DAVE DUNCAN KRAJE BAŚNI ZATRACONE DRUGA CZĘŚĆ CYKLU CZŁOWIEK ZE SŁOWEM Jak ja teraz głos słyszę twój na nocnym szlaku, Tak ongiś król i prostak słuchał twego pienia: Serce Ruty być może ten sam trel przenikał, Kiedy smutna w łzach stała wśród obcego zboża I tęskniąc za ojczyzną patrzała w jej stronę. Ten sam być może trel odmykał Zaklęte wnęki, okna w groźnych wirach morza, Wśród piany, tam – gdzie kraje baśni zatracone. KEATS – Oda do słowika Przełożył Jerzy Pietrkiewicz ROZDZIAŁ I ZA ZASŁONĄ 1 Na wschód od nagich turni Agonistów teren opadał, tworząc granie i żleby przypominające strupy, wyschnięte i brązowawe. W dolinach widoczne były plamy oaz przypominających zielone rany, poza ich obszarem jednak odludna kraina nadawała się jedynie dla antylop i dzikich kóz. Z góry spoglądały na nią myszołowy unoszące się pod bladoniebieskim niebem. Poniżej wzgórz rozciągała się wypalona pustynia wybiegająca na spotkanie falom Morza Wiosennego. Większa część skalistego wybrzeża Zarku była równie niegościnna jak wnętrze kraju. Gdzieniegdzie jednak, w wielkich odległościach od siebie, gdzie docierał ożywczy wiatr od morza bądź też ze skał tryskały chłodną wodą źródła, eksplodowało życie. Gleba dawała tam nieprzeliczoną rozmaitość plonów. Na tych wyspach, otoczonych w połowie oceanem, a w połowie pustynią, mieszkali ludzie. W innych krajach ziemia rodziła obficie, ale w Zarku cała jej dobroć ograniczała się do tych nielicznych, zielonych enklaw przypominających nanizane na sznurek wspaniałe szmaragdy. Najbogatszą z nich był Arakkaran, wąska kraina pocięta krętymi dolinami pokrytymi grubą warstwą gleby o legendarnej żyzności. Jego rozległa zatoka stanowiła najlepszy port kontynentu. Wiele szlaków handlowych łączyło się na terytorium Arakkaranu. Na targowiskach znaleźć można było daktyle i granaty, rubiny i oliwki, kosztowne flakony perfum, wspaniałe dywany oraz rozmaitość morskich ryb. Z odległych krain przywożono złoto i korzenie, wytwory elfiej sztuki i krasnoludzkiego rzemiosła, perły i jedwabie, a także wyroby garncarskie Ludu Morza, nie mające sobie równych w całej Pandemii. Samo starożytne miasto zachwycało urodą. Słynęło ze wspaniałych wyścigowych wielbłądów. Imponującą też miało historię – krwawą i okrutną. Niedługo przed końcem kampanii Ji-Gona młody Draqu ak’Dranu zawrócił pod Arakkaranem imperialne legiony. Aż dziewięć stuleci później nastąpił odwet. Legionami dowodził wówczas Omerki Bezlitosny. Podczas wojny wdów miasto wytrzymało oblężenie trwające tysiąc jeden dni. Pięło się ono ponad gwarnymi bazarami, poprzez zbocza gór, niczym gobelin wykonany z opalizujących kamieni i kwitnącej roślinności. W każdą nie wykorzystaną szczelinę wpychały się drzewa rzucające cienie na strome zaułki i kręte schody. Na szczycie wzgórza wznosił się Pałac Palm, sławiony w wielu starożytnych opowieściach. Był to cud architektury, pełen kopuł, iglic i wież. Otaczał go wspaniały park i egzotyczny ogród. Dorównywał powierzchnią niejednemu szanowanemu miastu. Przez całą odnotowaną w kronikach historię, pałac ten był siedzibą sułtanów Arakkaranu. Trudno zliczyć ich imiona i czyny. Niektórzy sprawowali władzę nad połową Zarku, podczas gdy inni zaledwie z trudnością mogli zapanować nad portem. Garstkę sławiono za sprawiedliwość i mądrość, wielu zaś było despotami, przed okrucieństwem których Bogowie cofali się ze wstrętem. Żadna rodzina nie utrzymała władzy przez dłuższy czas. Żadna dynastia nie zdobyła trwałej przewagi. Sułtani nieczęsto dożywali sędziwego wieku. Dlatego też rzadko dręczyła ich starość. Kimkolwiek był – wojownikiem czy mężem stanu, tyranem czy uczonym, poetą czy prawodawcą – sułtan Arakkaranu nieodmiennie słynął z gwałtowności oraz liczby i urody swych kobiet. 2 Inos odsunęła zasłonę z klejnotów i wypadła chwiejnym krokiem z ciemnego chłodu Krasnegaru w oślepiające światło oraz żar, od którego zaparło jej dech. Jej samowolne stopy poniosły ją jeszcze kilka kroków naprzód, zanim poczuła, że odzyskała nad nimi panowanie. Rapowi i ciotce Kade groziło jednak niebezpieczeństwo. Nie zatrzymując się nawet, by się zorientować, gdzie się znalazła, odwróciła się i pognała na oślep z powrotem ku kotarze. Nie było tam nic, co mogłoby ją powstrzymać, oprócz wielu zwisających pasm złożonych ze szlachetnych kamieni, połyskujących i pobrzękujących na wietrze. Chwilę wcześniej przeszła między nimi bez żadnych trudności, teraz jednak odbiła się od nich, potknęła i omal nie przewróciła. Najwyraźniej z tej strony zasłona była równie nieprzenikliwa jak mury zamku. Mimo to nadal migotała i falowała. Piekielne czary! Inos ze złością zaczęła uderzać w nią pięściami. – Gniew nic tu nie pomoże – usłyszała chrapliwy męski głos za plecami. Odwróciła się nagle, mrużąc oczy, by ochronić je przed blaskiem. Był wysoki. Dorównywał wzrostem jotunnowi. Jego jasnozielony płaszcz łopotał i tańczył na wietrze, przez co mężczyzna wydawał się jeszcze okazalszy. Po chwili jednak dostrzegła twarz nieznajomego, która miała czerwonawy odcień, a także otaczające ją cienkie pasmo rudej brody. A więc był to dżinn. Oczywiście. Pod płaszczem nosił fałdzistą piżamę z jedwabiu o szmaragdowej barwie, wątpiła jednak, by dopiero co wyszedł z łóżka. Zwisający u jego boku bułat, którego rękojeść lśniła od diamentów, nie był wygodnym towarzyszem snu. Rozmaite klejnoty rozsiane od wysokiego turbanu aż po zawinięte ku górze szpice butów, a zwłaszcza szeroki pas z masywnych szmaragdów otaczający jego tułów... nie, to nie był wiarygodny nocny strój. Ponadto, bez względu na to jak był chudy, ten pas musiał go straszliwie uciskać. Dziwne, że w ogóle był w stanie w nim oddychać. Twarz nieznajomego była szczupła, o napiętych mięśniach, nos orli, spojrzenie twarde i zdecydowane. Nie był wiele starszy od niej. A jego rozmiary! Te barki... I arogancja! Z przyjemnością czekał na wynik oględzin, jakim go poddała. Na kim miał zamiar wywrzeć wrażenie? – Podaj mi swe imię i pozycję, dziewko! Wyprostowała się, zdając sobie sprawę, że ma na sobie zniszczony, skórzany strój do konnej jazdy, splamiony krwią i brudny; musiała wydawać się wynędzniała ze zmęczenia. – Jestem królowa Inosolan z Krasnegaru. A ty, chłopcze? Jej bezczelność sprawiła, że w karmazynowych oczach mężczyzny zalśniły ognie. Głową zaledwie sięgała mu do ramienia, a sama ta szmaragdowa szarfa wystarczyłaby, aby kupić całe jej królestwo. – Mam zaszczyt zwać się Azak ak’Azakar ak’Zorazak, sułtan Arakkaranu. – Och! – Och! Kretynka! Czy spodziewała się, że ktoś ubrany w taki strój będzie kucharzem albo golibrodą? Już tylko diamentowy medalion na jego turbanie był wart fortunę. Przypomniawszy sobie na czas, że ma na sobie bryczesy, nie spódnicę, pokłoniła się. Młody olbrzym przyglądał się jej przez chwilę z dezaprobatą. Następnie wykonał zamaszysty gest wielką, czerwonobrązową dłonią i zgiął się w pół, jak gdyby chciał dotknąć turbanem kolan. Inos skrzywiła się. Najwyraźniej ten szmaragdowy pas wcale nie był ciasny. Talia mężczyzny naprawdę musiała być aż tak wąska. Plecy natomiast jeszcze szersze, niż się tego spodziewała. Wyprostował się jednym ruchem, jak gdyby podobna gimnastyka nie sprawiała mu żadnych trudności. Inos nie potrafiła stwierdzić czy ukłon miał być komplementem, czy drwiną. Sułtan! Rasha podawała się za sułtankę, a ten chłopak był o wiele za młody, by być jej mężem, zakładając rzecz jasna, że czarodziejka faktycznie wyglądała tak, jak wtedy, gdy pojawiła się w wieży – otyła kobieta w średnim wieku. Jeszcze wyraźniej ukazała się jej oczom w chwilę później, gdy Sagorn przywołał na swe miejsce Andora. Zaskoczona tą nadprzyrodzoną transformacją, stała się na moment brzydką, starą babą. Obraz smukłej dziewczyny był z całą pewnością złudzeniem. Czarodzieje żyli długo. Ten bardzo wysoki, młody sułtan był najprawdopodobniej synem lub wnukiem Rashy. Fala zmęczenia ogarnęła Inos. Jej stan nie pozwalał na rozmowy z sułtanami, sułtankami czy czarodziejkami. Zasłona z klejnotów zadźwięczała nagle. Inos odwróciła się i zobaczyła, że przedostała się przez nią ciotka Kade. Kade! Niska, pulchna i mrugająca załzawionymi, niebieskimi oczyma, oślepiona nagłą jasnością. Och, jakże ją ucieszył jej widok! – Ciociu! – Inos uściskała ją gwałtownie. – Ach, tutaj jesteś, moja droga! Jej głos był zmęczony, lecz brzmiał całkiem spokojnie. Wydawała się błogo nieświadoma swego nędznego wyglądu – całą różowosrebrną suknię pokrywały plamy z herbaty, a zszargane, śnieżnobiałe włosy powiewały na gorącym wietrze. Inos zaczerpnęła głęboko tchu i zmusiła się do zaprezentowania należycie dystyngowanego zachowania. – Jak miło, że mogłaś do nas dołączyć, ciociu! Pozwólcie, że was sobie przedstawię... księżna Kadolan, siostra mojego zmarłego ojca, króla Holindarna z Krasnegaru. Sułtan... hmm... – Azak! – warknął Azak. – Sułtan Azak. Inos nie była w najlepszej formie. – Wasza Sułtańska Mość! – ciotka Kade dygnęła. Nie zachwiała się przy tym w widoczny sposób. Po raz kolejny okazywała zdumiewającą wytrzymałość. Sułtan zmarszczył brwi, okazując pełne dystynkcji zaskoczenie na widok tych dwóch bezdomnych kobiet, które pojawiły się w jego włościach. Gdy zacisnął szczęki, skraj rudej brody nastroszył się. Oczywiście w żaden sposób nie mógł być tak zdumiewający, za jakiego się uważał, Inos jednak uznała, że może się posunąć na tyle daleko, by zakwalifikować go jako godnego uwagi. Po raz drugi wykonał swój osobliwy gest i pokłonił się Kade – głęboko, lecz płyciej niż uprzednio. Następnie powrócił do gapienia się na Inos. – Twojego ojca? – A więc jesteś panującą królową? – Tak jest. – Jakie to niezwykłe! Oburzona Inos otworzyła usta, po czym zacisnęła je mocno. Królowa mająca tylko dwoje wiernych poddanych powinna zachowywać dyskrecję. To przypomniało jej o drugim wiernym poddanym... – Ciociu, gdzie jest Rap? Ponownie zwróciła się w stronę zasłony z klejnotów i popchnęła ją. Z tej strony nadal nie sposób jej było poruszyć. Można było przez nią przejść tylko w jednym kierunku. – Spodziewam się, że nadal przebywa w komnacie, moja droga. – Dziwka jest za tą zasłoną, jak sądzę? – zapytał Azak. Inos i jej ciotka odwróciły się, by spojrzeć na niego. – Kobieta, która mówi na siebie „sułtanka Rasha”? Spotkałyście ją? Czy jest za tą zasłoną? Nie wiem, co tam się mieści. Skrzyżował ręce na piersi we władczym geście. – Za tą zasłoną jest Krasnegar, moje królestwo! – krzyknęła Inos. Czuła, że jej słabiutkie opanowanie zaczyna się załamywać. Ta męka trwała już cały dzień i noc. Po prostu nie mogła znieść więcej. – Chcę wrócić do domu! – Doprawdy? – w jego głosie brzmiało niedowierzanie. – Żadna z was nie posiada własnej magii? – Ani trochę! – krzyknęła Inos. – Inos! – Kade zmarszczyła z dezaprobatą brwi. Dżinn wzruszył ramionami. – Cóż, nie jestem czarodziejem, a jedynie prawowitym władcą tej krainy. Jeśli chodzi wam o czary, musicie się zwrócić do zdziry. – Czy to twoja... Jeśli jesteś tu sułtanem, to kim ona jest dla ciebie? – zapytała Inos, nadal ignorując spojrzenia, jakimi obrzucała ją Kade. Dżinn spojrzał na magiczną zasłonę za ich plecami. Wykrzywił groteskowo twarz. – Spotkałyście ją, jak sądzę? – Królową Rashę? To znaczy, sułtankę... Jego już przedtem rumiana twarz pociemniała i poczerwieniała jeszcze mocniej. – Ona nie jest królową ani sułtanką! To portowa nierządnica, która w nielegalny sposób zdobyła nadprzyrodzone moce. Teraz każe się tytułować sułtanką, ale nie ma do tego żadnego prawa! Wybuch gniewu zdradził, jak bardzo jest młody. Inos jednak wiedziała, że Rasha nie sprawiła na niej wrażenia kogoś z królewskiego rodu. Jej głos ani sposób poruszania się do tego nie pasowały... – Jaki wspaniały widok tu macie! – zawołała Kade, w stanowczy sposób zmieniając temat rozmowy. Po raz pierwszy Inos rozejrzała się uważnie wokół siebie. Pomieszczenie było wielkie, znacznie większe niż komnata mocy Inissa, wyglądało jednak podobnie. Niewątpliwie umieszczono je bardzo wysoko. Miało okrągły kształt i cztery okna. Jeśli te podobieństwa nie były przypadkowe i posiadały jakieś znaczenie, to również musiała być komnata czarodzieja. A raczej, oczywiście, czarodziejki Rashy. Na zbudowanych z białego marmuru ścianach opierała się wielka, cebulasta kopuła wykonana z tej samej mlecznej skały. W potężnych murach nie było żadnych okien, skądś jednak, najwyraźniej przez sam kamień, napływało światło. Ponadto w owej niezwykłej jasności coś pulsowało w niewytłumaczalny, niesamowity sposób. Inos dokładnie widziała to kącikiem oczu, lecz gdy spoglądała wprost, ruchy ustawały. Nie było tam niczego poza gładkim, półprzezroczystym marmurem, a pulsowanie zaczynało w jakimś innym miejscu. Brr! Widok, o którym wspomniała jej ciotka, rozciągał się za czterema wielkimi otworami, znacznie przewyższającymi rozmiarami wnęki w wieży Inissa. Były wyposażone w potrójne łuki, ale brakowało w nich nie tylko szyb, lecz nawet żaluzji. Klimat w Arakkaranie niewątpliwie musiał być łagodniejszy niż w Krasnegarze. Z lewej strony do środka wpadało surowe, żółte, poranne światło słoneczne, które mierzyło w Inos złocistym mieczem ponad falami morza. Przez całe jej dzieciństwo „ku morzu” znaczyło „na północ”, ku Oceanowi Zimowemu. W Kinvale, choć leżało ono daleko w głąb lądu, „ku morzu” znaczyło „na zachód”, do zatoki Pamdo. W morzu leżącym na wschodzie było coś przerażającego. Uzmysłowiło to Inos, że znalazła się tak daleko od domu. Na południu większą część widoku przesłaniały wieże oraz kolejne ostro zakończone kopuły, mogła jednak stwierdzić, że znajduje się wysoko, w jakimś zamku lub pałacu. Dalej dostrzegła biegnącą wzdłuż brzegu linię wyschniętych, brązowych wzgórz opadających ku białym falom, które ciągnęły się aż ku horyzontowi. Urwiste turnie na zachodzie niemal całkowicie przesłoniła już wywołana upałem mgiełka. Były znacznie wyższe i bardziej skaliste niż łańcuch Pondague, i z pewnością jałowe. Przygniotły ją zmęczenie i rozpacz. Usiłowała przypomnieć sobie lekcje, jakich udzielał jej w dzieciństwie pan Poraganu. Żałowała teraz, że nie słuchała go uważniej. Dżinnowie byli wysokim, wojowniczym ludem o czerwonawej skórze i włosach... dżinnowie mieszkali w Zarku... pustynia i piasek. Te góry wyglądały na równie nagie, jak każda pustynia, jaką mogła sobie wyobrazić. Zark jednak leżał gdzieś na samym południowo-wschodnim krańcu Pandemii, tak daleko od Krasnegaru, jak to tylko było możliwe. Pewnie dlatego pan Poraganu nie wdawał się w szczegóły, a Inos go nie słuchała. Jej oczy ponownie powędrowały ku lśniącej tafli wody na wschodzie. To musiało być Morze Wiosenne. Przypomniała sobie, co pani Meolorne mówiła kiedyś, dawno temu, o jedwabiu. – Czy to naprawdę Zark? – zawołała ciotka Kade. – Jakie to ekscytujące! Zawsze chciałam zobaczyć więcej Pandemii. To będzie bardzo pożyteczna i pouczająca wizyta. Spojrzała na Inos z ostrzeżeniem na twarzy. – Arakkaran to mały i biedny kraik w porównaniu z Imperium – oznajmił Azak – ale jego lud jest dumną i szlachetną rasą, zazdrośnie strzegącą swych zwyczajów i niezależności. Czerpiemy siłę z pustyni i gardzimy dekadencją tych, którzy mieszkają w łagodniejszym klimacie. Och, wprost cudownie! Barbarzyńcy. Inos spróbowała sforsować irytującą zasłonę z klejnotów, lecz po raz kolejny nie zechciała jej ona przepuścić. Co robiła Rasha? Czy Rapowi nic się nie stało, czy też impijscy legioniści zdołali wreszcie przebić się przez drzwi? Chwiała się na nogach ze zmęczenia, czuła jednak, że musi trzymać się blisko tego niewiarygodnego przejawu magii w nadziei, że w jakiś sposób zaprowadzi ją on do domu. W pierwszej chwili oczy Azaka przywiodły jej na myśl rubiny, teraz jednak pociemniały i przypominały granaty. Wpatrywały się w nią wyniośle, zupełnie jak ślepia jej ogiera, Smoka. – Czy naprawdę nie posiadasz żadnych nadprzyrodzonych mocy... Wasza Królewska Mość? Inos potrząsnęła głową. Czuła się tak zmęczona, że nie była w stanie mówić. Cały świat dzielił ją od Krasnegaru i Rapa. Rapa? Nagle zdała sobie sprawę, że bardziej niż czegokolwiek innego pragnie, by Rap znalazł się tutaj u jej boku. Solidny, pewny, niezawodny Rap. Jakie to dziwne! Rap? Sułtan dotknął w zamyśleniu palcami swej brody. Jego stopy nawet nie drgnęły od chwili, gdy Inos weszła do komnaty. Skrywały je wyglądające na bardzo miękkie buty, których nosy były absurdalnie zakrzywione ku górze. Z pewnością nie nadawały się na pustynię. W gruncie rzeczy były raczej dekadenckie. – To jest doprawdy ciekawe. – Pod jakim względem? – zapytała ciotka Kade, obrzucając Inos kolejnym, pełnym niepokoju spojrzeniem. – Rzecz w tym, że dziwka-czarodziejka rzuciła na mnie czar. W zasadzie powinnyście już obie obrócić się w kamień. – Obrócić się w kamień! – powtórzyły chórem Inos i Kade. Skinął głową. – Każdy, kto tytułuje mnie w należyty sposób... Zastanawiam się, czy klątwa może działać tylko na moich poddanych, a nie na cudzoziemców? Nie, shuggarański ambasador został porażony. Byłoby z jego strony uprzejme, gdyby wspomniał o tej sprawie wcześniej. – Czy to skamienienie – szepnęła ciotka Kade, najwyraźniej głęboko oburzona tym pomysłem – jest... odwracalne? Sułtan spojrzał na nią zaskoczony. Pytania Kade często bywały bardziej inteligentne niż kazał się tego spodziewać jej wygląd. – Z początku nie było. Pierwsze pół tuzina ofiar nadal jest statuami. Teraz babsko zwykle przywraca je do życia po tygodniu lub dwóch. – To najbardziej odrażające głupstwo, o jakim w życiu słyszałam! – oznajmiła Inos. – Mówiłem już, że to dziwka. Zła, złośliwa kobieta. – Musi też być ograniczona umysłowo, jeśli nie zrozumiała, co się stanie, jeśli pozwoli na swobodne działanie podobnego zaklęcia! Sześciu ludzi zginęło, zanim zamieniła je w czar, który potrafi odwołać? Wzruszył ramionami. – Ale dlaczego ty nie zostałaś unieruchomiona, gdy obdarzyłaś mnie moim prawowitym tytułem? Najwyraźniej spodziewał się, że tak właśnie się stanie. Gdy Inos zdała sobie z tego sprawę, zabrakło jej słów. – Klątwa jest skuteczna wyłącznie na terenie pałacu – zastanawiał się wielki mężczyzna. – Czy to możliwe, by ta obmierzła czarodziejska komnata była wyłączona spod jej działania? Inos ponownie rozejrzała się wokół. Nie dostrzegła niczego, co miałoby ewidentnie magiczny charakter, a jedynie nadmiar mebli o jaskrawych kolorach, przeważnie brzydkich i niegustownych, pomieszanych ze źle dobranymi rzeźbami. Nie widziała też żadnych drzwi. Podłogę, w tych miejscach, gdzie można ją było dostrzec, pokrywała efektowna mozaika przedstawiająca pnącza i kwiaty, splecione w skomplikowanych wzorach i zabarwione jaskrawo niczym rój motyli. Efekt psuły jednak stosy dywanów, równie krzykliwych i niedobranych jak meble. Wszystko wyglądało na drogie, nic jednak nie pasowało do siebie i przedmioty nie łączyły się w całość miłą dla oka. Temu, kto zebrał tę kolekcję, brakowało podstaw dobrego smaku. Jedno spojrzenie na ten skład wystarczyłoby, żeby diuka Angilkiego powaliła apopleksja. Ale obrócić się w kamień... Czy ten niezwykle młody sułtan starał się być dowcipny? Podczas gdy Inos układała w myślach odpowiednie pytanie, zasłona zadźwięczała raz jeszcze. Wyskoczył zza niej wielki, bury pies, który wpadł w poślizg na wyfroterowanych kafelkach, minął Inos oraz jej ciotkę i wreszcie zatrzymał się przed Azakiem. Obaj natychmiast poczuli do siebie antypatię. Pies obnażył kły, przypłaszczył uszy i nastroszył sierść. Azak dotknął dłonią rękojeści miecza. Inos miała zamiar się odezwać, lecz opuściła ją odwaga. Rap nazywał tego potwora pieszczotliwym imieniem „Pchlarz”, jak gdyby był to pokojowy piesek, a nie przerośnięty szary wilk. Zwierzę ochoczo wykonywało jego polecenia, lecz psy zawsze z radością słuchały sugestii Rapa, on zaś nie był tu obecny. Pies najwyraźniej nie zauważył Kade ani Inos. Nawet wypowiedzenie jego imienia mogło wzbudzić w nim wrogość. Ponadto coś w postawie Azaka świadczyło, iż nie sądzi, by groziło mu poważne niebezpieczeństwo. Inos doszła do wniosku, że bardziej niepokoi się o psa Rapa. Co prawda zwyciężył on Andora, a potem pogryzł olbrzyma Darada. Dżinn nie był tak masywny jak jotunn, lecz niemal dorównywał mu wzrostem. Był też młodszy i zapewne szybszy, a ponadto Daradowi przeszkadzał fakt, że gdy rozpoczynał walkę, leżał na podłodze, a zęby potwora zaciskały się na jego ramieniu... Nagle zdała sobie sprawę, że ocenia szanse przeciwników, jak gdyby byli graczami w kręgle w Kinvale. Popatrzyła na Kade. Wyglądało na to, że ciotka również nie zamierza się wtrącać. Azak zaczął wysuwać z pochwy wąski, zakrzywiony miecz. Inos spojrzała na zasłonę w nadziei, że może pojawić się Rap. Jeśli Rasha pozwoliła przejść przez nią jego psu, z pewnością nie zostawi i jego na wątpliwą łaskę impów? Miecz był już na zewnątrz. Wilk zaczął warczeć. Czy to był dobry, czy zły znak? Zwierzę przygotowało się do skoku. Azak cofnął łokieć. Pies obrócił się w kamień. Kade cofnęła się z jękiem. Inos wyciągnęła ręce, by ją objąć. Zapewne jednak pragnęła dodać otuchy raczej sobie niż ciotce. Niech Dobro będzie z nami! Nie było wątpliwości. Kamień. Żaden niemagiczny rzeźbiarz nie potrafiłby równie wiernie przedstawić szczegółów sierści ani dobrać ziarnistości materiału tak sprytnie, by lśniły w blasku słońca, jak skryte pod skórą mięśnie i kości. Niemniej jednak to, co przed chwilą było żywym, oddychającym i niebezpiecznym drapieżnikiem, stało się teraz jedynie pełną uroku ozdobą. Wydawało się, że jest w tym coś złego. Z niewytłumaczalnych powodów ów przejaw działania czarów wywarł na Inos głębsze wrażenie niż wszystkie cuda, jakie widziała i jakich doświadczyła od chwili, gdy zaczęły się wszystkie okropności, tak wiele godzin temu. Azak schował swój bułat z całkowitym spokojem, jak gdyby skamienienie było w Arakkaranie czymś tak powszechnym jak widok dam wchodzących do pokoju przez okno. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, klejnoty zadźwięczały ponownie, oznajmiając pojawienie się sułtanki Rashy. Za jej plecami rozjarzyło się światło. Poza zasłoną nie panowała już niewiarygodna noc. Przybyła przywdziała twarz dojrzałej kobiety, władczej matrony po trzydziestce. Nie była w konwencjonalny sposób piękna, lecz przyciągała wzrok. W komnacie Inissa jej wygląd zmieniał się błyskawicznie – od starości do młodości i od brzydoty do piękna. Również jej białe, luźne szaty ulegały podobnym przemianom – od surowej, białej bawełny po jedwabie wyszywane perłami i klejnotami. W tej chwili jej strój, podobnie jak twarz, był wyrazem kompromisu. Bogaty, lecz nie ostentacyjny. Na palcach lśniły jednak drogie kamienie. Zatrzymała się nagle i spojrzała na Azaka, marszcząc brwi. – Co tutaj robisz, Piękny? – przemówiła do niego tonem, jakim Inos zwróciłaby się do niesfornego konia. Azak popatrzył na nią spode łba. – Wzywałaś mnie. Pokazał w pełnym złości uśmiechu wielkie, równe i bardzo białe zęby. Rasha roześmiała się. – Faktycznie, wzywałam! Zapomniałam o tym. Byłam w paskudnym nastroju i potrzebowałam trochę rozrywki – zwróciła się w stronę Inos. – Poznałaś już księcia Azaka, kochanie? – On nie jest sułtanem? – Och, w żadnym razie! Nie wierz w ani jedno jego słowo. To notoryczny kłamca. Jotunn uderzyłby ją za te słowa, nawet gdyby ów czyn oznaczał samobójstwo. Azak omal tego nie zrobił. Jego wargi pobladły, a mięśnie szyi napięły się. Zdołał powściągnąć gniew, choć uczynił to z wielkim wysiłkiem. – Wszyscy mężczyźni to kłamcy, moja droga – stwierdziła Rasha z afektowaną słodyczą. – Bez względu na to, co ci mówią, chcą tylko jednego i to w wielkiej ilości. Tylko nie nazywaj go „sułtanem” w pałacu. Staram się położyć kres tej mistyfikacji. Tutaj można to robić, ale nigdzie indziej. A teraz chodźcie. Ruszcie swe małe tyłeczki. Poprowadziła grupę, maszerując jak legionista. Jej szaty powiewały za nią. Gdy mijała Azaka, wyciągnęła rękę i pociągnęła go za brodę. Cofnął się gwałtownie, wydając zdławiony okrzyk. – Proszę zaczekać! – krzyknęła Inos – A co z Rapem? I doktorem Sagornem? I goblinem? Czarodziejka szła jednak naprzód, klucząc między meblami. Inos pobiegła za nią, omijając wyściełane otomany, urny z brązu oraz zwierzęta z porcelany. Dognała Rashę przy kolistej balustradzie wzniesionej w samym środku pomieszczenia. Znajdowała się tam imponująca klatka schodowa, która prowadziła spiralą ku niżej położonej komnacie. To dlatego, rzecz jasna, nigdzie nie było tu drzwi. – A co ma z nimi być? – zapytała czarodziejka, nie oglądając się. – Zostawiła ich tam pani? Żeby impowie ich zabili? Sułtanka podeszła do podstawy schodów i zatrzymała się na pierwszym stopniu, gdzie drogę częściowo przegradzała rzeźba naturalnej wielkości przedstawiająca czarną panterę. Wydawało się, że zwierzę pręży się do skoku na każdego intruza, który by się do niego zbliżył. – To jest Pazurek – mruknęła. Patrzyła jednak na wielką, lśniącą kopułę nad ich głowami. Albo, być może, wsłuchiwała się w coś. Na jej ustach igrał uśmieszek znamionujący satysfakcję. Wreszcie ruszyła w dół schodów. Po drodze pogłaskała bazaltową szyję. – Czyż nie jest wspaniały? Myślę, że jego postawię po jednej stronie, a wilka po drugiej. Inos zbiegała za nią. – Czy on jest prawdziwy? – zapytała. – Kiedy tego chcę. Na szczęście pamiętam, by go ostrzec, że przyjdzie tu Mięśniak. Inos z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zdezorientowana. – Kto taki? – Azak – odparła czarodziejka. – Ma dla niego wiele imion, ale to naprawdę go wkurza. Jest bardzo odpowiednie. Ma bicepsy tak wielkie, jak garby jego wielbłąda. Kiedyś rozkażę, by ci je pokazał. W połowie drogi na dół czarodziejka zwolniła nagle kroku, jak gdyby powód do pośpiechu – jakikolwiek mógł być – już minął. Azak schodził tuż za Inos w swych pantoflach z koźlej skóry. Ciotka Kade mijała dopiero panterę. – Ale Rap! – zawołała Inos. – Doktor Sagorn! Nie może ich pani zostawić na pastwę impów! Rasha wciąż schodziła w dół. Nie udzieliła odpowiedzi. Dolna komnata była zapchana meblami w równym stopniu jak górna. Przeważały w niej niezliczone, zestawione na oślep kufry i stoły w różnych stylach. Dwoje okien dawało niewiele światła w porównaniu z tym, które wpadało z góry przez centralną klatkę schodową. Ściany były w związku z tym słabo oświetlone, lecz mimo to wisiało na nich mnóstwo ozdobnych luster oraz jaskrawych gobelinów, ledwie widocznych w cieniu. W powietrzu unosiła się gęsta niczym syrop woń piżma i kwiatów. Mimo że Inos niepokoiła się o Rapa i pozostałych oraz była niezwykle zmęczona, zaintrygowały ją owe egzotyczne, dziwne komnaty. Nie przypominały one niczego, co dotąd widziała, nawet w kolekcji litografii zgromadzonej przez diuka Kinvale. Sprowadzał je z całego Imperium i zmuszał Inos do oglądania ich podczas kilku przerażająco nudnych wieczorów. Ani na obrazach, ani w rzeczywistości nie widziała dotąd równie niezwykłych dekoracji. Dwuskrzydłowe drzwi, wystarczająco wielkie, by przepuścić karetę z czwórką koni, były zamknięte. Pod przeciwległą ścianą stało absurdalnie ogromne łoże z baldachimem, największe tego rodzaju na świecie. Było szerokie i wysokie. Spowijał je delikatny muślin. Gdy oczy Inos przyzwyczaiły się już do mroku, do jej otumanionego umysłu dotarła natura niektórych spośród znajdujących się tam rzeźb. Z niedowierzaniem przyjrzała się ponownie ilustracjom na ścianach. Nagle poczuła się bardzo zadowolona, że podobne świństwa są tak słabo oświetlone. Kade dostałaby apopleksji. Inos pośpiesznie przeniosła wzrok na czarodziejkę. Zapewne legioniści wyłamywali już drzwi. – Musi ich pani uratować! Rasha obróciła się nagle. – Muszę? Chcesz mnie pouczać, co mam robić, dziecko? – Przepraszam, Wasza Sułtańska Mość! Błagam panią, niech pani ich uratuje! – Dlaczego miałabym to zrobić? – zapytała czarodziejka, uśmiechając się. – Dlatego, że ich zabiją! – To lepsze od tego, co zrobiliby z tobą, kochanie, gdybym cię tam zostawiła! Czy wiesz, co bandy mężczyzn robią z ładnymi dziewczętami? – Nie. Inos nigdy nawet nie wzięła pod uwagę podobnej możliwości. Imperialni legioniści? Zgraja jotuńskich piratów, z pewnością, ale nie armia imperatora! To Rapowi groziło niebezpieczeństwo, a także goblinowi, ale... nie jej! Niemożliwe! – Tak jest! Możliwe! – odparła czarodziejka. Jej usta wykrzywiły się w grymasie, którego znaczenia Inos nie potrafiła odgadnąć. – Wiem o mężczyznach więcej niż kiedykolwiek zdołasz się domyślić, moja słodka dziewczynko. Uwierz mi! Inos wciąż znajdowała się o parę stopni wyżej niż czarodziejka. Spoglądała na nią z przerażoną miną. Być może Rasha sądziła, że dziewczyna jej nie uwierzyła, gdyż nagle odmłodniała o jakieś dwadzieścia lat i ponownie stała się przystrojoną klejnotami sylfidą, która tak oczarowała Rapa. Jej ciało przeświecało kuszącym blaskiem przez cienki jak mgiełka strój. Uśmiechnęła się drwiąco. – Ci mężczyźni muszą jedynie umrzeć, a prędzej czy później i tak by to ich czekało, prawda? To nic wielkiego w porównaniu z tym, co mogłoby spotkać kobietę. Cóż jestem im winna? Co kobieta w ogóle może być winna mężczyźnie? – spojrzała najwyraźniej na Azaka. – No, Cudowny Ogierze? Nie otrzymawszy odpowiedzi, zachichotała i odwróciła się, po czym ruszyła powoli, kołysząc biodrami, w stronę wielkiego łoża. Jej czerwonawa skóra oraz krwistoczerwone włosy przeświecały przez tkaninę. Wydawała się ona cieńsza niż kiedykolwiek dotąd, ciało zaś bardziej zmysłowe. Inos słyszała o kobietach, które ubierały się i zachowywały w taki sposób. Dowiedziała się o nich z opowieści powtarzanych szeptem w pałacowych kuchniach. Nigdy nie sądziła, że zobaczy królową robiącą podobne rzeczy. Zeszła z ostatnich kilku stopni na chwiejnych nogach. Usiłowała powstrzymać łzy i wykrzesać resztki sił. Kolana drżały jej z wyczerpania. Miała wrażenie, że pałac sułtanki kołysze się łagodnie niczym statek, nie było to jednak zbyt prawdopodobne. Bała się, że po prostu padnie na ziemię. Och, Rap! Rasha z pewnością była niesłychanie potężną czarodziejką, jednak mogła też być obłąkana. Czy jej nienawiść do mężczyzn była autentyczna? Czy naprawdę doświadczyła tego wszystkiego, co chciała dać do zrozumienia? Czy można było wierzyć w cokolwiek, co tu mówiono? Azak ominął Inos i skierował się do drzwi. Kroczył sztywno, a głowę unosił wysoko. Kade podeszła do bratanicy i ujęła jej dłoń w geście wyrażającym ostrzeżenie i współczucie. To się jej na wiele nie przydało. Rap! Był jedynie chłopcem stajennym, lecz tylko on pozostał jej wierny. Nawet gdy odtrąciła go w lesie... Zniósł dla niej męczarnie drogi przez tajgę, i to nie jeden, lecz dwa razy. Jej jedyny wierny poddany! Monarchowie marzyli o podobnej lojalności. Dla Rapa Inos była gotowa narazić się nawet na wściekłość czarodziejki. W jej kołczanie została już tylko jedna strzała i jej wykorzystanie mogło bezgranicznie pogorszyć sytuację, ponieważ, wbrew temu, co mówiła Rasha, mężczyźni – podobnie jak kobiety – również mogli być narażeni na cierpienia znacznie gorsze od szybkiej śmierci. – On zna słowo mocy! Rasha odwróciła się błyskawicznie! Dostojna matrona w jednej chwili zastąpiła uwodzicielską nimfę. – Kto? – Doktor Sagorn! – Inos przyglądała się, jak czarodziejka skrada się ku niej niczym głodny kot. – I Rap również ma jedno. – Aha! – Rasha podeszła do niej bardzo blisko. Na jej wargach pojawił się drapieżny uśmiech. – To dlatego trzymaliście się za ręce z chłopcem stajennym? Zastanawiałam się, dlaczego jego woń nie przeszkadzała królewskiemu nosowi. Od królowej Rashy bił przyprawiający o mdłości zaduch gardenii. Rap – zdała sobie nagle sprawę Inos – pachniał wtedy mydłem do prania, a nie, jak zwykle, końmi. To jednak nie miało znaczenia... – Jego talent nie działa na ludzi! Tylko na zwierzęta. On jest faunem. – Inos, moja droga! – powiedziała Kade ostrzegawczo. Czarodziejka uśmiechnęła się. Z jakiegoś powodu nadal przypominała kota. – Ale słowa mocy mają działanie uboczne. Nawet jedno sprawia, że mężczyzna w naturalny sposób odnosi większe sukcesy w rozpuście. Wszelkie pozbawione opieki królewny lgną do niego jak muchy do lepu. – To nie tak... znałam Rapa przez całe życie. Zaufałabym mu... – To tylko dowodzi twojej głupoty! – Rasha uśmiechnęła się szyderczo. – Nigdy nie ufaj mężczyźnie. Żadnemu. Bicepsik, ty tu zostajesz! Jeszcze z tobą nie skończyłam – ani na chwilę nie odwracała wzroku od twarzy Inos. Przemówiła do Azaka nawet na niego nie patrząc. – Oni mają mózgi między nogami. Czy jeszcze o tym nie wiesz, dziecko? – Nie Rap! – Tak jest, Rap. – Przyglądała się przez chwilę Inos z chytrym wyrazem twarzy. – Może jednak sprowadzę go tu dla ciebie! Mogłabym odsłonić przed tobą jego prawdziwe oblicze. – Nie wierz jej! – krzyknął Azak spod drzwi. – Potrafi każdego mężczyznę rozpalić do szaleństwa! Rasha wbiła w niego wzrok. Wydawało się, że nie zrobiła nic więcej, lecz młody olbrzym wrzasnął, chwycił się za brzuch i upadł, wijąc się, na podłogę. – Bydlę! – mruknęła Rasha, po czym ponownie zaczęła przypatrywać się Inos. Azak miotał się i skomlał. Inos słyszała opowieści o tym, jak zwierzęta schwytane w pułapkę usiłują odgryźć sobie łapę... dlaczego pomyślała o tym akurat w tej chwili? Przerażona w równym stopniu obojętnym spokojem czarodziejki, jak samym barbarzyńskim aktem, daremnie usiłowała znaleźć odpowiednie słowa. – Nie – zapewniła sułtanka. – Wszystkim im chodzi o to samo. – Nie Rapowi! – upierała się Inos. Wydawało się, że Rasha nagle urosła, a jej oczy stały się bardziej czerwone. – Tak ci się zdaje? Co ty wiesz o życiu, pałacowy kwiatuszku? – Wystarczająco wiele! – krzyknęła Inos. – Miałam wyjść za mąż za mężczyznę, którego kochałam, a on na moich oczach zamienił się w potwora! – Inos! – odezwała się ostro Kade. – Mnie sprzedano potworowi, kiedy miałam dwanaście lat. Był stary. Sączyła się z niego ropa – nie ustępowała Rasha. – Widziałam śmierć ojca! – Byłam młodsza od ciebie, kiedy widziałam, jak umierały moje dzieci! – Przeszłam zimą przez tajgę! – Byłam kucharką na kutrze rybackim. Jego załoga składała się z pięciu mężczyzn. