marlowe’a z Wielkiego snu. Ale kto pamięta Dixona Steele’a? - Chyba ja - powiedziałem. - Proszę nie pytać dlaczego. Pamiętam wiele tytułów i autorów, to naturalne w mojej branży, więc pewnie dlatego zapamiętuję również nazwiska postaci. - W Lonely Place on jest scenarzystą, Dixon Steele, pamięta pan? Powinien napisać scenariusz do powieści, ale nie chce mu się jej czytać, więc prosi szatniarkę, żeby streściła mu książkę. Dziewczyna zostaje zamordowana i na niego pada podejrzenie. - Jednak jest jeszcze jedna dziewczyna - przypomniałem. - Gloria Grahame. Jego sąsiadka, która zapewnia mu alibi, a potem zakochuje się w nim, przepisuje jego rękopisy na maszynie i przygotowuje mu posiłki. Jednak dostrzega w nim skłonność do przemocy, kiedy Steele najpierw bije kierowcę samochodu, który zderzył się z jego wozem, a potem agenta literackiego, który wziął nie dokończony maszynopis. Dziewczyna sądzi, że Steele jednak zabił tę szatniarkę, i zamierza go opuścić, a wtedy on zaczyna ją dusić. Pamięta pan? Słabo, pomyślałem. - Doskonale - odparłem. - A wtedy dzwoni telefon. Chłopak szatniarki przyznał się do popełnienia morderstwa. Jednak dla nich jest już za późno i Gloria Grahame może tylko stać i patrzeć, jak Steele na zawsze odchodzi z jej życia. - Pani nie potrzebuje tej książki - orzekłem. - Ani w twardej, ani w miękkiej oprawie. Wszystko pani wie. - On jest dla mnie bardzo ważny. - Właśnie widzę. - Z jego filmów nauczyłam się angielskiego. Miałam cztery kasety i bez przerwy je oglądałam. Wygłaszałam kwestie Bogarta i innych aktorów, starając się poprawnie je wymawiać. Mimo to wciąż mówię z cudzoziemskim akcentem, prawda? - To czarujące. - Tak pan uważa? Ja sądzę, że to pan jest czarujący. - A pani piękna. Spuściła wzrok i wyjęła portfel z torebki. - Chcę zapłacić za tę książkę - oznajmiła. - Dwadzieścia dwa dolary, prawda? A do tego VAT. - Zapomnijmy o nim. - Och? - I o tych dwudziestu dwóch dolarach. Proszę, nalegam. Dam pani tę książkę w prezencie. - Nie mogę jej przyjąć. - Oczywiście, że pani może. - Chcę za nią zapłacić - upierała się. Położyła na ladzie dwudziestkę i piątkę. - Proszę. Wsunąłem książkę do papierowej torby, wręczyłem ją klientce i wydałem jej trzy dolary reszty. Nie wybiłem sumy na kasie i nie pobrałem VAT-u. Nie mówcie Izbie Skarbowej. - Jest pan słodki - stwierdziła. - Tylko jak zarobi pan na życie, jeśli będzie pan rozdawał książki? - Położyła swoją dłoń na mojej. - Sądzę, że jest w panu coś więcej, niż się wydaje. Wie pan, co myślę? Uważam, że jest pan taki jak on. - Jak...? - Humphrey Bogart. Czy ktoś już to panu mówił? - Nie - odparłem. - Nigdy. Przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się. - Nie z wyglądu - orzekła. - Nie jest pan do niego podobny. I głos ma pan zupełnie inny. Jednak macie coś wspólnego, prawda? - Hm, no cóż... - Czy ma pan jakąś tajemnicę? - Chyba każdy jakąś ma, no nie? - Może - zgodziła się. - Czy skrywa pan skłonność do przemocy jak Dixon Steele? - Znów przechyliła głowę i uważnie mi się przyjrzała. - Nie, nie sądzę. Jednak coś tam jest, czyż nie? Moim zdaniem to bardzo romantyczne. - Ach tak? - Owszem. Bardzo romantyczne. - Na tych cudownych wargach błąkał się zagadkowy uśmiech. - Niech mnie pan gdzieś zabierze dziś wieczorem. - Dokądkolwiek pani zechce. - Nie do Paryża - odparła. - To dopiero byłoby romantyczne, prawda? Gdybyśmy poznali się przypadkiem i tego samego wieczoru polecieli do Paryża. Jednak nie chcę, żeby mnie pan tam zabierał, jeszcze nie. - Paryż może zaczekać. - Tak - potwierdziła. - Zawsze zostaje nam Paryż. Dziś wieczór może mnie pan zabrać do kina. Kiedy wyszła, podszedłem do Rafflesa i pogłaskałem go, sprawdzając, czy jeszcze żyje. Przez cały czas jej wizyty nie zmienił pozycji, a trudno mi było sobie wyobrazić, że mógł ją zignorować. Podrapałem go za uchem, a on obrócił łeb i zmierzył mnie pytającym spojrzeniem. - Przegapiłeś wspaniały widok - powiedziałem mu. - Śpij dalej. Ziewnął i przeciągnął się, a potem zwinnie zeskoczył z parapetu i pospieszył sprawdzić miseczkę z wodą. Raffles to szary kocur, a Carolyn Kaiser, moja najlepsza przyjaciółka na tym świecie, zapewniała mnie, że to kot z wyspy Man. Od tego czasu poświęciłem temu zagadnieniu trochę uwagi i po przestudiowaniu kilku książek wcale nie jestem tego pewien. Moim zdaniem, jedyną cechą upodabniającą go do kota z wyspy Man jest typowy dla nich brak ogona. Rasowy czy nie, to porządny, ciężko pracujący kot i od kiedy zamieszkał w moim sklepie, nie straciłem ani jednej książki w wyniku pogryzienia przez myszy. Doszedłem do wniosku, że wiele mu zawdzięczam. A gdyby jakaś mysz pogryzła grzbiet Bogey: Filmy Humphreya Bogarta tak, że musiałbym wyrzucić ten tomik do śmietnika lub umieścić go na stoisku z książkami za trzy dolce? Wtedy ona wyszłaby z mojej księgarni równie szybko, jak do niej weszła, a ja nadal czytałbym Willa Duranta, niczego nieświadomy tak jak Raffles. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do Poodle Factory, gdzie Carolyn spędza całe dnie na upiększaniu psów. - Cześć - powiedziałem. - Posłuchaj, dziś wieczór nie będę mógł pójść z tobą do Bum Rap. Mam randkę. - To ciekawe, Bern. Podczas lunchu pytałam cię, czy masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór i powiedziałeś, że nie. - Wtedy nie miałem. - A teraz już masz? Co się stało, Bern? - Piękna kobieta weszła do mojej księgarni. - Masz szczęście - stwierdziła. - U mnie przez całe popołudnie pojawił się tylko grubas z chartem perskim. Dlaczego ludzie to robią? - Dlaczego wchodzą do twojego sklepu? - Kupują niewłaściwe psy. Facet ma krzywe nogi, obwisły brzuch i podwójny podbródek, więc po diabła mu pies zbudowany jak modelka? Powinien sobie sprawić angielskiego buldoga. - Może uda ci się namówić go na zamianę. - Za późno - powiedziała. - Wystarczy mieć psa przez kilka dni, a już przywiązujecie się do siebie i stajecie się nierozłączni. Nie tak jak w ludzkich związkach, które rozpadają się, gdy tylko partnerzy dobrze się poznają. Bern, ta piękna kobieta. Czy to ktoś, kogo znasz od dawna? - Wprost przeciwnie - odparłem. - Weszła kupić książkę. - I wyszła z twoim sercem. To brzmi tak romantycznie. Dokąd ją zabierzesz? Do teatru? Do Rainbow Room? A może do jakiejś przytulnej restauracyjki? To zawsze robi wrażenie. - Idziemy do kina. - Och - powiedziała. - No cóż, to zawsze dobry wybór na pierwszej randce. I na co idziecie? - Podwójny seans. Chain Lightning i Tokyo Joe. - Dopiero weszły na ekrany? - Niezupełnie. - Bo nigdy o nich nie słyszałam. Chain Lightning i Tokyo Joe? Kto w nich gra? Jacyś znani aktorzy? - Humphrey Bogart. - Humphrey Bogart? Ten Humphrey Bogart? - To festiwal filmowy - wyjaśniłem. - W kinie Musette, dwie przecznice od Lincoln Center. Dziś wieczorem będzie pierwszy seans. Mam się z nią spotkać przy kasie za piętnaście siódma. - Seans zaczyna się o siódmej? - O siódmej trzydzieści. Jednak ona chce mieć pewność, że dostaniemy dobre miejsca. Jeszcze nie widziała obu tych filmów. - A ty, Bern? - Ja też nie, ale... - Ja także nie, no i co z tego? Nawet o nich nie słyszałam. - Ona jest wielbicielką Bogarta - powiedziałem. - Nauczyła się angielskiego, bez końca oglądając jego filmy. - Założę się, że co chwilę mówi „Ty nędzny szczurze”. - To tekst Jimmy’ego Cagneya. - No to „Zagraj to jeszcze raz, Sam”. To tekst Humphreya Bogarta, no nie? - Prawie. - „Grałeś dla niej, możesz zagrać i dla mnie. Jakoś to zniosę, jeśli ona nie może”. Zgadza się? - Owszem. - Tak myślałam. Właściwie chciałam zapytać, o co chodzi z tą nauką angielskiego. Skąd ona pochodzi? - Z Europy. - A dokładnie? - Po prostu z Europy. - Skąd? No wiesz, z Francji, Hiszpanii, Czechosłowacji, Szwecji czy... hm... - Z tych czterech, które wymieniłaś - odparłem - osobiście głosowałbym za Czechosłowacją. Nie zdołałem tego ustalić, ponieważ nie rozmawialiśmy o tym. Powtórzyłem jej naszą rozmowę, pomijając uwagi na temat żywnościowych preferencji mieszkańców Ziemi Ognistej. - Rozumieliśmy się bez słów - wyjaśniłem. - Wystarczały nam znaczące spojrzenia, wiele mówiące i... - Namiętne - podpowiedziała. - Chciałem powiedzieć „romantyczne”. - Jeszcze lepiej, Bern. Uwielbiam romanse. A zatem spotykasz się z nią przed kinem i zamierzacie obejrzeć razem dwa stare filmy. Pewnie nawet nie kolorowane? - Wypluj to słowo. - I co potem? Kolacja? - Pewnie tak. - Chyba że oboje opchacie się prażoną kukurydzą. Tak więc wyjdziecie z Musette około dziesiątej trzydzieści lub jedenastej i wrzucicie coś na ruszt w jakiejś pobliskiej knajpce. I co potem? Do niej czy do ciebie? - Carolyn... - Skoro Musette znajduje się niedaleko Lincoln Center - ciągnęła - to również blisko ciebie, ponieważ mieszkasz tylko kilka przecznic dalej. Może do niej też będziecie mieli niedaleko. Gdzie ona mieszka, Bern? - Nie pytałem. - Zatem twierdzisz, że ona mieszka gdzieś w Nowym Jorku, tak? Pochodzi z Europy i mieszka gdzieś w Nowym Jorku. Niczego bliższego nie zdołałeś się o niej dowiedzieć. - Carolyn, dopiero co się poznaliśmy. - Masz rację, Bern, głupio mówię. Pewnie po prostu jestem zazdrosna, ponieważ, Bóg mi świadkiem, sama chciałabym być taką tajemniczą kobietą. No cóż, jeśli ona jest chodzącą zagadką, to nie powinieneś zbyt wiele o niej wiedzieć. - Chyba tak. - A poza tym wiesz to, co najważniejsze. Jest piękna i lubi Humphreya Bogarta. - Właśnie. - Pochodzi z Europy i mieszka tutaj. Jak się nazywa, Bern? - Hm - powiedziałem. Milczała chwilkę, a potem stwierdziła: - Właściwie po co ci to wiedzieć, Bern? Pamiętasz, co mówią o różach... Hej, może to jest to! - Co? - Róża. To popularne imię wśród kobiet z Europy, które słodko pachną, nawet jeśli się tak nie nazywają. Baw się dobrze, Bernie, słyszysz? I jutro rano chcę usłyszeć pełny raport. Albo zadzwoń do mnie jeszcze dziś wieczorem, jeśli nie będzie za późno. Dobrze? - Dobrze - odparłem. - Jasne. Rozdział V Dwa tygodnie później znów była środa i wciąż był maj. Kilka minut przed pierwszą zawiesiłem na drzwiach wywieszkę zawiadamiającą miłośników książek, że wrócę o drugiej. Dziesięć minut później byłem w Poodle Factory z lunchem dla dwóch osób. Otworzyłem pojemniki i rozłożyłem dania na talerzach, podczas gdy Carolyn zamykała drzwi i wywieszała na nich tabliczkę z napisem „ZAMKNIĘTE”. Potem usiadła naprzeciw mnie i spojrzała na talerze. - Wygląda nieźle - orzekła i powąchała. - Pachnie też dobrze. I co my tu mamy, Bern? - Sam nie wiem. - Nie wiesz? - To danie dnia - wyjaśniłem. - I nawet nie zapytałeś, jak się nazywa? - Zapytałem - odparłem - i ten facet mi odpowiedział, tylko nie mam pojęcia, co powiedział. - A mimo to je wziąłeś. Kiwnąłem głową. - „Poproszę dwa takie - powiedziałem mu - z brązowym ryżem”. - To jest biały ryż, Bern. - Chyba mieli tylko biały - wyjaśniłem. - A może mnie nie zrozumiał. Ja nie rozumiałem ani słowa z tego, co do mnie mówił, więc dlaczego miałbym oczekiwać, że on zrozumie mnie? - Masz rację. - Podniosła plastikowy widelec, a potem rozmyśliła się i zamieniła go na pałeczki. - Cokolwiek to jest, smakuje całkiem nieźle. Gdzie to kupiłeś, Bern? - W Dwóch Facetach. - W Dwóch Facetach z Abidżanu? Od kiedy dają pałeczki do afrykańskich potraw? A poza tym to wcale nie smakuje jak potrawa z afrykańskiej kuchni. - Podniosła następny kęs, ale jej ręka zastygła w połowie drogi do ust. - Poza tym - dodała - przecież zamknęli tę knajpę, no nie? - Kilka tygodni temu. - Tak mi się wydawało. - I nowy właściciel ponownie otworzył ją wczoraj. Teraz już nie nazywa się Dwaj Faceci z Abidżanu. Teraz są to Dwaj Faceci z Phnom Penh. - Powiedz to jeszcze raz, Bern. Zrobiłem to. - Phnom Penh - powtórzyła. - Gdzie to jest? - W Kambodży. - I co zrobili ze starym szyldem, zostawili go? - Uhm. Zamalowali „Abidżan” i namalowali „Phnom Penh”. - Chyba trudno było im to zmieścić. Istotnie. Szyld wyglądał jak „Dwaj Faceci z PhnomPenh”. - Wyszło taniej niż zamówienie nowego - stwierdziłem. - Pewnie tak. Pamiętasz, że poprzednio nazywała się Dwaj Faceci z Jemenu? A przedtem Dwaj Faceci z Skądś - nie pytaj mnie skąd. To chyba z powodu lokalizacji, nie uważasz? - Chyba. - Założę się, że ta knajpa była tam już wtedy, kiedy Holendrzy kupili Manhattan. Wówczas nazywała się Dwaj Faceci z Rotterdamu. - Wepchnęła kawałek mięsa do ust, przez chwilę żuła go w zadumie, a potem popiła łykiem toniku Dr. Browna. - Niezłe - orzekła. - Jadaliśmy takie kambodżańskie żarcie w pobliżu uniwerku, no nie? - W Angkor Wok - przytaknąłem. - Na rogu Broadwayu i Sto Dwudziestej Trzeciej, albo Sto Dwudziestej Czwartej. Gdzieś tam. - Myślę, że to jest lepsze, a z całą pewnością bliżej. Mam nadzieję, że nie wylecą z interesu. - Nie liczyłbym na to. Za kilka miesięcy knajpa pewnie zmieni nazwę na Dwaj Faceci z Kabulu. - Byłoby szkoda, ale przynajmniej napis mieściłby się na szyldzie. Tonik też tam kupiłeś? - Nie, wpadłem do spożywczego. - Doskonale pasuje do kambodżańskiej kuchni, no nie? - Jakby był dla niej stworzony. Przez chwilę jedliśmy danie dnia, popijając je tonikiem. Potem zapytała: - Bern? Co oglądaliście wczoraj wieczorem? - Burzliwe lata dwudzieste - odpowiedziałem. - Znowu? Czy nie oglądaliście tego filmu w poniedziałek? - Masz całkowitą rację - przyznałem. - Wszystkie filmy zaczynają zlewać mi się w jeden. - Przez moment zastanawiałem się z zamkniętymi oczami. - Konflikt - powiedziałem. - Konflikt! - I Brata Orchideę. - Nigdy o nich nie słyszałam. - Zdaje się, że widziałem Konflikt przed wieloma laty, nadawany późno w telewizji. Wydawał mi się dziwnie znajomy. Bogart kocha się w Alexis Smith, która jest młodszą siostrą jego żony. W wyniku wypadku samochodowego traci władzę w nogach, a potem odzyskuje ją i ukrywa to, żeby zabić swoją żonę. - Bernie... - Sidney Greenstreet gra psychiatrę, który zastawia na niego pułapkę. Widzisz, robi to tak... Nie interesuje cię to, prawda? - Niespecjalnie. - Brat Orchidea był całkiem interesujący. Główną rolę grał w nim Edward G. Robinson. Był gangsterem, a Bogart przejął władzę, kiedy Robinson pojechał do Europy. Kiedy wrócił, ludzie Bogarta próbowali go załatwić, a on uciekł i schronił się w klasztorze, gdzie przyjął imię brata Orchidei i zaczął hodować kwiaty. - Co robiłeś po filmie, Bern? Schroniłeś się w klasztorze? - O co ci chodzi? - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Poszliście na kawę, prawda? Ekspresową dla dwojga, w tej kawiarence niedaleko kina. - Rzeczywiście. - A potem ty poszedłeś do siebie, a Ilona gdzieś tam. Nigdy nie znałam żadnej kobiety, która miałaby tak na imię. Prawdę mówiąc, jedyną Iloną, o której słyszałam, jest Ilona Massey, a i to tylko dlatego, że lubię rozwiązywać krzyżówki. „Panna Massey”, pięć liter. Spotyka się ją tam razem z Utą Hagen, Uną Merkel oraz Iną Balin. - Nie zapomnij Imy Hogg. - Ani mi się śni. Tak więc po filmie rozeszliście się w różne strony. Mam rację? Westchnąłem. - Masz. - Co się dzieje, Bern? - Rany boskie - powiedziałem. - Przecież mamy lata dziewięćdziesiąte, pamiętasz? Randki są teraz nową dziedziną sztuki. Ludzie nie wskakują od razu do łóżka, tak jak kiedyś. Nie spieszą się, próbują lepiej się poznać... - Bern, spójrz mi w oczy. - Przecież patrzę. - Wcale nie i nie mam ci tego za złe. „Ludzie nie wskakują, od razu do łóżka, tak jak kiedyś”. Ile razy spotkałeś się z tą kobietą? - Kilka razy. - Raczej czternaście. - Chyba nie aż tyle. - Od dwóch tygodni spotykasz się z nią co wieczór. Obejrzałeś dwadzieścia osiem filmów z Humphreyem Bogartem. Dwadzieścia osiem! I jedynym intymnym kontaktem między wami było przypadkowe dotknięcie rąk, kiedy oboje jednocześnie sięgnęliście do torebki z prażoną kukurydzą. - Nieprawda. - Nie? - Czasem trzymaliśmy się za ręce. - Uspokój się, moje serce. Czy to platoniczne uczucie, Bern? Jesteście bratnimi duszami i nie czujecie do siebie pociągu fizycznego? - Nie - powiedziałem. - Możesz mi wierzyć, że nie. - No to co się dzieje? - Sam nie wiem. - Może po prostu rozgrywasz to na zimno? Czekasz, aż ona wykona pierwszy ruch? - Nie - odparłem. - Pierwszego wieczoru chciałem odwieźć ją do domu. Naprawdę nie miałem na myśli niczego poza całusem na dobranoc, ale ona odmówiła, powiedziała, że pojedzie taksówką, a ja nie nalegałem. Właściwie byłem zadowolony. Po co jechać przez całe miasto tylko po to, żeby wracać taki kawał? - Zatem ona mieszka na drugim końcu miasta? W East Side? - Tak sądzę. - Nie wiesz, gdzie ona mieszka? - Niedokładnie. - Niedokładnie. - Wspomniałem kiedyś, że mieszkam tylko kilka przecznic od Musette. Powiedziała, że mam szczęście, bo ona mieszka daleko. - Nie zapytałeś gdzie? - Oczywiście, że zapytałem. - I co? - „Och, daleko stąd” - odpowiedziała i zaraz zmieniła temat. Co miałem robić, wziąć ją w krzyżowy ogień pytań? A co za różnica, gdzie ona ma mieszkanie? - Szczególnie, że nigdy się w nim nie znajdziesz. Ponownie westchnąłem. - Na trzeciej lub czwartej randce, nie pamiętam dokładnie, zaproponowałem, żeby wpadła do mojego mieszkania. „Kiedyś - odpowiedziała - ale nie dzisiaj, Bernaardzie”. - Bernaardzie. - Tak to wymawia. I wiesz co? Nie lubię czuć się odrzucony. - To rzeczywiście rzadko spotykane. - Chcę powiedzieć, że nie znoszę, jak mi się odmawia. Była bardzo miła, ale mimo to czułem się jak głupek. - I już nie spróbowałeś ponownie? - Oczywiście, że próbowałem, kilka dni później, i znowu czułem się jak osioł. Potem w sobotę po seansie powiedziałem, że szkoda już kończyć taki piękny wieczór, i poszliśmy na spacer. - I co? - Zaszliśmy Broadwayem aż do Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy, a potem wróciliśmy drugą stroną do centrum, przez całą drogę przystając co chwilę, żeby namiętnie się obejmować. - Ściskać i całować? - Ściskać i całować. Kiedy doszliśmy do Columbus Circle, pocałowaliśmy się znowu, a potem ona odchyliła głowę, spojrzała mi w oczy i powiedziała, żebym zatrzymał dla niej taksówkę. - I nie chciała, żebyś z nią pojechał? - „Tho nie jest odpowiedni czas, Bernaardzie”. - Nie wiedziałam, że mówi z takim okropnym akcentem. - Tylko pod wpływem szalonej namiętności. - I ta namiętność popchnęła ją prosto... - Do taksówki. - Jak sądzisz, Bern? Czy to notoryczna flirciara? - Nie sądzę. - A może to naciągaczka, która usiłuje wybadać twój stan majątkowy. - W takim razie nie ocenia go wysoko, bo zawsze sama płaci za bilet i taksówkę. - A kto stawia kawę po seansie? - Robimy to na zmianę. - A prażoną kukurydzę? - Ja. - No widzisz. Jej chodzi tylko o popcorn. Może jest trochę mężatką. Przyszło ci to do głowy? - Od razu - odparłem. - Ale potem zadałem sobie pytanie, w jaki sposób mężatka mogłaby wymykać się z domu co wieczór przez dwa tygodnie. - Mogłaby powiedzieć mężowi, że chodzi na kursy garncarstwa i makramy w New School. - Siedem dni w tygodniu? - Kto wie? Może nie musi niczego mu mówić, może on pracuje od rana do nocy, prowadząc własną audycję w lokalnej rozgłośni radiowej. „W porządku, radiosłuchacze, tematem dzisiejszej dyskusji są żony, które nie zdradzają, oraz mężczyźni, z którymi nie zdradzają mężów. Czekam na telefony!” - Zmarszczyła brwi. - Chodzi o to, że jak na mężatkę ona robi wszystko na opak. Te, z którymi byłam na tyle głupia, żeby się związać, chciały tylko pójść do łóżka. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęły, to pokazywać się publicznie, a już na pewno obściskiwać się na ulicy. - Nie sądzę, żeby ona była mężatką. - No to o co jej chodzi? - Nie mam pojęcia. Najwyraźniej nie ma ochoty o tym mówić. Dopiero po czterech lub pięciu spotkaniach wyjawiła mi, skąd pochodzi. - Pamiętam. Z początku wiedziałeś tylko, że z Europy. - Nie żebym jej nie pytał. Przecież to nie jest niegrzeczne pytanie, no nie? „Skąd pochodzisz?” Chcę powiedzieć, że nie proszę, żeby pokazała mi swoją deklarację podatkową albo opowiedziała o swoich doświadczeniach seksualnych, prawda? - Może to drażliwy temat w Anatrurii. - Może. - Wiesz co, Bern? Nigdy nie słyszałam o Anatrurii. - Cóż, nie miej sobie tego za złe. Większość ludzi nigdy o niej nie słyszała. Widzisz, to nigdy nie był niepodległy kraj i nadal nie jest. Wiem o jego istnieniu tylko dlatego, że jako dzieciak zbierałem znaczki. - To nie było i nie jest niepodległe państwo, ale wydawało znaczki? - Mniej więcej pod koniec pierwszej wojny światowej - wyjaśniłem. - Kiedy rozpadło się cesarstwo austro-węgierskie i imperium otomańskie, wiele państw ogłosiło swoją niezależność, która trwała mniej więcej piętnaście minut. Niektóre z nich drukowały własne znaczki i pieniądze, żeby zwiększyć swoją wiarygodność. Pierwsza anatruriańska seria składała się z tureckich znaczków opatrzonych nowym nadrukiem. Są bardzo rzadkie, ale niezbyt cenne, gdyż nadruk był bardzo łatwy do podrobienia. Potem na przełomie 1920 i 1921 roku wydali pierwszą serię anatruriańskich znaczków, z głową Vladosa I w małym kręgu w prawym górnym rogu i różnymi obrazkami na każdym znaczku. Kościoły i gmachy użyteczności publicznej oraz krajobrazy - dobrze wiesz, jakie widoczki umieszcza się na znaczkach. Matryce były grawerowane w Budapeszcie i tam też je drukowano. - Zaczekaj chwilkę. Budapeszt jest w Anatrurii? - Nie. To stolica Węgier. - Tak mi się zdawało. - Te znaczki nigdy nie dotarły do Anatrurii - wyjaśniłem. - Nawiasem mówiąc, jedynym rządem niepodległej Anatrurii był rząd emigracyjny. Grupka patriotów rozproszonych po całej Europie Wschodniej ogłosiła jej niepodległość. Potem próbowali przekonać do tej koncepcji Ligę Narodów, ale nie zdołali. Na jednym ze znaczków umieścili nawet Woodrowa Wilsona, ale nic im to nie dało. - Dlaczego Woodrowa Wilsona? Miał krewnych w Anatrurii? - Był zwolennikiem samostanowienia narodów. Tylko że zanim wydrukowali te znaczki, prezydentem został Warren G. Harding. Wątpię, czy Anatrurianie o nim słyszeli, a założę się, że on nigdy nie słyszał o Anatrurii. - No cóż, ja też nie słyszałam. Gdzie dokładnie leży ten kraj? - Wiesz, w którym miejscu łączą się Bułgaria, Rumunia i Jugosławia? - Mniej więcej. Tylko że już nie ma Jugosławii, Bern. Rozpadła się na pięć państw. - W porządku, Anatruria jest częścią jednego z nich, a także częścią Bułgarii i Rumunii. W każdym razie tam urodziła się Ilona, ale od dawna nie była w swojej ojczyźnie. Przez rok czy dwa mieszkała w Budapeszcie, a może w Bukareszcie. - A może w obu. - Możliwe. Mieszkała również w Pradze, która przedtem była w Czechosłowacji. - Była? A co się z nią stało? - Nie ma już Czechosłowacji. Jest Słowacja i są Czechy. - No tak, racja. Wiesz, co w tym najdziwniejsze? W tym samym czasie, kiedy Europa chce połączyć się w jedno duże państwo, Jugosławia postanawia podzielić się na pięć niezależnych. Teraz mamy byłą Jugosławię, były Związek Radziecki i byłą Czechosłowację. Pamiętasz Byłego Joego? - Doskonale. - No tak, nie smakował nam tam obiad, prawda? Pewnie mało komu smakował, ponieważ knajpę szybko zamknięto. To była restauracja U Joego na rogu West Fourth i West Tenth. Była tam przez całe lata, wiecznie zamknięta. Po prostu tam była. - Wiem. - No i kiedy w końcu objął ją nowy właściciel, nazwano ją U Byłego Joego. Teraz już jej nie ma, też od dawna, a kiedy znowu obejmie ją następny właściciel, to jak ją nazwie? U Byłego Byłego Joego? - Albo Dwaj Faceci z Anatrurii. - Wszystko jest możliwe. Zobaczysz się z nią dziś wieczorem, Bern? - Tak. - I znów będziecie oglądać filmy z Bogartem? - Uhm. - A właściwie, jak długo ma trwać ten festiwal? - Jeszcze dziesięć lub dwanaście dni. - Chyba żartujesz. - Spojrzała na mnie. - Nie, nie żartujesz. W ilu filmach wystąpił ten facet? - W siedemdziesięciu pięciu, ale nie udało im się zdobyć wszystkich. - Jaka szkoda. Jak długo jeszcze wytrzymasz, Bern? - Nie wiem - odparłem. - Nawet mnie to bawi. Przez pierwszy tydzień często zastanawiałem się, co ja tam właściwie robię, ale potem odnalazłem wspaniały świat, w który co wieczór mogę się przenieść na kilka godzin. Wzruszyłem ramionami. - Mimo wszystko - dodałem - to Bogart. Zawsze przyjemnie na niego popatrzeć, nawet grającego w jakimś nędznym filmidle, o którym nikt nie słyszał. A jeśli nawet jest to film, który widziałem dziesięć razy, to co z tego? Czy komuś może znudzić się Casablanca albo Sokół maltański”? Za każdym razem, kiedy się je ogląda, wydają się coraz lepsze. - Co grają dzisiaj wieczorem? - Bunt na okręcie - odpowiedziałem. - I Swing Your Lady. - Pamiętam Bunt na okręcie. Bogart był w nim świetny, szczególnie jak bawił się szklanymi kulkami. - Wydaje mi się, że to były kulki z łożyska. - Wierzę ci na słowo. A ten drugi film? Swing Your Partner? - Swing Your Lady. - Nigdy o nim nie słyszałam. - Nikt nie słyszał. Bogart jest w nim menedżerem zapaśnika z gór Ozark. - Zmyślasz. - Skądże. Według programu pokazu Reagan ma w tym filmie małą rólkę. - Reagan? Ronald Reagan? - Ten sam. - No cóż, dobrze, że przynajmniej małą rólkę. Zapasy w górach Ozark. I pewnie potańcówki na rynku. Bo inaczej, dlaczego zatytułowaliby ten film Swing Your Lady? - Pewnie masz rację. - Zapasy, potańcówki i Ronald Reagan. Wiesz co, Bern? Założę się, że dziś wieczór ci się poszczęści. Kobieta, która zmusza mężczyznę do czegoś takiego, musi mu to jakoś wynagrodzić. - No nie wiem, Carolyn. - A ja wiem - orzekła. - Lepiej zapakuj szczoteczkę do zębów, Bern. To twój szczęśliwy wieczór. I kiedy Bogart elektryzująco zagrał kapitana Queega, a potem prowincjonalnego menedżera Eda Hatcha, i gdy trenowany przez niego zapaśnik porzucił sport, aby ożenić się z czarnoskórą przedstawicielką kowalskiego rzemiosła i przez resztę życia podkuwać konie, przeszliśmy na drugą stronę ulicy, żeby wypić kawę, trzymać się za ręce i wymieniać powłóczyste spojrzenia. Potem wyszliśmy z kawiarenki i złapałem dla niej taksówkę, a gdy przytrzymałem jej drzwi, przytuliła się do mnie i pocałowała. - Bernaaardzie - wymruczała. - Jedź ze mną. - Jechać z tobą? - Jedź ze mną. Teraz. - Och - jęknąłem i już miałem wymamrotać jakąś nieprzekonującą wymówkę, gdy piętnaście wieczorów filmowych przyszło mi z pomocą i wybawiło mnie. - Nie dzisiaj, kochanie - wycedziłem z teksańskim akcentem. - Obawiam się, że musimy przełożyć to na później. Po czym lekko pocałowałem ją w usta, wsadziłem do taksówki i patrzyłem, jak odjeżdża. Też mi szczęśliwy wieczór. Rozdział VI Obudziłem się zaskakująco rześki, chociaż niezbyt tym podniecony, i dotarłem do centrum w samą porę, żeby o dziesiątej otworzyć księgarnię. Nakarmiłem Rafflesa i nalałem mu wody do miseczki, wystawiłem na zewnątrz stolik z książkami „trzy za dolara”, po czym zasiadłem za kontuarem z Willem Durantem. Świat, jak ponownie mnie zapewnił, zawsze był paskudnym miejscem. Ta myśl była dziwnie pocieszająca. Zamknąłem frontowe drzwi, broniąc się przed chłodem poranka, więc za każdym razem, kiedy ktoś je otworzył, słyszałem pobrzękiwanie dzwoneczków. Miałem paru wczesnych klientów, którzy nabyli dwie książki po kilka dolarów i przejrzałem worek książek przyniesionych mi przez Mowgliego. To dziwna postać - gość wyglądający tak, jakby rzeczywiście wychował się wśród wilków: chudy, wielkooki, ze zmierzwionymi włosami i skołtunioną brodą. Prochy i klej wypaliły spore dziury w jego mózgu, więc facet porzucił studia doktoranckie na wydziale anglistyki uniwersytetu Columbia, aby wieść koczowniczy żywot, w razie potrzeby przenosząc się z jednego opuszczonego budynku do drugiego. W swoich studenckich czasach kolekcjonował książki i staczając się, powoli wyprzedawał je, żeby mieć co jeść. Rozprzedał prawie cały księgozbiór, zanim trafił do Barnegat Books, ale i tak kupiłem od niego dużo książek, w tym piękne wydanie Kiplinga. Potem znikł na prawie rok i domyślałem się, że tak intensywnie zajął się ćpaniem, że na jakiś czas zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością, ale kiedy znowu się u mnie pojawił, był przytomny i wyglądało na to, że jakoś się pozbierał. Obecnie ograniczał swoje narkotyczne przygody do prawnie dozwolonej marychy, od czasu do czasu wzmocnionej meskaliną, i zarabiał na życie, skupując na bazarach, ulicznych wyprzedażach i pchlich targach książki, które następnie odsprzedawał takim ludziom jak ja. Wybrałem kilka pozycji i oddałem mu pozostałe. Miał parę niezłych czarnych kryminałów z lat pięćdziesiątych, Davida Goodisa i Petera Rabego, ale moi klienci nie zapłaciliby wiele za tego rodzaju literaturę. - Też tak pomyślałem - rzekł. - Sprzedam je Jonowi z Partners and Crime. Mimo to pomyślałem, że chciałbyś je zobaczyć. Czyż te okładki nie są cudowne? Przyznałem, że są. Wybrałem biografię Thomasa Wolfe’a oraz spisaną przez Marka Schorera historię życia Sinclaira Lewisa, a także kilka innych książek, które być może uda mi się sprzedać, po czym zaczęliśmy się handryczyć, aż ustaliliśmy cenę, która odpowiadała nam obu. Na koniec zadałem mu pytanie, które zadaję moim stałym dostawcom. - Nie są kradzione - powiedziałem. - Prawda, Mowgli? - A jakże mogłoby być inaczej? „Własność to kradzież”. Wiesz, kto tak powiedział, Bernie? - Proudhon. - Dajcie mu cygaro. Rzeczywiście Proudhon. Prawdę mówiąc, święty Jan Chryzostom powiedział coś bardzo podobnego. Nie spodziewałbyś się tego po nim, no nie? - Podyskutowaliśmy o tym, a potem rzekł: - Co mam ci powiedzieć, Bernie? Nie ukradłem żadnej z tych książek, chyba że nazwać kradzieżą kupno od Sally Ann za dwa dolce tego, co można sprzedać za piątkę. Czy to jest kradzież? - Jeśli jest - odparłem - to wszyscy mamy kłopoty. Następny brzęk dzwonków oznajmił przybycie dwojga świadków Jehowy, którzy chcieli ze mną porozmawiać i z którymi miło sobie pogawędziłem. Nazwisko Proudhona nie padło ani razu i Jana Chryzostoma także. Musieliśmy skrócić naszą rozmowę - gdybym jej nie przerwał, mogliby mówić bez końca - ale wyszli zadowoleni, a ja wróciłem do Willa Duranta. Po kilku minutach dzwonki znów zabrzęczały, lecz tym razem nie podniosłem głowy, dopóki nie usłyszałem znajomego głosu. - No niech mnie - powiedział najlepszy policjant, jakiego można kupić - jeśli to nie mały Bernard pani Rhodenbarr. Ilekroć cię widzę, Bernie, masz nos w książce. Chociaż to nawet pasuje, skoro siedzisz na tyłku w księgarni. - Cześć, Ray. - „Cześć, Ray”. Powinieneś włożyć w to więcej entuzjazmu, Bernie. W przeciwnym razie pomyślę, że nie cieszy cię mój widok. - Cześć, Ray. - Tak już trochę lepiej. - Nachylił się i oparł łokieć o kontuar. - Zawsze wydajesz się lekko zdenerwowany, kiedy wpadam z wizytą, jakbyś miał coś na sumieniu. Jak myślisz, dlaczego tak jest, Bernie? - Nie mam pojęcia, Ray. - Chcę powiedzieć, że chyba nie masz żadnych powodów do zdenerwowania? Jako powszechnie szanowany biznesmen, który nigdy nie narusza prawa, powinieneś się cieszyć, że oddany swej pracy policjant odwiedza twój antykwariat. - Oddany - powtórzyłem. - O co ci chodzi, Bernie? - Podoba mi się to określenie - odparłem. - Oddany stróż prawa. Dobre. - Nie krępuj się, Bernie. Możesz używać tego określenia do woli. Wiesz co, powiedz mi coś, dobrze? - Jeśli będę mógł. - Widziałeś to już kiedyś? Do tej pory trzymał ją za kontuarem, tak że nie mogłem jej widzieć. - Rzeczywiście, widziałem - przytaknąłem. - Wiele razy. To moja walizeczka. Skąd znasz Hugona i dlaczego wykonujesz jego polecenia? - O czym ty mówisz, do diabła? Jakie polecenia? - No, a jak to nazwać? Mówiłem mu, że nie musi się spieszyć ze zwrotem. - Wyciągnąłem rękę po walizeczkę, ale Ray odsunął się. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. - Co jest, do licha? Chcesz mi oddać tę cholerną walizeczkę czy nie? - Sam nie wiem - odrzekł. Położył ją na ladzie i oparł kciuki o przyciski. - Jak sądzisz, co jest w środku? - Empire State Building. - Hę? - Porwane dziecko Lindberghów. Ile razy mogę zgadywać? Nie wiem, co jest w środku, Ray. Kiedy Hugo Candlemas wychodził stąd parę dni temu, było w niej kilka ręcznie kolorowanych rycin, których nie chciał pognieść, oraz kilka innych rzeczy, które kupił po drodze. - Nie wiedziałem, że handlujesz obrazami, Bernie. - Nie handluję - powiedziałem. - Nie pytaj mnie, gdzie je kupił. Ja sprzedałem mu tylko tomik wierszy za pięć dolców plus podatek. - I dorzuciłeś tę walizeczkę? Jesteś bardzo hojny. - Pożyczyłem mu ją, Ray. To sympatyczny starszy pan i dobry klient. Nie zarabiam wiele na takich jak on, ale miło się z nim gawędzi i zwykle kupuje coś, zanim stąd wyjdzie. Bo co? Właściwie, o co ci chodzi? Pstryknął zamkami i otworzył walizeczkę. - Hmm, wygląda na pustą - powiedziałem. - Ładne zagranie, Ray, ale to chyba nie jest gwóźdź twojego programu, co? - Wydaje się, że nic w niej nie ma - potwierdził. - Prawda? A jest. - Co w niej jest, powietrze? Chcesz wygłosić mi wykład z fizyki? - Nie zamierzam głosić wykładów ani kazań. Zostawiłeś coś w tej walizeczce, Bernie. - Książkę za pięć dolców? - Pochyliłem się i zmrużyłem oczy. - Chyba zrobiła się przezroczysta. Jakoś jej nie widzę. - Nie książkę, ale odciski. Twoich palców. - Moje odciski palców? - Komplet. - Cóż, to miłe - stwierdziłem - chociaż niespecjalnie zadziwiające. Przecież to moja walizeczka, jak już ci mówiłem. - Mówiłeś, Bernie, i bardzo mnie dziwi to, że się do tego przyznałeś. - A dlaczego nie miałbym się przyznać? Czyżbym miał się tego wstydzić? Wprawdzie nie zrobił jej Louis Vuitton, ale to całkiem porządna walizeczka. A jeśli chcesz mi powiedzieć, że jest kradziona, to sprawa już dawno uległa przedawnieniu. Mam ją od ośmiu lub dziesięciu lat. Przybrał pozę nieco upodabniającą go do Myśliciela Rodina i obrzucił mnie przeciągłym, badawczym spojrzeniem. - Jesteś bardziej śliski niż lód na chodniku - oznajmił. - Myślałem, że choć mrugniesz okiem na widok tej walizeczki, ale nie, jakbyś się tego spodziewał. To ty dzwoniłeś, prawda? - O czym ty mówisz? - Daj spokój. Wiesz co, gdy tylko zdjęliśmy odciski palców i okazało się, że należą do ciebie, byłem bardzo ciekaw twoich wyjaśnień, w jaki sposób ślady te znalazły się na walizeczce Candlemasa. Spodziewałem się, że to będzie ładna bajeczka. Tymczasem ty wymyśliłeś coś lepszego - powiedziałeś, że to twoja walizka. To mi się podoba, Bernie. Dowodzi twórczej inwencji. - Tak się składa, że to prawda. - Prawda - skrzywił się. - Do diabła, a co to takiego? - Nie jesteś pierwszym funkcjonariuszem, który zadaje to pytanie - stwierdziłem. - Co się stało Candlemasowi? - A kto twierdzi, że coś mu się stało? - Och, daj spokój! - powiedziałem. - A po co zdejmowalibyście odciski palców ze starej walizki? Znaleźliście ją w jego mieszkaniu, a on powinien był wyjaśnić, skąd się tam wzięła, tak więc domyślam się, że nic wam nie powiedział. Albo w mieszkaniu nie było nikogo, albo Candlemas nie był w stanie nic powiedzieć. Mam rację? Zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem. - Chyba nie ma powodu, żeby ci tego nie powiedzieć - rzekł. - Poza tym za parę godzin i tak przeczytasz o tym w gazetach. - Nie żyje? - Jeśli nie umarł - odparł - to piekielnie dobrze udaje nieboszczyka. - Kto go zabił? - Nie wiem, Bern. Miałem cichą nadzieję, że to ty okażesz się zabójcą. - Bądź rozsądny, Ray. To nigdy nie jestem ja, pamiętasz? Ja nie zabijam. To nie w moim stylu. - Wiem o tym - odparł. - Przez te wszystkie lata, od kiedy cię znam, nigdy nie okazywałeś skłonności do stosowania przemocy. Jednak kto wie, co może się zdarzyć, kiedy pewnego dnia ktoś zaskoczy cię na gorącym uczynku? I nie wciskaj mi kitu, że nie zajmujesz się niczym innym poza sprzedawaniem książek. Jesteś urodzonym włamywaczem, Bernie. Nawet w sosnowym garniturku nie przestaniesz się włamywać. Krzepiąca myśl. - Powiedz mi coś - poprosiłem. - Jak zginął ten Candlemas? - A co za różnica? Nie żyje i już. - Skąd wiecie, że został zamordowany? Nie był już młody. Może po prostu umarł. - Skądże, Bernie, to było samobójstwo. Dźgnął się kilka razy w pierś, a potem połknął nóż, żeby zbić nas z tropu. - Właśnie tak zginął? Od ran kłutych? - Tak twierdzi lekarz. „Obfity krwotok wewnętrzny” - orzekł. I zewnętrzny również. Zupełnie zniszczył dywan. Skrzywiłem się, żałując jednocześnie Hugona Candlemasa i jego Aubussona. Wyraziłem nadzieję, że zabity zbytnio nie cierpiał. - Raczej cierpiał, chyba że był jakimś cholernym masochistą. Jak ktoś wbija w ciebie nóż dwa lub trzy razy, to na pewno nie jest ci przyjemnie. - W zadumie zmarszczył brwi. - Mówią, że po pierwszym pchnięciu doznajesz szoku i już nie czujesz następnych. Muszę im wierzyć na słowo. Raczej wolałbym tęgo nie sprawdzać. - Ja też nie. Nie znaleźliście narzędzia zbrodni? Przecząco pokręcił głową. - Zabójca zabrał je ze sobą. Kiedy ci z laboratorium popracują nad tym, będziemy znali wielkość i kształt ostrza oraz nazwisko i numer telefonu domowego faceta, który je zrobił. W tej chwili wiem tylko tyle, że na pewno był to nóż. Moim zdaniem długi i cienki, ale to tylko mój domysł. - Jak to się stało, że tobie przydzielili tę sprawę, Ray? - Ktoś zadzwonił około pierwszej w nocy. Mundurowi poszli tam, zastali zamknięte drzwi, znaleźli dozorcę i kazali mu je otworzyć. Okazało się, że drzwi były zamknięte na trzy zamki, a dozorca miał klucze tylko do dwóch. To twoja wina, Bernie. - Moja wina? - Gdyby nie tacy jak ty, ludzie nie montowaliby trzech zamków w każdych cholernych drzwiach. W tym mieście wszyscy chodzą z kilogramem kluczy w kieszeni, a winni temu są nowojorscy włamywacze. Kiedyś byłem u pewnej kobiety, która we frontowych drzwiach miała sześć zamków. Sześć! Zanim rano wyszła z domu, był już prawie wieczór. Potrząsnął głową na samo wspomnienie. - No i co zrobili? Wyważyli drzwi? - Nie mieli powodu. Otrzymali tylko anonimową wiadomość o jakiejś szamotaninie na trzecim piętrze. Gdyby to było na Lower East Side, może wyłamaliby drzwi, ale nie w takiej dobrej dzielnicy. Wezwali ślusarza. - Żartujesz. - A czemu nie? Mnóstwo ślusarzy oferuje całodobowe usługi, a w przeciwieństwie do lekarzy nadal chodzą na wizyty domowe. - To dobrze. Raczej trudno byłoby wieźć drzwi do któregoś z nich. - Albo wepchnąć aspirynę w dziurkę od klucza i czekać do rana. Jednak ten facet, którego wezwali, nie był dobrym fachowcem albo zamek był dziełem sztuki. Otwarcie go zajęło mu pół godziny. - Pół godziny? Powinniście wezwać mnie, Ray. - Gdybym tam był, może bym to zrobił. Jednak pojawiłem się dopiero po tym, jak dostali się do środka i znaleźli zwłoki. Wtedy mnie wezwali, a kiedy je oglądałem, zadzwonił telefon. To ty dzwoniłeś, prawda? - Nie wiem, o czym mówisz. - Taak, pewnie. Dwa telefony, mniej więcej w odstępie pięciu minut. Odebrałem oba, ale ani za pierwszym, ani za drugim razem dzwoniący nie odezwał się słowem. Nie mów mi, że to nie byłeś ty, Bern. Nie traćmy czasu. Rozpoznałem twój głos. - W jaki sposób? Przecież dopiero co powiedziałeś, że rozmówca nie odezwał się słowem. - Taak, ale milczeć można na wiele sposobów, a ten był typowy dla ciebie. Nie wciskaj mi, że to nie ty. - Jak sobie życzysz, Ray. - Od razu wiedziałem, że to ty. Oczywiście, muszę przyznać, że właśnie o tobie myślałem. Wiesz, gdzie leżało ciało? - Jasne, że nie. Nie byłem tam. - No cóż, może pamiętasz ten okrągły stoliczek i lampę w kształcie wazonu? To była lampa od Tiffany’ego, niemal na pewno kopia, stojąca na secesyjnym stoliku z lakierowanym blatem. - A skądże - powiedziałem. - Nigdy nie byłem w jego mieszkaniu. Wiem tylko, że mieszkał w Upper East Side i może mam gdzieś zapisany jego adres, ale nie potrafię podać go z pamięci. I na pewno nigdy tam nie byłem. - No właśnie - rzekł. - Nigdy tam nie byłeś, ale twoja walizka... - postukał w nią - ...była. Nie kupuję tego ani przez minutę, Bernie. Myślę, że tam byłeś i zapewne zeszłej nocy. Kiedy zadzwoniłeś, nie miałem pojęcia, że to twoja walizka. Jednak już zauważyłem kwit na pięć dolców i kilka centów, leżący na tym okrągłym stoliczku. Barnegat Books, głosił napis na kwicie noszącym przedwczorajszą datę. - Mówiłem ci o tym, Ray. Kupił u mnie tomik poezji. - Niejakiego... - Sprawdził w notatniku. - Praeda. - Tak właśnie nazywa się ten poeta. Winthrop Mackworth Praed. Niedbałym machnięciem ręki pokazał, co myśli o właścicielu takiego nazwiska. - Ten Praed nie żyje, prawda? - Od dawna. - Jak większość poetów. No to do diabła z nim. On tego nie zrobił, a chociaż bardzo chciałbym, żeby było inaczej, ty także nie. Bo dlaczego miałbyś go zabijać? - Nie zrobiłbym tego - zapewniłem. - Był moim klientem, a ja dbam o swoją klientelę. Poza tym był miłym facetem. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Co o nim wiesz, Bemie? - Niewiele. Lubił się stroić. Czy to coś pomoże? - Jemu nie pomogło. Powinien był nosić kevlarową kamizelkę pod koszulą. Może to by mu pomogło. Lubił się stroić? Taak, chyba tak, ale który facet nosi w domu garnitur? Kiedy wracasz do domu, zrywasz z szyi krawat i wieszasz marynarkę na oparciu krzesła. Ja zawsze tak robię. - Łatwo w to uwierzyć. - Taak? Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, uznałbym to za dowcip. Powiem ci coś, Bernie. Masz szczęście, że nie nazywasz się Kay Fobb. - Faktycznie, nie nazywam się tak - odparłem - i nigdy tak się nie nazywałem. O czym ty mówisz? - Kay Fobb. Czy to ci coś mówi? - Nic a nic. Kim ona jest? - Sądzisz, że to kobieta? Nie wiem, czy prawidłowo to wymawiam, Bernie. No, może sam rzucisz na to okiem i powiesz mi, co o tym sądzisz. Odwrócił walizeczkę i pokazał mija. Dużymi rdzawymi literami, które wyraźnie odcinały się od beżowej fibry walizeczki, ktoś napisał na niej CAPHOB. Rozdział VII W Dead End Bogart gra Baby Face Martina, gangstera, który składa sentymentalną wizytę w swoim rodzinnym domu w Lower East Side. Zanim wizyta dobiegnie końca, zostanie spoliczkowany przez swoją matkę, Marjorie Main, a potem zastrzelony na schodach przeciwpożarowych przez Joela McCrea. W tym filmie grało wielu dobrych aktorów, włącznie z Claire Trevor, Sylvią Sidney i Wardem Bondem, a także Huntz Hall i Leo Gorcey, który najwidoczniej zawędrował tam z Bowery. Scenariusz napisała Lilian Hellman, a reżyserował William Wyler, ale najbardziej podobały mi się kostiumy, zaprojektowane przez kogoś, kto nazywał się Omar Kiam. Kiedy Bogie umierał, Ilona wyciągnęła rękę i ujęła moją dłoń. Trzymała ją do końca filmu, a kiedy podczas antraktu wróciła z toalety, znowu chwyciła moją rękę. - Bernaaardzie - powiedziała. - Ilono. - Bałam się, że dziś nie przyjdziesz. Obawiałam się tego przez cały dzień. - Dlaczego tak myślałaś? - Sama nie wiem. Kiedy wczoraj wieczorem odjechałam taksówką, strach ściskał mi serce. Pomyślałam: „Już nigdy go nie zobaczę”. - No cóż, jednak mnie widzisz. - Tak się cieszę, Bernaaardzie. Uścisnąłem jej dłoń. Jako drugi puszczali Lewą rękę Pana Boga, jeden z ostatnich filmów Bogarta. Gra w nim amerykańskiego pilota, który podczas wojny pracuje dla Lee J. Cobba, będącego jednym z chińskich rebeliantów. Ludzie Cobba zabijają księdza, a Bogart ucieka w jego sutannie i ukrywa się w misji, gdzie udaje duchownego, co trochę przypomina mi rolę Edwarda G. Robinsona w Bracie Orchidei. W końcu wszystko wychodzi na jaw. Po drugiej stronie ulicy wypiliśmy cappuccino i podzieliliśmy się eklerką. Po długiej chwili milczenia powiedziała: - Tak się martwiłam, Bernaaardzie. - Naprawdę? Ja wiedziałem, że on i ta pielęgniarka w końcu się zejdą. Myślałem, że będzie musiał zabić Lee J. Cobba, ale scenarzysta gładko sobie z tym poradził, każąc im rzucać kości. - Nie mówię o filmie. - Och. - Myślałam, że cię straciłam. Pomyślałam, że pojechałeś do innej kobiety. - Czy nie mówiłem ci, że to spotkanie w interesach? - Przecież i tak byś to powiedział, no nie? Nawet gdyby tak nie było. - Spojrzała na swoje ręce. - Zrozumiałabym, gdybyś spotkał się z inną kobietą. Byłam taka... daleka. Jednak przez te ostatnie tygodnie tyle miałam na głowie. Ożywałam tylko wtedy, kiedy razem szliśmy do kina. Przez resztę czasu byłam ledwie żywa. - O co chodzi, Ilono? Potrząsnęła głową. - Nie mogę o tym mówić. - Na pewno możesz. - Nie teraz. Innym razem. - Upiła łyk cappuccino. - Opowiedz mi o tym spotkaniu w interesach. A może to tajemnica? - Ktoś chciał, żebym rzucił okiem na jego bibliotekę - powiedziałem. - Zazwyczaj robię to po południu, ale codziennie chodziliśmy do kina... Pomyślałem, że lepiej przełożyć to na późny wieczór. - Ponieważ byłam taka trudna do zdobycia, prawda? - No cóż... - Czy dziś wieczorem też musisz rzucić okiem na czyjąś bibliotekę, Bernaaardzie? - Nie. - Mam kilka książek. Nie sądzę, żeby były cenne, ale może mógłbyś wpaść i sprawdzić. - Wyciągnęła wskazujący palec, przesunęła nim po mojej brodzie, a potem dotknęła moich ust. - Może jednak masz kolejne spotkanie w interesach i będę musiała sama wracać do domu. Okazało się, że mieszkała przy Dwudziestej Piątej Ulicy, pomiędzy Drugą a Trzecią Aleją, na czwartym piętrze nad sklepem zwanym Proste Przyjemności. Sprzedawano w nim kryształy, kadzidełka i karty do tarota, a ogłoszenia na witrynie reklamowały kursy magii i erotycznego krępowania partnera. Schody były strome i było ich mnóstwo. Mogłem sobie wyobrazić, jak czułby się na nich kapitan Hoberman. Zajmowała jedno z dwóch mieszkań na tyłach - niewielki pokój z jednym oknem wychodzącym na podwórze i boczną ścianę znacznie wyższego budynku przy Dwudziestej Szóstej Ulicy. Zapaliła gołą żarówkę wiszącą pod sufitem, a potem zgasiła ją, gdy tylko włączyła zieloną biurową lampę, która stała na biureczku z jedną szufladą. Tę również zgasiła, zapaliwszy trzy świeczki, stojące na staromodnym, obitym mosiądzem kuferku w kącie pokoju. Płomyki trzech świec ukazały wnętrze będące czymś w rodzaju domowej kapliczki. Zdjęcia, jedne oprawione, inne nie, ikona Madonny z Dzieciątkiem, druga z brodatym świętym o zapadniętych oczach, mnóstwo różnych drobiazgów, włącznie z kryształem z kwarcu, który mógł pochodzić ze sklepu na dole. W mieszkaniu nie było widać żadnych śladów jej obecności. Książki mieściły się w dwóch plastikowych skrzynkach po mleku, a zgrzebny dywan zakrywał prawie pół podłogi, która bardzo potrzebowała renowacji. Łóżko i toaletka wyglądały na część wyposażenia pokoju albo na zakupione na wyprzedaży. Ściany były puste, nie licząc zawieszonego na gwoździu kalendarza z ptakami świata i wyjętej z „National Geographic” mapy Europy Wschodniej, przyklejonej przezroczystą taśmą klejącą do ściany nad biurkiem. W świetle świec niewiele dało się zobaczyć, ale trudno byłoby nie zauważyć niewielkiego i nierównego kręgu, zakreślonego na niej czerwonym mazakiem. - To na pewno Anatruria - stwierdziłem. Podeszła i stanęła przy mnie. - Moja ojczyzna - powiedziała głosem ociekającym ironią. - Pępek świata. - Mylisz się - odparłem. - To jest pępek świata. - Nowy Jork? - Ten pokój. - Jesteś taki romantyczny... - A ty taka piękna. - Och, Bernaaardzie... I w tym miejscu, jeśli pozwolicie, zamierzam okazać się dostatecznie staroświecki, żeby spuścić zasłonę milczenia. Objęliśmy się, rozebraliśmy i poszliśmy do łóżka, ale sami musicie wyobrazić sobie szczegóły. Poza tym nie robiliśmy niczego, czego nie można by obejrzeć w telewizji, jeśli ma się kablówkę i zaczeka dostatecznie długo. - Bernaaardzie? Czasem lubię dymka po tym, jak się kocham. - Łatwo mi w to uwierzyć - powiedziałem. - Och. Mówisz o papierosie? - Tak. Czy to ci przeszkadza? - Nie, oczywiście, że nie. - Moje papierosy są w szufladzie nocnego stolika. Mógłbyś mi je podać. Dałem jej na pół opróżnioną paczkę krótkich cameli bez filtra. Włożyła jednego do ust i poczekała, aż zapalę zapałkę i podam jej ogień. Wciągnęła dym w płuca, jak życiodajny balsam, a potem wydęła usta i wydmuchnęła go, niczym Bacall pokazująca Bogartowi, jak gwizdać. - Jasne, że o papierosie - powiedziała nagle. - A co innego mogłabym palić? Śledzia? - Byłoby ci trudno - przytaknąłem. - To rozprasza smutek - powiedziała. - Mogę ci coś powiedzieć? Chciałam kochać się z tobą już pierwszego wieczoru, Bernaaardzie. Jednak wiedziałam, że potem będę smutna. - Chyba nie jestem w tym zbyt dobry. - Jak możesz tak mówić? Jesteś cudownym kochankiem. Właśnie dlatego złamałeś mi serce. - Nie rozumiem. - Spójrz na mnie, Bernaaardzie. - Ty płaczesz. Wyciągnąłem rękę i otarłem łzę z kącika jej oka. Miejsce poprzedniej natychmiast zajęła nowa. - Nie ma sensu ich wycierać - powiedziała. - Zawsze pojawiają się następne. Znowu zaciągnęła się papierosem. Kiedy już paliła, to na całego. - Taka już jestem - wyjaśniła. - Po kochaniu zawsze jest mi smutno. Im było lepsze, tym jest mi smutniej. - To okropne - powiedziałem. - Niemal wstyd mi to przyznać, ale ja czuję się wspaniale. - Ja również świetnie się czuję. - No cóż... - Jednak pod tym kryje się ten smutek. I dlatego palę. Nie lubię papierosów, ale palę je, żeby odpędzić smutek. - I udaje ci się? - Nie. - Oddała mi papierosa. - Zgaś go, dobrze? Możesz użyć tego spodka jako popielniczki. Dziękuję. Czy teraz zostaniesz ze mną jeszcze chwilę? I obejmij mnie, Bernaaardzie. Po pewnym czasie zaczęła mówić. To mieszkanie jest okropne, powiedziała, ale tylko na takie ją stać. Nowy Jork to drogie miasto, szczególnie dla kogoś bez stałych dochodów. Ponadto lokalizacja jest dogodna, ponieważ często pracuje dla urzędników ONZ, tłumacząc lub poprawiając