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak to wyglądało, motylku? Stojąca u boku Inos Kade kręciła się niecierpliwie, jak przestraszona kwoka. Wydzieranie się na czarodziejkę z pewnością było lekkomyślnym postępkiem, lecz Inos zignorowała ostrzeżenia. Nie sądziła jednak, by mogła wygrać ten zwariowany pojedynek na wrzaski. Rasha była specjalistką. Krzyczała niczym handlarka w krasnegarskim porcie. – Nie mogę nic poradzić na to, co panią spotkało! – ryknęła Inos jeszcze głośniej. – Ale pani mogłaby mi teraz pomóc! Azak wciąż łkał i wił się z bólu na podłodze. Żadna z kobiet nie zwracała na niego uwagi. – Pomóc ci? – Czarodziejka spojrzała na nią z furią. – Chyba raczej twojemu kochankowi, chłopcu stajennemu? Inos opuściła wzrok. To było beznadziejne! Och, Rap! – Z drugiej strony... – odezwała się Rasha łagodniejszym tonem. – Który to był Sagorn? – Ten stary. – Jeden z zestawu sekwencyjnego? Ale oni muszą mieć wspólne wspomnienia. To znaczy, że wszyscy je znają? Inos skinęła głową. Spojrzała na czarodziejkę, ogarnięta nagłą nadzieją. – Ciekawe! – Rasha ponownie przybrała postać królewskiej matrony. To wyglądało zachęcająco. – Dobrany zestaw ze słowem mocy! To mogłoby być zabawne. A dwa słowa warto by było ocalić. No to, chodź, kochanie, zobaczymy, co się da zrobić. Ruszyła z powrotem w górę schodów. Inos poczuła nagły przypływ nadziei. Odsunęła na bok Kade, nie zwracając uwagi na wysiłki ciotki próbującej przekazać jej gestem ostrzeżenie, po czym podążyła za czarodziejką. Gdy mijała zakręt schodów, dostrzegła bazaltową panterę, która obserwowała ją lśniącymi jasno oczyma z żółtego onyksu. Wydawało się, że śledzą ją one, gdy się zbliżała, posąg jednak pozostał posągiem. Inos zignorowała go. Trzymała się blisko czarodziejki. Zanim dotarły na szczyt, Rasha zatrzymała się. Wyciągnęła rękę, by powstrzymać również Inos. Następnie ruszyła ostrożnie naprzód, krok za krokiem. Gdy jej głowa znalazła się na wysokości podłogi, stanęła na chwilę. Wydawało się, że nasłuchuje, tak jak robiła to uprzednio. – Co... – odezwała się Inos. – Psst! Wszystko w porządku... Najwyraźniej uspokojona, Rasha ponownie ruszyła W górę. Minąwszy panterę, nie zwróciła się na północ, ku zaklętej wnęce, lecz skierowała na południowy wschód, klucząc między ozdobnymi, miniaturowymi otomanami, stołami i groteskowymi rzeźbami. Wreszcie dotarła do wielkiego lustra wiszącego na ścianie. Było owalne. Jego ozdobną, srebrną ramę pokrywały wzory wyobrażające m.in. liście i dłonie. Wyglądały one złowieszczo. Nawet odbite w zwierciadle przedmioty wydawały się dziwnie zniekształcone. Inos spojrzała z przerażeniem na dwie postacie, które tam ujrzała, skryte w cieniu i niewyraźne. Wyglądała okropnie: miała siną twarz, wytrzeszczone oczy i rozczochrane włosy barwy miodu. Oczom wszystkich ukazywała się niczym rozbitek wyrzucony na brzeg. Z drugiej strony, Rasha sprawiała wrażenie pięknej i królewskiej. Przyglądała się reakcji Inos z chłodną pogardą. Nagle zmarszczyła brwi, jakby się skupiła. Oba odbicia zniknęły. Szkło pociemniało. Zaczęły się w nim poruszać jakieś kształty. Inos wciągnęła z wrażenia powietrze, widząc te nowe czary. Mgła zgęstniała, tworząc postacie impijskich legionistów. Wkrótce rozpoznała komnatę na szczycie wieży Inissa. Panował w niej półmrok. Za oknami sypał śnieg, pokrywając ołowiane pręty, w które wprawione były szyby. Dostrzegła roztrzaskane drzwi oraz tłum żołnierzy kręcących się po pomieszczeniu w słabym, szarym świetle. Lustro nie przekazywało dźwięku, a jedynie obraz. – Widzisz? – mruknęła czarodziejka. – Nie ma śladu po twoim kochanku. – On nie był żadnym kochankiem! Tylko wiernym poddanym! – Ha! Obśliniłby cię całą, gdyby tylko miał okazję. Oni wszyscy to robią. Nie widzę też jednak goblina ani żadnego z członków zestawu. Inos mruganiem oczyściła powieki z łez. – I popatrz tutaj! – powiedziała Rasha. Scena przechyliła się na bok, a następnie ustabilizowała. Kilku legionistów wychylało się przez wielką południową okiennicę, spoglądając w dół. – Albo mieli na tyle rozsądku, by wyskoczyć – stwierdziła Rasha – albo po prostu ich wyrzucono. Raczej wyrzucono. Obraz zamazał się, gdy łzy odniosły zwycięstwo nad mruganiem. Rap i ciotka Kade – tylko ich dwoje spośród poddanych ojca dochowało Inos wierności. A teraz została jedynie Kade. 3 Na wschodzie, wznosząca się nad morzem, blada poświata zmywała z nieba gwiazdy i igrała na powierzchni fal, które nadciągały monotonnie z mroku, by uderzać z pluskiem o brzeg już teraz lśniący niczym kute srebro. Na zachodzie, za plecami Rapa, dżungla budziła się przy akompaniamencie ptasich pieśni. Nigdy w życiu nie słyszał podobnych melodii. Nigdy też nie oddychał takim powietrzem. Owiewało skórę ciepło i miękko, niosąc ze sobą słodkie zapachy morza oraz roślinności. Jego wilgotność sprawiła, że Rapowi zabrakło tchu i zakręciło się w głowie. Wabiło go niczym gorące łóżko. Nie ufał takiemu powietrzu, podobnie jak miękkiemu, ciepłemu piaskowi. Nadchodził ranek, a on w ogóle nie spał. Powieki opadały na oczy. Co prawda nie potrzebował oczu, gdyż dalekowidzenie mówiło mu, że w pobliżu nie czai się żadne niebezpieczeństwo. W gęstym listowiu nie poruszało się żadne stworzenie większe od kruka, ale te barwne niczym klejnoty ptaki z pewnością nie były krukami. Rap sięgnął już ostrożnie tak daleko, jak tylko potrafił, i upewnił się, że las jest nie tylko opuszczony, lecz wręcz nieprzebyty. Tworzyła go plątanina bujnych pnączy, soczystych liści oraz paskudnych, mięsistych kwiatów. Roiło się w nim od owadów i węży. Nigdy dotąd nie widział tak gęsto stłoczonych ani tak różnorodnych drzew. Trzech młodych mężczyzn wyrzuconych na brzeg... Znużeni parnym gorącem kontrastującym z przenikliwym chłodem Krasnegaru, pozbyli się ciężkich ubrań. Imp i faun usiedli z rękami splecionymi na kolanach, goblin zaś położył się na plecach. Zorientowali się już, że nie mają nic – żadnych pieniędzy ani broni, nie licząc kamiennego sztyletu Małego Kurczaka. Nie wiedzieli też, gdzie się znajdują. Rap właśnie skończył opowiadać Thinalowi o swych dwóch poprzednich spotkaniach z Jasną Wodą, czarownicą północy. Był pewien, że głos, który wezwał Małego Kurczaka do wnęki i w ten sposób sprowadził ich trzech tutaj – gdziekolwiek się znajdowali – należał do starej goblinki. Thinal wydał z siebie przyprawiający o ciarki odgłos. – Ale teraz jej tu nie ma, prawda? To znaczy, nie dostrzegasz jej swoim dalekowidzeniem? – Nie. Ale nie zawsze mogłem ją wykryć w ten sposób, nawet gdy moje oczy ją widziały – Rap zamyślił się. – Czy to prawda, że ona jest obłąkana? – spytał. – Nie mów takich rzeczy! – zaskomlał Thinal. – Dlaczego nie? Albo jej tu nie ma, albo nas podsłuchuje, a to nie jest uprzejme. – Uprzejme? Rap, czarownice i czarowników guzik obchodzi uprzejmość! – Ale czy czarodzieje tracą moc, gdy się starzeją? Jeśli ona ma trzysta lat i jest jedną z Czterech już od... jak dawna? – Nie wiem. – Thinal przygarbił się, aż stał się bardzo mały. – Jak chcesz porozmawiać o takich rzeczach, to wezwę Sagorna. – Nie! Siedzieli przez chwilę bez ruchu, wpatrzeni w toczące się nieustannie fale. Do Małego Kurczaka musiała docierać przynajmniej część opowieści, gdyż mruknął sennym głosem: – Dlaczego Jasna Woda zawołała mnie, a nie ciebie? – Nie wiem – odparł Rap. – Z pewnością to nad tobą czuwa. Ciągle mnie ostrzega, bym cię nie skrzywdził. Mały Kurczak zachichotał cicho. Mimo gorąca, Rapowi przebiegły po grzbiecie ciarki. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że przeniesienie magicznym sposobem do Zarku jest lepsze od porąbania na kawałki przez pluton rozgniewanych impów. Gdy zrobi się już wystarczająco jasno, by pozostali mogli widzieć, będą musieli udać się na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Z niecierpliwością pragnął ruszyć w drogę. Gniewało go, że tak bardzo przejmuje się jedzeniem i snem, podczas gdy ma ważniejsze zmartwienia. Fakt, że nie zdołał pomóc Inos, doprowadzał go do szaleństwa. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Zawołała go, a on głupio się przewrócił. Padł na plecy jak kretyn, bezradny w transie, w którym pogrążyła go czarodziejka. Thinalowi łatwo było mówić, że żaden mężczyzna nie mógłby się oprzeć podobnemu czarowi. Dla Rapa nie stanowiło to zbytniego pocieszenia. Zawiódł Inos, swą prawowitą królową, swą przyjaciółkę, swą... królową. – Opowiedz mi o Zarku, Thinalu. Czy któryś z was był tu już kiedyś? Złodziej milczał przez chwilę, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. – Mam nadzieję, że to rzeczywiście Zark – mruknął wreszcie. Rap chrząknął. – Rap, pomyliłem się. Nie wściekaj się na mnie. – Powiedziałeś, że plamy oznaczają dżinnów, a dżinnowie oznaczają Zark! – Ale, ale nie takie plamy. Posługując się zarówno oczyma, jak i dalekowidzeniem, Rap spojrzał w górę, gdzie wyraźnie już widać było tańczące na tle szarego jak cyna nieba drzewa o liściach przypominających liście paproci. Rosły szerokim pasem wzdłuż granicy plaży, jak daleko faun mógł sięgnąć zmysłami w obu kierunkach. Roślinność w ciągnącej się dalej dżungli była inna: splątana i bardziej gęsta. – Coś z nimi nie w porządku? – spytał. – Istnieją dwa rodzaje palm. Te są kokosowe. – I co z tego? – Na dżinnijskich rosną daktyle. One są do siebie bardzo podobne, Rap, i było ciemno! To nie moja wina! Gdy tylko wydaje ci się, że sytuacja jest fatalna, zawsze staje się jeszcze gorsza. – W takim razie gdzie jesteśmy? – Słyszysz śpiew ptaków? Chór witający jutrzenkę? Rap nie mógł go nie usłyszeć, mimo szumu fal. Brzmiał wspaniale. Wciąż stawał się głośniejszy, w miarę jak coraz to nowi uczestnicy dodawali do symfonii kolejne dźwięki. Jeden z oberżystów w Krasnegarze miał kanarka, a wśród wzgórz żyły skowronki. Kruki krakały, gęsi gęgały, a mewy krzyczały, to jednak był śpiew ptaków na skalę, o jakiej mu się dotąd nie śniło. Inos byłaby nim zachwycona. – Słyszałeś już to kiedyś? – Sagorn słyszał – odpowiedział Thinal. – Tylko raz. Dawno temu. To znaczy, że mnóstwo miejsc, w których śpiewają ptaki... – Ale nie tak? Gdzie jesteśmy? – W Kraju Baśni. To musi być Kraj Baśni. Dźwięki się zgadzają. Nawet zapach się zgadza. Rap wiedział, że Kraj Baśni to wyspa i jest w nim coś tajemniczego. – Andor tam był – stwierdził. – Andor! – prychnął Thinal. – Nieprawda. To był Sagorn, gdy był jeszcze znacznie młodszy. Wiele z tych historii, które opowiedział ci Andor, w rzeczywistości przydarzyło się pozostałym. Pamiętaj, że mamy wspólne wspomnienia. Rap warknął gniewnie na myśl o Andorze i jego kłamstwach. – Oni... my... nie możemy nic na to poradzić – wyjaśnił Thinal, którego głos przechodził w skomlenie, gdy tylko Rap spojrzał na niego odrobinę groźniej. – To znaczy... no wiesz, Andor pamięta pobyt Sagorna w tym miejscu, gdy więc o tym opowiada, mówi, że to był on – pogrążył się na chwilę w milczeniu. – To właściwie żadna różnica – dodał wreszcie. Był w tym swego rodzaju sens. Sagorn spędził życie na poszukiwaniu magii, pragnąc zrozumieć działanie słów mocy. Jeśli fama głosiła, że Kraj Baśni to z jakiegoś względu niesamowite miejsce, mógł uznać, że należy złożyć tam wizytę. – Jak daleko jest z Kraju Baśni do Zarku? Cisza. – Thinalu – odezwał się łagodnie Rap. – Nie ugryzę cię. Nie będę krzyczał. Potrzebna mi twoja pomoc! Wiesz bez porównania więcej ode mnie. Thinalowi pochlebiały takie słowa. – No więc... Kraj Baśni leży daleko na zachód. Krasnegar jest na północy. A Zark na wschodzie... i chyba na południu. – Przepraszam cię, Rap – dodał po dłuższej chwili płaczliwym głosem. – To nie twoja wina. A poza tym nie mieliśmy wielkiego wyboru, prawda? – Ale powinienem się zorientować. Tam, dokąd poszła Inos, był dzień, prawda? A tutaj wciąż panowała ciemność. A więc ona udała się na wschód, a my na zachód. – Hę? Rap był jedynie niewykształconym urzędnikiem awansowanym z chłopca stajennego. Zastanowił się, czy Thinal umie czytać i pisać, powiedział sobie jednak, że mały złodziej zapewne jest wart więcej niż mogło się zdawać innym, a być może również jemu. Zasługujące na pogardę skomlenie było czysto nawykowym elementem jego profesjonalnych umiejętności. – Rozumiesz, Pandemia jest bardzo wielka – Thinal westchnął. – Świt nie wszędzie przychodzi jednocześnie. Na pewno do Zarku dociera znacznie wcześniej niż do Kraju Baśni. Coraz gorzej! A więc problem nie polegał tylko na tym, jak odnaleźć Inos i pomóc jej, lecz również jak dotrzeć do Zarku, a potem odnaleźć Inos i przyjść królowej z pomocą. Nie było już powodu do wielkiego pośpiechu. Rap z wściekłością zauważył, że dowiedziawszy się o tym, stał się nagle znacznie bardziej senny. Fale wpadały na lśniący piasek i zanikały z cichutkim szumem. Po jednej nadchodziła druga... Działało to hipnotycznie, usypiająco. – Ale dlaczego Jasna Woda sprowadziła mnie akurat tutaj? – zapytał. Goblinia czarownica uratowała jednak Małego Kurczaka. Thinal i Rap po prostu zabrali się razem z nim. – Skąd mam to wiedzieć? – Thinal pociągnął nosem. – Jestem głupi, Rap. Po prostu tępy rzezimieszek. Miejski cwaniak. Złodziejaszek z zaułków... na pustkowiu nie przydam się do niczego. Jeśli masz ochotę na inteligentne gadki, przywołam Sagorna. – Nie, nie rób tego! Nie ufam mu. Nawet magiczny wzrok mógł dostrzec zaskoczenie, które pojawiło się teraz na twarzy Thinala – nie rzucającym się w oczy impijskim obliczu, młodym i usianym nieprzyjemnym trądzikiem. Była to wynędzniała, zatroskana gęba. Thinal był chudy jak fretka, co jednak mógł zawodowy złodziej wiedzieć o uczciwej, fizycznej pracy? Wydawał się przy Rapie tak drobny, jak ten przy krzepkim goblinie. – Jemu można zaufać! Król zapewniał o tym Inos. Andor to krętacz, a Darad rozerwałby cię na strzępy, ale Sagom ma humor. – Nie! – krzyknął Rap. Brak snu uczynił go nerwowym. Gdy zdał sobie nagle z tego sprawę, rozgniewał się jeszcze bardziej. Ściszył głos. – Być może król mógł mu ufać. Byli starymi przyjaciółmi. Może Sagorn nie oszukałby Inos ze względu na jej ojca, ale w stosunku do mnie nie miał skrupułów. Thinal zastanowił się chwilę. – Nie, nie miał. Przepraszam cię, Rap. Nie pomyślałem o tym. Jestem głupi. Gdy Sagorn przebywał w Krasnegarze, opiekując się chorym królem, zjawiał się tam również Andor, na przemian z nim. Zaskarbiał sobie przyjaźń Rapa w nadziei, że wydobędzie z niego słowo mocy. Sagorn musiał wiedzieć, co robił jego zmiennik, gdy był obecny, lecz mimo to przywoływał go raz za razem. – Poza tym – ciągnął Rap. – Masz wszystkie wspomnienia Sagorna, prawda? A więc wiesz tyle samo, co on. – To nie jest tak – odparł Thinal ponuro. – On jest inteligentniejszy ode mnie. Znacznie inteligentniejszy. – Nie rozumiem dlaczego. Thinal wzruszył kościstymi ramionami. – No więc, pamiętam te wszystkie lata, które spędził w bibliotekach, ale samych książek nie potrafię sobie przypomnieć tak dobrze jak on. Nie pojmuję ich treści. Weź, na przykład, Jalona. Kiedy usłyszę zagwizdaną czy zaśpiewaną melodię, nie zapamiętam jej zbyt dobrze. Nie lepiej od ciebie. Jalon jednak rozpoznałby ją i potrafiłby zaśpiewać, a także zagrać w różnych tonacjach. Każdy z nas ma własne sztuczki. Jak powiedziała ta dżinnija, jesteśmy dobranym zestawem artysta, uczony, kochanek i wojownik. Jestem tylko zwykłym złodziejaszkiem, a tutaj raczej nie ma czego kraść. – Sagorn mówił, że byłeś ich przywódcą. Thinal wydął wargi. Przybrał minę winowajcy. – To było dawno! Chciał przez to powiedzieć, że to ja wpakowałem nas wszystkich w kłopoty. Włamanie do domu Orariusagu to mój pomysł. Zresztą to zdarzyło się wiele lat temu. Byliśmy wtedy chłopcami. Ja nadal nim pozostałem. Odwrócił twarz. – Dlaczego? – zapytał po chwili Rap. – Wiem, że nie istniejesz równie często czy długo jak oni, więc się nie starzejesz. Ale dlaczego tak jest? Czy cię nie przywołują? Thinal wytarł sobie nos grzbietem dłoni. – Czasami. Kiedyś któryś z nich jest głodny albo potrzebuje czegoś, co można ukraść, pomagam mu. – Ale nie zostajesz na dłużej. Wzywasz go natychmiast z powrotem. Dlaczego? Zapadła długa cisza. Thinal gapił się na morze, wsparłszy chudą brodę na długich i cienkich ramionach. – Dlatego, że ze mnie nic dobrego, Rap – powiedział wreszcie cicho. Rap był oszołomiony ze zmęczenia; wiedział jednak że potrzebuje Thinala i nie może pozwolić mu zniknąć. – Bzdura! – stwierdził. – Wolę mieć tutaj ze sobą ciebie niż któregokolwiek z pozostałych. Thinal wybałuszał oczy i uśmiechnął się nieśmiało, ukazując nierówne zęby. – Naprawdę? – Naprawdę! Nie mógłbym zaufać żadnemu z nich. Nawet Jalonowi, zgadza się? Thinal zachichotał. – Zapomniałby o wszystkim, słuchając śpiewu ptaków Mógłby też z wielką łatwością wezwać Darada. Z nas wszystkich, jemu zdarza się to najczęściej. Nie, nawet Jalonowi. Rap bardzo tego żałował. Gdyby tylko mógł liczyć na dobrowolną współpracę Thinala i jego czterech dowolnie przywoływanych zmienników, dysponowałby grupą użytecznych pomocników. Pięciu specjalistów o możliwościach wzmocnionych przez słowo mocy. Garstka ludzi. Zastanowił się, czy odważy się zaproponować im dobicie targu. Przypomniał sobie, że Sagorn powiedział iż jednym wspólnym celem całej piątki jest zgromadzenie magii wystarczającej do uwolnienia się od wiążącego ich zaklęcia. Uczyniliby wszystko, by poznać drugie słowo mocy, mógł więc im zaproponować, że podzieli się z nimi swoim w zamian za posiadane przez nich. Byłoby zabawnie, gdyby Thinal otrzymał słowo Rapa po tym, jak pozostała czwórka bez powodzenia próbowała je ukraść. Teraz, gdy Rap wiedział już, jak ono brzmi, mógł się nim podzielić, kiedy tylko zapragnie. Z pewnością musiał zabiegać o to, by Thinal pozostał jego przyjacielem. – No dobrze! Czy możesz mi obiecać, że nie przywołasz nikogo z pozostałych, nie ostrzegając mnie przedtem? Thinal skinął głową. Sprawiał wrażenie, że mu to pochlebiło. Uścisnął wyciągniętą rękę Rapa. Jego palce były niezwykle długie, a dłoń miękka. Rap zmienił ostatnio swój stosunek do nadprzyrodzonych mocy. Do tej pory nawet dalekowidzenie i panowanie nad zwierzętami, którymi dysponował, przekraczały jego ambicje, odkąd jednak Inos wpadła w łapy czarodziejki, zaczęły obowiązywać nowe zasady. Im więcej magii, tym lepiej! Każdy, kto znał jedno słowo mocy, był geniuszem w tym, do czego miał talent. Dwa czyniły z człowieka adepta, geniusza we wszystkich dziedzinach. Tak twierdził Andor i Sagorn; czy jednak mógł im naprawdę ufać? Był zbyt zmęczony, by podjąć decyzję w tej chwili. Na razie nie mógł otwierać żadnych drzwi. Thinal, który nie ukrywał, że jest złodziejem, mógł po prostu przyjąć słowo od Rapa, a potem nie powiedzieć mu własnego. Pokusa byłaby nieodparta. A nawet, gdyby go nie oszukał, któregoś dnia on lub jeden z pozostałych z pewnością wezwałby Darada. Wojownik ruszyłby w pogoń za Rapem i skręcił mu kark, tak jak uprzednio udusił kobietę z Fal Dornin. W ten sposób mógłby zdobyć resztę mocy obu słów i stać się potężniejszym adeptem. Podzielenie się słowem z Thinalem równałoby się samobójstwu. Rap zamknął oczy. Poderwał się gniewnie na nogi i potarł powieki, by otworzyły się na nowo. – Jest już wystarczająco jasno! – zawołał – Chodźmy! Mały imp obrzucił go gniewnym spojrzeniem. – Dokąd? – Na śniadanie. Tutaj umrzemy z głodu. Na północ, czy na południe? Thinal tego nie wiedział. Mały Kurczak chciał ruszyć na północ, gdyż tam był dom. Miał o geografii jeszcze słabsze pojęcie niż Rap. Idąc w tamtym kierunku mieli jednak takie same szanse dotarcia do zamieszkanych obszarów, jak kierując się na południe. Porwali szatę króla Holindarna na pasy, z których zrobili sobie przepaski na biodra, po czym ruszyli plażą. Thinal wciąż przesuwał się ukradkiem w stronę morza. – Mam nadzieję, że obserwujesz dżunglę? – zapytał nerwowo Rapa. – Nie ma tam nic oprócz ptaków, jaszczurek i innych takich stworzeń. Czego się spodziewałeś? Ludzi? – Łowców głów! – przez moment widać było białkówki jego oczu. – I potworów: gryfów, harpii i hipogryfów! – W tej chwili nie ma ich w domu. Światło wstającego dnia ukazało ich oczom szeroką, płytką zatokę. Brzegi oddalały się gładkim łukiem na północ i południe ku przylądkom tak odległym, że nawet wierzchołki rosnących tam wysokich palm były ledwie widoczne. Nie zauważyli żadnych śladów żywych istot: ludzi czy potworów. W tej chwili na lądzie i na morzu panował spokój. Dlaczego Jasna Woda przeniosła swego drogocennego Małego Kurczaka do tak odludnego zakątka? – Kraj Baśni jest wyspą? Thinal zawahał się. – Andor pewnie opowiedział ci więcej niż ja potrafię sobie przypomnieć, Rap. On jest turystą. Ja jestem złodziejaszkiem. – Wspominał o mieście. Chyba tylko jednym. Milcośtam? – Milflor! – Thinal uśmiechnął się, odniósłszy podobny triumf. – Czy możemy się tam dostać na jakiś statek? Złodziej zmarszczył brwi. – No, nie wiem. Dostać się na statek można na pewno. Trudniej byłoby z niego zejść. Dokąd masz zamiar się udać? – Do Zarku, oczywiście. Thinal szedł przez chwilę po piasku, pogrążony w milczeniu. – Na to potrzeba miesięcy, Rap! – wybuchnął nagle. – Może nawet lat. Czy masz pojęcie, jak wielka jest Pandemia? A ta dżinnijska czarodziejka może już w porze obiadu przenieść w magiczny sposób Inos z powrotem do Krasnegaru. Rap pogrążył się w rozpaczy. – Cóż jeszcze mogę zrobić? Muszę spróbować jej pomóc! – A gdybyś tak wybrał się do Piasty? Tam wiedzą wszystko. Piasta leży w samym środku Pandemii. Może dowiedziałbyś się tam, gdzie jest Inos. Stamtąd można dotrzeć wszędzie. Mógłbyś też złożyć wizytę imperatorowi czy czarownicy północy, jeśli to twoja przyjaciółka – Thinal zachichotał. – Albo zapytać imperialnego marszałka, dlaczego jego legiony pomaszerowały na Krasnegar. – Królowa Rasha użyła nadprzyrodzonych mocy przeciw legionistom! Thinal wessał głośno powietrze przez zęby. – Rzeczywiście! Czy sądzisz, że to pobudzi do działania opiekunów? Fakt, że wtargnęła na teren Wschodu? Rapowi z pewnością wydawało się to możliwe, nie wątpił jednak, że każdy uczeń w Piaście zna się na nadprzyrodzonych rozgrywkach politycznych lepiej od niego. Czy jednak Czterech los Inos obejdzie na tyle, by choć ją uratowali, nie mówiąc już o przywróceniu jej tronu? Opiekunowie – trzech czarowników i jedna czarownica – byli nadprzyrodzonymi strażnikami całej Pandemii. Jakimi jednak kierowali się motywami? W tej chwili słońce wysunęło zza horyzontu ognisty palec. Niebo dyskretnie zmieniło kolor na błękitny. – Wróć do Krasnegaru! – warknął Mały Kurczak. – Tam znajdź sobie kobietę. Jego skóra o odcieniu khaki już w tej chwili lśniła od potu. – Chciałbyś się porządnie wytarzać w śniegu, co? Goblin chrząknął. Rap powrócił do odpytywania impa. – A co z baśniowcami? Andor mówił, że żadnego nie spotkał. To znaczy, że Sagom ich nie spotkał, prawda? – Aha. Jest ich już mało – Thinal zatrzymał się i rozejrzał wokół, chudą dłonią osłaniając oczy przed blaskiem słońca. Drugi i trzeci palec były jednakowej długości. Najwyraźniej nic nie dostrzegł, gdyż po chwili ruszył naprzód. – I są niebezpieczni. To podobno łowcy głów – zatrzymał się i zmarszczył brwi. – W Milflorze jest mnóstwo żołnierzy... – Coś nie gra? – zapytał Rap. – Jest tu... coś dziwnego... – Że niby w Kraju Baśni? W jakim sensie? Thinal pogmerał energicznie w swych rozczochranych kudłach. – Nie wiem. Czy Imperium strzegłoby Kraju Baśni tak dokładnie tylko dlatego, że jest tu niebezpiecznie? Po co rozmieszczać żołnierzy, aby pilnowali turystów przed potworami i tubylcami? Wokół Smoczej Ziemi nie ma żadnych posterunków. Rap poczuł przypływ podejrzeń. – Coś dziwnego? W jakim sensie? Czyje to myśli? Sagorna? Andor nigdy o tym nie wspominał. Drapieżna twarz Thinala utraciła nagle wszelki wyraz. – Nic takiego. Po prostu chłopak z miasta robi się w dżungli nerwowy. – No gadaj! – Nic takiego, Rap. – Myślałem, że jesteśmy towarzyszami. Uścisnęliśmy sobie dłonie. – Aha. Przepraszam cię, Rap! Ale to naprawdę nic. Po prostu, kiedy widzę, że coś jest strzeżone, budzą się we mnie złodziejskie instynkty – uśmiechnął się zawstydzony. – Sam wiesz, jaki jestem. – I co? Thinal roześmiał się z zażenowaniem. – Kiedy znajdę się w pobliżu czegoś, co warto zwędzić, odczuwam taki dziwny świąd. Omal nie dostałem świra, kiedy Andor wezwał mnie wtedy w Kinvale. Chciał, żebym gwizdnął pewną broszkę, a ja miałem ochotę kraść wszystko wiadrami i... – Co tutaj warto ukraść? – zapytał Rap. Grdyka w chudym gardle złodzieja podskoczyła w górę. – Niczego takiego nie widzę! Może po prostu zaczyna mi odbijać. Mam trochę stracha! Nie wyglądał jednak na przestraszonego, lecz podekscytowanego. Czyżby wyczuł, że słowo mocy należące do jego towarzysza stało się teraz osiągalne, podczas gdy przedtem tak nie było? Rap nie wyobrażał sobie, by w okolicy mogło się znajdować coś innego, co byłoby warte więcej niż kamienny sztylet. Wzruszył ramionami i ruszył w dalszą drogę. – Chce mi się pić! – poskarżył się Mały Kurczak. Spojrzał z ukosa na Rapa, jak gdyby była to jego wina. – Orzechy kokosowe? – najwyraźniej Thinal trochę rozumiał jego dialekt. Rzecz jasna jednak Darad spędził wśród goblinów sporo czasu. – Z zielonych można uzyskać mleko. Otwiera się je sztyletem. Nie te, które leżą na ziemi. Te na drzewach. – Nie dam rady się na nie wspiąć! – zaprotestował głośno Rap. Mały Kurczak zmienił kierunek i powlókł się ku najbliższym palmom. Zgiął ostentacyjnie potężne ramiona i splunął w dłonie. Z radością witał każdą okazję zademonstrowania niższości Rapa. Tego właśnie spodziewał się ten drugi. – Szybko! – zawołał, chwytając Thinala za kościsty bark, by nie pozwolić mu podążyć za goblinem. – Wyjaśnij mi to! Mały Kurczak upiera się, że jest moim śmieciem, ale... – Och? Masz niewolnika? Rap poczuł, że palą go policzki. – To nie był mój pomysł! Uważa, że ma obowiązek opiekować się mną. Karmić mnie, a nawet ubierać. Ale mało co więcej. Wiem, że będzie mnie bronił w walce. Thinal obrzucił go szelmowskim spojrzeniem. – Kto załatwił impa? Rapa chwyciły mdłości na to wspomnienie. – On. Yggingi wyciągnął miecz i groził mi nim. Małego Kurczaka zignorował. Pewnie dlatego, iż wiedział, że goblinowie nie są niebezpieczni. Mały Kurczak zaszedł prokonsula od tyłu, grzmotnął w niego całym ciałem i obezwładnił go, po czym powoli przerżnął szyję impa kamiennym sztyletem. W tej samej chwili jednak Yggingi usiłował sięgnąć po miecz, który upadł na podłogę. Rap odsunął go kopniakiem. Był więc wspólnikiem morderstwa. – Z tym, że nie wiem czy chciał bronić mnie, czy pomścić wszystkich goblinów, których zabił Yggingi – dodał, parę razy przełknąwszy z wysiłkiem ślinę. – Nie wykonuje moich poleceń. Thinal skinął głową. Spojrzał na piasek, marszcząc brwi. – Nie obszedł się z Daradem łagodnie. To bolało. Wiem o tym! I wszystko dlatego, że nie chciałeś go torturować? – Tak. Darad ma goblinie tatuaże... – Nie mów mi o tym! Thinal skrzywił twarz. – Ale on musi znać odpowiedź! Mały Kurczak czeka na jakiś znak od Bogów, nie wiem jaki. Kiedy go otrzyma, zostanie zwolniony z niewoli i będzie mógł mnie zabić tak powoli i boleśnie, jak tylko zdoła. – To makabryczna banda. – Powinienem to wiedzieć, Rap... ale nie wiem. Darad nie był zainteresowany posiadaniem niewolnika. – Podobała mu się alternatywa? Thinal zadrżał. – Tak. Bogowie! Do tej pory śni mi się po nocach to, co zrobił z tym chłopakiem. Kłopot z Daradem polega na tym, iż on tak często obrywał po łbie, że wiele z jego wspomnień jest dla mnie niejasnych. Dla niego też – zastanawiał się jeszcze przez chwilę. – Zdaje mi się... to może być coś takiego, jak uratowanie ci życia. Tak jest! Nigdy nie pozwól, żeby ocalił ci życie. Rap zaczął się śmiać. Mały złodziej spojrzał zaskoczony. Po chwili zrozumiał, co powiedział, i uśmiechnął się ze smutkiem, ukazując nierówne zęby. Rozmowę przerwał wrzask Małego Kurczaka. Faun i imp podbiegli do miejsca, w którym goblin siedział na piasku u stóp drzewa, przeklinając z przejęciem. Podrapał sobie poważnie brzuch i jedno udo, a do tego wydawało się, że przy lądowaniu zwichnął kostkę. Na szczęście swoje zdanie o palmach wyrażał w dialekcie tak silnie akcentowanym, że był on niezrozumiały nawet dla Rapa. Thinal podszedł do innego, rosnącego w pobliżu drzewa i wspiął się na nie zwinnie niczym wiewiórka. Błyskawicznie dotarł na wierzchołek i zaczął zrywać orzechy. Mały Kurczak ucichł. Goblin spojrzał z niedowierzaniem w górę. Wbił pełen wściekłości wzrok w nikczemnie cherlawego impa. Potem jeszcze bardziej rozjuszony nienawistnym spojrzeniem przeszył Rapa widząc jego głupkowaty uśmieszek. Włamywacze też się czasem przydawali. 4 Po upływie ponad osiemdziesięciu lat, które minęły od chwili, gdy Sagorn odwiedził Kraj Baśni, wspomnienia Thinala uległy osłabieniu. Miał pewność, że Milflor leży na wschodnim wybrzeżu, lecz nie wiedział, czy włóczędzy postępują słusznie, kierując się na północ. W dżungli nie było niczego, co którykolwiek z nich rozpoznałby jako jadalne, przeżuwali jednak orzechy kokosowe i wypijali ich mleko, aż zbierało im się od tego na mdłości. Tęsknili za słodką wodą. Nawet pod palmami było niewiele cienia, a słońce już teraz dawało się okrutnie we znaki. Goblin miał na nogach znoszoną parę mokasynów, które dwa dni temu znalazł dla niego stary Hononin. Mimo to utykał. Opuściło go świadczące o samozadowoleniu beztroskie poczucie wyższości. Może zwichnięta kostka bolała bardziej niż był skłonny przyznać albo cierpiał z powodu tropikalnego klimatu, bądź przerażało go nieznane otoczenie. Możliwe też, że w grę wchodziły wszystkie te trzy rzeczy. Nie był już biegłym przewodnikiem, który ochraniał Rapa w tajdze. Rap również kulał, gdyż cisnęły go pożyczone buty. Półkrwi faunowie nie byli tak odporni na upał, jak na to liczył. Thinal znajdował się w gorszym stanie od pozostałej dwójki. Buty Andora o srebrnych klamerkach były za duże na jego brata nawet wtedy, gdy były nowe, a teraz porozrywały je olbrzymie stopy Darada. Złodziej wyrzucił je po chwili i wlókł się po piachu boso. Jego chude nogi od stu lat nie pracowały równie ciężko. Wydawało się, że przylądek odsuwa się w miarę, jak szli naprzód. Upłynęły godziny, zanim brzeg zakręcił, zwracając się frontem na południe, i Rap zaczął zauważać, że pas dżungli staje się węższy. Dalekowidzenie mówiło mu, że za przylądkiem znajduje się jedynie jeszcze więcej piasku, lecz zasięg tego zmysłu był ograniczony. Wreszcie dżungla znikła, pozostawiając jedynie palmy. Wkrótce jego oczy dostrzegły za ich szeregiem drugą wielką zatokę, równie rozległą i pustą, jak pierwsza. Nie wiedział dotąd, że na świecie jest tyle piasku. Na samym przylądku ustąpił on miejsca skałom. Rap i goblin zwalili się na ziemię i usiedli, opierając się o głazy. Thinal wlókł się kilkaset kroków za nimi. Był już ugotowany i przerobiony na puree, jak powiedziałaby matka Rapa. – Powinniśmy go zostawić! Rap uśmiechnął się, gdyż była to przekonująca próba przemówienia po impijsku, choć z mocnym goblinim akcentem. – Nie możemy tego zrobić! – Dlaczego? On jest gorszym śmieciem ode mnie. – Dlatego, że mógłby się poddać i wezwać Darada. Mały Kurczak spojrzał na niego wilkiem, po czym skinął ze zrozumieniem głową. Ramię Darada wciąż krwawiłoby od ukąszeń psa Rapa, plecy pokrywałyby mu oparzenia, oko zaś miałby zranione palcem goblina. Nawet w dobrym nastroju olbrzym nie byłby pożądanym towarzyszem. Gdyby był rozwścieczony, jego przywołanie byłoby – dosłownie – morderstwem. Thinal dowlókł się do nich i osunął, zmęczony, na ziemię. Otarł się plecami o palmę i wrzasnął, gdy się o nią zadrapał. Rap pozwolił mu chwilę odpocząć. – Tam są góry – powiedział wreszcie. Thinal odwrócił się, by spojrzeć na szczyty, widoczne teraz nad dżunglą. – I co z tego? – Czy przypominasz sobie, żebyś widział je z Milfloru? – Nie. Złodziej otarł sobie czoło kościstym ramieniem i pogrążył się w posępnym milczeniu. A więc do Milfloru było jeszcze daleko. Na północ czy na południe? Wydawało się, że nie sposób tego określić. Rapa już teraz bolały stopy i myśl o pokonaniu jeszcze raz tej samej trasy w przeciwnym kierunku była nie do zniesienia. Postanowił iść dalej na północ. Jeśli linia wybrzeża zawróci na zachód, będzie wiedział, że podjął błędną decyzję. Niedaleko od brzegu znajdowała się rafa. Z przylądka wyraźnie było słychać uderzenia fal oraz widać kolumny piany posuwające się wraz z ich grzbietami. Kraj Baśni byłby wspaniałym miejscem – pomyślał Rap – gdyby mieli wodę, jedzenie i schronienie. Pogrążył się na chwilę w marzeniach o tej plaży, ciepłych falach i pikniku z... z piękną dziewczyną. Boże Kochanków! Jakże jej by się spodobało to miejsce! Głowa opadła mu na bok. Wyprostował ją gwałtownym ruchem. – No to ruszajmy! – podniósł się. Thinal również pogrążył się w drzemce. – Gdzie się tak, kurde, śpieszysz? – warknął. – Muszę odszukać Inos. Imp pogłaskał dłonią piasek. – Siadaj, Rap. Posłuchaj. Wiem, że nie zechcesz w to uwierzyć, ale ci odbiło. Ona jest w rękach czarodziejki i to autentycznej czarodziejki, takiej, która ma cztery słowa! Przebywa gdzieś na drugim końcu Pandemii, na wschodzie lub na północy. Nawet nie wiesz gdzie. Kiedy ją znajdziesz, jeśli w ogóle ci się to uda, będzie już babcią, a ty będziesz starszy od Sagorna. Daj spokój, Rap! Weź na wstrzymanie! – Odszukam Inos! Thinal obrzucił go złowróżbnym spojrzeniem. – Wiedziałem, że jesteś uparty, ale to już czyste wariactwo! Nie wiesz, co mówisz. – Idziesz? – zapytał Rap. – Czy zostajesz tutaj, żeby umrzeć z głodu? Przez chwilę wydawało się, że Thinal zostanie. Nagle Mały Kurczak wstał i przeciągnął się. – Postaraj się teraz bardziej, impie – powiedział, z uwagą cedząc słowa. – A później cię poniosę. Thinal spojrzał na nich spode łba, podźwignął się i zaczął kuśtykać po piasku. Ruszyli na północ. Zostało im jeszcze wiele godzin dnia. Fale posuwały się naprzód, by umrzeć na plaży – jedna za drugą, jedna za drugą... Za zasłoną: Gdy ja z tobą już znikniemy za zasłoną, Wiecznie będzie istniał przed ową oponą Świat, który o nasze istnienie dba tyle, Co morze o muszelkę na brzeg wyrzuconą. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§47, 1879) Przełożył Łukasz Nicpan ROZDZIAŁ II OBŁĘD DNIA DZISIEJSZEGO 1 Inos obudził blask słońca odbijający się w marmurze. Przez chwilę gapiła się tępo na muślinowe zasłony, usiłując oddzielić ich miękką realność od gorzkich snów o namiocie, który dzieliła z Kade podczas długich tygodni podróży przez las. Nagle przypomniała sobie wszystko w przyśpieszonym tempie – śmierć i czary, zdradę i osierocenie. Rzeczywistość nie składała się jednak wyłącznie ze smutku. To był także miękki dotyk nieznanej, jedwabnej koszuli nocnej, cienka jak pajęczyna pościel i łoże mogące pomieścić całą rodzinę wieśniaków wraz z ich inwentarzem, a także okna, w których uwięzione były skrawki zielono-błękitnego nieba. Był już ranek. Musiała przespać całą dobę. Pozostały jej niejasne wspomnienia o tym, jak budziła się w ciemności przestraszona. Stłumiła szybko te myśli. Czy przy łożu nie stała taca z jedzeniem? Inos wsparła się na łokciu i wyjrzała przez zasłony. Nie było tam już jedzenia – o ile w ogóle kiedykolwiek tam stało – dostrzegła jednak mały gong z brązu. Życie w pałacu mogło być przyjemne, lecz skradziono jej królestwo i musi coś zrobić, by je odzyskać. Poza tym nigdy w życiu nie była bardziej głodna. Rozchyliła zasłony, wyciągnęła rękę i uderzyła lekko w gong dłonią. Reakcja była natychmiastowa i niemal zawstydzająca. Przez drzwi wpadła wychudzona kobieta w czerni. Przemknęła po miękkich dywanach i padła na kolana, bijąc pokłony, jak gdyby Inos była Bogiem. – Dzień dobry – odezwała się Inosolan radośnie. – Jest już jutro, prawda? Kim pani jest? Kobieta podniosła się i przysiadła na piętach. Była stara. Jej twarz pokrywały głębokie bruzdy. Spod śnieżnobiałego nakrycia głowy wystawał maleńki kosmyk siwych włosów. Zdeformowane, brązowe palce lśniły od klejnotów, z pewnością więc kobieta nie była pomniejszą posługaczką. Mogłaby być zarządzającą zamkiem, z tym że nie miała kluczy. – Jestem Zana, jeśli łaska, Wasza Królewska Mość. Królewska Mość? Och, ojcze. – Jakie są szanse na dostanie czegoś do jedzenia? – zapytała pośpiesznie Inos. – A może nawet odrobiny gorącej wody? Już od wielu tygodni mniej więcej raz na godzinę obiecywała sobie, że przy najbliższej nadarzającej się okazji weźmie gorącą kąpiel. Oddałaby za nią pół swego królestwa, gdyby dołączono mydło i ręczniki. Przekroczyła mroźne pustkowia wśród potopu wyimaginowanej gorącej wody, lecz nie przyszło jej do głowy, że długo odroczone spełnienie jej marzenia będzie wyglądało w taki oto sposób. Z szacunkiem powiedziono ją korytarzem do łazienki rozmiarów łąki, w której znajdowała się gigantyczna, zielona, marmurowa wanna. Czekała tam ekipa odzianych w czarne, fałdziste stroje dziewcząt, które miały jej usługiwać. Zanim Inos zdążyła wyjaśnić, że świetnie potrafi dać sobie radę sama, w ruch poszły mydło i olejki, wonności, pudry i maści. Była nawet muzyka! Kinvale nie mogło się z tym równać. W świętych księgach podkreślano, że każde dobro zawiera w sobie zło, Inos jednak nie dostrzegała w tej wannie nic złego, poza faktem że była zbyt głodna, aby pozostać w niej przez cały miesiąc. Wreszcie odziano ją w lekkie, fałdziste szaty z jedwabiu barwy kości słoniowej. Jej włosy pokryły koronki, a stopy złociste sandały. Następnie poprowadzono ją jasnymi, przewiewnymi korytarzami ku obietnicy śniadania. Trasa wiodła wzdłuż okien o wysokich łukach. Za nimi rozciągał się widok na wielkie miasto, które opadało – poziom za poziomem – w dół stromego stoku. Widoczne dalej lśniące, niebieskie wody zatoki były usiane żaglami. Krasnegar w porównaniu z tym miejscem wydawał się nędzną dziurą, a jego pałac kurnikiem... To szaleństwo, ale gdyby miała szansę wyboru, bez wahania zdecydowałaby się na tę małą, biedną, arktyczną skałę! Następnie dotarła do ogrodu, okolonego krzewami i wysokim murem. Otaczała go aura tajemniczości. Zwisające nad głową gałęzie rzucały głębokie, czarne cienie na murawę tak gładką, że sprawiała wrażenie zielonego, aksamitnego obrusa. Kwiaty z pewnością zrobiono z jedwabiu lub – być może – pokrytego emalią złota. Niebo miało jaskrawy, błękitny odcień. Słońce gorzało śmiertelnym blaskiem. Szybujące szybko w powietrzu ptaki pyszniły się barwami, jakich Inos nigdy sobie nawet nie wyobrażała. Skoro już mowa o ptakach... ciotka Kade siedziała, niczym gołębica w klatce, w pokrytej groteskową kopułą, marmurowej altance ozdobionej ornamentem utworzonym z krótkich listewek przecinających się pod kątem prostym. Jadła spokojnie brzoskwinie w plasterkach. Złociste koronki skrywały jej śnieżnobiałe włosy; nosiła też biały strój. Inos przypomniała sobie dawne dni, gdy pomagała Ido w pałacowej pralni. Czasami owijały się w białe prześcieradła, by bawić się w złe widma. Nagle Kade podniosła wzrok. W jej wyblakłych, niebieskich oczach pojawiła się ulga. Spróbowała się podźwignąć. – Nie rób tego! – zawołała pośpiesznie Inos. Nachyliła się, by ją ucałować. Obejmowały się przez chwilę. Droga ciotka Kade nie powinna poniewierać się po świecie i przeżywać podobnie złowieszczych przygód, lecz siedzieć sobie wygodnie w Kinvale, gdzie jeszcze przez trzydzieści lat mogłaby się zajmować bezowocnym robieniem na drutach i aranżować po cichu małżeństwa. – Wyglądasz bardzo... skromnie – powiedziała Inos, taktownie nie wspominając o widmach. – Nie czułam się tak od czasu balu maskowego. – Jestem pewna, że tym razem zdobyłabyś główną nagrodę, moja droga. – Dobry humor nie opuszczał ciotki Kade. Dopiero z bliska można było stwierdzić, że jej różowe policzki miały odcień nieco mniej jaskrawy niż zwykle i ciotka nie była w najlepszej formie. – A przynajmniej tytuł zwycięzcy rasy. – Inos wypuściła ją z objęć. – To jest nadzwyczaj miły loch, prawda? – Bardzo elegancki! – teraz z kolei Kade poddała swą bratanicę dokładnym oględzinom w poszukiwaniu oznak znużenia. – Zupełnie jak z bajki. – Angilki by zzieleniał. – Zrównałby Kinvale z ziemią i zaczął od nowa. Jak rozumiem, spałaś dobrze, moja droga? Gdy wzajemna lustracja dobiegła końca, Inos usiadła na krześle, które podstawiła jej jedna z młodych, wysokich służących. – Zapewne tak. Nic nie pamiętam (nie było sensu rozwodzić się nad przelanymi w nocy łzami). – A ty? – Znakomicie. Zaglądałam do ciebie parę razy, ale spałaś jak zabita – stwierdziła ciotka Kade. – Ten melon jest przepyszny – dodała, zmieniając temat. – Kawa – mocniejsza od tej, do której jesteśmy przyzwyczajone, są jednak owoce i ciastka, a ta ryba, choć nie znam jej nazwy... Inos spojrzała na Zanę. – Proszę o wszystko – zdecydowała. Ogród skrywał się w cieniu drzew, których nie potrafiła zidentyfikować. Otaczało go marmurowe okratowanie. Kopuła nieba miała niewiarygodny, kobaltowy odcień, a kwiaty były zbyt olśniewające, by mogły być autentyczne. Nagle, jakby po to, żeby potwierdzić nierzeczywistość scenerii, nad stołem – przed zdumionymi oczyma Inos – zawisło na chwilę coś, co wyglądało jak ozdobiony klejnotami owad. Ledwie zdążyła uznać, że jest to maleńki ptak, gdy stworzenie zniknęło w błysku tęczy. Ponownie przystąpiła do obserwacji. Rozglądała się wokół, starając się dostroić do tego nieziemskiego otoczenia, uwierzyć, że to wszystko prawda, a nie ręcznie podmalowywana litografia w romansie. Ustawiono przed nią nieznane przysmaki spoczywające na talerzach z półprzezroczystej porcelany. Wszystkie były tak smakowite, jak na to wyglądały. Inos nie przestawała jednak martwić się swymi kłopotami. Ojciec nie żyje. Rap nie żyje. Andor okazał się oszustem. Jedna armia okupowała Krasnegar, a druga miała go najechać. Najważniejsi obywatele odrzucili jej pretensje do tronu. I cóż mogła na to poradzić, uwięziona tutaj, na drugim końcu świata? Odziane na czarno dziewczęta zniknęły gdzieś. Zana kręciła się dyskretnie w oddali. – Z pewnością nie możemy się uskarżać na brak gościnności – zauważyła ciotka Kade. W jej oczach błysnęło ostrzeżenie. – Tak, sądzę, że mogłabym się nauczyć to wszystko znosić – mruknęła Inos w przerwie pomiędzy kęsami. Zrozumiała sens słów ciotki: „Skargi mogą zostać podsłuchane”. Jadła szybko. Po raz kolejny pożałowała, że nie słuchała uważniej pana Poraganu, który zanudzał ją przez całe dzieciństwo. Nie przypomniała sobie żadnych wiadomości o Zarku, a jej wiedza o dżinnach zamykała się w jednym porzekadle, które posłyszała w Kinvale: „Prawdomówny jak dżinn”. Jak właściwie należało rozumieć to zdanie? Z każdą z ras kojarzono pewne stereotypy, choć w wielu przypadkach mogłoby one być krzywdzące. Nie umyte dziecko nazywano niekiedy „małym, brudnym gnomem”; mężczyznę określano czasem jako „silnego jak troll”. Na ogół takie powiedzenia należało rozumieć dosłownie – „skąpy jak krasnolud”, czasem jednak miały one wydźwięk ironiczny. „Tajemnica impa” oznaczała coś, co wszyscy wiedzą. „Łagodny jak pijany jotunn?” I jeszcze jedno, które poznała w Kinvale: „Tylko faun by w to uwierzył”. Co więc naprawdę znaczyło „prawdomówny jak dżinn?” Cóż, Inos nie mogła raczej zapytać o to w tej chwili. – Czy... czy rozmawiałaś z sułtanką? – zwróciła się do ciotki. – Nie, moja droga. Spodziewam się jednak, że poinformują ją, iż już się obudziłaś. Ponownie w jej słowach wyczuła jakiś podtekst. Damy w Kinvale szybko uczyły się, jak ukrywać milczące przekazy, zwłaszcza ostrzeżenia, pod pozbawioną znaczenia konwersacją. Ciotka Kade powtórzyła swą przestrogę, że Rasha dysponuje sposobami na zdobywanie informacji. Ktoś zawsze mógł słuchać ich rozmów – w każdym miejscu i w każdej chwili. Inos jadła w milczeniu. Jednak czarodziejka mogła podsłuchiwać również myśli. – Wyobraź sobie, że spałam przez całą dobę! Ciekawe, co też teraz dzieje się w Kras... Och, to było głupie! Uśmiechnęła się do ciotki na znak przeprosin. Dziś w Krasnegarze był pogrzeb króla. Przez chwilę dwie pary oczu – porozumiewały się ze sobą bez słów. To było wyzwolenie. Nie cierpiał już bólu. „We wszystkich rzeczach na świecie Zło i Dobro znajdziecie”. Inos mogła powiedzieć ojcu „do widzenia”. To było najważniejsze. Po to właśnie ona i Kade odbyły straszliwą podróż przez tajgę. Pogrzeby nie były szczególnie istotne. Na ostatnim ważeniu jego duszę spotka powodzenie, a pozostałość połączy się z Dobrem. Król Holindarn nie zostawi po sobie złego widma, które straszyłoby po świecie. A Inos złożyła mu obietnicę. Spróbowała się uśmiechnąć. – Miałam oczywiście na myśli politykę. Co też dzieje się teraz w krasnegarskiej polityce? Kade szarpała się ze śnieżnobiałą, lnianą serwetką. – Jedne Moce to wiedzą! Jeśli doktor Sagorn miał rację, impowie uciekną, zanim przybędą jotnarowie. Możliwe, że już przeszli przez groblę. Nie wyglądała na zadowoloną z takiej perspektywy, lecz fakt, że w ogóle zechciała przyznać, iż myślała o podobnych sprawach, świadczył o odczuwanym przez nią niepokoju. Jeśli imperialni żołnierze odeszli, krasnegarscy impowie i jotnarowie w każdej chwili mogli się rzucić sobie do gardeł. Gdyby walka była uczciwa, jotnarowie zapewne zwyciężyliby bez trudu, z pewnością jednak taka nie będzie, gdyż legioniści, jako impowie, niewątpliwie zechcą przed odwrotem ostro powalczyć. A gdy wreszcie przybędą jotnarowie z Nordlandu, by osadzić jarla Kalkora na tronie jej ojca – na jej tronie! – szala zwycięstwa przechyli się na drugą stronę. Albo też impijska część populacji mogła uciec wraz z imperialnym wojskiem, niczym tragiczna grupa uchodźców. Albo impowie mogli wygnać jotuńską społeczność z miasta. Rozdzielone rodziny, przyjaciele zamienieni we wrogów... albo... albo... Inos zdała sobie sprawę, że przestała jeść. Ręce nie mogły dostarczać jedzenia do ust, gdyż zęby miała zaciśnięte. – Obiecałam ojcu, że zrobię, co będę mogła! Muszę tam wrócić! – Jestem pewna, że sułtanka Rasha z chęcią posłuży nam radą – odparła z namaszczeniem Kade. – A być może nawet udzieli wsparcia. Nam? Mnie! Inos wróciła myślą do niezwykłych scen, które rozegrały się wczoraj. – Nie jestem pewna, czy podoba mi się myśl o całkowitej zależności od przychylności byłej wszetecznicy. – Inos! – Czy wątpisz w to, że słowa... no... jego... – Pani Zana mówi o nim „Wielki Mężczyzna”. – Dziękuję. Czy wątpisz, że słowa Wielkiego Mężczyzny były prawdziwe? – Nie sądzę, byśmy, jako goście, powinny dawać wiarę wulgarnym plotkom! – ciotka Kade przybrała bardzo afektowany wyraz twarzy, który Inos znała i którego nie znosiła. Często widywała go podczas pierwszych miesięcy pobytu w Kinvale, ostatnio jednak zdarzało się to rzadziej. – Pozostaje faktem – ciągnęła Kade – że jesteśmy jej gośćmi. – Jestem królową Krasnegaru! – Nie, nie jesteś! Rościsz pretensje do tronu, a to nie to samo. Wiesz o polityce nie więcej niż ja, i nie skrywasz w zanadrzu armii. Jej Sułtańska Mość uratowała nas przed impami i obdarzyła swą wspaniałą gościnnością. Zatem musimy ufać jej rozsądkowi i dobrym intencjom. Kade wypiła łyk kawy, jak gdyby uważała sprawę za rozstrzygniętą. Inos wznowiła posiłek, demonstrując spokój, co okazało się nadspodziewanie trudne. – Ponadto – dodała Kade – podczas ostatniego spotkania nie zrobiłaś zbyt wiele, by zdobyć jej sympatię. Przypomniawszy sobie awanturę, do jakiej doszło na szczycie wieży, Inos poczuła przerażenie. Krzyczała? Sprzeczała się? Boże Głupców! – Nie! Nie przyniosłam ci zaszczytu, droga ciociu! Kade uśmiechnęła się z aprobatą, widząc ten przejaw skruchy. – Jej Sułtańska Mość zdaje sobie sprawę, że byłaś podenerwowana. Przecież zaprowadziła cię potem do magicznego zwierciadła. Inos skinęła głową, przeżuwając kolejny kęs. – Przypuszczam, że powinnam się cieszyć, iż nie wtrąciła mnie do lochu. Albo nie zamieniła w żabę. – Nic z tych rzeczy! Jestem przekonana, że krótki liścik z przeprosinami byłyby mile widziany i z pewnością na miejscu. Poza tym, możemy tylko czekać, aż Jej Sułtańska Mość zechce zaszczycić nas audiencją. Kade otarła wargi serwetką. Spojrzała na stół, by się upewnić, że niczego nie pominęła. Westchnęła z zadowoleniem. Z pewnością zasłużyła na odpoczynek po tych straszliwych tygodniach konnej jazdy w podbiegunowym chłodzie. Było nawet zrozumiałe, że kobieta w jej wieku chętnie zdecydowałaby się na ustabilizowany tryb życia i nacieszyłaby trochę spokojem, Inos to jednak nie dotyczyło. Ma napisać liścik z przeprosinami, jak niegrzeczne dziecko? Cóż, tak jest. Chyba będzie lepiej, jeśli to uczyni. Duma byłaby w tej chwili zbyt kosztownym luksusem, a ona zachowała się nietaktownie. Ma siedzieć i nic nie robić? Niemożliwe! – Co właściwie zdarzyło się później? – Inos zmarszczyła brwi. – Od momentu, gdy zajrzałam do magicznego zwierciadła, wszystko wydaje mi się bardzo zamglone. – Wprowadziła cię w lekki trans, moja droga – odparła Kade. – I odesłała nas obie na spoczynek. Książę Azak odprowadził cię osobiście, jak pamiętasz. – Prawie nie pamiętam. Czy ona... cofnęła to, co z nim zrobiła? Kade skinęła głową. Jej gest dotyczył zapewne krzewu o fioletowych kwiatach, który rósł tuż za altanką. – Sprawiał wrażenie, że całkowicie wrócił do siebie. Był odrobinę podenerwowany, to wszystko. Jakiego rodzaju kobietą była ta Rasha? Torturowała w barbarzyński sposób Azaka wprost na oczach Inos. Kryła się w tym jakaś tajemnica, która... – Wielcy Bogowie! Co to jest! Jej ciotka zachichotała, jak gdyby czekała na to pytanie. – Ananas gotowany z curry. Pytałam o to. Prawda, że smaczny? Inos pociągnęła łyk wywaru o pomarańczowej barwie. Zamrugała powiekami, by usunąć łzy z oczu. – Powinien być na nim znak ostrzegawczy. Mmm. Tak, niezłe, gdy nie bierze cię z zaskoczenia. Co to jest ananas? – Chyba jakiś owoc. – Naprawdę? – Jestem pewna, że nasz pobyt tutaj okaże się bardzo pouczający. Podróże niesamowicie poszerzają horyzonty. – Raczej poszerzają w talii. Inos spróbowała czegoś, co smakowało jak orzechy. To prawda, że Rasha okazała jej o wiele więcej wyrozumiałości niż nieszczęsnemu Azakowi. O ile wierzyć w to, co mówiła, była nieprzychylnie nastawiona do mężczyzn. Wszystkich mężczyzn. Do jakiego stopnia można zaufać czarodziejce? – Czy sądzisz – zapytała Inos – że naszej królewskiej gospodyni mógłby spodobać się pomysł, by w Krasnegarze panowała królowa? Kade skinęła niezobowiązująco głową. – Zwłaszcza jeśli jotuńscy mężczyźni byliby temu przeciwni? – Być może, moja droga. – A więc... jeśli Jej Sułtańska Mość wybaczy mi, że tak na nią krzyczałam... będziemy mogły ją poprosić, by zaczęła od przepędzenia kohort imperatora? Przypuszczam, że dobra czarodziejka potrafiłaby tego dokonać? Dwa tysiące ludzi? – Sądzę, że tak. Według poetów czarownik Quarlin pokonał trzy armie w pojedynkę. Mówią też, że Inisso wzniósł swój zamek w pięć godzin. Kade wyglądała na zadowoloną z tego, że przypomniała sobie tak wiele z bardzo dawno pobieranych nauk. – A więc dobrze! Rasha może przegnać impów, a jeśli nadpłynie Kalkor ze swymi piratami, to czy ich również potrafi przepędzić? Kade wydęła wargi. – Z pewnością możemy ją o to zapytać, moja droga. – A wtedy pozostanie nam tylko przekonanie samych mieszczan, by mnie zaakceptowali! Być może fakt, że jedynie cudem udało się im wyplątać z gorszej kabały, przestraszył ich do tego stopnia, że okażą rozsądek? Inos przez chwilę zastanawiała się nad tym programem. Z jakichś względów nie odniosła wrażenia, by poprawiał on jej sytuację. Wydawało się, że tkwi w martwym punkcie. – A kiedy wyjaśnię, że nie chciałam sprowadzać legionistów... – ponownie przerwała. – Oczywiście odpowiedni mąż, jak sądzę, nadal byłby istotnym czynnikiem – przyznała ze smutkiem. Zalała ją zimna fala żalu, gdy pomyślała o Andorze – nie prawdziwym, rzecz jasna, lecz takim, jakim się jej wydawał. Problem męża nie miał zniknąć. Nagle zdała sobie sprawę, że jej ciotka nie wznosi okrzyków radości ani w żaden inny sposób nie okazuje patriotycznego entuzjazmu. Inos spojrzała na nią ze złością. Kade niestety nie uważała polityki za zajęcie odpowiednie dla dam z wyższych sfer. Inos wzięła nóż do obierania owoców i sięgnęła ręką na drugą stronę stołu, by uderzyć nim swą zaskoczoną towarzyszkę w oba ramiona. — Księżno Kadolan, niniejszym mianuję cię naszym królewskim kanclerzem, szambelanem, seneszalem i... dobra, na dzisiaj wystarczy. W ciszy, która zapadła, usłyszała chłopięcy głos: „A ja będę ochmistrzem i koniuszym jednocześnie...” Och, Rap, Rap! Kade zmarszczyła brwi, widząc podobną płochość. – Jeśli mianowałaś mnie swym głównym doradcą, królowo Inosolan, w takim razie radzę ci, byś powściągnęła swe ambicje do chwili, gdy skonsultujesz się z sułtanką Rashą. – A czemuż to? – Cóż, mimo że Krasnegar nie leży w Imperium, sądzę, że istnieje zasada zabraniająca używania magii przeciwko armii imperatora. Usiadła z powrotem na krześle. Wydęła wargi, jak gdyby czuła się poirytowana, że musiała ujawnić choć tyle inteligencji. Niestety, w tych rzadkich przypadkach, gdy Kade wygłaszała zdecydowaną opinię na jakikolwiek temat, była to nieodmiennie opinia trafna. Rap również mówił coś w tym sensie. Niech to Zło porwie! – Tron należy mi się tytułem urodzenia! – Inos uderzyła pięścią w stół. – I pragnę go! Nie dlatego, że sądzę, iż być królową Krasnegaru to jakiś cudowny zaszczyt, ale dlatego, że tak każe mi obowiązek! Obiecałam to ojcu! Bogowie! Gdyby zależało mi tylko na wygodnym życiu, z pewnością wybrałabym Kinvale albo nawet Arakkaran. Dlaczego miałabym chcieć mieszkać w tundrze? Wiesz o tym, ciociu! Mam w żyłach królewską krew. To przepustka do każdej niemal szlacheckiej rodziny w Imperium. – Inos! Cóż to za odrażająca... – To prawda i ty o tym wiesz! Mogłabym z łatwością znaleźć sobie jakiegoś durnego, arystokratycznego męża, osiedlić się gdzieś, utyć, narodzić dzieci i spędzić resztę życia w luksusie – gdyby zależało mi tylko na wygodzie. Ale nasza rodzina zawsze zapewniała Krasnegarowi uczciwe, sprawiedliwe rządy. Może impowie i jotnarowie nie koegzystują w pokoju, ale przynajmniej pozwalają sobie nawzajem żyć. Z reguły rozstrzygają swe kłótnie za pomocą pięści, a nie mieczy. – Tak, moja droga, ale... – Ale gdy zabraknie naszej dynastii, imperator oraz jarlowie z Nordlandu będą się czuli zobowiązani do ochrony swych pobratymców i wkrótce zacznie się wojna. O ile już to nie nastąpiło! A czym się to wszystko skończy? Jeśli nordlandzcy jotnarowie odniosą zwycięstwo w Krasnegarze, impowie mogą poszukać zemsty na innych jotnarach, gdzie tylko zdołają ich znaleźć, a choćby garstkę można było napotkać na wszystkich wybrzeżach Pandemii. Jeśli zaś wygrają impowie, Nordlandczycy mogą wznowić swe pirackie napady, jak to się od czasu do czasu zdarzało przez całe dzieje. Zresztą na małą skalę trwały one nieustannie. Kłopot w tym, uznała rozgniewana Inos, że ją oszukano. Gdyby była chłopcem, uczono by ją polityki, strategii i taktyki. Nie wysyłano by jej na kursy szycia do Kinvale, lecz na lekcje szermierki. Mogłaby nawet uczęszczać do Imperialnej Akademii Wojskowej w Piaście. Jej ojciec spędził tam trochę czasu. Nie śpiewanie madrygałów, lecz musztrowanie żołnierzy! Nie dystyngowana sztuka konwersacji, lecz intrygi, machninacje i pozbawione skrupułów spiski! To były rzeczy, których potrzebowała! Nie wiedziała nic o czarach, imperialnej polityce czy stosunkach pomiędzy Arakkaranem a Imperium. Nie była nawet do końca pewna, gdzie leży Arakkaran. W Zarku, oczywiście, ale gdzie był ten Zark? Z prawej strony na dole mapy, podczas gdy Krasnegar znajdował się z lewej na górze... panie Poraganu, dlaczego nie zmusiłeś mnie, bym słuchała uważniej? – Nie jesteś jeszcze pełnoletnia, moja droga. – Jestem królową! – Nie zachowujesz się jak królowa – skarciła ją ostro Kade. – W tej chwili bez grosza przy duszy schroniłaś się w bardzo odległym kraju. Sułtanka Rasha stanowi dla ciebie jedyną nadzieję. A nawet jeśli jest skłonna pomóc ci, tak jak obiecała, dobre maniery wymagają, abyś okazała godziwą wdzięczność za to, co już uczyniła, a także odczekała należyty czas, zanim zaczniesz zawracać jej głowę. Inos przeszyła ją wściekłym spojrzeniem. Jej ciotka odwzajemniła się tym samym. Z reguły łagodne i raczej załzawione oczy Kade potrafiły niekiedy przybierać naprawdę lodowaty wyraz. Nagle Inos znalazła się z powrotem w Kinvale, W jego znacznie wspanialszej wersji. Była niepełnoletnia, to prawda. Nie miała grosza przy duszy, to również prawda. Była bezradna. Nie miała żadnego przyjaciela... Wtem w jej głowie zaczęła kiełkować interesująca myśl. Nie wszystkie umiejętności, które zdobyła w Kinvale, były całkowicie bezużyteczne. Teraz mogła nadejść odpowiednia chwila, by wykorzystać niektóre z nich. Była tu jedna osoba, która z pewnością wiedziała znacznie więcej od Inos o magii, polityce i ich niebezpiecznych powiązaniach, nawet jeśli była w głębi duszy barbarzyńcą. „Jeśli nie będziesz pytać, niczego się nie dowiesz”. Na Zło! To jedna z wielu licznych, małych maksym Rapa. On znał więcej przysłów niż było ryb w morzu... Zapomnij o Rapie! Rzecz w tym, że Azak – gdyby tylko zechciał – mógł się stać wartościowym, bezinteresowym doradcą. Jego opinie na temat Rashy z pewnością okazałyby się bardzo pouczające. Było oczywiste, że tych dwoje nie darzy się miłością. Inos sądziła też, że wie, jak w podobnych przypadkach dostarczyć odpowiedniej motywacji. W Kinvale nie udzielano oficjalnych lekcji w tej sztuce, lecz w praktyce była ona ważniejsza od wszystkiego, co znajdowało się w programie. Kade mogła tego nie pochwalić, zwłaszcza gdyby podejrzewała, że Rasha nie będzie zadowolona. Inos podjęła decyzję. – Jestem prawowitą królową Krasnegaru! Skradziono mi królestwo i przysięgam na wszystkich Bogów, że uczynię... – Inos! – głos Kade zabrzmiał jak szczęk miecza uderzającego o zbroję – groźne echo jej jotuńskich przodków. – Nie kuś Zła! Nakreśliła znak świętej równowagi. Inos przeszyła ją upartym spojrzeniem. Cóż, nie powie tego na głos. Niemniej, taki właśnie był jej zamiar. Uczyni wszystko! Gdy wciąż milczała, Kade uspokoiła się. Natychmiast zaczęła przepraszać bratanicę za niestosowny wybuch gniewu. – Musisz się nauczyć panować nad swą impulsywnością, moja droga – powiedziała z wyrzutem. Impulsywnością? Tylko zaczekaj! – Czy zwrócisz się w moim imieniu do sułtanki, ciociu? Kade westchnęła. – Jeśli sobie życzysz. A Inos odszuka Wielkiego Mężczyznę. 