dokumenty. Wsiada do autobusu na Pierwszej Alei albo nawet idzie pieszo, jeśli ma dużo czasu i dopisuje pogoda. Wiedziała, że mogłaby upiększyć ten pokój. Mogłaby pomalować ściany, wyrzucić ten okropny chodnik i kupić telewizor. Może kiedyś zbierze się i to zrobi. Jeśli nadal będzie tu mieszkać. Jeżeli się nie przeprowadzi... Zaczęła oddychać wolniej i doszedłem do wniosku, że zasnęła. Ja również zamknąłem oczy i zacząłem odpływać. Jednak jej „Czy teraz zostaniesz ze mną jeszcze chwilę?” to nie zaproszenie do pozostania na noc, ani też jej łóżko nie było dostatecznie szerokie dla dwojga. Wystarczało do innego rodzaju działalności, byle niezbyt wyczynowej, lecz dwojgu chrapiącym na nim ludziom byłoby odrobinkę za ciasno. Wyślizgnąłem się z łóżka, starając się jej nie zbudzić, po czym z niedbale porozrzucanych po pokoju rzeczy podniosłem te, które były moje. Zanim zgasiłem świece, podszedłem do drzwi i pootwierałem zamki, żeby nie zmagać się z nimi po ciemku. Potem wróciłem i przez chwilę spoglądałem na ołtarzyk w blasku świec. Zobaczyłem rodzinne zdjęcie w tanich ramkach, przedstawiające sztywno upozowanego ojca, matkę i sześcio- lub siedmioletnią dziewczynkę, którą zapewne była Ilona. Włosy miała nieco jaśniejsze, a rysy twarzy mniej wyraziste, ale odniosłem wrażenie, że w jej oczach dostrzegam ten charakterystyczny wyraz autoironii. „Zakochasz się” - pomyślałem, również z odrobiną autoironii. Podniosłem kryształową kulę, zważyłem ją w dłoni i odłożyłem na miejsce. Przyjrzałem się ikonom i doszedłem do wniosku, że są autentyczne i stare, choć zapewne niespecjalnie cenne. Obejrzałem wojskowy lub cywilny order, medal z brązu z podobizną biskupa w mitrze i z jakimś napisem cyrylicą, zawieszony na złocisto-szkarłatnej wstążce. Był tam też talar z Marią Teresą i medalion z białego metalu, w którym wytłoczono popiersie jakiegoś nie znanego mi króla, umieszczony w dolnej części oryginalnego, wymoszczonego atłasem pudełka. Niewątpliwie rodzinne skarby. Była tam też maleńka menażeria: żeliwny piesek i kotek (ręcznie malowane, z obłażącą miejscami farbą), jeszcze jeden piesek z malowanej porcelany, trzy porcelanowe pingwinki (jednemu brakowało koniuszka skrzydła) oraz bardzo ładnie wyrzeźbiony, chociaż ponury, drewniany wielbłąd. Pamiątki z dzieciństwa, niewątpliwie, podobnie jak miniaturowa filiżanka ze spodeczkiem, zapewne resztki zastawy z domu dla lalek. Już miałem zdmuchnąć świece, gdy następne zdjęcie przykuło mój wzrok. Umieszczone w emaliowanej białej ramce, ukazywało kobietę i mężczyznę mniej więcej w moim wieku. Ona miała bardzo bujne włosy, upięte wysoko i przypominające mi tę karakułową czapkę z etykiety wódki Ludomir. Miała na sobie dopasowany żakiet, a na ramionach udrapowaną etolę ze srebrnych lisów. On nosił kurtkę z paskiem i jedwabną apaszkę. Jedną ręką obejmował kobietę w talii, a drugą unosił w pozdrowieniu, kierując olśniewający uśmiech do kamery. Przypominał mi kogoś znajomego, ale nie miałem pojęcia kogo. Wciąż zastanawiałem się nad tym, gasząc palcami trzecią i ostatnią świecę, po czym jego uśmiechnięta twarz zniknęła w mroku. Zacząłem rozmyślać o innych sprawach, na przykład o tym, jak teraz trafić do drzwi. Przez okno pokoju Ilony wpadało bardzo niewiele światła, tak więc w środku było równie ciemno jak w tamtym apartamencie w Boccaccio, tyle że tym razem nie miałem latarki. Przez szparę pod drzwiami sączyła się z korytarza smuga światła, więc jakoś udało mi się dojść do drzwi, nie wpadając na nic po drodze. Wyszedłem na korytarz i zamknąłem za sobą drzwi, a potem pchnąłem je, upewniając się, że zatrzask chwycił. Niechętnie zostawiałem Ilonę bronioną przed wrogim światem tylko przez jeden sprężynowy zamek, ale nie wziąłem swoich narzędzi. Gdybym miał je przy sobie, mógłbym zamknąć drzwi jak należy, ale może dobrze się stało. Trudno byłoby mi wytłumaczyć, jak tego dokonałem. Późnym popołudniem zbierało się na deszcz, lecz wieczór okazał się pogodny i ciepły, tak że na dworze było teraz przyjemnie. Do księgarni mogłem dojść w ciągu piętnastu minut, ale gdybym tam poszedł, byłbym w pracy o dziewięć godzin za wcześnie. Miłosne igraszki, które tak zasmuciły Ilonę, trochę mnie rozdrażniły, co czyniło z nas idealną parę do reklamy rozkoszy seksu. Miałem ochotę ruszyć pieszo do St. Louis, a po dotarciu na miejsce dać komuś w dziób. Przeszedłem osiem lub dziesięć przecznic i złapałem taksówkę. Kiedy podkurczałem nogi, żeby zmieścić się na tylnym siedzeniu, pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, było, żeby pojechać prosto do Wexford Castle i sprawdzić, czy Ludomir ma taki paskudny smak, jak pamiętałem. Zaraz jednak zrozumiałem, że to idiotyczny pomysł, i powiedziałem kierowcy, żeby zawiózł mnie do domu. Rozdział VIII Około dziesiątej trzydzieści następnego ranka czytałem Hop To It, cienką broszurkę traktującą o tym, jak wytresować króliczka miniaturkę. Uratowałem ją ze stolika z przecenionymi książkami i odpoczywałem przy niej od Willa Duranta, zanim odstawiłem ją na półkę z poradnikami i książkami przyrodniczymi. Fotografie króliczków były urocze, ale z treści jasno wynikało, że te stworzenia uwielbiają gryźć różne rzeczy, takie jak książki i przewody elektryczne. - Nie martw się - powiedziałem Rafflesowi. - Nie wezmę sobie takiego. Nie grozi ci utrata pracy. Obrzucił mnie spojrzeniem sugerującym, że ani na chwilę w to nie wątpił, a ja zwinąłem papier w kulkę i rzuciłem mu, żeby sobie za nią pogonił. Był w połowie drogi, kiedy weszła Carolyn. - Cześć, Raffles - powiedziała. - Jak idzie szkolenie? - Świetnie się spisuje - oznajmiłem. - To tylko trening, żeby nie zapomniał, jak się łapie myszy. Nawiasem mówiąc, przyszłaś dwie godziny za wcześnie. - Przyszłam tylko uprzedzić cię, że nie przyjdę. Nie możemy pójść razem na lunch. Mam wizytę u dentysty. - Nic mi o tym nie mówiłaś. - Jeszcze godzinę temu nic o tym nie wiedziałam - odparła. - W nocy wypadła mi plomba. Myślę, że chyba ją połknęłam. Najgorsze jest to, że nie mogę się powstrzymać od sprawdzania i wciąż wpycham język w dziurę, upewniając się, że tam jest. Zrobisz to dla mnie i rzucisz okiem, Bern? - Po co? - Żeby mi powiedzieć, że nie jest tak duża, jak mi się wydaje. Przysięgłabym, że ta dziura jest większa od największego zęba. Mógłbyś zaparkować w niej samochód, Bern. Zakwaterować bezdomnych. Podeszła i przysunęła twarz do mojej twarzy, rozdziawiając usta i wskazując na ząb trzonowy. - Aaaa-gghhh - powiedziała. - Daj spokój - powiedziałem. - Jak mam tam coś zobaczyć? Potrzebne byłoby jakieś źródło światła i takie lustereczko z uchwytem. Poza tym jestem pewien, że to nic takiego. - Jest jak księżycowy krater - upierała się. - Jak Wielki Kanion. Na szczęście za dwie godziny przejdzie do historii. Mój dentysta wypełni ją w porze lunchu. - To dobrze. - Uhm. - Oparła się biodrem o ladę i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. - I co? - Z czym? - Jak było wczoraj wieczorem? - Cóż, filmy były bardzo dobre - odparłem. - Pierwszy został nakręcony w 1937 roku i... - Nie mówię o filmach, Bern. Jak ci poszło z Iloną? - Ach, o to pytasz. Było w porządku. - W porządku? - Było dobrze. Nadal przyglądała mi się, a potem szeroki uśmiech rozpromienił jej twarz. - Przestań - mruknąłem. - Z czym mam przestać? Nic nie powiedziałam. - No cóż, ja też nie, więc czemu się szczerzysz, do licha? - Sama nie wiem. I dokąd poszliście, Bern? Do ciebie czy do niej? Spoglądałem na nią, uparcie milcząc, a ona patrzyła na mnie. - Do niej - powiedziałem w końcu. - I co? Było mi dobrze, rozumiemy się? Cieszysz się? - Cieszę się, że ci się udało. Ona jest piękna, Bern. - Wiem. - I najwidoczniej szaleje za tobą. - Tego nie jestem pewien - odparłem. - Dlaczego tak twierdzisz? A w ogóle to czemu mówisz mi, że ona jest piękna? Powtarzasz moje słowa? Carolyn zagwizdała bezgłośnie, wydymając usta jak Ilona, która wydmuchiwała dym z papierosa. - To był po prostu niezwykły zbieg okoliczności - stwierdziła. - Co takiego? Nie mam pojęcia, o czym mówisz, a poza tym nie wierzę w ani jedno twoje słowo. - Przypadkiem znalazłam się przed Musette - powiedziała - kiedy wczorajszego wieczoru kończył się seans. - Przypadkiem - powtórzyłem. - Przecież każdy musi gdzieś być, Bern. Raffles już dawno zostawił papierową kulkę, którą mu rzuciłem, i teraz ocierał się o kostki Carolyn, zgodnie ze zwyczajem swego szczepu. - Hej, patrz, co on wyprawia! Nie zapomniałeś nakarmić go rano, Bern? - Zjadł dość, żeby zatkać pytona - odparłem. - Przestań wciąż zmieniać temat. Jak to się stało, że znalazłaś się tam wczoraj wieczorem? - Byłam w okolicy - odparła. - Sue Grafion wydała nową książkę, więc poszłam do Murder Ink, żeby ją kupić. - Poszłaś po nią aż tam? - W Partners & Crime już jej nie mieli, a w Three Lives jeszcze jej nie dostali. Dlatego pojechałam metrem. - Murder Ink jest na rogu Broadwayu i Dziewięćdziesiątej Drugiej. - Wiem, Bern. Po prostu byłam tam wczoraj. - Ponad dwadzieścia przecznic od księgarni. - Cóż, nie jadłam kolacji. - I co z tego? - To że ruszyłam do centrum, szukając restauracji, ale żadna mi się nie podobała. W końcu zadowoliłam się kawiarenką w pobliżu Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Wiesz co, chyba ostatnio zaczęliśmy przesadzać z egzotyczną kuchnią. Usiadłam przy stoliku i zjadłam cheeseburgera z frytkami oraz sałatkę z kapusty, a na deser szarlotkę, którą popiłam dwiema filiżankami zwyczajnej kawy z cukrem i śmietanką. Cały ten posiłek wydał mi się niezwykle egzotyczny. - A po nim... - Poczułam się opchana, więc postanowiłam trochę pospacerować. - I nagle znalazłaś się przed kinem Musette. - No dobrze, zaplanowałam to. Czy to przestępstwo? - Nie. - Dotarłam tam kilka minut przed końcem seansu i stanęłam tak, żeby mieć na oku wyjście. Przez chwilę myślałam, że was przegapiłam. Wyszliście prawie na samym końcu. - Lubimy siedzieć i patrzeć na napisy. - Ona jest naprawdę piękna, Bern. A sposób, w jaki trzymała cię pod rękę i patrzyła na ciebie... Zapomnijcie o Humphreyu Bogarcie. Jakbyś był Supermanem. - Jak długo nas szpiegowałaś? - Nie rozumiem, dlaczego nazywasz to szpiegowaniem - obraziła się. - To był przejaw najzupełniej usprawiedliwionej przyjacielskiej troski. Zrobiłbyś to samo, gdyby chodziło o mnie, prawda? - Nie odważyłbym się - stwierdziłem. - Gdybym zaczął się kręcić koło baru dla lesbijek, pewnie zostałbym aresztowany. - Nieprawda, Bern. Może pobity, ale nie aresztowany. Poza tym nie zostałam tam długo. Gdy tylko przeszliście przez ulicę i weszliście do kawiarni, poszłam do domu. - Żeby czytać nową książkę Sue Grafton. Przecząco pokręciła głową. - Zaczekam z tym, aż dentysta wypełni mi dziurę. Plomba wypadła mi, kiedy kończyłam cheeseburgera. Myślę, że ją połknęłam. Nie otruję się nią, co? - Zapewne jest zdrowsza niż ten cheeseburger. - Też tak sobie pomyślałam. Przeczytałam streszczenie na okładce książki i doszłam do wniosku, że będzie świetna, ale zaczekam i przeczytam ją podczas weekendu. Teraz czytam jedną z wcześniejszych książek tej autorki. Jestem już w połowie. To ta związana z ogrodnictwem. - Chyba jej nie czytałem. - Naprawdę? A myślałam, że czytałeś wszystkie. To ta o chińskim architekcie zieleni, który został uduszony własnym warkoczykiem. - Pamiętałbym to. Pewnie przeoczyłem tę książkę. Jaki ma tytuł? - O jak ogrody. Pożyczę ci ją, kiedy skończę. No, muszę lecieć. Zaraz przyprowadzą mi spaniela, którego mam umyć i uczesać. Zrobiła ci śniadanie czy zabrałeś ją gdzieś? - Nie zostałem na noc. - To chyba dobre posunięcie. Znasz mnie, jeden numerek w pościeli, a już chcę razem wybierać firanki. Ale zadzwoniłeś do niej rano, co? - Nikt nie odpowiadał. Sądzę, że ona nie spędza wiele czasu w tym mieszkaniu. Gdybyś w nim była, wiedziałabyś dlaczego. - Co jest w programie na dziś wieczór? Znów Bogart? - A co innego? - I potem zabierzesz ją do siebie? - Może. - Bernie? Spójrz na mnie, Bern. Jesteś zakochany? - Nie wiem - odparłem. - Czy to oznacza „tak”? - Owszem - przyznałem. - Myślę, że tak. Reszta poranka minęła bez żadnych nadzwyczajnych wydarzeń. Skoro Carolyn poszła do dentysty łatać ząb, nie zamierzałem zadawać sobie szczególnego trudu z lunchem. Skoczyłem za róg i zjadłem kawałek pizzy na stojąco (to ja stałem, pizza zdecydowanie przylegała do talerza). Nie było mnie w księgarni najwyżej dziesięć minut, ale to wystarczyło, żeby pojawił się Ray Kirschmann. Zastałem go opartego o stolik z przecenionymi książkami i kartkującego przewodnik Fodora po Afryce Zachodniej . - Kiepsko pilnujesz interesu - orzekł. - Gdybym nie był kryształowo uczciwy, mógłbym odejść, zabierając wszystkie te książki. - Prędzej dostałbyś przepukliny, niż ja odczułbym ten uszczerbek na moich finansach - stwierdziłem. - Książki z tego straganu sprzedaję po trzy za dolara. - Nawet tę? - Jest sprzed czterech lat. - Masz wiele starszych od niej, które sprzedajesz po dziesięć i dwadzieścia dolarów. Czasem nawet więcej. - Ta, którą trzymasz w ręku, to przewodnik turystyczny, a one z czasem nie nabierają wartości. Prawdę mówiąc, bardzo szybko ją tracą, gdyż ludzie planujący wakacje chcą mieć aktualne informacje. Jak byś się czuł, gdybyś poleciał kawał drogi do Gabonu i przekonał się, że twój hotel splajtował przed rokiem? - Przede wszystkim nigdy nie namówiłbyś mnie na taką podróż - odparł. - Trzeba być stukniętym, żeby odwiedzać takie miejsca. Zanim się zorientujesz, już jesteś głównym daniem na bankiecie kanibali. Rzucił przewodnik Fodora z powrotem na stolik, gdzie książka ześlizgnęła się po drugim tomie Życia i listów Hippolita Taine‘a (Bóg raczy wiedzieć, co się stało z pierwszym i trzecim tomem) i upadła na trotuar. - Nie doceniłem swojej siły - powiedział. - Przepraszam. Otworzyłem drzwi i stanąłem, przytrzymując je i znacząco spoglądając na leżącą na chodniku książkę. Po chwili podszedł, pochylił się ze stęknięciem, wyprostował i odłożył ją z powrotem na stolik. Kiedy weszliśmy do środka, spytałem, jak idzie śledztwo w sprawie zabójstwa Candlemasa. - Posuwa się naprzód - odparł. - Pracuje nad tym cała ekipa śledcza, usiłując odkryć, co oznacza napis „Cap Hob”. W ten sposób to wymówił. - Mają komputer, który zastępuje wszystkie książki telefoniczne Ameryki i potrafi przejrzeć je w kilka sekund. Jeśli Caphob to czyjeś nazwisko, dojdą do tego w mgnieniu oka. - Jeżeli ten pan Caphob ma telefon. - Jeśli tylko oddycha. W tym komputerze są także książki adresowe i wszystko, co tylko możesz sobie wyobrazić. Nie uwierzyłbyś, co oni teraz potrafią zrobić za pomocą komputerów. - Nauka to cudowna rzecz - przytaknąłem. - Szczera prawda. - Udał, że spogląda na zegarek, po czym konfidencjonalnie pochylił się do mnie i oparł łokieć o kontuar. - Może będę potrzebował twojej pomocy, Bernie. - Nie mów mi, że znów zatrzasnąłeś kluczyki w samochodzie. - Może poproszę cię, żebyś pojechał do kostnicy i oficjalnie zidentyfikował ciało. Spodziewałem się, że poprosi mnie o jakąś przysługę. Wiedziałem o tym od chwili, kiedy zadał sobie tyle trudu, aby podnieść książkę z chodnika. - Sam nie wiem - odparłem. - Ledwie go znałem. - Myślałem, że był dobrym klientem. - Nie nazwałbym go stałym klientem. Widywałem go tylko od czasu do czasu. - Znałeś go na tyle dobrze, aby pożyczyć mu walizkę. - Dyplomatkę. - Wiesz, o czym mówię. Dałeś mu ją, żeby miał w czym zanieść do domu książkę, za którą zapłacił pięć dolców, a przynajmniej tak twierdzisz. - Wyprostował się. - Skoro o tym mowa, to może powtórzymy sobie tę bajeczkę jeszcze kilka razy, jeśli nie okażesz chęci do współpracy i nie zidentyfikujesz tego biednego martwego sukinsyna. Posiedzisz kilka godzin na posterunku i złożysz zeznanie wielokrotnie kilku różnym gliniarzom, żebyśmy wszyscy mogli zorientować się w sytuacji. - Miło wiedzieć, że mam w tej sprawie jakiś wybór. - Cholerna racja, że masz wybór - rzekł. - Możesz zrobić to, co należy, albo ponieść konsekwencje. To zależy tylko od ciebie. - To oczywiste, że chcę pomóc policji - powiedziałem równie szczerze jak gospodarz teleturnieju. - Tylko do czego jestem ci potrzebny, Ray? Ten człowiek miał sąsiadów. Na pewno znali go lepiej niż ja. Potrząsnął głową. - Okazuje się, że wcale go nie znali. No nie, cofam to, kobieta z parteru znała go i powiedziała, że był bardzo miłym człowiekiem. Problem w tym, że ona jest niewidoma i przez większość czasu słucha książek nagranych na taśmy. Piętro wyżej mamy małżeństwo, niejakich Lehrmanów, tylko że nie w tej chwili, gdyż dziesięć dni temu wyjechali, żeby spędzić prawie cztery miesiące gdzieś na południu Francji. Uczą w college’u i wypożyczyli swoje mieszkanie w ramach jakiejś skomplikowanej trójstronnej umowy. Francuz bawi wiosną i jesienią w Singapurze, a w mieszkaniu Lehrmanów przebywa jakiś biznesmen o chińskim nazwisku, jak się domyślam, z Singapuru. Skądkolwiek jest, mieszka tu dopiero od tygodnia i twierdzi, że nigdy nie widział Candlemasa. Pokazaliśmy mu zdjęcie zrobione przez chłopców z laboratorium, ale to nie przywróciło mu pamięci. Co mamy poza tym? Parę gejów z mieszkania w suterenie, również nowych mieszkańców budynku, którzy mają oddzielne wyjście. Nigdy nie spotkali Candlemasa. Dozorca mieszka obok i opiekuje się trzema lub czterema budynkami, ale on również pracuje tu od niedawna. Candlemas nigdy o nic go nie prosił, więc wcale się nie znali. Facet twierdzi, że raz czy dwa poszedł do niego, żeby nawiązać kontakt. Moim zdaniem chciał w ten sposób zasłużyć sobie na porządny napiwek na Boże Narodzenie. Jednak nie zastał Candlemasa ani za pierwszym, ani za drugim razem. W żadnym razie nie mógłby go zidentyfikować. - A co z drugim piętrem? - Drugim piętrem? - Para gejów mieszka w suterenie - przypomniałem - niewidoma na parterze, a Lehrmanowie tuż nad nią. - Tylko że ich nie ma - rzekł - ponieważ są teraz we Francji. Mów dalej. - Candlemas mieszkał na trzecim piętrze - powiedziałem. - Kto jest na drugim? - No cóż, to naprawdę interesujące pytanie - rzekł. - Wiesz co, gdybym naprawdę był tym, jak mu tam, tym cwaniakiem w płaszczu przeciwdeszczowym, zostawiłbym to pytanie na koniec, żeby zadać je, wychodząc. „A przy okazji...” Tylko kto miałby tyle pieprzonej cierpliwości? - O czym ty mówisz, Ray? - Mówię o tym, że to ciekawe, skąd wiesz, że ten budynek ma trzy piętra i Candlemas mieszkał na ostatnim. Nigdy nie wspomniałem o tym szczególe. - Na pewno wspomniałeś. - Uhm. - No to pewnie on to zrobił. - Kto, Candlemas? - A któż by inny? - Myślę, że jesteś cholernym łgarzem, ale uważałem tak od początku. Co ci powiedziałem wczoraj? Wiedziałem, że byłeś w jego mieszkaniu. Bernie, powiedz mi prawdę. Czy domyślasz się, kto zabił tego faceta? - Nie. - Będziesz współpracować i zidentyfikujesz go? I do diabła z tymi, którzy mieszkają na drugim piętrze. Tak jak wszyscy inni, gówno wiedzą. Bądź kolegą, Bernie. Oddaj nam obu przysługę. Zmarszczyłem brwi. - Nienawidzę oglądać zmarłych - powiedziałem. - To ciesz się, że nie jesteś przedsiębiorcą pogrzebowym. No to jak? Jeśli o mnie chodzi, możesz nawet mieć zamknięte oczy, kiedy przyniosą zwłoki. Tylko potwierdź, że to on. - Nie, będę patrzył - oznajmiłem. - Jeśli mam to zrobić, to przynajmniej z otwartymi oczami. Kiedy chcesz, żebym tam poszedł? - Może od razu? - Co, w godzinach pracy? - Taak, widzę, jak kwitnie twój interes. Zajmie ci to tylko kilka minut, a potem zostawię cię w spokoju. - Wzruszył ramionami. - Albo, jeśli wolisz, przyjadę po ciebie pod koniec dnia. Zamykasz o szóstej, prawda? - Nic z tego - powiedziałem. - Mam się z kimś spotkać za piętnaście siódma. Jeśli jednak pojadę teraz, będę musiał zamknąć i ponownie otworzyć sklep... Już wiem. Przyjedź po mnie mniej więcej za piętnaście piąta, to zamknę godzinę wcześniej. Może być? W miarę jak upływało popołudnie, zacząłem żałować, że od razu nie zamknąłem księgarni i nie pojechałem do kostnicy. Był piątek i piękna pogoda, więc kto tylko mógł, opuszczał miasto na cały weekend. I nie przystawał po drodze, żeby kupić coś do czytania. W kostnicy panowałby większy ruch niż w moim interesie. Czasem jestem rad, że mam kota do towarzystwa, ale tym razem niewielką miałem z niego pociechę. Przez chwilę spał na parapecie, a potem, kiedy słońce zaczęło grzać za mocno, przeniósł się na swoje ulubione miejsce - na wysoką półkę z filozofią i religią. Z miejsca, gdzie siedziałem, nawet nie było go widać. Kilkakrotnie dzwoniłem do Ilony. Nikt nie odpowiadał. Usiadłem nad aktualnym egzemplarzem AB Bookman‘s Weekly i przejrzałem wykazy, sprawdzając, czy ktoś nie szuka czegoś, co przypadkiem mam na stanie. Od czasu do czasu zaglądałem na półki i niekiedy nawet miałem coś, czego szukał inny księgarz, ale rzadko o to zabiegałem. Pisanie kartki z propozycją ceny, wysyłanie jej i rezerwowanie książki do czasu, aż tamten zamówi ją lub nie, wymagało zbyt wiele zachodu. Ponadto trzeba by pakować przesyłkę, a potem stać w kolejce do okienka. I po co to wszystko, dla dwóch dolarów zarobku? Czy dla pięciu albo nawet dziesięciu? Nie warto. Oczywiście, jeśli robisz to regularnie i potrafisz wypracować sensowny system oferowania, pakowania i wysyłania, może to być bardzo dochodową częścią interesu. A przynajmniej tak twierdzili autorzy wielu artykułów i musiałem im wierzyć. Mimo to uważałem, że nie warto zadawać sobie tyle trudu. Widzicie, oto jak przestępcze życie psuje człowieka. Był taki moment, kiedy sklep zaczął przynosić niewielki, lecz stały dochód. To, co z początku miało być połączeniem „przykrywki” z kulturalnymi ciągotami, zaczęło żyć własnym życiem i wyglądało na to, że może nawet uda mi się z tego wyżyć. Ani się nie obejrzałem, a przestałem się włamywać. No cóż, przeszło mi. Nękany przez chciwego dzierżawcę, uratowałem swój interes, dokonując zuchwałej kradzieży. Obłowiwszy się, poszedłem i kupiłem cały budynek. Antykwariat Barnegat Books był bezpieczny i mogłem prowadzić go, dobrze lub źle, tak długo, jak tylko będę chciał. Nie musiałem ścibolić pensów i wysyłać kartek z cenami do antykwariuszy w Pratt, Kansas czy Oakley w Kalifornii. Skacząc do knajpki za rogiem, mogłem zostawić stolik z przecenionymi książkami na chodniku i nie dostawałem ataku, jeśli ktoś uciekł z wymoczonym w wannie egzemplarzem drugiego wydania powieści Vardis Fisher. Kiedy sklep przynosi dochód, to dobrze, a jeśli nie, zawsze mogę wślizgnąć się do jakiegoś budynku, pokonać kilka zamków i zabrać kilka patoli, dzięki którym wybrnę z tarapatów. Oczywiście, za moje ostatnie nocne wysiłki nie otrzymałem żadnej rekompensaty. I kto powiedział, że moje kłopoty już się skończyły? Ta miła myśl sprawiła, że podszedłem do telefonu i ponownie wybrałem numer Ilony. Nikt nie odebrał. Odłożyłem słuchawkę i zacząłem się zastanawiać nad pytaniem zadanym przez Carolyn oraz odpowiedzią, jakiej jej udzieliłem. Nie wiedziałem, czy tak jest naprawdę, ale to wystarczyło, żebym zaczął się niepokoić. Myślami wróciłem do tego obskurnego mieszkania na poddaszu budynku przy Wschodniej Dwudziestej Piątej Ulicy. Znów zacząłem się zastanawiać nad tym mężczyzną z fotografii. Do diabła, gdzie ja go już widziałem? Nie był to ten sam człowiek co na upozowanym zdjęciu familijnym. Tego byłem pewny. Przede wszystkim facet obejmujący roześmianą damę nie byłby tak sztywny, nawet w wyniku stężenia pośmiertnego. Najwidoczniej był przyzwyczajony do tego, że robią mu zdjęcia. Rozpromienił się tak, jakby bardzo to lubił. Zmarszczyłem brwi, jakbym w ten sposób mógł wyraźniej dostrzec fotografię. Kobieta - przypomniałem sobie - miała szerokie ramiona. Jednak nie dorobiła się ich na boisku ani w sali gimnastycznej. Miała żakiet z o wiele bardziej wywatowanymi ramionami, niż nakazywała odrodzona moda na szerokie bary. Ostatnio nie widuje się aż tak wypchanych ramion. Ani etoli z lisów, a przynajmniej nie takich jak ta, z łbem i łapkami. O ile mi wiadomo, moda na nie nigdy nie powróciła i łatwo mi było zrozumieć dlaczego. Zapewne zdjęcie było stare. Pomijając nawet fakty z dziedziny świata mody, wyglądało na starą fotografię. Czy dlatego, że współczesne aparaty są inne? Czy też emulsja wyblakła z upływem czasu? A może po prostu ludzie z różnych epok robili inne miny, tak że ich twarze nosiły wyraźne piętno czasu? Uśmiechnięty najwyraźniej był duszą towarzystwa. A jego dentysta mistrzem w swoim fachu. Niech to szlag, gdzie ja już widziałem tę rozpromienioną facjatę? I jak by wyglądał, gdyby zasłonił te wielkie zębiska wargami i dał sobie zrobić poważne zdjęcie? Doszedłem do wniosku, że jego twarz dobrze by wyglądała na monecie. Nie starorzymskiej monecie, to nie była twarz tego typu. Bardziej współczesna... Mam. Nie sądzę, żebym coś powiedział na głos, ale może wysłałem jakiś sygnał, gdyż Raffles zeskoczył z półki z filozofią oraz religią i podszedł zobaczyć, co się dzieje. - Nie na monecie - powiedziałem. - Na znaczku. Najwidoczniej to go usatysfakcjonowało. Przeciągnął się kilka razy i podreptał do toalety. Ja poszedłem do regału gier i hobby i na dolnej półce, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie widziałem go ostatnio, stał katalog znaczków świata. Katalog Scotta był sprzed czterech lat, lecz jako zbyt użyteczne źródło informacji jeszcze nie znalazł się na stoliku z przecenionymi książkami. Zaniosłem go na biurko i przerzucałem kartki, aż znalazłem to, czego szukałem. Zmrużyłem oczy, patrząc na ilustrację, a potem zupełnie je zamknąłem i porównałem obrazek z zapamiętanym zdjęciem. Czy to był ten sam facet? Tak mi się wydawało, ale nie miałem pewności. Ilustracje znaczków w katalogu były czarno-białe i o ponad połowę mniejsze niż w rzeczywistości. Przed laty federalne przepisy Stanów Zjednoczonych nakazały, by każdy obrazek znaczka pocztowego przecinały dwie białe poziome kreski, tak by pozbawieni skrupułów ludzie nie mogli wycinać ich z katalogów, naklejać na koperty i oszukiwać rządu. Teraz, kiedy nawet dziesięciolatek potrafi wyprodukować na kolorowej kserokopiarce banknoty, których nie wychwyci przeciętny urzędnik banku, ten dawny przepis został zarzucony jako nonsensowny, tak że teraz można legalnie publikować realistyczne zdjęcia znaczków i drukować zdjęcia banknotów USA. Obecnie zdjęcia znaczków w katalogach nie muszą mieć białych linii, ale wydawcy tego katalogu nie fatygowali się ponownym fotografowaniem starych znaczków. Te, na które teraz patrzyłem, najwidoczniej były stare, wydrukowane ponad siedemdziesiąt lat temu. Przechyliłem książkę i dobrze obejrzałem znaczki w jasnym świetle, mrużąc oczy jak zwycięzca rajdu safari. W końcu poszedłem na zaplecze i przetrząsnąłem szuflady, aż znalazłem szkło powiększające. Nawet za pomocą lupy nie uzyskałem rezultatów, które chciałoby się przedstawić sądowi. Z serii piętnastu znaczków redakcja Scotta zilustrowała tylko cztery. Trzy z nich ukazywały widoczki: kościół, górę i Cygana z tańczącym niedźwiedziem na łańcuchu. Z owalnego okienka w prawym górnym rogu każdego z nich spoglądał z poważną miną mężczyzna ze zdjęcia, które widziałem u Ilony. Czwarty znaczek miał nominał stu czirów. (Walutą tego kraju był czir, a każdy czir był wart sto dików: Najtańszy znaczek kosztował jednego dika. To niesamowite, ile można się dowiedzieć z katalogu znaczków, nawet starego, a także, jak niewiele warte są te informacje). Ten stuczirowy znaczek był najdroższym z całej serii i różnił się od pozostałych dwoma szczegółami. Był większy mniej więcej o połowę od innych i w przeciwieństwie do nich wyższy niż szerszy. A portret kumpla Ilony, zamiast wyzierać z małego okienka w rogu, wypełniał cały znaczek. Trudno powiedzieć. Reprodukcja, jak już mówiłem, pozostawiała wiele do życzenia. Ponadto nie miałem przy sobie tej fotografii, tylko wspomnienie zdjęcia widzianego przez chwilę w słabym i migotliwym świetle jednej świeczki. Nie mógłbym przysiąc, ale facet wyglądał dokładnie tak jak tamten ze zdjęcia. Vlados I, pierwszy - i dotychczas jedyny - król Anatrurii. Przez moment wydawało się, że wpadłem na coś. Mój Boże, pomyślałem, to wszystko wiąże się ze sobą. Ilona nie jest zwyczajną dziewczyną, która weszła do antykwariatu, żeby kupić książkę. To nie przypadek, że ze wszystkich księgarń całego świata wybrała akurat moją. To część planu, który... Który co? Z pewnością nie obejmował nieudanego włamania i śmierci Hugona Candlemasa. Ponieważ co to miało wspólnego z Anatrurią, a Anatruria z tym? Nic. Ilona miała w swoim mieszkaniu zdjęcie chwilowego władcy tego kraju, tak samo jak zawieszoną na ścianie mapę z nakreślonymi czerwonym flamastrem granicami. A dlaczego nie? Była Anatrurianką i równie dobrze mogła być patriotką, nawet jeśli zdawała sobie sprawę z lekko komediowego wydźwięku tej sytuacji. Czy to był przypadek? Wydawało mi się, że to po prostu zbieg okoliczności, ale mimo wszystko budzący wątpliwości. Posmaku dramatyzmu całej tej sprawie dodawało to, że potrzebowałem prawie szesnastu godzin, żeby zrozumieć, dlaczego facet na zdjęciu wydał mi się dziwnie znajomy. Gdybym rozpoznał go od razu, nie zastanawiałbym się nad tym. „Och, to król Vlados. Poznałbym go wszędzie, nawet w mieszkaniu jednej z jego wiernych poddanych”. Z drugiej strony, gdybym przesunął wzrokiem po jego fotografii i nie poznał go, nie miałbym pojęcia, kim jest. Ani - skoro o tym mowa - nie przejmowałbym się tym. Tak więc jeśli było w tym coś niezwykłego (a z pewnością wyglądało na to, że coś powinno być), to to, że przechowałem obraz Vladosa w podświadomości, aby porównać go z ilustracją w katalogu Scotta. Jednak i w tym, do diabła, nie było niczego nadzwyczajnego, ponieważ odszukałem już Anatrurię w tym katalogu mniej więcej tydzień temu, kiedy Ilona powiedziała mi, że to jej ojczyzna. Właśnie dlatego mogłem tak żonglować faktami historycznymi, robiąc wrażenie na Carolyn. Jeszcze raz obejrzałem sobie przez lupę Jego Wysokość. Doszedłem do wniosku, że bardziej było mu do twarzy z uśmiechem niż poważną miną. Może ten uśmiech był nieodpowiedni na takie poważne filatelistyczne okazje jak ta, ale dawał mu ogromną przewagę nad stadem bęcwałów królewskiej krwi, których podobizny szpeciły znaczki i monety całej Europy. Zastanawiałem się, na jakiej podstawie rościł sobie prawo do anatruriańskiego tronu i czy był spokrewniony z innymi królami lub książętami. Większość z nich w taki lub inny sposób jest spokrewniona z królową Wiktorią i jest równie zabawna jak ona. A co z towarzyszką Vladosa, damą z wysoko upiętymi włosami i etolą z biednych lisów? Redaktorzy Scotta nie zamieścili jej podobizny, ale byli tak uprzejmi, że podali jej imię. Według zamieszczonego opisu pojawiła się w tej serii dwukrotnie: sama - na znaczku za trzydzieści pięć czirów, oraz razem z małżonkiem - na pięćdziesięcioczirowym nominale. To była królowa Liliana. Katalog Scotta nie podawał ceny anatruriańskich znaczków, informując, że są bardzo rzadkie, a jednocześnie o wątpliwej wartości filatelistycznej, gdyż nie były przeznaczone do naklejania na listy i chociaż istniały ostemplowane egzemplarze, były to nieliczne wyjątki, powstałe dzięki urzędnikom pocztowym popierającym dążenia do niepodległości Anatrurii. Redaktorzy Scotta wiedzieli, że te znaczki są wartościowe, ale nie chcieli podać ich ceny. Na rynku nie było zbyt wielu egzemplarzy ani zbyt wielu chętnych do kupna. Gdyby moja kolekcja znaczków przypadkiem zawierała serię podgumowanych portretów dobrego króla Władzia, z łatwością mógłbym je opchnąć. Wymagałoby to odrobiny zachodu - przejrzenia wyspecjalizowanych katalogów, zapisów z aukcji, ślęczenia w bibliotece nad egzemplarzami „Linn’s”. Może nie uzyskałbym za nie tak wysokiej ceny jak za bardziej popularne okazy, ale bez trudu znalazłbym na nie kupca. Jednak nie miałem takiego problemu, ponieważ nie posiadałem tych znaczków. Moja dziewczyna była Anatrurianką, ale Anatruria wypadła z interesu i przestała drukować znaczki prawie pół wieku przed przyjściem na świat Ilony, która mogła nawet nie wiedzieć, że jej kraj wydawał własne znaczki. Może moglibyśmy o tym porozmawiać? Wziąłbym do ręki zdjęcie stojące na zamienionym w ołtarzyk kuferku i powiedziałbym: „Ach, król Vlados i jego śliczna królowa Liliana! Poznałbym ich wszędzie”. Czy to zrobiłoby na niej wrażenie? Czy olśniłaby ją moja znajomość historii jej ojczyzny, wzruszyło moje zainteresowanie jej dziedzictwem? Może. A może tylko lekko uniosłaby brwi i spojrzała na mnie z tym sceptycznym rozbawieniem. Sięgnąłem po telefon i znów wybrałem jej numer, z takim samym rezultatem jak wcześniej. A wtedy do księgarni wszedł ten mały facecik i podsunął mi lufę pod nos. Rozdział IX Kiedy zobaczyłem go w drzwiach, pomyślałem, że wygląda jak chłopiec, który nosi ubranie po ojcu. Miał najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu, a sądząc po tym, jak się poruszał, nosił buty na podwyższonych obcasach. Jego twarz była bardzo wąska, jakby wetknął ją, gdzie nie trzeba, kiedy matka Natura klasnęła w dłonie. Nos długi i prosty, usta cienkie. Włosy i brwi czarne, a skóra bardzo biała, niemal przezroczysta. Na policzkach miał rumieńce, świadczące raczej o nadmiernym spożyciu alkoholu niż o wyśmienitym zdrowiu. Nosił cytrynowożółtą sportową koszulkę z szerokim kołnierzykiem, zapiętą aż pod szyję. Do tego spodnie z błyszczącej granatowej gabardyny i mokasyny z brązowej skóry. Ponadto słomkowy kapelusz panama z wetkniętym za otok piórkiem, które chyba nadawało mu ten dziecinny wygląd. W każdym razie wyglądało dziwnie. - Podaj swoją cenę - powiedział. Nie wahałem się ani chwili. - Przykro mi - powiedziałem - ale obawiam się, że nie sprzedam. Pierwszą - i jedyną - myślą, jaka przyszła mi do głowy, było to, że chce kupić moją księgarnię. Nie łudziłem się, że po wnikliwej analizie sytuacji doszedł do wniosku, iż Barnegat Books to żyła złota. Wprost przeciwnie, pomyślałem, że uznał moją posiadłość za idealnie nadającą się do rozbiórki. Wykupi mnie, przejmie mój interes, sprzeda wszystko hurtem Argosy lub Strandowi i na miejscu antykwariatu Barnegata powstanie jakaś tajska restauracja lub koreański salon kosmetyczny, w każdym razie coś, co przyniesie ogromną korzyść kulturalną całej okolicy. Chociaż to może wydawać się dziwne, wciąż otrzymuję takie propozycje i nawet nie próbuję wyjaśniać, że budynek jest moją własnością, tak więc ja jestem nie tylko dzierżawcą, ale także właścicielem. Po pierwsze, to tajemnica, a po drugie zachęcałoby do dalszych dociekań. Po prostu mówię wszystkim, że księgarnia nie jest na sprzedaż, a oni prędzej czy później muszą w to uwierzyć i odchodzą. Jednak nie ten gość. Niech mnie licho, jeśli nie sięgnął do kieszeni i nie wyjął spluwy. To była bardzo mała broń, płaski niklowany automat z perłową rękojeścią, wystarczająco mały, żeby zmieścić się w kieszeni spodni, i dostatecznie mały, żeby dobrze leżał w jego drobnej rączce. Nie wiedziałem, jakiego kalibru są pociski - zapewne .22 lub .25 - ale każdy może cię zabić, jeśli trafi w odpowiednie miejsce, a facet stał po drugiej stronie lady i mógł wpakować mi kulkę tam, gdzie chciał. Gdybym zdążył się zastanowić, byłbym przerażony. Facet miał takie rozmiary, że doskonale nadawał się na jednego z tych zawziętych psychopatów, których wciąż pokazują w filmach, tych odrażających morderców zabijających bez chwili wahania, a z pewnością bez mrugnięcia okiem. Stał w mojej księgarni i mierzył we mnie. - Ty idioto! - warknąłem. - Co się z tobą dzieje, do diabła? Schowaj to natychmiast. No cóż, ten pistolecik wyglądał jak zabawka. Jak otwieracz do butelek albo fikuśna gazowa zapalniczka. Wcale nie twierdzę, że wziąłem tę broń za zabawkę. Wiedziałem, że jest prawdziwa, ale w żaden inny sposób nie potrafię wytłumaczyć mojej reakcji. Zamiast rozsądnie przerazić się i dygotać ze strachu, po prostu się wściekłem. Co ten szczeniak sobie myśli, wchodzi do mojego sklepu i wymachuje bronią? Najwyraźniej zasłużył sobie na kilka ostrych słów. - Ale już! - warknąłem, kiedy się zawahał. - Nie rozumiesz, że możesz narobić sobie kłopotów? Czy wiesz, która jest godzina? - Godzina? - Czwarta trzydzieści - powiedziałem. - Lada chwila pojawi się tu policjant. Jakbyś się czuł, gdyby wparował tu i zobaczył cię z bronią w ręku? Jakbyś mu to wyjaśnił? - Przecież... - Do diabła, schowaj ją! I niech mnie licho, jeśli nie usłuchał. - Ja... przepraszam - powiedział i plamy rumieńca na jego policzkach pociemniały, a reszta twarzy pobladła. Spojrzał na pistolet jak na coś wstydliwego, obrócił go w dłoni i schował tam, skąd go wyjął. - Nie chciałem... nie zamierzałem... bardzo żałuję... - Tak lepiej - powiedziałem łaskawie. - Znacznie lepiej. A teraz powiedz mi, co mogę dla ciebie zrobić. Szukasz jakiejś książki? - Książki? - Popatrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami. - Dobrze wiesz, czego szukam. I naprawdę przepraszam za ten pistolet. Chciałem tylko zrobić wrażenie. - Są na to lepsze sposoby - powiedziałem. - Tak, oczywiście, oczywiście. Rzecz jasna masz rację. Mówił z cudzoziemskim, lekko syczącym akcentem. W pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi. Takie subtelne szczegóły umykają mi, kiedy spoglądam w otwór wycelowanej we mnie lufy pistoletu. - Zapłacę - obiecał. - Ach tak? - Dobrze zapłacę. - Ile? I za co, zastanawiałem się. - A ile chcesz? - Tyle, ile zdołam uzyskać. - Musisz zrozumieć, że nie jestem bogaty. - No to może nie stać cię na to. Cokolwiek to jest. - Ja muszę to mieć! - No to z pewnością znajdziesz jakiś sposób. Przysunął swoją wąską twarz do mojej, wysuwając spiczasty podbródek. - Musisz mi zagwarantować - rzekł - że on tego nie ma. - O kim mówisz? Skrzywił się. - Czy muszę wymawiać jego nazwisko? - To by pomogło. - Grubas - rzekł. - Tsarnoff. - Sarnoff? - Tsarnoff! - Tszkoda - powiedziałem. - On jest niebezpieczny. I nie można mu ufać. Cokolwiek ci mówi, kłamie. - Naprawdę. - Tak, naprawdę. I powiem ci jeszcze coś. Nieważne, ile by ci chciał płacić, ja zapłacę więcej. Powiedz mi, że on jeszcze tego nie ma! - Cóż - odparłem szczerze. - Mogę cię zapewnić, że ode mnie tego nie dostał. - Dzięki Bogu. - A tak żeby rozwiać wszelkie wątpliwości - zaproponowałem ostrożnie - i upewnić się, że mówimy o tym samym, może powiesz mi, co to takiego. - Dobrze wiesz co. - No tak, ale skąd mam wiedzieć, że ty to wiesz? - No nie! - krzyknął, zacisnął pięści i zabębnił nimi o kontuar. Nienawidzę, kiedy ludzie to robią. - Proszę, błagam! - zawołał. - Jestem bardzo wzburzony. Nie drwij ze mnie. - To już się nie powtórzy. - Muszę mieć te dokumenty. Możesz zatrzymać resztę, ja chcę tylko dokumenty i dobrze za nie zapłacę, ile tylko zażądasz - w granicach rozsądku. Jestem rozsądnym człowiekiem i ufam, że ty też, prawda? - Rozsądny - zapewniłem - to moje drugie imię. Zmarszczył brwi. - A myślałem, że Grimes. Myliłem się? - Nie, nie. Masz całkowitą rację. To panieńskie nazwisko mojej matki. - A Rhodenbarr? Bo tak się nazywasz? - Tak - przyznałem. - To było panieńskie nazwisko matki mojego ojca. Jednak to, co powiedziałem przed chwilą, że Rozsądny to moje drugie imię, to idiom, takie wyrażenie, poetycka przenośnia. Chciałem w ten sposób zapewnić, że jestem rozsądnym człowiekiem. - Przecież właśnie to powiedziałem, no nie? - Wzruszył ramionami. - Ten język wciąż zbija mnie z tropu. - Zbija z tropu wszystkich. Teraz ja jestem zbity z tropu, ponieważ nie wiem, jak się nazywasz. - Wybacz - rzekł i sięgnął do kieszeni. Przygotowałem się na najgorsze, ale kiedy znów zobaczyłem jego rękę, trzymał w niej skórzany portfelik na wizytówki. Wyjął jedną, spojrzał na nią niepewnie, a potem wręczył mi ją. - Tiglath Rasmoulian - przeczytałem na głos. W odpowiedzi wyprostował się na całą swoją wysokość, jeśli można tak powiedzieć, i strzelił obcasami. - Do usług - rzekł. - Cóż - oznajmiłem rześkim tonem. - Zatrzymam ją i jeśli kiedyś natrafię na owe tajemnicze dokumenty, z pewnością będę pamiętał o tej propozycji. A na razie... Na jego policzkach wykwitły dwie czerwone plamy. - Nie traktuj mnie jak dziecko - powiedział. W całym tym zdaniu nie było ani jednego „s”, więc nie rozumiem, jak mógł je wysyczeć, ale przysięgam, że to zrobił. - To niemądre. I znowu sięgnął do kieszeni. Jego ręka pozostała w niej, gdy spojrzał w kierunku drzwi, które właśnie się otworzyły. - Ach - oznajmiłem - oto człowiek, na którego czekałem. Ray, poznaj Tiglatha Rasmouliana. Panie Rasmoulian, to detektyw Raymond Kirschmann z nowojorskiej policji. Odniosłem wrażenie, że Rasmoulian nie to chciał usłyszeć z moich ust. Wyjął rękę z kieszeni, ale nie podał jej Rayowi. Sztywno skłonił się najpierw jemu, a potem mnie. - Pójdę już - oznajmił. - Będziesz pamiętał o tym, o czym rozmawialiśmy? - Z całą pewnością - obiecałem. - Miłego weekendu. Och, nie zapomnij swojej książki. - Mojej książki? Odwróciłem się i zdjąłem książkę z półki znajdującej się za moimi plecami. Był to Nostromo Josepha Conrada w wydaniu Modern Library, nieco zaczytany i z rozlatującą się okładką. Sprawdziłem wypisaną ołówkiem cenę, którą rozsądnie ustaliłem na cztery i pół dolara. Wziąłem ołówek, zręcznie dopisałem dwójkę na lewo od czwórki i uśmiechnąłem się do niego. - Dwadzieścia cztery pięćdziesiąt - powiedziałem - ze zniżką dla stałego klienta równo za dwadzieścia. I oczywiście bez podatku, ponieważ jesteś z branży. Znowu sięgnął do kieszeni, ale tym razem do innej i zamiast broni wyjął plik banknotów, co uznałem za ogromną poprawę. Wyjął dwudziestkę, podczas gdy ja wypisywałem kwit, starannie przepisując nazwisko z jego wizytówki. Wziąłem od niego pieniądze, wsunąłem kwit za obwolutę i włożyłem książkę do papierowej torby. Wziął ją ode mnie, obrzucił mnie kosym spojrzeniem, zerknął na Raya, chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie i minąwszy Raya, znikł za drzwiami. - Dziwny gość - zauważył Ray, sięgając po wizytówkę. - Tiglath Rasmoulian. A cóż to za imię? - Raczej niezwykłe - odparłem. - Przynajmniej dla mnie. - Żadnego adresu ani numeru telefonu. Tylko nazwisko. - To jedna z tych wizytówek, które kiedyś nazywano „kartami”, Ray. - Dlaczego tak je nazywali, do diabła? Gdybyś chciał zagrać czymś takim, wpadłbyś po uszy w gówno. On też siedzi w księgarskim interesie? - Tak twierdzi. - I to jest jego wizytówka? Bez telefonu i adresu? I na tej podstawie dałeś mu zniżkę i nie policzyłeś podatku? - Chyba mam miękkie serce, Ray. - Dobrze, że dziś już zamykasz - zauważył. - Inaczej rozdałbyś cały towar. Dwadzieścia minut później stałem w szarozielonym korytarzu, spoglądając przez szklaną szybę na kogoś, kto nie mógł odpowiedzieć mi spojrzeniem. - Nienawidzę tego - poinformowałem Raya. - Pamiętasz? Mówiłem ci, że tego nienawidzę. - Chyba nie będziesz rzygać, co, Bernie? - Nie - odrzekłem stanowczo. - Nie będę. Możemy już iść. - Napatrzyłeś się już? - Do upojenia, dziękuję. - No i? - No i co? Och, chcesz... - Taak, chcę. To on, prawda? Zawahałem się. - Wiesz co - powiedziałem. - Ile razy widziałem go na oczy? Dwa, trzy razy? - Był twoim klientem, Bernie. - Rzadko mnie odwiedzał. Poza tym nie przyglądasz się ludziom przychodzącym do księgarni, a przynajmniej ja tego nie robię. - Nie? - Nie. Zazwyczaj kończy się na tym, że razem z klientem patrzę na książkę, o której dyskutujemy. Gdy płaci czekiem, sprawdzam czek i jego dowód tożsamości, jeśli o niego poproszę. Oczywiście Candlemas płacił gotówką, więc nigdy nie widziałem jego prawa jazdy. - A zatem mogłeś popatrzeć na jego twarz, tak jak zrobiłeś to przed minutą. Dzięki temu możesz nam powiedzieć, czy to on. - Tylko czy naprawdę przyjrzałem się jego twarzy? - Zmarszczyłem brwi. - Czasem patrzymy, nie widząc, Ray. Ja spoglądałem na jego ciuchy. Mógłbym przysiąc, że był elegantem. Tymczasem teraz ma na sobie tylko prześcieradło, a ja nigdy nie widziałem go udającego Rzymianina. - Bernie... - Przypomnij sobie faceta, którego dopiero co spotkałeś w mojej księgarni. To było zaledwie pół godziny temu, Ray. Patrzyłeś na niego, ale czy naprawdę go widziałeś? Potrafiłbyś go opisać, gdybyś musiał? - Jasne - odparł. - Nazwisko: Tignatz Rasmoolihan. Wzrost: metr pięćdziesiąt osiem. Waga: sześćdziesiąt dwa kilo. Włosy: ciemne. Oczy: zielone. - Naprawdę? Miał zielone oczy? - Jasne, pod kolor koszuli. Pewnie dlatego taką włożył, próżny mały drań. Cera blada. Plamy różu tu i ówdzie - nie, nie był uróżowany, naturalne rumieńce. Twarz wąska. Mówił dalej, opisując ubranie Rasmouliana, włącznie z paskiem z krokodylej skóry ze srebrną sprzączką, którego najwidoczniej nie zauważyłem. Przecież musiałem go widzieć, ale nie zauważyłem. - Zdumiewające - powiedziałem. - Ledwie rzuciłeś na niego okiem i tyle zapamiętałeś. Trochę przekręciłeś nazwisko, ale poza tym cały opis idealnie się zgadza. - No cóż, można rzec, że jestem dość spostrzegawczy - powiedział z wyraźnym zadowoleniem. - Od czasu do czasu pomylą mi się nazwiska, ale inne szczegóły zapamiętuję dokładnie. - Zazdroszczę ci - powiedziałem. - Ja wprost przeciwnie. Chyba jestem bardziej słuchowcem niż wzrokowcem. Zawsze dobrze pamiętam nazwiska, ale z twarzami to zupełnie co innego. - To pewnie od tego nieustannego ślęczenia nad książkami. - Wcale bym się nie zdziwił. - Zamiast przebywać wśród ludzi. - Pewnie tak. - No i co? - Z czym, Ray? - Zamierzasz zidentyfikować tego biednego martwego sukinsyna czy nie? - Załóżmy - powiedziałem - że nie jestem stuprocentowo pewny. - O Jezu, czy ty musisz mówić takie rzeczy? - Nie, daj mi dokończyć. Mam wrażenie, że ta identyfikacja to tylko czysta formalność. - Właśnie tak, Bernie. - Zapewne już zidentyfikowaliście zabitego po odciskach palców i na podstawie kartoteki dentystycznej. Potrzebny wam ktoś, kto rzuci okiem na nieboszczyka i potwierdzi to, co już wiecie. - Na razie nie mamy żadnych odcisków palców ani kartoteki dentystycznej. Jednak z całą pewnością wiemy, kim on jest. - Zatem to czysta formalność. - Czy nie powiedziałem ci tego, Bernie Podjąłem decyzję. - W porządku - oznajmiłem. - To Candlemas. - Nareszcie, Bern. Żeby wszystko było jasne, czy formalnie stwierdzasz, że ten człowiek to Hugo Candlemas? Gdyby to był film, w tym momencie w tle byłoby słychać złowieszcze dźwięki muzyki, ostrzegające widzów, że główny bohater zaraz się wychyli. Nie, mielibyście ochotę zawołać. Nie, durniu, nie rób tego! Tylko czy on by was posłuchał? - Ray - powiedziałem - nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Rozdział X Ray podwiózł mnie na stację metra, więc przed wyjściem do kina zdążyłem wrócić do swojego mieszkania, wziąć prysznic i ogolić się. Dotarłem do Musette pierwszy, więc kupiłem dwa bilety i czekałem w holu. Nadal czekałem, gdy otworzyli drzwi i zaczęli wpuszczać widzów, żeby pozajmowali miejsca. Wszedłem wraz z tłumem do środka i zarzuciłem marynarkę na dwa fotele w środkowym rzędzie po lewej, po czym wróciłem do biletera. Już mnie znał, i nie było w tym nic dziwnego. W końcu widywał mnie co wieczór od dwóch i pół tygodnia. Powiedział, że w pierwszej chwili mnie nie poznał, gdyż przyzwyczaił się widywać mnie w towarzystwie mojej przyjaciółki. Właśnie na tym polega problem, powiedziałem mu. Dałem mu bilet Ilony i powiedziałem, że najwidoczniej coś ją zatrzymało. Zapewnił mnie, że to żaden problem - wpuści ją i zaprowadzi tam, gdzie siedzę. Poszedłem do bufetu i kupiłem prażoną kukurydzę. Do licha, nic nie jadłem oprócz tego kawałka pizzy w południe. Czułem się dziwnie, siedząc tam samotnie i zanurzając dłoń w torbie z popcornem, nie ryzykując napotkania w niej czyjejś ręki. Rozejrzałem się po sali i ze zdumieniem stwierdziłem, że większość widzów wygląda znajomo. Nie wiem, ilu z nich było takimi samymi twardzielami jak my i nie opuściło żadnego seansu, ale z pewnością wielu z nich było tu więcej niż raz. Sądzę, że kto zobaczy jeden film z Bogartem, to albo uzna, że widział już wszystkie, albo naprawdę zechce zobaczyć tyle, ile się da. Jeśli istnieje typowy fan Bogarta, to ja go nie znam. Na widowni było sporo młodych ludzi, przeważnie wyglądających na studentów szkoły filmowej albo po prostu miło spędzających tu czas. Trochę ludzi w podeszłym wieku z intelektualno-polityczno- artystycznej elity, jaką spotyka się na darmowych popołudniowych koncertach w Juilliard. Część z nich zapewne widziała te filmy, kiedy wyświetlano je po raz pierwszy. Byli samotni homo i hetero, oraz pary homo i hetero, ludzie wyglądający na dostatecznie bogatych, by kupić całe kino, i tacy, którzy wyglądali, jakby uzbierali na bilet, żebrząc na stacji metra. Był to cudownie różnorodny tłum, którego przyciągnął tutaj wspólny podziw dla aktora. Aktora, który umarł przed trzydziestoma pięcioma laty. Cieszyłem się z tego, że jestem jednym z nich. Cieszyłbym się bardziej, gdybym mógł podzielić się popcornem z Iloną. Na tę myśl prażona kukurydza utknęła mi w gardle, ale z popcornem często tak bywa. Powiedziałem sobie, że trochę za wcześnie na litowanie się nad sobą, bo Ilona w każdej chwili może usiąść na fotelu obok mnie. Jednak fotel pozostał pusty do chwili, gdy pogasili światła. Nie byłem zdziwiony, wcale nie. Wepchnąłem do ust kolejną garść prażonej kukurydzy i skupiłem uwagę na akcji. Takie było jej zadanie. Pierwszy film Droga do Marsylii został nakręcony w 1944 roku, niedługo po Casablance, która najwidoczniej zainspirowała jego twórców, chociaż z opisu wynikało, że scenariusz powstał na podstawie powieści Nordhoffa i Halla. (Pamiętacie ich, to oni napisali Bunt na Bounty). Bogart gra w nim francuskiego dziennikarza, niejakiego Matraca, który na początku odsiaduje dożywocie na Diabelskiej Wyspie, wrobiony w morderstwo. Ucieka razem z czterema innymi więźniami i na otwartym morzu zostają wyłowieni przez francuski frachtowiec. Oczywiście skazańcy chcą walczyć za Francję - czy widział ktoś kiedyś równie żarliwych patriotów jak kryminaliści z hollywoodzkiego filmu? - ale Francja właśnie skapitulowała i Sydney Greenstreet chce oddać statek rządowi Vichy. Próba buntu zostaje udaremniona i Bogart wraz ze swymi kolegami dociera do Anglii, gdzie wstępują do szwadronu bombowców Wolnych Francuzów. Jego samolot jako ostatni wraca po wykonaniu zadania i po wylądowaniu załoga wynosi martwego Bogarta. Cóż, do licha, zginął, walcząc o słuszną sprawę, a wcześniej spędził trochę czasu z Claude'em Rainsem, Peterem Lorre'em, Helmutem Dantinem i innymi równymi facetami. Nie był to jego najlepszy film, lecz grał w nim rolę będącą kwintesencją jego typowego bohatera, pod maską cynizmu skrywającego idealistę, umiejącego przegrywać i pomimo klęski odnoszącego moralne zwycięstwo. Szkoda, że Ilona nie widziała tego filmu. Kiedy zapaliły się światła, poszedłem zapytać o nią biletera, który tylko wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Spytałem w kasie i próbowałem zadzwonić do Ilony z automatu w holu. Kiedy wracałem na salę, bileter spytał mnie, czy chcę odzyskać pieniądze za nie wykorzystany bilet. Powiedziałem, żeby go nadal trzymał, bo ona może jeszcze przyjść. Przy bufecie facet z kozią bródką, ale bez wąsów, zauważył: - Dzisiaj sam. Widywałem tego faceta i jego grubą dziewczynę prawie każdego wieczoru, ale po raz pierwszy zamieniliśmy kilka słów. - Sam - potwierdziłem. - Mówiła, że może będzie musiała zostać po godzinach w pracy. Może jeszcze się zjawi. Rozmawialiśmy o filmie, który właśnie obejrzeliśmy, i o następnym. Potem wróciłem na swoje miejsce i obejrzałem Czarny legion. To wczesny, nakręcony w 1937 roku film. Bogart gra w nim członka organizacji Ku- Klux-Klan, tylko że nazywanej Czarnym Legionem, ponieważ jego członkowie noszą czarne kaptury z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Widziałem go chyba rok wcześniej w telewizji, więc nie bawiłem się tak dobrze jak na pierwszym filmie. W połowie emisji filmu doszedłem do wniosku, że Ilona już nie przyjdzie. Chyba wiedziałem o tym od początku. Miałem ochotę wyjść, ale zostałem i mimo woli dałem się wciągnąć akcji. Ten film miał coś w sobie. W finale, kiedy Bogart zostaje aresztowany za morderstwo, wychodzi na jaw, że Czarny Legion został stworzony przez syndykat zbrodni w czysto komercyjnych celach. Może mieli wyłączność na sprzedaż czarnych kapturów i prześcieradeł. Chcieli, żeby Bogart powołał się na zabójstwo w obronie własnej, lecz on, chroniąc dobre imię żony, został świadkiem koronnym i wpakował do kicia cały Czarny Legion, zapewniając zwycięstwo prawdy i sprawiedliwości. Mimo to dostał dożywocie. Biedny sukinsyn, chyba miał jeszcze gorszego adwokata niż Party Hearst. Nie pytajcie mnie dlaczego, ale przeszedłem na drugą stronę ulicy, żeby upewnić się, iż nie czeka na mnie przy filiżance kawy. Oczywiście nie czekała. Stojąc w progu, rozejrzałem się po kawiarni, a potem wyszedłem i wróciłem do domu. Zadzwoniłem do niej i wcale mnie nie zdziwiło, że nikt nie odpowiedział. Wziąłem z domu to, po co wróciłem, i znowu wyszedłem. Pojechałem metrem, tą samą trasą, którą każdego ranka jeździłem do pracy, ale wysiadłem wcześniej niż zwykle, na rogu Broadwayu i Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Uciekł mi autobus i już miałem zamiar zatrzymać taksówkę, ale... po co się spieszyć? Przeszedłem przez Dwudziestą Trzecią Ulicę i po raz ostatni podjąłem próbę zadzwonienia do Ilony z budki telefonicznej znajdującej się dwie przecznice od jej mieszkania. Kiedy automat wypluł moją ćwierćdolarówkę, przeszedłem ostatni odcinek drogi i przystanąłem na chodniku naprzeciwko jej budynku. Sklep na parterze, Proste Przyjemności, był zamknięty i ciemny. W żadnym z okien na czwartym piętrze nie paliło się światło, co jeszcze o niczym nie świadczyło. Mieszkanie Ilony znajdowało się od podwórza. Włożyłem rękę do kieszeni i namacałem narzędzia włamywacza, po które wróciłem do domu. Czułem, że nie mam moralnego prawa wdzierać się do mieszkania Ilony. Jednak najwidoczniej jestem facetem bez kręgosłupa moralnego. Od dawna o tym wiedziałem. Rozejrzałem się na boki i przeszedłem przez ulicę - była jednokierunkowa, ale spróbuj powiedzieć to tym wariatom na rowerach rozwożącym chińskie żarcie - a potem ponownie spojrzałem na boki i pokonałem kilka schodów wiodących do przedsionka budynku. Szukałem napisu „MARKOVA” i nie znalazłem go przy żadnym przycisku. Tylko jeden z guzików ostatniego piętra był nie opisany, więc wywnioskowałem, że to dzwonek do jej mieszkania. (Nawiasem mówiąc, to błędne rozumowanie: przy przycisku dzwonka co mieszkania Carolyn przy Arbor Court nadal widnieje nazwisko ARNOWA, należące do mężczyzny, który od bardzo dawna tam nie mieszka. Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale w Nowym Jorku bałaganiarstwo dzierżawców zapewnia ludziom większą anonimowość niż ustawa o ochronie danych osobowych). Nacisnąłem nie opisany przycisk, dzwoniąc do mieszkania Ilony lub do innego pustego mieszkania, gdyż nikt mi nie odpowiedział. Drzwi frontowe stanowią problem, ponieważ znajdują się na widoku. Każdy lokator, wchodzący lub wychodzący, może zaskoczyć cię podczas otwierania tych drzwi. Może cię zauważyć jakiś przypadkowy przechodzień. Im dłużej będziesz się zmagać z zamkiem, tym bardziej jest to prawdopodobne. Z drugiej strony, drzwi frontowe przeważnie bardzo łatwo można otworzyć. Ponieważ zasuwy nie dałoby się otworzyć przyciskiem bramofonu, zazwyczaj montuje się w nich zatrzaski, które w wyniku intensywnej eksploatacji rozregulowują się i rozsypują jak leciwe przedstawicielki najstarszej profesji świata. Tego rodzaju zamek ma z reguły osłonkę zabezpieczającą przed podważeniem go kartą kredytową lub stalową taśmą, lecz poza tym jest bardzo łatwy do sforsowania. Chyba jedyną osobą, która nie zdoła go pokonać, jest lokator, który zgubił klucz. Powiedziałem sobie, że próg tego domu nie jest Rubikonem i mogę przekroczyć go beż żadnych konsekwencji. Nawet gdybym na korytarzu napotkał Ilonę, zawsze mógłbym powiedzieć, że zastałem drzwi otwarte albo że otworzył mi je inny lokator. Natomiast drzwi do jej mieszkania to już zupełnie inna sprawa. Po kilku minutach znalazłem się pod drzwiami do jej kawalerki. Nikt nie odpowiedział na moje pukanie i w szparze pod drzwiami nie rozbłysło światło. Poprzedniej nocy zauważyłem, że zamknęła tylko dwa z trzech zamków i zapamiętałem, w którą stronę się obracają. (Mimo woli zauważam takie szczegóły. Każdy ma swoje upodobania: na przykład Ray Kirschmann zauważył srebrną sprzączkę przy zrobionym z krokodylej skóry pasku Tiglatha Rasmouliana). Wyjąłem wytrychy i otworzyłem drzwi. Pracowałem szybko - w tym fachu nie wolno się lenić - ale bez szczególnego pośpiechu. Otworzyłem jeden zamek, potem drugi i znalazłem się w mieszkaniu. Nie zabrałem rękawiczek i nie włożyłbym ich, nawet gdybym je wziął. Nie obawiałem się, że zostawię odciski palców, ale o to, że zrobię z siebie głupca i zniszczę nasz związek, zanim zdążył rozkwitnąć. Jeśli wymknę się stąd niepostrzeżenie, żadne naukowe dowody mojej bytności tutaj nie będą miały znaczenia. Jeżeli Ilona mnie tu zobaczy, rękawiczki w niczym mi nie pomogą. Szybko zamknąłem za sobą drzwi i stanąłem nieruchomo w ciemnym pokoju, wstrzymując przez chwilę oddech i nasłuchując, czy nie usłyszę czyjegoś sapania. Później zaczerpnąłem tchu, wyciągnąłem rękę do włącznika - ponieważ pamiętałem, gdzie się znajduje - i zapaliłem światło. Goła żarówka pod sufitem rozbłysła, a ja zamrugałem i rozejrzałem się wokół. Poczułem się jak archeolog, który właśnie wdarł się do pustego grobowca. Rozdział XI Meble nadal tam były. Wąskie łóżko stało pod przeciwległą ścianą, nie zasłane, koślawy stolik nocny - przy wezgłowiu, a przysadzista toaletka z wyprzedaży - opodal. Naliczyłem te same trzy krzesła: dwa drewniane, nie do pary, stojące przy biureczku z jedną szufladą i w nogach łóżka, oraz fotel z uszkodzoną sprężyną, niezdarnie obity kiedyś metalicznie zielonym aksamitem. Dywan też tam był, paskudny jak cholera. Poza tym nie pozostało nic, jak powiedziała Shelley o Ozymandiaszu. Znikły plastikowe pojemniki po mleku i zmagazynowane w nich książki. Znikł obity mosiądzem kufer i umieszczony na nim ołtarzyk, świece, kryształowa kula, ikony, zwierzątka i wszystko. Znikło upozowane zdjęcie rodzinne Ilony i jej rodziców, jak również oprawiona w ramki fotografia Vladosa i Liliany. Ze ściany znikła mapa Europy Wschodniej, a także kalendarz z ptakami, który wisiał na gwoździu. Znikło wszystko, co mogło być w biurku i toaletce. Zajrzałem do szuflad i odkryłem, że są puste. Nie licząc trzech drucianych wieszaków i kolekcji reklamówek z supersamu, znikła cała zawartość szafy. Znikły szwarc, mydło i powidło. Znikły lary i penaty. Nie było nic. Pościel została na łóżku, a pomięte prześcieradło zachowało zapach jej ciała. Podszedłem do biurka i podniosłem słuchawkę telefonu. Usłyszałem sygnał i gdyby aparat był wyposażony w przycisk powtórnego wybierania, mógłbym się dowiedzieć, kto był ostatnią osobą, z którą kontaktowała się Ilona, zanim zniknęła. Niestety. Zadzwoniłem do mojego mieszkania, gdzie nikt nie odpowiedział, a potem do księgarni. Zastanawiałem się, co też pomyśli sobie o tym Raffles. Wybrałem numer mieszkania Candlemasa przy Wschodniej Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy i odczekałem chwilę, lecz tym razem nie było tam glin i nikt nie odebrał telefonu. Odłożyłem słuchawkę i usiadłem na odrażająco zielonym fotelu, starając się ominąć uszkodzoną sprężynę. Nie było mi zbyt wygodnie, ale znośnie. Miałem sporo do przemyślenia i wydawało się, że to jest odpowiednie miejsce i pora. Zwykle nie lubię pozostawać długo w mieszkaniu, do którego się włamię. To zbyteczne ryzyko, którego staram się unikać. Jednak nie przychodziło mi do głowy miejsce bezpieczniejsze od tego, w którym teraz byłem. Byłem jak Mowgli, chroniący się w opuszczonym budynku. Nikt tutaj nie mieszkał i nawet trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś było inaczej. Mogłem się nie spieszyć. Nikt tu nie przyjdzie. Nie sprawdzałem, o której wszedłem do mieszkania Ilony, ale opuściłem je tuż po północy. Poszedłem na Trzecią Aleję, chciałem złapać tam taksówkę do śródmieścia, i przebiegłem sprintem kilka ostatnich metrów, żeby dopaść ją, nim minie skrzyżowanie. - Już pan biega - zauważył Max Fiddler. - To nie mogą być zioła. Nie podziałałyby tak szybko. On sprawia cuda, ten Chińczyk, ale nawet cuda wymagają czasu. Kiedy widziałem pana ostatnio? Trzy dni temu? - Coś koło tego. - Nie, dwa dni temu. Na pewno dwa, ponieważ zaraz po tym, jak wysadziłem pana po raz drugi, zatrzymała mnie kobieta z małpą. Dokąd? - Róg Siedemdziesiątej Pierwszej i West Endu. - Dokładnie tam, gdzie pana wysadziłem, a potem znowu zabrałem. Później pojechaliśmy Transverse i wysiadł pan przy... chwileczkę... - Nie ma pośpiechu. - Przy Siedemdziesiątej Szóstej i Lexington - ogłosił triumfalnie. - Mam rację czy nie? - Ma pan. - To się nazywa pamięć, no nie? - Jestem pod wrażeniem. - Ginkgo. - Słucham? - Ginkgo biloba - rzekł. - To takie ziele, a właściwie drzewo. Ma zabawne listki w kształcie wachlarza. Zażywam pigułki z wyciągiem tego ziela. Polecił mi je ten Chińczyk, a można je kupić w każdym sklepie ze zdrową żywnością. Kiedyś miałem pamięć dziurawą jak ser szwajcarski, a teraz mam ją jak słoń. - To cudownie. - Jeśli chce ją pan sprawdzić, niech pan spyta mnie o stolice stanów albo nazwiska prezydentów. - Nie, wierzę panu. - Albo o ulice Nowego Jorku w pięciu najbliższych dzielnicach. Cokolwiek. No dalej, niech mnie pan sprawdzi. - Cóż, mam łatwe pytanie. Czy tamtej nocy przypadkiem nie zostawiłem w pańskiej taksówce dyplomatki? - Nie - odparł bez wahania. - Chce pan wiedzieć, dlaczego jestem tego pewien? Pozostał mi w pamięci obraz, jak pan odchodzi, utykając, a walizeczka przy każdym kroku obija się panu o nogę. - To zdumiewające - powiedziałem. Jeszcze bardziej zdumiewające, pomyślałem sobie, jest to, że na chwilę zupełnie zapomniałem, że już wiem, gdzie znajduje się walizeczka. Ray Kirschmann pokazał mi ją wczoraj, z jakimś niezrozumiałym sześcioliterowym słowem nakreślonym krwią na jej boku. - Ginkgo - powtórzył. - Gorąco polecam. - Może zacznę to zażywać. Chociaż właściwie nie mam kłopotów z pamięcią, ale czasami odnoszę wrażenie, że nie myślę trzeźwo. - Na to też pomaga. Rozjaśnia umysł! - To by mi się przydało. - I na dzwonienie w uszach. - Likwiduje je czy powoduje? - Likwiduje! - No, dobrze wiedzieć - powiedziałem - chociaż ja nie miewam takich problemów. - Na razie. - Na razie - przytaknąłem. - Niech mi pan opowie o tej kobiecie z małpą. Opowiedział mi szczegółowo o tym, jak wiózł kobietę z małpą, ale nie wiem, czy to świadczyło o jego doskonałej pamięci, czy o skuteczności wyciągu z miłorzębu. Ja nigdy nie tknąłem tego preparatu, a mimo to chyba będę pamiętał tę historię aż do śmierci. Powiem tylko, że kobieta miała bardzo obfite kształty („Wiolonczela!” - powiedział Max Fiddler), natomiast małpka była chudym stworzeniem z pyszczkiem jak pomarszczone jabłuszko. Obie wyglądały na zawstydzone. Opowieść o ich trudnym związku trwała tak długo, aż dojechaliśmy do celu. Taksówkarz chciał podnieść chorągiewkę, ale kazałem mu chwilę zaczekać. - Mówił pan o nowojorskich ulicach - przypomniałem. - Twierdził pan, że zna wszystkie w pięciu najbliższych dzielnicach. - I co? - A Arbor Court? - Arbor Court - powtórzył. - Jest tylko jedna Arbor Court, na Manhattanie. O nią panu chodzi? - Właśnie. - To w Village, prawda? - Prawda. - Dziecinnie łatwe - oświadczył. - Myślałem, że zada mi pan naprawdę trudne pytanie, na przykład o Broadway Alley lub Pomander Walk, a panu przyszedł do głowy tylko Arbor Court. Czy ja znam Arbor Court? Oczywiście, że znam. Mógłby mi pan zarekwirować pigułki z miłorzębu, a i tak wiedziałbym, gdzie to jest. - Wie pan, jak tam stąd dojechać? - A czemu miałbym nie wiedzieć? Broadwayem, potem Columbus i Dziewiątą Aleją, po Hudson, następnie trzeba jechać Bleecker aż do zjazdu w prawo na Charles i... - Świetnie - przerwałem mu. - Jedźmy. Położył dłoń na oparciu fotela, odwrócił się i spojrzał na mnie. - Chce pan tam jechać? - Dlaczego nie? - Nie chce pan, żebym zaczekał, aż wejdzie pan do domu i weźmie to, po co pan przyjechał? - Nie - odparłem, opierając się wygodnie. - Jedźmy prosto do centrum. - Do Village. Na Arbor Court. - Właśnie. - Pan tu jest szefem - rzekł i ruszył. - Zatem na Arbor Court. Wie pan, co myślę? Sądzę, że zaczynam dostrzegać w tym pewną prawidłowość. Przedwczoraj zabrałem pana z rogu Broadwayu i Sześćdziesiątej Siódmej i przywiozłem tutaj, a dziesięć minut później znów zabrałem pana stąd i zawiozłem gdzie indziej. Dzisiaj wziąłem pana i przywiozłem tutaj, ale tym razem nawet nie wysiadł pan z taksówki, tylko kazał jechać dalej. Wie pan co? Następnym razem może w ogóle pominiemy ten niepotrzebny przystanek. - Może i tak. - To miała być długa jazda. - Wie pan co? Zastanawiam się, czy miał pan już kiedyś w swojej taksówce podobnych pasażerów jak ta kobieta i jej małpa? Zanim dojechaliśmy do mieszkania Carolyn, wysłuchałem trzech innych opowieści. Sam nie wiem, czy wierzyć w tę o dwóch marynarzach i staruszce. Zapewne mogła być prawdziwa, ale wydaje mi się bardzo mało prawdopodobna. Mimo wszystko pomogła zabić czas. Na naciśnięcie przycisku dzwonka z napisem „ARNOW” nikt nie zareagował, a ja nie wszedłem do środka. Mógłbym to zrobić nawet bez narzędzi, gdyż oboje z Carolyn mieliśmy klucze do naszych firm i mieszkań. Doszedłem jednak do wniosku, że szybciej będzie jej poszukać i rzeczywiście znalazłem ją już w drugim lokalu, do którego zajrzałem - w barze Henrietty Hudson. Wszedłem tam. Powitały mnie rozmaite spojrzenia, od czujnych po wrogie, lecz kiedy Carolyn zauważyła mnie i zawołała po imieniu, inne kobiety uspokoiły się, wiedząc, że mogą mnie ignorować. Carolyn siedziała przy barze, piła szkocką i słuchała smukłej kobiety o niewiarygodnie czerwonych włosach. Nazywała się Traccy i już ją kiedyś spotkałem, razem z jej kochanką Djinn, która mogłaby uchodzić za jej bliźniaczkę, o równie sztucznie wyglądających blond włosach. Rzadko widywano je osobno, ale najwidoczniej się posprzeczały i dlatego Tracey wlewała w siebie kieliszek za kieliszkiem i opowiadała Carolyn o swoich kłopotach, których miała chyba legion. Carolyn przedstawiła nas i Tracey potraktowała mnie dość uprzejmie, ale kiedy okazało się, że nie wpadłem tylko na minutkę, taktownie odwróciła się i włączyła do rozmowy z kobietami siedzącymi obok. - Przesuń się trochę, Bern - zaproponowała Carolyn. - Będziemy mieli więcej miejsca. - Przepraszam - powiedziałem. - Przerwałem wam? - Owszem - odparła - co oznacza, że jestem ci winna przysługę. Ona właśnie rozstała się z Djinn i po następnym drinku zaprosiłaby mnie do siebie, a ja po dwóch następnych pewnie bym się zgodziła. Dokąd się wybierasz? - Do domu - powiedziałem. - Chcę dać ci szansę życia własnym życiem. - Wracaj na stołek, Bern. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, to pójść z nią do domu. - Dlaczego? Uważam, że jest wspaniała. - Nie przeczę, Bern. Jest piękna. Djinn też, a kiedy rok temu pod koniec grudnia zerwały ze sobą, Djinn spotkała się ze mną, opowiedziała o swoich problemach i wylądowałyśmy w moim domu. Po tygodniu one znowu się zeszły i Tracey nie odzywała się do mnie przez kilka miesięcy. Zrywają ze sobą trzy razy w ciągu roku, a potem zawsze znowu się schodzą. Kto chciałby się pakować w coś takiego? Nie tego szukam, nie szybkiego numerku w pościeli. Chcę poważnego związku, który do czegoś prowadzi. Takiego, jakim może być twój związek z Iloną, sądząc po tym, co mówiłeś dziś rano. Widocznie wyczytała coś z mojej twarzy, ponieważ spochmurniała. - Oho - zauważyła. - Chyba dotknęłam czułego miejsca, co? Gdybym pomyślała choć chwilę, zaczęłabym się zastanawiać, co o pierwszej w nocy robisz w barze dla lesbijek. Co się stało z waszą prawdziwą miłością? Nie idzie gładko jak po maśle? - Wcale nie idzie - odparłem. - Możemy pójść gdzieś i wypić drinka? - Jesteśmy w barze, Bernie. Możemy napić się tutaj. - W jakimś spokojniejszym miejscu. - Przy stolikach jest spokojniej. Chcesz przenieść się do stolika? - Nie, w jakieś naprawdę spokojne miejsce - odparłem - w którym nie będę jedynym osobnikiem z chromosomem Y. - Niech pomyślę. Omphalos przy Christopher Street. Tam wszyscy mają chromosom Y. - Nie sądzę. - Nie Slumgullion, pełen studenciaków i zgiełku. Och, wiem. To miejsce na rogu Leroy Street. Nie ma tam tłumu homo ani hetero. Nikt tam nie chodzi. Tam zawsze jest pusto. - To brzmi wspaniale - odparłem. - Mam nadzieję, że jakoś uda nam się tam dotrzeć. Byliśmy tylko my i barman. Podał nam zamówione przez nas drinki i zostawił samych, a ja streściłem Carolyn ostatnie wydarzenia. - Ta historia z Iloną jest bardzo dziwna - stwierdziła. - Kiedy widziałeś ją ostatnio... - Spała jak niemowlę. - I nie rozmawiałeś z nią później? No nie, dzwoniłeś, ale nikt nie odbierał. A potem poszedłeś tam i rzeczywiście nikogo nie było w domu. Trudno uwierzyć, że się wyprowadziła, Bern. Jesteś pewien, że nie robiła przepierki w pralni? - Zabrała wszystko, Carolyn. - Cóż, może wszystko było brudne. Wiesz, jak człowiek czasem odkłada pranie, aż nagle nie ma już co na siebie włożyć i musi uprać wszystko naraz. - I jednocześnie oddała wszystkie ubrania do pralni - podsunąłem - i wszystkie buty do szewca. - To chyba trochę naciągana teoria, co? - Książki do introligatora, zdjęcia do oprawy, a... - Już rozumiem, Bern. To był głupi pomysł. - Zostawiła tylko kawałek przezroczystej taśmy na ścianie, w miejscu, gdzie wisiała mapa. I może odciski palców, chociaż mam wrażenie, że dokładnie je wytarła, zanim wyszła. - Dlaczego miałaby to zrobić? - Nie wiem. Zadam ci inne pytanie. Dlaczego miałaby tak znikać? - Nie mam pojęcia, Bern. Może powiedziałeś coś nie tak? - Bardzo zabawne. - Wiesz, co mam na myśli. Jaka była po wszystkim? - Smutna. Powiedziała, że po kochaniu się zawsze jest jej smutno. - Tak od razu? Mnie tam robi się smutno dopiero rano, kiedy się budzę i widzę, z kim poszłam do łóżka. - Wzdrygnęła się na samo wspomnienie i spłukała je łykiem szkockiej. - Jeśli po tym zawsze jej smutno, to może wyjaśniać, dlaczego potrzebowała aż dwóch tygodni, żeby się zdecydować. Mimo to nie rozumiem tego zniknięcia. - Ja również. - Czy podejrzewasz, że mogła zostać uprowadzona? - Przyszło mi to do głowy. Jednak gdyby ktoś chciał ją porwać, to po co pakowałby wszystkie jej rzeczy? - W ten sposób znikła bez śladu. - Co masz na myśli? - Jaki jest ostami dzień miesiąca, wtorek? W środę jej porywacz dzwoni do gospodarza budynku i mówi mu, że mieszkanie można wynająć, ponieważ ona nie wróci. Dozorca wchodzi do mieszkania i widzi, że znikło wszystko oprócz mebli, a powiedziałeś, że twoim zdaniem one należą do wyposażenia mieszkania. - Nie wyglądały na takie, które wybrałaby sama. - Zatem nie ma ani jej, ani jej rzeczy, więc do mieszkania wprowadza się nowy lokator i po sprawie. Ilona znika bez śladu. - Dlaczego nie zostawili jej rzeczy? Wtedy nikt nie miałby pojęcia, że ona zniknęła. Nie wiedziałbym, że się wyprowadziła, gdyby zostawiła ubrania w szafie i inne rzeczy tam, gdzie znajdowały się wczoraj wieczorem. - A to oznacza, że opuściła mieszkanie dobrowolnie. - Na to wygląda - przytaknąłem. - I zapakowała wszystko, co chciała zatrzymać. Może zalegała z czynszem albo czmychnęła, nie płacąc za ostatni miesiąc, i dlatego wyniosła się tak nagle, ale chyba kryje się za tym coś więcej. Dlaczego do mnie nie zadzwoniła? Nawet jeśli nie zamierzała przyjść do kina, dlaczego mnie o tym nie uprzedziła? Pożałowała ćwierć dolara? - Może nie wiedziała, jak ci to powiedzieć. - Co powiedzieć? - Wiedzielibyśmy, gdyby ci powiedziała. Bern, ona z pewnością spakowała się sama. Ktoś inny zapakowałby również pościel i koce. - Podczas gdy ona je zostawiła, uważając za skażone? - Tylko ona wiedziała, czy są na stanie, a czasem mieszkania wynajmuje się razem z pościelą. Co z wyposażeniem kuchni? - Była tam dwupalnikowa kuchenka i mała lodówka. Nie zauważyłem żadnych garnków czy patelni. - Pewnie żywiła się poza domem. - Z tego, co wiem, jadała wyłącznie prażoną kukurydzę. I pół eklerki. - Wzruszyłem ramionami. - Nie sprawdziłem, czy coś zostało w lodówce. Może powinienem był tam zajrzeć. Podczas lunchu zjadłem kawałek pizzy i trochę popcornu na kolację. - To straszne, Bern. - Cóż, zjadłem porządne śniadanie - powiedziałem. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie pamiętam. - Powinieneś coś zjeść. - Powinienem się czegoś napić - stwierdziłem i zaniosłem nasze szklaneczki do baru. Nieco później powiedziała: - Bernie, wciąż myślę, że powinnam cię ostrzec, żebyś nie przesadzał z wódą. A inny głosik podpowiada mi, żebym pozwoliła ci pić, ile chcesz. - Ten drugi - stwierdziłem - to głos prawdy i rozsądku. - Nie jestem tego pewna, Bern. Wlewasz mnóstwo alkoholu do pustego żołądka. - To właściwe dla niego miejsce - odparłem. - A poza tym nie nazwałbym go pustym. - Poklepałem się po rzeczonej części ciała. - Popcorn zajmuje mnóstwo miejsca. Jeśli chcesz napełnić sobie brzuch, nie ma niczego lepszego. - Samo powietrze, Bern. - Jest cięższy od powietrza. Gdyby był lżejszy, nie zostałby w wiaderku. Unosiłby się. - Bern... - Zjadłem sam całe wiaderko - powiedziałem. - Tak to nazywają, wiaderko. A czasem kubełek. - Wiem. - Zwykle zjadałem tylko pół kubełka, ponieważ Ilona zjadała drugą połowę. Wiesz co? Kiedy nie było jej tam za kwadrans siódma, wiedziałem, że nie przyjdzie. Wiedziałem o tym, zanim kupiłem bilety. - Skąd o tym wiedziałeś, Bern? - Po prostu wiedziałem - odrzekłem. - Wie się takie rzeczy. Zastanowiłem się nad tym, co właśnie powiedziałem. - No, czasem po prostu się wie - usiłowałem wyjaśnić. - Nie w taki sposób, jak się wie, że na przykład Pierre jest stolicą Dakoty Południowej. Wiem o tym, ponieważ pani Goldfus zmusiła nas, żebyśmy nauczyli się na pamięć nazw stolic wszystkich stanów. - Kim była pani Goldfus i dlaczego tak się nad wami znęcała? - Była moją nauczycielką w piątej klasie i robiła to, ponieważ taki miała zawód. - Nazwy stolic wszystkich stanów. I nigdy ich nie zapomniałeś? - Nigdy nie zapomniałem Pierre. Może wyleciało mi z pamięci kilka innych nazw. Kiedy zacznę zajadać Ginkgo biloba, będę mógł ci powiedzieć, które zapomniałem. Tylko że kiedy to sobie przypomnę, te nazwy już nie będą zapomniane, no nie? - Strasznie to pokręcone. - Ty to powiedziałaś. Podniosłem szklaneczkę i spojrzałem na nią. Wódka z lodem, ale nie Ludomir, ponieważ nie mieli tu takiej. Doszedłem do wniosku, że to chyba całe szczęście. - Wiedziałem, że ona nie przyjdzie - powiedziałem - i nie ma znaczenia skąd. Po prostu wiedziałem. - Rozumiem, Bern. - I tak kupiłem dwa bilety. Pewnie mógłbym dostać zwrot za jeden z nich, ale nawet nie próbowałem. - Pstryknąłem palcami. - Łatwo przyszło, łatwo poszło. - Ty to powiedziałeś. - I mogłem kupić małe wiaderko popcornu zamiast dużego, ponieważ już wtedy miałem pewność, że ona nie przyjdzie. A co zrobiłem? Poszedłem i kupiłem duży kubełek. - Łatwo przyszło, łatwo poszło? - Wyjęłaś mi to z ust. Opowiadałem ci, jak wycisnąłem dwadzieścia dolarów z Tiglatha Rasmouliana, prawda? - Opowiadałeś, Bern. - To było równie łatwe, jak zabrać dziecku cukierka. Czemu nie wydać tej forsy na popcorn? - Zdarli z ciebie dwudziestkę za kubełek popcornu? - Nie, jasne, że nie. - Miło mi to słyszeć. Bern, niezależnie od tego, ile prażonej kukurydzy masz w żołądku, myślę, że alkohol zaczyna uderzać ci do głowy. - Czyżbym za głośno mówił, Carolyn? - Tak jakby. - Niech to licho - powiedziałem i zniżyłem głos do szeptu. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje. - Nie przejmuj się, Bern. I tak nikt nas tu nie usłyszy. - Racja. - I chyba miałeś niezły pomysł, kiedy postanowiłeś się upić. Może tym sposobem uda ci się o niej zapomnieć. - Zapomnieć o kim? - O rany - mruknęła. - Nie miałam pojęcia, że to tak szybko zadziała. - O Ilonie? Nie mogę o niej zapomnieć, Carolyn. - Teraz tak ci się zdaje - odparła prosto z mostu - ale przyjaźnimy się już od dawna. Przypomnij sobie te wszystkie kobiety, o których oboje musieliśmy zapomnieć przez te lata. Gdzie są teraz? Zapomniane, wszystkie co do jednej. Czas goi rany, Bern, szczególnie jeśli wspomóc go odrobiną szkockiej. - Dziś wieczór piję wódkę. - Wiem, i to zupełnie nie w twoim stylu. Dlaczego? - Za kapitana Hobermana. - Ponownie wziąłem do ręki szklaneczkę i zajrzałem do niej, a potem nieco ją uniosłem i spojrzałem przez nią na klosz pod sufitem. - Problem z wódką - orzekłem - polega na tym, że nie wygląda ciekawie. Jeśli podniesiesz do światła szklaneczkę bursztynowej whisky, to patrząc przez nią, masz wrażenie, że widzisz tajemnice wszechświata. Kiedy zrobisz to samo z wódką, to jakbyś spoglądał przez szklankę wody. - To prawda, Bern. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale to prawda. - A mimo to - ciągnąłem - kiedy ją przełkniesz, nie ma żadnego znaczenia, jaki miała kolor. Działa równie dobrze. - Przechyliłem szklaneczkę i poparłem słowa czynem. - Carolyn? Nie masz nic przeciwko temu, że zanocuję dziś u ciebie? - Skądże - powiedziała. - To bardzo dobry pomysł. Tej nocy nie powinieneś być sam. - Nie o to chodzi. - I nie chciałabym, żebyś w tym stanie jechał metrem, a nawet taksówką. - Ja też nie - powiedziałem - ale i nie o to chodzi. Jutro chcę zacząć od samego rana. - Co zacząć? - Dochodzenie. - Jakie dochodzenie? - Jakie dochodzenie? - powtórzyłem ze zdumieniem. - Czyżbym mówił do siebie? Nie słuchałaś, co mówię? Facet nie żyje, zaginęła teczka, piękna kobieta zniknęła... - Bern - przerwała mi. - To wszystko prawda i przynajmniej w jednym wypadku to niepowetowana strata, ale co to wszystko ma wspólnego z tobą? - Muszę coś z tym zrobić - powiedziałem. - Wódka przez ciebie przemawia, Bern. - Nie - upierałem się. - To moje słowa. - Tak się wydaje - rzekła - ale ja myślę, że to wódka. Ilona spakowała się i wyprowadziła. Gdyby chciała się z tobą zobaczyć, wie, jak się z tobą skontaktować. Jeśli nie chce cię widzieć, to czego od niej chcesz? Wiem, że to było cudowne, to, co was łączyło, ale ona najwyraźniej jest neurotyczką albo prowadzi podwójne życie i gdy tylko za bardzo się do niej zbliżysz, natychmiast ucieka. Znałam takie kobiety, Bern. Żadna z nich nigdy nie znikła tak niespodziewanie, ale niektóre wyczyniały rzeczy, które niewiele się od tego różniły. - Muszę odnaleźć Ilonę - powiedziałem - ale nie to jest najważniejsze. Muszę rozwiązać tę sprawę. - Jak? - Muszę odzyskać teczkę, którą ktoś sprzątnął mi sprzed nosa, i dowiedzieć się więcej o tych dokumentach, które Tsarnoff i Rasmoulian tak bardzo pragną mieć. Ponadto muszę się dowiedzieć, co oznacza słowo CAPHOB i dlaczego znalazło się na mojej walizeczce. Przede wszystkim jednak złapać tego, kto popełnił morderstwo w mieszkaniu na trzecim piętrze przy Wschodniej Siedemdziesiątej Szóstej. - Bern - powiedziała łagodnie. - Nie uważasz, że to zadanie dla policji? - Nie, wcale nie. To moja robota. - Dlaczego tak sądzisz? - Kiedy twój partner zostaje zabity - odparłem - musisz coś z tym zrobić. Może był do niczego i może wcale go nie lubiłeś, ale to bez znaczenia. Był twoim partnerem, więc powinieneś coś z tym zrobić. - O rany - westchnęła. - Nigdy tak o tym nie myślałam. Muszę przyznać, Bern, że kiedy przedstawiasz to w taki sposób, brzmi to tak stanowczo i zdecydowanie, że trudno się z tobą spierać. - No, dzięki, Carolyn. - Nie ma za co. „Był twoim partnerem, więc powinieneś coś z tym zrobić”. Zapamiętam to. - Nagle przeszyła mnie wzrokiem. - Zaczekaj chwilkę. Kto to powiedział? - Ja - odparłem. - Zaledwie minutę temu. - Tak, ale Sam Spade powiedział to pierwszy. W Sokole maltańskim, kiedy zamordowano Milesa Archera. Może nie co do słowa, ale tak powiedział. Zastanowiłem się. - Wiesz co - powiedziałem. - Chyba masz rację. Wyciągnęła rękę i nakryła nią moją dłoń. - Bern - powiedziała łagodnie. - Chcesz wiedzieć, co myślę? Sądzę, że naoglądałeś się za dużo filmów. - Możliwe. - Zaczynasz uważać się za Humphreya Bogarta - stwierdziła - a to może być niebezpieczne. Ten cytat jest niezły, ale nie pasuje do sytuacji. - Nie pasuje? - Hugo Candlemas nie był twoim partnerem. Jeśli już, to raczej pracodawcą. Wynajął cię, żebyś ukradł tę teczkę, i nawet ci nie zapłacił. - To prawda. Z drugiej strony, wcale nie ukradłem tej teczki. - Poza tym wcale nie byliście przyjaciółmi. Wiem, że dziś po południu zidentyfikowałeś jego zwłoki, ale popatrz, ile miałeś przez to kłopotów. - Nie miałem żadnych kłopotów. - Odniosłam inne wrażenie, kiedy opowiadałeś mi o tym. Kręciłeś i kluczyłeś, i wciskałeś Rayowi kit, że masz lepszą pamięć do nazwisk niż twarzy. Czy nie tak powiedziałeś? - Coś w tym stylu. - Zatem jeśli rysy jego twarzy nie wryły ci się w pamięć... - Rysy jego twarzy miałem wyryte w pamięci - odparłem - jak diamentem na szkle. - Przecież mówiłeś... - Wiem, co mówiłem. Nie musisz mi przypominać. - Przepraszam, Bern. - Ja też przepraszam. Nie zamierzałem na ciebie warczeć. To Bogart, nie ja. Podniosłem szklaneczkę. Nie było już w niej wódki, ale lód trochę się roztopił, więc upiłem łyk wody. - W kostnicy wystarczył mi jeden rzut oka - powiedziałem. - Kręciłem i kluczyłem, ponieważ nie chciałem go zidentyfikować. - Dlaczego? - Ponieważ to nie był Candlemas. - Nie? - Nie. Masz rację, Candlemas nie był moim partnerem, ale to nie o nim mówiłem. Miałem na myśli człowieka, który pomógł mi przejść obok odźwiernego i windziarza w Boccaccio. - Chyba nie kapitan Hoberman? - Właśnie on, ponieważ to on był moim partnerem albo prawie partnerem w tej całej aferze. Jego zadanie nie było zbyt trudne, ale zrobił to, co do niego należało, i zasłużył sobie na coś więcej niż miejsce w szufladzie w kostnicy. - Nabrałem tchu. - Nie ma znaczenia, czy zaczerpnąłem to zdanie z filmu, czy wymyśliłem je sam. Tak czy inaczej to prawda. Był moim partnerem i nie żyje, więc powinienem coś z tym zrobić. Rozdział XII Przy śniadaniu powiedziała: - Nie wiem, czy pamiętasz, Bern, ale zanim zasnąłeś, mówiłeś coś o tym, że zniknięcie Ilony ma jakiś związek z zamordowaniem kapitana Hobermana. Jednak nie powiedziałeś, w jaki sposób, i padłeś. - Pamiętam. - Pamiętasz? - Wszystko oprócz tego, że padłem. - Dziwię się, że w ogóle coś pamiętasz. Myślałam, że masz delirium. Byłam na ciebie wściekła, ponieważ obawiałam się, że przez całą noc będę starała się znaleźć to powiązanie, ale nagle był już ranek i Ubi z Archiem miauczeli, domagając się śniadania. Ubi to rosyjski pers, a obdarzony wyjątkowo donośnym głosem Archie to kot birmański. - Wcale ich nie słyszałem - oznajmiłem. - No cóż, spałeś jak zabity, Bern. Ponadto one nie po tobie chodziły. W każdym razie zanim padłeś, obiecałeś, że wyjaśnisz mi wszystko rano. Już jest rano, więc chcę to usłyszeć. Chyba że nie mówiłeś poważnie. - Mówiłem poważnie. - No i? - Nie pamiętam, co ci już powiedziałem. Czy mówiłem o fotografii? Tej, przed którą Ilona zapala świeczki? - Króla jakiegoś tam. - Vladosa. - Obojętnie. Rozpoznałeś go na znaczkach, ponieważ rodzice pozwolili ci zbierać znaczki, kiedy byłeś dzieckiem. - A twoi nie? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Zbyt chłopięce. Myślę, że coś podejrzewali i usiłowali inaczej mnie ukierunkować. Zamiast albumu ze znaczkami dostałam kolekcję lalek. No wiesz, w kartonowych pudełeczkach i w narodowych strojach. - I co zrobiłaś, pourywałaś im główki? - Żartujesz? Uwielbiałam te lalki. - Naprawdę? - Uważałam, że są cudowne. Nadal bym je trzymała, gdybym miała miejsce. Dałam je dzieciom kuzyna. „Tylko je pożyczam - powiedziałam. - Nadal należą do cioci Carolyn”. Na wypadek gdybym kiedyś przeprowadziła się do większego mieszkania, czego nigdy nie zrobię, a gdyby nawet, to nie wiem, czy zdołałabym zabrać te lalki dzieciom. Mają na ich punkcie hopla, szczególnie Jason. - Jason? - Tak, a jego ojciec trochę się tym denerwuje. „Popatrz na mnie - mówię mu. - Szybko się usamodzielniłam i przeniosłam do Village, gdzie próbowałam podrywać dziewczyny wszystkich możliwych narodowości”. - W ich narodowych strojach? - Nie sądzę, żebym kiedyś miała anatruriańską lalkę - powiedziała - ani choćby anatruriańską przyjaciółkę, gdyż nigdy nie słyszałam o takim kraju, dopóki nie zacząłeś chodzić do kina z Iloną. Miałam jednak kilka lalek z tej części świata, w białych bluzkach i bogato haftowanych spódnicach. I z pięknymi twarzyczkami. - Nie przypominaj mi. - Przepraszam, Bern. Słuchaj, Ilona jest z Anatrurii i miała zdjęcie króla i królowej. W jaki sposób to łączy ją z Candlemasem, Hobermanem i Tiglathem, czy jak on się tam zwie? - Rasmoulianem. - Skoro tak twierdzisz. I Sarnoffem. - Tsarnoffem. - Tsak? Nadal nie widzę związku. - Ja też nie widziałem. Olśniło mnie dopiero zeszłej nocy. Jechałem taksówką, a Max Fiddler opowiadał mi tę niewiarygodną historię o kobiecie i jej obrzydliwej małpie. Nie opowiadałem ci tego, prawda? - Nie. - I nie zamierzam. Wcześniej gadał o swojej pamięci, jaka to ona jest wspaniała, i może to zasiało ziarno wątpliwości i kazało mi się zastanawiać - nie wiem. Jednak przypomniałem sobie zaraz po tym, jak wróciliśmy do mojego domu. Dlatego kazałem mu, żeby zawiózł mnie z powrotem do centrum. - A myślałam, że chciałeś zobaczyć się ze mną. - Chciałem - zapewniłem - ale pewnie zaczekałbym z tym do rana. Albo najpierw wszedłbym na górę i schował mój sprzęt, a dopiero potem pojechał metrem do śródmieścia. - Poklepałem się po kieszeniach. - Nadal mam przy sobie wytrychy i latarkę - stwierdziłem. - No cóż, może to i dobrze. Mogę ich potrzebować. - Bern, co sobie przypomniałeś? - To zdjęcie. - Króla... - Vladosa - podpowiedziałem. - Właśnie. Myślałem, że pamiętam go ze znaczków. Jednak nie. - Nie? Przecież sprawdziłeś w katalogu Scotta i znalazłeś tam jego podobiznę, wielką i brzydką jak noc. - Wcale nie brzydką - sprostowałem. - On jest przystojnym mężczyzną. A raczej był, gdyż teraz musiałby mieć ponad sto dziesięć lat. I w tym katalogu wcale nie był wielki. Te ilustracje są maleńkie. Musiałem posłużyć się lupą, żeby się upewnić, że to ta sama osoba, którą widziałem na zdjęciu. - I co? - To, że widziałem go na tej drugiej fotografii i dlatego wydał mi się znajomy. - Jakiej drugiej fotografii? Zdjęcia Ilony z ojcem i matką? - Rozdziawiła usta. - Bern, czy ona jest anatruriańską wersją Anastazji? Zaginioną przed laty księżniczką? Bern! - Co takiego? - Nie rozumiesz? To wyjaśnia, dlaczego spakowała się i zniknęła. Zakochała się w tobie, Bern. - Rzeczywiście, to by wszystko wyjaśniało. - Daj spokój - rzuciła niecierpliwie. - Nie kapujesz? Nie może za ciebie wyjść, ponieważ nie jesteś arystokratą! - W jej oczach pojawił się błysk. - Może musiałaby abdykować, jak książę Windsoru, zrezygnować z tronu Anatrurii dla mężczyzny, którego kocha. Dlaczego tak na mnie patrzysz, Bern? Przecież to możliwe, prawda? - Nie. - Nie? - Właśnie. Uważam, że ona była taką samą księżniczką, jak jej mieszkanie pałacem Buckingham. Ojciec Ilony wcale nie był podobny do Vladosa I. To dwaj różni ludzie. - Och. - Zdjęcie, o którym mówię - wyjaśniłem - widziałem w mieszkaniu w Boccaccio. - W Boccaccio? - Olśniło ją. - W mieszkaniu, do którego się włamałeś! - Bez powodzenia. - Mówiłeś, że tam było zdjęcie faceta w mundurze. To był on? Vlad Palownik? - Nie traciłem tam czasu na oglądanie zdjęć - przyznałem. - Zauważyłem tylko jego białe zęby i fryzurę. Ulizaną i z przedziałkiem na środku. - Niesamowity gość. - I jego mundur - dorzuciłem. - Zwróciłem uwagę na jego mundur. Wyglądał jak członek gwardii pałacowej z operetki Sigmunda Romberga. Widziałem go, zanim znalazłem się w mieszkaniu Ilony, i chociaż facet wydał mi się znajomy, pomyślałem, że wyglądem przypomina młodego Teddy’ego Roosevelta wybierającego się na randkę. Następnego wieczoru zobaczyłem zdjęcie u Ilony i wiedziałem, że gdzieś już widziałem tego gościa. Jednak nie myślałem o fotografii z mieszkania w Boccaccio. Sam nie wiem, może Max Fiddler ma rację. Może powinienem zacząć zażywać wyciąg z miłorzębu. - Jeśli pamiętasz, że powinieneś go kupić - stwierdziła - to wcale go nie potrzebujesz. - Racja. W każdym razie kiedy w czwartek wieczorem zobaczyłem to zdjęcie u Ilony, coś mnie tknęło, tylko nie wiedziałem, o co chodzi. Dopiero zeszłej nocy wreszcie zrozumiałem. - I natychmiast pojechałeś z tą wieścią do śródmieścia. Tylko zapomniałeś mi powiedzieć. - Miałem ci inne rzeczy do powiedzenia. A dlatego w takim pośpiechu ruszyłem do centrum, że nie chciałem wracać do domu. - Dlaczego? - Podejrzewałem, że ktoś może tam na mnie czekać. - Kto? - Nie wiem. - Nie mówisz o Ilonie. Masz na myśli kogoś niebezpiecznego. Skinąłem głową. - Jeden facet już mierzył do mnie z pistoletu. Warknąłem na Rasmouliana, żeby się nie wygłupiał i schował broń, i niech mnie diabli, jeśli nie usłuchał. Tylko ile razy uda się taki numer? Przy następnej okazji może mnie zastrzelić. Skąd wiedział, gdzie mnie szukać? Znał nawet moje drugie imię, do licha! - Czy on też jest z Anatrurii, Bern? - Nie mam pojęcia. Rasmoulian to może być armeńskie nazwisko. A Tiglath mógłby być Asyryjczykiem. - Asyryjczykiem? Z Asyrii? Czy to jakiś kraj? - Już nie - odparłem. - Pamiętasz „Asyryjczyk spadł na nich jak wilk na owiec stado”? To fragment wiersza, ale pamiętam tylko ten jeden wers. Wydaje mi się, że królem starożytnej Asyrii był Tiglatpilesar. Może jednak pomylił mi się z kimś innym. - Skąd ty to wszystko wiesz, Bern? Czy Tiggy też znajdował się na jednym z tych znaczków? Przecząco pokręciłem głową. - Will Durant pisał o nim, ale zapomniałem co. Kiedy czytasz te książki, są bardzo interesujące, ale jak je odłożysz, wszystko ci się miesza. Zdaje się, że ten Tiglatpilesar skopał w swoim czasie mnóstwo tyłków, jak większość ówczesnych władców. - I myślisz, że Tiglath Rasmoulian nosi to imię na jego cześć? - Jezu, nie wiem. Może zmienił imię, bo przedtem brzmiało Caphob. Może zamierza otworzyć restaurację pod nazwą „Dwaj Faceci z Niniwy”. - Niniwy? - To było duże miasto w Asyrii. Tak sądzę. - Wstałem. - Wiesz, na czym polega problem? Znam mnóstwo idiotycznych szczegółów, albo prawie je znam, wszystko, od urywków wierszy po nazwę stolicy Dakoty Południowej, ale żadnych istotnych faktów. Do diabła, nie mam zielonego pojęcia, co się tu dzieje! Jeden facet zostaje zadźgany, drugi podtyka mi spluwę pod nos, zakochuję się w pięknej kobiecie, która po kilku godzinach znika bez śladu, a ja znam tylko nazwę miasta w Asyrii, a i tego nie jestem pewien. Co robisz? - Sprawdzam w słowniku - odrzekła. - Jak się to pisze? Nieważne, już znalazłam. „Niniwa, stolica Asyrii, miasto, którego ruiny leżą nad rzeką Tygrys, naprzeciw Mosulu”. Chcesz, żebym sprawdziła Mosul? - Po co? - Nie wiem. Mosul, Mosul, Mosul. Gdzie jesteś, Mosul? Ach, tutaj. „Mosul, miasto w północnym Iraku nad rzeką Tygrys naprzeciw Niniwy”. Może Tiglath to przekręcone słowo „Tygrys”. - W tym cały problem - powiedziałem. - Mamy milion pytań i szukamy odpowiedzi w katalogach znaczków lub słownikach. Nie dowiem się, co było w tej teczce, zaglądając do jakiejś książki, i nie złapię zabójcy Hobermana, szperając w bibliotece. - Wiem - powiedziała - ale muszę od czegoś zacząć, Bern. A ty nie? - Ja muszę zacząć od jakiejś osoby - odparłem - tylko nie wiem, gdzie jej szukać. Ilona zniknęła. Hugo Candlemas również. Hoberman nie żyje. Kto nam zostaje? - Może Tiggy? - Rasmoulian? Dał mi wizytówkę, ale widniało na niej tylko nazwisko. - Może jest w książce. - Jakiej? W katalogu znaczków czy w słowniku? - W książce telefonicznej. - Już to widzę - mruknąłem, ale mimo to sprawdziłem. Nie było go tam. - Skoro nie ma jego... - Tsarnoff - powiedziałem. - Ten grubas. Tylko że nie wiem, jak ma na imię. - Ilu może tam być Tsarnoffów, Bern? - Racja - przyznałem i sprawdziłem. Nie było ani jednego, co oszczędziło mi wydzwaniania i dopytywania się, ile każdy z nich waży. - Założę się, że jest mnóstwo Sarnoffów - stwierdziła Carolyn. - Rasmoulian bardzo zdecydowanie wymawiał „ts”. Może nazwisko tego grubasa pisze się przez „z”. Sprawdziłem, ale w książce telefonicznej nie było żadnego Tzarnoffa. - Kogo jeszcze mamy? - Głośno myślała Carolyn. - Tamtych dwoje włamywaczy? Nie znamy ich nazwisk. Mówiłeś, że to był mężczyzna i kobieta, tak? - Kochali się. - Mimo to mógł to być mężczyzna i kobieta. Może to był facet, który tam mieszka, i jego dziewczyna. Przyszło ci to do głowy? - Tak. - Naprawdę? - Jasne. To by wyjaśniało, skąd mieli klucz. Może wcale nie byli włamywaczami, może facet nagle postanowił w środku nocy przejrzeć zawartość teczki. Może to leży w jego charakterze. - Nawiasem mówiąc, kim on jest, Bern? - Dobre pytanie. - Candlemas ci nie powiedział? - Candlemas nic mi nie powiedział. Mówił tylko, jakim dobrym jest przyjacielem Abla Crowe’a i o tym, że dostanę pięć tysięcy dolarów albo więcej za godzinę pracy, a poza tym niewiele więcej. Dasz wiarę, że w oparciu o tak skąpe informacje ryzykowałem aresztowanie? - Prawdę mówiąc - odparła - nie. Bernie, właśnie przejrzeliśmy całą listę i nic nam to nie dało. Wiem, że chcesz coś zrobić w związku ze śmiercią Hobermana... - Był moim partnerem - powtórzyłem. - Powinienem coś z tym zrobić. - Skoro tak twierdzisz. Problem w tym, że nie ma od czego zacząć. - Weeks - powiedziałem nagle. - Weeks? - Hoberman go znał - powiedziałem. - Dlatego potrzebowałem Hobermana, ponieważ znał Weeksa, który mieszka w tym budynku. Weeks nie ma z tym nic wspólnego, ale może powiedzieć mi coś o Hobermanie. Ponownie sięgnąłem po książkę telefoniczną. Nie znam jego imienia, tylko adres przy Park Avenue, na której nie mieszkało wielu Weeksów. Okazało się, że ma na imię Charles. Wybrałem jego numer, a kiedy się zgłosił, powiedziałem: - Pan Weeks? Proszę pana, nazywam się Bill Thompson i spotkaliśmy się przelotnie kilka dni temu w towarzystwie kapitana Hobermana. - Po chwili jakoś mnie sobie przypomniał. - Muszę z panem porozmawiać - oznajmiłem. - Zastanawiałem się, czy mógłby mi pan poświęcić piętnaście minut swojego cennego czasu. Zawahał się. Żywił nadzieję, że ja niczego nie sprzedaję i nie zbieram pieniędzy na żaden cel, choćby nie wiem jak szczytny. - Nie - zapewniłem go. - Mam kłopot, panie Weeks, i być może pan mógłby mi pomóc. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, przyjdę do pana. Dobrze? Powiedzmy za pół godziny do czterdziestu pięciu minut? Doskonale. Nazywam się Bill Thompson. Odłożyłem słuchawkę. - Bill Thompson? - powtórzyła Carolyn. - Wyjaśnię ci to później. Czy mogę pójść tam w takim stanie? - Wyglądasz całkiem nieźle. Przesunąłem dłonią po policzku. - Nie zaszkodziłoby mi, gdybym się ogolił. - Zaszkodziłoby ci, gdybyś zrobił to moją maszynką. Dobrze wyglądasz, Bern, a poza tym nie idziesz tam ubiegać się o pracę, no nie? Ponadto nie masz czasu na golenie. Chodźmy. - Chyba nie idziesz ze mną, co? - Nie zostanę w domu - odparła. - Pamiętasz, co powiedziałeś? Kiedy twój partner zostaje zabity, powinieneś coś z tym zrobić. No cóż, kiedy twój najlepszy przyjaciel wpadnie jak śliwka w kompot, powinieneś mu pomóc. - Twoja obecność chyba w niczym nie zaszkodzi - mruknąłem. - Chociaż nie uprzedziłem Weeksa, że nie przyjdę sam. Już byliśmy na korytarzu i Carolyn odwróciła się, żeby zamknąć drzwi na klucz. - Odpręż się, Bern - powiedziała. - Nie pójdę z tobą do Boccaccio. Wcale bym ci nie pomogła. Tylko bym przeszkadzała. - A dokąd się wybierasz? - Do twojej księgarni - odparła. - Pamiętasz Rafflesa? Ktoś musi go nakarmić. Rozdział XIII - Pan Thompson - powiedział Charles Weeks. - Teraz sobie pana przypominam. Tamtej nocy widziałem pana zaledwie przez chwilę i nie byłem w stanie przywołać na pamięć pańskiego obrazu. Nie byłem pewien, czy pana poznam, ale oczywiście poznaję. Proszę wejść, dobrze?, i powiedzieć mi, skąd pan zna kapitana Hobermana oraz dlaczego pan uważa, że mogę w czymś pomóc. Dość dobrze go zapamiętałem, ale nie wiem, czy rozpoznałbym go, gdybym spotkał go na ulicy. Tamtej nocy nosił koszulę z podwiniętymi rękawami, szelki i kapelusz, natomiast tego ranka nakrycie głowy zostawił na wieszaku i miał na sobie hawajską koszulę, białe bawełniane spodnie i espadryle. Teraz było widać, że jest łysy, nie licząc wianuszka siwych włosów. Podejrzewałem, że tamtej nocy też był łysy, ale skrywał to kapelusz. - Gdyby zadzwonił pan pięć minut wcześniej - oznajmił - nie zastałby mnie pan. Rano wypijam filiżankę kawy, a potem idę na mniej więcej godzinny spacer. W drodze do domu kupuję gazetę i czytam ją przy śniadaniu. Kiedyś zamawiałem ją do domu, żeby czytać przy kawie, ale okazało się, że potem nie chce mi się już nigdzie iść. Dziś rano właśnie robiłem sobie jajecznicę, kiedy pan zadzwonił. Trajkocząc, nie odrywał ode mnie oczu i wyczułem, że bacznie mi się przygląda. - Tak więc trafił pan idealnie - ciągnął - choć z tego, co wiem, mógł pan dzwonić kilkakrotnie, ponieważ nie mam automatycznej sekretarki. Widzi pan, jestem na emeryturze, więc rzadko ktoś do mnie dzwoni i przeważnie w niezbyt pilnych sprawach. Przygnębiająca większość to telefony z wiadomością o śmierci któregoś z moich znajomych, a takich wieści raczej nie przekazuje się automatycznej sekretarce, prawda? - Uśmiechnął się łagodnie. - Przynajmniej ja nie zrobiłbym tego, chociaż z pewnością są ludzie, którzy tak by postąpili. Mam kawę, ale obawiam się, że jest z kofeiną, i muszę pana ostrzec, że dość mocna. - Taką lubię. - Zaraz wracam. Wyszedł do kuchni i zostawił mnie w tradycyjnie urządzonym pokoju, w którym wszystko nosiło ślady zużycia, ale nie zaniedbania. Mógłby to być pokój w domu, w którym się wychowałem. Na obracanej dębowej półce stały książki, głównie historyczne oraz biografie. Jedynym obrazem był olejny impresjonistyczny krajobraz w prostej drewnianej ramce. Kawa, zgodnie z zapowiedzią, była tak mocna, że nabierało się ochoty do spaceru. Pochwaliłem ją, a gospodarz z zadowoleniem skinął głową. - Lekarz powiedział mi, że nie powinienem pić mocnej kawy - rzekł. - A ja kazałem mu iść do diabła. Jestem wdowcem, nie mam dzieci i swoje już przeżyłem. Picie mocnej kawy to mój jedyny nałóg, jeśli można to tak nazwać. Niech mnie diabli, jeśli zrezygnuję z tej przyjemności tylko po to, żeby żyć dłużej niż kilku moich starych przyjaciół. Mam do pana mówić William Thompson czy może woli pan Bill? - Może być Bill. - Jeśli dobrze pamiętam, mówił pan, że mieszka w tym budynku, chociaż nie przypominam sobie, żebym już tu pana widział. Oczywiście to duży budynek. - Tak. - I kazaliście facetowi z recepcji, żeby zadzwonił do mnie i zapowiedział was, chociaż mogliście wpaść bez zapowiedzi, ponieważ już was oczekiwałem. To bardzo uprzejmie z waszej strony. W recepcji był Ramon czy Sandy? Coś w jego spojrzeniu ostrzegło mnie. - Nie mam pojęcia - powiedziałem. - Nie mieszkam w Boccaccio, panie Weeks. - Jednak twierdził pan tak tamtej nocy, czyż nie? A może zawodzi mnie pamięć? Pamięć miał tak dobrą, jakby żywił się wyłącznie miłorzębem. - Obawiam się, że nie powiedziałem prawdy. - Chyba to nie było kłamstwo, hę? Czułem się tak, jakbym szorował sobie język szarym mydłem. - Było - odparłem - i obawiam się, że nie jedyne, jakie popełniłem. - Ach tak? - Nie jestem starym znajomym kapitana Hobermana. Poznaliśmy się niecałą godzinę wcześniej, zanim przedstawił mnie panu. - W ten sposób chciał pan nawiązać ze mną znajomość? - Nie, proszę pana. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, wcale by mnie pan nie zobaczył. Kiedy wysiedliśmy z Hobermanem z windy, zamierzałem pójść dalej schodami, zanim on zadzwoni do drzwi. - Co panu przeszkodziło? - Windziarz nas obserwował. - Zatem udawaliście, że idzie pan do mnie. Tymczasem miał pan jakąś sprawę do załatwienia gdzie indziej w tym budynku. - Tak. - Co to była za sprawa, jeśli wolno spytać? - Jestem specjalistą od zabezpieczeń - odparłem. - Zatrudniono mnie, żebym złożył wizytę w pustym mieszkaniu. - W Boccaccio? Nie wiedziałem, że są tutaj jakieś puste mieszkania. - Pustym tego wieczoru. Zastanowił się nad tym. - Innymi słowy, lokatorów nie było w domu. Czy dano panu klucze? - Niezupełnie. - Zatem najwidoczniej nie potrzebuje ich pan. Niech pan nie zwiesza głowy. Nie ma powodu wstydzić się swoich umiejętności, nawet takich, które często są wykorzystywane w niewłaściwy sposób. Na Boga, czy tylko dlatego Cappy Hoberman tu przyszedł? Chciał wprowadzić pana do budynku? - Jestem pewien, że z przyjemnością pana odwiedził - zapewniłem pospiesznie - ale... - Zastanawiałem się, o co tu chodzi - rzekł. - Cappy nie był krętaczem. Raczej nazwałbym go zwyczajnym zjadaczem chleba. - Lubił też tytoń i wódkę. - Owszem. Zadzwonił do mnie dzień lub dwa dni wcześniej, zanim obaj pojawiliście się u mnie. Zdziwiłem się, ponieważ od lat nie miałem od niego żadnych wieści. Nawet nie wiedziałem, czy jeszcze żyje. - Zamilkł na moment, mierząc mnie badawczym spojrzeniem. - Powiedział, że chciałby się ze mną zobaczyć. No cóż, ostatnio mam mnóstwo czasu. Z niecierpliwością oczekiwałem na godzinkę lub dwie pogawędki o dawnych czasach. Zaproponował środowy wieczór. Późno, około północy. Powiedział, że ma wiele spraw do załatwienia w Nowym Jorku i dopiero o tej porze znajdzie trochę czasu. Zasugerowałem, żebyśmy spotkali się w jakimś lokalu, ale nie chciał o tym słyszeć. Uprzedził, że może się spóźnić i nie chce, żebym czekał. Ponadto miał coś dla mnie i chciał przynieść mi to do domu. - Przechylił głowę. - Chyba w ten sposób chciał wprowadzić pana do budynku. - Pewnie tak. - Zadał sobie mnóstwo trudu. Przyniósł mi prezent, tę myszkę. Stoi na stoliku po lewej. Była mała i zręcznie wyrzeźbiona. - Piękna - stwierdziłem. - Z kości słoniowej? - Kościana. - Jego spojrzenie przestało być już takie świdrujące i stało się trochę nieobecne. - Widziałem ją już, zaraz po tym, jak została wyrzeźbiona. Wtedy była śnieżnobiała. Pożółkła z wiekiem. „Zobaczyłem ją na wystawie - powiedział Cappy - i pomyślałem o tobie. Niemal równie dobra jak ta, którą wyrzeźbił tamten starzec”. No cóż, jest nie tylko równie dobra jak robota Letchkova - to jego dzieło. Poznałem od razu i ani przez chwilę nie wierzyłem, że Cappy zobaczył ją na jakiejś wystawie. Od kiedy to zaczął oglądać wystawy? Jednak raczej nie mógł przechowywać jej przez tyle lat. Do licha, jak udało mu się ją zdobyć? - Poszukał wzrokiem moich oczu. - Pan nie wie, o czym mówię, prawda? - Nie wiem. - Skąd miałby pan wiedzieć? Znaliśmy się od wielu lat, Cappy Hoberman i ja. Tak jak z Woodem, oczywiście, Rennickiem i Batemanem. Nasza piątka była powszechnie znana jako Bob i Charlie Show. Widzi pan, Rennick miał na imię Robert i Bateman też, a każdy z pozostałych nosił imię Charles. Pracując razem, musieliśmy trochę pozmieniać nasze imiona. Najprościej było zrobić Roba od nazwiska Rennick i Boba z Batemana. Ja pozostałem Charlesem, lecz Wood został Chuckiem, gdyż tak wołano na niego, kiedy był chłopcem. A Hobermana nazywaliśmy Cappy. - Ponieważ był kapitanem? - Ha! Był kapitanem jedynie drużyny piłkarskiej w college’u. Po prostu był urodzonym przywódcą. Nie mieliśmy żadnych stopni. Nie byliśmy armią. Oficjalnie nawet nie istnieliśmy. - Upił łyk kawy. - Wywlekam na światło dzienne stare widma. Sądzę, że teraz nikogo to już nie obchodzi. Zimna wojna już się skończyła, prawda? Nie wiem, czy można to nazwać zwycięstwem, ale wygląda na to, że tamci przegrali. A przynajmniej zeszli z boiska. - Kiedy to było? - Och, wieki temu. Kiedy zabito Masaryka w Czechosłowacji? Pan nie pamięta, ale ja powinienem. W 1948 roku? Nasza przygoda zaczęła się rok później. Mój Boże, byłem jeszcze chłopcem. Uważałem się za dorosłego mężczyznę, nawet zbyt dojrzałego jak na swój wiek, a tymczasem byłem jeszcze nie opierzonym młokosem. - Był pan w Czechosłowacji? - Dlaczego pan tak sądzi? Ach, dlatego że wspomniałem o Masaryku. Nie, działaliśmy na południowy wschód od Czechosłowacji. Przeważnie na Bałkanach. Przemykaliśmy przez granice, wymienialiśmy hasła i odzewy w kawiarniach i zaułkach. Myśleliśmy, że to taka gra, i wierzyliśmy, że robimy to dla dobra naszego kraju. Ośmielę się powiedzieć, że myliliśmy się co do jednego i drugiego. - Co robiliście? - Budziliśmy w ludziach nadzieję i ryzykowaliśmy ich życie, a także własne. - Milczał chwilę, zastanawiając się nad tym. - Teraz to już nie ma żadnego znaczenia - rzekł - i raczej nie ma nic wspólnego z pańską wizytą, prawda? - Myślę, że ma. - Jak to, na Boga? Minęło prawie pół wieku. Większość tych ludzi nie żyje. - Pozwoli pan, że o coś zapytam - odparłem. - Czy był pan kiedyś w kraju zwanym Anatrurią? - Jezu Chryste - mruknął. - To nie kraj. Przed Garibaldim i Risorgimento mawiano, że Włochy to tylko pojęcie geograficzne. Anatruria nie była nawet tym. - Mieli króla, prawda? - Starego Vladosa? Nie wiem, czy jego noga kiedykolwiek stanęła na ziemi tego niby- królestwa. No wie pan, wprawdzie ogłosili niepodległość mniej więcej w tym czasie, kiedy zawarto traktat wersalski, ale mam wrażenie, że zrobili to na odległość. Zanim ja usłyszałem o Anatrurii, minęło trzydzieści lat i Vlados był starcem żyjącym tam, gdzie można było się spodziewać - w frankistowskiej Hiszpanii lub Portugalii Salazara. Nie pamiętam dokładnie. Niepodległość Anatrurii była ideą, której czas dawno przebrzmiał. Nikt już o niej nie pamiętał, nikt prócz garstki nacjonalistycznych pomyleńców, którzy od zbyt wielu pokoleń żenili się ze swoimi kuzynkami. - A wasza piątka? - Nasza piątka, Bob i Charlie Show... My mieliśmy wzniecić bunt. Ciekawe, kto uznał to za dobry pomysł? I realny? - Pokręcił głową. - Po kilku latach wypadłem z gry i wróciłem do Stanów. Na Węgrzech wybuchło powstanie, studenci rzucali koktajle Mołotowa, próbowali niszczyć rosyjskie czołgi butelkami z benzyną. Tam zginął Królik. - Królik? - Bob Bateman. Wszyscy używaliśmy pseudonimów i ja, oczywiście, byłem Myszą. To dlatego Cappy przyniósł mi tę figurkę, chociaż nie mam pojęcia, jak udało mu się ją zdobyć. Bateman był Królikiem. No cóż, był trochę podobny do królika, no nie? Królicze rysy, króliczy nos i płochliwy króliczy sposób bycia, chociaż w czasie akcji był nieustraszony. Ja wcale nie wyglądałem jak mysz, ale ktoś kiedyś powiedział, że jestem cichy jak myszka. Nie sądzę, żebym był, ale może... - A co z Hobermanem? - On był Baranem, który spuszcza łeb i rusza do ataku. Podejrzewam, że grając w baseballowej drużynie w college’u, zawsze atakował środek linii. Rob Rennick miał w sobie coś kociego, więc nazwano go Kotem. I na pewno zgadnie pan, jaki pseudonim nosił Charles Woods. - Słoń - powiedziałem. - Słoń? Na miłość boską, dlaczego Słoń? - Bo nigdy nie zapomina - odparłem. - I trzyma trąbę przy sobie. Nigdy nie spotkałem tego człowieka, więc czemu pan sądzi, że mógłbym zgadnąć, jaki nosił pseudonim? - No cóż. Zaraz pan to zrozumie. On jako jedyny nosił pseudonim pochodzący od brzmienia nazwiska. Jako Chuck Wood nosił pseudonim Świstak* [Woodchuck (ang.) - świstak (przyp. tłum.).]. Wcale nie twierdzę, że był fizycznie podobny do tego zwierzątka, ale działał spokojnie i z uporem. Po prostu „przegryzał” problem, aż dopiął swego. - A te figurki? - Wyrzeźbił je niejaki Letchkov. To bułgarskie nazwisko. Był Bułgarem, jak większość tych ludzi, chociaż wyzwałby cię na pojedynek, gdybyś go tak nazwał. Upierał się, że jest Anatrurianinem. Letchkov był starym człowiekiem, więc z pewnością dawno już nie żyje. Każdy z naszej piątki dostał zwierzątko i paru innych również. Była tam świnka, kozioł i inne, których nie pamiętam. Widzi pan, niektórzy anatruriańscy działacze również używali nazw zwierząt jako pseudonimów. - Co się stało z figurkami? - Pozostały w Anatrurii, a właściwie tam, gdzie miały powstać. Przynajmniej zakładałem, że zostały. Myszka w jakiś sposób przedostała się przez ocean. Dla małej myszki to bardzo duży dystans do przepłynięcia. - Jeśli to ta sama mysz. - Zdziwiłbym się bardzo - rzekł - gdyby to nie była ta sama mysz. Jednak już za długo mówię o tym zamkniętym rozdziale mojego życia, panie Thompson. Chociaż nie sądzę, żeby po tylu latach zagrażało to bezpieczeństwu naszego kraju, chyba na tym zakończę i dam panu szansę wyjaśnić, w jaki sposób nasza działalność w Anatrurii połączyła pana z Cappym Hobermanem i sprowadziła do tego budynku. - Widywałem się z pewną młodą kobietą - odparłem. - Ona jest Anatrurianką i... - Jak się nazywa? - Ilona Markova. - Brzmi jak bułgarskie nazwisko, więc może być anatruriańskie. - Powiedziała mi, że jest Anatrurianką, i na ścianie w mieszkaniu miała mapę Europy Wschodniej z wyrysowanymi czerwonym flamastrem granicami tego kraju. A na honorowym miejscu fotografię Vladosa i Liliany. - Liliana - powtórzył. - Rzeczywiście, tak nazywała się królowa. Zapomniałem, jak miała na imię. Czy pańska przyjaciółka powiedziała panu, jak zginęła Liliana? - Nie powiedziała mi nawet, kim było tych dwoje. Jak zginęła Liliana? - W wypadku samochodowym na południu Francji, rok czy dwa przed wybuchem drugiej wojny światowej. Vlados był ciężko ranny, ale przeżył. Anatruriańscy separatyści uważali, że to była robota TMOR. - TMOR? - Tajnej Macedońskiej Organizacji Rewolucyjnej. Istotnie, taka akcja byłaby w ich stylu, ale czy traciliby czas na organizowanie zamachu na pretendenta do mitycznego tronu nie istniejącego państwa? Ja podejrzewam, że Vlados był pijany. Albo on, albo jego szofer, jeśli go miał. - Mówiąc, spoglądał na obraz wiszący na przeciwległej ścianie. Teraz popatrzył na mnie. - Skąd pan wie, że to byli oni? Vlados i Liliana? - Ze znaczków. - Znaczków? No tak, oczywiście! Anatrurianie, z którymi pracowaliśmy, wciąż mówili o tych znaczkach, jakby ich wydrukowanie w Budapeszcie dowodziło słuszności ich sprawy. Nie wiem, czy ktokolwiek z nich naprawdę widział choć jeden z tych mitycznych znaczków. Chyba nie ma pan tej serii, co? O ile wiem, są bardzo rzadkie. Wyjaśniłem mu, że widziałem je w katalogu Scotta. - No dobrze - powiedział. - Pana przyjaciółka jest Anatrurianką i sprawia wrażenie lojalnej poddanej Vladosa Pierwszego i Ostatniego. Chyba nie tylko to wzbudziło pańskie zainteresowanie. - Ona zniknęła. - Rozumiem. Całkowicie? - Bez śladu. - Co łączy ją z Boccaccio? Czy włamanie do jednego z mieszkań w tym budynku to był jej pomysł? - Nie. - Które to było mieszkanie? Kto w nim mieszka? - Apartament 8-B i nie wiem, kto w nim mieszka. Jednak to też Anatrurianin. - Skąd pan to wie? - On też ma zdjęcie Vladosa. - Poważnie? No tak, widzę, że tak. To samo zdjęcie? Mówię o pozie, nie o egzemplarzu. - Inne. Na tym zdjęciu jest sam i w mundurze. - Władcy uwielbiają mundury - mruknął - szczególnie jeśli nie mają kraju, po którym mogliby je obnosić. Zatem wszedł pan do tego mieszkania. Na pewno, skoro widział pan tę fotografię. - Tak. - I opuścił je pan z tym, po co pan tam przyszedł? - Nie. Przeszkodzono mi - odparłem i wyjaśniłem, że schowałem się w szafie, a kiedy z niej wyszedłem, teczki nie było. - Z pewnością wciąż pan tam tkwił, kiedy Cappy wychodził. Nie został u mnie długo. Spodziewałem się długiej wizyty, a tymczasem zabawił najwyżej dziesięć minut. I nie mogę powiedzieć, żebym go zatrzymywał. Jego wizyta przywołała rozmaite wspomnienia, nie wszystkie przyjemne. Jego prezent również. Ta mysz. Zawsze uważałem ją za najlepsze dzieło Letchkova, może jednak dlatego, że to byłem ja... Chciałem powiedzieć - mój pseudonim. Teraz mam tę figurkę, no nie, i cieszę się z tego, ale przekonałem się, że z każdym rokiem coraz mniej interesuję się tym, co posiadam. Co się stało z Cappym? Zadał to pytanie znienacka, ale nie musiałem zastanawiać się nad odpowiedzią. Spodziewałem się, że spyta o to prędzej czy później, i zdecydowałem, co mu powiem. - Nie żyje - odparłem. - Ktoś go zabił. Rozdział XIV - Ten cały Candlemas - powiedział Charles Weeks. - Wydaje się oczywiste, że to on zabił Cappy’ego, czyż nie? Tylko dlaczego zostawił ciało we własnym mieszkaniu? Byliśmy w kuchni, siedząc przy owalnym sosnowym stole i znów pijąc kawę. Skoro powiedziałem mu o Hobermanie, nie było żadnego powodu ukrywać przed nim reszty. - Chyba - dorzucił - że nie spodziewał się, iż ktoś znajdzie zwłoki. - Trudno byłoby je przeoczyć - odparłem. - Z tego, co słyszałem, wynika, że leżał na samym środku pokoju. - Plamiąc krwią dywan. - Tak. - I pisząc skrót swojego nazwiska na dyplomatce. - Właśnie. - Ściśle mówiąc, na pańskiej dyplomatce, chociaż nie sądzę, żeby wybór podłoża miał jakiekolwiek znaczenie. Prawdopodobnie ta walizeczka była jedyną rzeczą, jaką miał pod ręką. Zastanawiam się, czy jego morderca działał równie impulsywnie. - Co ma pan na myśli? - Gdybym ja był Candlemasem - rzekł - a pan Cappym Hobermanem, którego chciałbym zabić, nie chwytałbym za nóż i nie zarzynał pana na środku swojego salonu. Załóżmy jednak, że nie miałem zamiaru pana zabić. Załóżmy, że nagle zapragnąłem to zrobić i dostrzegłem możliwość dokonania zabójstwa. Załóżmy, że czas naglił. Nie zważałem na niedogodne miejsce i porę. Nie mogłem czekać. - Hoberman był tutaj. - Przez jakieś dziesięć minut, może piętnaście. - Kiedy stąd wyszedł, zapewne wrócił prosto na Siedemdziesiątą Szóstą Ulicę. Miałem zaraz przynieść tam teczkę, więc pewnie chciał tam być, kiedy przyjdę. - Jednak na długo przed pańskim przewidywanym przybyciem Candlemas go zabił. Nie chciał dzielić się łupem, chociaż jeszcze nie miał łupu w ręku? - Machnięciem ręki zbył to pytanie. - Nie musimy znać motywu. Ten pojawił się nagle i niespodziewanie, skoro Candlemas postanowił uczynić coś, co z pewnością wolałby zrobić w innym miejscu i czasie. Tymczasem pchnął nożem wspólnika we własnym mieszkaniu, w którym lada chwila miał pojawić się pan. - I zostawił tam ciało. - Pozostawił Hobermana, który nakreślił swoje ostatnie słowa, równie tajemnicze jak jedyny ślad pierwszych osadników na wyspie Roanoke. Wie pan, oni zniknęli, pozostawiając jedynie słowo „CROATOAN” wyryte na pniu drzewa, i nikt nigdy nie zdołał logicznie tego wytłumaczyć. Co to miało oznaczać? Co Cappy miał na myśli, pisząc na walizce „CAPHOB”, i dlaczego Candlemas mu na to pozwolił? - Jeśli nie zabił go Candlemas, a ktoś inny, to nadal to nie wyjaśnia, dlaczego odszedł, zostawiając zwłoki i wiadomość. - Nie - przyznał - nie wyjaśnia. Jeśli jednak zrobił to Candlemas, miałby duży problem. - No pewnie. Ten problem leżał na środku jego salonu. - Właśnie. I co mógł z nim zrobić? - Pozbyć się go... - Jak? Cappy nadal był rosłym mężczyzną. Czy Candlemas był mięśniakiem, który mógł przerzucić sobie Cappy’ego przez ramię i znieść go po schodach? - Skądże. Był zaledwie średniego wzrostu i raczej szczupły. - Nie był zbudowany jak ciężarowiec? - Nie. - No to co mógł zrobić? Co pan by zrobił na jego miejscu? - Ja? - Tak, pan. Załóżmy, że nagle w pańskim mieszkaniu znalazł się trup. To nie plama na ścianie, nie można go zamalować. Jak pozbyłby się pan zwłok? - Prawdę mówiąc - powiedziałem - kiedyś znalazłem się w takiej sytuacji. - Ach tak? - W moim antykwariacie - wyjaśniłem pospiesznie - i nie miałem z tym nic wspólnego, ale musiałem usunąć stamtąd ciało. Wypożyczyłem wózek inwalidzki. - Bardzo sprytnie - rzekł z podziwem Weeks. - Jednak trudno go zdobyć w środku nocy, a poza tym nie byłby zbyt użyteczny na trzecim piętrze domu bez windy. - Rzeczywiście. - Zatem skreślamy tę ewentualność. Musiałby pan zrobić kilka kursów. - Dlaczego? - To nieprzyjemny temat - rzekł - ale nie da się go ominąć, prawda? Pociąłby pan ciało na kawałki i wyniósłby jeden po drugim, pozbywając się ich w jakiś pomysłowy sposób. - Tu ręka, tam noga. Tylko że kapitanowi Hobermanowi nie brakowało żadnego fragmentu ciała, kiedy znalazła go policja. W przeciwnym razie z pewnością by o tym wspomnieli. - Może pański Candlemas jeszcze nie zabrał się do roboty - zauważył łagodnie. - Potrzebowałby narzędzi, prawda? A nie miał ich pod ręką, chyba że często robił takie rzeczy. Potrzebowałby piły lub topora albo jednego i drugiego. Mieszkaniec przedmieścia mógłby mieć takie narzędzia pod ręką, ale nie przeciętny lokator nowojorskiego mieszkania. - Tak więc w środku nocy wybrał się na poszukiwanie tasaka? - Ma pan rację. O tej godzinie nie znalazłby ani jednego otwartego sklepu z narzędziami. Jednak restauracja to zupełnie co innego. Może znał jakiegoś szefa kuchni, który pożyczyłby mu potrzebne narzędzia, nie zadając żadnych pytań. A może miał solidny nóż do krojenia mięsa i tylko poszedł kupić plastikowe worki oraz taśmę do ich zaklejenia. On wychodzi z mieszkania, biedny Cappy leży na podłodze, a pan wciąż tkwi w szafie na ósmym piętrze. - Gliny pojawiają się, budzą dozorcę, a potem czekają, aż przyjedzie wezwany ślusarz. - A właściwie, co sprowadziło tam policję? Anonimowy telefon? - Tak powiedział Ray Kirschmann. Ktoś usłyszał jakieś hałasy. - Hmm. Zakładam, że Candlemas wrócił do domu, zobaczył ludzi czekających na ślusarza pod drzwiami swojego mieszkania lub na schodach. Co robi? - Wybiera z bankomatu tyle pieniędzy, ile może - odparłem - i leci do Australii, postanowiwszy rozpocząć nowe życie. Od tej pory nikt nie miał o nim żadnych wieści. - Racja, nie miał. Jak pan sądzi; dlaczego nie skontaktował się z panem? Z tego, co wiedział, opuścił pan tamto mieszkanie z teczką. Czy nie chciał jej zdobyć? - Może próbował. Może kogoś po nią wysłał. - Tego faceta o niezwykłym nazwisku? - Oni wszyscy mają niezwykłe nazwiska - stwierdziłem. - Chyba tylko w powieści Rossa Thomasa spotkałem tyle osób o niezwykłych nazwiskach. Jeśli ma pan na myśli Tiglatha Rasmouliana, to i owszem, mógł go przysłać Candlemas. Nie chciał pokazywać się osobiście, ponieważ policja uważała, że ma go z głowy jako lokatora kostnicy. W rzeczy samej, kiedy Rasmoulian pojawił się w mojej księgarni, jeszcze nie zidentyfikowałem ciała. - Tak więc gdyby Candlemas osobiście pojawił się w pańskiej księgarni... - Pomyślałbym, że widzę ducha. Może więc przysłał Rasmouliana. Bo kto poza Candlemasem wiedział, że jestem w to zamieszany? - Jeśli czegoś się tam dowiedziałem - rzekł, niedbale machnąwszy rękaw kierunku, w którym prawdopodobnie znajdowała się Europa - to tego, że zazwyczaj zaskakująco wiele osób posiada użyteczne informacje w danej sprawie. Widzi pan, są rozmaite przecieki. Ludzie grają na kilka frontów. Bardzo niewiele osób potrafi dochować tajemnicy. - Candlemas wszedł do mojej księgarni we wtorek, a następnego wieczoru włamałem się do wskazanego mieszkania mniej więcej w tym samym czasie, kiedy on popełnił morderstwo. W piątek po południu Tiglath Rasmoulian wiedział już o mnie dość, żeby przyjść do mojego antykwariatu i wycelować we mnie broń. Rany boskie, znał nawet moje drugie imię. - Grimes. - Właśnie. Czy wieści nie rozeszły się za szybko? Jedynymi ludźmi, którzy wiedzieli o moim udziale w całej tej sprawie, byli Candlemas i Hoberman, a ten ostatni już nie żył. - Nie zapomina pan o dziewczynie? - Ilonie? - Oczywiście. Po chwili powiedziałem: - Ja również brałem to pod uwagę. To, że nie weszła do mojej księgarni przypadkiem. Ten zbieg okoliczności wydaje się zbyt nieprawdopodobny. Jednak my tylko chodziliśmy razem do kina i rozmawialiśmy wyłącznie o tym, co oglądaliśmy na ekranie. Jeśli chciała mnie wrobić, to nie spieszyła się z tym. A kiedy urobiła mnie tak, że byłem gotowy dla niej zabijać smoki, a przynajmniej spełnić każde jej życzenie, nagle zniknęła. Nie pojmuję tego. - Istotnie, to tajemnicza sprawa. Jednak Anatrurianie to tajemniczy ludzie. - Najwidoczniej. - Candlemas jest wystarczająco zagadkowy, żeby być Anatrurianinem. Mówił z obcym akcentem? Zaprzeczyłem. - Mówił jak wykształcony Amerykanin. Domyślam się, że urodził się w Stanach, chociaż niekoniecznie w Nowym Jorku. Jego nazwisko z pewnością nie brzmi jak anatruriańskie. - Raczej jak jedno z wielu często zmienianych nazwisk. Candlemas to angielskie nazwisko. To nazwa kościelnego święta Matki Boskiej Gromnicznej, wiesz? Obchodzonego w zimie, o ile się nie mylę, po święcie Trzech Króli, ale jeszcze przed wielkim postem. Świętuje się wtedy oczyszczenie Matki Boskiej i przyniesienie Dzieciątka Jezus do świątyni. Na początku roku, prawdopodobnie w określony dzień przed lub po nowiu. Hugo Candlemas... Może naprawdę tak się nazywał. Trudno wymyślić coś takiego. - Nazwiska - powiedziałem. - Candlemas, Tsarnoff, Rasmoulian. Mam tylko kilka nazwisk, które nic mi nie mówią. Może powinienem zostawić całą tę sprawę. - Czemu pan tego nie zrobi? - zapytał. - Przecież nie ma pan w tym żadnego interesu. Wprawdzie nie zapłacono panu za nocną robotę, ale podejrzewam, że w pańskim fachu zdarza się to od czasu do czasu. - Częściej niż od czasu do czasu - odrzekłem. - Mogę zrozumieć, że ta kobieta zawróciła panu w głowie. Wygląda jednak na to, że znikła dobrowolnie. Czy ma pan jakieś powody, aby podejrzewać, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo? Albo że potrzebuje pomocy? - Nie. Jeśli zechce znów mnie zobaczyć, to łatwo może mnie znaleźć. - No właśnie. - Pochylił się do przodu, z błyskiem w oku. - To chyba nie jest chęć zysku, co? Ponieważ nie wie pan, kto ma teczkę, ani nawet co w niej jest, nie może pan liczyć na to, że dzięki niej się wzbogaci. Policja pana nie podejrzewa, więc nie musi pan rozwiązywać tej sprawy, aby oczyścić się z podejrzeń. Czemu więc nie wróci pan do sprzedawania książek i włamywania się do domów? - Czuję się w to wplątany - odpowiedziałem. - Właśnie tak. Czuje się pan zobowiązany, pomimo niedorzeczności całej tej sprawy i nie bacząc na konsekwencje. Tkwi pan w tym po uszy i pal diabli skutki. - Przypuszczam, że to brzmi dość głupio. - Głupio? Na Boga, chłopcze, gdybyśmy mieli choć kilku podobnych do pana w Anatrurii, historia mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. - Wyprostował się i zatarł ręce. - Mam kilka pomysłów - powiedział. - Wprawdzie minęło trochę czasu, ale mam odrobinę doświadczenia w tych sprawach. Mówiąc, kreślił linie i kółka w swoim notesie, sugerując różne możliwości i objaśniając, co już wiemy, a czego jeszcze nie. Nie dostrzegałem żadnego sensu w tych kreskach i kółkach, ale jego rozumowanie było jak najbardziej prawidłowe. - Doskonale - powiedziałem wreszcie - ale zabrałem panu zbyt dużo czasu i... - Mojego czasu? Zabierze go pan dużo więcej, nim uda nam się doprowadzić tę sprawę do końca. Jeśli pan jest w to wplątany, to ja też. - Ale dlaczego? Przecież nawet w najmniejszym stopniu nie jest pan w to zamieszany, więc... - Nie wiem, czy będzie to miało dla pana jakiekolwiek znaczenie - odparł spokojnie - ale kiedyś Cappy Hoberman i ja pracowaliśmy razem tak, jakby nasze życie od tego zależało i rzeczywiście tak było. Nie widziałem go przez lata, całkiem straciłem z nim kontakt i kiedy pojawił się z tą myszką, niczym wilk w owczej skórze, okazało się, że nie mamy sobie zbyt dużo do powiedzenia. I choć kiedyś byliśmy dla siebie kimś, od tamtej pory minęło wiele lat. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a może wody, czy jak tam mówią. - Woda - prychnął po chwili. - Gdybyśmy byli krewnymi, powiedziałbym, że krew jest gęstsza niż woda. Jednak byliśmy dla siebie kimś innym. Byliśmy partnerami i ten fakt nakłada na mnie pewne obowiązki. Nie oczekuję, że pan to zrozumie. Nie mam wątpliwości, że to beznadziejnie staroświeckie. - Wyprostował się i odrobinę podniósł głos. - Jednak kiedy twój partner zostaje zabity, powinieneś coś w tej sprawie zrobić. Nie ma znaczenia, co do niego czułeś ani jakim był człowiekiem. Był twoim partnerem i powinieneś coś z tym zrobić. Spojrzałem na niego. - Panie Weeks - powiedziałem - to może być początek pięknej przyjaźni. - Istotnie, może - odrzekł i wyciągnąwszy rękę, uścisnął mi dłoń. - Istotnie. Dajmy jednak spokój z panem Weeksem i panem Thompsonem, co pan na to? Będę mówił panu Bill i chciałbym, aby pan nazywał mnie Charlie. - Hm - mruknąłem. - Czy masz z tym jakiś problem? - Charlie - powiedziałem - jest jeszcze coś, o czym zapomniałem ci powiedzieć. Rozdział XV - To mnie cieszy - powiedział Charlie Weeks. - Człowiekowi potrzebny jest cel w życiu. Musi mieć jakiś powód, aby rano podnieść się z łóżka. Sądzę, że będziemy tworzyć dobry zespół. - Myślę, że masz rację, Charlie. - Nie rozumiem, dlaczego to tak długo trwa - rzekł i wyciągnął rękę w kierunku przycisku przywołującego windę. Wyprzedziłem go. - Tym razem naciśnij mocniej - poradził. - Może styki są uszkodzone. - Prawdopodobnie utkwiła na innym piętrze - powiedziałem - a windziarz pomaga komuś wyjąć bagaż albo klucz, który utknął w zamku. Posłuchaj, nie ma sensu, żebyś stał tutaj w holu. Jestem pewny, że przyjedzie za kilka minut. - Och, nic nie szkodzi - oświadczył. Gdy jednak po upływie kilku kolejnych minut winda wciąż się nie pojawiała, z wyraźnym zniecierpliwieniem przestąpił z nogi na nogę. - Chyba pójdę popracować nad naszym planem - powiedział. - Jeśli jesteś pewien, że nie będziesz miał mi tego za złe. - Proszę - powiedziałem. - Czuję się winny, marnując w ten sposób twój cenny czas. Winda wciąż nie przyjeżdżała, kiedy zniknął w swoim apartamencie i zamknął drzwi. Nie byłem tym zbytnio zaskoczony. Windziarz musiałby być telepatą, żeby zatrzymać się na tym piętrze, ponieważ tylko udawałem, że naciskam przycisk. Dałem Charliemu Weeksowi jeszcze jedną minutę, na wypadek gdyby przypomniał sobie jeszcze coś i wypadł na korytarz. Ponieważ się nie zjawił, zszedłem schodami na ósme piętro. Dlaczego nie? Miałem przy sobie wytrychy, ponieważ poprzedniego wieczora nie wróciłem do domu i nie zostawiłem ich tam. Planując wizytę u Weeksa, podświadomie postanowiłem po jej zakończeniu zajrzeć piętro niżej. Nie oczekiwałem zbyt wiele po rozmowie z Weeksem, traktując go głównie jako przepustkę do budynku Boccaccio, a nie źródło informacji o Hobermanie. Okazało się, że nie tylko dużo wiedział, ale także chciał zostać moim partnerem. Wyglądało to na początek pięknej przyjaźni i zapewne mogłem mu powiedzieć, że zamierzam złożyć kolejną wizytę u lokatora cztery piętra niżej, ale postanowiłem zatrzymać to dla siebie. W przeciwnym razie nasza przepiękna przyjaźń mogła umrzeć w zarodku. Ponieważ mimo wszystko znajdowałem się w kamienicy Charliego, a nawet ludzie bardzo tolerancyjnie podchodzący do kwestii zaboru mienia są skłonni przeistaczać się w miłośników prawa i porządku, gdy włamywacze zaczynają działać w pobliżu. W końcu moje pierwsze spotkanie z Charliem było częścią planu, którego celem miało być obrobienie apartamentu 8-B, a dzisiaj wróciłem tutaj, zamierzając to powtórzyć. O mało nie wyszedłem stamtąd, nie powiedziawszy mu, że nazywam się Bernie Rhodenbarr, a nie Bill Thompson. Tak więc na razie zatrzymałem mój plan dla siebie. Jeśli zdobędę jakąś ważną informację, znajdę odpowiedni moment, żeby mu wyjaśnić, kiedy i gdzie ją zdobyłem. Jeśli opuszczę 8-B, nie dowiedziawszy się niczego nowego, to nikt nie będzie wiedział, że w ogóle tam byłem. Zszedłem po schodach szybko, lecz cicho, i ostrożnie uchyliłem drzwi prowadzące z klatki na korytarz ósmego piętra. Jeden rzut oka i upewniłem się, że na szczęście nie ma tam nikogo, po czym podszedłem do drzwi 8-B. Nie miałem rękawiczek, ale niespecjalnie mnie to martwiło. Raczej nie zostawię tam odcisków palców, a poza tym nikt nie będzie ich tam szukał. Wziąłem ze sobą latarkę, chociaż nie miałem pojęcia, do czego mogłaby mi się przydać w biały i słoneczny dzień, a także wytrychy, którymi - i o tym wiedziałem, ponieważ zrobiłem to bez trudu tamtej nocy - otworzę zamki do 8-B. Okazało się, że one również nie były mi potrzebne. Jednak nie wiedziałem o tym i trzymałem je w ręce, kiedy stanąłem przed drzwiami apartamentu, o którym mowa. Pamiętałem, jak szybko straciłem teczkę, którą miałem już w dłoni, czas spędzony w szafie, a także stęchły zapach płaszczy. Nie sądziłem, że nadarzy się kolejna okazja do zdobycia tej teczki, ale może dowiem się, kto tam mieszkał, i sprawdzę, czy na zdjęciu rzeczywiście znajduje się król Vlados. Trzymałem dłoń na gałce klamki; a końcówkę jednego z wytrychów na ćwierć cala wsunąłem w górny zamek, kiedy przyszło mi do głowy, aby nacisnąć dzwonek. Wprawdzie sądziłem, a nawet byłem pewny, że nikogo nie ma w domu, ale przypomniałem sobie, że jest to jedna z wielu zawodowych procedur, o których nigdy nie zapominam. Postanowiłem załatwić sprawę zgodnie z wszelkimi regułami sztuki. Tak więc zadzwoniłem i odczekałem chwilę, ponieważ to także jest częścią procedury, i wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy usłyszałem kroki zbliżające się do drzwi. Ledwie zdążyłem wyciągnąć obciążający dowód z zamka i włożyć go z powrotem do kieszeni, kiedy drzwi otworzyły się, ukazując przystojnego młodzieńca wzrostu około metra osiemdziesiąt, o szerokich barach i wąskiej talii, mającego kwadratową szczękę i przyjazny wyraz twarzy. Uśmiechał się szeroko. Może nie miał zielonego pojęcia, kim jestem, ale to wcale nie oznaczało, że nie cieszy go mój widok. - Cześć - powiedział serdecznie. - Piękny dzień, czyż nie? - Cudowny - przytaknąłem. - W czym mogę panu pomóc? Dobre pytanie. - Ach - odparłem. - Nazywam się Bill Thompson i jestem miejscowym przedstawicielem Amerykańskiego Stowarzyszenia Chorych na Dysplazję. - W tym budynku? - Mieszkam tutaj - wyjaśniłem. - Na innym piętrze. Pracuję na Wall Street, ale zgłosiłem się na ochotnika, żeby zbierać datki dla tej organizacji. To bardzo szczytny cel, jak pan z pewnością wie. - Tak - odpowiedział i jedną rękę zanurzył w kieszeni dżinsów. Był ubrany w czarne lewisy i koszulkę polo, moim zdaniem w kolorze zgniłozielonym, ale w katalogu Lands’ End zapewne określanym jako morski. - Oczywiście, chciałbym złożyć datek. Jezu, może pracuję w złym fachu. - Nawet nie mam przy sobie rejestru wpłat - powiedziałem. - Nie po to do pana przyszedłem. Pan James Driscoll, zgadza się? Uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. - Nie? Jak to możliwe? - Wygrzebałem portfel i spojrzałem na karteczkę (której powinienem strzec jak oka w głowie, jeśli chcę kiedyś odebrać moje koszule z chińskiej pralni) i ponownie spojrzałem na mężczyznę. - O’Driscoll - powiedziałem. - Jest pan Jamesem O’Driscollem albo Elliottem Bookspanem. Albo pomyliłem apartament. - Wygląda na to, że przyszedł pan do niewłaściwego mieszkania. - A niech mnie. Czy to 8-B? - Tak. - A pan się nazywa...? - Zapewniam pana, że nie O’Driscoll. Ani ten drugi. Jak brzmiało to drugie nazwisko? Rzeczywiście, jak? Musiałem się chwilę zastanowić. - Bookspan - odpowiedziałem. - Bookspan - przytaknął. - Nie, tak też nie. - Do diabła - powiedziałem, potrząsnąłem głową i cmoknąłem. - Chyba pan to wie lepiej ode mnie. Człowiek chyba wie, jak się nazywa. Najwyraźniej źle zapisałem numer mieszkania. Przepraszam, że zawracam panu głowę. - To żaden kłopot. Co mam zrobić, żeby poznać jego nazwisko? Albo rozejrzeć się w mieszkaniu? - Zapewne nie mogę skorzystać z pańskiego telefonu? - zapytałem ostrożnie. Kolejny uśmiech i odmowne potrząśnięcie głową. - Bardzo mi przykro - powiedział - to by było raczej niezręczne. Mam towarzystwo. - Och, rozumiem. - W innej sytuacji z przyjemnością, ale... - W porządku, rozumiem. - No cóż - powiedział. - No cóż - powtórzyłem. - Jak już mówiłem, nazywam się Bill Thompson - (a jak ty się nazywasz, idioto?) - i bardzo przepraszam, że pana niepokoiłem. - Nie szkodzi. Nie musi pan przepraszać. - To cholernie miło z pańskiej strony - powiedziałem - mam nadzieję, że będzie pan równie łaskawy, kiedy przyjdę za kilka dni poprosić pana o darowiznę. - Ach - rzekł i znów wsunął rękę do kieszeni, tym razem wyciągając czarny skórzany portfel. Sięgnął do niego i wyjął dwudziestkę. - To cholernie szlachetne z pańskiej strony - powiedziałem - ale dzisiaj nie planowałem zbierania darowizn. Nie mam przy sobie pokwitowań. - Nie potrzebuję pokwitowania. To oszczędzi panu wizyty w przyszłym tygodniu. - A jemu zaoszczędzi zawracania mu głowy, ale to już przemilczał. - Dobrze... - Proszę - rzekł. Wyciągnąłem rękę, ale nie chwyciłem banknotu. - Powinienem dać panu pokwitowanie - powiedziałem. - Myślę, że mógłbym wysłać je panu pocztą. W każdym razie potrzebne jest mi pańskie nazwisko, aby wypełnić papiery. - Oczywiście - odpowiedział. - Todd. - Miło pana poznać, Todd. A jak dalej? - Nijak. Todd to całe moje nazwisko. - Faktycznie, nie O’Driscoll ani Bookspan, prawda? - Roześmialiśmy się jednocześnie, a następnie zapytałem go o imię. - Michael - odrzekł. - Michael Todd. Tak samo jak... - Jak producent filmowy, tak. - Założę się, że różni dowcipnisie wciąż pana pytają, jak się pan czuł jako mąż Elizabeth Taylor. - Niezbyt często - odpowiedział. - Mimo wszystko nie jest to takie rzadkie nazwisko. - Do diabła, moje także. Kiedy pomyślę sobie, ilu jest Billów Thompsonów na świecie... - Tak - przytaknął - i naprawdę nie mogę pana dłużej zatrzymywać, panie Thompson. - Michael! - zawołała kobieta z głębi mieszkania. - Co tam robisz tak długo? Czy coś się stało? - Chwileczkę! - odkrzyknął. Posłał mi uśmiech, bardziej lubieżny niż zmieszany. - Widzi pan? - zapytał. - Naprawdę muszę pana już pożegnać. Jeszcze raz dziękuję. Za co? Mimo to ukłoniłem się i uśmiechnąłem, gdy zamykał drzwi, a później stałem tam jeszcze kilka sekund, przetrawiając, zapamiętując i rozważając to wszystko. Potem skierowałem się do najbliższej klatki schodowej i ponownie wszedłem na dwunaste piętro. Przyszło mi do głowy, że przy moim szczęściu wpadnę na korytarzu na Charliego Weeksa, więc próbowałem wymyślić, co mu powiem. Nie mogłem udawać, że przez cały ten czas czekałem na windę, ponieważ natychmiast chwyciłby za telefon i próbował dowiedzieć się, co do diabła stało się z tak zachwalaną sprawnością personelu Boccaccio. Powiem mu prawdę, zdecydowałem, tylko nieco ją zmienię. Powiem, że bardzo długo czekałem na windę i w końcu postanowiłem zajrzeć na ósme piętro. Czy powinienem mu powiedzieć, że facet był w domu? Nie, powiem, że nikogo nie zastałem, ale postanowiłem tam nie wchodzić. A może powinienem powiedzieć... Nie musiałem nic mówić. Przyjechała winda. Otworzyły się drzwi, wymieniliśmy uśmiechy z windziarzem, a potem zjechałem do holu i wyszedłem z budynku. Mój Boże, był piękny dzień, tak jak powiedział Michael Todd (nie ten producent filmowy). Minąłem dwa budynki, idąc na zachód w stronę parka. Kupiłem hot doga i knyszę od ulicznego sprzedawcy, a potem znalazłem wolną ławkę. Wydawało się to wystarczająco dobrą, zachętą do rozmyślań, a miałem o czym myśleć. Po pierwsze, kobieta nie nazwała go Michaelem. Powiedziała coś, co zabrzmiało raczej jak Mikhail. Po drugie, rozpoznałem jej głos. Przeszedłem przez Central Park, zatrzymując się w zoo, aby obejrzeć niedźwiedzia polarnego. Ostatnio było o nim głośno, ponieważ ktoś zauważył, że pływając, bez końca kręci ósemki w swoim basenie. To zaniepokoiło wielu ludzi, którzy uważali, że takie zachowanie jest w najlepszym razie objawem psychozy, zapewne spowodowanej nadmiernym zainteresowaniem. Rozmaici specjaliści wynajdywali różne przyczyny - niewolę, dietę, brak samicy, zdenerwowanie wywołane nadmiarem uwagi, wyalienowanie spowodowane brakiem towarzystwa, brak ciekawych lektur. W wyniku zwiększonego zainteresowania mediów, niedźwiedzia odwiedzało teraz znacznie więcej gości, a on spełniał ich oczekiwania, wciąż zataczając kręgi. - Robi to! - wołali, a on wciąż tak pływał, podczas gdy jedni odchodzili i drudzy zajmowali ich miejsce. - Robi to! - krzyczeli nowo przybyli, a on robił ich jeszcze więcej. Popatrzyłem i, rzeczywiście, robił to. Uważałem, że odwala przy tym kawał dobrej roboty. Jeśli zamierzasz kreślić w wodzie jakąś cyfrę, to według mnie ósemka nadaje się do tego najlepiej. Dwójka, czwórka i piątka są zbyt trudne, a nawet siódemka zdaje się zbyt skomplikowana, od kiedy coraz więcej osób przekreśla ją na europejską modłę. W codziennym pływaniu jedynie zero jest jakąś alternatywą dla ósemki, ale wtedy po prostu kręcisz się w kółko. Tak więc nie miałem pojęcia czego, do cholery, oni chcieli od tego biednego niedźwiedzia. W normalnym mieście (na przykład w Kłaju), ludzie byliby dumni, gdyby niedźwiedź, pływając, zakreślał jakąkolwiek cyfrę. Jednak nowojorczycy są bardziej wymagający. Gdyby nasz niedźwiedź kolejno zakreślał cyfry 314159, to ludzie zastanawialiby się, dlaczego ten debil nie potrafi zakreślić dalszych cyfr dziesiętnego rozwinięcia liczby . Przeszedłszy przez park, przystanąłem przy budce telefonicznej i dwukrotnie próbowałem dodzwonić się do Carolyn, raz do jej mieszkania, a potem do Poodle Factory. Nikt nie odpowiadał. Poszedłem na skrzyżowanie West Endu i Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy, czując to samo mrowienie na karku, co poprzedniej nocy. Wówczas powstrzymało mnie to przed opuszczeniem taksówki Maxa Fiddlera. Teraz skierowało mnie pod daszek na odległym rogu, skąd mogłem niepostrzeżenie obserwować otoczenie. Po dziesięciu minutach byłem prawie pewny, że moje mieszkanie jest obserwowane, chociaż nie dałbym za to głowy. Jakieś pięćdziesiąt stóp od głównego wejścia stał zaparkowany samochód z dwoma mężczyznami w środku, a w holu, w miejscu, którego nie widziałem zbyt dobrze, chyba dostrzegłem trzeciego, czytającego gazetę. Jednak mógł to być tylko cień, a nawet jeśli nie, to wcale nie oznaczało, że ten człowiek czeka na mnie. Mimo wszystko, po co ryzykować? Okrążyłem budynek i znalazłem się przy zamkniętym, lecz nie pilnowanym służbowym wejściu. Mój budynek nie jest zbyt dobrze strzeżony. Portier, przydatny do przyjmowania paczek i odstraszający pospolitych bandytów oraz innych opryszków, nie jest Linią Maginota. Nie ma tu systemu kamer, żadnych elektronicznych zabezpieczeń, a zamki, choć dosyć porządne, nie są dziełem sztuki. Otwierałem je już wielokrotnie, przeważnie wtedy, kiedy nie byłem w dobrych stosunkach z portierem i nie chciałem korzystać z głównego wejścia podczas jego służby. Trwało to kilka tygodni, dopóki inni mieszkańcy nie zaczęli na niego narzekać i nie odszedł z pracy. Krzyżyk na drogę! Najważniejsze, że całkiem nieźle szło mi pokonywanie tego zamka i rajcowała mnie już sama myśl o tym, więc dlaczego nie? Gliniarz, który by mnie przyłapał, postawiłby mnie w niezręcznej sytuacji, ale nic poza tym. Przecież wchodzenie do swojego domu nie jest nielegalne. Wsiadłem do windy, wysiadłem na piętrze powyżej mojego, co było przejawem lekkiej paranoi, zszedłem piętro niżej i rzuciłem okiem na drzwi swojego mieszkania. To też nie jest Linia Maginota, lecz w ciągu minionych lat wymieniłem oryginalne zamki i dodałem kilka ulepszeń, więc są teraz dość bezpieczne. Jednak wyglądało na to, że ktoś usiłował je sforsować. Na drzwiach było widać świeże ślady zadrapań. Ktoś pokiereszował mi futrynę, próbując znaleźć punkt oparcia dla łomu. Nic nie powstrzyma dostatecznie zdeterminowanej osoby przed wejściem do środka (jeśli pomysłowy włamywacz napotka drzwi antywłamaniowe, po prostu wejdzie przez ścianę), ale ktokolwiek złożył mi wizytę, nie chciał lub nie mógł posunąć się aż tak daleko. Użyłem kluczy, święcie przekonany, że nikt nie wszedł do mojego mieszkania pod moją nieobecność. Potem zamknąłem drzwi za sobą. Sprawdziłem wszystko, włącznie z moją skrytką, upewniając się, że wszystko jest w porządku. Napełniłem wodą wannę, wymoczyłem się, wyszedłem z kąpieli, a następnie wytarłem się i położyłem na chwilkę w łóżku. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem zmęczony. Zaledwie dotknąłem głową poduszki, zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem, ponieważ nie wiem, kiedy się położyłem, ale gdy otworzyłem oczy, było już dziesięć po szóstej. Zdezorientowany musiałem spojrzeć na elektroniczny zegarek, aby się upewnić, że ciągle jest popołudnie, a nie szósta rano następnego dnia. Zadzwoniłem do Carolyn, ale nie złapałem jej ani w domu, ani w pracy. Przebrałem się w czyste rzeczy, wrzucając inne ubrania i drobiazgi do torby podróżnej zbankrutowanych linii lotniczych, po czym zjechałem windą do sutereny. Gdyby zatrzymała się na parterze, mógłbym przyjrzeć się mężczyźnie z gazetą, jeśli wciąż tam był, ale on też mógłby mnie wtedy dostrzec, więc chyba dobrze się stało, że zjechałem od razu do sutereny. Opuściłem budynek służbowym wyjściem, okrążyłem go, aby uniknąć spotkania z małym komitetem powitalnym przed budynkiem i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Czy byłem głodny? Przed paroma godzinami zjadłem hot doga i knyszę. Nie miałem ochoty na posiłek, ale chętnie coś bym przegryzł. Tylko co? Oczywiście. Co innego? Prażoną kukurydzę. Rozdział XVI - Myślę, że to bardzo romantyczne - powiedziała Carolyn. - Sądzę, że to najbardziej romantyczna rzecz, jaką słyszałam. - To nie było romantyczne - odrzekłem. - Och, daj spokój, Bern, jak możesz w ogóle tak mówić? To niewiarygodnie romantyczne. Facet co wieczór idzie samotnie do kina. - Co masz na myśli, mówiąc „co wieczór”? - Wczoraj wieczorem i dzisiaj, czyli co wieczór. - Potrząsnęła głową i zamyśliła się. - Za każdym razem kupuje dwa bilety i zajmuje dwa fotele, zawsze w tym samym miejscu. Zawsze zostawia jeden bilet u biletera i mówi mu, że może dołączyć do niego kobieta. - I za każdym razem kupuje największe wiaderko popcornu - dodałem. - Nie zapominaj o tym. Siedzi tam i zjada wszystko samotnie. Nie powiesz, że to romantyczne. - Bern, zapomnij o popcornie. - Chciałbym. Łupinka kukurydzy utkwiła mi między zębami trzonowymi i nie mogę jej wyciągnąć. Mam tylko nadzieję, że ulegnie biodegradacji. - Próbujesz być cyniczny, żeby ukryć swoją romantyczną naturę. - Zacisnęła dłoń w pięść i żartobliwie uderzyła mnie w ramię. - Ty łobuzie - powiedziała z podziwem. - Nie wiedziałam, że zamierzałeś iść dziś wieczorem do kina. - Nie zamierzałem. - Po prostu przypadkiem znalazłeś się tam tuż przed rozpoczęciem seansu. Tak jak ja przypadkiem przechodziłam tamtędy, żeby zobaczyć Ilonę. - W moim przypadku to niemal prawda - rzekłem. - Nie mogłem cię złapać, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, miałem tylko pięć minut drogi do Musette, a jeszcze pół godziny do seansu. Zadałem sobie pytanie, czy chcę zobaczyć dwa kolejne filmy z Humphreyem Bogartem, i musiałem przyznać, że tak. - Tak więc kupiłeś dwa bilety, ponieważ uznałeś to za rozsądne i praktyczne. - Może to było odrobinę romantyczne - przyznałem. - Może? - Prawdę mówiąc - powiedziałem - wydawało mi się, że istnieje pewna niewielka szansa, że ona się pojawi. - Naprawdę? - Gdyby chciała się ze mną skontaktować - odpowiedziałem - to w ten sposób mogła to zrobić. Rzeczywiście, nie musiałem zostawiać dla niej biletu. Jednak doszedłem do wniosku, że mogę sobie na to pozwolić. Dostałem dwadzieścia dolców od jej chłopaka. - Mike’a Todda? - Mikhaila - odrzekłem, starannie akcentując. - Jesteś pewny, że to ona była w jego mieszkaniu, Bern? - Niekoniecznie. Mogła znajdować się w mieszkaniu obok i krzyczeć przez dziurę w ścianie. - Wiesz, o co mi chodzi. Czy jesteś pewien, że to była ona? - Jestem. - Przecież mnóstwo kobiet mówi z cudzoziemskim akcentem, szczególnie te, które spędzają czas z facetami o imieniu Mikhail. Chodzi mi o to, czym dokładnie się kierujesz? Przecież nie powiedziała „Bernaaardzie”. - Nie, raczej powiedziała „Mikhail”. Jestem pewny, że to była ona. Chyba, że był to ktoś inny z dużymi cyckami i anatruriańskim akcentem. - Jakimi cyckami? Nie widziałeś tej kobiety, więc skąd wiesz, jakie miała cycki? - Mam dobrą pamięć do takich rzeczy. - Ale dziewczyna w apartamencie Mikhaila... - To była Ilona. Uwierz mi, dobrze? Rozpoznałem jej głos, jego wysokość, barwę, akcent, co chcesz. Gdyby podeszła do drzwi, rozpoznałbym całą resztę, cycki i wszystko. OK? - Jeśli tak twierdzisz, Bern. - Myślę, że dobre było to, że nie opadła mi szczęka, kiedy usłyszałem jej głos. Po prostu wziąłem od niego dwadzieścia dolarów i wyniosłem się w cholerę. Zmarszczyła brwi. - Bern - powiedziała - mam nadzieję, że nie zamierzasz zatrzymać tej dwudziestki. - Dlaczego nie? - Wyłudziłeś ją. - Większość pieniędzy zdobywam nielegalnie - rzekłem. - Tym razem dla odmiany czuję się trochę usprawiedliwiony. Sam wcisnął mi te pieniądze. Zazwyczaj wyjmuję je z czyjejś kasy pancernej. - To co innego, Bern. - Co masz na myśli? - Te pieniądze to datek. Jeśli je zatrzymasz, nie okradniesz Mike’a Toddsky’ego, czy jak on się tam nazywa. Tak naprawdę okradniesz ASCD. - Kogo? - Amerykańskie Stowarzyszenie Chorych na Dysplazję. O co chodzi? Dlaczego tak na mnie patrzysz? - Carolyn - powiedziałem ostrożnie. - Wmyśliłem to. Nie chciałem powoływać się na żadną popularną chorobę, ponieważ ktoś mógł kilka dni wcześniej zbierać w tym budynku datki na rzecz jej ofiar. Dlatego wybrałem dysplazję, ponieważ uznałem, że tak będzie bezpiecznie. Nie ma czegoś takiego jak Amerykańskie Stowarzyszenie Chorych na Dysplazję. - Na pewno jest. - Och, daj spokój. - Co za „och, daj spokój”? ASCD walczy z najgorszymi przypadkami psiego paraliżu na świecie. Sponsorują wiele ważnych badań z zakresu weterynarii. - Mówisz poważnie - powiedziałem. - Oczywiście, że mówię poważnie. Zrozum, Bern, pracuję w tym biznesie i nie jestem obojętna wobec psich chorób. Co roku składam datek na walkę z dysplazją, niewielki, ale taki, na jaki mnie stać. Chcę powiedzieć, że jest wiele szlachetnych celów. Weźmy na przykład białaczkę kotów - westchnęła ciężko, podczas gdy ja zastanawiałem się, gdzie powinienem szukać tej białaczki. - Wiedziałam, że nie jesteś miłośnikiem psów, więc byłam zaskoczona, że wiesz o ASCD. Jednak teraz okazało się, że nie wiesz, co to jest. - No cóż - powiedziałem - teraz już wiem. - Wiesz i możesz zaraz oddać mi te dwadzieścia dolarów, a ja wyślę je za ciebie. Chyba, że chcesz wypisać czek, żeby odpisać to sobie od podatku. Znalazłem dwudziestkę i przekazałem jej. - Dzięki, Bern. Założę się, że już czujesz się lepiej, prawda? - O ile chcesz się założyć? - No cóż, na pewno się poczujesz - powiedziała i schowała banknot. - Zatem powiedz mi - dodała - jakie to były filmy? - Filmy? - powtórzyłem. - Były wspaniałe. Virginia City i Sabrina. Co ci się nie podoba? - Virginia City - powiedziała. - Brzmi jak tytuł westernu. Jeśli dłużej się nad tym zastanowić, to właściwie jak western z Południa. Co to za film? - Western. - Humphrey Bogart w westernie? - Bohaterem jest Errol Flynn - wyjaśniłem. - Bogart jest bandytą mieszańcem. - Daj spokój, Bern. - Ma wąsy i baczki, a film to istotnie western z Południa, ponieważ akcja toczy się w czasie wojny secesyjnej i sympatycy konfederatów w górniczym miasteczku w Nevadzie planują przewieźć ładunek złota w sztabkach do Dixie. - Jednak Errol Flynn zapobiega temu? - A Boogie oczywiście ginie. Flynn nikomu nie powie, gdzie jest złoto, ponieważ ma nadzieję, że po wojnie zostanie wykorzystane do odbudowy Południa. Przynajmniej tak twierdził. Moim zdaniem dbał o własny fundusz emerytalny. W każdym razie Miriam Hopkins wstawia się za nim, a Abraham Lincoln łagodzi mu wyrok. - Kto grał Lincolna? - Przegapiłem napisy końcowe. Chyba nie Raymond Massey. - A w Sabrinie gra Audrey Hepburn, zgadza się? Kocha Alana Ladda, ale potem wybiera Bogarta. - Williama Holdena. - Wybiera Williama Holdena? - Holden jest bratem, z którym Audrey jest na początku, ale w końcu zdobywa ją Bogart. - Naprawdę? A