2 Skreśliwszy pośpiesznie kilka słów do sułtanki Rashy z przeprosinami za wczorajszy wybuch złości, Inos przekazała materiały piśmienne Kade. Zasiadły do pisania listów w doprawdy uroczym salonie ozdobionym freskami wyobrażającymi kwiaty i pnącza. Wielkie okna wychodziły na dającą chłód zieleń ogrodu, na jego fontanny i zmysłowo jaskrawe kwiaty. Zana była niezmiernie zdumiona, gdy jej podopieczne poprosiły o papier i atrament. Jej zdziwienie było tak silne, że Inos z miejsca uznała, iż z pewnością jest ona analfabetką. Upłynęło trochę czasu, zanim dostarczono potrzebne artykuły, Inos jednak ostatecznie wykonała swe zadanie. Zdołała też przekonać samą siebie, to robi to z własnej, nieprzymuszonej woli. Kade zaczęła pisać notatkę z prośbą o audiencję u sułtanki. Znając ją, można było mieć pewność, że zajmie jej to przynajmniej godzinę. Wydawało się, że warto by było zbadać trochę okolicę. Gdyby Inos przypadkowo zabłądziła i jakimś trafem znalazła się w pobliżu sułtana, kto wie, do jakich interesujących konwersacji mogłoby dojść? Wyśliznęła się cicho na korytarz. Nie była zbyt zaskoczona, gdy zmaterializowała się przed nią Zana. A więc pilnowały ją teraz dwie strażniczki, w miejsce jednej? – Czy Wasza Królewska Mość czegoś sobie życzy? Zana zbliżała się do starości. Jej twarz przypominała spieczony słońcem pustynny krajobraz. Spojrzenie jej oczu barwy piersi rudzika było wciąż ostre jak nóż. Spojrzała w dół, na Inos, nie mrugając powiekami. – Ach, więc tutaj pani jest! – odezwała się uprzejmie Inos. – Małe liściki są odpowiednie dla dam, ale nie dla panów. Zastanawiam się, czy mogłaby pani przekazać wyrazy mego szacunku... Wielkiemu Mężczyźnie... i poinformować go, że przy najbliższej sposobności gorąco pragnę złożyć mu wizytę? O ile Zana faktycznie była analfabetką, to ustne przekazy z pewnością wydawały się jej czymś naturalnym. Dżinnija uśmiechnęła się. Jej uśmiech był niepokojąco rozumny. Świadczyło to, że Inos okazała znacznie mniej subtelności niż się jej zdawało. Z drugiej jednak strony, nie wydawał się szczególnie złowieszczy. – Dopilnuję, by wieczorem, gdy tylko wróci, otrzymał tę wiadomość, pani. Górna część jej wysokiej postaci zakołysała się do przodu, jak gdyby uderzył w nią niewidzialny wiatr. – Jest pani zbyt uprzejma! Inos odwzajemniła ukłon i cofnęła się, nadal zdecydowana wyruszyć na wyprawę badawczą, i to w pojedynkę. Przeszła jakieś sześć kroków, gdy usłyszała suchy, starczy głos. – To nie jest Imperium, pani. Inos zatrzymała się i odwróciła. – To oczywiste – rzekła. – Te apartamenty są bardzo rozległe. Wasza Królewska Mość. Bardzo łatwo w nich zabłądzić. Może przynajmniej Vinisha mogłaby służyć pani za przewodniczkę? Zana strzeliła palcami, czym natychmiast przywołała jedną z młodszych dziewcząt. Był to pokaz kuglarstwa, którego prześcignięcie byłoby trudne nawet dla samej Rashy. Vinisha nie była starsza od Inos i nie przewyższała jej wzrostem. Była niska, jak na dżinniję. Miała na sobie standardowy czarny strój, łącznie z chustą okrywającą włosy. Odsłaniał on jedynie dłonie i twarz. Ta druga, już wcześniej różowa, zarumieniła się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna czekała na decyzję Inos. – Oczywiście – odparła ta radośnie. Oferowano jej łapówkę w postaci szansy na zadanie pytań Vinishy, którą niewątpliwie wybrano ze względu na jej dyskrecję. Była to jednak uczciwa transakcja, a w gmachu tych rozmiarów przewodniczka na pewno okaże się użyteczna. – Jeśli ciotka będzie o mnie pytać, proszę ją poinformować, że wkrótce wrócę – powiedziała Inos. Przez całe życie najbliższymi przyjaciółkami Inosolan były dzieci sług jej ojca. W Kinvale z łatwością zaprzyjaźniała się ze służącymi, dopóki Kade nie przekonała królewny, że będzie dla nich korzystniej, gdy przestanie to robić. Sądziła, że potrafi sobie poradzić z Vinishą lepiej niż się tego spodziewała Zana. – Chciałabym obejrzeć gościnne apartamenty – oznajmiła Inos, krocząc zamaszyście szerokim korytarzem. – Nie, idź, proszę, obok mnie. Vinisha przesunęła się posłusznie do jej boku. Miała piękną twarz, a jej ruchy były pełne gracji. Inos wiedziała, że nigdy nie zdoła się tak poruszać. Nawet na łyżwach. – Czy jest tu coś wyjątkowego, na co powinnam zwrócić uwagę? – zapytała. – Jakieś piękne dzieła sztuki? W korytarzach nie było widać nic szczególnie ciekawego, chyba żeby uznać za takie świetliki z barwionego szkła. Vinisha miała zakłopotaną minę. – Nie, pani. – W takim razie, gdzie najlepiej się udać? Ile jest tutaj pokojów? – Nie wiem, pani – odparła jeszcze bardziej zakłopotana Vinisha. Nie wybrano jej ze względu na dyskrecję, lecz na głupotę. Inos westchnęła. – Suł... w pałacu z pewnością przyjmuje się mnóstwo gości? Vinisha spojrzała przelotnie na Inos, lecz natychmiast ponownie skierowała wzrok wprost przed siebie. Było w nich, rzecz jasna, widać zakłopotanie, lecz teraz również niepokój. – Nie wiem, pani. Inos pozwoliła, by zostały za nimi dwa poprzeczne korytarze oraz jedna duża komnata, zanim podjęła kolejną próbę. – No więc – odezwała się tonem tak radosnym, na jaki tylko było ją stać. – To są dość rozległe apartamenty, jak na potrzeby gości. – To normalnie nie są pokoje gościnne, Wasza Królewska Mość. Tu mieściła się rezydencja księcia Hakaraza. – Mieściła się? – Tak, pani. On zmarł nagle. – Jakie to smutne! Czy to był bliski krewny... Wielkiego Mężczyzny? – Brat. – Tragiczne! Czy to zdarzyło się niedawno! – Zaledwie kilka dni temu. – Vinisha nie miała oporów przed rozmową, gdy tylko dotyczyła ona tematu, który rozumiała. – Jego pokoje i dobytek nie zostały jeszcze przydzielone nikomu innemu, pani Zana uznała więc, że sprawi nam przyjemność podejmowanie dam z królewskiej rodziny. Inos zatrzymała się na skrzyżowaniu korytarzy, po czym ruszyła ku ocienionemu krużgankowi, sąsiadującemu z kolejnym ogrodem. Prowadził on do szerokich schodów. Vinisha szła u jej boku. Grupa odzianych w czerń kobiet ustąpiła im z drogi. Dygnęły wszystkie. Stopnie były szerokie, wyrzeźbione we wspaniałym, czarno-białym kamieniu. Ściany wzniesiono z niczym nie przyozdobionego białego marmuru. Inos tak już się przyzwyczaiła do tego materiału, że niemal nie zwróciła na to uwagi. – A kim dokładnie jest pani Zana? – Najstarszą siostrą Wielkiego Mężczyzny. Inos, która znajdowała się już w połowie drogi w górę schodów, spojrzała z zaciekawieniem na swą towarzyszkę. – A więc jest księżniczką? Vinisha ponownie zrobiła zakłopotaną minę. Inos czekała cierpliwie. Gdzieś z przodu słyszała słabe głosy. – Nie jestem pewna, co to takiego księżniczka, Wasza Królewska Mość. Jak powiedziała Zana, to nie było Imperium. – W takim razie kim jest córka sułtana? – Kobietą, pani. Ta rozmowa wydawała się bezsensowna. Schody wiodły do kolejnego korytarza, w którym znajdowały się wielkie, zwieńczone łukami okna. Inos dostrzegła oszałamiającą panoramę miasta i zatoki, nie była jednak w nastroju do podziwiania scenerii. Była zbita z tropu i bardzo nie chciała tego okazać. – Zana wygląda na wystarczająco wiekową, by być matką Azaka, a nawet jego babką – zauważyła Inosolan. Ta uwaga nie wywołała żadnej reakcji, najwyraźniej więc w owej sytuacji nie było nic szczególnego. Na następnym skrzyżowaniu Inos zatrzymała się, po czym ruszyła w poszukiwaniu głosów. – W takim razie jakim tytułem należy się do niej zwracać? – Po prostu „pani Zana” albo „pani”. Kolejny zakręt przybliżył je do źródła głosu. Było tam też więcej okien, za którymi rozciągał się widok na rozległy park. W oddali Inos dostrzegła mężczyzn jeżdżących na koniach. To było naprawdę obiecujące! – Och, ubóstwiam konie! Czy umiesz jeździć konno, Vinisho? Dziewczyna rozwarła swe piękne oczy tak szeroko, jak to tylko było możliwe. Inos westchnęła po raz kolejny. Odwróciła się gwałtownie od okna i ruszyła naprzód, starając się zachować dostojny krok. Wróciła do kwestii osobistych, gdyż wydawało się, że do nich ogranicza się zakres możliwości jej towarzyszki. – Czy ona jest mężatką? To znaczy Zana. Pełne zakłopotania potrząśnięcie głową. – O ile mi wiadomo, to nie, Wasza Królewska Mość. – To dziwne. Wydaje się taka... macierzyńska. – Och, tak! Urodziła pięciu synów. Inos otworzyła usta z wrażenia. – A ile córek? Dżinnija zaczerwieniła się i nic nie odpowiedziała. Najwyraźniej było to niestosowne pytanie. Wyobrażenie Inos o Arakkaranie jako większym i bogatszym od Kinvale waliło się w gruzy. – Ale nigdy nie wyszła za mąż? Kto był ich ojcem? Vinisha w zamyśleniu zmarszczyła brwi. – Nie jestem pewna, pani. Zapewne więcej niż jeden mężczyzna. Niech mnie Dobro ma w swej opiece! Co by na to wszystko powiedziała Kade? Mijały teraz drzwi, które prowadziły do wspaniałych sypialni – przestronnych, wyposażonych w piękne meble. Łoża były bardzo duże i wyglądały na wygodne. Nawet w Kinvale nie można by znaleźć wspanialszych. Najwyraźniej zmarły książę Hakaraz był bardzo ważną osobistością. Korytarz kończył się kolejnymi drzwiami, teraz uchylonymi. Dobiegały zza nich głosy śmiejących się i bawiących dzieci. Klasa szkolna? Inos zawahała się. Nagle poczuła opory przed otwarciem tych drzwi. Bała się tego, co mogła tam ujrzeć. Najwyraźniej było tam wiele dzieci. Słyszała też głosy kobiet. Płacz niemowląt? Czyżby pokój dziecinny? – Przypuszczam, że gdybym chciała pojeździć konno, można by to załatwić? Dla gościa? Inos uchwyciła się jedynego atrakcyjnego pomysłu, który zrodziła ta oszałamiająca wyprawa. Na twarzy Vinishy pojawiła się rozpacz. – Pojeździć, Wasza Królewska Mość? Na koniach? Ale... – Ale co? – warknęła Inos. – Musiałaby pani wyjść! – Wyjść z czego? – Z tej rezydencji. Inos odetchnęła głęboko. – Rezydencji księcia Hakaraza? Vinisha skinęła energicznie głową z wyrazem ulgi na twarzy. – Chcesz powiedzieć, że ty tego nie robisz? Nie wychodzisz stąd? Nawet do innych części pałacu? Nigdy? Każde pytanie wywoływało gwałtowne potrząśnięcie głową Boże Miłosierdzia! Nagle przypomniały się jej usłyszane wcześniej słowa. – Powiedziałaś „dobytek”! „Przydzielone”? Byłaś... Nie chodziło ci... Mówiłaś o sobie! Przydzielono cię mu? Vinisha z powagą skinęła głową. Wydawała się bardziej zdezorientowana i zaniepokojona niż kiedykolwiek dotąd. Inos poczuła, że jej twarz płonie. Z nich dwóch, to ona musiała być teraz bardziej czerwona. – Jakie dokładnie obowiązki pełniłaś u księcia Hakaraza? – Dokładnie? – Nie! – odparła pośpiesznie Inos. – W sensie ogólnym. Szeroki uśmiech ulgi przywrócił twarzy Vinishy jej zwykłą, młodzieńczą urodę. Dziewczyna dotknęła ręką drzwi. – Czy zechciałaby pani zobaczyć moje dziecko? – zapytała z nadzieją w głosie. 3 Inos znalazła wreszcie główne drzwi bez konieczności zadawania pytań. Były zamknięte, a spojrzenie przez okno uświadomiło jej, że na zewnątrz stoją uzbrojeni strażnicy. To, co uważała za cały pałac stanowiło w rzeczywistości jedynie pomniejszą rezydencję, przydzieloną zmarłemu Hakarazowi, a był on tylko jednym z młodszych książąt, co wiedziała nawet Vinisha. Kompleks pałacowy najwyraźniej przewyższał miasta Krasnegar i Kinford razem wzięte. Inos wróciła do Kade w posępnym nastroju. Ciotka z radością oglądała nieznane kwiaty w jednym z otoczonych murem ogrodów. W miarę upływu dnia jej nastrój pogarszał się. Obie mogły swobodnie radować się wszystkimi wygodami swych apartamentów, lecz nie mogły ich opuścić bez pozwolenia Wielkiego Mężczyzny. Mogłoby to być też, rzecz jasna, pozwolenie sułtanki Rashy, lecz Zana zdecydowanie odmawiała rozmowy o czarodziejce. Nie chciała też wiele powiedzieć o Wielkim Mężczyźnie. Kiedyś Inos uważała Kinvale za więzienie. To miejsce – choć zapewne nawet bardziej luksusowe – było nim w jeszcze większym stopniu. Liścik do Rashy pozostał bez odpowiedzi, natomiast Zana wyjaśniła Inos cierpliwie, że Wielki Mężczyzna najprawdopodobniej wyruszył na polowanie, nie otrzyma więc wiadomości od niej, dopóki nie wróci o zachodzie słońca. Pytania o Azaka i Rashę – jak długo trwa już panowanie każdego z nich, jakie łączy ich pokrewieństwo i co sądzą na ich temat ludzie – spotykały się z uprzejmą odmową odpowiedzi. Nawet Kade zaczynała sprawiać wrażenie zaniepokojonej. Jej radosna gadanina o tym, jak bardzo się cieszy z możliwości odpoczynku po trudach długiej podróży przez tajgę, zaczynała brzmieć niezbyt szczerze. Dzień stał się nieznośnie upalny. Inos pozwoliła sobie na kolejną długą kąpiel, uznawszy, że ma do nadrobienia kilka tuzinów zaległych. Kade eksperymentowała z wielką rozmaitością słodyczy oraz nieznanych potraw. Inos doliczyła się w „rezydencji” czterdziestu kobiet: niektóre były stare, a inne zaledwie osiągnęły dojrzałość. Uprzejme, czarujące i całkowicie niezdolne do rozmowy o czymkolwiek poza sobą, swymi dziećmi oraz ekscytującą perspektywą, że w niedalekiej przyszłości wejdą w skład dobytku jakiegoś innego księcia. Vinisha nie była wcale głupia, lecz po prostu typowa. Inos próbowała też policzyć dzieci, ale straciła rachubę przy trzydziestu kilku. Zana przyznała, że nie wie, ilu jest w pałacu książąt. Powiedziała, że setki, jeśli policzyć wszystkie dzieci płci męskiej. Dorosłych... może ze stu? Każdy mężczyzna królewskiej krwi, któremu wysypały się już wąsy, był dorosły i miał własną rezydencję. I nawet przydzielano im kobiety. To nie było Imperium! Na wszystkich Bogów, to nie było Imperium! – Dżinnowie są gorsi od jotnarów! – napadła na Kade Inos, gdy tylko na kilka minut zostały same. Księżna spojrzała na nią z wyrzutem w swych jasnoniebieskich oczach. Zamrugała powiekami. – Od krasnegarskich jotnarów, być może. Nie jestem jednak pewna co do nordlandzkich. Inos przypomniała sobie opowieści o jarlu Kalkorze i zmieniła pośpiesznie temat. Tuż po zachodzie słońca podekscytowana Zana poinformowała Inos, że Wielki Mężczyzna otrzymał wiadomość i rankiem złoży jej wyrazy uszanowania. Wydawało się to obiecujące, choć niezrozumiałe. Chyba to gość powinien składać wyrazy uszanowania gospodarzowi? Po chwili zastanowienia Inos udała się do Kade i poinformowała ją o umówionym spotkaniu. Utrzymanie tego w tajemnicy równałoby się przyznaniu, iż Kade ma nad nią władzę, a Inos zdecydowała, że teraz jest królową i przewyższa ją rangą. Kade zachwyciła się jedynie, jak to miała w zwyczaju, i nie pytała, dlaczego bratanica nie zasięgnęła jej rady, co wywołało u tej drugiej irytujące poczucie winy. W kilka minut później Zana odwiedziła je, przynosząc informację, iż są tego wieczoru zaproszone na uroczystą kolację, co najwyraźniej stanowiło niezwykły zaszczyt. Jeśli formalna prezentacja miała mieć miejsce jutro rano, kolacja powinna chyba odbyć się później? To nie było Imperium. Inos sprawiła sobie trzecią kąpiel i z radością pozwoliła się ubrać w jeszcze delikatniejszą i cieńszą suknię. Z niepewnością zgodziłaby się, aby założono jej na włosy mantylkę, potem jednak dziewczęta wyciągnęły kwef, który miał zakryć całą jej twarz poniżej oczu. Inos rozpaczliwie pragnęła postawić na swoim choć w jednej czy dwóch kwestiach, zdecydowanie odmówiła więc jego założenia. Doprowadziło to do sprzeczki z samą Zaną. Inos stwierdziła, że Wielki Mężczyzna zna już jej wygląd, a poza tym to jej twarz, a ona nie wstydzi się swego oblicza! Zana poddała się z oporem, okazała jednak głęboką dezaprobatę. Zapewniała, że kwef będzie potrzebny jedynie do chwili, gdy przybędą już na kolację, gdyż jeśli go nie założy, jej twarz zobaczą strażnicy i inni mężczyźni niskiego pochodzenia. Inos odparła, że mogą sobie popatrzeć. Kade nie włączała się do dyskusji, co świadczyło, że zgadza się z bratanicą. Ona również nie założyła zasłony. Najwyraźniej Zanę także zaproszono. Zrezygnowała z czerni na rzecz pięknej jedwabnej sukni koloru kości słoniowej, ozdobionej mnóstwem klejnotów oraz wyszywanego perłami kornetu, który sprawił, że Inos miała ochotę zagwizdać ze zdumienia. Liczna grupa dziewcząt szczebiotała z zachwytu, gdy trzy damy ruszyły majestatycznym krokiem na uroczystą kolację. Sześciu ogromnych strażników odprowadziło je przez parki i dziedzińce. Wszyscy byli uzbrojeni w bułaty; mieli także wiele innych mieczy. Dwóch przytroczyło sobie nawet do pasa zwinięte bicze. Ich pochodnie sypały iskrami, które wzbijały się w ciepłą noc, by stopić się z pełnym gwiazd niebem. Kade paplała coś o tym, że czuje się podekscytowana. Inos z niechęcią musiała przyznać jej rację. W tej egzotycznej krainie z pewnością można było liczyć na romantyczną przygodę. Inos zapytała Zanę, czy będą tańce. Ta – lekko zdziwiona – zapewniła ją, iż tak. Inos uśmiechnęła się ze skrytą satysfakcją, pewna swej sprawności na parkiecie. Ten młody, chudy sułtan poruszał się z gracją węża, co obiecywało, że będzie zachwycającym partnerem. Zaproszono również około tuzina innych... dam z pałacu. Wszystkie były młode i odziane z przesadnym przepychem. Podniecenie wywołane niezwykłym zaszczytem, jakim było zaproszenie na uroczystą kolację, szybko przezwyciężyło nieśmiałość, jaką odczuwały wobec obcych. Niestety ich zdolności konwersacji były ściśle ograniczone do domowych tematów, takich jak porody i ząbkowanie. Rasha nie pojawiła się. Jedzenie smakowało wybornie. Inos musiała uznać jego wysoką klasę, choć potrawy były jej nieznane. Wino miało cudowny smak. Obsługa także spisywała się znakomicie. Sala bankietowa wyglądała wspaniale. Oświetlało ją więcej świec niż lśniło gwiazd za wielkimi, ciemnymi oknami. Zjawił się sam Azak. Sprawiał olśniewające wrażenie w zielonym, królewskim stroju. Jego lśniący pas ze szmaragdów był wyraźnie widoczny. Dżinn wylegiwał się na otomanie, jednej z wielu. Ustawiono je w rozległym kręgu. Na wszystkich spoczywali książęta. Inos naliczyła ich dwudziestu pięciu, od siwobrodych staruszków po niedorostków. Wieczór jednak całkowicie popsuł jej fakt, że siedziała wraz z innymi kobietami na wysokiej galerii, skryta za ozdobną zasłoną złożoną z przecinających się pod kątem prostym listewek, która pozwalała im przyglądać się ekscytującym wydarzeniom rozgrywającym się na dole, podczas gdy same pozostawały ukryte przed okiem obserwatorów. Jedynymi kobietami przebywającymi na głównym poziomie były skąpo odziane tancerki wykonujące taniec brzucha, które wystąpiły pod sam koniec wieczoru, tuż po żonglerach i połykaczach ognia. 4 Inos rzadko bywała w najlepszej formie wczesnym rankiem, a jej audiencja u Azaka – czy też jego audiencja u niej – miała się odbyć o świcie. Spotkanie o takiej godzinie przekonywało ją o tym, że znalazła się daleko poza zasięgiem cywilizacji. Była jednak gotowa na czas, podobnie jak Kade. Nie założyły też kwefów. Gdy królewscy goście ruszyli do sali audiencyjnej, u ich boku maszerowała Zana wraz z sześcioma starszymi kobietami. Wszystkie zasłoniły twarze i były odziane w czerń. Eskortowało je ośmiu przerażających strażników w brązowych strojach. Przed czym mieli je chronić? Uzbrojeni wartownicy wewnątrz pałacu? Tym razem podróż trwała jeszcze dłużej. Mimo posępnego porannego nastroju, widok sali audiencyjnej zaparł Inos dech w piersiach. W porównaniu z nią wielka komnata w Krasnegarze nie nadawałaby się nawet na spiżarnię. Wzdłuż obu bocznych ścian znajdowały się okna ozdobione wysokimi łukami. Pokryta mozaiką podłoga, dorównująca szerokością kinvalskiej kręgielni, lśniła niczym kufer pełen skarbów. Nawet jej pustka robiła wrażenie, gdyż pozwalała, by strzeliste, kamienne konstrukcje odsłaniały swe nagie piękno. Kontrastowało to ostro z przesadnym wystrojem komnat Rashy. Najwyraźniej czarodziejce brakowało smaku. Reszta pałacu wprost nim olśniewała, nawet na tę ogromną skalę, gdzie wspaniałość z łatwością mogła przerodzić się w wulgarną ostentację. Inos spojrzała na ciotkę i dostrzegła, że ona również jest pod silnym wrażeniem. Zaprowadzono je obie do niskiego podium, które zapewne zbudowano jako podstawę dla tronu. Tego ostatniego nigdzie jednak nie było widać. Stanęły w pełnym zachwytu milczeniu, instynktownie przesuwając się bliżej. Zana ustawiła się za nimi wraz z pozostałymi kobietami, które rozmawiały szeptem, niezwykle podekscytowane, jak gdyby po raz pierwszy od wielu lat wypuszczono je na zewnątrz. Czas płynął. Inos czuła bicie własnego serca. Waliło ono coraz szybciej, w miarę jak jej gniew narastał. Nie rozumiała tej zacofanej etykiety. Jako gość powinna złożyć wizytę sułtanowi, lecz kazać jej czekać, ustawiwszy ją uprzednio w honorowej pozycji, to był celowy afront. Blade światło przeświecające przez okna o wysokich łukach zarumieniło się nagle, przybierając kolor złotoróżowy, i stało się jaśniejsze, co znamionowało nadejście świtu. Rozbrzmiała trąba. Mała procesja wkroczyła do komnaty z jej przeciwległego końca, po czym ruszyła naprzód. Na jej przedzie maszerował Azak łatwy do rozpoznania ze względu na wzrost. Podążał za nim przynajmniej tuzin innych mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w rozmaite odcienie królewskiej zieleni. Do komnaty wszedł również oddział strażników, ci jednak pozostali przy drzwiach. Orszak zatrzymał się przed podium. Przez chwilę obie grupy spoglądały na siebie w milczeniu. Inos po raz pierwszy mogła przyjrzeć się z bliska arakkarańskim książętom. Nie zrobili na niej zbyt dobrego wrażenia. Ich wiek był bardzo zróżnicowany – od chłopców o świeżych twarzach po posiwiałych staruszków. Prawie wszyscy mieli brody. Żaden z nich nie dorównywał wzrostem Azakowi, ale wszyscy byli dżinnami o rumianej skórze i czerwonych oczach. Mimo klejnotów i pięknego kroju strojów sprawiali wrażenie dzikiej, nieokrzesanej bandy. Wszyscy jak jeden spoglądali na nią spode łba z pełną szoku dezaprobatą. Inos nie przywykła do tego, by mężczyznom nie podobał się jej wygląd, w tym przypadku jednak niechęć była wzajemna. Prędzej chyba zaufałaby zgrai niedomytych jotnarów. Nie było wątpliwości, kto jest kapitanem tych piratów. Jego turban, lśniący dziś perłami, wystawał wyraźnie ponad resztę. Tak samo jak dwa dni temu, gdy Inos spotkała go po raz pierwszy, miał na sobie luźną bluzę i spodnie oraz ten sam szeroki, wysadzany klejnotami pas, za który można by nabyć całe królestwo. Teraz jednak nogawki jego spodni były wetknięte w wysokie buty, płaszcz zaś został uszyty z ciężkiego materiału. Kaptur odsunął sobie do tyłu, a długie, rozcięte rękawy zwisały po bokach. Niewątpliwie był to prosty strój codzienny. Ponadto bułat wyglądał na groźniejszą broń niż ten, który zauważyła u jego boku wczorajszego poranka. Strzelił znienacka palcami. Jakiś szczupły młodzieniec postąpił kilka kroków naprzód i zatrzymał się. Jego czerwona dżinnijska cera zbladła do niezdrowej różowości. Pięści miał mocno zaciśnięte. Sposób, w jaki poruszały się jego oczy, wskazywał, że jest przerażony. Przez meszek jego wąsów prześwitywał pot. Chłopak rozejrzał się dookoła. Azak skinął niecierpliwie głową. Jeden ze starszych mężczyzn zmarszczył brwi i wykonał podobny ruch. Chłopiec ponownie zwrócił się w stronę gości. Przełknął ślinę i oblizał wargi. Inos nagle zrozumiała, co za chwilę nastąpi, zanim jednak zdążyła się sprzeciwić, już się to wydarzyło. Młodzieniec oznajmił drżącym tenorem: – Jego Sułtańska Mość Az... Już go nie było. Opuściło go życie. Jego strój, poruszający się w wirujących podmuchach wiatru, nadal był na miejscu, lecz wewnątrz pozostała jedynie statua z lśniącego, różowego granitu. Jako podobizna, była ona nadludzko doskonała w każdym okrutnym szczególe – wciąż otwarte usta oraz wpatrujące się nieruchomo w nicość inkrustowane cynobrem i macicą perłową oczy. Kade stłumiła krzyk. Inos poczuła, że drży. Azak zignorował tę transformację. Postąpił dwa wielkie kroki naprzód i zgiął się wpół w jednym ze swych akrobatycznych ukłonów, któremu towarzyszyły te same wyszukane gesty, jakich użył uprzednio. Inos nagle dostrzegła, że starszy mężczyzna stojący z tyłu rozpromienił się z dumy. Natychmiast poczuła ulgę. Tytułowanie Azaka sułtanem na terenie pałacu ściągało klątwę, używał więc on tego jako testu wierności bądź odwagi. Dziś przyszła kolej na owego chłopca, to wszystko. Brak zatroskania pozostałych wskazywał, że czarodziejka wkrótce zdejmie z niego zaklęcie. Inos była jeszcze zbyt oszołomiona i wściekła, aby powiedzieć choć słowo. Dygnęła. Azak stał o stopień niżej od niej, lecz ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, jakby czekali, kto odezwie się pierwszy. Azak z pewnością zauważył brak kwefu, lecz Inos nie mogła wyczytać z jego twarzy nic oprócz arogancji. Młody dżinn uważał, że wygląda wspaniale. Nie można było zaprzeczyć, iż był w dziki sposób przystojny. Ze swą czerwonawą twarzą otoczoną wąskim pasmem przystrzyżonej brody, drapieżnym, haczykowatym nosem, lśniącymi, czerwonobrązowymi oczyma i przytłaczającym wzrostem Azak najwyraźniej sądził, że kobieta powinna mieć ochotę zemdleć za każdym razem, gdy na niego spojrzy. Miał wiele racji, niech go szlag! Z drugiej strony – oględziny, jakim on poddał Inos też nie należały do pobieżnych. Podczas ich pierwszego spotkania wyglądała jak zmokła kura, teraz jednak była lepiej przygotowana. Nie dorównywała wzrostem jotunce, lecz była wyższa niż impijka. Nie nosiła kwefu. Jej koronkowa mantylka tylko w niewielkim stopniu ukrywała miodowozłote włosy, które musiały mu się wydawać równie wielką rzadkością, jak zielone oczy. Pokaże mu! Była przekonana, że nawet mając na sobie worek potrafi podnieść ciśnienie krwi mężczyzny jedynie trzepocząc rzęsami. O tak. Tak jest, jego źrenice rozszerzyły się zadowalająco. Zastanowiła się, co się dzieje z jej źrenicami i kto zwyciężył w tej rywalizacji. Niech go Zło! Barbarzyńca. Gdy już ocenił ją jak prawdziwy znawca i dał jej szansę – choćby mizerną – by się nim zachwyciła, Azak pokłonił się po raz kolejny. – Wasza Królewska Mość jest szanowanym gościem w tym skromnym domu moich ojców. Jeśli brak tu czegoś, co uczyniłoby pobyt Waszej Królewskiej Mości przyjemniejszym, każdy jej kaprys będzie rozkazem dla całego państwa. Nie czekając na odpowiedź, Azak pokłonił się Kade. – Podobnie jak Waszej Wysokości. Kade dygnęła, podczas gdy Inos walczyła z uczuciem gniewu i przegrała. Popędliwość odniosła zwycięstwo nad rozwagą. Jeśli ten wielki jak troll dzikus wymagał od członków swej świty, by narażali się na skamienienie po to tylko, by ukoić jego wściekłość, znaczyło to, że bardzo wysoko ceni odwagę. Inos nie zamierzała pozwolić, by przelicytowano ją w tej dziedzinie, bez względu na ostrzeżenia Rashy. Zresztą gdyby została na chwilę statuą, mogłaby dzięki temu trochę odpocząć. – Jest dla nas wielkim zaszczytem ta szansa na złożenie wizyty... – zaczerpnęła głęboko tchu – ... naszemu kuzynowi z Arakkaranu. Kade wydała z siebie stłumiony okrzyk zaniepokojenia, nie wydarzyło się jednak nic nadprzyrodzonego. Kurtuazyjne uznanie królewskich praw Azaka było zbyt subtelne, by klątwa mogła je wykryć. Sułtan to jednak zauważył. Wybałuszył oczy. Na jego twarzy pojawił się uśmieszek. Choć jej serce nadal waliło szaleńczo, Inos postanowiła zaryzykować raz jeszcze. – Z radością witamy też okazję obejrzenia pięknego królestwa Arakkaranu... pobłogosławionego tak szlachetnym władcą. Tym razem to wymijające sformułowanie nie uszło uwagi tłumu lokajów. Wymieniono spojrzenia. Wydęły się wargi. Azak rozpromienił się i pokłonił ponownie, niżej niż kiedykolwiek. – Wasza Królewska Mość jest nadzwyczaj łaskawa! Jej Królewska Mość drżała z przerażenia na myśl o tym, co się mogło stać, była jednak zdecydowana tego nie okazać. – Ufam, że wróciłeś już w pełni do siebie po swej ciężkiej próbie, kuzynie? Oczy Azaka błysnęły ponownie, udał jednak, że nie zrozumiał jej słów. – Ciężkiej próbie, kuzynko? – Sprzed dwóch dni. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, sprawiałeś przez chwilę wrażenie poważnie cierpiącego. Było to, jak sądzę, straszliwe doświadczenie? – Ach, to! – machnął lekceważąco wielką dłonią. – Nierządna czarodziejka pragnie złamać mą wolę zwykłym fizycznym bólem. Powinna już zrozumieć, że jej wysiłki są bezużyteczne. – To zdarzało się już przedtem? – zapytała zszokowana Inos. Azak wzruszył ramionami, lecz jego twarz zalśniła z przyjemności, jaką sprawiła mu okazja poinformowania swej świty o owym incydencie. – Wiele razy. Ból nie ma znaczenia. Ona zsyła też na mnie plagi: pasożyty albo ropiejące owrzodzenia czy niewydolność ważnych narządów. Byłem już oślepiony, sparaliżowany... Spodziewam się, że z czasem zrozumie, iż żadnego z książąt Arakkaranu nie odwiodą od spełnienia obowiązku podobne drobiazgi. Ci spośród książąt Arakkaranu, którzy byli obecni, mieli niepewne miny. – Ale co ona ma nadzieję zyskać poprzez podobne okrucieństwa? – zawołała Inos. – Dobrowolne uznanie jej śmiesznych pretensji do tytułu, do którego nie ma praw. Nie poddam się, choćby nawet spaliła me kości na węgiel. Teraz jednak, skoro nie ma w tej chwili nic, czego Wasza Królewska Mość by sobie życzyła... Ale coś takiego było! Ta niewielka, czcza ceremonia stanowiła oszustwo, grę, którą podjął Azak, by zasugerować, że Inos jest jego gościem, a nie Rashy. Poszła mu na rękę, teraz więc przyszła kolej na niego. – No więc... – Słucham? – Azak zatrzymał się w połowie ukłonu. – Z największą ochotą obejrzałabym część tego pięknego królestwa... Inos zatrzymała się w ostatniej chwili. Omal nie dodała „którym władasz”. Fakt, że była o włos od zguby sprawił, że wstrzymała oddech. – Oczywiście! Kareta i eskorta... kilka wysoko urodzonych dam do towarzystwa... Inos zauważyła już jego buty z wysokimi cholewami i wyciągnęła właściwe wnioski. – Wybierasz się pojeździć konno, kuzynie? Kilka skrytych wśród zarostu ust za jego plecami otworzyło się szeroko pod wpływem szoku. Nawet Azak zamrugał powiekami. – Umiesz jeździć? – Tak? Czy to zaskakujące? – Wiejskie kobiety jeżdżą na osłach, jak sądzę. – W Imperium damy z najwyższych sfer jeżdżą konno. Niektóre z nich bardzo dobrze. A mnie z pewnością przydałoby się teraz trochę ruchu. A także długa rozmowa o czarach, polityce, rządzeniu królestwami, wojennych kampaniach i innych rzeczach. Kade wydała z siebie cichy jęk. – Przypuszczam, że jeśli nie będziemy naprawdę... Inos odwróciła się do niej i uśmiechnęła słodko. – Nie ma potrzeby, abyś udawała się z nami, ciociu. – Inos! Ja.. Kade odebrało mowę z wrażenia. – Jestem pewna, że będę całkowicie bezpieczna w towarzystwie... naszego kuzyna z Arakkaranu. Czyż to nie jest prawda, kuzynie? Gorejące oczy Azaka przeniosły się z bratanicy na ciotkę i z powrotem na Inos, która miała nadzieję, że jej słowa zostały zrozumiane jako wyzwanie, a nie błaganie, w tej chwili jednak sułtan był wyraźnie skonsternowany. – Będę całkiem bezpieczna, ciociu. Z pewnością nie chcesz obrazić... naszego królewskiego kuzyna, sugerując, że jest inaczej? Kade zająknęła się i zaczerwieniła. Najwyraźniej Azak wiązał z rankiem inne plany, zdawał sobie jednak sprawę, że ma u Inos dług. Przełknął z wysiłkiem ślinę. – Będę oczywiście zachwycony, mogąc służyć towarzystwem Waszej Królewskiej Mości. Był beznadziejnym kłamcą. – Cudownie! Któż lepiej mógłby pokazać królowej królestwo? – Inos nadal nie skamieniała. Klątwa kiepsko sobie radziła z wykrywaniem ukrytych sugestii. – Czy mogę dostać dziesięć minut na przebranie się? Mam nadzieję, że wyczyszczono mój strój do konnej jazdy... – spojrzała na Zanę. Ta wprost wybałuszyła oczy słysząc tę konwersację, skinęła jednak głową na znak potwierdzenia. – A więc dziesięć minut? – Inos wyciągnęła swą królewską dłoń. Azak cofnął się nagle, jak ugodzony nożem. Przez chwilę na jego twarzy malowało się coś, co – jak sądziła Inos – mogło być przerażeniem. Zastanowiła się, jaką straszliwą obrazę zwyczajów Zarku mogła uosabiać duma wyciągając rękę do pocałowania. Po chwili młody, potężny mężczyzna zgiął się w kolejnym głębokim Ukłonie. Wyprostował się ze źle skrywaną wściekłością. – Ile tylko czasu będzie Wasza Królewska Mość potrzebowała – zawsze jestem do usług. Oczywiście, że był! Inos dygnęła z afektowaną skromnością, nagrodziła go poruszeniem rzęsami i oddaliła się w poszukiwaniu bardziej odpowiedniego stroju, ani razu nie spoglądając na ciotkę. Miało się rozpocząć poszukiwanie sojuszników. 