co się stało z Alanem Laddem? - Pewnie wziął sobie wolne, żeby zagrać w innym filmie - powiedziałem - ponieważ z pewnością w tym nie grał. Byliśmy w jej mieszkaniu na Arbor Court, gdzie poszedłem z lotniczą torbą podróżną w ręce zaraz po obejrzeniu listy płac Sabriny. Kiedy tam dotarłem, nikogo nie było w domu, tylko Archi i Ubi. Wszedłem do środka i pobawiłem się z nimi, potem zaparzyłem dzbanek kawy i nim wypiłem pół filiżanki, weszła Carolyn. Ucieszyła się, gdy mnie zobaczyła. Siedzieliśmy teraz przy kuchennym stole. Ja zamieniłem kawę na wodę Evian, natomiast Carolyn popijała szkocką. - Właściwie nie mam ochoty na drinka - powiedziała - ale powinnam go wypić, żeby nie wyjść z wprawy. To jest jak trening. Jeśli chcesz zachować sylwetkę, codziennie musisz wyjść i poćwiczyć. Nawet jeśli tylko potruchtasz sobie wokół budynku albo pochlapiesz się w basenie, przynajmniej próbujesz. - Przyłączyłbym się do ciebie - powiedziałem - ale może popracuję wieczorem. - Trochę już na to za późno, Bern. - Wiem i nie sądzę, żebym miał pracować, ale kto wie. Oto, co nazywamy szerokim wachlarzem możliwości. Kiedy ty próbujesz, ja korzystam z szerokiego wachlarza możliwości. - Myślę, że to wspaniałe - powiedziała. - Wydaje się, że po prostu siedzimy sobie ze szklaneczkami w dłoniach, podczas gdy w rzeczywistości tworzymy podstawy naszej życiowej filozofii. Ucieszyłam się, kiedy po powrocie zastałam cię tutaj, Bern. Trochę martwiłam się o ciebie, bo przez cały dzień nie dałeś znaku życia. - Dzwoniłem - powiedziałem. - I rozmawialiśmy? Lepiej przynieś mi Ginkgo biloba, ponieważ nic nie pamiętam. - Nie dodzwoniłem się do ciebie - wyjaśniłem. - Próbowałem tutaj i do firmy. Co najmniej dwa, trzy razy. Nie było cię w żadnym z tych miejsc. - W której firmie, Bern? - W Poodle Factory, oczywiście. A ile ich masz? - Tylko jedną - odrzekła - ale ty też i tam właśnie byłam. - W mojej księgarni? - Uhm. - Barnegat Books? - Nie. Lord and Taylor. A ile ty masz sklepów, geniuszu? - Moja księgarnia dzisiaj jest zamknięta, Carolyn. - Tak ci się wydaje. - Otworzyłaś ją za mnie? - No cóż, musiałam wejść, żeby nakarmić Rafflesa - powiedziała - i pomyślałam, że ktoś może chcieć się z tobą skontaktować. Na przykład Tiggy lub Candlemas albo ten facet, o którym wspominałeś. Ten grubas. Sarnoff. - Tsarnoff - odrzekłem. - Cokolwiek sądzisz, Bern. Doszłam do wniosku, że nie można cię złapać w domu i nikt nie wie, że jesteś tutaj, a ponadto żaden z twoich telefonów nie ma automatycznej sekretarki, więc jakim cudem mogli się z tobą skontaktować? - Nie mogli - powiedziałem - co miało im utrudnić zabicie mnie. - Cóż, nie sądzę, żeby ktoś próbował zabić mnie, tak więc doszłam do wniosku, że spędzę dzień w księgarni. Właściwie nie miałam nic innego do roboty. Mój sklep w weekend jest nieczynny. - Tak samo mój. Jak sobie poradziłaś? Stolik z przecenionymi książkami cholernie ciężko przenieść. - Takiej słabej kobiecie jak ja? Też na to wpadłam. Zostawiłam go w środku. - Naprawdę? On przyciąga klientów, dzięki niemu ludzie zauważają, że przechodzą obok księgarni. - Bern, nie liczyłam na duży utarg. Po prostu chciałam otworzyć księgarnię na wypadek, gdyby ktoś przyszedł z wiadomością dla ciebie. Sprzedałam parę książek, ale nie na tym mi zależało. - Naprawdę sprzedałaś kilka książek? - Co w tym takiego nadzwyczajnego? Siedzisz za ladą, ludzie przynoszą książkę, sprawdzasz cenę i dodajesz podatek, bierzesz pieniądze i wydajesz resztę. To nie fizyka nuklearna. - Jaki był utarg? - Nie wiem, trochę poniżej dwustu dolarów. Jakikolwiek był, wszystko odnotowałam w rejestrze. - Jestem zaskoczony, że nie wysłałaś tej forsy ludziom od dysplazji. - Żałuję, że o tym nie pomyślałam. Wielu twoich stałych klientów pytało o ciebie. Chcieli wiedzieć, czy jesteś chory. Powiedziałam im, że zabalowałeś do późna i masz gigantycznego kaca. - Piękne dzięki. - Ludzie lubią słuchać takich rzeczy, Bernie. To ludzka przywara, identyfikują się z tobą, a jednocześnie czują się od ciebie lepsi. Nie chciałam im mówić, że jesteś chory, bo mogliby się zmartwić. - Mogłaś im powiedzieć, że mam dysplazję. - Myślisz, że to zabawne, ale... - Wiem, wiem, nie ma się z czego śmiać. - Właśnie, nie ma. - Dolała sobie trochę szkockiej i wypiła z lekkim obrzydzeniem. - Przyszedł Mowgli z torbą na zakupy pełną skarbów z pchlego targu przy Dwudziestej Szóstej Ulicy. Twierdził, że na pewno je weźmiesz, ale powiedziałam mu, że nie mogę nic kupić. - Mówił, że wróci? - Będzie musiał. Dałam mu dziesięć dolarów zaliczki i namówiłam go, żeby zostawił ci je do przejrzenia. Jeśli nie są warte dziesięciu dolarów... - Na pewno są. Dobrze zrobiłaś, inaczej zaniósłby je gdzie indziej. Czy przyszedł jeszcze ktoś, o kim powinienem wiedzieć? - Tiggy Rastafarian. - Rasmoulian. - Wiem, żartowałam. - Tak, pewnie wcale nie przyszedł. - A właśnie, że przyszedł. Myślę, że książka okazała się dla niego zbyt trudna, Bern. Nie mógł jej zrozumieć. To elegancik, tak jak mówiłeś, i chyba rzeczywiście dość niski, ale ty opisałeś go jako karła. - Jak na swój wiek nie jest zbyt wyrośnięty - powiedziałem. - Jest wyższy ode mnie, Bern. - To co innego. - A co za różnica? Ponieważ jestem kobietą? Dlaczego miałoby to coś zmieniać? - Masz rację - odpowiedziałem. - To jaskrawy przypadek dyskryminacji kobiet. Z pewnością istnieje jakaś rządowa agencja, do której mogłabyś zadzwonić. Czego chciał? - Tiggy? Nie powiedział tego od razu, a potem już nie miał okazji, ponieważ wszedł Ray. - Znowu? Tiggy pewnie myśli, że on tam mieszka. - Raczej Ray tak myśli. Wchodzi i zachowuje się jak u siebie w domu, no nie? Pamiętał Tiggy’ego, którego zresztą trudno byłoby zapomnieć, prawda? Ray przywitał go po nazwisku, ale oczywiście je przekręcił, a Tiggy go nie poprawił. Zaraz potem pośpiesznie opuścił księgarnię i Ray mógł zrobić to, na co miał ochotę od chwili, kiedy przyszedł. - Co takiego? - To co zwykle. Rzucić żarcik. „Hej, Carolyn, ciężar spadł mi z serca, bo widzę, że w końcu znalazłaś chłopaka twojego wzrostu”. Powiedział to, żeby poprawić sobie samopoczucie. Tak się składa, że nie grzeszę wzrostem. No i co z tego? - No cóż, wiesz, jaki on jest. - I dobrze wiem, kim jest - powiedziała z uczuciem - ale nie jestem gruboskórna. Nie opowiadam dowcipów o dupkach za każdym razem, kiedy jestem z nim w tym samym pomieszczeniu. Chciał, żebyś się z nim skontaktował. Mówił, że to pilne. - Powiedział dlaczego? - Nie i nie zdołałam tego z niego wyciągnąć, ale mówił poważnie. Powiedziałam mu, że wyjechałeś na weekend. - Doskonale. - Powiedziałam, że nie wiem dokąd, ale że wspominałeś coś o New Hampshire. Bern, czy myślisz, że to policjanci obserwują twój dom? Ponieważ Ray przyznał, że wie, iż nie ma cię w domu, a skąd miałby o tym wiedzieć, gdyby nie obserwowali twojego mieszkania? - Możliwe - odpowiedziałem. - Bo specjalnie się z tym nie kryli. Jednak nie rozumiem tego. Nie dziwi mnie, że on wciąż wpada do mojej księgarni, a nawet zostawia pilną wiadomość, która wcale na taką nie wygląda. Ale żeby obserwować moje mieszkanie? Po co? - Chyba, że dowiedzieli się o Hobermanie. - Nawet jeśli tak, to co z tego? Posłuchaj, kiedy zidentyfikowałem ciało, starałem się sprawiać wrażenie, że nie mam stuprocentowej pewności, a to dlatego, że chcę być miłym facetem i wyświadczyć mu przysługę. Jeśli w końcu zdjęli odciski palców Hobermana lub coś w tym stylu, to owszem, mogę zrozumieć, dlaczego chce ze mną pogadać i zapewne skłonić do ponownego przemyślenia sprawy. Tylko po co umieścił policjanta w holu mojego budynku i dodatkowo dwóch w nie oznakowanym samochodzie zaparkowanym przed budynkiem? - Możesz go o to zapytać. - Jak? Jestem w New Hampshire. - Wróciłeś wcześniej. - Nie chcę wracać - powiedziałem. - Będzie chciał mnie zgarnąć, a to ostatnia rzecz, jakiej pragnę. Zastanowiła się. - W porządku, więc zadzwonisz do niego z New Hampshire, ponieważ wcześniej zadzwoniłeś do mnie, żeby powiedzieć, jak tam jest cudownie, a ja przekazałam ci wiadomość. To brzmi wiarygodnie, no nie? - Może. Dopóki nie sprawdzi, skąd dzwoniłem. - Zrobiłby to? - Mógłby. - Może chcesz wypożyczyć samochód i pojechać gdzieś, żeby stamtąd zadzwonić? Nie do New Hampshire, to zbyt daleko, ale powiedzmy do Connecticut? Wtedy, jeśli namierzy rozmowę... No dobrze, zapomnij o tym, co mówiłam, Bern. To nie ma sensu. - Też tak sądzę. - Powiedział, że możesz zadzwonić do niego do domu o dowolnej porze i że masz jego numer. - Zgadza się, mam. Zastanowię się nad tym rano. Co to takiego? Podała mi wizytówkę. Żadnego nazwiska, adresu, jedynie siedmiocyfrowy numer z myślnikiem po trzeciej cyfrze. - Wygląda na numer telefonu - stwierdziłem. - Bardzo dobrze, Bern. - Bez kierunkowego. - Przesunąłem kciukiem po powierzchni wizytówki. - Wypukłe litery - stwierdziłem. - Czy też może cyfry? W końcu tu nie ma żadnych liter. Nie znam na pamięć numeru Raya, ale mógłbym przysiąc, że to nie ten. Chyba, że go zmienił, ale to zbyt lakoniczna wizytówka jak na Raya, prawda? - To nie jest numer Raya. - Skąd go masz? - Od mężczyzny, który przyszedł do sklepu i pytał o ciebie. Powiedziałam, że cię nie ma. - Miałaś rację. - Powiedział, że powinieneś do niego kiedyś zadzwonić, aby przedyskutować wspólny interes. - Ach tak, to zawęża krąg podejrzanych. Wspaniale, mam wizytówkę z nazwiskiem bez numeru i drugą z numerem, ale bez nazwiska. Chciałbym, żeby pojawił się ktoś i dał mi taką, na której będzie tylko adres. Powiedzmy Downing Street 10 lub Pennsylvania Avenue 1600. - Może ten facet mieszka pod jednym z tych adresów. Próbowałam wyciągnąć z niego, jak się nazywa, ale można by pomyśleć, że to tajemnica rządowa. Zaświtała mi pewna myśl. - Przypuszczam, że miał około metra osiemdziesiąt wzrostu, po trzydziestce, krótkie blond włosy i szerokie bary? Przystojny facet, w czarnych dżinsach i tryskający życiem. - To brzmi jak rysopis Mike’a Todda. - Właśnie. On dał ci tę wizytówkę? - A skądże. Ten facet nigdy w życiu nie nosił dżinsów. Miał na sobie biały garnitur. - Może był to Tom Wolfe. - To nie był Tom Wolfe. Ten facet miał sześćdziesiąt lub sześćdziesiąt pięć lat, około metra siedemdziesiąt pięć, niebieskie oczy, przylizane siwe włosy. Krzaczaste brwi, nochal przypominający orli dziób i mocno zarysowana szczęka. - Jestem pod wrażeniem - powiedziałem. - Pominęłaś jedynie jego wagę i sumę drobnych, jakie miał w kieszeni. - Trzymałam ręce z daleka od jego kieszeni - odparła - więc nic nie wiem o drobnych. Powiedziałabym, że ważył około stu siedemdziesięciu pięciu kilo. Wydałem przeciągły dźwięk, przyciskając koniec języka do zębów. - Tssss - syknąłem. - Jak Tsarnoff. Tak sądzę, Bern. - Miałaś pracowity dzień - powiedziałem. - Wspaniale się spisałaś, Carolyn. - Dzięki. - Otwarcie sklepu było bardzo dobrym pomysłem i powiedziałbym, że bardzo owocnym. Nie wiem, czego oni wszyscy ode mnie chcieli i co mogę im dać, ale dobrze wiedzieć, że mnie szukali. Przynajmniej tak mi się zdaje. Dowiem się więcej, kiedy rano wykonam kilka telefonów. - Nie wiem, czego chce Ray - rzekła. - Podejrzewam, że wszyscy pozostali chcą zdobyć dokumenty. - Czegokolwiek dotyczą. - I gdziekolwiek się znajdują. - Och, myślę, że wiem, gdzie są - stwierdziłem. - Wiesz? - Cóż, powiedzmy, że się domyślam. - To wspaniale. Masz także partnera. Nie myślę o sobie, ale o Myszy. - Mysz? Och, Charlie Weeks. Myślę, że jesteśmy partnerami. W takim razie mam nadzieję, że będzie na siebie uważał. - Dlaczego? Och, gdyby ktoś go zabił, musiałbyś coś z tym zrobić. - Masz rację - przytaknąłem, odchyliłem się do tyłu i ziewnąłem. - Jestem padnięty - powiedziałem. - Ray może poczekać do rana i inni też. Idę do łóżka. Albo na kanapę, jeśli dasz się przekonać... - Nie spierajmy się znowu. Nie wychodzisz? Zatem mogłeś napić się szkockiej. - Jakoś nie wydaje mi się, żebym rano żałował, że nie wypiłem dziś wieczór nic mocniejszego od wody Evian - odparłem. - Może nie - odrzekła - ale nie możesz nie ćwiczyć i oczekiwać, że utrzymasz formę. To jest moja teoria. Chcesz, żebym jutro zastąpiła cię w sklepie? - Nigdy nie otwieram w niedzielę. - Czy to nienaruszalna zasada? Chyba nic by się nie stało, gdybym otworzyła księgarnię, no nie? - Nie, ale... - Znalazłam tam ciekawą książkę i chciałabym ją skończyć, zanim zacznę czytać inną. I nigdy nie wiadomo, kto może wpaść, szukając ciebie. - Cóż, to prawda. Co znalazłaś do czytania? - Właściwie już ją czytałam, ale nie zaglądałam do niej od czasu, kiedy wyszła. To jedna z pierwszych książek Sue Grafton. - Nie wiedziałem, że mam na półce jakąś jej pozycję. Och, przypominam sobie. Wydanie klubowe, prawda? Przytaknęła. - O muzyku jazzowym, który zabija swoją niewierną żonę, zrzucając ją na tory metra. - Tej chyba nie czytałem. Jak brzmi tytuł? - A Is for Train - odpowiedziała. - Możesz ją pożyczyć, kiedy skończę. - Pożyczyć? To moja książka. - W porządku - powiedziała. - Mimo to możesz ją pożyczyć, ale musisz poczekać, aż skończę. Rozdział XVII Spałem jak zabity i obudziłem się wcześnie. Udało mi się, ubrać i wyjść, nie budząc zwiniętej w kłębek na kanapie Carolyn, która wyglądała tak ślicznie, że nie miałem wyrzutów sumienia z powodu tego, że zająłem jej łóżko. Przeszedłem przez centrum miasta i wpadłem na chwilę do księgarni, żeby nakarmić Rafflesa i nalać mu świeżej wody. Potem na Union Square zszedłem do metra i pojechałem w kierunku Hunter College. Wysiadłem na rogu Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy i Lex. Przeszedłem sześć kwartałów, a potem jeszcze dwa, po drodze zachodząc do delikatesów na kubek kawy i bajgla. Kiedy dotarłem do celu, znalazłem odpowiednią bramę i zaczaiłem się w niej, zabijając czas popijaniem kawy i pogryzaniem obwarzanka. Oczy miałem szeroko otwarte i kiedy w końcu zobaczyłem to, co chciałem zobaczyć, wróciłem tą samą drogą, ale tym razem minąłem delikatesy i poszedłem prosto na stację metra. Wsiadłem do następnej kolejki, jadącej w kierunku centrum, i wysiadłem na Wall Street. W niedzielny ranek nie ma w mieście spokojniejszego miejsca, gdy koło zamachowe światowego handlu zastyga w bezruchu. Chociaż nigdy nie jest tam zupełnie pusto. Widziałem zziajanych ludzi, uprawiających jogging, oraz innych, spacerujących samotnie lub parami, cieszących się panującą tam ciszą. Przyjechałem, żeby zadzwonić. Wprawdzie mogłem skorzystać z kilku innych aparatów telefonicznych, na przykład z telefonu w księgarni lub w mieszkaniu Carolyn, jednak nigdy nie masz pewności, że nie dzwonisz do kogoś mającego jeden z tych telefonicznych gadżetów, które wyświetlają numer dzwoniącego. Byłem prawie pewny, że Ray Kirschmann nie ma niczego takiego w swoim domu w Sunnyside, chociażby dlatego, że nie wydałby dodatkowo 1,98 dolara miesięcznie, czy ile tam kosztuje ta usługa. Jednak miał wystarczające wpływy w nowojorskim departamencie policji, aby nakłonić ludzi z NYNEX do namierzenia tej rozmowy. Gdyby ustalili, że rozmowę przeprowadzono z budki telefonicznej w West Village, domyśliłby się, że jestem w mieszkaniu Carolyn. Dlatego musiałem zadzwonić z innej dzielnicy, a Wall Street wydawało się najlepszym rozwiązaniem. Niech sobie namierzy rozmowę, przybiegnie na róg Broad i Wall i niech się zastanawia, czy zamierzam obrobić nowojorską giełdę papierów wartościowych. Mimo wszystko zostawiłem go na koniec. Najpierw zadzwoniłem do grubasa i w pierwszej chwili myślałem, że wizytówka była fałszywa albo wykręciłem zły numer. Głos mężczyzny, który odebrał telefon, nie przypominał głosu grubasa. Wiem, wiem. Nie można oceniać książki po jej okładce (ale spróbuj dostać za nią przyzwoitą cenę, jeśli jest poplamiona lub zniszczona przez wodę, lub też, Boże uchowaj, wcale jej nie ma). Tak samo nie można zbyt wiele powiedzieć na temat ciała na podstawie głosu, który się z niego wydobywa, na całe szczęście dla sex-telefonów. Mimo wszystko głos, który usłyszałem w słuchawce, nie wydawał się należeć do mężczyzny ważącego sto siedemdziesiąt pięć kilo, mającego orli nochal i biały garnitur. Natomiast brzmiał tak, jakby jego właściciel skończył zaledwie sześć klas, poruszał ustami bardzo rzadko i tylko przy czytaniu, spędzał większość czasu na polu golfowym i był tak chudy, że mógł się schować za swoim kijem, kiedy go nie używał. Zapytałem o pana Tsarnoffa, a on zapytał mnie, czego chcę. - Tsarnoffa - odpowiedziałem stanowczo - a pan nim nie jest. Proszę mu powiedzieć, że dzwoni mężczyzna, którego nie było wczoraj w księgarni. Nastała cisza. Potem inny głos - głęboki głos, wyraźnie wymawiający każdą spółgłoskę i akcentujący każdą sylabę - powiedział: - W rzeczy samej, szanowny panie, jest bardzo wiele osób, których nie było wczoraj w tej księgarni. Ani w żadnej innej księgarni, o żadnej porze. Teraz brzmiało to znacznie lepiej. To był głos, który spodziewałem się usłyszeć i który mógłby zapowiedzieć The Shadow. - Muszę przyznać panu rację - rzekłem. - Żyjemy w epoce analfabetyzmu, drogi panie, i tylko nieliczne księgarnie pamiętają lepsze czasy. - Ach - westchnął. - Dobrze, że pan dzwoni. Myślę, że znalazł pan coś, co należy do mnie. Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że za zwrot oferowana jest pokaźna nagroda. Spytałem, czy może opisać zgubę. - Coś w rodzaju skórzanej koperty ze złotym herbem - odparł. - A jej zawartość? - Dość różnorodna. - A wysokość nagrody? - Och, nie powiedziałem, drogi panie? Pokaźna. Niewątpliwie pokaźna. - Szanowny panie - rzekłem - muszę przyznać, że podoba mi się pański styl. Gdybym posiadał przedmiot, o którym pan mówi, to z całą pewnością doszlibyśmy do porozumienia. Zapadła chwila ciszy, ale niezbyt długa. - Warunkowy tryb zdania - rzekł - które pan wypowiedział, sugeruje, że nie posiada pan tej rzeczy. - Ta sugestia była zamierzona - odparłem - a wniosek jest prawidłowy. - Mimo wszystko można odnieść wrażenie, że kryje się w tym coś więcej. Ta rozmowa była bardzo miła, ale również męcząca. - Żywię głęboką nadzieję, szanowny panie, że będę w stanie przynieść pomyślniejszą wiadomość i zażądać tej pokaźnej nagrody. - Nadzieję? - Nadzieję graniczącą z pewnością. - Miło mi to słyszeć, drogi panie, gdyż pewność cieszy bardziej niż tylko nadzieja. Kiedy ta nadzieja może się spełnić, jeśli wolno spytać? - Niebawem - odpowiedziałem. - Niebawem - powtórzył. - Słowo, które urokiem nadrabia brak precyzji. - Istotnie. Może dokładniejsze byłoby słowo „wkrótce”. - Nie jestem pewien, czy dokładniejsze, ale ośmielę się stwierdzić, że nieco bardziej zachęcające. - Zamierzam - powiedziałem - zadzwonić do pana trochę później lub jutro, aby zaproponować spotkanie. Czy zastanę pana pod tym numerem? - Oczywiście, drogi panie. Jeśli nie będzie mnie w domu, może pan przekazać wiadomość młodzieńcowi, który odbierze telefon. - Odezwę się - powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Następnie zadzwoniłem do mojego partnera, Charliego Weeksa. Powiedziałem mu, że nie chciałem do niego dzwonić, zanim nie wróci z porannego spaceru. - Niewiele się pomyliłeś - rzekł. - Obawiam się, że w moim podeszłym wieku nabrałem pewnych nawyków. Bez nastawiania budzika budzę się codziennie o tej samej porze. Przeczytałem już połowę niedzielnego „Timesa”. - Sytuacja się komplikuje - powiedziałem. - Myślę, że miałeś rację co do Hobermana. Sądzę, że zabił go Candlemas. - Wydaje się, że to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie - odparł - ale po zniknięciu Candlemasa nie mamy żadnego punktu zaczepienia. - Mam kilka pomysłów. - Ach tak? - Teraz nie czas, żeby to roztrząsać - rzekłem - i wolałbym nie mówić o tym przez telefon. - Też tak myślę. - Może mógłbym wpaść do ciebie na chwilkę. Powiedzmy, dziś wieczorem? Późnym, jeśli nie masz nic przeciwko temu. O dwudziestej trzeciej? - Zaparzę kawę - obiecał. - A może o tej porze wolisz pić bezkofeinową? Odpowiedziałem, że może być mocniejsza. Nie było rady. Wrzuciłem kolejną ćwierćdolarówkę i zadzwoniłem pod domowy numer Raya Kirschmanna w Queens. - Witam, pani Kirschmann. Mówi Bemie Rhodenbarr. Czy jest Ray? Nie cierpię mu przeszkadzać w niedzielę rano, ale dzwonię aż z New Hampshire - powiedziałem, kiedy odebrała kobieta. - Sprawdzę, czy jest - odpowiedziała. Tę kwestię zawsze uważam za zagadkową, obojętnie, kto ją wypowiada, sekretarka czy współmałżonek. Kogo oni chcą oszukać? Przecież dobrze wiedzą, czy ten ktoś tam jest, czy nie. A może myślą, że ja nie zdaję sobie z tego sprawy? Sprawdzenie zajęło jej kilka minut, a ja popędzałem ją w myślach. Miałem jeszcze sporo ćwierćdolarówek, ale nie chciałem, żeby głos z automatu wtrącił się do naszej rozmowy, każąc mi wrzucić kolejną. To mogłoby podważyć moją wiarygodność. Jednak okazało się, że z tą i tak nie było najlepiej. - New Hampshire - to były pierwsze słowa Raya, wypowiedziane z bezgraniczną wzgardą. - Trele-morele, Bernie. - Zamierzałem zatrzymać się w motelu Trele-morele - powiedziałem mu - ale ponieważ wszystkie pokoje były już zajęte, wylądowałem w Hanover. Skąd o tym wiesz, Ray? - Jedyne, co wiem na pewno - rzekł - to że teraz prędzej możesz być w Nowej Zelandii niż w New Hampshire. - A dlaczego jesteś tego taki pewien, Ray? - Ponieważ od razu powiedziałeś o tym mojej żonie, żeby mi to przekazała. Gdybyś rzeczywiście był w New Hampshire, Bernie, byłaby to ostatnia rzecz, którą byś zrobił. Nie, cofam to. Ta byłaby przedostatnia. - A jaka byłaby ostatnia? - Dzwonienie do mnie stamtąd. Poczekałbyś z tym, aż wrócisz. Gdyby mnie ktoś spytał, to spędziłeś ostatnią noc z tą swoją kurduplowatą i lesbowatą kumpelą, chociaż trudno mi sobie wyobrazić, żeby to doświadczenie wyszło wam obojgu na dobre. Potem doszedłeś do wniosku, że lepiej byłoby do mnie zadzwonić, więc udałeś się w jakieś ustronne miejsce tak, żebym nie mógł cię namierzyć, czego zresztą i tak nie mógłbym zrobić z mojego domowego telefonu. - Jak na to wpadłeś? - spytałem. - Musiałem zgadywać - rzekł. - Powiedziałbym, że jesteś teraz po drugiej stronie mostu na Brooklyn Heights. Czy z miejsca, gdzie stoisz, widzisz promenadę, Bernie? - Tak - odpowiedziałem. - Wygląda cudownie w tej porannej mgle. - Jest piękny dzień, a nawet jeśli była jakaś mgła, to nie mogłeś jej widzieć, ponieważ opadła mniej więcej godzinę temu. Tak czy owak cofam to. Tam jest zbyt cicho jak na Brooklyn. Mamy niedzielny ranek, prawda? Niech zgadnę... Jesteś na Wall Street. Nie widzisz promenady, ale założę się o dolara, że widzisz giełdę. - Jesteś niesamowity, Ray. Naprawdę nie wiem, jak ty to robisz. - Mówisz tak, żebym pomyślał, że się mylę, ale sądzę, że mam rację, chociaż i tak nic mi po niej. Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, jak to robię, Bernie, to po prostu dlatego, że znamy się już tak długo. Nic dziwnego, że znam cię dość dobrze po tym wszystkim, cośmy przeszli. - Mgła jeszcze całkiem nie opadła, Ray. Najwyraźniej zasnuła mi oczy i utkwiła w gardle. - Aż zaparło ci dech, co, Bernie? Może to ci pomoże. Pewnego dnia dwóch mundurowych robi obchód po Lower East Side i jakiś tamtejszy dzieciak zabiera ich do zabitego dechami budynku na rogu Pitt i Madison. Nawiasem mówiąc, nie Madison Avenue, tylko Madison Street. - To tłumaczy, dlaczego znajduje się przy Lower East Side. - Tak, ale czy wyjaśnia również, co policjanci tam znaleźli, kiedy dzieciak pokazał im, gdzie brakuje deski i którędy łatwo można wejść? Do trzech razy sztuka, Bernie. - Nawet jeśli nie zgadnę - powiedziałem - i tak pewnie mi powiesz. - Zwłoki. - Nie moje, dzięki Bogu - rzekłem - ale to miło z twojej strony, że tak się tym przejąłeś. Nie wiedziałem, że tak się o mnie martwisz. - Chcesz zgadnąć czyje? - Jeśli nie Judge’a Cratera - powiedziałem - to pewnie Jimmy’ego Hoffy, prawda? - Znikł jego zegarek i portfel - mówił dalej - ale można było się tego spodziewać, patrząc na te dzieciaki. Bóg wie, kto jeszcze kręcił się po budynku. Jednak facet pod ubraniem miał pas z pieniędzmi, chociaż nie było ich zbyt dużo. - Chyba że mundurowi trochę sobie wzięli. Wydał ten charakterystyczny dźwięk, sycząc przez zaciśnięte zęby, ale chyba nie próbował powiedzieć „Tsarnoff”. - Bernie - powiedział - masz bardzo kiepską opinię o nowojorskiej policji. Powinieneś się wstydzić. Nie mam pojęcia, czy wzięli choćby dziesięć centów od tego sztywniaka, ale powiem ci, czego na pewno nie wzięli. Co ty na to? - Jestem przekonany, że to będzie fascynujące. - Po pierwsze, paszportu. Było w nim zdjęcie tego faceta, więc od razu można stwierdzić, że nikomu go nie zwędził. Widniało w nim także jego nazwisko. - Jak zwykle w paszporcie. - Musi w nim być, prawda? Według paszportu nazywał się Jean-Claude Marmotte. - Brzmi jak francuskie nazwisko. - Belgijskie - poprawił. - Miał belgijski paszport, jednak to bez znaczenia, który kraj go wystawił, bo tak naprawdę żaden tego nie zrobił. - Słucham? - Był fałszywy - powiedział. - Bardzo dobrze podrobiony, tak mi przynajmniej powiedziano, jednak Belgowie z całą pewnością nigdy o nim nie słyszeli. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale odezwał się głos w słuchawce, prosząc mnie o wrzucenie kolejnej monety lub rozłączenie się. - Podaj mi swój numer - rzekł Ray - to do ciebie oddzwonię. W odpowiedzi wrzuciłem nową ćwierćdolarówkę. - Dlaczego to zrobiłeś, Bernie? Byłem gotów do ciebie oddzwonić. Jak często zdarza mi się dzwonić do kogoś w Trele-morele w New Hampshire? - Jak często zdarza mi się słyszeć o martwych Belgach w opuszczonych budynkach? - Nie zapytałeś, jak umarł? - Nie zapytałem nawet, kim był. Prędzej czy później zapytam, po co w ogóle mi to wszystko mówisz. - Prędzej czy później nie będziesz musiał. Umarł, ponieważ ktoś z niewielkiej odległości strzelił mu w bok głowy. Ściśle mówiąc, kula weszła przez ucho. Kaliber dwadzieścia dwa. W sumie profesjonalna robota. - Czy został zabity w tym miejscu, gdzie go znaleźliście? - Prawdopodobnie nie, ale niczego nie wiemy na pewno, bo dzieci narobiły bałaganu na miejscu zbrodni. Gdziekolwiek kupił ten paszport, był daleko od Belgii, kiedy zginął. I daleko od New Hampshire, tak jak my wszyscy, prawda? - Coś w tym jest. - Rzeczywiście - przyznał - i właśnie do tego zmierzam. W kieszeni miał tylko podszewkę. Żadnych kluczy, żetonów na metro, żadnej obcinarki ani szwajcarskiego scyzoryka. Jednak nosił ładny tweedowy garnitur i okazało się, że w marynarce znajduje się ukryta kieszeń. - Ukryta kieszeń? - Nie wiem, jak inaczej to nazwać, skoro znajdowała się w miejscu, gdzie nie spodziewałbyś się znaleźć kieszeni, bardzo nisko i z tyłu. Łatwo taką przeoczyć, jeśli nie szuka się zbyt dokładnie. Zamykana na zamek błyskawiczny. Znaleźliśmy ją, otworzyliśmy, i chcesz zgadnąć, co w niej było? - Kolejny paszport. - Nie zechciałbyś mi powiedzieć, skąd to wiesz? - Zatem mam rację? Odgadłem, Ray. Przysięgam. - Tym razem włoski, na nazwisko Vassily’ego Souslika. - To nie brzmi jak włoskie nazwisko - zauważyłem. - Przeliteruj je. - Zrobił to i wciąż nie brzmiało jak włoskie. - Vassily to imię rosyjskie lub słowiańskie. Natomiast Souslik przypomina coś, co zamawiasz w rosyjskiej herbaciarni. - Nie wiedziałem - rzekł - bo nigdy nie bywam w takich eleganckich lokalach. Jednak to bez znaczenia, ponieważ ten też jest fałszywy. Belgowie nigdy nie słyszeli o Marmotcie, a makaroniarze o Sousliku. Zdjęcia i dane w obu paszportach pasują do ofiary. Kto wie, może przypomni ci to kogoś znajomego. Metr siedemdziesiąt, sześćdziesiąt osiem kilo, urodzony piętnastego października 1926 roku, siwe włosy, piwne oczy. To dane z belgijskiego paszportu, a te z włoskiego są podobne, chociaż w nim ma oczy brązowe. Może to dlatego, że Włosi nie lubią piwa. Pociągła twarz, mały siwy wąsik - czy to ci coś mówi? - Jeszcze nie. A dlaczego powinno? - Cóż, w tym problem - odpowiedział. - Widzisz, kiedy znaleźliśmy ukrytą kieszeń, sprawdziliśmy z drugiej strony i, wyobraź sobie, była tam kolejna ukryta kieszeń. - I pomyśleć, że niektórzy ludzie wątpią w istnienie Boga. - W tej też był paszport, tym razem kanadyjski, ale równie prawdziwy, jak tamte dwa. Wydany w Winnipeg i wypełniony porządną amerykańską angielszczyzną, jednak w rzeczywistości został wydany przez kogoś, kto nie miał do tego uprawnień. Ta sama twarz na zdjęciu i, ciekawe, czy tym razem też zgadniesz, na jakie nazwisko był wystawiony ten paszport? - Ty mi to powiedz, Ray. - Hugo Candlemas - odpowiedział. - Czy teraz nie nazwałbyś tego niezwykłym zbiegiem okoliczności? Chcę powiedzieć, że przeciętny człowiek przez całe życie nie poznaje nawet jednego Hugona Candlemasa, a ja spotkałem ich dwóch w ciągu zaledwie kilku dni. I w dodatku obaj gryzą ziemię. - Gdyby Ripley wciąż żył - rzekłem - i produkował kolejne odcinki Wierzcie lub nie... - Ten facet ani trochę nie przypomina tego Candlemasa, którego trzymamy w lodówce, Bernie. - Żadnego, nawet najmniejszego pokrewieństwa? - Nawet nie po kądzieli. Chcesz mi to wyjaśnić, Bernie? Jak to możliwe, że tak długo oglądałeś nieboszczyka i zidentyfikowałeś go jako faceta, którego znaleziono martwego następnego dnia? Znowu odezwał się głos w słuchawce, prosząc mnie o wrzucenie kolejnej monety, jeśli chcę dalej rozmawiać. Ten głos powtarza to tysiące razy, codziennie przez cały rok, jednak jak często te słowa są mile widziane? Powiedziałbym, że bardzo rzadko, ale teraz właśnie tak było. Zerknąłem na swoją pełną monet dłoń i włożyłem ją z powrotem do kieszeni. - Skończyły mi się drobne - rzekłem. - Oddzwonię do ciebie. - Na rany Chrystusa, Bernie, wiem, że nie jesteś w żadnym pieprzonym New Hampshire. Podaj mi swój numer telefonu, to oddzwonię do ciebie. - Numer tego aparatu jest zamazany - powiedziałem. - Nie mogę go odczytać. Zostań tam, Ray. Odezwę się. Coś jeszcze gadał, ale nie czekałem, aż NYNEX nas rozłączy. Sam się rozłączyłem. Kiedy zadzwoniłem trochę później, nie rozmawiałem z jego żoną. Odebrał sam Ray, chyba musiał siedzieć przy telefonie. - Najwyższy czas - powiedział - ty sukinsynu. Nic nie odpowiedziałem. Przez dłuższą chwilę też nic nie mówił, a potem zapytał: - Halo? Powiedział to niepewnie, a ja odczekałem chwilę, zanim odpowiedziałem. - Halo - powiedziałem - nie cieszysz się, że słyszysz mój głos? Czy nagle nie brzmi w twoich uszach lepiej niż jakiegoś komisarza lub też wścibskiego gnojka z wydziału spraw wewnętrznych? - Jezu - odparł. - Przepraszam, że to trwało tak długo. Nie uwierzyłbyś, ile czasu straciłem, zanim rozmieniłem dolara. - No tak, Wall Street w niedzielę. Wiedziałem, że tam jesteś. - Zbyt dobrze mnie znasz - rzekłem. - A wracając do Candlemasa... - No właśnie, wróćmy do niego. - Pamiętasz, że w kostnicy nie miałem pewności. - Powiedziałeś mi, że nie lubisz oglądać umarlaków. Myślałem, że o to ci chodzi. - Zidentyfikowałem go tylko dlatego, żeby ułatwić ci życie. Dałem ci do zrozumienia, że nie jestem pewny, czy to on. - Hej, Bernie, daj spokój. Gdyby oni chociaż byli podobni, jednak te dwa trapy nie mogłyby bardziej różnić się od siebie, chyba że jednemu brakowałoby głowy. Jak mogłeś popatrzeć na jednego i stwierdzić, że to ten drugi? Miałem trochę czasu, aby wymyślić odpowiedź. To dlatego rozłączyłem się z nim wcześniej. - Poznałem ich obu jednocześnie - odpowiedziałem. - Obaj podali mi swoje nazwiska. Nie zwróciłem uwagi, które nazwisko było czyje. Prawdę mówiąc, nie przywiązywałem do tego wagi. Jednak znaleźliście faceta na rogu Pitt i Madison, więc pomyślałem, że to Candlemas, ponieważ ten facet kupił ode mnie książkę. - Zatem w kostnicy... - W kostnicy spojrzałem na niego, ale nie był to facet, którego spodziewałem się zobaczyć. Jednak był to ktoś znajomy i chyba dlatego coś mi się pokręciło. Może wziąłem go za Hugona Candlemasa, podczas gdy to był ten drugi. - I obu tych szczęściarzy poznałeś w swoim sklepie? - Zgadza się. - Jeden z nich kupił od ciebie książkę, a co zrobił drugi? - Nic. - Przyszli razem? - Nie zwróciłem uwagi. Myślę, że nie przyszli razem, ale mogę się mylić. Byłem pewien, że zmarszczył brwi. Mogłem to sobie wyobrazić. - Coś mi tu śmierdzi - powiedział. - Obaj byli w twoim sklepie, obaj przedstawili ci się i obaj skończyli martwi zaledwie kilka mil od siebie. Ten, który nie jest Candlemasem, zginął w mieszkaniu Candlemasa, a drugi skończył na Pitt Street z trzema sfałszowanymi paszportami w kieszeniach. Jeden z tych Candlemasów kupił od ciebie książkę, a ty na dokładkę dałeś mu swoją walizkę, aby miał ją w czym zanieść do domu. Bernie, nie wiem, czy mam się obrazić za to, że wciskasz mi taki kit, czy też poczuć zaszczycony, że zadajesz sobie tyle trudu. Czas spróbować innego podejścia. - Ray - rzekłem - gdy wcześniej odebrała twoja żona, przypomniałem sobie, że kiedyś pomogłem ci zdobyć dla niej futro. Pamiętasz? - Nie zmieniaj tematu - powiedział - ale zabawne, że o tym wspominasz, bo ja też o tym wcześniej myślałem. - Coś podobnego. - Powiedziała, że to futro pamięta lepsze czasy, zresztą tak samo jak ona, ale kto ośmieliłby się jej coś takiego powiedzieć. Futra nie są wieczne, chociaż powinny, do cholery, zważywszy na ich cenę. Myślę, że chodzi jej tylko o to, że chciałaby dostać nowe, jednak będzie to bardzo trudne, ponieważ wymyśliła sobie określony styl i kolor. Pewnego dnia, Bernie, będziemy musieli usiąść i pogadać o tym. - Może nie będziemy musieli - odrzekłem. - Co to ma znaczyć? - Może pani Kirschmann będzie mogła pójść do jakiegoś miłego sklepiku, powiedzmy Arvina Tannenbauma, i sama je sobie kupi. - Bardzo śmieszne - powiedział. - Tylko dlatego ma futro od Tannenbauma, że stamtąd je dla niej zwinąłeś. Myślisz, że pozwolę jej pójść do ich salonu i coś wybrać? Skąd niby miałbym wziąć taką forsę? - Ach - odparłem. - Już myślałem, że nigdy nie zapytasz. Rozdział XVIII Zostało jeszcze kilka miejsc, w które musiałem zadzwonić. Zrobiłem to, a potem poszedłem na stację metra przy East Side. Znów pojechałem w kierunku centrum i tym razem wysiadłem przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy, przystanek za Hunter College. Minąłem skrzyżowanie i znalazłem budynek, w którym wszystko się zaczęło, chociaż nie byłem pewien, że tak chcę to nazwać. Niewątpliwie ta sprawa zaczęła się znacznie wcześniej niż w poprzednią środę i daleko stąd. Stałem przed budynkiem, w którym mieszkał Hugo Candlemas. Był bardziej moim pracodawcą niż partnerem, ale był także trupem i wydawało mi się, że powinienem coś w tej sprawie zrobić. Nie wiedziałem, gdzie został zabity, ale nie było cienia wątpliwości, gdzie zadźgano Cappy’ego Hobermana i czułem, że najwyższy czas wrócić na miejsce zbrodni. W holu dobrze przyjrzałem się czterem przyciskom, zanim nacisnąłem jeden z nich, ten z napisem „CANDLEMAS”, aby zaoszczędzić sobie nieprzyjemnego spotkania z policyjnymi technikami, którzy po kolejnym morderstwie mogli wrócić na miejsce zbrodni. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się tam nikogo i miałem rację, tak więc upewniwszy się co do tego, wyjąłem po chwili pęk wytrychów i wszedłem do budynku. Można by pomyśleć, że te narzędzia to moja karta kredytowa, bo ostatnio nigdzie się bez nich nie ruszałem. Na trzecim piętrze drzwi do mieszkania Candlemasa były oklejone całymi metrami żółtej taśmy oraz kilkoma nalepkami przez nowojorski wydział policji, zabraniającymi wstępu nieupoważnionym. Ktoś - zapewne ślusarz dyletant, który otworzył drzwi policjantom - usiłował zwiększyć siłę przekonywania tych tekstów, zakładając na drzwi nowiuteńką kłódkę. Oba te rodzaje zabezpieczeń były łatwe do sforsowania. Najlepsza kłódka nie oprze się brutalnemu atakowi z użyciem pojemnika z freonem oraz młotka: spryskaj ją pierwszym i uderz drugim, a rozwiążesz węzeł gordyjski. Nie miałem przy sobie tak wyrafinowanych narzędzi, ale nie potrzebowałem ich. Znałem ten typ kłódek - zawsze łatwo dawały się otworzyć. Bardziej martwił mnie papier i plastik. Te każdy może pokonać, ale zostawiając ślady swojego przejścia. Oczywiście, najlepiej byłoby mieć w kieszeni rolkę żółtej taśmy i kilka naklejek. Wtedy, zamiast przy opuszczaniu mieszkania odtwarzać ich pierwotny wygląd, można by po prostu przykleić nowe. Jednak nie byłem tak dobrze wyposażony. Odnotowałem ten fakt w myślach, żeby naprawić to w przyszłości, obrzuciłem kłódkę tęsknym spojrzeniem i zszedłem po schodach. Po drodze przypomniałem sobie krótką listę pozostałych mieszkańców kamienicy, których wyliczył Ray: para gejów w suterenie, niewidoma na parterze, biznesmen z Singapuru w apartamencie Lehrmanów na pierwszym piętrze oraz nie zidentyfikowany lokator lub lokatorzy mieszkający na drugim. „I do diabła z tymi, którzy mieszkają na drugim piętrze - powiedział Ray. - Tak jak wszyscy inni, gówno wiedzą”. W bramie na dole znalazłem przycisk ich dzwonka, oznaczony tabliczką „Gearhardt”. Najpierw zadzwoniłem do nich w nadziei, że wiedzieli chociaż to, że na weekend trzeba wyjechać z miasta. Jednak nie. Zaraz po tym jak nacisnąłem guzik, w głośniku domofonu odezwał się męski głos, pytając: „Kto tam”. - Mam na imię Roger - powiedziałem radośnie - a moja koleżanka to Mary Beth i chcielibyśmy porozmawiać z panem o stanie pańskiej nieśmiertelnej duszy. - Może wepchniecie ją sobie w dupę? - zaproponował. - Och! - odparłem, udając wstrząśniętego, ale chyba traciłem czas, ponieważ już się wyłączył. Natychmiast wcisnąłem następny guzik, postanawiając spróbować innego podejścia do faceta z Singapuru. Nie mogłem ryzykować, że zechce przyjąć parę misjonarzy lub okaże się zbyt uprzejmy, żeby ich spławić. Zdecydowałem po prostu udać, że szukam Lehrmanów. Jednak nie musiałem, ponieważ nie odpowiedział na dzwonek. Ponownie wkroczyłem do budynku - tym razem nie forsując zamka, ponieważ trzymałem nogę w drzwiach - i wszedłem na górę, gdzie stanąłem przed drzwiami zaopatrzonymi w dwa doskonałe zamki - podklamkowy Segala oraz drugi, nowy obrotowy Poularda, reklamowany jako nie do pokonania przez włamywacza. Akurat. Lehrmanowie mieli ładne mieszkanie, w którym wszystkiego było odrobinę za dużo: dywanów na podłogach, obrazów na ścianach i mebli w pokojach. Zbyt wiele ozdóbek na marmurowej półce nad kominkiem oraz stoliczku w rogu pod oknem. Minimalistyczny dekorator wnętrz dostałby wysypki. Nie wiem, co sądził o tym chiński biznesmen z Singapuru, lecz ja z zawodowego punktu widzenia byłem zachwycony. Ten rodzaj wystroju wnętrza to balsam dla duszy włamywacza. Żaden z nas nigdy nie powie, że małe jest piękne. Każdy włamywacz wie, że mało to mało, a dużo to dużo. Ludzie, którzy zagracają swoje mieszkania, jeśli tylko nie są braćmi Collier i nie zbierają starych gazet, po prostu lubią mieć. I prędzej mogą posiadać coś wartościowego niż facet, który śpi na materacu w kącie pokoju, w którym poza tym jest jeszcze tylko goła żarówka pod sufitem. Miło byłoby rozejrzeć się w tym mieszkaniu, tylko skąd wziąć na to czas? Przeszedłem przez pokój do dużej sypialni, odsunąłem półkę z książkami oraz dużą donicę z nefrytowym kwiatem, wyglądającą na dzieło Rockwooda. Odbezpieczyłem i podniosłem okno, po czym wygramoliłem się na schody przeciwpożarowe. Wszedłem na drugie piętro, mijając mieszkanie ponurego pana Gearhardta z jego zagrożoną duszą, a następnie straciłem prawie dziesięć minut, usiłując otworzyć okno świętej pamięci pana Candlemasa. Było od wewnątrz zabezpieczone zasuwką, którą należało odciągnąć i podnieść. Naturalnie, nie można tego zrobić od zewnątrz, chyba że lekko podważy się okno i wepchnie w szczelinę odpowiedni przyrząd. Nie jest to wcale trudne, jeśli tylko się go ma. Zobaczcie, jak zdolny nastolatek w mgnieniu oka otwiera drzwi samochodu, a zrozumiecie, na czym to polega. Wprawdzie to nie była kradzież samochodu, ale wymagała podobnego narzędzia, którego nie miałem pod ręką. Próbowałem dostać się do środka bez niego i prawie mi się to udawało, co zachęcało mnie do dalszych wysiłków. W końcu uświadomiłem sobie, że za długo już tkwię na tych schodach przeciwpożarowych, więc użyłem diamentu do cięcia szkła, który miałem na kółku z wytrychami. Wyciąłem jedną z małych szybek, włożyłem rękę w otwór, odciągnąłem zasuwkę i wszedłem do środka. Przebywałem tam trzy godziny. Z początku było mi duszno, ale otworzyłem okno w pokoju stołowym, a otwór wycięty w szybie drugiego zapewnił dobrą wentylację. Szybko znalazłem miejsce, gdzie Cappy Hoberman leżał i krwawił. Nie obrysowali konturów ciała kredą ani taśmą. Już tego nie robią - wolą, by policyjny fotograf wykonał szereg zdjęć, zanim zabiorą ciało. Jednak nie próbowali usunąć śladów krwi, której spora ilość wsiąkła w dywan. Stałem tam i patrzyłem na to. Hoberman umarł na Aubussonie i jego krew nie poprawiła wyglądu dywanu. Nawet zakładając, że Candlemas nie kupił go od prawowitego właściciela, musiał zapłacić sporą sumę. Teraz dywan wyglądał okropnie, lecz pewnego dnia ktoś zdoła go wyczyścić. W dzisiejszych czasach mają rozmaite chemikalia i enzymy, którymi potrafią wyciągnąć krew z wszystkiego, nawet z rzepy. Jednak nie zdołają wtłoczyć jej z powrotem do żył Hobermana. Obszedłem apartament, analizując w myślach rozmaite scenariusze. Hoberman daje Charliemu Weeksowi kościaną figurkę myszy, odbywa krótką wizytę i wraca do swojego mieszkania. Z pewnością taksówką, skoro mnie tam nie było i nie zmusiłem go do spaceru. Mówi lub robi coś, co skłania Candlemasa do zabójstwa. Candlemas chwyta coś ostrego - na przykład otwieracz do listów, jeden z kuchennych noży Sabatiera albo coś, co jeszcze lepiej nadaje się do załatwienia gościa. Uderza, Hoberman słania się i pada, a Candlemas wymyka się z mieszkania i maszeruje w kierunku Drugiej Alei, zamierzając kupić kilka mocnych worków i elektryczny nóż do mięsa. I co dalej? Wcześniej ukuliśmy z Weeksem teorię, według której Candlemas wrócił do domu, zastał tam gliniarzy, wymamrotał „Niech to szlag, znowu klapa!”, po czym znikł w ciemnościach. Jednak jego śmierć rzuciła inne światło na sprawę. Kiedy zostawił krwawiącego Hobermana, najwidoczniej spotkał się z kimś. Może zwrócił się o pomoc do niewłaściwej osoby, a może ktoś zaczaił się tu na niego. Być może to właśnie ten ktoś zadzwonił pod 911 i przysłał gliniarzy na Siedemdziesiątą Szóstą Ulicę. W każdym razie przyjechali tu. Z tego, co wiedziałem, wynikało, że Hoberman jeszcze oddychał, kiedy Candlemas schodził z tego świata. Został śmiertelnie ranny i choć żył, nie ruszał się - zapewne leżał tu nieprzytomny. W pewnej chwili ocknął się i nakreślił niezrozumiałe słowo na mojej czyściutkiej walizeczce, używając własnej krwi zamiast atramentu. Potem, może nawet wtedy, gdy pajace z policji posłali po ślusarza, dzielny kapitan wyzionął ducha. Zapewne mniej więcej w tym czasie ja byłem na dole, zachodząc w głowę, co też stało się z Candlemasem i zastanawiając się, czy nie włamać się do jego mieszkania. Chociaż rozgrzany Ludomirem, doszedłem do wniosku, że to kiepski pomysł. I dobrze, zważywszy, w co bym się wpakował. Wprawdzie oszczędziłbym miastu wydatku na ślusarza, ale musiałbym się gęsto tłumaczyć, co wcale nie byłoby łatwe po tym, jak ustalili, że walizeczka była moją własnością. Zdecydowałem, że ten nowy scenariusz jest całkiem sensowny i znacznie lepszy od tego, który poprzedniego ranka ułożyliśmy z Charliem Weeksem. To w pewnym stopniu wyjaśniało tajemniczy telefon na policję i lokowało w logicznym przedziale czasowym zostawioną przez umierającego wiadomość. Która wcale nie była przez to mniej zagadkowa. C-A-P-H-O-B. Co to miało oznaczać, do diabła? Zastanawiałem się nad tym, chodząc tu i tam, otwierając szuflady i grzebiąc w nich, zaglądając do szafek, pod i za rozmaite sprzęty. Byłem rad z tego, że mam o czym myśleć, ponieważ był to najgorszy z możliwych sposobów przeszukiwania. Najlepiej wiedzieć nie tylko, czego się szuka, ale i gdzie to jest. Wchodzisz, zabierasz to i wychodzisz. Niemal równie dobrze, jeśli wiesz, czego szukasz: wtedy systematycznie przetrząsasz lokal, sprawdzając możliwe schowki, i wychodzisz, jak tylko to znajdziesz. Podobnie - i zapewne najprzyjemniej - jest wtedy, kiedy nie szukasz niczego konkretnego. Tego rodzaju włamania wymagają największych umiejętności, niezależnie od tego, czy jest to starannie zaplanowana robota na przedmieściach, gdzie trzeba ustalić czas przejścia patrolu obywatelskiego i pokonać elektroniczny alarm przeciwwłamaniowy, czy też przestępstwo popełnione pod wpływem nieodpartego impulsu, nakazującego wyważyć kopniakiem drzwi i liczyć na swoje szczęście. Nie wiesz, co właściciele mają ani gdzie to schowali, ale niczym Złotowłosa, próbujesz każdego łóżeczka i zjadasz całą owsiankę, nie wiedząc, czego się spodziewać, dopóki tego nie znajdziesz. Na samym końcu jest taka błazenada, jaką uprawiałem w tę cudowną niedzielę. Nie wiedziałem, co chcę znaleźć i gdzie mógł to schować ani nawet czy to coś w ogóle istnieje. Musiałem zaglądać wszędzie, ponieważ nie miałem pojęcia, czy to coś jest duże czy małe, czy powinno być przechowywane w zimnym, suchym czy przewiewnym miejscu. To okropnie frustrujące. Nawet jeśli coś znajdziesz, czy to naprawdę jest to? A może jest do znalezienia coś jeszcze? I przeciwnie, jeżeli nie znajdziesz niczego, to czy powinieneś szukać dalej, aż do skutku? A może pójść do domu, ponieważ nic tutaj nie ma? Wiecie, do czego to podobne? Do seksu bez orgazmu. Skąd masz wiedzieć, kiedy powinieneś przestać? Tak więc niemal cieszyłem się z tego, że podczas poszukiwań mogę rozmyślać o CAPHOBIE. Nie nazwałbym moich rozmyślań nadzwyczaj konstruktywnymi, ale przyszło mi do głowy kilka interesujących pomysłów. 1. Załóżmy, że CAPHOB to akronim. Załóżmy, że każda litera oznacza jedno słowo. W ten sposób, zanim wyzioniesz ducha, możesz zawrzeć mnóstwo informacji w kilku literach mieszczących się na boku walizeczki. Trudno powiedzieć, co miałby oznaczać ten skrót, ale z całą pewnością mnóstwo rozmaitych rzeczy. Cała Ameryka Popiera Homoseksualną Ontogenezę Bytu? Co Arab Paranoik Heroicznie Obiecał Bombardować? Cofam Adrianowi Pozwolenie - Hipoteka Obciążona - Babcia! Żadna z tych wersji nie wyglądała mi na ostatnie słowa, jakie pragnąłbym przekazać światu, ale to nie ja leżałem tu, krwawiąc i usiłując wysłać moje barbarzyńskie przesłanie nad dachy miasta. 2. Załóżmy, że CAPHOB napisano do góry nogami. Przecież nie wiedziałem, co porabiał Hoberman przez te wszystkie lata od czasu spędzonego w Anatrurii. Może niektóre z nich poświęcił karierze sprzedawcy polis ubezpieczeniowych, aż stawianie wszystkiego na głowie stało się jego drugą naturą. Aby sprawdzić tę hipotezę, napisałem CAPHOB na kartce papieru i odwróciłem ją do góry nogami. Otrzymałem ten sam bezsensowny wyraz, tylko do góry nogami i na wspak. Potem napisałem go do góry nogami i uzyskałem lepszy wynik, bo cztery z sześciu liter pozostały nie zmienione. Otrzymałem coś, co wyglądało jak CYdHOB, tyle że V w rzeczywistości było odwróconą do góry nogami literą A. Może mógłbym pójść tą drogą dalej i zacząć się zastanawiać, co może oznaczać skrót CYDHOB, ale w końcu trzeba sobie wytyczyć jakieś granice. 3. Może najlepszą była odpowiedź, która sama się narzucała, a mianowicie że Hoberman usiłował napisać swoje nazwisko. Prawdę mówiąc, miało to jakiś sens. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów, co mogło sugerować, że Candlemas zabrał portfel umierającemu. Może Hoberman wzdragał się na myśl o pochówku w anonimowym grobie i chciał pozostawić światu wiadomość, kim był. Zważywszy na to, że nawet teraz miał do dużego palca przyczepioną karteczkę z napisem „Hugo Candlemas”, jego obawy nie były nieuzasadnione. Wprawdzie były to cholernie niezadowalające ostatnie słowa, w których ofiara nie podawała nazwiska mordercy tylko swoje własne, ale cóż można było na to poradzić? Odesłać Hobermanowi do poprawki? 4. Może, jak wcześniej sugerowała Carolyn, Hoberman był dyslektykiem. Napisał prawidłowe litery, ale w niewłaściwej kolejności. Zamieniałem je, ale nie doszedłem do niczego bardziej obiecującego niż HOPCAB. Jasne, to prawda, że wystarczyłoby mu wskoczyć (HOP) do taksówki (CAB), żeby dojechać - na przykład - do Boccaccio, ale czy to mogła być ta istotna informacja, którą Hoberman chciał przekazać znalazcy swoich zwłok? Nie wydawało mi się to możliwe. Gdybym miał pożegnać się z tym światem i udać na wieczny spoczynek, próbowałbym wymyślić coś głębszego, na przykład „Życie jest jak rzeka” albo „Strzeż się fałszywych przyjaciół”. 5. Być może, jakkolwiek zdumiewająco to zabrzmi, CAPHOB było słowem. Wprawdzie nie figurowało w słowniku, tak jak nie było w nim żadnego rozpoczynającego się na te pierwsze cztery litery, ale może to nazwisko. Na przykład Candlemasa. Wprawdzie nie brzmiało jak nazwisko, ale czy było mniej wiarygodne niż Souslik czy Marmotte? Co byście pomyśleli, widząc jedno z tych dwóch wypisane krwią na boku waszej dyplomatki? 