5 Przebranie się zajęło Inos więcej niż dziesięć minut, jak to obiecała. Trwało nawet dłużej niż trzydzieści minut, jak planowała. Wreszcie jednak była gotowa i sprowadzono ją na dół jeszcze inną klatką schodową ku miejscu, gdzie sułtan stał z założonymi rękoma, tupiąc nogą w ziemię. Zwłokę spowodowała głównie konieczność znalezienia kogoś, kto potrafiłby spleść włosy damy w warkocz. Była to najwyraźniej w Zarku rzadko spotykana umiejętność. Później Zana uparła się, by Inos zaczekała, aż przyniosą odpowiedni płaszcz. Ta zapewniła, że strój do konnej jazdy będzie za ciepły na ten klimat i że nie potrzeba jej niczego więcej. Poinformowano ją jednak zdecydowanym, macierzyńskim tonem, że musi założyć płaszcz z ciemnego materiału, luźny i przewiewny, nie z powodu chłodu, lecz dla ochrony przed słońcem. Również przed wiatrem i pyłem, lecz przede wszystkim słońcem. Azak przywitał Inos, zginając się w kolejnym akrobatycznym pokłonie. Spróbowała odpowiedzieć mu w podobny sposób – uch! – kostiumów do konnej jazdy nie zaprojektowano z myślą o tego typu manewrach. Aroganckie książęce spojrzenie ponownie przesunęło się po niej, bezczelnie ją szacując. Następnie Azak zaprezentował jej swych czterech towarzyszy, jedynych, którzy pozostali z poprzedniej świty. Wszyscy byli książętami o gardłowo brzmiących imionach. Inos jednak nie potrafiła pojąć łączących ich więzów pokrewieństwa. Najstarszy z nich – jeden z braci Azaka – znacznie przewyższał go wiekiem, był gruby i miał krzaczastą brodę. Dosłyszała imię następnego – książę Kar – i natychmiast uznała, że nie podoba jej się jego szyderczy, przenikliwy uśmiech. Miał gładko ogoloną twarz. Również był bratem Azaka i był od niego starszy. Dwaj pozostali to stryjowie, identyczni niedorostkowie mniej więcej w jej wieku, o pokrytych meszkiem twarzach. Niewątpliwie byli bliźniakami. Postanowiła poprosić Kade, aby sprawdziła dla niej drzewo genealogiczne arakkarańskiej rodziny królewskiej. Jej ciotka była geniuszem w tego rodzaju dociekaniach. Warto też byłoby poznać prawa rządzące sukcesją, choćby po to, by się dowiedzieć, w jaki sposób panujący sułtan może mieć starszych braci. Książęta ruszyli w stronę stajni w towarzystwie swego gościa. Była to podróż wystarczająco długa, by sama w sobie mogła usprawiedliwić skorzystanie z koni. Azak nie odzywał się. Celowo kroczył tak szybko, że wszyscy pozostali musieli pędzić bez tchu u jego boku. Poirytowana Inos uznała, że młodemu olbrzymowi wiele jeszcze brakuje do dorosłości. Znowu towarzyszyła im eskorta strażników o srogim wyglądzie, dźwigających arsenał broni wystarczający do wyposażenia wojskowego muzeum. Jej ojciec chodził sam po swym królestwie, a ten arogancki, młodociany sułtan potrzebował ochrony na terenie własnego pałacu! Gdy wyszli spod ostatniego łuku krużganka i wkroczyli na otwarty dziedziniec, Inos poczuła, że blask słońca uderzył w nią niczym spadający na ziemię dach. Zaparło jej dech w piersiach. Koniom mogły się od niego stopić podkowy. Zdawała sobie sprawę, iż postępuje nieroztropnie, teraz jednak zaczęła się zastanawiać, czy nie dała się ponieść szaleństwu. Nawet wspaniałość pałacu nie przygotowała jej na przepych stajni. Wydawało się, że te pokryte dachówkami budowle stanowią niewielkie miasto. Ocena gładkiego jak jedwab wybiegu rozciągał się aż do odległych płotów oraz drzew pokrytych różowym kwieciem. Powyżej lśniły blanki samego pałacu widoczne na tle odległego morza. Wielu mężczyzn oraz sporo zwierząt stało w otwartym słońcu, czekając na nich, nigdzie jednak nie było widać ani jednej kobiety. Zapewne te królewskie chamy uważały jej zachowanie za bezwstydne i oburzające. I z wzajemnością! W zbiegowisku dostrzegła kilka osób, które towarzyszyły uprzednio Azakowi, a także wielu innych mężczyzn odzianych w zieleń. Niektórzy z nich siedzieli już na koniach, inni zaś poddawali oględzinom swe wierzchowce i ekwipunek. Najwyraźniej czekali, by obejrzeć zdumiewające zjawisko, jakim była kobieta dosiadająca konia. Potem mieli zamiar wyruszyć na polowanie. Pechowa piątka – Azak, jego bracia i stryjowie – spoglądała z nieukrywaną tęsknotą na ten tłum ludzi i koni, stajennych i psiarczyków, gapiów i służących. Psy szarpały smycze, a sokolnicy stali przygotowani ze swymi ptakami. W Inos wezbrało szczere poczucie winy. – Widzę, że przeszkodziłam ci w rozrywce, kuzynie. Byłam bardzo arogancka. Moja wycieczka może poczekać na inny dzień. Azak spojrzał na nią z irytacją. Sułtan, który ogłosił już swą decyzję, nie mógł potem zmieniać zdania. – Będę miał jeszcze wiele okazji do polowania, kuzynko. – Chyba wolałabym mu się przyjrzeć – ciągnęła Inos z dziewczęcą niewinnością. – O ile mi pozwolisz. Nigdy jeszcze nie widziałam polowania z jastrzębiami. To są jastrzębie, prawda? – Gołębiarze. – Ach. Na północy, rzecz jasna, używaliśmy białozorów. Dziesięcioro królewskich oczu rozjaśniło się niczym latarnie sygnalizacyjne. – Białozorów! – powtórzyło dwóch młodych stryjów tonem pełnym zachwytu. – Ty... sama? – zapytał Azak. – Oczywiście. Pięć królewskich twarzy zesztywniało w szoku. Najwyraźniej kobieta jeżdżąca konno stanowiła pomniejszą nieprzyzwoitość w porównaniu z kobietą polującą z sokołem. – Moją ulubienicą była Szpada. Bardzo szybka i wrażliwa. Och, jakże za nią tęsknię! Ojciec próbował przez pewien czas polować z samicą orła przedniego, ale miał z nią bardzo mało szczęścia. Ja raz czy dwa próbowałam w Kinvale sokołów wędrownych, ale uczyłam się z białozorami. W Krasnegarze nie mamy innych. Książęta wymienili spojrzenia, które mogły oznaczać niedowierzanie, oburzenie lub obie te rzeczy naraz. – Zobaczmy najpierw, jak dosiądziesz konia. Azak omal nie położył jej ręki na ramieniu, cofnął ją jednak pośpiesznie i gestem nakazał Inos ruszyć naprzód. Czterech książąt podążało za nimi, gdy szli przez sprężystą darń ku miejscu, w którym dwa konie stały w pewnej odległości od pozostałych, otoczone grupą chłopców stajennych. Jednym ze zwierząt był gigantyczny, kary ogier, z pewnością największy, jakiego Inos w życiu widziała. Szarpał się, stawał dęba i tupał, dostarczając trzem stajennym zajęcia i powodów do niepokoju. Krasnegarskie koniki były wytrzymałymi, kudłatymi zwierzętami. Inos sądziła, że za żadne pieniądze nie da się kupić nic lepszego niż konie z Kinvale. Ten lśniący, hebanowy cud mógłby pożreć je żywcem. Wiedziała, kto na nim pojedzie. Zwróciła wreszcie uwagę na smętną, małą szkapę, która stała obok. Wszelkie pozostałości poczucia winy, które ją dręczyły, zatonęły w fali oburzenia. Dokładniejsze oględziny zamieniły oburzenie we wściekłość. – Kuzynie! – powiedziała cichym głosem, który zmroziłby każdego członka służby pałacowej w Krasnegarze. – Co to ma znaczyć? Za coś takiego mój ojciec kazałby wychłostać swego stajennego! – Wasza Królewska Mość? Azak spojrzał na nią. Jego oczy koloru palisandru miały wyrażać pełną zakłopotania niewinność. Był naprawdę okropnym aktorem. Głos Inos stał się jeszcze cichszy. – Cóż, jeśli nic ci nie mówi to, jak ona stoi, może powinieneś poprosić chłopca stajennego, aby ją kawałek poprowadził, o ile mu się to uda! Stara kobyła opierała się na tylnych częściach kopyt. Dostała beznadziejnego ochwatu. Gdyby na jej grzbiecie znalazł się jeździec, byłoby ją tak trudno ruszyć, jak sam pałac. Czwórka książąt wymieniła pełne uznania spojrzenia, które sprawiły Inos satysfakcję i rozwścieczyły zarazem. – Ach! – Azak wzniósł ręce ku niebu, jakby nagle go oświeciło. – Serdecznie przepraszam, kuzynko. Nie poznałem... Sądziłem, że już dawno zjadły ją psy. Zapewniam cię, że odpowiedzialny za to chłopiec stajenny zostanie srogo ukarany. Hej, ty! Zabierz tę chabetę i przyprowadź dla królowej bardziej odpowiedniego wierzchowca. – Niech raczej przypomina tego drugiego konia – odezwała się Inos. Błąd! Przyglądający się scenie książęta parsknęli rubasznym śmiechem. Włochate, szwargoczące małpy! Zęby Azaka zalśniły w blasku słońca. – Możesz pojechać na Złym, jeśli sobie tego życzysz, królowo Inosolan. Posunęła się za daleko. Rozgniewało ją okrucieństwo, jakim było pozwolenie głupiemu zwierzęciu, by się przejadło na śmierć, i rozwścieczyło ich aroganckie założenie, że nie rozpozna konia z ochwatem. Dlatego posunęła się za daleko. Orły i białozory, a teraz to. Otworzyła usta, by odmówić z uśmiechem, lecz zwyciężył gniew. – Cóż... Czy odważy się spróbować? Dopiero co zakończyła kilkutygodniową podróż przez tajgę. Nigdy nie była w lepszej formie. Jeździła raz na Smoku, choć Rap był wówczas obecny, a przy nim konie zawsze zachowywały się grzecznie. Przestań myśleć o Rapie! Ale chwileczkę! Wczoraj lamentowała nad bezużytecznością wyszkolenia, jakie otrzymała w Kinvale. Zapomniała, że szkoloną ją również w czymś innym. Uczył ją jeździć młody człowiek, który znał konie jak nikt inny i który zawsze potrafił powiedzieć, co myśli w danej chwili jeden z nich. Oto była szansa na złożenie hołdu jego pamięci. Choć serce waliło jej w piersi jak oszalałe, Inos podeszła do Złego, by przyjrzeć mu się z bliska. Ciało ogiera lśniło czarno, w jego sierści nie było jednego białego włoska. Gdyby Bogowie byli końmi, wyglądaliby tak, jak on. Wyciągnęła rękę, by pogłaskać go po szyi, tak jak zrobiłby to Rap. Zły uniósł w powietrze chłopca stajennego i łypnął na nią groźnie okiem. Mężczyźni trzymający się uparcie wodzy i uzdy, spojrzeli na nią urażeni. Inos rozejrzała się po szerokim wybiegu. Nie brakowało tam miejsca. Była teraz królową. Najpierw spróbowali jej wcisnąć zdychającą szkapę. Na jakiego rodzaju chabetę lub złośliwą bestię przyjdzie kolej teraz? Wierzchowiec sułtana mógł być jedynie pełen temperamentu. – Skróćcie strzemiona! Głupkowaty uśmieszek Azaka natychmiast przerodził się w furię. – Żaden mężczyzna oprócz mnie nigdy nie dosiadał tego konia. – To nadal będzie prawda. Inos odwzajemniła jego spojrzenie, starając się okazać znacznie więcej pewności siebie niż jej faktycznie czuła. – Królowo Inosolan, ten koń to morderca! Być może tak było, lecz Inos nie mogła się już cofnąć. Poza tym Rap zawsze twierdził, że nie istnieje nic takiego, jak konie tolerujące tylko jednego jeźdźca. Rzecz jasna, nawet w małej krasnegarskiej stadninie znalazłoby się paru rozbójników, do których nikt oprócz niego nigdy nie odważył się zbliżyć, to jednak nie miało znaczenia. Azak z pewnością był znakomitym jeźdźcem, gdyż we wszystkim co robił, starał się zostać mistrzem. To znaczyło, że koń był dobrze ujeżdżony. Reszta zależała od podejścia. – Powiedziałeś, że mogę pojechać na Złym? Teraz Azak również nie miał wyjścia. Był zbyt wściekły, żeby się wycofać, lecz jego czerwone jak żarzące się węgielki oczy wpatrywały się w nią przez długą, gorącą chwilę, zanim warknął: – Zróbcie, co mówi! Chłopcy stajenni zgromadzili się wokół, by dopasować strzemiona, po czym cofnęli się pośpiesznie. Jeden czekał ze złożonymi dłońmi, a drugi stanął przy głowie ogiera. Obaj wyglądali na przerażonych. Trzeci ustawił się po przeciwległej stronie wybiegu. Inos zdjęła płaszcz i podała go komuś. Podeszła bliżej. Zły odsłonił zęby i położył po sobie uszy. Jego kłęby znajdowały się wyżej niż jej głowa, a siodło było wielkości dachu stodoły. Jak jej kolana zdołają znaleźć uchwyt na czymś tak monstrualnym? Nigdy nie używała tego rodzaju siodła. Miało bardzo wysoki łęk. Widywała jednak podobne w Kinvale i przypomniała sobie o sztuczce, o której ktoś jej wspominał. Przekonana, że nawet chwila przerwy odebrałaby jej całą odwagę, chwyciła wodze i sięgnęła ku górze, by przywiązać sobie nimi lewą rękę do łęku. By tego dokonać, musiała stanąć na palcach. Zły łypnął na nią gniewnie. Inos uniosła stopę ku czekającym dłoniom. Wydawało jej się, że pofrunęła wyżej niż najwyższa z kopuł pałacu. Mężczyźni chwycili jej nogi i wepchnęli je w strzemiona, uskakując jednocześnie ogierowi z drogi. Chłopiec stajenny stojący obok łba Złego został ciśnięty na bok. Siodło uniosło się pionowo do góry... nic dotąd nie uderzyło Inos równie mocno jak ono. Spojrzała w dół, na uciekającego Azaka. Wydawało się, że jest on znacznie niżej od niej, pomiędzy uszami Złego. Kopyta zaryły się w trawę. Wstrząs! Koń zaczął wierzgać. Wstrząs! Wstrząs! Wstrząs! Nagle Zły stanął dęba. Jego przednie nogi rysowały się na tle nieba. Inos wcisnęła twarz w grzywę. Czuła się tak, jakby usiłowała wspiąć się na marmurową kolumnę. Jej kolana i uda były napięte z wysiłku. Doszło do nagłego odwrócenia pozycji i rzuciła się do tyłu, na spotkanie wznoszącemu się w górę zadowi... Wstrząs! Kolejne wierzgnięcia... Wstrząs! Wstrząs! Zły runął naprzód bez ostrzeżenia. Powietrze uderzyło w szyję Inos niczym bicz. Poruszała się szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Wybieg stał się nagle maleńki. Pokryte kwieciem drzewa na jego przeciwległym końcu gnały prosto na nią jak białoróżowa plama. Rumak miał zamiar przeskoczyć płot lub po prostu przedrzeć się przez niego. Zgruchocze Inos o gałęzie. Kopała wierzchowca i szarpała jego grzywę, by go zawrócić. Nagle ogier stanął jak wryty. Jej kolana osunęły się gwałtownie. Uderzyła barkiem o koński kark. Jedynie przywiązana do łęku ręka ocaliła ją przed katastrofą. W chwilę później koń spróbował ją ugryźć. Kopnęła go w szczękę. Zawrócił wtedy nagle, wierzgnął raz jeszcze, ponownie stanął dęba, oberwał po raz drugi, zarżał z wściekłości, i znowu popędził naprzód. Chłopcy stajenni i książęta rozpierzchli się na boki. Rumak zawrócił w pół skoku. Przesunął się w bok na czterech wyprostowanych nogach. Znał więcej sztuczek niż prestidigitator. Ponownie ujrzała niebo prosto przed sobą. Wstrząs! A potem trawę. Wstrząs! Oślepiał ją pot. Jej kręgosłup wbijał się w czaszkę. A potem w siodło. Znowu w czaszkę. Raz jeszcze pomknęły ku niej drzewa. Ujrzała przelotnie delikatne jak skorupki jaj kopuły pałacu na tle błękitu nieba, zieloną darń, różowe kwiecie, biały płot, czarnego konia, biel, błękit, czerń róż biel czerń-błękit-biel-zieleńbłękitbiel... Nogi zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa. Nie mogła już zaciskać ich dłużej. Ile jeszcze to potrwa... skończyć z tym... znowu wierzganie... Następne godziny były bardzo ekscytujące. Gdy po raz setny doszła do wniosku, że przegrała, nagle, z niewiadomych przyczyn, drżący, tańczący i spieniony Zły poddał się. Zwolnił do kłusa. Czując potężną falę triumfu, Inos spięła go z powrotem do galopu. Ponownie pognali w stronę płotu, lecz tym razem to ona panowała nad sytuacją. Górna sztacheta wzniosła się wyżej niż jej głowa, ale wydało się, że Złemu wyrosły skrzydła i rumak wzbił się do lotu. Moc! Wylądował na ziemi łagodnie jak płatek kwiatu. Nic dziwnego, że Azak nie chciał się dzielić takim cudem! Kazała Złemu zatoczyć krąg i skierowała go z powrotem na teren wybiegu, po czym pomknęła spokojnym cwałem ku gapiom, radując się miarowym, ciężkim tętentem wielkich kopyt uderzających w trawę oraz szalonym łomotem własnego serca. Triumf! Teraz te chamy o zarośniętych gębach zrozumieją, że kobieta też może jeździć konno. Teraz zostanie jednym z chłopców! Nie było jednak słychać aplauzu. Widzowie rozstąpili się pośpiesznie, by zejść z drogi Azakowi. Sułtan stał z założonymi rękoma. W jego oczach czaiła się żądza mordu. Inos ściągnęła wodze. Nagle, niczym uderzenie pioruna, poczuła skutki swego wyczynu. Zaczęła dygotać, zlana potem. Z trudem powstrzymywała histerię. W każdej chwili mogła zwrócić swe śniadanie. Wydawało jej się, że zwichnęła sobie nadgarstek i nadwyrężyła każdą kość w ciele... Ale dokonała tego, do licha! Czyż nie? Była teraz jednym z chłopców, prawda? Zły nie był w lepszym stanie od niej. Pokrywały go plamki piany, oczy mu zbielały, a wszystkie mięśnie dygotały. Reszta zebranych skuliła się w milczeniu, że strachu przed wściekłością sułtana. – Powiedziałaś wychłostać! – ryknął Azak tak głośno, że Zły zadrżał. – Wychłostać? Gdyby któryś z moich chłopców stajennych potraktował konia w ten sposób, kazałbym go pochować żywcem! – Hę! Żadnych pochwał? Żadnych gratulacji? – Co zamierzasz z nim teraz zrobić, dziewko? Och, utrzymałaś się w siodle! Przyznaję, że się utrzymałaś! Ale Zły nie będzie się nadawał do niczego przez wiele dni albo i tygodni! Spójrz na niego! Czy chciałabyś teraz spróbować wykończyć któregoś z jego braci? Czy może przyjmiesz coś, z czym potrafisz sobie poradzić? Inos ześlizgnęła się z siodła bez niczyjej pomocy, ale kolana omal się pod nią nie ugięły, gdy dotknęła ziemi. Wyprostowała się i rzuciła wodze chłopcu stajennemu. Z wielkim wysiłkiem uniosła w górę brodę. Splotła mocno dłonie za plecami. Wreszcie zdołała podnieść wzrok i spojrzała w oczy rozzłoszczonego Azaka. – Proszę o coś, z czym potrafię sobie poradzić – powiedziała. – I ruszajmy już na to polowanie. 6 Wreszcie wieczór... Inos kroczyła wzdłuż pałacowych alei, wspinała się na imponujące schody i mijała majestatyczne parki z twarzą uprzejmie zastygłą w wyrażającym zainteresowanie uśmiechu w kinvalskim stylu. Mimo wolnego tempa marszu, musiała wytężać wszystkie mięśnie i nerwy, aby nie kuleć. Czy jeszcze kiedykolwiek odważy się usiąść? Szła w otaczającym ją czcią towarzystwie przynajmniej dwunastu książąt. Spoglądali ze zdumieniem i podziwem na tę zielonooką, złotowłosą kobietę, która potrafiła jeździć konno, polować z sokołem, względnie dobrze strzelać z łuku i w dodatku twierdziła, że jest samodzielnie sprawującą władzę królową. Arakkaran nigdy nie oglądał podobnego cudu. Cud natomiast czuł się jak wrak. Oczy piekły Inos od pyłu i słońca. Połowa piasku pustyni przylgnęła do jej włosów. Jeszcze trochę podobnej poniewierki, a miałaby cerę niczym papier ścierny. Niemniej jednak przeżyła ten dzień. Została jednym z chłopców. Nie udało jej się odbyć poufnej pogawędki z Azakiem, nie mogła więc twierdzić, że odniosła całkowite zwycięstwo. Jakkolwiek wielki zachwyt ogarnął resztę książąt z królewskiego rodu, sułtan ignorował Inos od chwili, gdy zsiadła z grzbietu Złego. Przez większość czasu był ledwie widoczny gdzieś bardzo daleko, prowadząc samobójcze szarże po skalistych wzgórzach. Inos nie mogła więc twierdzić, że zwyciężyła. Pojedynek nie przyniósł nierozstrzygnięcia, co pozwoli jej na wznowienie walki w dniu jutrzejszym. Jutro jednak nie planowano polowania z sokołami. Książęta mieli ścigać zwierzynę konno. Odrażające! Postarzały, korpulentny książę drepczący z jej lewej strony snuł zdyszanym głosem nie kończącą się opowieść o sztylecie, kamiennej lawinie i jakiejś nieszczęśliwej kozie, którą zarżnął na długo przed narodzeniem się Inos. Drugi, znacznie młodszy, kroczący z prawej, nieustannie przysuwał się zbyt blisko, a jego palce wędrowały tam, gdzie nie trzeba. Na ciemniejącym niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Inos przerzuciła leniwie szpicrutę na prawą stronę. Poczuła, że zadała satysfakcjonujące uderzenie. – Niewiarygodne! – szepnęła, gdy niestrudzonemu narratorowi zabrakło tchu podczas wspinaczki na schody. Błąd! Następne słowo na jej liście to „fascynujące”! Musi zachowywać porządek alfabetyczny, żeby nie okazać się nietaktowna i nie powtórzyć czegoś dwa razy. Niemniej... to już niedługo. Pochód ruszył po płaskim terenie i morderca kóz wznowił swą opowieść. Palce ponownie przystąpiły do akcji. Wreszcie Bogowie okazali miłosierdzie i Inos dotarła do swych pokojów. Wartownicy stanęli na baczność, wybałuszywszy szeroko oczy na widok podobnej eskorty. Drzwi otworzyły się na dyskretny sygnał. Inos odwróciła się i uśmiechnęła do wszystkich książąt. – Wasze Książęce Wysokości, dziękuję wam! Do jutra? Piętnaście albo szesnaście książęcych turbanów pochyliło się w niskim ukłonie. Inos odwzajemniła ów gest, tłumiąc jęk bólu. Nagle – o boska łasko! – znalazła się w środku i wielkie drzwi zatrzasnęły się za nią. Oparła się o nie plecami. Posypał się na nią grad pytań. Odniosła wrażenie, że stoi twarzą w twarz z całą żeńską populacją Zarku. Zebrane jazgotały podekscytowane, podczas gdy Zana daremnie usiłowała zaprowadzić wśród nich porządek. Były to jednak jedynie kobiety zmarłego księcia Hakaraza. Wszystkie gorąco pragnęły usłyszeć opowieść o dzisiejszym cudzie. Przez moment Inos czuła silny przypływ irytacji. Potrzebowała kąpieli i masażu oraz – być może – czegoś do jedzenia, a potem długiego snu. Nie miała ochoty opowiadać historii swego życia! Wkrótce irytacja ustąpiła miejsca litości. Było to też dziwnie pochlebiające. Uniosła rękę. Jazgot ucichł. Słychać było jedynie kilka oszołomionych, płaczących niemowląt. – Później? – zaproponowała. – Tak, byłam na polowaniu z książętami. Ale, proszę was, później! Kiedy już się wykąpię i przebiorę, opowiem wam o wszystkim! Uśmiechnęła się tak szczerze, jak tylko zdołała, starając się nie myśleć o oczekującym ją długim wieczorze. Pokuśtykała za Zaną w poszukiwaniu Kade, słysząc pełne podniecenia obietnice dotyczące gorącej wody i jedzenia przebijające się przez wrzawę, która rozbrzmiała na nowo. Ich droga wiodła przez labirynt pokojów, a potem na zewnątrz, na wysoko położony balkon. W powietrzu przemknęło stado barwnych, skrzeczących drwiąco papug. Niebo było baldachimem z kobaltowego zamszu, widocznym ponad Morzem Wiosennym. Nad tańczącymi nieustannie na wietrze palmami lśniło kilka wczesnych gwiazd. Na dole, w zatoce, białe żagle dhow i feluk śmigały ku swym gniazdom niczym widma sów. Kade spoczywała w pozycji półleżącej na wyściełanej otomanie. Pogryzała daktyle. Mimo że było już dosyć ciemno, w wyciągniętej ręce trzymała książkę. Na stole obok stała pokryta szronem karafka z jakimś zimnym napojem. Sam ten widok wystarczył, by Inos poczuła pieczenie w ustach. Z bólem we wszystkich stawach osunęła się znużona – bardzo ostrożnie – na poduszki u boku ciotki. Zdała sobie nagle sprawę, że przez cały dzień ani razu nie pomyślała o ojcu. Ani o Andorze. Zana nalewała już do pucharu coś, czego bulgot wydawał się Inos muzyką. Kade odłożyła książkę i uśmiechnęła się do bratanicy. Jej oczy przypominały zimowe niebo. – Miałaś udany dzień, moja droga? Inos wydała z siebie ochrypły, gardłowy dźwięk. Napiła się. Cudownie! Lód! Zimna lemoniada! Cóż to były za czary? – Wspaniały! I okropny. Czuję się jak tarta bułka. Wysuszona i pokruszona. Myślę jednak, że wywarłam wielkie wrażenie, ciociu. – Jestem tego pewna. Zana ulotniła się taktownie. Bogowie dajcie mi siłę – pomyślała Inos. Nie ulegało wątpliwości, że dziś rano potraktowała Kade z pewna nonszalancją. – Przykro mi, jeśli cię zaskoczyłam, ciociu. Wiesz, że jestem impulsywna! Wydawało mi się, iż to wspaniała okazja, by, hmm, spotkać się z miejscową szlachtą. – Rzecz jasna, zawsze bardzo dobrze radziłaś sobie z ptakami. Inos omal nie zakrztusiła się drugim łykiem cudownego eliksiru. – Widziałaś to? Kade skinęła głową. – Jej Sułtańska Mość pokazała mi cię w magicznym zwierciadle. Tylko kilka minut, gdy wyruszałaś w drogę. Czy upolowałaś coś godnego uwagi? Jastrząb Inos zamienił jednego pechowego gołębia skalnego w kłąb krwi i pierza, Kade jednak mogła mieć na myśli coś innego. – Nic szczególnego – Inos miała zamiar napomknąć, że rankiem pościg zostanie wznowiony, zmieniła jednak zdanie. – Ojciec zawsze mawiał, że dobrego myśliwego powinna cechować cierpliwość. Sączyła powoli cudownie chłodny napój, nasączając nim swą wewnętrzną pustynię. Kade najwyraźniej nie była tym wszystkim zachwycona. Jej bratanica zachowywała się w sposób nieodpowiedni dla damy. – Podczas gdy piłam herbatę z Jej Sułtańską Mością... Inos ponownie się zachłysnęła. Wspomnienie nudnych herbatek Kade w Krasnegarze oraz budzących grozę rytuałów diuszesy wdowy w Kinvale połączyło się w jej umyśle w obraz ciotki popijającej herbatę z dżinnijską czarodziejką. Wszystko to razem spowodowało atak kaszlu. – A więc wykorzystałaś ten dzień lepiej ode mnie! – wykrztusiła, gdy tylko odzyskała dech w piersiach. – Być może. Ujrzałam w jej magicznym zwierciadle wiele rzeczy – Kade westchnęła, jak gdyby rozmawiały o najnowszym, szokującym kroju sukien. – Nie zdawałam sobie sprawy, jak użyteczne mogą być czary! Wyobraź sobie tylko – mimo że przebywamy w odległym Zarku, Rasha była w stanie pokazać mi, co dzieje się w innych krainach! Na przykład w Kinvale! Widziałyśmy, jak diuk nadzoruje przesadzanie roślin. W Kinvale jest teraz wiosna. Tak, magiczne zwierciadło to wspaniałe urządzenie. Każdy powinien mieć podobne! – zastanowiła się nad swymi słowami, po czym skorygowała swą wypowiedź: – Oczywiście tylko osoby z wyższych sfer. – A Krasnegar? Twarz jej ciotki pociemniała. – Nie... Spóźniłyśmy się. Pogrzeb musiał się odbyć wczoraj. Inos zamrugała powiekami i skinęła głową. – A impowie? – Nadal tam są. Wygląda na to, że mają zamiar pozostać na dłużej. – Na zwykle wesołej twarzy księżnej Kadolan pojawił się wyraz gniewu. – Zamienili wielką komnatę w kwaterę dla żołnierzy! Używają sklepów jako stajni! Inos odchyliła się do tyłu i oparła o poduszki. Skrzywiła się z bólu. Gdyby Arakkarańczycy używali mniejszych wanien, mogliby je szybciej napełniać. W pobliżu ponownie przemknęły skrzeczące ochryple papugi. – A co wydarzy się teraz? Kiedy przybędzie Kalkor ze swymi jotnarami? Co?... – Nie mogłam przecież wziąć Jej Sułtańskiej Mości w krzyżowy ogień pytań! – Oczywiście. Inos westchnęła. Ta opowieść zajmie Kade cały wieczór. – Królowa Rasha potwierdziła jednak nasze podejrzenia. Nie może przepędzić legionistów na twoje życzenie. Tylko czarownikowi wschodu wolno używać magii w stosunku do imperialnych żołnierzy. – Rozumiem. A czarownik jest silniejszy niż zwykła czarodziejka? – zapytała Inos. Ciotka odkaszlnęła ostrzegawczo, co znaczyło „mogą nas podsłuchiwać”. – Stosunek ich sił nie ma znaczenia, moja droga. Każdy czarodziej, który złamałby tę zasadę, ściągnie na siebie wrogość Czterech. To jeden z elementów Protokołu. – Ale jarlowie mogą użyć siły, kiedy już przybędą? Kade skrzywiła się na myśl o przemocy. – Och, tak. Siła ma charakter niemagiczny. Nie obowiązują tu żadne zasady. To właśnie oznacza użycie siły, prawda? Gdy jednak impijscy żołnierze stanowią domenę wschodu – czarownik Olybino rzecz jasna sam jest impem – jotnarowie są zarezerwowani dla czarownika północy, który jest goblinką. Chciałam powiedzieć, że w tej chwili opiekunem północy jest czarownica Jasna Woda. Nie chodzi o wszystkich jotnarów, a jedynie o nordlandzkich piratów. Inos nigdy dotąd nie słyszała, by jej ciotka wypowiadała się na temat polityki. Było to zdumiewające, musiało jednak oznaczać, że zdobyła zaufanie królowej Rashy. A więc wykorzystała ten dzień znacznie lepiej niż Inos. Nic dziwnego, że była zadowolona z siebie! Bez względu na to, jak pogmatwana okaże się jej opowieść, fakty będą się zgadzać, gdyż choć Kade była przeświadczona, iż dobrze wychowane damy powinny sprawiać wrażenie roztrzepanych, kiedy tylko chciała, potrafiła zrobić całkiem niezły użytek ze swego rozumu. Nagle do Inos dotarło właściwe znaczenie jej słów. Usiadła prosto, nie zważając na obolałe plecy. – Chcesz powiedzieć, że walka impów z jotnarami oznacza starcie dwóch opiekunów? – Cóż... nie każda zwykła potyczka, moja droga, ale jeśli nordlandzka flota zetrze się z imperialną armią, jednym z możliwych rezultatów może być właśnie to. Potęga morska i lądowa. Sułtanka mówi, że odkąd Emine ustanowił Protokół, zdarzało się to bardzo rzadko. Tylko raz czy dwa w całej historii. Niewykluczone, że włączą się opiekunowie. Mogliby się nawet podzielić – dwóch przeciw dwóm. To najwyraźniej może doprowadzić do wszelakich nieszczęść. Rzecz jasna, jotnarowie nie przybyli jeszcze na miejsce. Może upłynąć wiele czasu, zanim ich statki dotrą do Krasnegaru. Królowa Rasha twierdzi, że każdą inną armię mogłaby z łatwością rozproszyć. Utrzymuje, że wywołanie porządnej śnieżycy nie byłoby zbyt trudne. W tym przypadku jednak nie odważy się wpływać na żadną ze stron. Ani na impów, którzy już tam siedzą, ani na jotuńskich piratów, o ile przybędą. Jedni i drudzy są dla niej zakazani. Tak samo jak smoki, powiedziała. – Boże Łajna! – Inos! Doprawdy! – Przepraszam! Ale to jest okropne! Straszne! Pamiętasz, jak Andor przywiózł do Kinvale wieści o ojcu? Jak rozmawiałyśmy, zastanawiałyśmy się, czy miasto mnie zaakceptuje? Sądziłyśmy, że może dojść do sąsiedzkiej zwady. Potem wkroczyła impijska armia i nie była to już walka między sąsiadami, lecz jarla z prokonsulem, piratów z legionistami, Imperium z Nordlandem. A teraz mi mówisz, że to walka czarownika z czarownicą? – Może dojść i do tego – przyznała ostrożnie Kade. – Rzecz jasna, Czterej mogą jeszcze nie zdawać sobie sprawy z problemu. – Kto by zwyciężył? – Najwyraźniej nie sposób tego odgadnąć. Jasna Woda jest bardzo stara i... nieprzewidywalna. Tak powiedziała Jej Sułtańska Mość. Mówiła też, że Olybino, choć stosunkowo młody, jak na czarodzieja, ma wybuchowy charakter i pod wpływem impulsu może zrobić coś głupiego. – To wspaniała wiadomość! Wprost wspaniała! – A pozostali dwaj mogą się opowiedzieć po jednej bądź drugiej stronie. – Albo się podzielić? Źle, źle, źle! – Inos zauważyła, że w drzwiach stoi Zana, co oznaczało, że kąpiel jest już gotowa. W tej chwili jednak wydawało się jej to znacznie mniej ważne niż przedtem. Wprowadzenie w nadprzyrodzoną politykę Imperium – i całej Pandemii – było czymś niezwykle istotnym. Nawet doktor Sagom narzekał, jak trudno zdobyć informacje na temat magii. Władający nią z reguły nie zwierzali się niemagicznym osobom. Kade odniosła ogromny sukces! Nie sposób było potwierdzić owych informacji, lecz czarodziejka nie miała powodu, by ją okłamywać. – Opowiedz mi o dwóch pozostałych opiekunach. Kade niemal niedostrzegalnie skinęła głową, by pokazać, że spodziewała się podobnej prośby. – Obaj są czarownikami. Południe to elf, Lith’rian. Królowa Rasha wypowiadała się o elfach raczej, hmm... nieprzychylnie. Z reguły jest dwóch czarowników i dwie czarownice, ale czarownica zachodu zmarła jakiś rok temu i jej miejsce zajął czarownik. Zinixo, młody krasnolud. Niesłychanie potężny czarodziej, jak mówi sułtanka, i coś w rodzaju niewiadomej. – Zmarła? – Została zabita. Inos zastanawiała się przez chwilę. Musiało się w tym kryć coś więcej, lecz jej ciotka najwyraźniej nie chciała podzielić się żadnym z wniosków, do których doszła. – Co więc radzi Jej Sułtańska Mość? – Rzecz jasna, sugeruje abyśmy poczekały na rozwój wydarzeń. Impowie mogą uciec. Jotnarowie mogą przybyć, bądź nie. Piasta może, lecz nie musi dokonać interwencji... Tymczasem jesteśmy mile widzianymi gośćmi. Zaprosiła mnie, bym jutro ponownie ją odwiedziła, i oczywiście ciebie również... – Jutro znowu jadę na polowanie. Było jeszcze wystarczająco dużo światła, aby można było dostrzec dezaprobatę na twarzy Kade. Zapewne dałoby się ją zauważyć nawet w całkowitej ciemności. – Ile innych dam będzie obecnych? – Żadna, jak sądzę. – Inos, zachowujesz się bardzo nierozsądnie! Bardzo! Nawet w Imperium dama nie pojechałaby na polowanie bez kobiecego towarzystwa. Tutaj w Zarku obowiązują jeszcze surowsze... – Wszystko w porządku, ciociu. Jestem teraz jedną z chłopców. Inos bardzo ostrożnie zaczęła się podnosić. – Mówię całkiem poważnie, Inos! W różnych miejscach obowiązują różne zwyczaje. Nie masz pojęcia jakie wrażenie mogłaś na nich wywrzeć. – Chcesz powiedzieć, że mogą mnie więcej nie zaprosić na kolację?! – Że mogą cię uznać za kompletną rozpustnicę! A co to takiego niekompletna rozpustnica? W jaki sposób mogłaby popaść w tarapaty, jadąc na polowanie z całą bandą książąt? – A co sądzi o tym sułtanka? Punkt dla Inosolan. Kade wydęła wargi. – Ubawiło ją to – przyznała. Rzecz jasna jednak Rasha, choć królowa i czarodziejka, zdecydowanie nie była damą. Kade musiała mieć trudności z pogodzeniem ze sobą tych sprzecznych faktów. – Dlaczego Rasha interesuje się moimi... naszymi sprawami? Czyżby chciała pomóc nieszczęsnej, bezbronnej kobiecie? To pytanie wywołało kolejne ostrzegawcze kaszlnięcie. – Jestem pewna, że to jedna z przyczyn. Najlepiej byłoby oczywiście, gdyby zwyciężyli ludzie o mniej rozpalonych głowach. Z pewnością Krasnegar nie jest wart wojny ani dla imperatora, ani dla jarlów. Czterej mogą po prostu wyrazić zgodę na osadzenie ciebie na należnym ci tronie. To byłoby tak bliskie powrotu do status quo, jak to tylko możliwe. A więc Inos stanowiła pionek w grze zakrojonej na skalę znacznie większą, niż jej się śniło. Jeśli w sprawę wplątani byli sami czarownicy, mogło wydarzyć się wszystko. Krasnegar mógł zostać stopiony w ogniu lub przeniesiony do Zarku bądź też zamieniony w budyń czekoladowy. Krasnegar! Tęskniła za Krasnegarem! Wysączyła resztkę lemoniady i dźwignęła się z wysiłkiem na nogi. Z pewnością miała się nad czym zastanawiać podczas moczenia się w wannie. Obłęd dnia dzisiejszego: Obłęd dnia dzisiejszego wczoraj zgotowało; Wraz z jutrzejszym milczeniem rozpaczą i chwałą; Pij! Bo nie wiesz po co ani skąd przychodzisz: Pij! Bo nie wiesz gdzie znikniesz za chwileczkę małą. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§74, 1879) Przełożył Łukasz Nicpan ROZDZIAŁ III GŁOSY COŚ SZEPCĄ 1 – Żadnych ludzi? – spytał Thinal. – Jesteś pewien, że nie ma żadnych ludzi? – Nie, nie jestem pewien! – odparł Rap. – To na samej granicy mojego zasięgu. Mam pewność co do chat. Nie wydaje mi się, by byli tam ludzie. Przynajmniej nie ma żadnych na ścieżce. Jaki zresztą mamy wybór? Było późne popołudnie trzeciego, nie kończącego się dnia ich wędrówki. Piaszczyste zatoki ciągnęły się jedna za drugą. Niektóre były szerokie, inne wąskie, do żadnej jednak nie wpadały rzeki czy strumienie. Trójka wygnańców przeżyła dzięki mleku kokosowemu oraz deszczówce pozostałej na liściach po częstych ulewach. Wszyscy jednak szybko słabli. Potrzebowali jedzenia i nade wszystko wody do picia – natychmiast i w dużych ilościach – a także odpoczynku i schronienia. Mały Kurczak był wściekły, że tutejsze lasy są tak niepodobne do jego rodzinnych puszcz. W tajdze mógłby utrzymać się przy życiu dowolnie długo bez żadnych narzędzi oprócz własnych paznokci, lecz tutaj jego zdolności przeżycia były niewiele większe od posiadanych przez Rapa. Skąpa i zupełnie nowa dieta sprawiła, że wszyscy trzej się pochorowali. Thinal był bliski omdlenia. Stopy miał otarte do krwi. Od czasu do czasu pozwalał, by Mały Kurczak go niósł. Wtedy posuwali się szybciej, lecz nawet muskularny goblin tracił już siły. Jego mokasyny zużyły się, starte na piasku, a kostkę miał opuchniętą. Najwyraźniej jedynie dzięki swej pogardzie dla bólu w ogóle był w stanie chodzić. Rapowi niewiele pomagały buty. Oderwał pasy tkaniny ze swej przepaski na biodra, by obandażować sobie pęcherze, potem jednak zrobiły mu się one w innym miejscu. Chodzenie po piasku było gorsze od biegania po śniegu. Bolał go każdy mięsień i staw w nogach. Na mieliznach stopy znajdowały pewniejsze oparcie, lecz piasek w połączeniu z morską wodą w zetknięciu z otwartymi ranami przyprawiał Rapa o straszne cierpienia. Gdy słońce skłaniało się już ku zachodowi, mogli przynajmniej maszerować w pstrokatym cieniu palm, lecz przepływ wygnał ich na pokryty żwirem i muszelkami skraj plaży. Każdy krok był tam dla impa i goblina udręką. Wreszcie dalekowidzenie Rapa rozwiązało dziwny problem tego, co działo się z deszczem. Bujność dżungli świadczyła, że padał on tu często. Nieobecność strumieni wydawała się niewytłumaczalna. Wyrwawszy się z wywołanego zmęczeniem oszołomienia, Rap zdał sobie nagle sprawę, że niedaleko płynie rzeka, biegnąca równolegle do brzegu. To ona przechwytywała całą wodę deszczową. Rzeka oznaczała słodką wodę. Musiała też wpadać do morza. Nie sposób było jednak się do niej dostać, gdyż drogę zagradzało niezwykle gęste podszycie. Wtem, wytężywszy dalekowidzenie aż do granic jego zasięgu, Rap odkrył ścieżkę, wąski pas nagiej, czerwonawej gleby wijący się między drzewami. Jeden jego koniec wychodził na plażę tuż obok następnego przylądka, drugi zaś docierał do brzegu rzeki. Stały tam jakieś zabudowania. – Opowiedz nam o tych chatach – warknął Mały Kurczak. Zaczynał władać impijskim z zaskakującą biegłością. – Są całkiem zwyczajne – Rapa bolała głowa z wysiłku. – Jest ich osiem czy dziewięć. Stoją w półkolu. Są tam też małe budyneczki osadzone na tyczkach. Kryją je strzechy... – Łowcy głów! – zawył Thinal. – Baśniowcy to łowcy głów! – Jaki mamy wybór? – powtórzył raz jeszcze Rap. Thinal przeszył go wściekłym wzrokiem. Jego chytra twarz nabrała pod wpływem bólu cierpkiego wyrazu. – Wy nie macie żadnego. Ale ja mam. – Obiecałeś. – No to cofam obietnicę! Jeśli ściągniesz na mnie niebezpieczeństwo, panie Rapie, wezwę Darada! Przyrzekłem, że cię ostrzegę. No więc, ostrzegam cię. W gruncie rzeczy mały ulicznik i tak wytrzymał bardzo długo. – No dobra! – powiedział Rap. – Spisałeś się dobrze. Lepiej, niż bym się tego spodziewał. Zostań tutaj, a my pójdziemy na zwiady. Jeśli nic nam nie przeszkodzi, wrócimy po ciebie. Thinal rozejrzał się po plaży. Podczas przypływu widoczna była tylko niewielka jej część. Fale docierały niemal do palm. Nic do jedzenia. Żadnej wody. Żadnego towarzystwa. – Pójdę z wami – powiedział gderliwie. – Ale ostrzegam cię. Jeśli czyjaś głowa ma ozdobić tyczkę, mój panie, nie będzie ona moja. 2 – Ludzie? – szepnął Thinal. Omal nie wpadł na Rapa, gdy ten zatrzymał się na ścieżce. – W wiosce są tylko kury – odparł Rap. – Nikogo też nie zauważyłem w dżungli. Właściwie nie kłamał, lecz nawet udzielanie wykrętnych odpowiedzi bardzo mu się nie podobało. Zajrzyj za ten krzak. Thinal wpatrywał się buntowniczo w miejsce wskazane palcem przez Rapa. To goblin przepchnął się naprzód i rozsunął liście. Rap wiedział już wcześniej, że leży tam martwy pies. Z tylnej części jego ciała sterczała strzała. Musiał się tu dowlec, by zdechnąć. Goblin prychnął gniewnie i wyrwał strzałę z gnijącego, pokrytego rojem much ścierwa. Wrócił na ścieżkę. Thinal zaskomlał. – To długa strzała – zauważył Rap. – Baśniowcy są niscy, prawda? Thinal wzruszył ramionami. Niemniej Rap miał pewność, że Andor opowiadał mu, iż baśniowcy są czarnoskórzy i niewiele wyżsi od gnomów. Długie strzały z pewnością wymagały długich ramion. Grot był wykonany z żelaza, ostry i wyposażony w zadziory. – Takich właśnie używają legioniści, zgadza się? – Nie wiem – odrzekł Thinal. – Darad by wiedział. – Jak daleko, Płaskonos? – zapytał Mały Kurczak. Rap rozprostował ramiona. – Tuż za następnym zakrętem. Chodźmy. Wrócił do bolesnej monotonii przesuwania jednej obolałej stopy za drugą. Szedł jako pierwszy. Ongiś na wioskę składało się dwanaście chat, skupionych w cieniu na obwodzie polany, lecz teraz cztery z nich były zniszczone. Zapewne spłonęły. Tyczki, które tak go zdziwiły, gdy obserwował je z daleka, stanowiły rusztowanie dla suszących się sieci. Krasnegarczyk powinien był je rozpoznać. Dostrzegł też wiklinowe wygódki i kurniki, parę łodzi oraz studnię. Myśl o wodzie doprowadzała do ekstazy wszystkie komórki jego ciała. Gdy minął ostatni zakręt, zaskoczyła go eksplozja gdakania. Przerażone ptaki przemknęły po ziemi, machając skrzydłami, i zniknęły między drzewami. Rap ruszył w stronę studni. Jego towarzysze pomknęli sprintem za nim. Woda! Dzięki Bogom! Woda... Napici i umyci, wymoczeni i ociekający wodą trzej włóczędzy wymienili między sobą wymuszone, niespokojne uśmiechy, gdyż w tej opuszczonej osadzie coś było nie w porządku. Cztery spalone chaty, żadnych ludzi, martwy pies. Thinal był jeszcze bardziej nerwowy niż zwykle. Trójkątne oczy goblina zwęziły się do szparek. Polanka była dobrze ukryta. Wąska, krótka ścieżka wiodła do ciemnej, lśniącej oleistym blaskiem rzeki. Trudno by ją było zauważyć z wody. W górze jej nurtu znajdowały się inne, większe polany, zajęte pod uprawy. Jednak nawet one sprawiały wrażenie zamaskowanych. Nieruchome powietrze dżungli było ciężkie i wilgotne. Agresywne owady kąsały. Rap uderzał się dłońmi po ciele, wymachiwał nimi i przeklinał, podobnie jak jego towarzysze. Zastanawiał się, dlaczego ktokolwiek mógł zdecydować się na mieszkanie w podobnym miejscu, skoro na wybrzeżu było znacznie przyjemniej. – Nie ma ludzi? – zapytał Thinal po raz setny. – Nie dostrzegasz nikogo? – Nikt się nie porusza – odparł ostrożnie Rap. Oderwał swe dalekowidzenie od pewnego punktu na skraju pól i zaczął badać chaty. Kłopot w tym, że jego zaufanie do Thinala było takie jak do Małego Kurczaka, to znaczy żadne. Nerwy impa były napięte do granic wytrzymałości. Każda paskudna niespodzianka mogła w mgnienia oku sprowadzić Darada. Thinal nie złożył na nowo swej odwołanej wcześniej obietnicy. Goblin był niemal równie nieprzyjemny. W lasach północy twierdził z uporem, że jest śmieciem Rapa, jego sługą i niewolnikiem. Ostatnio przestał o tym wspominać. Tutaj, daleko od znanych mu terenów, jego obyczaje i nawyki zostały podważone i podane w wątpliwość. Zawsze stanowił czające się za plecami Rapa zagrożenie, teraz jednak wpływ tradycji, który hamował jego zawziętą nienawiść, zaczął słabnąć. Z godziny na godzinę zachowanie Małego Kurczaka stawało się coraz mniej przewidywalne. Thinal zakończył swe ostrożne oględziny i pokuśtykał w kierunku najbliższej chaty. Goblin zaczął rozglądać się na wszystkie strony, przykucnąwszy nieświadomie w pozycji naganiacza zwierzyny. Rap podążył za Thinalem. Chata była mała, a jej pokryty liśćmi dach niski. Ściany zrobiono z kruchej wikliny. Sięgały Rapowi do pasa, pozostawiając ze wszystkich stron pod okapem wolną przestrzeń. W tym parnym klimacie było to zapewne wystarczające schronienie, choć wywodzącemu się z północy Rapowi wydawało się zupełnie niepraktyczne. Nachylił się, by wejść przez drzwi, lecz wewnątrz również musiał trzymać głowę pochyloną z uwagi na zwisające u powały sieci pełne małych tykw i bulw. Była to zapewne rodzinna spiżarnia. Jej widok uzmysłowił mu, jak bardzo jest głodny. Klepisko pokrywały tkane maty. Thinal zaczął już szperać w stojących w kącie koszach z łodyg rotangu. Nie było tu żadnych innych sprzętów poza parą prymitywnych stołków. Poza tym Thinal zauważył kilka glinianych garnków oraz zwoje tkaniny, które zapewne stanowiły posłanie. Wyprostował się. Pociągnął nosem z dezaprobatą. Błysnął zębami w nieoczekiwanym uśmiechu. – Złodziej umarłby tutaj z głodu! Mam rację? – Nie wiem – odparł Rap. Thinal zachichotał, pokuśtykał do następnego rogu, odsunął na bok matę i odsłonił drewniany dysk widoczny na poziomie klepiska. W tej chwili Rap wykrył już schowany pod spodem garnek. – Skąd o tym wiedziałeś? – Tajemnica zawodowa! – Thinal zachichotał po raz drugi. Wyciągnął z garnka garść paciorków. – Najciemniejszy kąt. Naszyjniki... bransolety? Rupiecie! – odrzucił je na bok. – Korale, muszelki i ładniutkie rupiecie! Żadnego metalu. Żadnych kamieni. Rap pozwolił Thinalowi na poszukiwanie drobnych łupów i wyszedł na zewnątrz, by odnaleźć goblina. Ten przyglądał się jednemu z palenisk. Przywitał Rapa, odsłaniając nadmiernie wielkie kły w pozbawionym wesołości, pełnym niedowierzania grymasie. – Nie było ludzi, Płaskonos? – Jeden – odparł cicho Rap. – Uciekł do lasu. Wciąż tam siedzi. Mały Kurczak skinął głową, niezbyt udobruchany. Wskazał palcem na zwęglone ruiny. – Czy tam coś jest? Rap zbadał je pobieżnie. Potem dokładniej. – Bogowie! Kości? – Nie ma łodzi. Ślady po wielu. Ilu ludzi tu mieszkało? Pomocnik rządcy powinien umieć to ocenić. – Czterdziestu? Nie, raczej sześćdziesięciu, wliczając dzieci. Mały Kurczak skinął głową na znak zgody. Uśmiechnął się po raz kolejny. – A teraz policz ciała. Zachichotał, ujrzawszy, jak Rap się wzdrygnął. Następnie oddalił się. Najwyraźniej podążał jakimś śladem, mimo że cienie stawały się coraz głębsze. Rap usiadł na ziemi, by ulżyć swym stopom, po czym przystąpił do wykonania makabrycznego zadania, którym go obarczono. Kości trudno było odróżnić od zwęglonego drewna, wydawało mu się jednak, że w dwóch ze zburzonych chat nie ma żadnych. Przekonał się też z ulgą, że wiele spośród szczątków należy do psów. W rezultacie rozpoznał z pewnością jedynie trzy ludzkie szkielety. Jednak... Podniósł się i poszedł złożyć raport. Mały Kurczak stał wewnątrz jednej z nieuszkodzonych chat. Spoglądał w górę, na krokwie. W tym domku sieci do przechowywania zapasów pocięto i ciśnięto w kąt. – Trzy – oznajmił Rap. Poczuł pokusę, by dodać „szefie”. Goblin wyraźnie znalazł się z powrotem w swym żywiole. W tej chwili jego uśmiech świadczył o autentycznej radości. – Widzisz tutaj? – wskazał na klepisko. – Krew! Rap przyklęknął. Wyschnięte plamy były na ziemi ledwie widoczne. – Być może. – To krew! Rozpryskana. Widzisz na ścianach? – pod wpływem podniecenia Mały Kurczak powrócił do gobliniego dialektu. – I tam na górze? Ślady na drewnie? Sznur! – Co sugerujesz? – Biczowanie. Ludzi tam zawieszono i biczowano. Tylko bicz mógł zbryzgać ściany w podobny sposób. Rap dźwignął się na nogi. Ogarnęły go mdłości. – Masz makabryczną wyobraźnię! – warknął i wyszedł na zewnątrz, w jaśniejsze światło. To możliwe. Niemniej Mały Kurczak był specjalistą od tortur. 3 Ogień strzelał i trzaskał, pochłaniając zielone drewno. Rzucał na całą maleńką osadę niespokojne cienie. W górę wzbijały się leniwie blade kłęby dymu. Z pewnością nie było im potrzebne ciepło, lecz Mały Kurczak twierdził, że dym ogniska odpędzi owady. Był w błędzie, zapewne jednak po prostu uspokajało go ono. Gwiazdy nad ich głowami przesłoniła chmura. Nadciągał deszcz. Imp, faun i goblin. Wszyscy daleko od domu – pomyślał skwaszony Rap – i bynajmniej nie szczęśliwi. Usiedli na stołkach wokół ogniska w zapadającym zmroku. Byli zbyt zmęczeni, by chciało im się prowadzić rozmowę. Od czasu do czasu któryś z dwóch pozostałych zrywał się z miejsca i spoglądał nerwowo na otaczającą ich dżunglę. Rap nie musiał na nią patrzeć, gdyż nieustannie kontynuował jej obserwację. Nic tam się jednak nie poruszało. Imp nigdy nie był krzepki. Teraz wyglądał wręcz na wyniszczonego. Kępy zarostu sprawiały, że jego wąska twarz wydawała się brudna, w najmniejszym jednak stopniu nie ukrywały krost i wągrów. Gdy gapił się, przybity, w ogień, widać mu było wszystkie kości. Blask ogniska nadał skórze goblina zielonkawy odcień, który Rap pamiętał z minionych zimowych nocy. Mały Kurczak oparł łokcie na kolanach, wpatrzony w żarzące się węgielki. Był zaniepokojony i zły, gdyż znalazł się poza swym żywiołem. Zapadnięte policzki podkreślały szerokość jego twarzy oraz długość nosa. Niemniej z pewnością był w lepszym stanie niż Rap czy Thinal. A faun? Przynajmniej posiadał cel i w jakiś sposób uczyniło go to przywódcą tej wędrownej kupy nieszczęścia. Czuł, iż rozpaczliwie brakuje mu kwalifikacji, by czymkolwiek dowodzić, jako że do tej pory spotykały go w życiu same klęski. Zdradził swego króla podejmując bezowocną próbę ostrzeżenia jego córki. Zawiódł nawet Inos w chwili, gdy powinien przyjąć dwa dodatkowe słowa mocy i zostać magiem. Potem wołała go, a on znowu ją zawiódł. Potrzebna mu była pomoc. Kaszlnął. Mały Kurczak spojrzał na niego. Rap skinął głową: teraz! Goblin podniósł się, opędzając się ręką od owadów. – Przyniosę więcej drewna – oznajmił głośno. Był marnym aktorem, ale Thinal, zajęty obserwacją węgielków, nic nie zauważył. Mały Kurczak zniknął w mroku. W porównaniu z nim motyl był hałaśliwy i niezdarny. Cichszy niż światło gwiazd, zaszedł Thinala od tyłu i zajął miejsce za jego plecami, tak jak uprzednio polecił mu Rap. Wzniósł wysoko znaleziony w wiosce kamienny toporek, jakby przygotowywał się do rozpłatania impowi czaszki. Rap podniósł się sztywno, ściskając w ręku smukłą włócznię służącą do połowu ryb. Zbliżył się, utykając, do Thinala, który spoglądał ze zrozumiałym niepokojem. – Nie bój się – powiedział Rap. – Nie chodzi mi o ciebie. Proszę cię o przysługę. Thinal ukazał zęby w nerwowym uśmiechu. – Co jest grane, Rap? – Chciałbym porozmawiać z Sagornem. Thinal uśmiechnął się z ulgą. – Jasne. Pociągnął za rzemień otaczający go w pasie, aby rozluźnić węzeł. – Najwyższy czas! – zauważył Sagorn. Rap spodziewał się transformacji. Widział ją już przedtem. Mimo to natychmiastowa przemiana wstrząsnęła nim tak samo, jak za pierwszym razem. Wciąż sądził, że powinno się w jakiś sposób wyczuwać, iż jedna osoba przeobraża się w drugą, nic takiego się jednak nie działo. Niski, smagły imp zniknął. Na jego miejscu siedział wysoki, patykowaty mężczyzna, który spokojnie poprawiał przepaskę na biodra, tak by na niego pasowała. Jego rzadkie, białe ładnie uczesane włosy wyglądały tak samo jak wtedy, gdy zniknął z komnaty Inissa. Był czysty i świeżo ogolony. W jakiś sposób udawało mu się nadal promieniować poczuciem wyższości, choć był odziany jedynie w szmatę. Jego blada i wiotka skóra zwisała smętnie na kościach. Wąskie wargi rozchyliły się w starczym uśmiechu. Bruzdy wokół jego ust w blasku ogniska przypominały głębokie szramy. Rap wziął głęboki oddech. – Pragnę prosić pana o radę. – Chciał pan powiedzieć, że jej potrzebuje. Jest pan bardzo zdeterminowanym młodym człowiekiem, panie Rap. Niemniej jednak składam przysięgę, że przywołam z powrotem Thinala. Zakładam, że pański pomocnik stoi za mną z drugą włócznią? – Z kamiennym toporkiem. Sagorn uniósł białe, krzaczaste brwi. – Zdzielenie Darada w głowę nie byłoby opłacalne. Mogłoby go to tylko bardziej rozzłościć. Daję jednak panu słowo. Rap bardzo uważał, by nie patrzeć na Małego Kurczaka. Sagorn domyślił się, że będzie on tam stał. Okazywał swą wyższość, aby zdobyć dominującą pozycję. – Ale nie będzie pan miał nic przeciwko temu, aby Mały Kurczak tam został? Ostatecznie nie mam powodu, żeby panu ufać. Zmarszczki Sagorna pogłębiły się w uśmiechu, który zawsze zwiastował coś niedobrego. – Jak pan sobie życzy. Nie żywię jednak do pana urazy. Ja nie wezwę Darada. Daję panu słowo. – Dziękuję panu – odparł z zakłopotaniem Rap. – Chce pan usłyszeć moją opinię o tej wiosce? – Oczy Sagorna przez chwilę błądziły wkoło. – Jak mówił panu Andor, nigdy nie widziałem baśniowców. Podobno to krwiożerczy łowcy głów. Miasto ma solidne fortyfikacje. – Drzwi są tu niskie, a łóżka krótkie. – Widziałem... Thinal widział. Niewątpliwie to osada baśniowców. Rap zdążył już dojść do podobnego wniosku. – Ale co się wydarzyło? Dlaczego jest opuszczona? A może nie jest? – Zapewne jedna grupa baśniowców zaatakowała drugą... – Sagorn zmarszczył brwi i spojrzał na twarz Rapa, której nie mógł widzieć, zbyt wyraźnie na tle ognia. – Ma pan powód, by sądzić inaczej? – Posłania, garnki, sieci, żywność? Stary mężczyzna pociągnął się za wargę. – Ma pan rację. Wszystko to zostałoby zrabowane. – W tych ruinach są kości. – I co z tego? – Trzy szkielety. Trzy czaszki. – Hmmm! Może pan być ignorantem, ale nie jest pan głupi, mój młody przyjacielu. Jeśli więc nie był to atak łowców głów, to może akcja odwetowa oddziałów imperialnych? – Czy legioniści biczują jeńców na śmierć? – Tak. – Ale jaki mógł być powód? – zapytał Rap. – Sądziłem, że łowcy głów używają czaszek swych ofiar jako trofeów. Tutaj nie widać nic podobnego. Nie ma czaszek na palach ani nawet samych pali, na których można by je nałożyć. Te tyczki, które tam widać, służą do rozwieszania sieci rybackich. Broń, którą znaleźliśmy, wygląda na myśliwską. Nie ma tu mieczy. Strzały są małe, na ptactwo. Bez zadziorów. To jest włócznia do połowu ryb. Proszę zapytać Małego Kurczaka. Jasne, jotuńskie oczy zalśniły w świetle ogniska. – Jest pan bystrzejszy, niż mi się zdawało, panie Rap. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, w królewskim gabinecie... nie doceniłem pana. Dorósł pan od chwili, gdy Jalon natknął się na pana wśród wzgórz, w zeszłym roku. Rap dorósł wystarczająco, by nie spodobał mu się ten protekcjonalny ton. – Pola nadał ktoś uprawia, w niektórych miejscach. Popiołów w jednym z palenisk nie zmoczył deszcz. Mały Kurczak to zauważył. Drzwi do chat zarosły chwastami, ale w jednym z kurników wciąż przebywa drób. Ktoś go karmi. Sagorn obrócił się ostrożnie, by spojrzeć na goblina wciąż trzymającego mu nad głową toporek. Ten ani drgnął. – Tutaj wszystko rośnie szybciej niż w pańskim północnym lesie, młody człowieku. Mały Kurczak nie odpowiedział ani słowem. Jego trójkątne oczy zalśniły złoto w blasku ogniska. Sagorn ponownie zwrócił się w stronę Rapa. Najwyraźniej owa nieustanna groźba wprawiała go w zakłopotanie. – Jeśli wziąć pod uwagę, że przebywamy w tropikach, to, co się tu wydarzyło, miało miejsce całkiem niedawno. Najwyżej kilka tygodni temu. Rap pomyślał, że jak dotąd sławny mędrzec nie powiedział nic szczególnie odkrywczego. Nagle jednak Sagorn ponownie zademonstrował swój groźny uśmiech. – A jeśli wykrył pan za pomocą dalekowidzenia jakichś ocalonych, nie odważył się pan poinformować o tym Thinala – dodał Sagorn. – Ktoś uciekł, gdy się zbliżaliśmy. – Tylko jeden. – Tylko jeden. I on wciąż tu jest, mniej więcej w odległości dwóch strzałów z łuku. Co prawda strzała doleciałaby w tym lesie zbyt daleko. – Co teraz robi? – Po prostu sobie siedzi. Przebywa tam już od dłuższego czasu. – No i? Proszę go opisać! – Sagorn przeszył go zniecierpliwionym spojrzeniem. – Nie mogę za pana myśleć, jeśli brak mi informacji. – Jest mniej więcej tego wzrostu. Chudy. Nie mogę z tej odległości dostrzec zbyt wielu szczegółów. O ile mogę to stwierdzić, nie ma broni. Chyba jest ciemnoskóry. – Hmmm! To nawet nie wzrost gnoma. A więc to dziecko? Rap skinął głową. – W takim razie chyba zgadzam się z pańską hipotezą. Imperialni żołnierze albo jotuńscy piraci. Jedno dziecko ocalało z napadu. Nie wiedziało, co ma zrobić, zostało więc tutaj i kontynuowało pracę mieszkańców wioski w nadziei, że któregoś dnia pozostali wrócą. Musi pan je schwytać! Proszę skorzystać z dalekowidzenia albo pomocy goblina – na twarzy starego mężczyzny ponownie pojawił się złowieszczy uśmiech. – Nie zaryzykował pan wezwania mnie tylko po to, by usłyszeć tę oczywistą radę, prawda? Sagorn podrapał się po brodzie. – Nie, coś tu z pewnością nie gra. Przeczucie Thinala jest bardzo interesujące. Jak panu powiedział, kiedy tu przyjechałem, byłem młodym człowiekiem. Nie poznaliśmy jeszcze wtedy naszego słowa mocy. Od owej chwili nie poświęciłem Krajowi Baśni ani jednej myśli, Thinal zaś z pewnością nie miał powodu, by to robić. Jeśli teraz jest przekonany, że ukryto tu coś, co warto ukraść, to zapewne tak jest w istocie. – Chce pan powiedzieć, że to baśniowców chroni się przed przyjezdnymi, a nie na odwrót? – spytał Rap. – Wydaje się, że to jedna z możliwości. Z pewnością jednak są tu potwory. Sam widziałem parę sfinksów i chimerę. – W klatkach? – Tak. Jeździłem na hipogryfie. Ma pan jednak rację. Zabezpieczenia są zbyt rozbudowane, by mogło chodzić tylko o odstraszenie dzikich zwierząt. Thinal zwrócił uwagę, że Imperium zwykle nie zadaje sobie trudu, by chronić turystów. Sądzi pan, że to nie łowcy głów? A ostatni z mieszkańców wioski boi się was, obcych. Kogo się zatem chroni i przed kim? Sagorn pogrążył się w milczeniu, opędzając się gniewnie od owadów. Rap pragnął odpowiedzi, nie pytań. – Niech mi pan opowie o Milflorze. Gdzie on leży? – Na wschodnim wybrzeżu, chyba niedaleko południowego końca wyspy. Wiatr wieje z reguły... Tak jest, daleko na południe. Ruszyliście w niewłaściwym kierunku. – Czy to duże miasto? – Niezbyt. Tak przynajmniej było wtedy, gdy je odwiedziłem. Wielu imperialnych żołnierzy... – ponownie przerwał. – I statków. Małych, przybrzeżnych jednostek. Przemytnicy? – Jasne, jotuńskie oczy zalśniły z podniecenia. – Ciekawe, po co tu przybywają? To bardzo interesująca, mała tajemnica, panie Rapie! Można było mieć pewność, że Thinal natknie się na coś podobnego. Jeśli tylko w pobliżu znajduje się jakaś wartościowa rzecz, on zawsze ją znajdzie. I ukradnie. Słowo mocy miało ogromną wartość. Rap spodziewał się, że grabieżcze instynkty Thinala pobudziło coś więcej niż to, które należało do niego. – Co wartego kradzieży mogłoby się tu znajdować? – Nie wiem. Podejrzewam jednak, że Thinal to znajdzie. – Ja chcę się tylko stąd wydostać. – Niech więc pan pozwoli udzielić sobie prawdziwej rady. Po to właśnie mnie pan wezwał – postarzały mężczyzna spojrzał w dół, na stopy Rapa. – Wszystkim wam potrzebny jest odpoczynek. Musicie pozostać tu przez parę dni, by odzyskać siły. Nie, proszę mnie wysłuchać! Nic nie zyskacie zabijając się, a Thinal jest już u kresu wytrzymałości. Zdumiewa mnie, że zechciał pozostać tak długo. Obsypywał go pan pochlebstwami. Sugeruję, by robił to pan nadal. Ma pan rację, nie pragnąc towarzystwa Jalona czy Andora, a ja nie przydam się na wiele podczas wędrówki. Niech więc pan nadal wychwala Thinala. To mu pomoże, podobnie jak panu. Thinal, rzecz jasna, miał zapamiętać tę rozmowę. – A jaki pan ma w tym interes? – zapytał podejrzliwie Rap. Sagorn zachichotał oschle. – Chodzi o sprawy nadprzyrodzone! Dlaczego zaklęta wnęka zareagowała na pana tak silnie? A czarownica Jasna Woda? Zastanawiam się, czemu tak troskliwie opiekuje się naszym muskularnym przyjacielem – wskazał kciukiem goblina. – Co pan zrobił takiego, że zaalarmowało to opiekunów? – Wiem tylko to, co powiedziałem Thinalowi – odparł Rap. – A Thinal panu uwierzył. Z nas wszystkich, on być może najlepiej potrafi wykrywać kłamstwo, sądzę więc, że jego osąd jest trafny. – Niech mi pan opowie o Jasnej Wodzie. – Jest bardzo stara i podobno obłąkana. To prawdopodobne. – Dlaczego? – Och, proszę się zastanowić! Pamięta pan, jak się pan przeraził, usłyszawszy ode mnie po raz pierwszy o swym słowie? Ci, którzy władają czarodziejską mocą, żyją długo. Mogą mieć wszystko, czego zapragną: władzę, bogactwa, kobiety – albo rzecz jasna mężczyzn – młodość i zdrowie. Wszystko! Musi im to się znudzić po dziesięcioleciu albo dwóch. Do tego żyją w nieustannym strachu przed innymi czarodziejami. – Którzy chcą ukraść ich słowa? Sagorn zawahał się. – Być może. Andor tak panu mówił, prawda? Niemniej żadna niemagiczna osoba nie wie, w jaki sposób pracują ich umysły. Istnieje też inna możliwość. Potężny czarodziej może zmusić słabszego, by mu służył – za pomocą zaklęcia posłuszeństwa. Opiekunowie podobno tak postępują. Inni czarodzieje boją się ich, ponieważ są najpotężniejsi ze wszystkich i zazdrośnie zwalczają swych rywali. Wydaje się też, że zawsze mają na usługi świtę magów oraz pomniejszych czarodziejów. Podejrzewam, że każdy z opiekunów nieustannie bada swój sektor w poszukiwaniu magicznych osób, które mógłby zmusić do służby. Zamek Inissa w Krasnegarze... pamięta pan nadprzyrodzoną barierę, którą wyczuł pan wokół niego? Mówił pan o tym Andorowi. Rap poczuł nagle, że zaczyna coś rozumieć. – A komnata mocy znajdowała się na zewnątrz tarczy, ponad nią, jak wieża strażnicza? – No właśnie! Wydaje się, że czarodzieje mają dwie możliwości. Niektórzy budują tego rodzaju warownie w odległych miejscach i stają się praktycznie pustelnikami, kryjącymi się w nadprzyrodzonej skorupie. Inni ukrywają się po prostu w ten sposób, że nie używają swych mocy. Tylko jak potrafię wytłumaczyć fakt, iż niekiedy pojawiają się nagle, bez ostrzeżenia. Historia jest pełna podobnych opowieści. Na przykład nowy czarownik, Zinixo, odziedziczył podobno wszystkie swe cztery słowa po praprababce, która wykorzystywała swoje zdolności jedynie po to, by przedłużyć sobie życie. Nikt nie wiedział, że władała nadprzyrodzoną mocą. Rap przypomniał sobie, iż Jasna Woda twierdziła, że potrafi wykryć użycie mocy, nawet jego maleńkiego talentu. Zadrżał. Sagorn odwrócił się w stronę groźnej postaci Małego Kurczaka. – Czy zechciałby pan odłożyć toporek, młody człowieku? On mnie bardzo niepokoi, już przez sam fakt, że wiem, iż tam jest. Rap skinął głową. Goblin opuścił powoli ramiona i cofnął się o krok. Nie rozluźnił się jednak, a jego trójkątne oczy wciąż były skupione na uczonym. Ogień przygasał. Dawał teraz mniej światła, a więcej dymu. Sagorn zwrócił się w stronę Rapa. Twarz miał nadal zasępioną. – Ile wie pan o pozostałych opiekunach? – Bardzo mało, proszę pana. – Cóż, wiadomo nam o ich poczynaniach więcej niż o działaniach pomniejszych czarodziejów, gdyż to oni są siłą sprawczą historii. Ponownie przykładem może być Zinixo. To młody krasnolud, niewiele starszy od pana, jak sądzę. Jego poprzedniczka, czarownica Ag-An, była Zachodem przez blisko stulecie. Być może stała się nieostrożna. Jakiś rok temu gościła na weselu w Pawiej Komnacie pałacu imperatora. Powaliła ją błyskawica. Zginęło też pięciu przypadkowych świadków, a wiele innych osób zostało rannych. Rap skrzywił się. – Błyskawica wewnątrz budynku? – Z pewnością. Zaledwie chwilę później doszło do jeszcze potężniejszej manifestacji na galerii dla publiczności, wokół samego Zinixa. Część balkonu runęła w dół. Liczba ofiar była znacznie większa. Wiele osób spłonęło lub zostało zmiażdżonych. Byłem wtedy zajęty w bibliotece, na przeciwległym końcu pałacu, a mimo to poczułem wstrząs i usłyszałem eksplozję. Doszło do wyzwolenia mocy na straszliwą falę. Fakt, że Zinixo ocalał, jest zdumiewającym hołdem dla jego nadprzyrodzonych możliwości. – Kto był odpowiedzialny? – Trafne pytanie! Być może jeden lub więcej spośród pozostałych opiekunów pomogło mu w ataku na Ag-An. Zapewne jeden lub więcej spośród nich spróbował dokonać odwetu. Albo może chciał go zdradzić któryś z poprzednich sojuszników. Lub jakiś inny, nie będący opiekunem czarodziej skorzystał z okazji i przypuścił atak, zanim nowy opiekun zdążył umocnić swą władzę. Widzi pan, w czym problem? Po prostu tego nie wiemy! Miał pan jednak w zeszłym roku rację, że nie spodobała się panu myśl o zostaniu czarodziejem. To może być niebezpieczny zawód. To byłby odrażający zawód! – Czy Zinixo mógłby upozorować atak na siebie? Sagorn mocno zacisnął usta. Przez chwilę wpatrywał się tylko w Rapa. Szybko migoczące światło ogniska sprawiało, że nie można było niczego wyczytać z jego twarzy. – Pomysłowe! – szepnął. – Ale nie sądzę. Czarownik nie musi nikomu imponować, z wyjątkiem być może innych potężnych czarodziejów, a ci zapewne nie daliby się nabrać. Nie, chyba wolę powszechną opinię, że drugi atak stanowił odwet czarowników Lith’riana i Olybina – Południa i Wschodu – którzy starali się porazić parweniusza. Jeśli to prawda, oparł się ich połączonym wysiłkom! – Czy to możliwe? Rap czuł ciarki na grzbiecie i świąd, gdy tylko rozmawiano o sprawach nadprzyrodzonych, wiedział jednak, że ta informacja będzie mu potrzebna, jeśli chciał mieć jakąkolwiek szansę, by pomóc Inos. – Z pewnością! Często zdarzało się, że jeden czarownik pokonał dwóch innych, działających wspólnie. W tej przynajmniej sprawie dysponujemy wystarczającym świadectwem historii. Dlatego właśnie Protokół wymaga Czterech. Jeden może się oprzeć dwóm, lecz nigdy trzem. Nigdy? Cóż, powiedzmy „rzadko”. Któż może to wiedzieć? Zapadła cisza, mącona jedynie trzaskaniem drew w ognisku, oraz stłumionymi uderzeniami fal w oddali. Pojedyncze krople deszczu wpadały z sykiem w palenisko. Rap zdał sobie sprawę, że Sagorn przypatruje mu się badawczo, jak gdyby czekał na jakieś jego słowa. – Zinixo jest czarownikiem zachodu? Skinienie głową. – A prerogatywą Zachodu jest pogoda? Sagorn ponownie zademonstrował swój okropny uśmiech. – Nie! Słyszałem o tym wielokrotnie, ale to po prostu nie zgadza się z przekazami. Istnieje zbyt wiele relacji o czarodziejach wywołujących burze i tak dalej. Nie wiem, jaka siła jest zarezerwowana dla Zachodu, zakładam jednak, że taka istnieje – zastanawiał się przez chwilę. – Możliwe, że ma po prostu jakiś szczególny status wśród Czterech. Być może jego prerogatywą jest sam imperator, choć oficjalnie głosi się, iż jest on nietykalny. – A teraz znajdujemy się na terenie Zinixa? – Tak sądzę. Kraj Baśni z pewnością leży daleko na zachodzie. A także, rzecz jasna, na południu. – A więc Jasna Woda nie miała prawa nas tu przenieść? Kolejny protekcjonalny uśmiech. – Nie bez jego zgody. – Czy ona jest sojuszniczką tego Zinixa? – To możliwe. Mogła mu nawet pomóc w objęciu stanowiska. Uważa się powszechnie, że czarownik Lith’rian go nienawidzi. Elfowie i krasnoludowie rzadko zgadzają się ze sobą. Czarownik Olybino... niech to zostanie tylko między nami, młody człowieku, ale go widziałem... To tylko nadęty cymbał. Za każdym razem, gdy Południe i Wschód łączą swe siły, jest wysoce prawdopodobne, że Zachód i Północ zostaną przyjaciółmi, rozumie pan? – Sagorn zmarszczył brwi i spojrzał na niebo, jak gdyby chciał ostrzec deszcz, by przestał padać. – A więc niewytłumaczalne zainteresowanie Północy pańskim goblinem z toporkiem może też dotyczyć czarownika zachodu. Z drugiej strony, niewykluczone, że czarownica Jasna Woda po prostu straciła orientację. Mogła popełnić błąd, a nawet już o was zapomnieć. Gdy Rap przypomniał sobie starą wiedźmę rozpartą nago na tronie z kłów morsa, ta myśl wydała mu się pociągająca. – Mam nadzieję, że tak się stało! Stary doktor zatarł z radością dłonie. – Albo i nie! Widzi pan teraz, dlaczego może mi pan zaufać, panie Rapie? Wszystko to wydaje mi się fascynujące! Zapewne rozumie pan przynajmniej, dlaczego nie chcę, by wpadł pan w mordercze łapska Darada. Wolę raczej pozwolić, by błąkał się pan na oślep o własnych siłach, po to tylko, żeby się przekonać, co się stanie z panem i pana goblinem. To niepowtarzalna sposobność obserwacji działania mocy! – A więc nie jesteśmy dla pana niczym więcej jak źródłem rozrywki? – A czym jeszcze moglibyście dla mnie być? Albo ja dla was? Sądzisz, że przyjaciółmi? – Starzec spojrzał na niego groźnie. Jego głos stał się słaby i pełen goryczy. – Którego z nas chciałby pan mieć za przyjaciela? Jesteśmy piątką samotników. W krytycznej sytuacji nie mógłby pan zaufać żadnemu z nas. Nie możemy ufać nawet sobie nawzajem! – Nawet Thinalowi? Sagorn westchnął i wpatrzył się tęsknym wzrokiem w syczące węgielki. Deszcz nasilał się. – Kiedy ostatni raz widziałem Thinala, miałem dziesięć lat i usiłowałem się ukryć za plecami Andora. Staliśmy w pięciu twarzą w twarz z rozgniewanym czarodziejem. Rap spróbował wyobrazić sobie tę scenę z dawno minionych dni. – Ile on miał wtedy lat? – Thinal? Chyba z piętnaście. Wydawał mi się wówczas bardzo duży i męski. Czy rozumie pan, co to znaczy poczucie winy, panie Rapie? Nigdy nie wybaczył sobie tego, co wydarzyło się owej nocy. Pan jest wszystkim, czym on chciałby być – zdeterminowany, niezależny, uczciwy. Niech więc pan nadal podbudowuje jego samoocenę, a on będzie się starał okazać godnym pana przyjaźni. Rap nie sądził, by Thinal zgodził się z większością tych słów. – To znaczy, że mógłbym mu zaufać? – Nie ma pan wyboru, prawda? Przynajmniej do chwili, gdy dotrzecie wszyscy do Milfloru i zaczniecie rozglądać się za jakimś środkiem transportu na kontynent. To mogłoby się okazać niebezpieczne... może porozmawialibyśmy wtedy raz jeszcze? Zróbcie sobie kilka dni odpoczynku. Dbajcie o czystość stóp. W tym klimacie rany bardzo łatwo ulegają zakażeniu, a was czeka długa droga. – Postarzały mężczyzna uśmiechnął się sardonicznie. – Cóż, ponieważ pogoda najwyraźniej paskudnie się psuje, a ja nie mam ochoty prowokować swego lumbago, myślę, że pana opuszczę. Mały Kurczak ponownie uniósł toporek. – Chwileczkę! Muszę znaleźć Inos... Sagorn zaśmiał się ochryple i potrząsnął głową. – Wciąż pan to powtarza. Będzie pan jednak potrzebował miesięcy lub nawet lat, by dotrzeć do Arakkaranu czy Krasnegaru. Kilka dni wytchnienia to mądra decyzja i nie sprawi żadnej różnicy. – Mam jeszcze jedno pytanie – ciągnął Rap. – Dlaczego ta czarodziejka zabrała Inos? Uczony zaczął szarpać węzeł na przepasce na biodra. – Któż to może wiedzieć? – Proszę pana! – Rap postąpił krok naprzód. Włócznia zadrżała mu w dłoni. Sagorn przeszył go wzrokiem. – Jeśli będziesz mi pan groził, chłopcze, odpowiesz przed Daradem! – To niech mi pan pomoże! – Proszę ruszyć głową! Przychodzą mi do głowy przynajmniej cztery powody, w tej chwili jednak jest mi równie trudno jak panu wybrać któryś z nich. – Proszę je wymienić! – zażądał rozgniewany Rap. – Boże Cierpliwości! Są oczywiste! Żeby ukraść jej słowo mocy. Jeśli to było przyczyną, Inosolan już w tej chwili nie żyje lub tortury doprowadziły ją do obłędu. Albo żeby oddać jej przysługę. Proszę pamiętać, że była w niebezpiecznej sytuacji. Po trzecie, jest też możliwe, że owa Rasha czuła się po prostu znudzona i pragnęła zabawić się w politykę niczym opiekun. Nawet czarodziejka nie jest wszechmocna. I najpotężniejszy czarownik nie zdołałby stworzyć autentycznej, żywej królewny o potwierdzonym pochodzeniu, posiadającej prawa do tronu. Jedynie Bogowie mogliby tego dokonać. Inos ma wielką wartość ze względu na swą niepowtarzalność. Rap już wcześniej rozważył wszystkie te możliwości. – A jaki jest czwarty powód? Palenisko dymiło i syczało. Deszcz bębnił o liście. Po twarzy Sagorna spływała woda. – Ze względu na jej wartość przetargową. – Co? – rysknął Rap. – Czy to wszystko, na co pana stać? Przetargową? Jeśli czarodzieje są tacy potężni, to o co muszą się targować? Górna warga jotunna skrzywiła się w aroganckim uśmiechu. – Chłopcze, jeśli musisz o to pytać, to znaczy, że nie słuchałeś tego, co ci mówiłem! Zniknął. Pozostał po nim jedynie wyniosły grymas, nie pasujący do nie wzbudzającego szacunku oblicza Thinala. 4 Dalekowidzenie nie przypominało wzroku. Rap niczego nie widział. Po prostu wiedział. Nawet po ciemku wiedział, gdzie leżą przegniłe patyki, w którym miejscu drogę zagradzają mu ciernie i pnącza, omszałe pnie czy nisko zwisające gałęzie. Nawet w otaczającej go piwnicznej czerni w jakiś sposób postrzegał właściwą im zieloną barwę. W świetle dnia nigdy nie potrafiłby się skradać równie dobrze jak Mały Kurczak, lecz na krótkim dystansie, podczas deszczowej nocy i bez śladu światła nie miał sobie równych. Posuwał się ostrożnie, krok za krokiem, przez całkowitą ciemność w stronę śpiącej ofiary zwiniętej w kłębek pod krzakiem w dżungli. Albo może nie śpiącej... Gdy znalazł się w odległości dwunastu kroków, wyczuł, że dziecko jest dziewczynką i że płacze. Leżała pod krzakiem i łkała. Była szczupła, czarnoskóra i bardzo mała. Niektórych członków jej rodziny bestialsko zamordowano, być może na jej oczach, resztę zaś powleczono gdzieś w pętach. Teraz inni intruzi przegnali ją z wioski, którą nawiedzała niczym widmo, i odebrali jej nawet tę słabą pociechę. Rap również miał ochotę się rozpłakać. Celowo złamał gałązkę. Dziewczynka usiadła z cichym, szybko stłumionym jękiem. – Nie bój się – powiedział. – Nie zrobię ci krzywdy. Przyniosłem trochę jedzenia. Jestem twoim przyjacielem. Dziecko zakwiliło i skuliło się, niewiarygodnie małe. – Widzę w ciemności, ale nie podejdę już bliżej. Wiem, gdzie jesteś. Oplotłaś sobie kolana ramionami. Tuż za tobą jest drzewo, zgadza się? A obok twojej stopy leży kielnia. Nie ruszam się. Nie podchodzę bliżej. Słyszysz mój głos, więc wiesz, że się nie zbliżam. Nie bój się. Nie było odpowiedzi. Rap nie słyszał nic oprócz szumu deszczu uderzającego o korony drzew wysoko ponad nim oraz nieustannego skapywania wody. W wilgotnym powietrzu unosił się fetor gnijących liści. – Położę tobołek na ziemi. Przyniosłem koc, tykwę z wodą i trochę jedzenie. Proszę, kładę to tutaj. Teraz odchodzę. Słyszysz, że się oddalam, prawda? Powiem ci, jak znaleźć zawiniątko, które przyniosłem. Czy nie jesteś głodna? Nadal cisza, ale... – Skinęłaś głową. Widziałem, że skinęłaś. Umiem widzieć w ciemności, ale nie będę próbował cię złapać. Słyszysz, że się oddaliłem, prawda? Dziecko ponownie skinęło głową. Rap pomyślał, że wyczuwa nawet drżenie jego rąk i szybki oddech. – Teraz powiem ci, jak go znaleźć. Idź przed siebie... Zacisnęło mocniej dłonie na kolanach. – Mogę cię zaprowadzić do jedzenia. Potrząsnęło głową. – No dobrze – powiedział Rap. – Nie musisz tego robić. Ale ja nie chcę cię skrzywdzić. Kto pozabijał ludzi w wiosce? Jej wargi poruszyły się wreszcie. – Żołnierze. – Ja nie jestem żołnierzem. Jest ze mną dwóch przyjaciół, którzy również nie są żołnierzami. Chcemy ci pomóc. Jeśli poczołgasz się naprzód, mogę ci powiedzieć, jak znaleźć rzeczy, które dla ciebie przyniosłem. Maleńka postać nadal się nie poruszyła. Najwyraźniej wysiłki Rapa jeszcze bardziej przeraziły dziewczynkę. Potrafiłby uspokoić przestraszonego źrebaka lub szczenię, lecz na ludzi jego nadprzyrodzony talent w ogóle nie działał. – W takim razie odejdę i zostawię cię tutaj. Czy chcesz tego? Skinęła głową. – Rankiem przyjdziesz mnie zobaczyć. Będę tam, gdzie wyrywałaś chwasty. Przyjdziesz do mnie i wtedy porozmawiamy. Rankiem. Zgoda? Teraz zostawię jedzenie i koc. Już odchodzę. Zaczął gwizdać smutną melodię. Czując do siebie nienawiść, odwrócił się i oddalił hałaśliwie przez niewidoczny las. Dziecko pozostało tam, gdzie siedziało, w deszczu. 5 Rankiem dziewczynka przyszła na spotkanie. Rap czekał na nią w palącym słońcu prawie godzinę Pomyślał o tym, by przynieść stołek, gdyż jego stopy były poranione i obolałe, nie miał jednak żadnej osłony przed słońcem, a jedynie, co mógł zrobić w sprawie owadów, to oganiać się od nich i przeklinać. Thinal oraz Mały Kurczak siedzieli na skraju polany, gdzie było ich wyraźnie widać. Dziewczynka przez cały ten czas przyglądała się im, ukryta w dżungli, lecz Rap udawał, że o tym nie wie. Spędzał czas na przyglądaniu się jarzynom, usiłując odgadnąć ich nazwy. Jedyną, co do której miał pewność, to fasola. Wreszcie jego cierpliwość wyczerpała się. Zwrócił się w jej stronę, przyłożył dłonie do ust i krzyknął: – Wyjdź! Nie zrobię ci krzywdy. Nie jestem żołnierzem. Po kilku minutach wychynęła spomiędzy drzew i ruszyła ku niemu z taką gracją i lekkością, jak gdyby unosiła się w powietrzu. Miała najwyżej dwanaście lat. Jej głowa sięgała mu zaledwie do piersi. Ubrana była w skromną sukienkę z brązowego samodziału. Nie nosiła butów ani żadnych ozdób. Proste, rozpuszczone włosy były czarne, podobnie jak skóra. Również oczy miała całkowicie czarne. Nawet twardówki były tej barwy, zupełnie jakby twarz dziewczynki wyrzeźbiono z jednego kloca hebanu. Nocą Rap tego nie zauważył. Uśmiechnął się, by ukryć zaskoczenie i usiadł, czekając na nią. Dłonie trzymał otwarte, aby pokazać, że nie ma broni. Podeszła znacznie bliżej, niż się tego spodziewał. Zatrzymała się w odległości kilku kroków i spróbowała odwzajemnić jego uśmiech, choć jej wargi trzęsły się uporczywie. Jego jasnobrązowa skóra oraz szarobiałe oczy musiały wydawać się dziewczynce równie niesamowite, jak jej wygląd jemu. – Będę cię nazywać Dawcą Jedzenia – oznajmiła drżącym głosem. – Jakie imię ty mi nadasz? Rap otworzył już usta, by powiedzieć jej swe imię. Poczuł się zakłopotany, że dziewczynka zapytała go o własne. Potem przypomniał sobie jeden z przesądów swej matki, mówiący, że źli czarodzieje pragną poznać imiona ludzi, by wyrządzić im szkodę. Być może baśniowcy mieli identyczne wierzenia. – Nazwę cię Śpiącą w Lesie. Jego domysł okazał się trafny. Najwyraźniej dziewczynka zaakceptowała to imię. Odetchnęła głęboko. – Dawco Jedzenia, witam cię w naszym domu i u zdroju. Niech Dobro Skorzysta... – zawahała się i przygryzła wargę. Czarne wargi i czarny język. Rap poczuł niemal ulgę, gdy ujrzał koniuszki jej zębów i przekonał się, że przynajmniej one są białe. Podjęła ponowną próbę. – Ofiarujemy ci wszystko, co mamy, i niech Dobro skorzysta na twej wizycie. Oby twój pobyt tu był radosny, a odjazd... och... niezbyt szybki? – uśmiechnęła się niepewnie. – Czy powiedziałam to jak należy? – Sądzę, że tak. To zabrzmiało bardzo dobrze. Nie znam jednak właściwej odpowiedzi. Czy możesz mi wyjaśnić, co powinienem powiedzieć? Potrząsnęła lękliwie głową. – W takim razie po prostu powiem: „Dziękuję ci, Śpiąca w Lesie” i powtórzę raz jeszcze, że pragnę zostać twoim przyjacielem. Uśmiechnęła się z ulgą. – Czy zechcesz poznać moich dwóch przyjaciół? Nie chcemy ci zrobić krzywdy. Oni również pragną się z tobą zaprzyjaźnić. Dziecko zawahało się, po czym, podało mu rękę. Dłoń miało lepką ze strachu. Palce były maleńkie jak u niemowlęcia. Rap podniósł się i poprowadził dziewczynkę w stronę chat. Wciąż zdumiewał go fakt, że wydawało mu się, iż unosi się ona ponad ziemią. Gdy mijała szeregi roślin, liście pozostały w bezruchu. – Kiedy przyszli źli żołnierze? – Dawno temu. – I tylko tobie udało się uciec? Skinęła głową. Rap pomyślał, że zaraz się rozpłacze. Przeląkł się za to, że tak szybko zaczął ją wypytywać. – Mama wysłała mnie do pułapki na ryby, po jedzenie, które chciała ofiarować... – jej głos załamał się, przechodząc niemal w łkanie. – Możesz mi o tym opowiedzieć później. Pewnie znowu jesteś głodna? Kiedy już poznasz moich przyjaciół, wszyscy najemy się do syta, a potem porozmawiamy. Co miał zrobić z tą sierotą. Jeśli za okrucieństwa, do których doszło w wiosce, odpowiedzialni byli imperialni żołnierze, nie mógł jej zabrać do Milfloru. W mieście groziłoby jej niebezpieczeństwo. Z pewnością też nie czułaby się tam szczęśliwa. Musiał więc wyruszyć na poszukiwanie innej osady baśniowców, a to mogło zająć tygodnie. Na pewno nie mógł zostawić jej tu samej. – Kiedy zaświeci księżyc – zapytała bojaźliwie – a ja będę chciała tańczyć, to czy zaklaszczesz dla mnie w dłonie? – Oczywiście. Uśmiechnęła się uszczęśliwiona. – Tańczyłam trochę, tak jak mogłam, ale nie było nikogo, kto by klaskał. Ja też zaklaszczę dla ciebie, żebyś mógł tańczyć! Rap pomyślał, że dziewczynkę czeka kolejne rozczarowanie, obiecał jednak, że zatańczy. Nagle zatrzymała się. Dotknęła jego wielkiej dłoni, swą własną, maleńką. Spojrzał na nią i zaskoczył go wyraz jej twarzy. Niespodziewanie posmutniała. – Dawco Jedzenia – zapytała. – Co jest najbliższe twemu sercu? – Hmm. – Rap uśmiechnął się tak pogodnie, jak tylko zdołał. – Chyba cię nie rozumiem, Śpiąca w Lesie. Pochodzę z daleka i nie znam tutejszych zwyczajów. – Och. Wyglądała na zaniepokojoną. – Wyjaśnij mi, co powinienem ci powiedzieć. Wydawało się, że Śpiąca w Lesie nie jest pewna odpowiedzi, a nawet tego, dlaczego zadała pytanie. Zawahała się jakby w poszukiwaniu odpowiednich słów. – Opowiedz mi swoje marzenia – poprosiła nagle. Rap poczuł się bezradny i zakłopotany. Przyklęknął na czerwonej glebie, by przyjrzeć się dziwnie niepokojącej twarzy dziewczynki. Nawet w tej pozycji jego oczy znajdowały się wyżej od jej oczu. – Moje marzenia? – To, do czego dążysz. Fakt, że nie potrafił jej zrozumieć, sprawił, że znowu zaczęła się bać. – Chodzi ci o to, czego najbardziej pragnę? – zapytał Rap. Odpowiedzią było energiczne skinienie głową. – Och! Szukam pewnej pani, mojej przyjaciółki. Porwano ją... musiała odejść, a ja chcę ją odnaleźć. Wydawało się, że całkowicie czarne oczy przeszyły go szybkim spojrzeniem. Skóra baśnióweczki lśniła jak wypolerowana, lecz oczy błyszczały jeszcze jaśniej – niczym czarny metal. Mimo swej niezwykłości były dziwnie piękne. – Po co? – Żeby móc jej służyć. Dlatego, że jest moją królową. Następna przerwa, a potem kolejny dziecinny uśmiech, jak gdyby to wszystko był żart. – Nie wiesz tego! Najwyraźniej ta tajemnicza uwaga stanowiła zakończenie rytuału, o ile faktycznie był to rytuał. Śpiąca w Lesie sprawiała wrażenie znacznie uspokojonej. Pociągnęła Rapa za rękę, by zmusić go do wstania, po czym ruszyła, podskakując, u jego boku. Rap nie sądził by ten niezwykły epizod stanowił żart. Miał nadzieję, że dziewczynka nie chowa już w zanadrzu żadnych egzotycznych zwyczajów. Baśnióweczka czuła się coraz bardziej pewna siebie. Jej krok przeszedł w taniec. Rap miał wrażenie, że gdyby nie trzymał jej za rękę, mogłaby wzlecieć pod niebiosa. Andor mówił mu kiedyś, że elfowie mają najwięcej gracji ze wszystkich ras Pandemii, on jednak nigdy nie widział baśniowca. Niewielu się to udało. Rysy twarzy dziewczynki były piękne i delikatne, a jej czarne jak smoła skóra odznaczała się fascynującym pięknem. Nawet paznokcie miała czarne. Thinal wystąpił kilka kroków naprzód. Być może sądził, że wygląda mniej groźnie od Małego Kurczaka. Niemniej rączka dziewczynki zacisnęła się mocno na dłoni Rapa, gdy się do niego zbliżali. Następnie stanęli i przez chwilę nikt się nie odzywał. – Będę cię nazywała Mały – oznajmiła. Na twarzy Thinala pojawił się wyraz zakłopotania. Złodziej spojrzał na Rapa. – Nadaj jej imię – szepnął bardzo cicho, niemal bezgłośnie. – Och. Będę cię nazywał... Ciemna Pani. Zachichotała, jakby to było śmieszne. – Mały, witam cię w naszym domu i u zdroju. Ofiarujemy ci wszystko, co mamy i niech Dobro skorzysta na twej wizycie. Oby twój pobyt tu był radosny, a twój odjazd... hmm... – Opóźnił się bardzo – podpowiedział Thinal. – Opóźnił się bardzo! – skończyła z ulgą. Thinal pokłonił się. – Niech Dobro narasta w waszym domu, a Zło się umniejsza. Niech wasi mężczyźni będą silni, a kobiety płodne. Niech waszym dzieciom przybywa urody, a starcom mądrości. Niech wasze plony rosną bujnie, trzody zwiększają liczebność, a wszystkie strzały mkną do celu. Śpiąca w Lesie – albo Ciemna Pani – klasnęła z radością w maleńkie dłonie. Popatrzyła na Rapa z wyrzutem. – On zna słowa! – W takim razie mnie nauczy. – To faunie pozdrowienie – wyjaśnił Thinal. Spojrzał na Rapa zadowolony. Powtórzył rytualny tekst, słowo po słowie, po czym Rap powiedział go dziewczynce. Gdy skończył, roześmiała się. Nagle znowu ogarnęło ją zakłopotanie. Podeszła bardzo blisko do Thinala i wbiła w niego nieruchome spojrzenie, tak samo, jak przedtem w Rapa. – Mały, co jest najbliższe twemu sercu? Thinal ponownie spojrzał na Rapa z prośbą o informację. – Twoje najgorętsze pragnienie? – mruknął. – Ach! Ciemna Pani, pragnę uwolnić się od zaklęcia, które nałożył na mnie niegodziwy czarodziej. Baśnióweczka przyglądała mu się dłużej niż Rapowi. Wreszcie, choć z wahaniem, udzieliła tej samej odpowiedzi: – Nie wiesz tego! Teraz najwyraźniej przyszła kolej na Małego Kurczaka. Dziewczynka stawała się coraz pewniejsza siebie. Powiedziała mu, że jego imię brzmi Wielkouchy. Usłyszawszy to, Rap i Thinal pośpiesznie stłumili uśmiechy. Skośne oczy goblina rozszerzyły się lekko. – Nazywam cię Pięknością Nocy – odrzekł w swym mocno akcentowanym impijskim. Rap był zaskoczony i zadowolony. Całkiem nieźle! Wiedząc, jak goblinowie gardzili kobietami, obawiał się, że usłyszy jakąś grubiańską nieuprzejmość. Piękność Nocy wyklepała swe rytualne przywitanie. Mały Kurczak odpowiedział faunią formułą Thinala. Teraz jego obdarzyła przenikliwym spojrzeniem. – Wielkouchy, co jest najbliższe twemu sercu? Rap znał odpowiedź na to pytanie. Zastanowił się, czy Mały Kurczak powie prawdę. Powiedział, z tym, że po gobliniemu. – Zabić Płaskonosa. Bardzo długi ból. Tym razem oględziny trwały jeszcze dłużej. – Och! – zawołało wreszcie baśniowe dziecko, wznosząc ku goblinowi obie ręce. Rap ze zdumieniem ujrzał, że w czarnych oczach dziewczynki wezbrały łzy, które lśniły również na lśniących, hebanowych policzkach. – Ty to wiesz! Pociągnęła goblina za ręce. Ten zdziwiony, opadł na kolana. Nawet wtedy baśnióweczka musiała wspiąć się na palce, by go objąć i pocałować w policzek. Rap i Thinal wymienili spojrzenia, w których zdumienie mieszało się z rozbawieniem. Zanim jednak któryś z nich zdążył sformułować odpowiednio nieprzyzwoity komentarz, Mały Kurczak krzyknął głośno i chwycił maleńką postać, która nagle stała się wiotka. Położył ją delikatnie na ziemi. Rap przyklęknął, by się jej przyjrzeć, zanim jednak to zrobił, nie miał już wątpliwości. Dziewczynka nie żyła. Tak po prostu. Nie żyła. Faun i goblin spojrzeli na siebie ponad jej ciałem, przerażeni. – Nie skrzywdziłem! – zaprotestował Mały Kurczak. Powstał i cofnął się od zwłok. Rap nigdy nie widział, by goblin tak bardzo pobladł. Na jego kościach policzkowych pojawiły się sinoziełone plamy. – Nie dotknąłem! – Nie, nic nie zrobiłeś! Widziałem to. Thinal wydał z siebie zdławiony okrzyk i zniknął. Rzemień trzasnął i przepaska sfrunęła na ziemię. Sagom stał nagi. Wyglądał niedorzecznie. Gapił się w dół, na ciało, sparaliżowany szokiem. Wszelkie kolory odpłynęły z jego już przedtem bladych jotuńskich policzków. Stały się one niemal równie białe jak kosmyki włosów, wciąż przylepionych, do jego twarzy przez wczorajszy deszcz. – On jej nie dotknął! – zawołał Rap. – Objęła go ramionami. Nic nie zrobił! Właściwie trzymał ręce za sobą, o tak. Sagorn oblizał żółtawe wargi. – Ja też to widziałem. To znaczy Thinal widział. Wydawało się, że ma w głowie taki sam zamęt, jak Rap. – No i co, doktorze? – krzyknął ten ostatni. – Jest pan wielkim uczonym! Proszę to wytłumaczyć, staruszku. Mamy tu martwe dziecko. Jaki popełniliśmy błąd? – Nie... nie mam pojęcia – Sagorn spoglądał na Rapa szczerze przerażony. – Nie widzę oznak wyniszczenia, żadnej znanej mi choroby czy urazu. Nachylił się i pomacał maleńką szyjkę w poszukiwaniu tętna. Później zamknął całkowicie czarne oczy palcami, które wydawały się okrutnie wielkie. Podniósł się sztywno. Wydawało się, że dopiero teraz zauważył, iż jest nagi. Nachylił się, by podnieść przepaskę. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – mruknął. – Nie wiem, co mogłoby tak szybko doprowadzić do śmierci. Trzeba założyć działanie czynnika nadprzyrodzonego... – wessał powietrze przez zęby. – Co takiego? Stary mężczyzna spojrzał na Rapa osłupiały. – Nic! Coś tam jednak się kryło. Nagle nie było już Sagorna. Zniknął, przywołując na swe miejsce Thinala. Rap ryknął. Przeszedł nad martwą dziewczynką i chwycił impa za ramiona. – Co on sobie przypomniał? – Co? Rap! Rap ledwie zdołał nad sobą zapanować. Miał ochotę potrząsnąć Thinalem jak zakurzoną końską derką. – O czym Sagorn pomyślał? Co spowodowało, że opuścił nas tak nagle? Coś sobie przypomniał, prawda? – Nie wiem. – Pomyśl, człowieku! Pomyśl! – Rap, to boli... Przypomniał sobie książkę, którą czytał... – Co w niej napisano? – Nie pamiętam! Nie wiem! To było wiele lat temu, w imperialnej bibliotece. To tylko książka, Rap! Chyba o Kraju Baśni... Thinal kłamał. Rap był tego pewien. Gdyby jednak spróbował go zastraszyć, ryzykowałby pojawienie się Darada. Żądanie, by przywołał z powrotem Sagorna, również nic by nie dało, gdyż doktor nie pozostałby, gdyby nie chciał, aby go przepytywano. Z trudem się opanowując, Rap wypuścił impa i zwrócił się ponownie w stronę goblina, na którego brzydkiej twarzy malował się wyraz osłupienia. – Coś ci powiedziała. Zgadza się? Szepnęła ci coś do ucha. Co to było? Goblin wydął wargi. – Nie wiem. – Kłamiesz, śmieciu! W oczach Małego Kurczaka pojawił się niebezpieczny błysk. – Nie po impijsku. Nie po gobliniemu. Nie zrozumiałem. On również kłamał. Przerażony Rap popatrzył na dżunglę i nędzne skupisko chat pozbawione teraz swej ostatniej, żałosnej mieszkanki. Pragnąc ukryć przed pozostałymi łzy, wymamrotał coś o łopacie i oddalił się pośpiesznie. Wybuchnął płaczem. Kryła się w tym tajemnica, której nie pojmował. Był tylko głupim chłopcem stajennym, a w najlepszym razie pomocnikiem rządcy. Znajdował się daleko od domu i całkowicie stracił grunt pod nogami. Nigdy dotąd nie dzieliła go większa odległość od Inos. Czuł się bardziej zagubiony niż kiedykolwiek, skazany na dwóch towarzyszy, którym nie mógł zaufać. Doprowadził niewinne dziecko do śmierci. Jego nieudolność i ignorancja w jakiś sposób zabiły je. Świat był znacznie dziwniejszym miejscem, niż mu się dotąd wydawało. Głosy coś szepcą: Są drzwi, do których wdzieram się daremnie Zasłona która w oczach rodzi ciemnię, Głosy coś szepcą o mnie i o Tobie, A potem cisza, bez Ciebie, beze mnie. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§32, 1879) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ IV ROLA PIONKÓW 1 – Spokój, panienko – powiedziała Inos. – Spokój! Teraz przyjrzę się twojemu kopytu. To wszystko należy do gry – ześlizgnęła się z siodła i próbowała uspokoić Sezamkę, klepiąc ją po szyi. Przepraszam cię dziewczynko! Przepraszam! Sezamka gryzła wędzidło i cofała się, zbuntowana, stukając kopytami w wygładzone wiatrem kamienie. Upłynęło kilka minut, zanim wreszcie uspokoiła się. Była jedynym z najłagodniejszych wierzchowców, z jakimi Inos się zetknęła; w tej chwili jednak ogarnął ją szał i to nie bez powodu. Jedyną rośliną w zasięgu wzroku był ciernisty krzak, do którego nie sposób było przywiązać wodzy. Oprócz niego, jak okiem sięgnąć widać było tylko piasek i kamienie, wystarczająco rozpalone, aby piec na nich chleb. Upał ogarnął pustynię niczym jezioro płynnego ołowiu. Wywoływał srebrzyste miraże i zamieniał nawet najbliżej położone skalne granie w zamazane plamy. Agonisty były ledwie widocznymi, odległymi duchami o ośnieżonych szczytach. Sezamka wciąż była podenerwowana. Niepokoiła ją nieobecność innych koni. Być może też nie dowierzała, że Inos potrafi znaleźć drogę powrotną do domu. Ostatni z myśliwych zniknął właśnie za rysującą się przed nimi granią, pędząc za psami. Naganiacze i psiarczykowie zostali o wiele mil z tyłu. Na nagie wzgórza powróciła odwieczna cisza. Nieruchome powietrze – zbyt gorące, by nim oddychać było przesycone zapachem pyłu. Inos odpięła manierkę i opuściła kwef, by się napić. Nie miała nic przeciwko temu, by zakrywać twarz tutaj, wśród wzgórz, gdzie robili to wszyscy, nawet Azak. Powinna udawać, że poddaje oględzinom podkowy Sezamki, lecz w tej chwili nigdzie nie było nikogo widać, mogła więc po prostu twierdzić, że już to zrobiła. Potrząsnęła manierką. Skrzywiła się, widząc że naczynie jest już prawie puste. Niebo było przerażająco ogromne. Inos wyobraziła sobie, jak mógłby widzieć ją jakiś Bóg: znikomy punkcik na wielkim, jałowym skalnym pustkowiu. Przypięła manierkę z powrotem na miejsce i otarła sobie twarz rękawem. Ten dzień był trudniejszy niż zwykle. Ponownie zadała sobie pytanie, co u licha miała nadzieję osiągnąć, przypiekając się na pustyni. Już od ponad dwóch tygodni przebywała w Arakkaranie, najbardziej luksusowym więzieniu Pandemii i wydawało się, że przez cały ten czas nie dokonała niczego. Nie zrobiła nic dla Krasnegaru ani nawet dla własnej satysfakcji. Nie udało jej się porozmawiać z Azakiem jak monarcha z monarchą, co było celem jej wysiłków. Zapewne i tak nie przyniosłoby to wielkiego pożytku, gdyż sułtan Azak najwyraźniej spędzał wszystkie dni na łowach, a wieczory na uroczystych kolacjach z braćmi, stryjami i kuzynami. Kiedy miał nauczyć się czegokolwiek o światowej polityce? Był jedynie niewykształconym dzikusem, który zapewne wiedział jeszcze mniej od niej. – Jestem uparta! – powiedziała do Sezamki. – Po prostu nie chcę się poddać. Nie chcę wrócić skruszona do Kade i przyznać, że nie potrafię przyprzeć mężczyzny do muru, nawet gdy się staram. Jestem uparta! Zupełnie jak pewien nieustępliwy faun, którego ongiś znała. Inos wiedziała, że Kade również nie posunęła się zbytnio naprzód. Wyglądało na to, że ciotka poświęca dni na uczenie kobiet z pałacu organizowania herbatek i przyjęć dla dam. Czarodziejka popierała tego rodzaju import imperialnych zwyczajów. Sytuacja w Krasnegarze nie uległa zmianie. Tak przynajmniej poinformowała Kade Rasha. Rzecz jasna, trzeba było miesiąca lub więcej, by wieści dotarły choć do Kinvale. Mogły upłynąć lata, zanim trafią na drugi koniec Pandemii. Jeśli o czymś nie słyszała czarodziejka, nie mógł też o tym wiedzieć nikt inny. – A zatem po co tak się męczę, panienko? Powiedz mi! – Inos poklepała spoconą szyję konia. – Powiem ci, po co. Rzecz w tym, że nie chcę marnować czasu na leniuchowanie z Kade, popijanie herbatki i pałaszowanie ciastek, aż stanę się stara i gruba! Sezamka parsknęła głośno na znak niedowierzania. – Cóż, masz trochę racji – przyznała Inos. Ponownie przyjrzała się dokładnie wszystkiemu wokół, lecz nie dostrzegła na pustkowiu żadnej zmiany. – Tak byłoby wygodniej i zapewne starzeję się tu znacznie szybciej. Masz absolutną słuszność. Robię to dlatego, że chcę udowodnić, iż jestem równie twarda, jak każdy z tych pawianów o owłosionych gębach. Sezamka potrząsnęła głową i cofnęła się kilka kroków. – Nie? Cóż, pewnie nie jestem, prawda? Zresztą i tak już ich to nie obchodzi, zgadza się? Urok nowości przybladł i książęta raczej unikali teraz Inos. Być może oburzało ich jej zachowanie i przykład, jakim służyła miejscowym kobietom. Niektórzy z młodszych mężczyzn nadal z nią rozmawiali, lecz to, o czym chcieli mówić, byłoby w Kinvale nie do pomyślenia. Tylko jeden z nich – młody Petkish – zaproponował, by w skład umowy weszło małżeństwo. Ostatnio Inos nigdzie go nie widywała. Miała nadzieję, że między jego oświadczynami a zniknięciem nie było związku. Przynajmniej dowiedziała się, że w Zarku kobieta mogła wyjść za mąż. Małżeństwo stanowiło wielką rzadkość i dawało bardzo niewiele praw, było jednak możliwe. Z przyjemnością o tym usłyszała. – Masz absolutną rację – zwróciła się Inos do konia. – Robię to dlatego, że nie podoba mi się, iż ten ciemny, przerośnięty dzikus odnosi się do mnie z wyższością. Wie, że chcę z nim porozmawiać na osobności i celowo mnie unika. Będę się za nim uganiać tak długo, aż zacznie mu się robić niedobrze na sam mój widok. Sezamka westchnęła z niedowierzaniem. Nagle w oddali ukazał się jakiś koń. Wracał jeden z myśliwych. Gnał prosto na Inos, najwyraźniej więc jeździec już ją dostrzegł. Po kilku minutach rozpoznała wielkiego siwka należącego do Kara. Niespodzianka! Rzadko można było zobaczyć, by Kar oddalił się od Azaka dalej niż jego własny cień. Azak jak zwykle prześcignął cały dwór i zniknął za horyzontem. Stryjowie i bracia wlekli się w ślad za nim. Często zostawiał w tyle nawet swych odzianych w brąz strażników, znanych jako rodziciele. Powrót Kara oznaczał, że zwierzynę doścignięto. Wkrótce zjawią się pozostali. Po chwili Kar podjechał bez wysiłku do wciąż niespokojnej klaczy. W tym samym momencie ześliznął się z siodła z gracją sugerującą, że jego przodkami było tysiąc pokoleń jeźdźców. Wypuścił zuchwale z rąk wodze i wydał siwkowi jakiś rozkaz. Następnie wyciągnął dłoń, by pogłaskać Sezamkę po szyi. Klacz znieruchomiała, uspokojona w niemal magiczny sposób. Azak miał identyczny dar. Nie był on tym samym, co magia Rapa, lecz wywierał niemal identyczne wrażenie. – To był tylko kamień – zapewniła go Inos. – Potem pomyślałam sobie, że pozwolę jej na odpoczynek. – Która noga? – zapytał z uśmiechem Kar. Kar zawsze się uśmiechał. Zapewne urodził się uśmiechnięty, najpewniej spał uśmiechnięty i wypadłby ze swej roli, gdyby nie umarł uśmiechnięty. Jako jedyny spośród w pełni dorosłych książąt był gładko wygolony. Twarz miał okrągłą i chłopięcą. Był niższy i szczuplejszy niż większość pozostałych. Liczył sobie chyba nieco ponad dwadzieścia pięć lat, trochę więcej niż Azak. Był kolejnym ak’Azakarem, pełnym lub przyrodnim bratem sułtana. Jego szeroko otwarte oczy o niewinnym wyrazie były równie czerwone jak u innych. Inos nigdzie poza rybnym targiem nie widziała tak zimnego spojrzenia. W Karze było coś złowieszczego, czego nie potrafiła dokładnie określić, choć nigdy nie słyszała, by podniósł głos, ani nawet nie widziała żeby zmarszczył brwi. Albo przestał się uśmiechać. – Prawe przednie. – Wyglądało raczej na tylne lewe – uśmiech stał się szerszy. Wydął jego policzki, lecz w ogóle nie wpłynął na oczy. – To jednak nieważne, prawda? – Pochylił się, by przesunąć ręką po pęcinie Sezamki, po czym uniósł jej kopyto. – Wyglądało całkiem realistycznie. – Kto rozsiewa o mnie kłamstwa? Nie mógł pan tego widzieć. – Ja widzę wszystko. Inos wolała się nie przyglądać, jak rozszarpywano na części wyczerpaną pościgiem antylopę. Ten rodzaj polowania zajmował dalekie miejsce na liście jej ulubionych sportów. – Większość z nich dała się nabrać – stwierdził Kar, zwracając się do kopyta, które poddawał oględzinom. – Wielki Mężczyzna nic na szczęście nie zauważył. Ta strzałka wydaje się jednak lekko obolała. Czy miała już pani z nią wcześniej kłopoty? Prawdziwe? Nawet gdy Kar był zgięty w pół, w jego zachowaniu dawało się wyczuć coś bardzo irytującego. Inos z żalem stłumiła pokusę, by wierzgnąć butem w ten tak obiecujący cel. – Nic takiego nie dostrzegłam. To znaczy, nie! Była w porządku. Mężczyzna chrząknął, wypuścił kopyto i zajął się następnym. Sezamka podrzuciła głowę, gdy nachylił się, by pod nią przejść. – Niech pani nigdy tego nie próbuje tam, gdzie mógłby to zauważyć. – Nie jestem aż tak nierozsądna. – Sądziłem, że jest pani wystarczająco rozsądna, by w ogóle tego nie próbować. Czy sądzi pani, że płeć panią ochroni? Inos odrzuciła pierwszą narzucającą się odpowiedź i sformułowała inną, bardziej uprzejmą. – Z pewnością nie. Spodziewam się, że zmyto by mi głowę mniej więcej tak samo, jak księciu Petkishowi. – Zmyto głowę? Czy sądzi pani, że to wszystko, co spotkało księcia Petkisha? Jako łowczy, Azak był fanatykiem. Książąt, którzy pozwolili, by wymknęła się im zwierzyna, bądź którzy panowali nad swymi wierzchowcami w stopniu mniejszym niż perfekcyjny, czekała nieuchronna, królewska reprymenda. Była ona z reguły długa i nieodmiennie bezlitosna. Bez względu na wiek winowajcy, czy też liczbę znajdujących się w zasięgu słuchu nisko urodzonych świadków, Azak wyrażał wrzaskiem swą pogardę i lekceważenie, tak by wszyscy mogli go usłyszeć. Bez skrupułów operował olbrzymim zasobem słów – ośmieszenie po poniżeniu, obelgi po sarkazmie, ironia, wzgarda i rynsztokowe wyrazy. Często tyrada trwała aż do chwili, gdy po policzkach ofiary spłynęły łzy. Mijało wiele dni, zanim ośmieliła się ona ponownie pokazać sułtanowi na oczy. Publiczne biczowanie byłoby bardziej litościwe i wzbudzało mniej strachu. Krótko mówiąc, Azak traktował książąt z