6. Czy to mógł być po prostu bełkot? Zważmy słynne ostatnie słowo Dutcha Schultza, ten przydługawy monolog umierającego, starannie uwieczniony dla potomności. Istotnie, były to słowa, a nawet całe zdania, tylko nie było w nich sensu. Może zacny kapitan, mając do zapisania tylko mały bok dyplomatki, zdołał zawrzeć cały ogrom bezsensu w sześciu przypadkowych literach. I tak dalej. Wczesnym popołudniem poczułem głód. Już miałem zamówić chińszczyznę, kiedy uświadomiłem sobie, że nic z tego. Przez te policyjne pieczęcie nie mogę otworzyć drzwi i odebrać dostawy od roznosiciela. Miałem tak straszną ochotę coś przekąsić, że nawet zastanawiałem się, czy nie zamówić dostawy do mieszkania Lehrmanów i zaczekać przed ich domem. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że to dobry pomysł. Może przesadziłem z medytacjami, powtarzając słowo CAPHOB jak mantrę. Na szczęście zdusiłem całą tę ideę w zarodku i zamiast tego poszedłem do kuchni. Znalazłem resztki chińszczyzny, ale zbyt stare. Nie tknęlibyście ich nawet trzymetrowym kijem. Zrobiłem sobie tosty z dwóch bułek (chleb był czerstwy) i posmarowałem je masłem orzechowym (było zjełczałe) i dżemem, po czym popiłem czarną kawą (stanu mleka nie da się opisać). Pewnego dnia, pomyślałem, kiedy to wszystko będzie już tylko wspomnieniem, znowu będę jadał prawdziwe posiłki, śniadania w kafejkach, potrawy egzotycznej kuchni z Carolyn, kolacje w dobrych restauracjach. Na razie jednak moim przeznaczeniem wydawały się śniadania zjadane w biegu, opuszczane obiady i kolacje składające się z wiaderka popcornu. Ciuchy jeszcze ze mnie nie spadały ani mnie nie cisnęły, więc ta dieta chyba mi służyła. Jednak miło byłoby znowu zjeść jak człowiek. Dopiłem kawę, umyłem naczynia nad zlewem i wróciłem do pracy. Zanim skończyłem, musiałem przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych. Usiadłem w obitym skórą fotelu, wyciągnąłem nogi na otomanie, przyłożyłem słuchawkę do ucha i rozmyśliłem się. Skąd mogłem wiedzieć, czy któryś z rozmówców nie ma podłączonej do telefonu przystawki pokazującej numer dzwoniącego? I skąd mogłem mieć pewność, że jeden z tych, do których zamierzałem zadzwonić, nie rozpozna numeru telefonu Hugona Candlemasa? Nie było sensu ryzykować. Zostawiłem nietknięte pieczęcie wydziału policji, oparłem się pokusie kurczaka a la generał Tso. Po tylu poświęceniach nie chciałem wpakować się na minę możliwości nowoczesnej telekomunikacji. Zostawiłem w siedzibie Candlemasa ład i porządek, a także żadnego śladu mojego pobytu, nie licząc ubytku w maśle orzechowym i dżemie, zjedzonych przeze mnie, a także moich odcisków palców. (Niektóre wytarłem, ale nie przesadzałem z tym. W końcu już zdjęli je z miejsca zbrodni). Aby ochronić wnętrze przed kaprysami pogody, wyciąłem prostokątny kawałek tektury z jakiegoś kartonu, owinąłem go plastikową folią wyjęty z kuchennej szafki, po czym wraz z rolką taśmy klejącej wyniosłem na schody przeciwpożarowe. Tam zamknąłem okno, sięgnąłem i opuściłem zasuwkę, po czym wyjąłem rękę i przykleiłem karton w miejsce wyciętej szybki. Potem szybko i cicho przemknąłem obok okna Gearhardta do znajdującego się piętro niżej apartamentu Lehrmanów. Sprawy skomplikowałyby się, gdyby w tym czasie wrócił ich gość, ale nie było go. Zamknąłem za sobą okno, odstawiłem na miejsce donicę z kwiatem i półkę z książkami - doszedłem do wniosku, że donica na pewno jest dziełem Rockwooda - i podszedłem do telefonu w saloniku, skąd mogłem mieć na oku drzwi wejściowe. Przeprowadziłem zaplanowane rozmowy. Kiedy skończyłem, pozwoliłem sobie na obchód apartamentu. Oprócz wnętrza masywnego sekretarzyka w stylu chippendale i szafy, które opróżnili dla gościa, dobytek Lehrmanów w zasadzie pozostał na swoim miejscu podczas ich nieobecności. Cieszyłem oczy, niczego nie ruszając i znacznie bardziej niż dwa piętra wyżej uważając, żeby nie zostawiać odcisków palców. Nie zajrzałem do lodówki. A kiedy w końcu wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i bez żadnych przeszkód opuściłem tę szacowną kamienicę. Niewidoma kobieta na parterze mogła usłyszeć moje kroki na schodach, sąsiedzi po drugiej stronie ulicy mogli zauważyć mnie wychodzącego z bramy, tak jak mogli też widzieć mnie wchodzącego kilka godzin wcześniej. Jednak nie dałem im żadnego powodu, żeby zwrócili na mnie uwagę. Wszedłem i wyszedłem, nie zostawiając śladów. W King of the Underworld Bogart gra Joego Gurneya. Kay Krancis i John Eldredge grają małżeństwo lekarzy, Eldredge ma wąsy, w których wygląda niemal tak paskudnie jak Bogie w Virginia City. Eldredge ratuje rannego goryla Bogarta, który zatrudnia go jako lekarza gangu. Kiedy policja znajduje ich kryjówkę, Bogart dochodzi do wniosku, że zdradził ich Eldredge i zabija go. Bogart ucieka ze swoimi ludźmi, lecz policja aresztuje Kay Francis. Potem Bogart wpada na pomysł, moim zdaniem niesamowity. Porywa pisarza i zmusza go do napisania swojej biografii, zamierzając go potem zabić. Najpierw jednak odbija z więzienia dwóch pojmanych członków gangu, choć zostaje przy tym ranny, a także odnajduje Kay Francis, która usiłuje zdobyć dowody swojej niewinności. Niespecjalnie pomaga Bogiemu: zawiadamia policję, zakaża jego ranę i oślepia go spreparowanymi kroplami do oczu. Potykając się, Bogart biega po melinie za Kay i pisarzem, usiłując ich zabić, mimo że ich nie widzi, ale ginie od kul policjantów. Oglądałem to z mojego stałego miejsca, jak zwykle z wiaderkiem prażonej kukurydzy na kolanach i jak zwykle oddawszy drugi bilet kontrolerowi. Stojąc w kolejce po popcorn, pochwyciłem spojrzenie wysokiego okularnika z kozią bródką. Uśmiechnął się i pospiesznie odwrócił wzrok, nie chcąc gapić się na biedaka, który znów jest sam. Odruchowo objął ramieniem ledwie dostrzegalną talię swojej przyjaciółki, krzepkiej dziewuchy w typie Pillsbury. Pewnie chciał się upewnić, że mu nie ucieknie. Ktoś mniej ode mnie odporny mógłby zacząć użalać się nad sobą. Podczas przerwy zostałem w swoim fotelu. Miałem jeszcze mnóstwo prażonej kukurydzy i nie musiałem skorzystać z kibla ani wymknąć się na dymka. Nie ruszyłem się z miejsca, aż po dłuższej chwili światła znowu zgasły i zaczął się drugi film. Beat the Devil. W reżyserii Johna Hustona, który napisał scenariusz razem z Trumanem Capote. W obsadzie była Giną Lollobrigida jako żona Bogarta i Jennifer Jones jako nałogowa kłamczucha zamężna z fałszywym angielskim szlachcicem. Ponadto Peter Lorre, Robert Morley oraz mnóstwo doskonałych aktorów charakterystycznych, których nazwisk nie pamiętam. Siedziałem i myślałem sobie, że może tym razem uda mi się zrozumieć to, co dzieje się na ekranie. W przeszłości oglądałem ten film trzy lub cztery razy i nigdy nie zdołałem pojąć, o co w nim chodzi. Wszyscy starają się wykiwać wszystkich, a kiedy Jennifer Jones zaczyna jakieś zdanie od kwestii „Prawdę mówiąc”, masz pewność, że zaraz zacznie wciskać jakiś kit, ale poza tym nic nie rozumiem z intrygi. Może tym razem będzie inaczej. Pięć lub dziesięć minut później wyczułem czyjąś obecność w przejściu. Nie odrywając oczu od ekranu, na którym Morley i Lorre szeptali do siebie, nasłuchiwałem zbliżających się kroków. Mimo to nie wiem, czy naprawdę słyszałem, jak podchodziła. Raczej po prostu wiedziałem, wyczuwając to jakimś dodatkowym zmysłem, który przyspieszał mi puls i utrudniał oddychanie. Potem usadowiła się w fotelu obok mnie. Nadal nie mogłem oderwać oczu od ekranu. Lekko trąciła mnie nogą, ale zaraz ją zabrała. Jej dłoń zanurzyła się w wiaderku z popcornem i musnęła moją, zanim nabrała garść prażonych ziaren. Patrzyłem na film i słuchałem odgłosów przeżuwania. Po chwili usłyszałem głośny szept. - Miałeś rację, Bernie. To naprawdę niesamowity popcorn. W rzędzie za nami rozległy się znaczące chrząknięcia i zaszeleściły programy. Przyłożyłem palec do ust i zerknąłem na Carolyn, która bezgłośnie przeprosiła. Siedząc obok siebie, jedliśmy prażoną kukurydzę i oglądaliśmy film. Kiedy wychodziliśmy, kontroler biletów obdarzył mnie szerokim uśmiechem, a okularnik z kozią bródką pokazał uniesiony kciuk. - Cieszą się z mojego sukcesu - powiedziałem Carolyn. - Czyż to nie miłe? - Cudowne - przytaknęła. - To jeden z tych rozgrzewających serce klimacików Nowego Jorku. Wyobraź sobie, co by było, gdyby wiedzieli, że ostatnie dwie noce spędziłeś w moim mieszkaniu. - O rany - powiedziałem. - Zaczęliby się zastanawiać, kiedy zrobię z ciebie porządną kobietę. Po drugiej stronie ulicy wystawili stoliki na chodnik, a wieczór był dostatecznie ciepły, żeby zasiąść przy jednym z nich. Zamówiłem cappuccino, a Carolyn kawę Lukrecji Borgii. Obawiałem się, że napój może być zatruty, ale okazał się specjalnością lokalu - parzony w ekspresie, z dodatkiem alkoholu i bitej śmietany posypanej czekoladą. Carolyn twierdziła, że jest doskonały, i chciała, żebym skosztował, ale odmówiłem. - Ani łyczka? Nie upijesz się. - Co by się z nami stało - zapytałem - gdybyśmy nie mieli żadnych zasad? - Muszę przyznać, że ty je masz - powiedziała. - Oczywiście, zanim to wszystko się skończy, zupełnie wyjdziesz z wprawy. Natomiast zaczynam się zastanawiać, czy ja nie jestem w gorszej formie, niż powinnam być. - Co masz na myśli? - No cóż, zamknęłam księgarnię dopiero wtedy, kiedy skończyłam A Is for Train, a potem wypiłam tylko jednego drinka w Bum Rap i przysięgam, że nawet go nie poczułam. Później zjadłam obfity posiłek w tej hinduskiej restauracji, a mimo to przyznaję, że z trudem łapałam sens dzisiejszego filmu. - Nikt go nie łapie - pocieszyłem ją. - To Beat the Devil. Myślę, że tworzyli scenariusz, w miarę jak go kręcili, i jestem najzupełniej pewien, że nie mieli żadnych sztywnych reguł zabraniających spożywania alkoholu podczas pracy. Nie, na tej podstawie nie musisz się obawiać o swoją formę. Trochę rozmawialiśmy o filmie i streściłem jej poprzedni, King of the Underworld. Żałowała, że go przegapiła. - Chociaż wolę, jeśli nie ginie na końcu - wyznała. - Znasz mnie, lubię szczęśliwe zakończenia. - W King of the Underworld nie ma happy endu, dopóki on nie zginie. Jednak wiem, o co ci chodzi. Może właśnie dlatego zawsze najpierw puszczają starszy film. Na końcu nowszy, z czasów, kiedy Bogie był już gwiazdą, w którym zazwyczaj pozostaje żywy. - To ma sens. Jaki sens być gwiazdą, gdyby i tak mieli cię zabić, jak zwykle? - Upiła łyk swojej wymyślnej kawy. - Przyniosłam twoją torbę lotniczą. - Widzę. - Ray przyszedł do księgarni. Był dla mnie miły, co bardzo mnie zaniepokoiło. To on siedział w holu twojego domu, ale pewnie już ci to powiedział. Pokręciłem głową. - Nie spytałem go o to. - No cóż, już nie będzie tam siedział, więc pomyślałam, że możesz przespać się w swoim domu. Jeśli tak, to w torbie są rzeczy, które będą ci potrzebne. Wcale nie staram się ciebie pozbyć, Bern. Jeśli chcesz zostać w centrum, zabiorę tę torbę z powrotem. Albo wrócimy tam razem. - Mam dziś późne spotkanie. - Och. - A jeśli Ray siedział w holu, to kto był w samochodzie? - Nie zapytałam go. - Może para innych gliniarzy. Lub ktoś, kto wcale się mną nie interesował. - Zmarszczyłem brwi. - Albo wprost przeciwnie. - Zatem prześpisz się u mnie. Nad czym się zastanawiasz? Zważyłem torbę w ręku i postawiłem ją na ziemi. - Miałaś dobry pomysł, żeby ją przynieść - powiedziałem. - Przyda mi się. - Ale śpisz u mnie, dobrze? - Kto wie, gdzie będę spał. - Bern... - Zawsze jest ten umeblowany pokoik przy Wschodniej Dwudziestej Piątej Ulicy - powiedziałem. - Wprawdzie wyposażenie ma nieco spartańskie, ale wiem na pewno, że łóżko jest bardzo wygodne. Jest jeszcze metro. Albo ławka w parku, w taką piękną noc jak ta. - O czym ty mówisz? Odchyliłem głowę na bok, ująłem brodę kciukiem i wskazującym palcem, po czym wycedziłem kątem ust: - Tak po prostu, kochanie. Znajdę sobie jakiś kąt do spania. Nie musisz się o mnie martwić. Kiedy zapłaciłem rachunek, powiedziała: - Caphob, caphob. O mój Boże. - O co chodzi? - Czyżby...? Czy to możliwe? - Co możliwe? Wzięła mnie pod rękę. - Nie sądzisz, że może... Nie, zaraz powiesz mi, że oszalałam. - Obiecuję, że nie powiem. - W porządku, oto co myślę. Może Caphob to adres internetowy. - Oszalałaś. - Wiem, ale przynajmniej zdołałam cię rozbawić. Bern, jedyne, co mnie martwi, to że obejrzałeś za dużo tych filmów. W każdej chwili możesz wcielić się w jego rolę. Czy też powinnam powiedzieć, że możesz wypaść ze swojej? W każdym razie przestaniesz być sobą i staniesz się nim. - Nie ma obawy - odparłem. - Złapać ci taksówkę? - Chyba pojadę metrem. Taki ładny wieczór. - I chcesz cieszyć się nim pod powierzchnią ulicy? - Miałam na myśli to, że chętnie przespaceruję się ze stacji metra do domu. Wiesz, co chciałam powiedzieć. - Jasne. Jednak ja zamierzam złapać taksówkę. Mam spotkanie na drugim końcu miasta i nie chcę się spóźnić. - Podniosłem rękę i niemal natychmiast zatrzymała się jakaś taksówka. Zapytałem Carolyn, czy naprawdę nie chce jechać, a ona odpowiedziała, że nie. Otworzyłem drzwi. Taksówkarz poznał mnie i obdarzył szerokim uśmiechem. - Miło pana widzieć - powiedziałem. A do Carolyn: - Wsiadaj. To twoja taksówka. - Ale... - No, wsiadaj - zachęciłem. - Jak często masz okazję jechać z facetem, który wie, gdzie jest Arbor Court? - Otworzyłem jej drzwi, pochyliłem się i namówiłem Maksa, żeby powiedział jej o ziołach. - Ale nie o kobiecie i małpce - dodałem. - Chwileczkę - wtrąciła Carolyn. - Dlaczego nie o kobiecie i małpce? Chcę to usłyszeć. Zamknąłem drzwiczki i taksówka odjechała. Zatrzymałem następną i zapytałem Wietnamczyka za kierownicą, czy wie, jak dojechać na róg Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy i Park. - Jestem pewien, że zdołam tam trafić - odparł sucho. Nazywał się Nguyen Trang, mówił niezłą angielszczyzną i doskonale znał Nowy Jork. Kiedy jechaliśmy przez centrum, powiedział mi, że to wspaniałe miasto. - Tylko ci pieprzeni Khmerzy je niszczą. Rozdział XIX Charlie Weeks czekał w progu, gdy wysiadłem z windy na jedenastym piętrze. - Ach, pan Thompson - powiedział. - Tak się cieszę, że znalazł pan trochę czasu. Uznawszy to za dowód, że jestem mile widziany, windziarz zamknął drzwi kabiny i zjechał na parter. Charlie przytrzymał mi drzwi i wszedł za mną do środka. - Pomyślałem, że podam mu to samo nazwisko co poprzednio - wyjaśniłem. - To mniej kłopotliwe. - Dla mnie również - rzekł. - Poznałem cię jako Billa Thompsona i trudno mi się przestawić. A poza tym jak cię nazywają? Bernard? Bernie? Barney? - Jak popadnie. Możesz mówić mi Bill. - Och, nie mogę tak się do ciebie zwracać teraz, kiedy już wiem, że to nie jest twoje prawdziwe imię. - Przyjrzał mi się uważnie. - Jakie jest twoje ulubione zwierzę? - Ulubione zwierzę? O rany, nie mam pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Nigdy? Poczułem się tak, jakbym stracił całe życie na rozmyślania o teorii względności, kwantach i materializmie dialektycznym, zamiast wybrać sobie ulubione zwierzę. - No, chyba myślałem o tym od czasu do czasu - przyznałem. - I jakie wybrałeś? - To zależy. Jeśli chodzi o pożywienie to chyba krowy lub barany. Tofu to nie zwierzę, no nie? Nie, pewnie, że nie. Nawet nie ptak. Hmm... - Nie do jedzenia. - No tak. Chwileczkę. Różne zwierzęta do różnych celów, jak powiedziałem. W księgarni mam kota, który dobrze łapie myszy. Jeśli chcesz trzymać jakieś zwierzę w księgarni, to nie ma lepszego niż kot. Króliczki są miłe, ale królik w księgarni to pewna katastrofa. One... no cóż... gryzą różne rzeczy. Na przykład książki. Co do kręcenia ósemek to nikt nie pobiłby niedźwiedzia polarnego, którego niedawno oglądałem. Ósemka za ósemką, i jeszcze, i znowu, jak po przecinku w liczbie nieskończonej. Można by przysiąc, że wydaje mu się, że jest ujemnym pierwiastkiem kwadratowym z czegoś tam. Miał cierpiętniczy wyraz twarzy. - Zwierzę, z którym się identyfikujesz - powiedział. - Takie, z którym się utożsamiasz. - Och - zastanowiłem się. - Chyba zawsze myślałem o sobie tylko jako o człowieku - wyznałem. - A gdybyś był zwierzęciem, to jakim? - To chyba zależy od tego, jakie to byłoby zwierzę. Wiem, że to hipotetyczne, ale najwidoczniej mam z nim problemy. Przykro mi. Czy to istotne? - Nie, oczywiście, że nie. Zapomnijmy o tym. - Nie, do licha - powiedziałem - to nie w porządku. Powinienem sobie z tym poradzić. - Ja byłem myszą - wyjaśnił cierpliwie. - Wood świstakiem. Cappy Hoberman trykiem. - Bateman królikiem, a Renwick kotem. - Rennick. - Racja, Rennick. A więc uważasz, że powinienem wybrać sobie nazwę jakiegoś zwierzęcia jako pseudonim? - To naprawdę nieważne - odparł. - Tak tylko zapytałem. - Nie, chętnie taki przyjmę - powiedziałem - ale może nie jest to coś, co człowiek powinien wybierać sobie sam. Jeśli chcesz mnie wyręczyć... - Hmm... - mruknął i pogładził brodę czubkami palców. - Myślę, że coś z łasicowatych. - Z łasicowatych? - Tak sądzę. Może wydra? - Wydra? - Nie - rzekł - raczej nie. Nie wydra. Podobna skłonność do psot, ale wydra jest zbyt prostoduszna. Raczej nie może to być wydra. - To dobrze - mruknąłem. - Trąci psem. - Słucham? - Nic, nic. - Zwinne - ciągnął. Złożył dłonie na piersi i poruszał nimi na boki. - Polujące nocą, podstępne, drapieżne. Nocny rabuś. - Rabuś - powtórzyłem. - Nie rosomak, ten jest zbyt zajadły. Ani gronostaj, raczej nie. Borsuk? - Przyjrzał mi się. - Nie borsuk. Może kuna. - Kuna? - Nie, nie kuna. Wiesz co? Sądzę, że najlepsza byłaby jednak poczciwa łasica. - Och - westchnąłem. - Jesteś łasicą - rzekł. Klepnął mnie w ramię. - Chodź, Łasico. Usiądź sobie wygodnie. Kawa już gotowa. - Dzięki Bogu - mruknąłem. Łasica siedziała w kuchni przez ponad pół godziny, przekazując Myszy pewne fakty i domysły, pijąc kawę i słuchając wspomnień z lat pięćdziesiątych o tajnych operacjach na Bałkanach. Były zabawne i zajmujące, a jeśli nawet nie wszystko to, co mi mówił, było stuprocentowo prawdziwe, to cóż, było nas dwóch. Dochodziła północ, gdy odstawiłem filiżankę, wstałem i podniosłem moją torbę. - Lepiej już pójdę - oznajmiłem. - Mam wrażenie, że jesteśmy na dobrym tropie, ale może powinniśmy dać sobie spokój. Jeśli to Candlemas zabił Hobermana, to nie musimy się martwić, że ujdzie mu to na sucho. On też nie żyje. Nie był moim partnerem i uwolnił mnie od wszelkiej lojalności względem siebie, kiedy stał się mordercą. Ustalenie tego, kto go zabił, może być interesujące, ale nie jest dla mnie aż tak istotne. - Nie można odmówić ci racji. - No cóż, może popróbujemy jeszcze przez dzień czy dwa - powiedziałem - i zobaczymy, co się stanie. Teraz jednak jestem wykończony. Idę do domu. - Odprowadzę cię. Powiedziałem mu, żeby się nie fatygował, a on zapewnił mnie, że to żaden kłopot. Zanim się zorientowałem, już byliśmy na korytarzu, czekając na windę, której przezornie nie wezwałem. Do licha. Mogłem poprosić Carolyn, żeby zadzwoniła do niego o umówionej porze i postarać się w tym momencie znaleźć przed drzwiami windy. Jednak doszedłem do wniosku, że ten plan by się nie powiódł. Po pierwsze, zsynchronizowanie go graniczyło z niemożliwością. Gdyby telefon zadzwonił minutę za wcześnie lub za późno, wszystko diabli by wzięli. Po drugie, jego mieszkanie znajdowało się na końcu korytarza i przy szybie windy zapewne nie słychać telefonu. - Nie jedzie? - zapytał po kilku minutach czekania. - To może jeszcze chwilę potrwać. Posłuchaj, nie ma sensu, żebyś stał tutaj w szlafroku. - Nie zostawię cię - odparł stanowczo. - Wiesz co, to samo zdarzyło się, kiedy byłeś tutaj ostatnio. - Zachichotał. - Może nie umiesz nacisnąć tego guzika - rzekł i wyciągnął rękę do przycisku. Załapałem go za przegub. - Będę z tobą szczery - powiedziałem. - Och? - Do tego budynku naprawdę trudno się dostać - powiedziałem - i skoro już tu jestem, nie chciałbym zmarnować takiej okazji. - Co masz na myśli? - Przyjrzał mi się tymi swoimi bystrymi oczami. - Chyba nie planujesz następnej wizyty w tym apartamencie na siódmym piętrze. Przecząco pokręciłem głową. - Cokolwiek ten facet tam miał - powiedziałem - już tego nie ma, a jego mieszkanie nie jest aż tak zachwycające. Jednak na osiemnastym mieszka pewne małżeństwo... On jest specjalistą od obligacji skarbowych w wielkiej firmie brokerskiej w centrum miasta, a jej matka chyba pochodzi z Vanderbiltów. A ja przypadkiem wiem, że wyjechali na weekend do Quogue. - Ha! - wykrzyknął z satysfakcją. - Rzeczywiście jesteś łasicą. - Oczywiście, jeśli przypadkiem należą do twoich przyjaciół... - Wcale nie, Łasico, bynajmniej. Nie znam nikogo na osiemnastym piętrze, a szczególnie specjalisty od obligacji skarbowych. Jednak będziesz ostrożny, dobrze? Czy to nie jest niebezpieczne? - To zawsze jest niebezpieczne - odparłem, błyskając zębami w uśmiechu. - Właśnie dlatego jest takie interesujące. - Och, co za łasica! Nie utrzymasz jej z dala od kurnika. - Będę uważał - zapewniłem go. - Wejdę i wyjdę po godzinie, a wtedy ona... - poklepałem torbę - będzie odrobinę cięższa niż teraz. - A potem udasz się prosto do domu? - Teraz pójdę po schodach - oznajmiłem - ze względu na windziarza. Tak więc nie denerwuj się, jeśli mniej więcej za godzinę zobaczysz mnie na korytarzu. - Mam nadzieję, że do tego czasu będę już smacznie spał - odparł. - Zasnę spokojnie, mając pewność, że Łasica ciężko pracuje sześć pięter wyżej. - Uścisnął mi dłoń. - Pomyślnych łowów, Łasico. - Dzięki, Myszko. - Te pseudonimy - rzekł z satysfakcją - mają sens. No to do jutra, moja Łasico. - Do jutra - odparłem, uścisnęliśmy sobie ręce i rozstaliśmy się. On wrócił do swojego mieszkania, a ja na klatkę schodową, którą miałem wejść na osiemnaste piętro. Tylko że wcale tam nie poszedłem. Na początek wszedłem dwa piętra wyżej, a potem posiedziałem kilka minut na podeście czternastego piętra, układając sobie wszystko w głowie. (No właśnie, wszedłem dwa piętra, z jedenastego na czternaste. Dobrze przeczytaliście. W Boccaccio nie ma trzynastego piętra i właśnie dlatego Weeks powiedział, że będę ciężko pracował sześć pięter nad nim). Mógł sobie tak myśleć, ale to wcale nie oznaczało, że tak będzie. Po chwili leniwych rozmyślań na czternastym zacząłem schodzić na dół. Minąłem jedenaste, na którym Charlie Weeks miał wkrótce smacznie zasnąć, oraz siódme, na którym Mike Todd spał albo nie, z tajemniczą Iloną Markovą lub bez niej. Zszedłem aż na czwarte piętro, po czym upewniłem się, że na korytarzu nie ma nikogo, zanim przeszedłem przez niemal całą jego długość, zmierzając do mieszkania 5-D. Zadzwoniłem, przypomniawszy sobie, że o mało nie zapomniałem tego zrobić, kiedy ostatnio byłem na siódmym piętrze. W obecnym stanie rzeczy bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś był w domu i, rzeczywiście, nie było nikogo. Postawiłem torbę na podłodze, wyjąłem pęk narzędzi, otworzyłem dwa zamki i wszedłem. Być może na osiemnastym mieszkał jakiś specjalista od obligacji, żonaty z Vanderbiltówną i spędzający weekend w Quogue. To całkiem możliwe. Bezsprzecznie sporo mieszkańców Boccaccio wyjechało na ten weekend do Hampton, Nantucket lub na Block Island, pozostawiając swój dobytek jako łatwy łup dla łasicy lub jakiegokolwiek innego sprawnego włamywacza. Jednak nie miałem pojęcia, które to apartamenty, ani jak mógłbym to sprawdzić. Dzwoniąc tego popołudnia z mieszkania Lehrmanów do kilku pośredników handlu nieruchomościami, dowiedziałem się, że aktualnie są w Boccaccio co najmniej trzy mieszkania na sprzedaż. Jedno z nich nadal było zamieszkane przez właścicieli. Drugie zostało wynajęte za niezłą sumkę do końca miesiąca i będzie udostępnione nabywcy po upływie tego terminu. Trzecie, 5-D, stało puste. Powiedziała mi o tym niejaka pani Farrante z Corcoran Group. Jako Bill Thompson umówiłem się z nią na spotkanie w środę po południu, ale zdecydowałem, że nie będę tak długo czekał. Dlatego znalazłem się tu teraz. Zamknąwszy drzwi, pospiesznie obejrzałem teren, używając dodatkowo kieszonkowej latarki, chociaż przez okno wpadało światło. Apartament był usytuowany od ulicy i na oknach nie było firanek, zasłon ani rolet, niczego, co zasłoniłoby mnie przed wzrokiem kogoś patrzącego z Park Avenue. Mogłem zapalić światła - bo widok człowieka krążącego po zupełnie pustym mieszkaniu nie powinien budzić żadnych podejrzeń - ale nigdy nie wiadomo, co skłoni jakiegoś nadgorliwca do wykręcenia 911 lub przejścia przez ulicę i zawiadomienia dozorcy. Mieszkanie było kompletnie puste: gołe ściany, goła podłoga, puste szafy i kuchenne szafki. Ściany lekko pachniały farbą, a parkiet woskiem. Pani Ferrante zapewniła mnie, że mieszkanie jest w idealnym stanie, poprzedni właściciele przenieśli się do Scottsdale w Arizonie i że cena jest do negocjacji, ale bez przesady. - Odrzucili już kilka ofert - powiedziała. Nie będą mieli okazji odrzucić mojej. Nie chciałem kupować tego mieszkania. Nawet nie chciałem się do niego włamywać. Oczywiście, wtargnąłem tu nielegalnie, z pewnością łamiąc prawo, ale w najzupełniej dobrych intencjach. Po prostu potrzebowałem miejsca, gdzie będę mógł się przespać siedem lub osiem godzin. Tylko że wybrałem sobie niezbyt wygodną kryjówkę. Miło byłoby zasiąść w wygodnym fotelu, lecz nie było tu takiego, ani wygodnego, ani niewygodnego. Jeszcze przyjemniej byłoby wyciągnąć się na kanapie lub wielkim łóżku, a nawet kozetce, ale czegoś takiego też tu nie było - nawet starego materaca na podłodze. Dobrze byłoby wymoczyć się w wannie. Były tutaj dwie eleganckie łazienki, jedna z błyszczącą chromem kabiną prysznicową, a druga z masywną staromodną wanną na lwich łapach. Zacząłem szykować sobie kąpiel. Przez pierwsze dwadzieścia sekund z kranu leciała rdza, potem popłynęła czysta woda. Nagle uświadomiłem sobie, że nie ma tu ręczników. Jakoś nie wyobrażałem sobie, żebym po ciepłej kąpieli stał i czekał, aż wyschnę. W awaryjnej torbie miałem kilka użytecznych drobiazgów, takich jak czyste ubranie na rano, maszynka do golenia, szczoteczka do zębów i grzebień, ale z pewnością nie było w niej ręcznika. Wyjąłem korek z wanny i rozejrzałem się po łazience. Dzięki Bogu, zostawili papier toaletowy, ale wyglądało na to, że była to jedyna rzecz, jakiej nie zabrali ze sobą do Scottsdale. Nie chciało mi się spać. Może zasnąłbym w wygodniejszym lokalu, ponieważ z pewnością miałem za sobą męczący dzień. Jednak odniosłem wrażenie, że tu jeszcze długo nie zmrużę oka. Przynajmniej miałem co czytać. Pakując torbę, wepchnąłem do niej broszurowe wydanie P.G. Wodehouse’a, a ponieważ ani Carolyn, ani ja nie wyjęliśmy tej książki, nadal tam była. Mogłem zabrać ją do łazienki i zasiąść na tronie, a zamknąwszy drzwi, bez obaw zapalić światło. Poszedłem do łazienki, lecz kiedy nacisnąłem włącznik, nic się nie stało. Spróbowałem w drugiej - z takim samym wynikiem. No cóż, to zrozumiałe. Po co płacić za prąd, jeśli nikt z niego nie korzysta? Na szczęście miałem latarkę. Nie było to najlepsze oświetlenie, a sedes nie był wygodnym fotelem, ale musiało mi to wystarczyć. I wystarczyło, mniej więcej do połowy szóstego rozdziaw, kiedy światło latarki stopniowo przygasło do żółtawej poświaty, odpowiedniej na przykład do uprawiania seksu, ale zdecydowanie za słabej do czytania. Gdybym był naprawdę dobrze przygotowany, miałbym w torbie kilka zapasowych baterii, ale nie byłem i nie miałem, tak więc tego wieczoru na tym musiałem zakończyć lekturę. No trudno. Poszedłem do drugiego pokoju - stołowego, sypialni, kto to wie i kogo to obchodzi - i wyciągnąłem się na podłodze. Wiem, że niektóre podłogi są twardsze od innych, i miałem szczęście, że ta była drewniana, a nie na przykład cementowa. Pewnie tak jest, ale jakoś mnie to nie cieszyło. Nie sądzę, żeby mniej wygodnie było mi na desce nabijanej gwoździami. W szafach nie było wieszaków - ci dranie naprawdę zabrali wszystko - więc powiesiłem marynarkę i spodnie na szynie od zasłony prysznica; zasłonę również wzięli. Zdjąłem buty i położyłem się w samej bieliźnie, kładąc pod głowę torbę zamiast poduszki. Nadawała się do tego równie dobrze jak podłoga na łóżko. Nie mogłem zaspać, a oczywiście nie miałem przy sobie budzika. Nie wydawało mi się jednak, żebym miał z tym jakiś problem. Czy naprawdę musiałem to robić? Nie mogłem odwiedzić innego mieszkania? Był weekend, więc wielu mieszkańców Boccaccio z pewnością wyjechało z miasta co najmniej na dwa dni. Załóżmy, że wybrałbym pierwsze lepsze drzwi i otworzył je. Gdybym nikogo nie zastał, to doskonale. A nawet gdyby ktoś był w mieszkaniu, czy to musiałoby zakończyć się katastrofą? Włamywałem się już do mieszkań, w których spali ludzie, a raz nawet zakradłem się do pokoju, w którym chrapali właściciele. Nikt nie nazwałby tego spokojną pracą, ale jedno trzeba przyznać: w takim wypadku nie musisz się zastanawiać, gdzie teraz są lokatorzy. Ani martwić się tym, że mogą niespodziewanie wrócić. Tym razem byłoby inaczej, ale przecież mógłbym się zdrzemnąć na kanapie, podczas gdy oni spaliby w sypialni, no nie? Postarałbym się wstać przed nimi. A gdyby coś poszło nie tak, gdyby znaleźli mnie drzemiącego przed kominkiem, zawsze mógłbym się jakoś wykręcić. Byłem pijany, powiedziałbym, bezradnie wzruszając ramionami. Przez pomyłkę trafiłem do niewłaściwych drzwi i pech chciał, że klucz pasował do zamka. Bardzo przepraszam, to już się nie powtórzy. Idę do domu. Czy takie rozwiązanie naprawdę nie wchodziło w grę? Czy nie mogłem spróbować takiego numeru? Nie, powiedziałem sobie stanowczo. Nie mogę. Wierciłem się, usiłując znaleźć najwygodniejszą pozycję, aż zrozumiałem, że znalazłem ją już wcześniej i żadna inna nie będzie lepsza. Z przeciągłym westchnieniem zamknąłem oczy. Mogłem sobie użyć jak pies w studni i nie bez powodu ta metafora jest tak rzadko stosowana. Czekała mnie długa noc. I taka też była. Mniej więcej co godzinę budziłem się ze snu - jeśli można to tak nazwać - i spoglądałem na zegarek. Potem zamykałem oczy i znów zasypiałem - jeśli można to tak nazwać - żeby znowu się zbudzić. I tak bez końca. O szóstej trzydzieści dałem sobie spokój i wstałem. Przemyłem twarz, wytarłem ręce papierem toaletowym, a potem wciągnąłem spodnie i wsunąłem buty, które zdjąłem na noc. W torbie miałem czystą koszulę, skarpetki i bieliznę, ale zachowałem je do czasu, aż będę mógł je włożyć na czyste ciało. Było jasno, więc znów mogłem czytać. Wróciłem do Bertiego Woostera i wszystko, co robił lub mówił, wydawało mi się najzupełniej rozsądne. Uznałem to za zły znak. O siódmej trzydzieści wyjrzałem na korytarz i zobaczyłem dwie osoby czekające na windę. Cichutko zamknąłem drzwi. Po dwóch minutach spróbowałem ponownie i już ich nie było, lecz zastąpił je ktoś inny. Wydawało się, że panuje tu straszny ruch jak na luksusowy apartamentowiec w weekendowy ranek, lecz najwidoczniej mieszkańcy Boccaccio należeli do sportowych typów i nie wylegiwali się całymi rankami w łóżkach. A może oni też spędzili noc na podłodze i chcieli się jak najprędzej stąd wydostać. Kiedy uchyliłem drzwi po raz trzeci, na korytarzu znów ktoś był, lecz ta osoba wyglądała na sprzątaczkę. Właśnie wysiadła z windy i zmierzała do apartamentu na drugim końcu korytarza. Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Tym razem wolałem nie zamykać ich na klucz, ponieważ panował tu zbyt duży ruch. Przez jakiś czas wstępu do pustego mieszkania będzie bronił tylko zatrzask, co oznaczało, że każdy posiadacz karty kredytowej będzie mógł włamać się do środka i ukraść rolkę papieru toaletowego. Trudno. Raźnym krokiem pomaszerowałem w kierunku schodów i drzwi przeciwpożarowe cicho zamknęły się za mną, nie zwracając niczyjej uwagi. Na razie nieźle. Wszedłem siedem pięter w górę, powtarzając sobie, że ludzie płacą ciężką forsę za możliwość wykonywania takiego ćwiczenia w sali gimnastycznej. Przyznaję, że po drodze kilkakrotnie przystawałem, ale w końcu dotarłem do celu. Na podeście jedenastego piętra przystanąłem na chwilę, łapiąc oddech, co trwało dłużej, niż chciałbym przyznać. Potem leciutko uchyliłem drzwi i zerknąłem. Wybrałem odpowiednią klatkę schodową i z tego miejsca miałem dobry, choć ograniczony widok na jego drzwi. Przycupnąłem, co przez lata uważałem za wykonalne tylko w westernach. Okazuje się, że można to zrobić wszędzie, nawet w szykownym budynku przy Park Avenue. Było to mniej męczące niż długotrwałe pozostawanie w wyprostowanej pozycji, a ponadto mniej rzucałem się w oczy. Ludzie zazwyczaj patrzą prosto przed siebie, tak wiec skulony za uchylonymi drzwiami na końcu korytarza byłem jeszcze mniej widoczny, niż gdyby moje oczy znajdowały się na prawidłowej wysokości, licząc od podłogi. Spojrzałem na zegarek. Za siedemnaście ósma. To powinno dać mi spory margines bezpieczeństwa, ale nim minęło pięć minut, już zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przyszedłem za późno. Twierdził, że ma stały plan dnia. Codziennie rano wychodzi z domu i wraca o tej samej porze. Poprzedniego ranka tkwiłem w bramie po drugiej stronie ulicy, pijąc kiepską kawę ze styropianowego kubka i czekając, aż się pojawi. Zrobił to mniej więcej po dziesięciu minutach i jeśli dziś też będzie trzymał się planu, to powinien opuścić swój apartament między za piętnaście ósma a ósmą trzydzieści. Chyba, że tego nie zrobi. Jeśli dziś wyjdzie później niż wczoraj, to mogę zaczekać. Nie spieszyłem się na pociąg i nie miałem umówionej wizyty u ortodonty. Jeśli jednak wyszedł wcześniej, ponad dwadzieścia siedem minut za wcześnie, to niedługo, zamiast ujrzeć, jak wychodzi z domu, zobaczę, jak wraca. Niedobrze. Jeśli myślałeś kiedyś, że z całą pewnością nie można cię nazwać neurotykiem, to spróbuj przez jakiś czas wpatrywać się w drzwi, czekając, aż się otworzą. Nie mogłem opanować paniki. Popełniłem błąd, powtarzałem sobie w myślach, zostając zbyt długo w tym pustym mieszkaniu. A jeśli się spóźniłem? Jeśli jego apartament właśnie teraz jest dogodnie pusty, podczas gdy ja czaję się tu jak cierpiący na zatwardzenie dzikus? Powinienem był przyjść tutaj najpóźniej o siódmej trzydzieści. Jeszcze lepiej byłoby zjawić się o siódmej, a już doskonała byłaby szósta trzydzieści. Z drugiej strony, jak długo mogłem tkwić na tym podeście, zanim ktoś by mnie zauważył i zapytał, co do cholery tu robię? Całkiem możliwe, że z tych schodów od czasu do czasu korzystała obsługa lub lokatorzy. Nie spodziewałem się tu ożywionego ruchu, ale wystarczyłby jeden lekko zdziwiony osobnik, żebym w najlepszym razie musiał pospiesznie opuścić teren. Czas płynął w żółwim tempie. Zadawałem sobie pytanie, co na moim miejscu zrobiłby Bogart, i w tym momencie przychodziło mi do głowy tylko jedno. Zapaliłby papierosa. Dziesięć po ósmej (o tej porze wyszedł wczoraj, więc gdzie się podziewa, do diabła?) podłoga byłaby zasłana niedopałkami i popiołem. Filozoficznie gasiłby papierosy, energicznie rozgniatając je o futrynę, a potem niedbale rzucał na schody. Ten drań kopcił jak parowóz, ale kiedy trzeba było działać, po prostu działał. A gdybym zwyczajnie tam podszedł i nacisnął przycisk dzwonka? Teraz, nie czekając ani chwili dłużej. Jeśli wyszedł wcześniej, zdołam wejść tam teraz, nie tracąc całego dnia. A jeśli wciąż tam jest, jeżeli jeszcze nie wyszedł i otworzy drzwi, to coś wymyślę. Na przykład co? Właśnie usiłowałem coś wymyślić, kiedy drzwi się otworzyły. Czekałem na to tak długo, że teraz ledwie to zauważyłem. W następnej chwili wyłonił się zza nich, wyglądając całkiem elegancko we flanelowych spodniach i krótkiej kurtce, w kapeluszu, który nosił podczas naszego pierwszego spotkania, kiedy otworzył drzwi kapitanowi Hobermanowi i zamrugał ze zdziwienia na mój widok. Winda nie przyjeżdżała bardzo długo, ale cierpliwie czekał, a ja próbowałem brać z niego przykład. Jakaś młoda para wyszła z mieszkania E lub F w chwili, gdy otworzyły się drzwi windy. Mężczyzna zawołał, żeby zaczekali, aż kobieta zamknie drzwi. Potem dołączyli do Weeksa i razem z nim zjechali na dół. Wypuściłem powietrze i spojrzałem na zegarek. Czternaście po ósmej. Trzy minuty później byłem w jego mieszkaniu. Rozdział XX Wyliczyłem, że mam godzin do jego przypuszczalnego powrotu. Jeśli chciałem rozegrać to bezpiecznie, wystarczy, że wyjdę stąd przed dziewiątą. Okazało się, że nie potrzebowałem aż tyle czasu, żeby znaleźć to, po co przyszedłem. Za dwadzieścia dziewiąta opuściłem mieszkanie, a zaraz potem budynek. Zapewne zdążyłbym jeszcze wziąć prysznic. Wiecie, zastanawiałem się nad tym. Mogłem zrzucić ciuchy, przez półtorej minuty stać pod strumieniem gorącej wody, a potem pospiesznie wytrzeć się jednym z jego puszystych jasnozielonych ręczników. Następnie wepchnąłbym ręcznik do torby i zabrał dowód ze sobą. Nigdy nie zauważyłby jego braku. Jednak nie zrobiłem tego. Ani nie wypiłem filiżanki kawy, która została w dzbanku. Tego pewnie też by nie zauważył, a Bóg wie, że bardzo by mi się przydał łyczek, ale byłem grzecznym włamywaczem i nie tknąłem jej. Wszedłem i wyszedłem. Znalazłszy się na ulicy, rozejrzałem się, ale nie było go w pobliżu. Złapałem taksówkę, podałem mój adres kierowcy o niezidentyfikowanej przynależności etnicznej i położyłem sobie torbę na kolanach. Czułem się brudny, wygłodniały i nieustannie ziewałem. Przed domem nie dostrzegłem żadnego podejrzanego samochodu i nie obawiałem się, że w holu napotkam Raya Kirschmanna, ale nie była to odpowiednia chwila, żeby ryzykować. Kazałem taksówkarzowi objechać budynek i wysadzić mnie za rogiem, przy wejściu służbowym. Właśnie zapłaciłem taksiarzowi, gdy jakiś facet w gabardynowym płaszczu i koszmarnym krawacie wyszedł z tych właśnie drzwi, które zamierzałem sforsować. „Proszę nie zamykać!” - zawołałem, a on usłuchał i znalazłem się w budynku bez używania wytrychów. Czy to nie jest niesamowite? Nigdy przedtem nie widziałem tego pajaca, tak więc on pewnie też widział mnie pierwszy raz w życiu, a mimo to wpuścił mnie przez drzwi, które powinny być zamknięte. O mało nie wygłosiłem mu kazania na ten temat. Już mi się to zdarzało. W końcu ja tu mieszkam i ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, to stado intruzów biegających po korytarzach i zagrażających lokatorom, do których sam należę. Chwytając się podstępu, blefując lub uśmiechając się, wchodziłem do wielu budynków. Wiem, jak to się robi, i wolę, żeby nikt nie kręcił się w tym, w którym ja mieszkam. Mimo wszystko ugryzłem się w język. Porozmawiam z tym facetem innym razem. Na razie mam co innego do zrobienia. Najpierw wziąłem prysznic i ogoliłem się, a żadnego z tych zabiegów nie można by nazwać przedwczesnym. Potem, w czystym ubraniu, pojechałem metrem do centrum i zjadłem obfite śniadanie w kafejce przy Union Square. Był następny piękny dzień, ostatni z wielu i będący doskonałym zwieńczeniem świątecznego weekendu. Wypiłem drugą filiżankę kawy i, pogwizdując po nosem, poszedłem do mojej księgarni. Zostałem entuzjastycznie powitany przez Rafflesa, który próbował ustalić, jak wielki ładunek elektrostatyczny zdoła wygenerować, ocierając się o moje nogi. Natychmiast nakarmiłem go, głównie po to, żeby nie kręcił mi się pod nogami, niż z obawy, że może umrzeć z głodu. Potem wytaszczyłem na zewnątrz stół z przecenionymi książkami. Zastanawiałem się, czy nie dorobić do stołu kółek, ale wiedziałem, że jeśli to zrobię, jakiś kretyn odciągnie go i nigdy już go nie zobaczę. Postanowiłem wystawić stół nie dlatego, że przyciągał klientów, ale potrzebowałem miejsca, które ów stolik zajmował. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, po południu moja księgarnia będzie pękać w szwach. Pierwszą osobą, która się pojawiła, był Mowgli. - Ha! - zakrzyknął. - Chcesz się wzbogacić, Bernie? Człowieku, mamy weekend. Dlaczego nie jesteś na plaży? - Boję się rekinów. - No to co robisz w księgarskim biznesie? Po prostu dziwię się, że cię tu zastałem. Najpierw Carolyn pilnowała interesu wczoraj i przedwczoraj, a teraz zjawiasz się tu osobiście. Zdążyłeś przejrzeć książki, które ci przyniosłem? Oczywiście, nie zrobiłem tego i teraz też nie miałem na to czasu, ale znalazłem worek z nimi za kontuarem i pobieżnie przejrzałem zawartość. Była całkiem niezła, włącznie z kilkoma książeczkami o Czarnoksiężniku z krainy Oz, mającymi nietknięte ilustracje na okładkach. Uzgodniliśmy, że zapłacę mu siedemdziesiąt pięć dolarów minus dziesięć, które otrzymał już od Carolyn. Znalazłem w szufladzie cztery dwudziestki i podałem mu. - Nie mam drobnych - rzekł. - Może dasz mi sześćdziesiąt, a pięć będziesz mi winien albo ja będę ci winien piętnaście? Wolałbym to drugie, ale może nie podoba ci się takie rozwiązanie. - Powiem ci coś - odparłem. - Pomóż mi poprzenosić meble, a nic nie będziesz mi winien. - Poprzenosić meble? Gdzie? - Tutaj - odparłem. - Chcę zrobić tu trochę miejsca i porozstawiać składane krzesła. - Spodziewasz się tłumów, Bernie? - Nie nazwałbym tego tłumem. Sześć lub osiem osób. Mniej więcej. - Tutaj to cały tłum. Pewnie dlatego chcesz poprzestawiać meble. Co w programie, wieczorek poetycki? - Niezupełnie. - Nie miałem pojęcia, że zajmujesz się czymś takim. Od czasu do czasu czytywałem swoje poezje w takim lokaliku przy Ludlow Street. Cafe Villanelle? - Czarne ściany i sufit - podsunąłem. - Czarne świece ustawione w puszkach po kociej karmie. - Hej, znasz to miejsce! Niewiele ludzi o nim słyszało. - Chyba niełatwo tam zebrać słuchaczy - powiedziałem, starając się nie wzdrygnąć na wspomnienie wierszy Emily Dickinson czytanych przy akompaniamencie Żółtej Róży Teksasu oraz naprędce kleconych haiku w liczbie wystarczającej do końca życia. - To nie będzie wieczorek poetycki - wyjaśniłem. - Raczej prywatna wyprzedaż. - Coś w rodzaju aukcji? - W pewnym sensie - przytaknąłem. - Z elementami dramatu. Uważał, że to brzmi interesująco, a ja powiedziałem, że może zostać i posłuchać, jeśli ma ochotę. Pomógł mi przynieść kilka krzeseł z pokoju na zapleczu i mniej więcej wtedy zjawiła się Carolyn. W Poodle Factory miała kilka składanych krzeseł i poszła po nie z Mowglim. Zaraz po ich wyjściu odebrałem telefon, a kiedy wrócili, przeprowadziłem jeszcze jedną rozmowę. Później przyszło dwóch klientów i jeden z nich nie tylko zapytał o ośmiotomowe wydanie dzieł Defoe, ale nawet wyjął portfel, kiedy opuściłem cenę o piętnaście dolarów. Zapłacił gotówką, a ja zacząłem się zastanawiać, czy przez te wszystkie lata nie popełniałem błędu, zamykając księgarnię na niedziele i święta. O dwunastej trzydzieści Carolyn poszła za róg do delikatesów Freedom Fighters i przyniosła lunch dla całej naszej trójki. Jedliśmy kanapki a la Feliks Dzierżyński i popijaliśmy je wodą sodową, siedząc na składanych krzesłach i używając dwóch innych zestawionych razem zamiast stołu. Potem odstawiłem krzesełka na miejsca i cofnąłem się, żeby ocenić rezultat. Carolyn powiedziała, że wygląda nieźle. - To było łatwe - odparłem. - Myślicie, że ktoś się zjawi? Mowgli złożył dłonie i skłonił się. - Jeśli zbudujesz - oznajmił niezwykle głębokim i dźwięcznym głosem - przyjdą do ciebie. I godzinę później zaczęli się schodzić. Pierwsi przybyli dwaj mężczyźni, których nigdy przedtem nie widziałem, a mimo to poznałem ich od razu. Jeden był wysoki i potwornie gruby, z wielkim nochalem, wydatnym podbródkiem i krzaczastymi brwiami. Miał na sobie biały garnitur i białą koszulę z wykrochmalonymi mankietami, w których tkwiły spinki zrobione ze złotych amerykańskich pięciodolarówek. Czarny berecik doskonale pasował do jego grzywy stałowosiwych włosów. Jego towarzysz był chudy jak tyczka, o cofniętej brodzie i zbyt blisko siebie osadzonych oczkach. Miał niezwykle bladą cerę, jaka przeważnie jest efektem sypiania w trumnie. Zapalony papieros tlił się leniwie w kąciku jego zaciśniętych ust. Grubas zmierzył nas wzrokiem. Obecność Carolyn skwitował uprzejmym skinieniem głowy, przyjrzał się Mowgliemu i mnie, po czym prawidłowo odgadł. - Panie Rhodenbarr - rzekł do mnie. - Jestem Gregory Tsarnoff. - Panie Tsarnoff- odparłem, ściskając jego dłoń. - Dobrze, że pan przyszedł. - Najwyraźniej jesteśmy za wcześnie - zauważył. - Punktualność to mój konik, szanowny panie, a punktualny człowiek jest skazany na nieustanne rozczarowania. - Mam nadzieję, że dziś nie będzie pan rozczarowany - obiecałem. - Wprawdzie nie znam pańskiego przyjaciela, ale zdaje się, że rozmawialiśmy przez telefon. - Istotnie. Wilfredzie, to pan Rhodenbarr. Wilfred kiwnął głową. Nie podał mi ręki, a ja nie wyciągnąłem swojej. - Miło mi - powiedziałem, starając się, żeby zabrzmiało to szczerze. - Hm, Wilfredzie, obawiam się, że muszę pana prosić o zgaszenie papierosa. Spojrzał na mnie spode łba. - Dym szkodzi książkom - powiedziałem. I powietrzu, powinienem dodać. Wilfred zerknął na Tsarnoffa, który kiwnął głową. Dopiero wtedy Wilfred wyjął papierosa z ust. Myślałem, że rzuci go na podłogę, ale nie, uchylił drzwi i wprawnym pstryknięciem posłał niedopałek na ulicę. - Pożałowania godny nałóg - rzekł Tsarnoff - lecz ten młody człowiek ma inne zalety, które czynią go dla mnie niezastąpionym. Równie trudno byłoby mi zrezygnować z jego usług, jak jemu porzucić Panią Nikotynę. Czyż jednak wszyscy nie jesteśmy niewolnikami jakiegoś nałogu, szanowny panie? Nie mogłem się z tym spierać. Podszedłem z Tsarnoffem do swojego fotela, mówiąc, że uważam ten mebel za najwygodniejszy ze wszystkich. Tsarnoff umieścił na nim swoje potężne cielsko. Fotel jakoś to zniósł. Wilfred, ani odrobinę weselszy bez papierosa, zajął składane krzesło obok swojego przyjaciela. - Zastanawiam się - powiedział Tsarnoff - czy nie moglibyśmy przyrządzić słodkiej lemoniady z kwaśnego owocu punktualności? Jestem tutaj, szanowny panie, i pan również. Co by pan powiedział na to, żebyśmy zawarli umowę, nie czekając na spóźnialskich? - Ach, bardzo bym chciał. - Przecież pan może. To zależy tylko od pana. Przecząco pokręciłem głową. - To nie byłoby w porządku wobec pozostałych - powiedziałem - i pozostawiłoby nie rozstrzygnięte kilka istotnych spraw. Ponadto oni będą tu lada chwila. - Śmiem twierdzić, że ma pan rację - rzekł i ruchem głowy wskazał na drzwi, gdzie kobieta z naręczem pakunków usiłowała jakoś chwycić jedną ręką klamkę. Była to kwiaciarka, Maggie Mason, lekko zasapana z podniecenia. - Nie sądziłam, że będzie dzisiaj otwarte - powiedziała. - Jak się ma Raffles? On też pracuje, czy dał mu pan wolne? - On zawsze pracuje - odparłem. - Nawiasem mówiąc, ja nie. Księgarnia jest zamknięta. - Ach tak? - Rozejrzała się wokół. - To dziwne. Wygląda na otwartą. Tylu tu ludzi. - Wiem. - No tak, oczywiście, przecież musi pan o tym wiedzieć, no nie? Tylko że stolik z przecenami stoi na zewnątrz. - To dlatego, że w środku jest mało miejsca - powiedziałem. Sięgnąłem po wywieszkę z napisem „NIECZYNNE” i zawiesiłem ją w oknie wystawowym. - Dziś po południu mamy prywatną aukcję. Jutro księgarnia będzie otwarta w normalnych godzinach. - Prywatna aukcja! Mogę wziąć udział? - Przykro mi, ale... - Dużo kupuję pod wpływem nagłego impulsu, naprawdę. Pamięta pan, jak byłam tutaj ostatnio? Wpadłam tylko porozmawiać z Rafflesem, a wróciłam do domu z mnóstwem książek. Dobrze to pamiętałem, bo kto w moim interesie mógłby o czymś takim zapomnieć? Transakcja na dwieście dolarów, zupełnie niespodziewana. - Proszę, panie Rhodenbarr. Bardzo proszę. Muszę przyznać, że mnie korciło. Wiedziałem, że siedziałaby z roziskrzonym wzrokiem, gotowa przelicytować każdego, a kiedy opadłby kurz, zostałaby z tuzinem albumów o sztuce i tym oprawionym w skórę kompletem dzieł Balzaka. - Przykro mi - powiedziałem niechętnie. - Wstęp tylko dla osób zaproszonych. Jednak następnym razem umieszczę panią na liście. Dobrze? To wystarczyło, żeby odeszła usatysfakcjonowana. Odwróciłem się do moich gości i chciałem coś powiedzieć, kiedy Mowgli pokazał mi podniesiony kciuk. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je Tiglathowi Rasmoulianowi. Tym razem miał na sobie ściągnięty paskiem trencz, a koszulę barwy dojrzałego pomidora lub kardynalskiej purpury - w zależności od tego, z katalogu którego domu wysyłkowego korzystacie. Na głowie nosił ten sam słomkowy kapelusz, ale przysiągłbym, że zmienił tkwiące za wstążką piórko na dopasowane kolorem do koszuli. - Panie Rhodenbarr - rzekł z uśmiechem, przekraczając próg. W następnej chwili zobaczył mężczyznę w białym garniturze i rumieńce na jego policzkach pociemniały, przybierając barwę ceglastej czerwieni. - Tsarnoff! - zawołał. - Ty opasły wieprzu! Ty beko sadła! Tsarnoff uniósł brwi, co było nie lada osiągnięciem, zważywszy na ich rozmiary. - Rasmoulian - wymruczał głosem, który ociekał jadem. - Ty asyryjski wylizywaczu rynsztoków. Nędzny lewantyński pokurczu. - Co ty tu robisz, Tsarnoff? - Rasmoulian obrócił się do mnie. - Po co on tu przyszedł? - To wolny kraj. Każdy może chodzić, gdzie chce. Nie uspokoiło go to. - Nie powiedziano mi, że on tutaj będzie - rzekł. - Nie cieszy mnie jego widok. - A mnie wprost przeciwnie, Tiglath. Niezmiernie krzepi mnie widok twojej cuchnącej osoby. Dobrze wiedzieć, że nie jesteś gdzie indziej, sprawiając niewyobrażalne kłopoty. Przeszywali się wzrokiem jak kindżałami, a może nawet jataganami. Rasmoulian wsunął dłoń pod trencz, a stojący naprzeciwko niego młody Wilfred odpowiedział na tę eskalację gróźb, wsuwając dłoń za pazuchę ocieplanej kurtki. - Panowie - mitygowałem. - Proszę. Na drugim końcu księgarni Carolyn najwyraźniej rozglądała się za jakąś kryjówką na wypadek, gdyby zaraz zaczęli strzelać. Stojący obok niej Mowgli był znacznie mniej przejęty. Może nawet znudzony, zważywszy na to, do czego przywykł w tych opuszczonych budynkach, w których pomieszkiwał. A może brał ich za dwóch kolekcjonerów, walczących o rzadki egzemplarz wydany przez Kelmscott Press, i sądził, że Wilfred sięga po papierosa, a Rasmoulian po chusteczkę. Na moment wszyscy zastygli, a ci dwaj nie odrywali od siebie agatowych oczu. Potem jednocześnie, jakby reagując na jakiś niesłyszalny dla ludzkiego ucha dźwięk, obaj wyjęli puste ręce spod okryć. Przyznam, że odetchnąłem z ulgą. Nie chciałem, żeby wystrzelali się tutaj, w mojej księgarni. Przynajmniej nie na początku rozgrywki. Następny przybył Weeks. Przystanął przed wejściem, przeczytał napis „NIECZYNNE” na wywieszce, przekręcił gałkę klamki i wszedł do środka. Miał na sobie ten sam strój, w którym rano wyszedł z mieszkania: myśliwską kurtkę, flanelowe spodnie, czarno-białe eleganckie dziurkowane buty z naszywanymi noskami oraz ten kapelusik z palmowych włókien. Istny zlot miłośników nakryć głowy: Tsarnoff w swoim bereciku, Rasmoulian w panamie, a Weeks w tym świrniętym kapelusiku. Nigdzie nie widziałem tylu nakryć głowy naraz, nie licząc kina Musette, gdzie w niektóre wieczory nie było spoza nich widać ekranu. Tsarnoff i Rasmoulian nadal nie zdjęli swoich, ale Weeks zdjął kapelusz, kiedy zauważył Carolyn. Zawsze czujnym spojrzeniem omiótł pokój i uśmiechnął się. - Gregoriusie - rzekł. - Jak dobrze znowu cię widzieć. I Tiglath. Zawsze miło cię spotkać. Nie miałem pojęcia, że obaj tu będziecie, panowie. - Radośnie uśmiechnął się do Wilfreda, który odpowiedział mu ponurym spojrzeniem. - Nie wydaje mi się, żebym miał tę przyjemność - rzekł Weeks. - Gregoriusie, nie przedstawisz mnie swojemu młodemu przyjacielowi? Tsarnoff odrzekł: - Charles, to jest Wilfred. Wilfredzie, poznaj Charlesa Weeksa. Dobrze go zapamiętaj. Weeks zrobił zabawną minę. - „Dobrze go zapamiętaj”, tak? Co właściwie chciałeś przez to powiedzieć, Gregoriusie? - A do Wilfreda rzekł: - Miło mi, synu. Wyciągnął rękę. Wilfred tylko na nią spojrzał i nie podał mu swojej. - Rany boskie - warknął z obrzydzeniem Weeks. - Uściśnij mi dłoń jak mężczyzna, ty nędzny parszywy wszarzu. Tak już lepiej. - Otarł dłoń o nogawkę spodni i zwrócił się do mnie. - Łasico - rzekł miło - przedstaw mnie swoim przyjaciołom. Przedstawiłem ich. Weeks pochylił się i cmoknął Carolyn w dłoń, a potem uścisnął Mowgliemu rękę i spytał, czy naprawdę został wychowany przez wilki. Wychowany i wykarmiony, odpowiedział mu Mowgli. - Usiądź, Charlie - zachęciłem. - Cóż, dziękuję - powiedział. - Tak, chyba to zrobię. Zastanawiał się przez chwilę i w końcu usiadł dwa krzesła na lewo od Tsarnoffa, kładąc nakrycie głowy na krześle między nimi. - Mowgli to imię bohatera Księgi dżungli Kiplinga, ale z pewnością dobrze o tym wiesz, prawda, Gregoriusie? - Słysząc to, Tsarnoff przewrócił oczami. - Czyżby twoi rodzice byli wielbicielami Kiplinga, synu? Czy też sam sobie wybrałeś to imię? Nie było nam dane zgłębić tej tajemnicy, gdyż drzwi otworzyły się, zanim Mowgli zdążył odpowiedzieć. Wiedziałem, kto to, gdyż zauważyłem ją idącą chodnikiem i nie chciałem patrzeć, jak będzie wchodziła. Chciałem, żeby patrzyli na nią pozostali, ale nie mogłem się powstrzymać. Kiedy znalazła się w środku, mój wzrok mimo woli skierował się ku niej. I znowu to zrobiła. Tak więc powiedziałem to ponownie, tym razem na głos. - Ze wszystkich księgarń wszystkich miast na całym świecie wybrała akurat moją. Rozdział XXI Oczywiście pamiętała tę kwestię. W jej oczach ujrzałem błysk zrozumienia. Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, upodabniającym ją do Mony Lizy, która połknęła kanarka. - Bernardzie - powiedziała, tylko oczywiście nie w ten sposób. „Bernaaardzie”, tak to wymówiła. - Miło cię widzieć, Ilono. Brakowało mi ciebie. - Bernaaardzie. - Jesteś sama? Myślałem, że przyjdziesz w towarzystwie. - Najpierw postanowiłam przyjść sama - odparła. - Chciałam się upewnić, że... że są tutaj właściwi ludzie. - Przyjrzyj się im - powiedziałem. - Czy oni wyglądają na właściwych? Dopiero teraz zdołałem oderwać od niej wzrok, a było na co patrzeć. Charlie Weeks, już bez kapelusza, podniósł się z krzesła i na jego twarzy zawitał charakterystyczny, enigmatyczny uśmiech. Tsarnoff nie wstał, ale zdjął z głowy czarny beret i trzymał go oburącz na podołku. Spoglądał na Ilonę tak, jakby się zastanawiał, jakie danie najlepiej byłoby z niej przyrządzić. Rasmoulian zdjął kapelusz, potrzymał go w rękach, a potem z powrotem nałożył na głowę. Oczy miał pełne beznadziejnej tęsknoty. Doskonale wiedziałem, co czuł. Z oczu Wilfreda niczego nie zdołałem wyczytać. Zmierzył ją twardym spojrzeniem, oszacował i zachował nieprzeniknioną minę. Bóg wie, co myślała Ilona, patrząc na tę zgraję, ale najwidoczniej nie dostrzegła niczego, co by ją speszyło. - Zaraz wrócę - oznajmiła i znikła za drzwiami, by po chwili wrócić w towarzystwie Michaela Todda. Miał na sobie szary garnitur i choć nie nosił kapelusza, na jego krawacie było ich mnóstwo - mniej lub bardziej kolorowych, na czerwonym tle. - Michaelu - powiedziała (co zabrzmiało jak coś pośredniego między Michaelem i Mikhailem) - to jest Bernard. Bernardzie, zechciej poznać... - My już się znamy - wtrącił Michael. - Tylko wtedy nie miał na imię Bernard, a... - Poszperał w pamięci. - Bill! Bill Thomas! - Thompson - powiedziałem - ale mimo wszystko to robi wrażenie. Nie sądziłem, że mnie pan słucha. - Zadzwonił do drzwi - powiedział do niej. - Tamtego ranka. Zbierał pieniądze na jakiś dobroczynny cel. - Zmrużył oczy. - A przynajmniej mówił, że kwestuje na jakiś dobroczynny cel. - Na Amerykańskie Stowarzyszenie Chorych na Dysplazję - podsunąłem. - I tam też zostały przekazane pańskie pieniądze, więc nie musi się pan o to martwić. To diabelnie słuszna sprawa i jeśli pan zechce, to jestem pewien, że pani Kaiser z przyjemnością opowie panu o tym więcej, niż chciałby pan usłyszeć. - Zatem nie nazywa się pan Bill Thompson? Ma pan na imię Bernard? - Jestem Bernard Rhodenbarr - powiedziałem - ale może mi pan mówić Bernie. Może zechce pan usiąść, wasza... - Ugryzłem się w język. - I ty także, Ilono. Sądziłem, że przyjdzie z wami jeszcze ktoś. Prawdę mówiąc, miał was zabrać, i jestem zdziwiony, że znaleźliście się tu bez niego. Nie chciałbym zaczynać, zanim tu dotrze, więc może moglibyśmy... - Z całą pewnością - powiedział Ray Kirschmann, stając w progu. Wmaszerował do księgarni, obrzucił chłodnym spojrzeniem zebranych i oparł się łokciem o pierwszy lepszy regał. Znów miał na sobie drogi, choć źle uszyty garnitur, i niech mnie szlag, jeśli nie nosił do niego filcowego kapelusza z wywijanym rondem. Moim zdaniem wszyscy tajniacy powinni nosić kapelusze, tak jak w filmach, ale w prawdziwym życiu rzadko je noszą i nie pamiętam, żebym już kiedyś widział ten na głowie Raya. Był odpowiedni. - Jestem głęboko wzruszony, Bernie - powiedział Ray - że na mnie poczekaliście. Może przedstawisz mnie tym ludziom? Kolejno wymieniłem nazwiska zebranych, a potem wskazałem na Raya. - A to jest Raymond Kirschmann - powiedziałem - z nowojorskiego wydziału policji. Ich reakcje były niezwykle interesujące. Charliemu Weeksowi rozbłysły oczy, a usta jeszcze bardziej rozciągnęły się w uśmiechu. Tsarnoff wyglądał na niezadowolonego. Rasmoulian zrobił zrezygnowaną minę. Tożsamość nowego gościa nie mogła być dla niego niespodzianką, ponieważ już dwukrotnie spotkał Raya, a zważywszy na skłonność Kirschmanna do pojawiania się podczas każdej wizyty Tiggy’ego w Barnegat Books, jego obecność tym bardziej nie powinna dziwić. Wilfred także nie wyglądał na zaskoczonego i domyśliłem się, że od razu rozpoznał w Rayu policjanta. Moim zdaniem Wilfred był jednym z tych facetów, którzy rozpoznają gliniarza na kilometr. Z drugiej strony, z pewnością zachowałby kamienną twarz, nawet gdybym przedstawił wchodzącego jako wiceprezesa banku Chase Manhattan, odpowiedzialnego za naprawy automatów zręcznościowych. Wilfred nie był skłonny do okazywania swoich uczuć, jeśli w ogóle je miał. W każdym razie przybycie Raya wywarło największe wrażenie na Ilonie i Mike’u, którzy mamrotali coś nieskładnie, z czego wynikało, że najwidoczniej uważali go nie za funkcjonariusza policji, ale przedstawiciela urzędu emigracyjnego. - To dziwne - odparł łaskawie - i nie mam pojęcia, dlaczego odnieśliście takie wrażenie. Może rzeczywiście przejęzyczyłem się i powiedziałem INS, mając na myśli NYPD. To bardzo skomplikowany skrót i prawdę mówiąc, równie dobrze można go pomylić z AFL- CIO. Jednak Bernie ma rację i żeby tego dowieść, chyba powinienem wam odczytać wasze prawa. - Wyjął niewielką legitymację w skórzanym futeraliku i zaczął czytać: - Macie prawo zachować milczenie... Odczytał prawa Mirandy do końca, doprowadzając wszystkich do szału. - Nie rozumiem - powiedział Tsarnoff. - Czy mam przyjąć, szanowny panie, że wszyscy zostaliśmy aresztowani? - Niee - odparł Ray. - Dlaczego miałbym kogoś aresztować? Nie widzę tu nikogo łamiącego prawo. A nawet gdybym widział, nie spieszyłbym się z aresztowaniem. W dzisiejszych czasach, jeśli się kogoś aresztuje, trzeba odbębnić dwanaście lub piętnaście godzin papierkowej roboty. Widzicie, wchodząc tutaj, zauważyłem jakiegoś młodego człowieka, który zwinął Berniemu książkę ze stolika z przecenami. Myślicie, że zamierzałem go za to aresztować? - Na pewno nie - mruknąłem. - Jasne, że nie. Tak więc, jeśli ktoś z obecnych w tym pokoju przypadkiem posiada ukrytą broń, na którą ma zezwolenie lub nie, dopóki jej nie wyjmie, nie musi się niczego obawiać. Jeżeli jest wśród nas ktoś ścigany listem gończym, to cóż, może się nie obawiać aresztowania. Nie po to tutaj przyszedłem. - A jednak odczytał nam pan nasze prawa - naciskał Tsarnoff. - Tylko na wszelki wypadek - wyjaśnił Charlie Weeks. - Zrozum, Gregoriusie. Od tej chwili wszystko, co tu powiemy, może zostać uznane za dowód. Przynajmniej teoretycznie. Nie wiem, co zrobiliby z tym prawnicy. - Nie zrobili, ale zarobili - rzekł Ray - tak jak to mają w zwyczaju adwokaci. Jeśli chodzi o sędziów, to nikt nie jest w stanie przewidzieć, co zrobi sędzia. Przeczytałem wam prawa Mirandy, żebyście wszyscy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Chociaż przyszedłem tu nieoficjalnie, tylko po to, żeby zobaczyć, co mój przyjaciel Bernie zamierza wyjąć z cylindra. Już nie raz to robił i muszę przyznać, że zazwyczaj wyciąga królika. Dał mi sygnał, a ja natychmiast z tego skorzystałem. Na usta cisnęło mi się zdanie „pewnie zastanawiacie się, po co was wszystkich tu ściągnąłem”. Przyznam, że już używałem tego zwrotu w przeszłości i to z niezłym skutkiem, ale tym razem nie pasował do sytuacji. Oni wcale się nie zastanawiali. Wiedzieli, po co ich ściągnąłem, a przynajmniej tak im się wydawało. - Chcę podziękować wam za przybycie - zacząłem. - Wiem, że wszyscy jesteście zajęci i nie chcę zajmować wam zbyt wiele czasu. Dlatego od razu przejdę do rzeczy. Zrobiłbym to, ale jakiś kretyn wybrał sobie właśnie ten moment, żeby wetknąć głowę w drzwi. - Na wywieszce jest napisane „nieczynne” - powiedział urażonym tonem. - Bo jest - odparłem. - To prywatna aukcja. Księgarnia będzie otwarta jutro w normalnych godzinach. - Ale stragan stoi na chodniku - rzekł - a drzwi nie są zamknięte. - Zaraz to załatwię - powiedziałem i zamknąłem mu drzwi przed nosem, po czym przesunąłem kciukiem zasuwkę. Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem, a ja wróciłem do swoich gości. - Przepraszam - powiedziałem. - Mowgli, jeśli jeszcze ktoś zechce wejść... - Ja się tym zajmę - obiecał. - Dziękuję. Na czym skończyłem? - Przechodziłeś do rzeczy - podpowiedział Charlie Weeks. - No właśnie - powiedziałem i znalazłem sobie regał, o który mogłem się wygodnie oprzeć. - Chcę wam coś opowiedzieć i może będę mówił trochę nieskładnie, ponieważ ta historia rozpoczyna się w kilku miejscach i w różnych czasach. Korzeniami tkwi głęboko w dziewiętnastym wieku, kiedy na ziemiach monarchii austro-węgierskiej i w imperium otomańskim zaczęły się odradzać ruchy narodowowyzwoleńcze. Jeden z tych bałkańskich nacjonalizmów doprowadził do wybuchu pierwszej wojny światowej, gdy młody Serb zastrzelił austriackiego arcyksięcia. Zanim skończyła się wojna, niepodległość narodów stała się chwytliwym hasłem całego zachodniego świata. Wszędzie w Europie wybuchały powstania narodowowyzwoleńcze. Jednym z państw aspirujących do niepodległości była Anatruria. Miała stać się monarchią, a jej władcą miał zostać król Vlados I. To nie mogło być nowiną dla nikogo, może poza Rayem, Mowglim i Wilfredem. Mimo to wszyscy uważnie mnie słuchali. - Anatrurianie robili co mogli, żeby nadać znaczenie swojej deklaracji niepodległości - ciągnąłem. - W Budapeszcie wydrukowano kilka serii znaczków i niektóre z nich istotnie zostały wykorzystane przez pocztę na terenie Anatrurii. Wybito kilka monet i rozprowadzono wśród przyjaciół nowego państwa, chociaż ten pieniądz nigdy naprawdę nie wszedł do obiegu. Ustanowiono również kilka odznaczeń z wizerunkiem króla i nadano je ludziom, którzy byli głównym motorem ruchu niepodległościowego. - Są taką samą rzadkością jak kurze zęby - oznajmił Tsarnoff. - I równie poszukiwaną przez kolekcjonerów. - Nadzieje Anatrurian legły w gruzach w Wersalu - ciągnąłem - kiedy Wilson i Clemenceau ustalili nową mapę Europy. Niedoszła Anatruria została podzielona między Rumunię, Bułgarię i Jugosławię. Król Vlados i królowa Liliana resztę swoich dni spędzili na wygnaniu, skupiając wokół siebie tych, którzy wciąż wierzyli w sprawę Anatrurii. Jednak ten ruch powoli zamierał. - Płomień przygasł - mruknęła Ilona - ale nigdy nie zgasł. - Być może - powiedziałem - ale był taki czas, kiedy trzeba by długo czekać, żeby zagotować na nim wodę na herbatę. Potem, podczas drugiej wojny światowej, zwolennicy niepodległości Anatrurii znów doszli do głosu. - Byli oportunistami - wtrącił Tsarnoff - opowiadającymi się po tej stronie, która w danym momencie najlepiej służyła ich interesom. Jednego dnia walczyli u boku chorwackich ustaszy Ante Pavelica i mordowali Serbów, a potem przechodzili na serbską stronę i palili chorwackie wioski. Czy opowiedzieli się za Hitlerem, czy występowali przeciwko niemu? To zależy od tego, kiedy ich o to zapytać. - Byli za Anatrurią - powiedziała Ilona. - Każdego dnia, tygodnia i miesiąca, przez cały rok. - Pilnowali swoich interesów - rzekł Tiglath Rasmoulian. - Kto tego nie robi? - Kiedy skończyła się wojna - powiedziałem - granice państw w tej części świata pozostały zasadniczo nie zmienione, w przeciwieństwie do rządów. Sowiecka strefa wpływów szybko objęła całą Europę Wschodnią i Truman musiał narysować linię na piasku, aby zatrzymać Grecję i Turcję po tej stronie żelaznej kurtyny. Amerykańskie organizacje wywiadowcze, a przynajmniej ta, która powstała ze stworzonej podczas wojny OSS, usiłowały utrzymać równowagę sił w tej ważnej strategicznie strefie świata. Zmarszczyłem brwi, lekko zirytowany tonem własnego przemówienia. Pomimo tych wszystkich filmów z Bogartem, jakie obejrzałem ostatnio, zaczynałem wpadać w ton Edwarda E. Morrowa komentującego film dokumentalny. - Jedną z tajnych operacji prowadzonych w tym rejonie... Do licha, nadal to robiłem. - ...wykonywała grupa pięciu amerykańskich agentów. Zawahałem się, ale Charlie Weeks najwidoczniej umiał czytać w moich myślach. - Och, to byli sami Amerykanie, rzeczywiście. Stuprocentowi synowie Wuja Sama. Żadnych odrzutów wśród członków zespołu Bob i Charlie Show. - No tak, pięciu Amerykanów - powiedziałem pospiesznie. - Robert Bateman i Robert Rennick. Charles Hoberman i Charles Wood. Oraz Charles Weeks. - Charles Weeks? - Ray uniósł brwi. - Ten tutaj? - Ten sam - rzekł Charles Weeks. Wyjaśniłem, w jaki sposób, dla wygody, Robertowie zostali Bobem i Robem, a Charlesowie - Cappym, Chuckiem i Charliem. - Ponadto - dodałem - wszyscy nosili zwierzęce pseudonimy. - Zwierzęce pseudonimy? - zdziwił się Mowgli. - Nie gniewaj się, Bernie, ale chcę się upewnić, że dobrze usłyszałem. - Zwierzęce pseudonimy - powtórzyłem. - Dobrze słyszałeś. Pseudonimy. Bateman był Kotem, a Rennick Królikiem. - Ściśle mówiąc - wtrącił Weeks - było na odwrót. Chociaż po tylu latach to już i tak bez znaczenia. - Przepraszam. Cap Hoberman był Trykiem. A Charlie Weeks - Myszą. - Pi, pi - pisnął Charles Weeks. - Natomiast Chuck Woods, oczywiście, został Świstakiem. Tylko ten pseudonim był grą słów, a nie odnosił się do jakiejś charakterystycznej cechy. Mówię o tym, ponieważ to ważne. Teraz zgaduję, ale sądzę, że Wood sam wybrał sobie pseudonim. - Ha! - rzekł Weeks. Spojrzał w sufit, szukając w pamięci. - Wiesz co - rzekł po chwili - chyba masz rację. - Łasica? - spytała Carolyn. Zignorowałem ją. - Tych pięciu Amerykanów - podjąłem - każdy noszący pseudonim jakiegoś zwierzęcia, prowadziło tajne operacje na Bałkanach. Pracowali razem, a także z partyzantami i rozmaitymi dysydentami pragnącymi zdestabilizować rządy w... Jugosławii? Rumunii? Bułgarii? - W dowolnym z tych krajów - rzekł z rozmarzeniem Weeks. - Albo we wszystkich trzech. Byłoby miło, no nie? Kolejny punkt dla zespołu Zwierząt Hannibala. - Mrugnął do mnie. - To inna nazwa naszej grupy. Nie mówiłem ci o tym, prawda? To od Adamsa- Morgana, który nami kierował. Miał pseudonim Hannibal - i nie pytaj mnie dlaczego. My nazywaliśmy go Słoniem. - Złożył dłonie czubkami palców. - Jednak nie pozwól, żebym się rozgadał, Łasico. To twój występ. Posłuchałem. - Jednym z instrumentów, które postanowili wykorzystać, był anatruriański ruch narodowowyzwoleńczy. W tamtych stronach świata takie ruchy nie zamierają, tylko przygasają na pokolenie lub dwa. Król Vlados był już dobrze po siedemdziesiątce i mieszkał jako wdowiec na Costa de Nada z kolejnymi gosposiami, a jego życie towarzyskie od czterdziestu lat składało się z nieustannych przyjęć oraz karcianych partyjek z innymi byłymi monarchami. Był szacownym symbolem wielkości Anatrurii, ale nie można było oczekiwać, że stanie na czele odrodzonego ruchu wyzwoleńczego. Ostatnią rzeczą, jakiej można by się po nim spodziewać, było to, że zrezygnuje z hiszpańskiego słońca, żeby spiskować w jakiejś wiejskiej chacie wśród pagórków Anatrurii. - Wzgórz - poprawiła Ilona. - Jednak Vlados i Liliana mieli syna. L‘aiglon, jak powiedzieliby Francuzi. Księcia i dziedzica tronu. - Źrebaka - wtrącił Weeks. - No wiecie, nazywaliśmy starego ogierem. Tylko między sobą, rozumiecie. Miał końskie zęby i rżący śmiech. Tak więc jego syna ochrzciliśmy Źrebakiem. - Miał na imię Todor. Todor Vladov, ponieważ anatruriańskie nazwiska składają się z imienia i patronimiku. Ponieważ jego ojcem był Vlados, więc on nazywał się Vladov. Tak jak ty - skinąłem na Ilonę - nazywasz się Ilona Markova. Ponieważ twój ojciec mógł mieć na mię Marko. - A nie miał? - zapytał Tiglath Rasmoulian. - Mówisz, że ten człowiek mógł mieć na imię Marko. Dlaczego nie miał? I jak naprawdę miał na imię? - Marko - odparła z urazą. - Marko Stoichkov. Wcale go nie zmienił. Nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Jakoś to sobie wyjaśniliśmy, chociaż wierzcie mi, że nie chcielibyście wiedzieć jak. - Todor Vladov jeszcze raczkował, kiedy jego ojciec przyjął koronę Anatrurii. Był po trzydziestce, gdy Bob i Charlie Show podjęli walkę o jej niepodległość. - Czas leci, szanowny panie - rzekł Tsarnoff. - Czas nie czeka i dzwon bije nam wszystkim. - Co on chce przez to powiedzieć? - warknął Rasmoulian. - Dlaczego nie potrafi mówić tak, żeby każdy mógł go zrozumieć? - Gdyby twoja zdolność kojarzenia nie była równie upośledzona jak twój wzrost - powiedział grubas - może byłbyś w stanie pojąć takie proste zdanie. - Ty klucho - prychnął Rasmoulian. - Ty opasły parszywy wieprzu. - Ty drobny handlarzu dywanów, będący usprawiedliwieniem tureckich masowych mordów. - Na jednym z tych dywanów legła twoja matka z wielbłądem, kiedy cię poczęła. - Podczas gdy twoja tarzała się w gnoju z wieprzem, bo jej mąż uciekł od niej i sprzedał dywan. Potem obaj powiedzieli sobie kilka zdań, których nie zrozumiałem. Wydawało się, że mówią w różnych językach, i nie mam pojęcia, czy nawzajem rozumieli swoje słowa. Najwyraźniej jednak pojmowali ich sens, gdyż Rasmoulian wsunął rękę do kieszeni trencza, a goryl Tsarnoffa sięgnął za pazuchę swojej kurtki. - Skończcie z tym - powiedział Ray i niech mnie licho, jeśli w jego dłoni nie pojawił się rewolwer, wielka i stara policyjna trzydziestka piątka. Nie potrafiłbym zgadnąć, od jak dawna Ray nie słyszał huku wystrzału, nawet na strzelnicy, a trzymana przez niego broń równie dobrze mogła rozpaść mu się w dłoni po naciśnięciu spustu, ale oni nie zdawali sobie z tego sprawy. Tiggy potrząsnął głową i wyprostował opięte trenczem ramiona, ale wyjął rękę z kieszeni. Wilfred również to zrobił, ale zachował kamienny wyraz twarzy. - Wróćmy do Anatrurii - powiedziałem pospiesznie. - Stary król Vlados mógł porzucić marzenia o bałkańskim królestwie, lecz ta perspektywa upajała jego syna, Todora. Kiedy skontaktowali się z nim amerykańscy agenci, w tajemnicy przedostał się do Anatrurii i odbył szereg spotkań z potencjalnymi sojusznikami. Wszystko było przygotowane do wybuchu powstania. - Które nie miałoby żadnych szans powodzenia - rzekł Charlie Weeks. - Rany boskie, spójrzcie na to, co Iwan zrobił w Budapeszcie i w Pradze. Jednak wszyscy wiemy, co pisała potem o ruskich prasa na całym świecie. - Westchnął. - Tylko o to nam chodziło. Mieliśmy doprowadzić do powstania Anatrurian, żeby sowieci je zdławili. - Posłał smutny uśmiech Ilonie, która wyglądała na przerażoną tym, co powiedział. - Przykro mi, panno Markova, ale takie otrzymaliśmy zadanie. Narobić hałasu, wywołać zamieszanie, skompromitować towarzyszy. Tak jak Werner von Braun ze swoimi rakietami. On miał je wystrzelić w powietrze. Gdzie spadały, to już nie jego sprawa. Napisał autobiografię Mierzyłem w gwiazdy. - Mrugnął. - Może i tak, Wernerze, ale cholernie często zdarzało ci się trafiać w Londyn. - Anatruriańskie powstanie nigdy nie wybuchło - dodałem. - Ktoś zdradził. - Świstak - wtrącił Weeks. - A przynajmniej tak zawsze uważaliśmy. - Amerykanie rozpierzchli się - powiedziałem - i pojedynczo opuścili kraj. Władze rozbiły organizację i aresztowały jej przywódców. Wydano kilka wyroków długoletniego więzienia, wykonano kilka zbiorowych egzekucji. Plotka głosi, że Todor Vladov został zabity strzałem w tył głowy i w tajemnicy pochowany w anonimowym grobie. W rzeczywistości zdołał w porę przedostać się przez granicę i już nigdy nie wrócił do Anatrurii. Ray chciał wiedzieć, ile teraz ma lat. - Dobiegałby osiemdziesiątki - wyjaśniłem - ale umarł na jesieni. - A skarbiec - powiedział Tsarnoff. - Co po śmierci Todora stało się ze skarbcem? - Skarbcem? - Zapasem złota - wtrącił niecierpliwie Rasmoulian. - Skarbcem królestwa Anatrurii. - Kiedy rozpadały się imperia habsburskie i otomańskie, zwolennicy starego Vladosa grabili ile wlezie - wyjaśnił Tsarnoff. - Kiedy w Wersalu spotkało ich rozczarowanie, spakowali walizki i schronili się w Zurychu, gdzie założyli korporację, w którą wpakowali wszystko, co mieli. Gotówkę umieszczono na numerowanym koncie, a wszystko inne w sejfie. - Większość jest z pewnością bezwartościowa - rzekł Rasmoulian z głębi swej okrytej trenczem piersi. - Carskie obligacje, akty własności dóbr skonfiskowanych przez prawicowe i lewicowe dyktatury. Akcje upadłych przedsiębiorstw. - Asyryjczyk ma rację, szanowny panie. Większość istotnie jest bezwartościowa, lecz pozostałe równie dobrze mogą być bezcenne. Ważne akty własności, akcje doskonale prosperujących firm. I chociaż obligacje i waluta upadłych reżimów mogą przedstawiać wyłącznie kolekcjonerską wartość, prawne tytuły do firm i własności zagarniętych przez komunistów odzyskały swoje znaczenie po upadku komunizmu. - Trudno powiedzieć, ile to wszystko może być warte - powiedział Rasmoulian z wypiekami na policzkach. - Istotnie, szanowny panie. Nie wiadomo, ile pieniędzy pozostało na numerowanym koncie ani jaki naprawdę jest majątek korporacji. Ile wydał stary Vlados? A ile jego świętej pamięci syn? Nikt tak nie trwoni kapitału jak pretendent do tronu starający się żyć na odpowiedniej stopie. - Vlados miał własne dochody - powiedział Weeks. - Należy pamiętać, że ludzie, którzy wynieśli go na tron, nie wyciągnęli go ze śmietnika. Był dalekim kuzynem króla Szwecji, po kądzieli przodkiem Marii Teresy Austriaczki. Królowa Liliana była jedną z siostrzenic królowej Wiktorii. Nie byli tak bogaci, żeby odkupić Kongo od Leopolda, króla Belgii, ale Liliana nigdy nie musiała robić zakupów w hipermarkecie. Mieli spore dochody i korzystali z nich. - A Todor? - To samo dotyczyło Źrebaka. Nie ściągnęliśmy go do Anatrurii obietnicą zysków. Wprawdzie zarabiał na życie, dając swoje nazwisko bankowi inwestycyjnemu w Luksemburgu, ale powodziło mu się całkiem nieźle. - Uśmiechnął się. - Połechtaliśmy jego ego. Uważał, że dobrze będzie wyglądał z koroną na głowie. - Był patriotą - powiedziała Ilona. - To nie egoizm pomagać swemu ludowi. To poświęcenie. - Skąd pani tyle o tym wie, młoda damo? Opuścił Anatrurię na długo przed pani przyjściem na świat. Ton jego głosu nie sugerował, że oczekuje odpowiedzi i nie otrzymał jej. - Wróćmy do teraźniejszości, dobrze? - zaproponowałem. - Chciałbym opowiedzieć wam o niejakim Hugonie Candlemasie. To niezwykłe nazwisko, a on był niezwykłym człowiekiem, wygadanym i uprzejmym. Na początku tego roku przybył do Nowego Jorku i wynajął apartament przy Upper East Side. Kilka dni temu przyszedł do mojej księgarni i przedstawił mi się. Namówił mnie, żebym włamał się do mieszkania kilka przecznic stąd i ukradł skórzaną teczkę. - Ciebie, Bernie? - zapytał Mowgli, który mógł być wśród, obecnych jedyną osobą nie mającą pojęcia, co robię, kiedy nie sprzedaję książek. - Dlaczego pomyślał, że mógłbyś zrobić coś takiego? - Sugerował - odparłem - że kilka lat temu moje nazwisko wymienił nasz wspólny znajomy, niejaki Abel Crowe. - Zarówno Rasmoulian, jak i Tsarnoff drgnęli, gdy to usłyszeli, co wcale mnie nie zdziwiło. - Dopóki żył, Abel Crowe był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli swojej profesji. Zajmował się redystrybucją rozmaitych dóbr. - Istotnie, był paserem - przyznał Ray Kirschmann. - I trzeba przyznać, że najlepszym w swoim fachu. - A ja byłem włamywaczem - powiedziałem. Słysząc tę wieść, Mowgli tylko wybałuszył oczy i nie odezwał się, może z powodu łokcia, który Carolyn wbiła mu między żebra. - Jednak zerwałem z tym. I nie sądzę, żeby Abel podał komuś moje nazwisko. - Abel był dyskretny - przyznał Tsarnoff. - Był - zgodziłem się - a nawet gdyby wymienił moje nazwisko, dlaczego Candlemas miałby je sobie przypomnieć po latach, kiedy potrzebował włamywacza? Nie sądzę, żeby tak było. - Pewnie zajrzał do książki adresowej - podsunął Charlie Weeks. - Nie sądzę - powiedziałem. - Myślę, że śledził Ilonę. - Parę tygodni temu - powiedziałem do niej - weszłaś do mojej księgarni. Próbowałem sobie wyjaśnić, jak do tego doszło, ponieważ nie wierzyłem, że to był przypadek. Z początku jednak nic nie wykluczało zbiegu okoliczności, prawda? Jeszcze nie poznałem Candlemasa i nie słyszałem o żadnym z obecnych w tym pokoju. Nie odróżniałem Anatrurii od poletka Pana Boga. A ty po prostu szukałaś czegoś do czytania. Wybrałaś jakąś książkę, zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że oboje uwielbiamy Humphreya Bogarta. Właśnie zaczynał się festiwal jego filmów, ty o tym wiedziałaś, i umówiliśmy się do kina. Ledwie się zorientowaliśmy, a chodziliśmy tam co wieczór, oglądaliśmy dwa filmy, jedliśmy prażoną kukurydzę z tego samego kubełka, a potem rozchodziliśmy się w różne strony. Spojrzałem jej w oczy, pomyślałem o Bogarcie i spróbowałem pożyczyć od niego odrobinę godności. - Jesteś piękną kobietą - powiedziałem - i mógłbym się w tobie zakochać, gdybyś choć odrobinę mnie zachęciła, ale nie zrobiłaś tego. Od początku było dla mnie jasne, że masz kogoś innego. W porządku. Lubiłem twoje towarzystwo, a ty chyba lubiłaś moje, ale to, co lubiliśmy robić razem, to patrzeć w ekran. Teraz w jej oczach ujrzałem wdzięczność i odrobinę ulgi, a także coś jeszcze. Może smutek. - Nie wiem, czy Candlemas cię śledził, kiedy weszłaś do tej księgarni - powiedziałem. - Zapewne nie. Jeśli jednak szedł za tobą, to nie mógł przegapić mnie, ponieważ siedem wieczorów w tygodniu spędzaliśmy razem w kinie. Chciał wiedzieć, kim jestem, i bez trudu zdołał się tego dowiedzieć. Ludzie, u których zasięgał informacji, wiedzieli o moim ubocznym zajęciu. - To księgarnia jest twoim ubocznym zajęciem - wtrącił Ray. Zignorowałem go. - Candlemas potrzebował włamywacza - powiedziałem - i zapewne słyszał o Ablu Crowe, który przesiedział wojnę w obozie koncentracyjnym, a potem przez kilka lat tłukł się po Europie, zanim przyjechał tutaj. Dowiedział się, że jestem dobrym włamywaczem... - Najlepszym - wtrącił znowu Ray. - ...i znał nazwisko, na które mógł się powołać. Podał mi adres mieszkania, do którego miałem się włamać, a kiedy zobaczył, że to mi nic nie mówi, domyślił się, że Ilona nic mi nie powiedziała o człowieku, który tam mieszka. - A kto tam mieszka? - dociekał Ray. - Mężczyzna jej życia - powiedziałem. - A zarazem człowiek, którego Candlemas tropił w Nowym Jorku. Jest teraz wśród nas. Pan Michael Todd. - „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” - powiedział Mowgli. - Niesamowity wyczyn. Tylko czy jego samolot się, nie rozbił? - Michael Todd - wyjaśniłem. - Mówisz dobrą angielszczyzną bez śladu obcego akcentu, Mike, więc czemu twoje nazwisko nie miałoby być równie amerykańskie? Po prostu zamerykanizowałeś je, prawda? Czemu nie powiesz im, jak brzmiało przedtem? - Jestem pewien, że pan mnie wyręczy - rzekł. - Mikhail Todorov - powiedziałem. - Jedyny syn Todora Vladova i wnuk Vladosa I. I jeśli można tak powiedzieć, prawowity dziedzic tronu Anatrurii. Rozdział XXII Chyba wszyscy mamy sentyment do monarchii. Połowa obecnych musiała wiedzieć lub domyślać się, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Mike, a mimo to w pomieszczeniu zapadła głucha cisza, którą przerwała dopiero Carolyn. - Król - powiedziała. - Nie do wiary. W mojej księgarni. - W twojej księgarni? - No, prawie w mojej, Bern. Kto pilnował jej przez weekend? Hm, skoro mowa o księgarni, wasza wysokość, pewnie nie ma pan psa, który potrzebuje mycia, ale gdyby kiedyś... - Z całą pewnością będę o pani pamiętał - powiedział, na co Carolyn zareagowała tak maślanym spojrzeniem, że niemal zdawało się, że zaraz dygnie. - Panie Rhodenbarr, do tej pory nic nie mówiłem, ale może powinienem był coś wyjaśnić. Ta historia z tronem Anatrurii jest dla mnie bardzo kłopotliwa. Chwile chwały mojego dziadka minęły dawno temu, a spiskowa przygoda mojego ojca, której o mało nie przypłacił życiem, wydarzyła się, zanim przyszedłem na świat. To, że moja rodzina ma pewne prawa do królewskiej korony, było interesującą, a nawet zabawną ciekawostką, robiącą wrażenie na dziewczynach i ożywiającą spotkania towarzyskie. Mam własne życie, swój kapitał oraz karierę międzynarodowego finansisty i ekonomisty. Nie snuję nostalgicznych rojeń o monarszej przeszłości i nie marzę o koronie. - A jednak przybył pan do Nowego Jorku - podsunąłem delikatnie. - Uciekając z Europy z jej gadaniną o tronach i o koronach. - I przywiózł pan tu skórzaną teczkę z wytłoczonym złotym herbem. Ciężko westchnął. - Kiedy mój ojciec umierał - rzekł - wezwał mnie do siebie i przekazał mi teczkę, o której pan mówi. Do tego czasu nic nie wiedziałem o jej istnieniu. - I? - Rzadko rozmawiał ze mną o Anatrurii. Musi pan zrozumieć, że nikt z naszej rodziny tam nie mieszkał. Mój dziadek został wybrany na króla Anatrurii, ale sam nigdy nie był Anatrurianinem. Teraz, na łożu śmierci, mój ojciec mówił o swojej miłości do tego małego narodu górali, o ich lojalności wobec naszej rodziny i odpowiedzialności, jaka z tego powodu na nas spoczywa. Myślałem, że majaczy pod wpływem środków uśmierzających ból podanych przez lekarzy. Może tak było. - Był wielkim człowiekiem - powiedziała Ilona. - Też tak uważam, ale był moim ojcem. W średnim wieku, kiedy się urodziłem, często nieobecnym, gdy dorastałem, ale w moich oczach z całą pewnością wielkim. Umierając, przypomniał mi o obowiązku, jaki spoczywa na mnie wobec Anatrurii, i przekazał mi teczkę z królewskim herbem. - Co zawierała? - Papiery, dokumenty, pamiątki. Udziały szwajcarskiej korporacji. - Na okaziciela - podpowiedziałem. - Tak sądzę. - Jak czeki na okaziciela - powiedział Charlie Weeks. - Szwajcarzy mają hopla na tym punkcie. Kiedy takie akcje zmieniają właściciela, nie trzeba załatwiać żadnych formalności i notować transakcji. Są jak gotówka, należą do tego, kto je ma. - A mając je w ręku - powiedziałem - mógłby pan przejąć wszystkie aktywa korporacji. Todd? Mikhail? Król? - pokręcił swą monarszą głową. - Nie - rzekł. - Trzeba mieć nie tylko te akcje, ale także numer konta - wyjaśnił. - Wierzcie mi, byłem w Zurychu i skonsultowałem się z tamtejszymi bankowcami oraz prawnikami. Ta korporacja została założona w dość niezwykły sposób i posiadacz akcji musi znać numer konta, żeby położyć rękę na jej majątku. Ojciec przekazał mi akcje, które dostał w spadku od swojego ojca, ale ani on, ani dziadek nie znali numeru konta. - Wyduś to z siebie, człowieku - popędzał Tsarnoff. - Ktoś go zna? - Zapewne nikt - odparł Todd. - To śmieszne! Ktoś musi znać: - Na pewno ktoś znał go dawno temu, jakiś przywódca anatruriańskiego powstania. Może znało go kilka osób. Sam pan mówił, że mojemu ojcu cudem udało się ujść z życiem z Anatrurii. Inni nie mieli tyle szczęścia. Wielu zabrano z domów, zamordowano strzałem w tył głowy i pochowano bez nabożeństwa w anonimowych grobach. Podejrzewam, że razem z tymi ludźmi zginęło wiele tajemnic i jedną z nich był numer tego konta w szwajcarskim banku. Ponownie westchnął. - Pamiętam, jak siedziałem w kawiarni po moim ostatnim spotkaniu z prawnikiem i bankierem, trzymając kielich wina i żałując, że mój ojciec nie zabrał tej teczki do grobu, tak jak jakiś Anatrurianin numer konta. Zamiast tego powierzył ją mnie. W pewnym sensie wcisnął mi koronę na głowę i nie było łatwo jej zdjąć. Mówiłem już, że nigdy nie myślałem o Anatrurii. Teraz nie byłem w stanie myśleć o niczym innym. - Kto wie, jaki to majątek? - spytał Rasmoulian, szeroko otwierając oczy na tę myśl. - Może nic nie jest wart. A może miliony. - Pieniądze są w tym najmniej ważne - powiedział król. - Co ja mam robić? To jedyne istotne pytanie. Ray nie rozumiał i powiedział mu to. - Od dziesięcioleci - rzekł król - nieliczni panujący monarchowie byli anachronizmem, a koronowane głowy na uchodźstwie wyłącznie przedmiotem żartów. Jednak nagle wszystko się zmieniło. We wszystkich krajach dawnego bloku sowieckiego odżyły silne ruchy monarchistyczne. Kilka narodów nagle sięgnęło po niepodległość i uzyskało ją. Jeśli Słowenia i Słowacja mogą wejść do Organizacji Narodów Zjednoczonych, to czy niepodległa Anatruria jest tylko mrzonką? Jeśli Juan Carlos może być królem Hiszpanii, a Rosjanie poważnie zastanawiają się nad wskrzeszeniem dynastii Romanowów... Romanowów! W Rosji! - Nie jest to zupełnie niemożliwe - przyznał Tsarnoff. - Któż więc może twierdzić, że Anatruria nie mogłaby mieć króla? I kimże jestem, aby odmawiać swojemu ludowi, gdyby mnie o to poprosił? Nagle uśmiechnął się i wtedy dostrzegłem uderzające podobieństwo do Vladosa z fotografii Ilony, do zdjęcia w mieszkaniu Mikhaila, ukazującego ojca we wspaniałym mundurze. - Dlatego przyjechałem do Nowego Jorku - dodał - żeby z daleka od Europy zdecydować, co powinienem robić. - Wygląda na to, że Hugo Candlemas przyjechał tu za panem - powiedziałem. - I jak już mówiłem, namówił mnie do kradzieży teczki, chociaż nie wiedziałem, co mam ukraść ani z czyjego mieszkania. - To niepodobne do ciebie, Bernie - rzekł Ray. - Wiem - odparłem. - Owszem. Nie wiem, dlaczego się zgodziłem. Chyba zadziałał jego urok osobisty oraz te wszystkie filmy z Bogartem, które ostatnio oglądałem. Jednego popołudnia złożył mi tę propozycję, a następnej nocy razem z niejakim Hobermanem wyruszyłem do mieszkania... Przepraszam, jak mam się do pana zwracać? Wasza wysokość? Wasza miłość? - Wystarczy „Michaelu”. - Wyruszyłem do mieszkania Michaela. - Hoberman - mruknął Ray. - Już raz wymieniłeś to nazwisko, Bernie. Skinąłem głową. - Cappy Hoberman był Trykiem, jednym z pięciu agentów działających w Anatrurii. Candlemas skontaktował mnie z nim, ponieważ Hoberman mógł wprowadzić mnie do dobrze strzeżonego budynku, w którym mieszka Michael. Mógł tam wejść pod pretekstem odwiedzin u innego lokatora. - Czyli mnie - dorzucił Charlie Weeks. - To interesujące - rzekł Tsarnoff. - Ze wszystkich budynków we wszystkich miastach Ameryki, młody król wprowadza się akurat do pańskiego. Ten tekst z czymś mi się kojarzył. Miałem gotową odpowiedź, ale Weeks był szybszy. - To wcale nie był zbieg okoliczności - powiedział. - Michael zadzwonił do mnie zaraz po przybyciu do Nowego Jorku. Nie znaliśmy się, oczywiście, ale utrzymywałem kontakty z Todorem, od kiedy dwadzieścia lat temu pomogłem mu uciec z Anatrurii przed depczącymi mu po piętach agentami KGB. Michael potrzebował mieszkania, a ja wiedziałem, że właściciel jednego z apartamentów chce go wynająć. Michaelowi spodobał się ten lokal i natychmiast się wprowadził. - Tak się złożyło - powiedziałem - że nie ukradłem tej teczki. Przyznaję, że próbowałem, Michaelu, ale nie mogłem jej znaleźć. - Którejś nocy w zeszłym tygodniu wyniosłem ją z mieszkania - rzekł. - Ilona powiedziała, że jeden z jej znajomych powinien zobaczyć pewien dokument. - Zapewne zjawiłem się później. Tymczasem Cappy Hoberman wrócił do mieszkania Candlemasa, gdzie ktoś go zadźgał. - Chwileczkę - rzekł Ray. - To jest ten facet? Hoberman? - Zgadza się. - Cap Hob - rzekł, bacznie mi się przyglądając. - Cap Hob. Capitan Hoberman. - Zgadza się. - To czemu, do diabła, nie... Podniosłem rękę. - To skomplikowana sprawa - powiedziałem - i zapewne będzie lepiej dla wszystkich, jeśli opowiem wszystko od początku. Cappy Hoberman został zadźgany w mieszkaniu Candlemasa. Jednak żył jeszcze chwilę i zdążył zostawić wiadomość. Napisał C-A-P-H-O-B dużymi literami na boku poręcznej walizeczki. - Która, jak nam wiadomo, przypadkiem należała do pewnego włamywacza. - Istotnie - potwierdziłem niechętnie. - Umarł, ale zostawił wiadomość, która wydawała się zupełnie bezsensowna. A tymczasem Hugo Candlemas znikł. - Zatem to Candlemas go zabił - powiedziała Ilona. - Na to wygląda, prawda? Jednak kim był Candlemas? No cóż, kimś, kto znał Hobermana i Weeksa, a także historię Anatrurii, i przyjechał tutaj z Europy, żeby mieć na oku Michaela. Był też kimś mającym mnóstwo fałszywych dokumentów, ponieważ oprócz podrobionego dokumentu na nazwisko Hugona Candlemasa miał również doskonale sfałszowane paszporty na nazwisko Jean-Claude’a Marmotte’a i Vassily’ego Souslika. To wszystko wyjaśnia. Powinienem wpaść na to od razu, ale... - Ostatnie z tych nazwisk - rzekł Tsarnoff. - Proszę je powtórzyć, jeśli łaska, szanowny panie. - Vassily Souslik. - Souslik - powiedział i zachichotał. - Bardzo dobrze, szanowny panie. Bardzo dobrze. - Co w tym takiego dobrego? - zapytał Rasmoulian. - Dobrze, ponieważ to rosyjskie nazwisko? Nic nie rozumiem. - Teraz, skoro pan o tym wspomniał - wtrącił Ray - muszę przyznać, że ja też. To ja podałem ci te nazwiska, Bernie, i nie znalazłem w nich żadnego sensu. Jeśli tobie one coś mówiły, to nie pisnąłeś mi o tym ani słowa. Poza tym, co to jest „sousnik”, do diabła? - Souslik - poprawiłem. - Nie sousnik. To rosyjskie słowo, dlatego pan Tsarnoff je zrozumiał, a pozostali z nas nie, chociaż można je spotkać w niektórych angielskich słownikach i encyklopediach. To zwierzę podobne do dużej ziemnej wiewiórki, występujące na terenach Europy Wschodniej i Azji. - No tak, rany boskie - rzekł Ray. - To wszystko wyjaśnia, no nie? Wielka tłusta wiewióra. Widzę, że sprawa jest już rozwiązana. - Dzięki temu - wyjaśniłem - możemy zidentyfikować Candlemasa. Również dzięki francuskiemu przybranemu nazwisku, ponieważ marmot oznacza w tym języku to samo co souslik po rosyjsku. Jednak ja powinienem wpaść na to prędzej, gdybym zwrócił uwagę na to, jakie nazwisko przybrał tutaj. Candlemas to święto kościelne upamiętniające oczyszczenie Matki Boskiej i przyniesienie Dzieciątka Jezus do świątyni. Podobnie jak Boże Narodzenie, jest ono obchodzone co roku tego samego dnia, a nie powiązane z kalendarzem jak Wielkanoc. Ktoś zapytał o datę. - Drugi lutego - odpowiedziałem. Zareagowali na to głuchym milczeniem, w którym trwali przez chwilę niczym zgromadzenie kwakrów, którym Bóg w tym momencie nie ma nic do powiedzenia. Potem Wilfred, milczący i ponury Wilfred, powiedział: - Moje ulubione święto. Wszyscy spojrzeli na niego. - Dzień Świstaka - wyjaśnił. - Drugi lutego. Najpożyteczniejsze święto w roku. Jeśli nie widać cienia, gdy świstak z nory wychodzi, tego roku wiosna wcześnie przychodzi. W słoneczny dzień, jeśli widać jego cień, o wiośnie zapomnimy. Czeka nas jeszcze sześć tygodni zimy. - Souslik, marmot, suseł. Wszystkie te nazwy oznaczają... - ...świstaka - dopowiedział Charlie Weeks z tym swoim uśmieszkiem. - Czyli Chucka Wooda albo Charlesa Brighama Wooda, który znikł gdzieś w Europie, kiedy sprawa się rypła w Anatrurii. Niektórzy sądzili, że zginął. Pozostali uważali, że to on nas sprzedał. Pozostawiłem to bez komentarza. - Candlemas był Świstakiem - potwierdziłem. - Domyślam się, że od dawna miał Michaela na oku. Wiedział, gdzie się zatrzymał w Nowym Jorku i to, że jego stary znajomy mieszka w tym samym budynku. Jednak nie mógł osobiście skontaktować się z Myszą. - Miałem go dość po Anatrurii - rzekł Weeks. - Dlatego wykorzystał Hobermana, bawiąc się z nim w kotka i myszkę - powiedziałem i zmarszczyłem brwi, słysząc w swoich ustach to porównanie, tak niewłaściwe w obecności tych wszystkich gryzoni. - A kiedy Cappy zrobił swoje - dodał Weeks - Świstak go zabił. - W swoim własnym mieszkaniu? - Czemu nie? - Na swoim dywanie? Candlemas mógł poświęcić starego znajomego, ale dlaczego miałby niszczyć cenny dywan? - Jak cenny? - zapytał Ray. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć i Tsarnoff oschle zaproponował, żebyśmy zapytali siedzącego wśród nas handlarza dywanów. - Dość tego! - warknął Rasmoulian. - Dlaczego on mnie prowokuje? Nie jestem Armeńczykiem. Nic nie wiem o dywanach. Czemu wygaduje o mnie takie bzdury? - Z tego samego powodu, dla jakiego ty nazywasz mnie Rosjaninem - rzekł gładko Tsarnoff. - To przejaw dziecinnego uporu, mój adwersarzu. Dziecinnego uporu napędzanego złośliwością i podsycanego przez chciwość. - Już nigdy nie nazwę cię Rosjaninem. Jesteś Czerkiesem. - A ty Asyryjczykiem. - Czerkiesi przeszli do legendy. Ich kobiety są wspaniałymi dziwkami, a wykastrowani za młodu mężczyźni doskonałymi eunuchami. - W okresie swej największej chwały Asyryjczycy byli znani jako banda ciemnych dzikusów. Potem niemal wymarli, a nieliczni żyjący są nędznymi karłami, zdegenerowanymi po tysiącleciach kazirodczych związków. Z przyjemnością zauważyłem, że poczyniliśmy pewne postępy. Pomimo tych słownych utarczek dłonie Rasmouliana i Wilfreda ani na cal nie przesunęły się ku ukrytej broni. - Candlemas nie zabił Hobermana - powiedziałem. - Nawet gdyby nie przejmował się dywanem, nawet gdyby miał jakiś ukryty powód, żeby usunąć Hobermana ze sceny, czas zabójstwa się nie zgadza. Czy ryzykowałby, że wrócę z królewskimi dokumentami i zobaczę zwłoki na podłodze? - Ciebie też by zabił - powiedział Weeks. - I zniszczył następny dywan? Nie, to nie ma sensu. A szkoda, bo Candlemas byłby bardzo wygodnym zabójcą. - To prawda - potwierdził Ray. - Powiedz im dlaczego, Bernie. - Ponieważ on też nie żyje - wyjaśniłem - i nie może zaprzeczyć. Zginął kilka godzin po Hobermanie, ale znaleziono go znacznie później. Policja natrafiła na jego zwłoki w opuszczonym budynku na rogu Pitt i Madison. - Tam można znaleźć wszystko - rzekł Mowgli, jako ekspert w tej kwestii. - Zarówno zwłoki, jak i opuszczone budynki. Nie brak tam ani jednych, ani drugich. - W jaki sposób zginął? - chciał wiedzieć Tsarnoff. - Został zastrzelony - wyjaśnił Ray. - Z broni małego kalibru, użyto jej z bliskiej odległości. - Dwóch różnych zabójców - zasugerował Tiglath Rasmoulian. - Świstak zadźgał Tryka i został zastrzelony przez kogoś innego. - Gdyby to zdarzyło się w Anatrurii - powiedziała Ilona - wiedzielibyśmy, że Świstaka zastrzelił syn lub brat ofiary. Albo bratanek. - Wzruszyła ramionami. - I nie dociekalibyśmy kto, ponieważ nie byłaby to sprawa dla policji. Zwyczajna zemsta, jakiej wymaga honor. - W tej sprawie nie chodziło o honor - powiedziałem. - I dobrze. Był tylko jeden zabójca. Śledził Hobermana, gdy ten opuścił Boccaccio, poszedł za nim do znajdującego się kilka przecznic dalej mieszkania Świstaka i natychmiast go zadźgał. Potem porwał Candlemasa, zabrał go na Pitt Street... - Pitt Street - rzekł Mowgli. - Jeśli się tam znajdziesz, to jakbyś już nie żył. - ...wyciągnął z niego wszystko, co chciał wiedzieć, a potem go zabił. Albo zabrał go gdzie indziej, przesłuchał i zabił, a potem zawiózł zwłoki na Pitt Street. - Jak drzewo do lasu - mruknął Mowgli. - A więc ktoś obserwował moje mieszkanie - powiedział Michael. - Nie. - Chce pan powiedzieć, że Hoberman był przez cały czas śledzony? Przecząco pokręciłem głową. - Tryk odwiedził starego przyjaciela, Mysz. Nie widzieli się od lat. A z relacji tego znajomego, który opowiedział mi o tamtej wizycie, wyraźnie wynika, że trwała bardzo krótko, ponieważ Tryk gdzieś się spieszył. - Ach - rzekł Charlie Weeks. - Chcesz powiedzieć, że zamierzał spotkać się z kimś po drodze do mieszkania Świstaka. - Nie - zaprzeczyłem. - Nie to chcę powiedzieć. - Nie? - Nie - powtórzyłem. - Mam na myśli to, że chciałeś mnie przekonać, że Hoberman bardzo krótko przebywał w twoim mieszkaniu. Tak żeby nie przyszło mi do głowy, że miałeś mnóstwo czasu, by poczęstować go filiżanką kawy i odejść na chwilkę w celu przeprowadzenia krótkiej rozmowy przez telefon. - Po co miałbym to robić? - Ponieważ wiedziałeś, że coś się szykuje. Nie wiedziałeś co, ale jako mysz potrafisz to wyczuć. Nie mogłeś śledzić Hobermana. Zauważyłby cię. Mogłeś jednak wezwać wspólnika i zatrzymać Hobermana tak długo, żeby wezwany przez ciebie człowiek zajął stanowisko przed frontowymi drzwiami Boccaccio. Nie ma znaczenia, czy znał Hobermana, czy nie, ponieważ podałeś mu rysopis, dzięki któremu łatwo mógł go rozpoznać. - Och, Łasico - rzekł Charlie Weeks. - Rozczarowujesz mnie, klecąc takie bzdurne teorie. - Zatem zaprzeczasz. - Oczywiście, że tak. Nie zaprzeczę jednak, że ktoś mógł śledzić odchodzącego Cappy’ego. Wydaje mi się to odrobinę naciągane, ale wszystko jest możliwe. Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak zamierzasz ustalić, kto to był. - Bo jeśli kogoś wezwałeś, to mogę tylko zgadywać kogo, tak? - Ponieważ nikogo nie wzywałem - rzekł - to retoryczne pytanie. Można jednak powiedzieć, że strzelałbyś na oślep. - Zaczekajcie chwilkę - wtrąciła Carolyn. - A co z wiadomością zostawioną przez umierającego? - Ach tak - powiedziałem. - Ta wiadomość. Czy Hoberman mógł zostawić wskazówkę naprowadzającą na ślad jego mordercy? Znamy tę wiadomość. - Podszedłem do kontuaru i wyjąłem zza niego przenośną tablicę, którą schowałem tam wcześniej. Ustawiłem ją tak, żeby wszyscy mogli ją widzieć, po czym równymi dużymi literami napisałem na niej CAPHOB. Pozwoliłem wszystkim przyglądać się przez chwilę temu napisowi. Potem powiedziałem: - Cap hob. Tak się wydaje. To dlatego, że jesteśmy w Ameryce. Gdybyśmy byli w Anatrurii, wyglądałoby to zupełnie inaczej. - Dlaczego, Bernie? - spytał Ray. - Czy oni tam chodzą do góry nogami? - Mógłbym pokazać wam katalog znaczków - wyjaśniłem. - Anatrurianie, tak samo jak Serbowie i Bułgarzy, używają cyrylicy. Nawiasem mówiąc, to istotny element tożsamości narodowej. Chorwaci i Rumuni używają takiego samego alfabetu jak my, natomiast Grecy mają własny. - Właśnie - potwierdził Mowgli. - Nazwa cyrylicy pochodzi od świętego Cyryla, który rozpowszechnił ją w Europie Wschodniej, chociaż prawdopodobnie on nie wymyślił tego alfabetu. Wraz ze swoim bratem, świętym Metodym, prowadził działalność misjonarską na tych terenach, ale imieniem tego drugiego nie nazwano alfabetu. - Tylko technikę aktorską - wtrąciła Carolyn. - Na cześć jego i Stanisławskiego. - Cyrylica jest bardzo podobna do alfabetu greckiego - ciągnąłem - ale ma więcej liter. Zdaje się, że jest ich około czterdziestu i niektóre są niemal identyczne z angielskimi, natomiast inne wyglądają bardzo dziwacznie. Na przykład pisane na wspak N, odwrócone do góry nogami V albo kilka innych liter wyglądających jak kurze ślady. Nawet niektóre z tych, co wydają się identyczne z naszymi, mają zupełnie inną wartość. - Jak to? - zdziwiła się Carolyn. - Co chcesz przez to powiedzieć, Bern? Mówisz o liczbie punktów, jakie dostaje się za nie przy grze w scrabble? - Nie, o dźwiękach, jakim odpowiadają. - Wskazałem na tablicę. - Cholernie długo trwało, zanim wpadłem na to, że umierający Cappy mógł pisać cyrylicą - powiedziałem - a to z dwóch powodów. Po pierwsze, był Amerykaninem. Z początku nic nie wiedziałem o jego anatruriańskich powiązaniach ani nawet o tym, że kiedykolwiek ruszył się na wschód od Long Island. Ponadto każda z tych sześciu dużych liter występuje w naszym zacnym amerykańskim alfabecie. Tak się jednak składa, że używają ich również piszący cyrylicą. - Nie znam tego alfabetu - powiedział ostrożnie Rasmoulian. - Jak więc się je wymawia? - A i O tak samo w obu alfabetach - odparłem. - Pisane cyrlicą C wymawia się jak nasze S. Natomiast P odpowiada R, tak jak ro w greckim alfabecie. H wygląda jak greckie eta, ale w cyrylicy jest odpowiednikiem naszego N. Pisane zaś cyrylicą B to nasze V. Gdybym prowadził wykład, napisałbym kredą na tablicy tłumaczenie ostatniej wiadomości Hobermana. Zamiast tego dałem im kilka sekund, żeby sami przetłumaczyli to sobie w myślach. Potem powiedziałem: - Panie Tsarnoff, nie wiem, jakim alfabetem posługują się Czerkiesi, ale z pewnością spędził pan dostatecznie dużo czasu w byłym Związku Radzieckim, żeby lepiej od nas znać się na cyrylicy. Może pan nam powie, jaką wiadomość zostawił dzielny Hoberman. Tsarnoff nie zerwał się z krzesła, ale przyszło mu to z trudem. Poczerwieniał i wybałuszył oczy. Gdyby Charlie Weeks chciał mu teraz wybrać jakiś zwierzęcy pseudonim, niemal na pewno nazwałby go ropuchą. - To kłamstwo - wykrztusił. - Jak brzmi ten napis? - S-A-R-N-O-V - powiedział, wymawiając każdą literę oddzielnie i wyraźnie, jakby wbijał gwóźdź do trumny. - Tak głosi ten napis, ale to kłamstwo. To nawet nie jest moje nazwisko. Nazywam się Tsarnoff, szanowny panie. T-S-A-R-N-O-F-F, a to nawet nie jest podobne do tego, co pan tu napisał, obojętnie czy pisane cyrylicą, czy w jakimkolwiek innym alfabecie. - Mimo to - powiedziałem - mam wrażenie, że to dość niezwykły zbieg okoliczności. Chyba można wymówić pańskie nazwisko jak „Sarnov”, a... - To nie jest moje nazwisko! - Tso z tego - powiedziałem. - Brzmi podobnie. - Nigdy nie widziałem tego pańskiego kapitana Hobermana! Do dziś nawet o nim nie słyszałem! - Nie jestem pewien, czy to ostatnie jest prawdą - powiedziałem - ale zostawmy to. Chce pan powiedzieć, że nie zabił pan Hobermana, i może się pan uspokoić, ponieważ ja dobrze o tym wiem. - Wie pan? - Oczywiście. - No to dlaczego Hoberman napisał jego nazwisko na walizce? - zapytał Ray. - Nie zrobił tego - odparłem. - Niczego na niej nie napisał. To wiadomość pozostawiona przez umierającego, obojętnie czy wymawiać ją Caphob, czy Sarnov. Hoberman umierał i to jego krwią oraz jego palcem została nakreślona. Nie wiem, czy Hoberman mógł znać cyrylicę po tylu latach spędzonych z daleka od Europy Wschodniej, ale z pewnością nie używał jej na co dzień ani tak często, żeby odruchowo posłużyć się nią, zanim wyzionął ducha. - No to kto zostawił tę wiadomość? - dopytywała się Carolyn. - Nie ten, jak mu tam, Suseł... - Świstak. Nie, oczywiście, że nie. Zabójca zostawił tę wiadomość, żeby zmylić trop. Zapewne wybrał cyrylicę, ponieważ niewiele wiedział o swojej ofierze poza tym, że Hoberman miał jakieś bałkańskie powiązania. Napisał to, ponieważ chciał obciążyć pana, panie Tsarnoff. Pomylił się, pisząc nazwisko, ponieważ nie znał cyrylicy. Co nam to mówi o zabójcy? Nie jest Anatrurianinem, nie znał swej ofiary z czasów działania grupy Bob i Charlie, a ponadto żywi głęboką niechęć do pana Tsarnoffa. - Bułka z masłem - powiedział Ray Kirschmann. - To musi być Tigbert Rotarian, no nie? Mam tylko jedno pytanie. Jeśli handluje dywanami, to czemu zniszczył taki porządny chodnik? Rasmoulian zerwał się z krzesła, jeszcze bledszy niż przedtem, bo znikły nawet te ciemne plamy na jego policzkach. Zaczął gorąco zaprzeczać wszystkiemu naraz, upierając się, że nie handluje dywanami, nikogo nie zabił i nie nazywa się tak, jak powiedział Ray. - Nieważne - rzekł życzliwie Ray. - Postaram się wpisać prawidłowe nazwisko do rejestru zatrzymanych. Najważniejsze jest to, czy zabił, czy nie, a wydaje mi się, że nadal masz nosa, Bernie. Tigrid, masz prawo zachować milczenie, ale zdaje się, że już ci to powiedziałem, no nie? Rasmoulian poruszał ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Pomyślałem, że zaraz sięgnie po broń, ale ręce nadal trzymał na widoku, zaciśnięte w pięści. Znowu wyglądał jak dzieciak i miało się wrażenie, że zaraz wybuchnie płaczem albo tupnie nogą. Wszyscy obecni milczeli, czekając, co zrobi. Nagle Carolyn powiedziała: - Rany boskie, Tiggy, powiedz im, że to był nieszczęśliwy wypadek. Jezu, pomyślałem. Co ją napadło, żeby wygadywać takie głupoty? - To był nieszczęśliwy wypadek - powiedział Tiglath Rasmoulian Rozdział XXIII Bez wątpienia był to nieszczęśliwy wypadek, wyjaśnił. Nie zamierzał nikomu robić krzywdy. Nie jest mordercą. Tak, przyznaje, był uzbrojony. Tamtego wieczoru miał przy sobie pistolet i sztylet, chociaż wcale nie zamierzał ich użyć. Jednak w końcu to jest Nowy Jork, nie Bagdad, Kair, Istambuł czy Casablanca. To niebezpieczne miasto i kto przy zdrowych zmysłach spaceruje tu bez broni po ulicach? Tym bardziej jeśli jest niewielkiego wzrostu i drobnej budowy ciała? On należy do niewysokich, chociaż nie jest karłem, jak chciałby go nazywać pewien odrażający osobnik obecny w tym pomieszczeniu, tak więc czuje się bezpieczny tylko wtedy, kiedy ma przy sobie coś, co może powetować niedostatek wzrostu, którego poskąpiła mu natura. I owszem, to prawda, że odebrał telefon od pana Weeksa, z którym w ciągu minionych lat kilkakrotnie robił rozmaite interesy. Na prośbę pana Weeksa pojechał do Boccaccio i zaparkował samochód po drugiej stronie ulicy, nie gasząc silnika. Kiedy Hoberman wyszedł z budynku i złapał taksówkę, pojechał za nim na późniejsze miejsce zbrodni. Wszedł do przedsionka w chwili, kiedy ktoś wpuścił Hobermana, i przytrzymał drzwi, zanim zdążyły się zamknąć, po czym wszedł za śledzonym po schodach na trzecie piętro. Najwidoczniej jednak jego działania nie pozostały nie zauważone, bo kiedy stał na korytarzu i zastanawiał się, co robić dalej, drzwi niespodziewanie otworzyły się i Hoberman złapał go za ramię, po czym wciągnął do środka. Nie miał czasu do namysłu. Zareagował odruchowo i bezmyślnie: w mgnieniu oka wyrwał sztylet z pochwy, a w następnej chwili nóż tkwił w ciele Hobermana. Nie wiedział, kim on był ani kim był drugi mężczyzna, szczupły siwowłosy facet w garniturze i kraciastej kamizelce. Nic nie wiedział o poszukiwaniach, jakie prowadzili ci ludzie. Wiedział tylko, że właśnie zabił człowieka. Rzecz jasna odruchowo i w obronie własnej, ale facet był martwy, a Tiglath Rasmoulian miał kłopoty. Siwowłosy, którego teraz nazywano Świstakiem, nie zdążył zareagować. Po prostu stał tam, wytrzeszczając oczy, i zanim zdążył coś zrobić, Rasmoulian wziął go na muszkę. Kazał mu stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry, a sam przeszukał kieszenie zabitego i znalazł portfel. Schował go, żeby przejrzeć później. A kiedy klęczał przy ciele pechowca, owszem, coś przyszło mu do głowy. Pomyślał, że może załatwić porachunki ze starym wrogiem. Chwycił dłoń zabitego, umoczył jego palec wskazujący we krwi i napisał nazwisko wroga w pierwszym lepszym miejscu, którym okazała się boczna ścianka dyplomatki. A chociaż niezbyt dobrze znał cyrylicę, prawie mu się udało. To zresztą barbarzyński alfabet. Potem zaczęła się najtrudniejsza część planu. Idąc po schodach i do miejsca, gdzie zaparkował samochód, trzymał Candlemasa na muszce pistoletu, który schował w kieszeni. W razie potrzeby był gotów strzelać przez kieszeń, ale miał na sobie dobry płaszcz, ten sam, który włożył dzisiaj. Było późno i ulice świeciły pustką. Zaczekał na odpowiedni moment, po czym zmusił Candlemasa, żeby wszedł do bagażnika. Zamknął go, usiadł za kierownicą i pojechał do centrum. Och tak, znał ulice Lower East Side i wiedział, że nikt nie będzie mu przeszkadzał w przesłuchaniu więźnia w jednym z opuszczonych budynków, które bez trudu można tam znaleźć. Zadał Candlemasowi wiele pytań i otrzymał kilka odpowiedzi, ale w żadnym razie nie poznał całej historii. Wiedział, że właściciel księgarni został zatrudniony do wykradzenia jakichś ważnych dokumentów z apartamentu w tym budynku, z którego wyszedł Hoberman. Candlemas podał mu moje nazwisko, a także nazwę księgarni. Wiedział, że to wszystko jakoś wiąże się z Anatrurią, ale poza tym prawie niczego więcej nie udało mu się ustalić. Mógłby dowiedzieć się więcej, ale wydarzył się następny nieszczęśliwy wypadek. Candlemas podszedł go i uśpił jego czujność, udając chętnego do współpracy. Potem podjął próbę ucieczki. Rasmoulian znów zareagował odruchowo i zastrzelił Candlemasa. Jedna kula zakończyła jego życie. Nieszczęśliwe wypadki, obydwa. Jak inaczej można to nazwać? Taka tragedia i głęboko tego żałuje, bo nigdy nie stosował przemocy. Przecież nie można go winić za wypadki, którym ze wszystkich sił usiłował zapobiec? - No cóż, wypadki chodzą po ludziach - rzekł Ray. - Ten zadźgany, kiedy zobaczyłem, jak tam leży, od razu wiedziałem, że to był nieszczęśliwy wypadek. Jak widzisz faceta z czterema ranami kłutymi, od razu wiesz, że miał paskudny wypadek. - Mam dobry refleks - powiedział Rasmoulian. - Na to wygląda. Natomiast Candlemas na Pitt Street próbował uciec, kiedy trafiła go kula. Muszę jednak zauważyć, że chyba był kiepskim biegaczem, bo miał ślady prochu na policzku, więc nie zdołał uciec dalej niż pół metra od strzelającego. Lepiej żeby taki facet jak on nie zaczął uczyć ludzi, jak uciekać. Zapadła głucha cisza. Przerwał ją Charlie Weeks, który najpierw wygodnie rozparł się na krześle, a po chwili założył nogę na nogę. - Całe mnóstwo nieszczęśliwych wypadków - zauważył. - Trudno zaprzeczyć - przyznał Ray. - Na przykład to był czysty przypadek, że mimo woli w pewnym stopniu przyspieszyłem śmierć Cappy’ego Hobermana. Nieco mniej żałuję Chucka Wooda, zważywszy na ten numer, który wyciął w Anatrurii. Już raz puściłem to mimo uszu, ale wystarczy. - Nie sądzę - powiedziałem. - Co proszę, Łasico? - Dajmy sobie spokój z tą „łasicą” - powiedziałem. - Możesz mówić mi Bernie. Nie sądzę, żeby to Świstak sprzedał dobrych facetów w Anatrurii. - Naprawdę? A wszyscy tak sądziliśmy. - Sądzę, że to była robota Myszy - powiedziałem. - I myślę, że jesteś z tego dumny, inaczej nie zachowałbyś tego listu pochwalnego od Deana Achesona. - Skąd, do licha, ty mógłbyś o tym wiedzieć? - spytał Weeks. - Gdybym miał taki list, z pewnością trzymałbym go w bezpiecznym miejscu, no nie? A ty ani przez chwilę nie byłeś sam w moim mieszkaniu. - To zadziwiające, owszem - przyznałem. Zdawał się kurczyć pod połączonymi spojrzeniami Ilony i Michaela, rozpływając się jak śniegowy bałwan na słońcu. - To była strategiczna decyzja podjęta na wysokim szczeblu - rzekł. - Nie miałem na nią żadnego wpływu i musiałem wykonać rozkaz. - A także dość zdrowego rozsądku, żeby wina za to spadła na Świstaka, a nie na Mysz. - To wydarzyło się ponad czterdzieści lat temu. Nie będę teraz za to przepraszał ani usprawiedliwiał swojego postępowania. Byłem młody. Teraz jestem stary. Było, minęło. - A ci dwaj ludzie zabici przez Rasmouliana? - Nie przypuszczałem, że do tego dojdzie - powiedział. - Chciałem się dowiedzieć, co się dzieje. Cappy Hoberman zadzwonił i przyszedł do mnie z wizytą pod co najmniej mało wiarygodnym pretekstem, a potem niemal natychmiast chciał wyjść. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że był wspólnikiem włamywacza. Myślałem, że czegoś ode mnie chce albo mnie wystawia. Z tego, co wiedziałem, mógł w końcu odkryć prawdę o tym, co wtedy wydarzyło się w Anatrurii, i zapragnąć zemsty. - Wzruszył ramionami. - Problem w tym, że nie wiedziałem. Musiałem wezwać kogoś, kto mógłby go śledzić i zdać mi raport. A nasz Asyryjczyk zajął się tym odrobinę zbyt gorliwie, niż ktokolwiek z nas mógłby sobie tego życzyć. - To nie w porządku - powiedziała Ilona. - Życie jest niesprawiedliwe, kochana - odparł Charlie Weeks. - Lepiej się z tym pogódź. - To nie w porządku, żeby uszło ci to płazem, podczas gdy Tiglath Rasmoulian pójdzie siedzieć. - Powinni mnie uniewinnić - rzekł Rasmoulian. - Nieszczęśliwy wypadek, obrona konieczna... - Muszę wam coś powiedzieć - rzekł Ray Kirschmann. - Mamy tu pewien problem. Znowu zapadła cisza. Ray odczekał chwilę, po czym sam ją przerwał. - Tak jak ja to widzę - powiedział - mam dość dowodów, żeby aresztować pana Ras... Urwał i skrzywił się. - Będę cię nazywał TR - powiedział do Rasmouliana - ponieważ to twoje inicjały, a także Theodore’a Roosevelta, który przypadkiem był komisarzem policji w tym pięknym mieście, zanim został prezydentem Stanów Zjednoczonych. - Bardzo dziękuję - powiedział Rasmoulian. - Mam dość dowodów, aby aresztować TR - ciągnął Ray - i wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazały się wystarczające, żeby go skazać. Przyznał się do podwójnego zabójstwa po tym, jak raz czy dwa razy przypomniałem mu prawa Mirandy, zależy jak chcecie liczyć. Wprawdzie to zeznanie jest niepotwierdzone, ponieważ nie złożył go na piśmie i nie podpisał, a nikt nie był na tyle bystry, żeby je nagrać. Mimo to każdy z obecnych może zeznać, że przyznał się do winy, tak jak współtowarzysz z celi może obciążyć podejrzanego, mówiąc, że przyznał się do winy. TR przyznał się, co wszyscy słyszeliśmy. - I co? Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem. - I mogę go aresztować, choć nie jestem w stanie powiedzieć, jak w tej sprawie wypowie się sąd, ponieważ tego nigdy nie można przewidzieć. Natomiast mogę wam zagwarantować, że wyjdzie za kaucją. Kiedyś nie wypuszczali za kaucją oskarżonych o morderstwo, ale teraz to robią, i podejrzewam, że TR zapłaci mniej więcej ćwierć melona, po czym spokojnie opuści gmach sądu. A jak już wyjdzie, to jako obywatel świata oleje kaucję. - Oleje kaucję? - Da nogę z kraju, zapomni o kaucji i zajmie się swoimi sprawami. A co gorsza, ja i moi koledzy będziemy uprzykrzać wam życie, podczas gdy on będzie sobie hasał na wolności. Będziemy spisywać zeznania pana Weeksa, sprawdzać źródła dochodów pana Sarnova... - Tsarnoffa, inspektorze. - Nieważne. Sprawdzimy wasze dokumenty. I oczywiście zlecą się reporterzy, wpychając się w każdą szparę, dając fleszami po oczach królowi i królowej Banantrurii... - Anatrurii. - Nieważne. Najważniejsze, żebyście wy pamiętali nazwę tego kraju, ponieważ zapewne szybko was tam odeślą. Nie, nie pana Weeksa, gdyż ten jest amerykańskim obywatelem i pewnie zechcą mieć go pod ręką, żeby Kongres mógł mu zadać kilka pytań. Roztrząsał ten temat chyba odrobinę dłużej, niż musiał. W końcu miał do czynienia z zawodowcami. Ci ludzie grali już w tę grę na Bałkanach i Środkowym Wschodzie. Weeks powiedział: - Inspektorze... Kirschmann, tak? - Zdjął kapelusz i umieścił go sobie na kolanie. - Wie pan co? Kilka lat temu w stanie Montana dostałem mandat za przekroczenie szybkości. Wyznaczyli tam ściśle określone limity szybkości, na autostradzie sześćdziesiąt pięć mil, a na wszystkich innych drogach pięćdziesiąt pięć. - Zgadza się - przytaknął Ray. - Właśnie - rzekł Charlie Weeks. - Tylko że Montana jest zbyt dużym i mało zagęszczonym stanem, żeby miało to jakiś sens. Rząd wprawdzie zdołał przeforsować wprowadzenie tego, przepisu, ale nie może narzucić im sposobu jego egzekwowania. Tak więc w Montanie tylko czterech policjantów kontroluje przestrzeganie ograniczenia prędkości, a wiecie, jaki to duży stan. - Pewnie równie duży jak Brooklyn i Manhattan razem wzięte. Weeks znów się uśmiechnął. - Prawie - rzekł. - Rząd federalny nie może także decydować o karze za przekroczenie dozwolonej prędkości, tak więc w Montanie wynosi ona pięć dolarów. Jeśli jeden z czterech tamtejszych policjantów drogówki przyłapie was jadących sto dwadzieścia pięć mil na godzinę na terenie, gdzie można jechać tylko pięćdziesiąt pięć, zapłacicie pięć dolarów. - Rozsądnie - powiedział Ray. - Bardzo rozsądnie, ale chcę coś wam uzmysłowić. Żeby uniknąć zbędnych formalności, komplikujących życie kierowcy i policjantowi, mandat można zapłacić na miejscu. Zatrzymują mnie, płacę pięć dolarów i jadę dalej. - I wszyscy są zadowoleni - zauważył Ray. - Właśnie. I wszystko zgodnie z interesem stanu. Podziwu godne rozwiązanie, nieprawdaż? - W pewnym sensie, owszem. - Inspektorze - rzekł Gregory Tsarnoff - jeśli Asyryjczyk i tak straci kaucję, to może mógłby uiścić tę kwotę od razu, bez zbytecznych korowodów. - Muszę przyznać - odparł Ray - że byłoby to nieco niezwykłe rozwiązanie. - Jednak z pewnością korzystne dla wszystkich. - Nie jestem pewien - powiedział Ray - ale z pewnością zamknęłoby sprawę. - Tiglath - zapytał Charlie Weeks - ile masz przy sobie? - Pieniędzy? - Nie, suchych bułek. Tak, mówię o pieniądzach. Przyszedłeś tu przekonany, że weźmiesz udział w aukcji tych dokumentów. Ile wziąłeś forsy? - Niewiele. Nie jestem bogaty, Charlie. Przecież wiesz. - Nie wciskaj kitu, Tiggy, sprawy zaszły za daleko. Ile masz? - Dziesięć tysięcy. - Mam nadzieję, że mówisz o amerykańskich dolarach, a nie anatruriańskich czirach. - O dolarach, oczywiście. - A ty, Gregoriusie? - Trochę więcej - powiedział Tsarnoff. - Czy ty sugerujesz, że mam się dołożyć do kaucji za tego Asyryjczyka? Napisał moje nazwisko krwią zabitego! - Tak, ale musisz przyznać, że nie przyłożył się do roboty. Napisał je z błędami. Czy uważam, że powinieneś się dołożyć? Tak uważam. - Zmarszczył brwi. - Czy wiesz, o czym jeszcze myślę? O tym, że w tym pokoju jest zbyt tłoczno. Musimy porozmawiać w mniejszym gronie, Gregoriusie. Ty, ja, Tiggy i inspektor Kirschmann. - I Wilfred. - Jeśli chcesz, Gregoriusie. - I Bernie - powiedział Ray. - Łasica też, oczywiście. Zaprowadziłem pozostałych do mojego biura na zapleczu. Wydawało się to trochę nieuprzejme wobec Ilony i Michaela, ale najwyraźniej wcale im to nie przeszkadzało. Na twarzy Ilony zagościł jej ironiczny uśmiech, a król wyglądał, jakby doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu. Krótko mówiąc, byli mniej zirytowani niż Carolyn i Mowgli, którzy bardzo chcieli zobaczyć następny akt. Zostawiłem ich podziwiających portret świętego Jana Ewangelisty, patrona księgarzy, i wróciłem w samą porę, aby usłyszeć, jak Weeks wyjaśnia, że to on jest w posiadaniu akcji. - Michael to miły facet - mówił - ale w jego rodzinie nigdy nie było geniuszy. Kiedy usłyszałem o próbie włamania, powiedziałem mu, że chcę sprawdzić zawartość teczki. Jeszcze mu jej nie oddałem, a kiedy to zrobię, nie będzie w niej akcji. Tsarnoff pogładził się po brodzie. - Bez numeru konta... - Bez numeru konta te akcje to tylko kupka papieru, ale kto mówi, że nikt nie zna tego numeru? A skoro o tym mowa, to czy jesteście pewni, że w litej ścianie szwajcarskiej bankowości nie znajdzie się nawet cienka jak włos szczelina? Jeśli połączymy nasze siły... - Kto, my dwaj? I Asyryjczyk? Weeks uśmiechał się. - Byłoby jak za dawnych czasów - powiedział. - No nie? - No cóż... - zaczął Ray i w tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Obejrzałem się i ponownie usłyszałem pukanie, tym razem mocniejsze. Machnąłem ręką, lecz wysoki młodzieniec po drugiej stronie drzwi nie dał się spławić. Zastukał ponownie. Podszedłem do drzwi i uchyliłem je nieznacznie. - Zamknięte - oznajmiłem. - Księgarnia jest dziś nieczynna, a to prywatne spotkanie. Proszę przyjść jutro. Pokazał mi książkę. - Jak tylko chciałem kupić tę książkę - powiedział. - Wziąłem ją z tamtego stolika z napisem po pięćdziesiąt centów, trzy za dolara. Proszę, oto dolar. Nie przyjąłem pieniędzy. - Proszę to zabrać - powiedziałem. - Chcę kupić tę książkę. - Niech pan ją bierze. - Ale... - To specjalna oferta - powiedziałem. - Tylko dzisiaj. Proszę ją wziąć za darmo. Proszę. Do widzenia. Zamknąłem drzwi na zasuwkę. Odwróciłem się z powrotem do tamtych pięciu i stwierdziłem, że już dobili targu. Rasmoulian zdjął trencz i zaczął wyjmować spod ubrania pas z pieniędzmi. Wilfred wręczył grubą brązową kopertę swojemu pracodawcy, który otworzył ją i zaczął liczyć studolarowe banknoty. Weeks również wyjął z kieszeni rulon banknotów, zdjął gumkę, poślinił kciuk i zaczął liczyć. - Chciałbym wiedzieć, po co się w to wpakowałem, do licha - mruknął. - Mam więcej pieniędzy, niż mi potrzeba. Jak myślisz, dlaczego w to wszedłem, Gregoriusie? - Brakowało panu emocji. - Jestem stary. Po cholerę mi emocje? Nikt nie znalazł na to odpowiedzi, ale myślę, że wcale jej nie oczekiwał. Skończył liczyć, wziął pliki banknotów od pozostałych dwóch i zważył je w dłoniach. Podsunąłem mu wyjętą zza kontuaru torbę, a on wrzucił do niej pieniądze. Przed kilkoma godzinami w tej torbie znajdowały się książki, które kupiłem za siedemdziesiąt pięć dolarów od Mowgliego. Teraz była pełna studolarowych banknotów. Czterdzieści tysięcy, według Weeksa, który podał ją Rayowi. - Sam nie wiem - powiedział Ray i zerknął w moją stronę. Lekko poruszyłem głową w lewo i w prawo. Ray zauważył to i szerzej otworzył oczy. Napotkałem jego wzrok, a potem spojrzałem w górę. - Chodzi o to - powiedział - że będzie z tym sporo roboty i nie obejdzie się bez załatwienia sprawy z kilkoma moimi kolegami. Czterdzieści tysięcy chyba nie wystarczy na pokrycie kosztów. - A niech to szlag - warknął Charlie Weeks. - Myślałem, że umowa stoi. - Dołóżcie dziesięć i będziemy kwita. - To zdzierstwo. Rany boskie, przecież już uzgodniliśmy... - Ujmijmy to tak - powiedział Ray. - Ubił pan niezły interes, kiedy tamten gliniarz zatrzymał pana w Montanie. Tylko że to nie jest Dziki Zachód. To Nowy Jork. Rozdział XXIV - To nie w porządku - powiedziała Carolyn. - Tiggy zamordował tych dwóch ludzi. I ujdzie mu to na sucho. Dochodziła czwarta trzydzieści i siedzieliśmy za rogiem, w Bum Rap. Carolyn szlifowała formę szkocką z lodem, a ja powoli dochodziłem do siebie, sącząc piwo. - Pani Kirschmann potrzebne jest nowe futro - przypomniałem. - Dostanie je, a Tiggy’emu się upiecze. Ale gdzie tu sprawiedliwość? - Stoi na końcu kolejki - odparłem - i zwykle dostaje tylko resztki. Problem w tym, że nigdy nie zdołalibyśmy znaleźć dość dowodów, żeby skazać Rasmouliana, nawet gdyby wcześniej nie prysnął za granicę. Nie poszedłby do więzienia, a tak przynajmniej opuści Amerykę, tak samo jak pozostali. - Tsarnoff i kto jeszcze? - Wilfred, oczywiście. Pozbywając się Wilfreda i Rasmouliana, ratujemy niezliczone ludzkie istnienia. To dwóch niebezpiecznych morderców. - Którzy teraz będą działać razem. - Boże, dopomóż Europie - powiedziałem. - Jednak zawsze jest nadzieja, że pozabijają się nawzajem. Charlie Weeks również wyjeżdża z kraju. Wsiądzie na pokład concorda, gdy tylko załatwi sprawy związane ze sprzedażą swojego apartamentu w Boccaccio. Wszyscy trzej mają nadzieję zdobyć numer tego konta w szwajcarskim banku i zagarnąć zaginiony skarbiec Anatrurii. - Myślisz, że uda im się zdobyć ten numer? - Być może. - I sądzisz, że coś zostało z tego anatruriańskiego skarbu? - Myślę, że jeśli uda im się kiedyś zdobyć numer tego konta, to czeka ich największe rozczarowanie od czasu, gdy Geraldo otworzył sejf Capone’a. Czy coś wiem? Może pieniądze skończyły się, pochłonięte przez opłaty bankowe za ponad siedemdziesiąt lat. Może w sejfie zostały tylko carskie obligacje i bezwartościowe akty własności. Równie dobrze jednak ten, kto go otworzy, może znaleźć się w posiadaniu kontrolnego pakietu akcji Royal Dutch Petroleum. Zastanowiła się. - Sądzę, że dla tych trzech najważniejszy jest udział w grze - powiedziała. - Nieważne, kto zgarnie pulę ani ile w niej jest. - Myślę, że masz rację - przytaknąłem. - Weeks nawet powiedział coś w tym stylu. O emocjach. Podniosła szklaneczkę i poruszyła nią tak, że miło zagrzechotały kostki lodu. - Bern - powiedziała. - Naprawdę się cieszę, że mogłam tam być prawie do samego końca. Nigdy przedtem nie spotkałam króla. - Wcale nie jestem pewien, czy spotkałaś go dziś. - No, w każdym razie to i tak przeszło moje oczekiwania. Nawiasem mówiąc, Mowgli był pod wrażeniem. Powiedział, że dzisiaj zobaczył handel książkami z zupełnie nowej strony. - Upiła łyk. - Bern, jest kilka spraw, których nie rozumiem. - Ach tak? - Skąd wiedziałeś, że to Tiggy? - Wiedziałem, że to któryś z nich - odparłem. - Kiedy Rasmoulian pojawił się w księgarni, pomyślałem, że Candlemas powiedział mu o mnie. Kiedy okazało się, że Candlemas nie żyje, założyłem, że wsypał mnie przed śmiercią, zapewne człowiekowi, który potem go zabił. Rasmoulian znał tylko moje nazwisko, nie rysopis, tak więc nie przyszedł do księgarni za Candlemasem lub Iloną ani nie zobaczył mnie z Hobermanem i nie szedł za mną do domu. - Wiedziałeś, że Charlie Weeks go wezwał. Skąd to wiesz? - Kiedy zadzwoniłem do Weeksa i poszedłem do jego mieszkania - odparłem - nie miał pojęcia, czego do cholery chcę. Naprawdę myślał, że nazywam się Thompson i przypadkiem znalazłem się w windzie z Cappym Hobermanem. Kiedy powiedziałem, że chcę z nim porozmawiać, pomyślał, że usłyszałem o śmierci Hobermana, i nie podejrzewał, że miałem coś wspólnego z włamaniem. - A jeśli Tiggy powiedział mu... - Tiggy powiedział mu, że Candlemas przyznał się, że wynajął włamywacza, który ma się włamać do apartamentu króla. Jednak Weeks nie wiedział, że tym włamywaczem jest facet, z którym zamienił kilka słów na korytarzu. Dopiero kiedy zaczęliśmy rozmawiać, połączył ze sobą fakty. - I co? - I próbował zachować swoje wnioski dla siebie, ale popełnił błąd. Kiedy wspomniałem, że Rasmoulian znał moje drugie imię, mruknął „Grimes”. Skąd mógł je znać? - Może sam mu powiedziałeś. Potrząsnąłem głową. - Kiedy wychodziłem, wciąż nazywał mnie Billem Thompsonem, udając, że nie zna mojego prawdziwego nazwiska. Jeśli wiedział, że na drugie mam Grimes, to wiedział również, że jestem Bernie Rhodenbarr. Tak więc wiedział więcej, niż powinien, i pomimo gadania o połączeniu sił, próbował zachować to dla siebie. Udawałem, że daję się nabrać, ale zorientowałem się, że był kimś więcej niż tylko starym znajomym Hobermana i moim biletem wstępu do budynku. Siedział w tym po uszy. - A kiedy się zorientowałeś, że Candlemas był Świstakiem? - Później, niż powinienem się zorientować. Naprowadziły mnie te nazwiska w paszportach. Nie Souslik, bo musiałem zajrzeć do kilku podręczników, zanim się dowiedziałem, co to takiego, ale rozpoznałem słowo marmot, mimo że Candlemas nadał francuską końcówkę swojemu przybranemu nazwisku w podrobionym paszporcie. Potem sprawdziłem słowo candlemas i okazało się, że to po prostu Dzień Świstaka, tylko z psalmami i kadzidłami. - Ulubione święto Wilfreda. - Tak, czyż to nie rewelacja? - Przemieściłem trochę piwa z butelki do szklanki, a potem ze szklanki do mojego brzucha. - Powinienem domyślić się prędzej. Podczas mojej pierwszej wizyty w mieszkaniu Candlemasa zauważyłem uroczy drobiazg, który wziąłem za netsuke. - A co to za gryzoń, Bern? - No wiesz, jedna z tych figurek z kości słoniowej, które kolekcjonują Japończycy. Początkowo służyły jako zapinki do pasa kimona, ale już od dawna są uznawane za dzieła sztuki. Nie przyjrzałem się tej, którą miał Candlemas, ale założyłem, że jest z kości słoniowej i przedstawia bobra z odłamanym ogonem. - Podczas gdy to był świstak? - Był tam jeszcze wczoraj - powiedziałem, wyjąłem z kieszeni atłasowy woreczek i wyciągnąłem z niego kościaną figurkę Letchkova. - Gdybym uważnie słuchał, wiedziałbym, że to nie jest bóbr. Doskonale pasuje do myszy Charliego Weeksa - kość zżółkła do takiej samej barwy. Wiesz, kiedy Charlie pokazał mi tę mysz, doznałem lekkiego frisson. - To jakiś gryzoń, tak? Zmierzyłem ją wzrokiem. - To uczucie - powiedziałem. - Miałem wrażenie, że ta mysz wygląda znajomo, ale nie wiedziałem dlaczego. W każdym razie Candlemas był Świstakiem i przez tyle lat przechowywał swój totem. Pewnie miał również mysz i dał ją Hobermanowi, żeby oddał ją Weeksowi. - Do czego był mu potrzebny Hoberman? Jeśli był Świstakiem, to znał Weeksa równie dobrze jak Hoberman. Dlaczego sam nie wprowadził cię do Boccaccio? - Nie jestem pewien - powiedziałem. - Może obawiał się tego, jak powita go Weeks. Pamiętaj, że to Weeks opowiadał, iż Candlemas sprzedał Anatrurian. Candlemas wiedział, że to nieprawda, ale obawiał się, że Weeks w to wierzy. Tak czy inaczej, nie mógł oczekiwać ciepłego przyjęcia. - Dlatego uznał, że bezpieczniej będzie wykorzystać Hobermana. - Okazało się, że i to nie było bezpieczne. Miała jeszcze kilka pytań, na które odpowiedziałem. Potem chciała zamówić następnego drinka, ale powstrzymałem ją, zanim przywołała kelnerkę. - Ja już dziękuję - powiedziałem. - Och, daj spokój, Bern - zaprotestowała. - Od tygodni nie piliśmy razem, a w dodatku mamy wolne. Wyluzuj się, dobrze? - Przyszliśmy tu powspominać ofiary ostatniej bitwy - odparłem - a nie dołączyć do nich. Poza tym muszę już iść. - Dokąd? - Zgadnij. W filmie The Big Shot Humphrey Bogart gra Duke’a Berna, recydywistę, który usiłuje wrócić na prostą drogę, ponieważ stając po raz czwarty przed sądem, z pewnością zostanie skazany na dożywocie. Mimo to nie potrafi się oprzeć pokusie i opracowuje plan napadu na opancerzony samochód z pieniędzmi. Szefem gangu jest nieuczciwy adwokat, a jego żoną była dziewczyna Bogarta. Ta nie chce, żeby ryzykował życie i grożąc mu bronią, zatrzymuje go w jego mieszkaniu, nie pozwalając mu wziąć udziału w napadzie. Mimo to jakiś świadek rozpoznaje w nim jednego z uczestników napadu, co uważam za przejaw wyjątkowej nieudolności policji, aczkolwiek może jest to z mojej strony przejaw skrzywienia zawodowego. Prawnik jest zazdrosny i niweczy alibi Bogarta, którego wsadzają do więzienia. Dochodzi do ucieczki więźniów i Bogie odzyskuje wolność, ale sprawy mają się coraz gorzej, aż w końcu Bogie znajduje nieuczciwego prawnika i zabija go. Jednak zostaje postrzelony i umiera w szpitalu. Ten film był pierwszy i nigdy wcześniej go nie widziałem. Wciągnął mnie i może dlatego zjadłem niewiele prażonej kukurydzy, a może za bardzo opchałem się orzeszkami w Bum Rap. Tak czy inaczej w antrakcie miałem jeszcze pół kubełka. Musiałem skorzystać z toalety - jak to po piwie - ale poszedłem tam i wróciłem, nie zahaczając o bufet. Nie miałem ochoty na spotkanie z kozią bródką ani innymi bywalcami, których znałem z widzenia. Chciałem tylko siedzieć w ciemnościach i oglądać filmy. Następnie puścili The Big Sleep i ten, kto układał program, musiał świetnie się bawić, łącząc dwa filmy o niemal identycznych tytułach. Oczywiście, ten drugi był zaliczany do klasyki, oparty na powieści Chandlera i ze scenariuszem Williama Faulknera, z Bogie i Bacall grających główne role, a także z mnóstwem innych dobrych aktorów, takich jak Dorothy Malone i Elisha Cook Junior. Nie zamierzam go wam streszczać, częściowo dlatego, że intryga jest zbyt zawiła, jak również dlatego, że na pewno widzieliście ten film. Jeśli nie, to z pewnością kiedyś go zobaczycie. Po dziesięciu minutach, w chwili gdy już całkowicie skupiłem swoją uwagę na tym, co działo się na ekranie, usłyszałem szelest ubrania, poczułem zapach perfum i ktoś usiadł na fotelu obok mnie. Czyjaś ręka dotknęła mojej w kubełku z popcornem, ale nie szukała prażonej kukurydzy. Odnalazła moją dłoń, chwyciła ją i nie puściła. Oboje spoglądaliśmy na ekran i nie odzywaliśmy się. Kiedy skończył się film, byliśmy ostatnimi widzami, którzy opuścili kino - pozostaliśmy na miejscach, aż zniknęły napisy z ekranu i zapalono światło. Chyba oboje chcieliśmy, żeby trwało to jak najdłużej. Na ulicy powiedziała: - Kupiłam bilet, ale ten starszy pan zasugerował, żebym oddała go w kasie, ponieważ zostawiłeś dla mnie bilet. - To miły facet. Nie okłamał cię. - Skąd wiedziałeś, że przyjdę? - Nie sądziłem, że przyjdziesz - odparłem. - Nie wiedziałem, czy jeszcze cię kiedyś zobaczę, kochana. Pomyślałem jednak, że warto zaryzykować. - Wzruszyłem ramionami. - W końcu to był tylko bilet do kina. Nie szmaragd. Uścisnęła moją dłoń. - Zabrałabym cię do mojego mieszkania, ale już nie jest moje. - Wiem. Byłem tam. - A więc zabierz mnie do siebie. Szliśmy spacerem i milczeliśmy przez całą drogę. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaproponowałem jej drinka. Nie chciała. Powiedziałem, że zaparzę herbatę. Odpowiedziała, żebym nie robił sobie kłopotu. - Dziś po południu - zaczęła - powiedziałeś, że chodziliśmy razem do kina, ale byliśmy tylko przyjaciółmi. - Dobrymi przyjaciółmi - poprawiłem. - Poszliśmy do łóżka. - Od czego są przyjaciele? - A mimo to nikomu nie powiedziałeś, że poszliśmy do łóżka. - Pewnie umknęło mi to z pamięci. - Nie umknęło ci z pamięci - powiedziała z niezachwianą pewnością siebie - tak jak nie umknie z mojej. Nigdy tego nie zapomnę, Bernaaardzie. - Wywarło to na tobie tak ogromne wrażenie - przypomniałem - że natychmiast się przeprowadziłaś i znikłaś z mojego życia. - Wiesz dlaczego. - Tak, chyba tak. - On jest nadzieją mojego ludu, Bernaaardzie. I moim przeznaczeniem, tak jak niepodległość Anatrurii jest celem mego życia. Przyjechałam tutaj, żeby być z nim i... i umacniać jego oddanie naszej sprawie. Królewski tytuł i tron nic dla niego nie znaczą. On chce tylko uwolnić swój lud i spełnić marzenia narodu. Grajcie skrzypki, pomyślałem. Gdzie cygańska kapela, kiedy jest potrzebna? - A wtedy pojawiłeś się ty - powiedziała. Wyciągnęła rękę, dotknęła mojego policzka, a jej twarz rozjaśniła się uśmiechem jednocześnie smutnym i mądrym. - I zakochałam się w tobie, Bernaaardzie. - I byliśmy szczęśliwi... - Byliśmy szczęśliwi, ale teraz musimy się rozstać. Mogłam być z tobą raz i zachować to cudowne wspomnienie na całe życie, Bernaaardzie. Gdybym jednak była z tobą po raz drugi, zechciałabym zostać na zawsze. - Mimo to przyszłaś tu dzisiaj. - Tak. - Dokąd się wybieracie, Ilono? - Do Anatrurii. Wyjeżdżamy jutro. W nocy odlatuje samolot z lotniska Kennedy’ego. - I wy dwoje będziecie na jego pokładzie. - Tak. - Będę za tobą tęsknił, kochana. - Och, Bernaaardzie. Człowiek mógłby utonąć w tych oczach. Powiedziałem: - Przynajmniej Tsarnoff, Rasmoulian i Weeks nie będą wam wchodzić w drogę. Będą się bawili w ciuciubabkę z gnomami z Zurychu, usiłując zdobyć skarb, z którego twój chłopak zrezygnował. - Prawdziwym skarbem jest duch anatruriańskiego narodu. - Wyjęłaś mi te słowa z ust - odparłem. - Mimo to szkoda, że nie macie żadnego kapitału. - Masz rację - powiedziała. - Mikhail też tak mówi. Chciałby najpierw zebrać jakieś fundusze, żebyśmy mogli skutecznie działać. Jednak nie ma na to czasu. Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę. - Zaczekaj chwilę - powiedziałem. - Tylko nie odchodź, dobrze? Zostawiłem ją na kanapie w stołowym i złożyłem krótką wizytę mojemu schowkowi w sypialni. Wróciłem z kartonową teczką. - Miał je Weeks - wyjaśniłem. - Wyjął je z teczki razem z akcjami, a ja zabrałem mu je tamtego ranka, kiedy włamałem się do jego mieszkania. Uznałem, że bez obaw mogę je wziąć, ponieważ zapewne nawet nie zauważy ich braku. Interesuje się wyłącznie spiskami i polityką. Prawdopodobnie uważał, że mają tylko propagandowe znaczenie. Otworzyła teczkę i kiwnęła głową. - Anatruriańskie znaczki pocztowe - powiedziała. - Oczywiście. Król Vlados dostał komplet i przekazał je synowi, a ten z kolei Mikhailowi. Są ładne, prawda? - Piękne - przyznałem. - I to nie jest jeden komplet, ale kilkadziesiąt. - Czy to dobrze? - Z punktu widzenia filatelisty ich wartość jest kwestią sporną - odparłem - inaczej byłyby po prostu bezcenne, zważywszy na rzadkość ich występowania. Mimo to są bardzo wartościowe. Nie ma ich w katalogu Scotta, ale Dolbeck wycenia różne rzadkie i niezwykłe egzemplarze, a w jego katalogu seria jest wyceniona na dwa i pół tysiąca dolarów. - A więc te znaczki są warte ponad dwa tysiące dolarów? Nieźle. - Sprzedając - sprostowałem - zazwyczaj możesz liczyć na dwie trzecie do trzech czwartych ceny katalogowej. - Zatem dwa tysiące. Może trochę mniej. - Za serię. - Tak - przytaknęła. - Doskonale. - Lepiej, niż sądzisz - powiedziałem. - W jednym arkuszu jest pięćdziesiąt sztuk znaczków, a więc masz pięćdziesiąt serii. Są warte około stu tysięcy dolarów. Wytrzeszczyła oczy. - Przecież... - Weź je, zanim zmienię zdanie - powiedziałem. - W firmie Kildorrana mają faceta, który specjalizuje się w takich znaczkach. Kupi je od was albo znajdzie wam kupca. Traficie na niego w Londynie, przy Great Portland Street, a jego nazwisko i adres firmy są zapisane w środku tej teczki, którą trzymasz. Nie wiem, czy dostaniecie sto patyków. Może będzie tego więcej albo mniej. Jednak zapłaci wam uczciwie. - Wyciągnąłem rękę i wskazującym palcem uniosłem jej głowę. - Nie wiem, jak zaplanowaliście sobie podróż, ale na waszym miejscu zmieniłbym plany i zatrzymał się dzień lub dwa w Londynie. Z takimi rzeczami nie można czekać. Możesz się pomylić i nakleić je na listy. - Bernaaardzie, mogłeś je zatrzymać. - Tak sądzisz? - Ależ oczywiście. Nikt nie wiedział, że je masz. Nikt nie miał pojęcia, że one są takie cenne. Pokręciłem głową. - Nic by mi z tego nie przyszło, kochanie. Sny i marzenia pary zwykłych ludzi, takich jak ty i ja, to torebka orzeszków w porównaniu ze sprawą, o jaką ty i Michael chcecie walczyć. Jasne, wykorzystałbym te pieniądze, ale wcale ich nie potrzebuję. A gdybym kiedyś potrzebował, to pójdę i ukradnę, ponieważ taki już jestem. - Och, Bernaaardzie. - Tak więc schowaj je i zabierz do domu - powiedziałem. - I lepiej już idź, Ilono. - Myślałam... - Wiem, co myślałaś i ja też. Jednak już raz poszedłem z tobą do łóżka, a potem cię straciłem. Nie chcę przechodzić przez to ponownie. Raz wystarczy na dobre wspomnienie. Drugi raz złamałby mi serce. - Bernaaardzie, mam łzy w oczach. - Scałowałbym je - powiedziałem - ale nie potrafiłbym przestać. Zatem żegnaj, kochana. Będę za tobą tęsknił. - Nigdy cię nie zapomnę - powiedziała. - Nigdy nie zapomnę Dwudziestej Piątej Ulicy. - Ja też nie. - Wziąłem ją pod rękę i odprowadziłem do drzwi. - Dlaczego miałabyś zapomnieć? Zawsze będziemy mieli Dwudziestą Piątą Ulicę. Rozdział XXV Minął tydzień, zanim pozbierałem się i opowiedziałem Carolyn o tym ostatnim wieczorze spędzonym w towarzystwie Ilony. Nie wydaje mi się, żebym zamierzał to przed nią ukryć. Jednak oboje byliśmy bardzo zajęci. Pracowałem w swojej księgarni, także po godzinach - jednego wieczoru pojechałem Long Island Rail Road do Massapequa, żeby wycenić księgozbiór (odpłatnie, niczego nie chcieli sprzedać), inny spędziłem na aukcji książek, licytując w imieniu klienta, który nie lubił takich imprez. Carolyn też była zajęta, ponieważ zbliżał się termin wystawy psów rasowych, co oznaczało, że musiała upiększyć wiele piesków. Ponadto miała do załatwienia mnóstwo telefonów i musiała, złożyć wiele wizyt, gdyż Djinn i Traccy znowu się pogodziły, po czym Djinn oskarżyła Traccy o romans z Carolyn, który sama miała i który doprowadził do poprzedniego zerwania. „Czysta lesbodrama” - nazwała to Carolyn. W końcu pogodziły się, ale zanim do tego doszło, było mnóstwo telefonów w środku nocy, rzucania słuchawkami i kłótni na rogach ulic. Kiedy wreszcie nadszedł koniec wszystkiego, z ulgą zatopiła się w lekturze nowej powieści Sue Grafton, którą trzymała na tę okazję. Tak więc zjadaliśmy lunch pięć razy w tygodniu i szliśmy na drinka po pracy, aż we wtorek, tydzień i jeden dzień po tamtej pamiętnej chwili, usiedliśmy po pracy w Bum Rap i Carolyn opowiadała mi długą i niezbyt interesującą historię o jakimś terierze. - Zachowywał się tak - stwierdziła - że mógłbyś przysiąc, iż uważa się za airdale. - Nie żartuj - mruknąłem. Spojrzała na mnie. - Nie uważasz, że to zabawne? - Taak, to zabawne. - Widzę, że uważasz to za nudziarstwo. Myślałam, że to śmieszne. - No to czemu się nie śmiejesz? Nieważne. Carolyn, jest coś, o czym chciałem ci powiedzieć. Potem dałem znak Maxine, żeby przyniosła nam następne drinki, ponieważ już zaschło mi w gardle. Opowiedziałem jej całą tę historię, a ona wysłuchała, ani razu nie przerywając, a kiedy skończyłem, siedziała i gapiła się na mnie z szeroko otwartymi oczami. - Zdumiewające - powiedziała wreszcie. - I nie pisnąłeś ani słowa przez tydzień i jeden dzień. To jeszcze bardziej zdumiewające. - Jakoś wypadało mi to z głowy - powiedziałem. - Wiesz dlaczego? Chyba musiałem to przetrawić. - To ma sens. Bern, jestem zdumiona. Nie chcę powtarzać bez końca tego słowa, ale jestem. Powiem ci coś, chłopie. To najbardziej romantyczna historia, jaką słyszałam w życiu. - Chyba rzeczywiście jest romantyczna. - A jaka miałaby być? - Głupia - mruknąłem. - Idiotyczna. - Oddałeś sto tysięcy dolarów. - Coś koło tego. - Kobiecie, której pewnie już nigdy nie zobaczysz. - Może zobaczę ją na znaczku pocztowym - odparłem. - Jeśli Anatruria odzyska niepodległość. Chociaż nie, zapewne już nigdy jej nie zobaczę. - Ona nie miała pojęcia o tych znaczkach, prawda? O tym, że je masz i że są tyle warte. - Tsarnoff i Rasmoulian wiedzieliby, jaką mają wartość, a przynajmniej, że są wiele warte. Candlemas również - był z zamiłowania kolekcjonerem różności. Owszem, nikt nie wiedział o tym, że je mam, a już na pewno Ilona nie miała o tym pojęcia. - A ty oddałeś jej te znaczki. - Uhm. - I wygłosiłeś sławetne przemówienie o torebce orzeszków. - Nie przypominaj mi. - Dlaczego to zrobiłeś, Bern? - Oni potrzebowali pieniędzy - odparłem. - Ja też mogłem zrobić z nich użytek, ale nie zamierzam udawać, że naprawdę potrzeba mi stu tysięcy dolarów. A im tak. - Do licha, Bern, ludzie od dysplazji też potrzebują forsy, a ja zdołałam z ciebie wyciągnąć tylko nędzne dwadzieścia dolców. - Te znaczki są z Anatrurii - powiedziałem. - Myślałam, że z Węgier. - Wiesz, co mam na myśli. Zostały wydane przez ludzi marzących o wolnej Anatrurii i jeśli po tylu latach wciąż mają jakąś wartość, to są ich własnością. Jeśli istnieją tacy ludzie i jeśli ma powstać taki kraj. - Wszystko to było bardzo skomplikowane, więc umilkłem, upiłem łyk piwa i zacząłem od nowa. - Gdyby nie pokazała się w Musette - powiedziałem - sam nie wiem, co bym zrobił. Zamierzałem zadzwonić do króla i oddać mu te znaczki i może zrobiłbym to, a może nie. Po prostu nie wiem. Problem w tym, że ona tam przyszła. Kupiłem dodatkowy bilet i przysięgam, że wcale nie byłem zaskoczony, kiedy usiadła obok mnie. - A kiedy to zrobiła... - Trzymałem ją za rękę, karmiłem popcornem, zabrałem do domu, dałem fortunę w rzadkich znaczkach i odesłałem. - Z przemową o torbie orzeszków odbijającą się echem w jej ślicznych małych uszkach. - Zapomnij o tej torbie orzeszków, dobrze? - Kochanie, sny i marzenia pary zwykłych zasrańców, takich jak ty i ja, to torebka orzeszków w porównaniu z Anatruriańskimi Alpami, więc... - Do licha, Carolyn. - Przepraszam. Wiesz, co ci jest, prawda? - Chyba tak. - To przez te wszystkie filmy. - Właśnie chciałem to powiedzieć. - O jeden raz za dużo widziałeś, jak Bogart szlachetnie się poświęca i kiedy nadarzyła ci się okazja, nie mogłeś się oprzeć. Biedny Bernie. Wszyscy wynieśli z tej sprawy jakieś korzyści, tylko nie ty. Ray zgarnął kasę. Ile dostał, czterdzieści osiem patyków? - Musiał wydać część tej sumy. Teraz oficjalna wersja głosi, że Candlemas zabił Hobermana, a potem udał się na Lower East Side, żeby kupić jakieś prochy. - Jasne, przecież był typowym ćpunem. - Interes się nie udał i Candlemas zginął. Sądzę, że Ray zgarnął do kieszeni od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu tysięcy. - I oczywiście nalegał, żebyś wziął część tych pieniędzy. - Najwidoczniej umknęło mu to z pamięci. - To nie w porządku, Bern. W końcu to ty rozwiązałeś całą tę sprawę. On tylko tam stał. - On nie tylko stoi. On się wznosi. - Dla jego własnego dobra. On dostał forsę, Ilona i król dostali znaczki, a trzej muszkieterowie zabrali akcje i ruszyli na poszukiwanie zaginionego skarbu Anatrurii. A co z tobą? Nawet się z nią nie przespałeś. - Może i to było głupie - odparłem. - Jednak ona pozostanie dla mnie tylko wspomnieniem, a nie muszę powtarzać takiego doznania, żeby je zapamiętać. Na pewno nigdy tego nie zapomnę. - Na pewno. Podniosłem szklankę i spojrzałem na nią pod światło. - Poza tym - powiedziałem - nie zostałem z pustymi rękami. - Jak to, Bern? - Zabrałem tego kościanego świstaka z apartamentu Candlemasa, pamiętasz? - O rany, Bern. - A kiedy wszedłem do mieszkania Weeksa, zwinąłem nie tylko znaczki. Wziąłem tę myszkę, którą dał mu Hoberman. - No to pewnie będziesz mógł przejść na emeryturę, kiedy sprzedasz te dwie figurki? - Nie, myślę, że zatrzymam je na pamiątkę. Profitów spodziewam się dopiero jutrzejszego wieczoru. - A co się stanie jutro wieczorem? - Niejaki Sung-Yun Lee pójdzie obejrzeć Szczelinę w zbroi. - To jakiś spektakl? - Na Broadwayu, u Heleny Hayes. Bardzo drogie bilety. Kupiłem jeden od konika i kosztował mnie prawie dwieście dolców. - Wszystko po to, żeby wywabić go z domu - domyśliła się. - A kto to taki, do licha, i z jakiego domu chcesz go wyciągnąć? Och, zaczekaj. Ci ludzie mieszkający pod Candlemasem... Zapomniałam, jak się nazywają. - Lehrmanowie. - On mieszka u nich w ramach programu wymiany. Zgadza się? Skinąłem głową. - Nie będzie właścicieli jeszcze miesiąc, a ich mieszkanie jest dosłownie zapchane dobrym towarem i nie można by sobie życzyć lepszych warunków pracy. Nie ma ochrony, zamki są dziecinnie łatwe do sforsowania, a mieszkający tam facet nawet nie zauważy, że czegoś brakuje, ponieważ to nie jego rzeczy. Nie zajrzy do szaf ani nie będzie grzebał w szufladach, więc wszystko zdążę zamienić na gotówkę na długo przed powrotem właścicieli do kraju. Przez chwilę opowiadałem jej o niektórych drobiazgach, jakie zauważyłem, przechodząc przez mieszkanie Lehrmanów. Kiedy skończyłem, powiedziała: - Powiem ci coś, Bern. Ulżyło mi. - Dlaczego? - Znów jesteś sobą. Bogart jest wspaniały na ekranie, ale nie można przejść przez życie, grając Szlachetnego Przegranego. Cieszę się, że znów chcesz coś ukraść. Wprawdzie Lehrmanowie stracą... - Och, na pewno są ubezpieczeni. - Nawet jeśli nie, cieszę się, że doszedłeś do siebie. - Zmarszczyła brwi. - To jutro w nocy, co? Nie dziś? - Jutro, a co? Och. - Podniosłem szklankę. - Nie, jutrzejszej nocy. Wiesz, że nie uznaję pijaństwa w pracy. - Właśnie się nad tym zastanawiałam. - Poza tym - powiedziałem - na dzisiejszy wieczór mam inne plany. Prawdę mówiąc, mogłabyś mi towarzyszyć, ale musielibyśmy pójść tam od razu stąd. - Sama nie wiem - odparła. - Jestem w połowie nowej książki Sue Grafton i chciałabym ją skończyć. Jest wspaniała. - Cóż, zawsze lubiłaś jej książki. - Lubię u niej to, że niemal nigdy się nie powtarza, a ta książka jest wprost niesamowita. - Naprawdę? Skinęła głową. - Sadyzm i perwersja - powiedziała. - Wyuzdane rzymskie orgie. Przyjęcia. Muszę ci powiedzieć, że to bardziej odjazdowy tekst od tego, jaki zwykle sprzedaje Kinsey. - O rany, co do tego możesz mieć rację. - Wiem, że ją mam. Poza tym bohaterka nie robi niczego zboczonego, chociaż robią to wszyscy wokół niej. - Jaki jest tytuł tej książki? - Ja jak Klaudiusz. - Chwytliwy - skomentowałem. - Jednak zawsze możesz siedzieć w domu i czytać. Dziś chodź ze mną i dotrzymaj mi towarzystwa. - Dokąd pójdziemy, Bern? - Do kina. - Przegląd filmów z Bogartem już się skończył, prawda? - Definitywnie. Jednak w kinie Sardonique w Tribeca zaczyna się festiwal filmów z Idą Lupino. - Bern, mam pytanie. Po co ci to? - Co masz przeciwko Idzie Lupino? - Nic, ale nie wiedziałam, że jesteś takim jej wielbicielem. Co w niej takiego wspaniałego? - Zawsze ją lubiłem. Jednak dzisiaj wieczorem puszczają coś nadzwyczajnego. Nocna jazda i Skarb Sierra Madre. - Jestem pewna, że oba są świetne, ale... Zaczekaj chwilę, Bern. Znam Skarb Sierra Madre. To nie jest film Idy Lupino. - Na pewno jest. - Ona może w nim gra, ale to wcale nie oznacza, że to jej film. To film z Humphreyem Bogartem. Osaczają go na szczycie góry, a on ostrzeliwuje się, dopóki go nie zabiją. - Musisz psuć mi zabawę, zdradzając zakończenie? - Daj spokój, Bernie, przecież je znasz. Widziałeś ten film. - Dawno temu. - A ten drugi? Nocna jazda! Kto w nim gra, jeśli wolno zapytać? Oprócz Idy Lupino. - George Raft - odparłem. - I chyba Ann Sheridan. - I? - I Bogart. Gra jednorękiego kierowcę ciężarówki. Pokazywali Skarb Sierra Madre w Musette, ale tamtego wieczoru nie mogłem pójść. Organizowałem tę pamiętną aukcję. A Nocnej jazdy wcale nie pokazywali w Musette. - Może mieli powód. - Nie bądź niemądra - powiedziałem. - Na pewno jest wspaniały. No i co ty na to? Chcesz iść? Ja funduję popcorn. - Och, co mi tam - zgodziła się. - Ale jeszcze jedno, Bern. Musimy coś sobie wyjaśnić. - Co takiego? - Idziemy tam dla rozrywki. To nie są filmy instruktażowe. Rozumiesz? - Oczywiście. - To dobrze - westchnęła. - Nie zapomnij o tym, kochanie.