nieskrywaną pogardą. Okazywał względną cierpliwość, gdy w grę wchodzili nisko urodzeni – chłopcy stajenni, sokolnicy i inni słudzy – lecz dla osób królewskiej krwi nie dopuszczał usprawiedliwienia dla ludzkiej omylności. Nie był to styl przywództwa, który podobałby się Inos. Gdy po raz trzeci lub czwarty słuchała jednej z jego brutalnych tyrad, ofiarą był młody Petkish. Stało się to zaledwie dwa dni po tym, jak zaczął wspominać o małżeństwie przy okazji ponawianych propozycji wspólnego zamieszkania. Jego koń wyłamał się i nie przeskoczył wadi, bardzo nieprzyjemnej, małej rozpadliny o kruszących się brzegach, skalistej i głębokiej. Azak dostrzegł w jakiś sposób, co wydarzyło się za jego plecami, i zawrócił, by zwymyślać winowajcę. Pełne wściekłości inwektywy nie ustawały aż do chwili, gdy chłopak zsiadł z konia, rzucił się na ziemię przed wierzchowcem Azaka, wtulił twarz w piasek i zaczął błagać o przebaczenie. Odesłano go do domu i od tej pory Inos już go nie widziała. Kilka minut później Azak poprowadził resztę myśliwych pełnym galopem po terenie, na którym każdy rozsądny człowiek zsiadłby z konia i ruszył dalej na piechotę. Pozostali książęta trzymali się go kurczowo. Inos gnała w samym środku grupy. Serce podchodziło jej do gardła. Jeśli byle książęta potrafili tego dokonać, królowa nie mogła być gorsza. Jakimś cudem żadnego konia ani jeźdźca nie spotkało nieszczęście, lecz w nocy Inos budziła się kilka razy, drżąca i spocona. Zrozumiała wtedy nieco więcej. Na przykład to, że podobny styl przywództwa kazał Azakowi być doskonałym. Jego koń nie mógł się potknąć, jego strzała nie mogła chybić celu. Najwyraźniej też nigdy się to nie zdarzało. Nic dziwnego, że młodsi mężczyźni otaczali go czcią, a nawet najstarsi kulili się w strachu, gdy marszczył brwi. Teraz jednak Inos poczuła zaniepokojenie. Lubiła Petkisha. Jako jedyny z książąt wydawał się niekiedy pojmować, że kobieta też może być człowiekiem. – Co jeszcze spotkało Petkisha, poza zmyciem głowy? – Został wygnany. Kar nadal był zgięty w pół, Inos jednak panowała w pełni nad twarzą, ukrywając swój niesmak. Wygnany – za jedno niepowodzenie czy za to, że zbytnio się zaprzyjaźnił z królewskim gościem? Biedny Petkish ze swą skąpą, ryżą bródką! Tak czy inaczej, otrzymał bolesną nauczkę. Azak nie mógł wygnać Inos, gdyż była ona gościem Rashy, gdyby jednak dowiedział się, że symulowała, iż jej koń okulał, ponieważ chciała uniknąć widoku krwi, przestałaby być jednym z chłopców. Wróciłaby do układania kwiatów w towarzystwie Kade. – Wprowadzono pana w błąd, Wasza Wysokość – powiedziała Inos. – Mojemu koniowi faktycznie wbił się kamień w kopyto. Gdybym przypuszczała, że spotka się to z powątpiewaniem, zachowałabym go w charakterze dowodu. Z pewnością jest pan człowiekiem honoru i na mnie nie naskarży? Kar zakończył niespieszne oględziny drugiego kopyta, po czym wyprostował się. Oparł jedną dłoń na pędnie Sezamki i zwrócił się ku Inos z cichym rozbawieniem. – Ja zawsze skarżę – odparł. – Powtarzam wszystko. Jestem jego szefem bezpieczeństwa. Nie wiedziała pani o tym? – Nie. Nie wiedziałam. Kar wzruszył ramionami. – On mi ufa. Jestem jedynym mężczyzną, któremu ufa. Inos zdała sobie dobitnie sprawę, że jest sama na rozległej pustyni z tym uśmiechniętym, zagadkowym osobnikiem o twarzy dziecka. Nigdy dotąd nie rozmawiała z Karem. Włosy stanęły jej dęba. – Chciał pan powiedzieć jedynym, któremu ufa całkowicie? Musi trochę ufać też niektórym z pozostałych. – Jak można komuś ufać trochę? – Cóż... Książę podszedł do tylnych nóg Sezamki, by je sprawdzić. – Dlaczego chce pani z nim rozmawiać? Ach! Więc o to chodziło? Powinna się domyślić! Rzecz jasna, bezpośrednie podejście wzbudzało podejrzenia. Oczekiwano od niej, by zabrała się do sprawy w okrężny sposób. Być może udanie, że koń okulał, było odpowiednią formą zwrócenia się o audiencję i Azak wysłał Kara, aby ten rozpoczął negocjacje. – Chciałam, by posłużył mi radą, jak jeden monarcha drugiemu. – Dlaczego miałby udzielać pani rad? – A dlaczego miałby tego nie zrobić? – odwarknęła zakłopotana Inos. Kar drapał kopyto klaczy jelcem swego sztyletu. Udzielił Inos odpowiedzi w ogóle nie podnosząc głosu. – Jest pani w zmowie z tą dziwką czarodziejką. Sprowadziła tu panią dla swoich celów. Pani ciotka spędza połowę czasu na herbatkach z nią. Obie buntują kobiety z pałacu. – Nie mam w stosunku do Arakkaranu złych intencji. – Jakie może pani przedstawić dowody, poza własnymi słowami? Idiotka! Powinna spodziewać się takich podejrzeń. W ogóle nie myślała o miejscowej polityce, a jedynie o własnych problemach. To nie było imperium. To z całą pewnością nie było Kinvale, a ona pozwoliła sobie na niebezpieczną zabawę. Azak mógł oddawać się sportowi, lecz z pewnością nigdy się nie bawił. – Czy sprawiam wrażenie osoby groźnej dla Arakkaranu? Kar wyprostował się i spojrzał na nią. Jego uśmiech był nieco słabszy niż zwykle. – Sprawia pani wrażenie imperialnego szpiega. – Bzdura! Nie wyglądam na impijkę bardziej niż pan. – W powietrzu unosi się zapach wojny. – Tak jest. Impowie skradli mi królestwo! – Wciąż powtarza to pani kobietom. Zadaje też pani pytania – ciągnął cichym głosem Kar. – Dziwne pytania. Zapytała pani na przykład, jak się wybiera sułtana. – Tak jest! Jak się wybiera sułtana? To nie może być tajemnica państwowa, a nikt nie chce mi tego powiedzieć. Azak ma wielu starszych braci. Dlaczego on? W Krasnegarze i w Imperium... – W Zarku robi się to inaczej. – Kar nachylił się nad czwartą nogą. – Drogą wyborów. – Bardzo demokratycznie! – Tak jest. Gdy umiera sułtan, imam wzywa książąt na zgromadzenie. – Imam? – Biskup. Pyta ich, kto ma zostać następcą. Jeśli zgłasza się więcej niż jeden, każe im odejść. Następnego dnia zwołuje ich ponownie. – Poczuła mdłości. – Aż pozostanie tylko jeden pretendent? – Dokładnie tak. Wybory przez eliminację? – Ilu zgłosiło się razem z Azakiem? Kar zakończył oględziny i wyprostował się. Nadal się uśmiechał, choć twarz miał bardziej czerwoną niż zwykle. – A jak się pani zdaje? – Chyba rozumiem. – To dobrze. Proszę poprowadzić klacz kawałek. – Jestem pewna, że nic jej nie jest. – Proszę to zrobić! Nigdy nie wiadomo, kto nas obserwuje. Miał na myśli zwykły wzrok czy nadprzyrodzony? Inos poprowadziła Sezamkę, zataczając mały krąg. Zadała sobie pytanie, czy czarodziejka doprowadziła wszystkich w pałacu do obłędu, czy też tak to wygląda w Zarku. Nawet Kade stała się ostatnio dziwnie oszczędna w słowach i nerwowa. – Można na niej jechać – oznajmił Kar. – Poprzedni sułtan... – Zorazak. Nasz błogosławionej pamięci dziadek. – Z jakiego powodu... – Skrajnie zaawansowany wiek. Tęczówki Kara nabrały teraz koloru zakrzepłej krwi. – To bardzo smutne. Mimo okropnego upału, Inos zadrżała. Teraz zrozumiała, dlaczego nikt nie chciał o tym rozmawiać. – Ile miał lat? – Prawie sześćdziesiąt. Jego odejście trwało dłużej niż się tego spodziewaliśmy, lecz było całkiem bezbolesne. – Słyszę to z wielką ulgą. „Prawdomówny jak dżinn”. Teraz już wiedziała, co to znaczy. Kar skinął głową. – Sułtan kazał pani przekazać, że dowiodła już pani swych możliwości i dalsza pani obecność na tych polowaniach nie jest konieczna. – Udzielę też pani pewnej rady od siebie. Proszę się nie mieszać do polityki, Inosolan. To zajęcie zbyt niebezpieczne dla kobiety, nawet panujących królowych! Szczupły i gibki Kar pomaszerował ku siwkowi, który stał bez ruchu odkąd jeździec go tam zostawił. Wskoczył na siodło, nie korzystając ze strzemion i natychmiast ruszył cwałem po żwirze, pozostawiając Inos obok Sezamki. Klacz zarżała głośno. 2 Inos wróciła do stajni sama, wcześniej niż planowała. Nie było tu strażników, którzy mogliby jej służyć jako eskorta. Parsknęła, by okazać obojętność, poklepała Sezamkę na pożegnanie i ruszyła w drogę sama. Pomaszerowała dobrze już sobie znaną trasą przez komnaty, krużganki, cieniste gaje oraz wąskie, prowadzące na skróty zaułki. Targał nią straszny gniew. Wydawało jej się, że wciąż narasta. Być może łatwiej było się gniewać idąc na piechotę, niż siedząc na końskim grzbiecie. Była kompletną kretynką! Dzieckiem! Wdarła się pomiędzy arakkarańskich arystokratów niczym wściekły byk. Oczekiwała, że wszyscy ci książęta – a nawet sam sułtan – zmienią swój sposób myślenia tylko dlatego, że niedorosłe dziewczątko umiało jeździć konno! Myliła się, a Kade miała rację. To ostatnie bolało ją najmocniej. Obrazić sobie Azaka w Kinvale? Niemożliwe! Azak w Kinvale był nie do pomyślenia, podobnie jak Inosolan w Arakkaranie. Z pewnością zrobiła wrażenie impulsywnej, rozwydrzonej, zuchwałej i... och! Niedojrzałej! Królowa zawsze musi myśleć politycznie? Zapamięta to sobie na przyszłość. Na otwartym, skwarnym dziedzińcu około pięćdziesięciu małych chłopców ćwiczyło z mieczami pod okiem dwóch postarzałych rodzicieli. Przeszła obok nich majestatycznie, trzymając się blisko ściany. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Jeszcze pięćdziesięciu szkolących się książąt, pięćdziesięciu aroganckich, nienawidzących kobiet, tępogłowych... Phi! Rasha miała absolutną rację! Zmarnowała szansę na pozyskanie sojusznika, bezinteresownego doradcy. Będzie musiała całkowicie polegać na dobrych intencjach czarodziejki, a z jakiegoś powodu czuła się mniej skłonna zaufać tej starej, zmiennokształtnej wiedźmie niż Azakowi, nawet jeśli traktował on kobiety niczym zwierzęta domowe i zamordował własnego dziadka. Zresztą o tym ostatnim opowiedział jej Kar, a jemu ufała najmniej. Cóż, do mistrzostwa dochodzi się drogą błędów. Tak zawsze mawiał Rap. Musi dobrze wykorzystać tę lekcję. Posuwała się dumnym krokiem wzdłuż chłodnej arkady. Słyszała odgłos swych kroków odbijający się echem o niezwykłym rytmie od łukowego sklepienia dachu. Drugi dzień... Wtedy właśnie popełniła błąd. Audiencja u Azaka, jazda na Złym, a nawet polowanie pierwszego dnia – wszystko to była trafna strategia. Jej obecność wówczas można było niemal uznać za przypadkową. Nie przypominała sobie, kto dokładnie zaprosił ją na łowy nazajutrz – chyba jeden ze staruszków – powinna jednak odmówić. Rzecz jasna, uprzejmie. Z wielką wdzięcznością... ale odmówić. Może wtedy przyszliby do niej. Może zjawiłby się Azak. Z ciekawości. Zamiast tego, zrobiła z siebie widowisko. Osobliwość zamiast cudu. Uczynię wszystko! – poprzysięgła sobie. Wszystko, by odzyskać królestwo. A do tej pory ograniczała się do uczestniczenia w zabawach i trzepotania rzęsami. A zatem – koniec z zabawami! Po pierwsze musiała przeprosić Kade i przyznać, że ciotka miała rację. Brrr! Odwróciła się, usłyszawszy szybkie kroki. Biegł za nią jeden z rodzicieli. Zatrzymała się i zaczekała na niego, zarumieniona i zdyszana od upału. Był niższy niż większość dżinnów i bardzo młody. Miał bułat i przynajmniej dwa sztylety, a na głowie nosił osobliwą, stożkowatą czapkę. Widziała już podobne u niektórych strażników. Jego okrągła twarz o niewinnym wyrazie była bardzo, ale to bardzo czerwona. – Chodźmy... eskorta... Wasza Królewska Mość... – Wydyszał. Pierś mu falowała. Inos dotarła już prawie na miejsce i z całą pewnością nie potrzebowała eskorty, skinęła jednak uprzejmie głową. – To bardzo ładnie z twojej strony. Czy potrzebujesz chwili odpoczynku? Potrząsnął głową. Inos nie zdziwiłaby się, gdyby ujrzała, że krople potu pofrunęły w powietrze niczym deszcz. Pod pewnymi względami ten młody, gorliwy strażnik bardzo przypominał jej wygnanego Petkisha z jego złożoną w najlepszych intencjach propozycją ochrony. Przyda mu się chwila na zaczerpnięcie tchu. – Powiedz mi coś – odezwała się, nie ruszając z miejsca. – Co oznaczają te pierścienie na twoim kapeluszu? Podniósł miedziane brwi w wyrazie zaskoczenia. – Oznaczają? Te? Nic, Wasza Królewska Mość. To broń – uniósł rękę i odpiął od kapelusza najwyżej ulokowany pierścień, by go jej pokazać. Jego zewnętrzna krawędź była ostra jak brzytwa. – To się nazywa chakram, Wasza Królewska Mość. Rzucam nimi. Z palca – uniósł jeden z palców i zakręcił nim młynka, by to zademonstrować. – Można tym zabić? Skinął głową, uśmiechnięty, i przeciągnął palcem po gardle. Inos zadrżała. – Dziękuję. Przypiął pierścień z powrotem i oboje ruszyli naprzód. Dopaść ich na osobności – w tym tkwi sekret! Kar rozmawiał z nią, gdy znaleźli się sam na sam. Nie chcieli, by ktoś zobaczył, że konwersują z byle kobietą. Uśmiechnęła się do młodzieńca. Miedziane brwi podskoczyły nerwowo w górę. Wykonała drobny taneczny krok, dzięki któremu znalazła się u jego boku, zamiast przed nim. – W takim razie coś mi powiedz. Dlaczego was, strażników, nazywają „rodzicielami”? Odpoczął już na tyle, że był w stanie nadąć się dumnie, choćby tylko na chwilę. – Dlatego, że poprzysięgliśmy wierność na głowy naszych synów! Już to jej mówiono. Biorąc poprawkę na brodę, strażnik mógł mieć jakieś siedemnaście lat. – Jak dotąd trzech, Wasza Królewska Mość – dodał z nagłym błyskiem zuchwalstwa w oczach. Inos miała nadzieje, że się nie zaczerwieniła. Dotarła już niemal do swych pokojów. Mogła zadać jeszcze jedno pytanie, zanim znajdzie się w zasięgu wzroku wartowników i jej informator znowu stanie się niemową. – A w jaki sposób zostaje się rodzicielem? To pytanie zdumiało go. Kilka razy zmarszczył brwi, zanim zrozumiał, czego pragnęła się dowiedzieć. – Królewskie pochodzenie, proszę pani. – Trzeba być księciem? Stał się jeszcze czerwieńszy. – Nie zawsze. Ja właściwie nim nie jestem. Urodziłem się w pałacu, ale pokrewieństwo jest zbyt odległe. Jestem wnukiem bratanka sułtana Shuggaranu, Wasza Królewska Mość. A więc to właśnie działo się z nadmiarem książąt. Pałace eksportowały wojowników. – Dziękuję – odparła Inos głosem pełnym słodyczy. Pozwoliła mu zostać o krok z tyłu, gdy wyszli zza narożnika i ujrzeli drzwi apartamentu oraz wartowników. Doszła do wniosku, że były książę Petkish może w tej chwili ćwiczyć rzucanie chakramem w Shuggaranie. To go oduczy proponowania małżeństwa imperialnym szpiegom. Kilka minut przyjacielskiej pogawędki z anonimowym strażnikiem wystarczyło, by znacznie poprawił się jej humor. Kiedy przemknęła w górę na długich schodach, zrzuciła z siebie kapelusz, kwef, rękawiczki i płaszcz oraz zatrzasnęła parę drzwi, wściekłość powróciła. Wiedziała dlaczego! Będzie musiała wyznać Kade, iż spotkało ją całkowite niepowodzenie. Po dwóch tygodniach morderczych wysiłków nie udało jej się odbyć nawet dwuminutowej osobistej pogawędki z sułtanem. Być może taka rozmowa nic by jej nie dała, ale to teraz nieważne! Rzecz w tym, że czuła się jak kompletna idiotka. Nie było to dla niej całkowicie nieznane uczucie, nie doświadczała go też jednak często, a już z pewnością nie sprawiało jej ono przyjemności. Zastanawiając się, gdzie są wszyscy, otworzyła z rozmachem kolejne drzwi i skierowała się ku ulubionemu balkonowi Kade. Byli właśnie tam. W małym saloniku tłoczyli się mieszkańcy rezydencji: od zasuszonych staruch aż po niemowlęta w pieluchach. Głowy jak na komendę zwróciły się w stronę drzwi. Gdy kobiety ujrzały, kto wszedł do środka – i do tego wcześniej niż się spodziewano – zapadła pełna podniecenia i wyczekiwania cisza. Kade znajdowała się w samym środku zamieszania. Zana nadzorowała całość z uwydatniającym zmarszczki, babcinym uśmiechem. Kobiety i dzieci ustąpiły jej szybko z drogi, dzięki czemu Inos mogła ujrzeć uderzająco piękną dziewczynę, która stała na środku, cicha i zaczerwieniona. Przez chwilę gapiła się na nią, aż parę małych dziewczynek zaczęło chichotać. To była Vinisha. Miała na sobie suknię balową w imperialnym stylu. Thralia kończyła właśnie układać jej wysoką, ozdobną fryzurę. Gdy włosy Vinishy zostały odsłonięte, okazało się, że mają oszałamiający, kasztanowaty odcień. Nie założyła na razie biżuterii. Być może żadnej nie posiadała. Ale ta suknia! Dziewczynę spowijał lśniący brokat, spływający kaskadą z bardzo niskiego stanu. Ponad nim był, jedynie stanik z głębokim wycięciem. Bardzo głębokim! Vinisha miała znakomitą figurę. Upłynęły miesiące, odkąd Inos widziała podobnie śmiały dekolt, a i wtedy diuszesa wdowa wyprosiła jego właścicielkę z sali. Przez chwilę rozważała myśl o pojawieniu się w podobnym stroju wśród arakkarańskich książąt. Zakręciło jej się w głowie. Suknia była cudowna. W doskonały sposób podkreślała dżinnijską cerę; jej zielony odcień – był dokładnie taki, jak oczy Inos – a złota nitka w brokacie znakomicie pasowała do jej oczu. Vinisha miała takie same wymiary, jak Inos. Cóż to za tragedia, że podobna figura przez cały dzień była skrywana w worku! Zdając sobie sprawę, że jest brudna, zakurzona i cuchnie końskim potem, Inos oderwała wzrok od sukni i spojrzała na Kade, która rozpromieniła się nieprzeniknioną miną. – Skąd wzięłaś to cudo? – Podoba ci się, moja droga? Sułtanka Rasha pokazała nam pewne uroczystości odbywające się obecnie w imperialnym pałacu. Dopasowała dla nas kolor materiału, a potem pani Thralia, pani Kasha i... Rzecz jasna, model musiał pochodzić z Piasty albo przynajmniej z jednego z większych miast Imperium. W takiej prowincjonalnej dziurze, jaką było Kinvale, wszyscy zaniemówiliby pod wpływem szoku, gdyby ujrzeli podobny dekolt, a sam materiał wart był tyle, co kareta z czwórką koni. Inos przeszyła ciotkę twardym spojrzeniem. Kade umilkła. – Vinisho, wyglądasz zachwycająco! – zawołała Inos. Dziewczyna zająknęła się i zaczerwieniła. – A teraz, ciociu, chodźmy porozmawiać gdzieś na osobności. Kade skinęła głową z niewinnym zaskoczeniem. – Jak sobie życzysz, moja droga. 3 Nad miastem zapadł zmrok. Inos oparła się o chłodną, marmurową balustradę i spoglądała w dół na odległe żagle, widoczne na lśniącej jak niebieska emalia zatoce. Gdy Kade stanęła przy niej, ignorując wygodną otomanę, na której zwykle spoczywała, a przebywała na tym balkonie, dziewczyna zdała sobie z niesmakiem sprawę, że aż się lepi od brudu. – Zana znalazła mi dzisiaj imperialny brewiarz! – poinformowała ją ciotka radośnie. Inos bąknęła coś pod nosem. Kade lubiła każdej nocy przed zaśnięciem odmawiać modlitwę, lecz jej iluminowany, kieszonkowy modlitewnik pozostał w Krasnegarze. Jego utrata zraniła ją głęboko, gdyż był to prezent od matki i jeden z najbliższych jej sercu przedmiotów. Co gorsze, przekonała się, że modlitwy odmawiane w Zarku są inne, a w związku z tym na pewno niewłaściwe. Kade, jako osoba w wystarczająco zaawansowanym wieku, wierzyła, że Bogowie przestrzegają tych samych zasad, co ona, i wolą, by zwracać się do Nich w starych, znajomych słowach. Inos podejrzewała, że po tak długim czasie mogłaby się Im spodobać odrobina urozmaicenia. Zresztą Kade z pewnością znała większość modlitw na pamięć. Do rzeczy! – Wyjaśnij mi, proszę, o co chodzi z tą suknią – powiedziała Inos. – Gdybym pojawiła się w pałacu w takim stroju, w Zarku mogłabym zrobić jedynie karierę jako tancerka brzucha. A może załatwiłaś już dla mnie pierwsze lekcje? – Na Bogów? Z pewnością nie, moja droga. – Na twarzy Kade pojawiło się przerażenie, a jej głos zabrzmiał, jakby była mało rozgarnięta. Znaczyło to, że postanowiła być tajemnicza. W takich przypadkach jej oblicze zdawało się nieprzeniknione. – Wszystko zaplanowała oczywiście Jej Sułtańska Mość. Prosiła, byś złożyła jej dziś wieczorem wizytę, życzy sobie, żebyś była ubrana we właściwy sposób. – Właściwy dla kogo? – Dla królowej, jak sądzę. Spojrzenie oczu było pozbawione wyrazu. Inos poczuła się zbita z tropu. Sądziła już, że rozumie, na czym polegają zarkańskie polowania, lecz nie zgłębiła jeszcze wszystkich subtelności tutejszego życia towarzyskiego, o ile takowe istniały, w co wątpiła. Sama jednak była winna swej ignorancji. Ostatnio rzadko widywała się z ciotką, zapewne dlatego, że nie chciała się jej przyznać do tego, iż nie odniosła żadnych sukcesów w gonitwie za sułtanem. Wieczorami była zwykle tak zmęczona całodziennym prześladowaniem zwierzyny, że kładła się do łóżka tak szybko, jak tylko mogła. Azak przysłał im obu stałe zaproszenie na swe codzienne uroczyste kolacje, lecz gdy pierwsze doświadczenie pokazało Inos z czym się to łączy, wymówiła się rozdrażniona, twierdząc, że nie jest miłośniczką tańca brzucha. Kade jednak uczęszczała na nie regularnie i w związku z tym z pewnością zaprzyjaźniła się z wieloma starszymi rangą damami z pałacu, przesiadującymi na przeznaczonej dla nich galerii. Ponadto spędzała dni na jedzeniu ciastek z czarodziejką. Czy to możliwe, by tak się już przyzwyczaiła do ich sytuacji, iż nie przeczuwała, że ta dziwaczna suknia zwiastuje coś złowróżbnego? A może to Inos czegoś nie dostrzegała? Kade nigdy nie była plotkarką i w czasie ich kilku krótkich rozmów zdradziła bardzo niewiele informacji na temat Rashy. Być może za tym tajemniczym wezwaniem kryło się tylko niewinne spotkanie towarzyskie. Ale... prawdziwa, ceremonialna suknia balowa na prywatną pogawędkę? To nie miało sensu! Było nie na miejscu w Zarku i nie pasowało do charakteru Rashy. W możliwościach czarodziejki w pełni leżało przeniesienie za pomocą magii Inos w tej sukni na wielki imperialny bal w Piaście. Mogła też sama powziąć zamiar urządzenia balu pod wielką alabastrową kopułą, zlotu czarodziejów i czarodziejek z całej Pandemii. Po co zadawać sobie trud z prawdziwą suknią, skoro czary mogły sprawić, by Inos wyglądała jak cokolwiek albo ktokolwiek? To pytanie sugerowało takie wyjaśnienie dzisiejszych wydarzeń, od którego ciarki przebiegły Inos po skórze. – Nie powiedziała, co ma na myśli? – Jak sądzę, chce, byś kogoś poznała. Tym razem Inos dosłyszała fałszywą nutą. – Ciociu! – zaprotestowała. Kade roześmiała się. Wyciągnęła rękę i uścisnęła spoczywającą na balustradzie dłoń Inos. – Przepraszam, moja droga! Nie mogłam się oprzeć pokusie, by cię trochę podrażnić. Masz zostać przedstawiona! To wielki zaszczyt! – Przedstawiona... komu? – Jego Wszechmocności czarownikowi Olybinowi, moja droga! Opiekunowi Wschodu! – Kade zaczęła demonstrować dystyngowany entuzjazm. – Otrzymałyśmy nowe wieści o Krasnegarze! Obawiam się, że nie wszystkie z nich są dobre, ale teraz imperator wie już, co się dzieje, i Czterej rzecz jasna też, nawet jeśli stolicy oficjalnie o tym nie poinformowano. To znaczy, nie poinformowano jej niemagiczną drogą. Tak przynajmniej mówi mi Jej Sułtańska Mość. Pomyśl tylko, Inos. My obie, w dalekim Zarku, wiemy o Krasnegarze rzeczy, o których nie dowiedział się jeszcze senat Imperium! Było to prawdą od chwili ich przybycia. Inos słuchała tego wstępu tylko jednym uchem, rozpatrując jednocześnie w myślach wszystkie możliwości. Z pewnością czarownik nie przybędzie tutaj. A więc będzie musiała udać się do Piasty. Uciec z Zarku! Dlaczego ta perspektywa napełniała ją takim niepokojem? To powinna być dobra wiadomość! Kade przeszła wreszcie do rzeczy. – ...jeszcze do Piasty drogą pocztową, lecz najwyraźniej gdzieś w północno-zachodnim Julgistro mieszka czarodziej – lub może czarodziejka – który zameldował o tym, co się dzieje, jednemu z opiekunów, czarownicy Jasnej Wodzie, ponieważ ten obszar leży w jej sektorze. Ona jest Północą, rozumiesz? Dlatego Czterej spotkali się z imperatorem. – Kade ściszyła głos i rozejrzała się wokół. – Jego Imperatorska Mość bardzo się zdenerwował! Sułtanka mówi, że to nie zdarzyło się jeszcze nigdy w historii Imperium. – Co się nie zdarzyło? – zapytała słodkim głosem Inos. – Goblinowie, moja droga! Spalili Pondague i napadają na tereny położone za przełęczą! Na obszary Imperium! – Brawo! Obmierzły prokonsul Yggingi nie tylko nauczył goblinów siać spustoszenie, lecz na dodatek przeniósł cały garnizon z Pondague do Krasnegaru. Zostawił nie strzeżone wejście. – I imperator oczywiście... Inos? Inos, czy powiedziałaś... – Goblinowie chcą zemsty, ciociu. A ty byś jej nie chciała? Gdyby spalono i splądrowano twój dom? Kade zamrugała niepewnie powiekami. – Sądzę, że tak. Mam nadzieję, że nie wyrządzą żadnych poważnych szkód! – Spodziewam się, że spróbują to zrobić. No więc, co z Krasnegarem? – Cóż, właściwie bez zmian, moja droga. Jotnarów na razie nie widać. Lody w zatoce jeszcze nie puściły. – A co dokładnie zaplanowała na dzisiejszy wieczór sułtanka? Chwila wahania... Kade gapiła się przez moment na tę drugą zatokę, port Arakkaranu, którego nigdy nie miał skuć lód. – Po prostu spotkanie z czarownikiem Olybinem, moja droga. Żeby przedyskutować, w jaki sposób można przywrócić ci tron. Teraz Kade wyraźnie coś ukrywała. – O czym tu dyskutować? W mieście przebywa dwa tysiące jego ludzi, prawda? Czarownik wschodu sprawuje władzę nad legionami, prawda? Wystarczy, żeby wysłał mnie tam z listem do trybuna Oshinkona. Prawda? – To nie rozwiązałoby wszystkich trudności – odparła stanowczo Kade. Nie, oczywiście nie rozwiązałoby. Przecież Kalkor miał lada dzień przybyć ze swymi piratami, mieszkańcy byli podzieleni i być może nielojalni, a co do królowej – nie miało się pewności, że wybierze sobie odpowiedniego męża. Teraz z kolei Inos spojrzała z kwaśną miną na rozciągające się pod nimi egzotyczne miasto, kołyszące się palmy oraz księżyc, który lśnił srebrzyście, żegnając dzień odchodzący w posępnych, fiołkoworóżowych barwach. Powinna radować się tą przygodą na przeciwległym krańcu świata. Powinna być podekscytowana na myśl o podróży z czarodziejką do samej wielkiej Piasty i odegraniu roli królowej składającej oficjalną wizytę. A przynajmniej powinna wzdychać za bezpieczeństwem, wygodą i spokojem Kinvale. Tymczasem jednak tęskniła za małym, obskurnym Krasnegarem – Krasnegarem takim, jakim był ongiś, bez impijskich najeźdźców i widocznej na horyzoncie nordlandzkiej groźby. Bez czarów! Ojciec nie żyje. Rap nie żyje. Być może zginęło też wielu innych, o ile doszło do walk. Krasnegar jednak był miły jej sercu. Niczym kanapka z melasą, jak powiedziałby Rap. – Wizyta w Piaście? – zastanawiała się Inos. Nie potrzebowałaby już gryźć się Azakiem, Karem i rodzicielami. To powinno być ekscytujące. Dlaczego tak nie było? – Czy to nie cudowne? – zachwycała się Kade. – Jak ci wiadomo, całe życie marzyłam o odwiedzeniu stolicy, moja droga. Masz ogromne szczęście, że potężna czarodziejka, taka jak Jej Sułtańska Mość, ujmie się za tobą w ten sposób! Znowu fałszywa nuta. Inos przeszła spojrzeniem swą nazbyt wesołą ciotkę. – A jaką suknię ty założysz? Przez twarz zapytanej przemknął cień niepokoju, który zaraz zniknął. – Mnie nie zaproszono. Tylko ciebie. A więc to ukrywała Kade! Inos odwróciła się i uściskała ją mocno. – Nigdzie się nie wybieram bez ciebie, ciociu! W żadnym wypadku! Ostatecznie jesteś moim kanclerzem, szambelanem i tak dalej! Kade wydała z siebie niemal bezdźwięczne westchnienie. – To bardzo miło z twojej strony, moja droga, ale musisz słuchać wskazówek Jej Sułtańskiej Mości. Miało to oznaczać, że niemagiczna osoba nie może się oprzeć czarodziejce. Inos musiała robić wszystko, czego zapragnie Rasha. Nie miała wyboru. Dlaczego Kade nie otrzymała zaproszenia? Wypuściła ciotkę z objęć, przypomniawszy sobie nagle, że jej stan nie pozwala na bliskość, a nawet przebywanie w dobrze wychowanym towarzystwie. Z pewnością musiała się umyć i doprowadzić do stanu, w którym będzie się mogła pokazać ludziom na oczy, zanim zostanie przedstawiona czarownikowi. Kalkor, straszliwy jarl Garku... rządca Foronod... impowie i jotnarowie... nawet sam imperator... nikt z nich nie miał w tej chwili znaczenia. Jeśli opiekunowie zapragną, by Inos została królową Krasnegaru, ich wola się spełni. A jeśli odmówią jej poparcia, nie pomoże jej nic na świecie. 4 Gdy nadeszła trzecia godzina nocy, Inos nałożyła na swą skąpą suknię obszerny płaszcz, zasłoniła twarz i ruszyła przez teren pałacowy pod eskortą czterech posępnych rodzicieli. Byli to silni, srodzy mężczyźni ozdobieni narzędziami służącymi do cięcia, kłucia lub rzucania. Jeden z nich dźwigał nawet na plecach topór wojenny. Sprawiali wrażenie, że w czwórkę byliby w stanie poszatkować na kawałki cały imperialny legion, lecz gdy dotarli do pokojów czarodziejki, zeszli Inos z drogi i pozwolili jej przejść, nawet nie próbując ukrywać ulgi. Cieszyli się, że nie muszą towarzyszyć jej dalej. Odpowiedziała na ich saluty królewskim skinieniem głowy, uniosła spódnice i zaczęła wspinać się po długich, kamiennych schodach. Ciężki tren szeleścił na stopniach. Szła szybko, mogła więc przypisać łomot serca wysiłkowi. Na górze zatrzymała się, by rzucić płaszcz, po czym ruszyła szerokim korytarzem. Drogę oświetlał jej niespokojny blask pochodni osadzonych w złotych uchwytach. Musiała tędy przechodzić pierwszego dnia, jednak nie pamiętała tego. Obszerna, brokatowa suknia była ciężka i niewygodna. Mimo to stanowiła podnoszące na duchu przypomnienie podobnych, lżejszych strojów, które nosiła w Kinvale. Czuła się w niej znacznie pewniej niż w zarkańskim czadorze. To nie zabawa – powtórzyła sobie. To spotkanie w niczym nie przypominało wizyty u straszliwej Ekki, smoczycy wdowy z Kinvale. To była polityka, sprawa wojny i śmierci. Jak jednak poradzić sobie ze złowieszczą Rashą? Kade podzieliła się z Inos nielicznymi informacjami, jakie udało jej się zebrać na temat czarodziejki. Rasha była jedyną córką w biednej, rybackiej rodzinie zamieszkałej w maleńkiej, przybrzeżnej wiosce. W wieku dwunastu lat wydano ją za mąż. W rozmowie z Inos, tego pierwszego dnia, użyła słowa „sprzedano”. Uboga rodzina, mająca siedmiu synów i tylko jedną córkę, potrzebowała zapewne pieniędzy, by wykarmić tych – bardziej wartościowych – synów. Nic dziwnego, że sułtanka Rasha nienawidziła mężczyzn! Jej życie było niewątpliwie tak potworne, że Inos nie potrafiłaby sobie tego wyobrazić. Niemniej w jakiś sposób zdołała zdobyć nadprzyrodzoną moc. Teraz była praktycznie władczynią królestwa i mogła prowadzić negocjacje z czarownikami. Kryła się w tym wielka tajemnica. Korytarz przegrodziły wreszcie masywne dwuskrzydłowe drzwi z metalu oraz rzeźbionego drewna, inkrustowane żarzącymi się niczym ogień klejnotami. Inos zatrzymała się, niezdecydowana. Czy powinna zapukać, czy też spróbować wejść? Pomiędzy wijącymi się wężami i wyposażonymi w pazury straszliwymi gadami na środkowych powierzchniach obu wielkich skrzydeł widniały obrzydliwe twarze demonów o zębiskach z kości słoniowej oraz oczach z jakiegoś jaskrawożółtego kamienia, który lśnił złowieszczo w migotliwym świetle. Inos sięgnęła ku złotej klamce. Oba oblicza ożyły nagle. Czworo oczu poruszyło się, by spojrzeć na nią. Zamarła bez ruchu. Mahoniowe wargi wykręciły się nad platanowymi kłami. Lewa twarz zagrzmiała grobowym głosem: – Podaj imię i cel wizyty! Kade ostrzegała ją, lecz upłynęła dłuższa chwila, zanim zdołała wykrztusić: – Jestem królowa Inosolan z Krasnegaru. Oblicza ponownie przerodziły się w nieożywione rzeźby. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem bez niczyjej pomocy. Inos zamrugała powiekami. Oślepiło ją na chwilę światło, które wydawało się jednak jak w południe. Wreszcie jej oczy przyzwyczaiły się do blasku. Ponownie zamrugała powiekami. Ujrzała przed sobą okrągłą sypialnię, którą widziała już przedtem. Usunięto z niej jednak labirynt brzydkich mebli i groteskowych rzeźb. Na przeciwległym końcu komnaty lekkie zasłony nadal unosiły się wokół tego samego ogromnego łoża z baldachimem, wszystko inne jednak się zmieniło. Na rozległej, pokrytej mozaiką, podłodze nie spoczywały już dywany. Krzesła i stoły były nieliczne i eleganckie. Wulgarny nieład ustąpił miejsca dobremu smakowi. Gobeliny na ścianach przedstawiały obecnie krajobrazy lub skromne wiejskie zabawy. Inos rozpoznała rękę Angilkiego, choćby tylko działającą pośrednio. Wreszcie dowiedziała się, na co Kade poświęcała spędzone z sułtanką dni. Za oknami połyskiwał księżyc, lecz jego promienie tonęły w powodzi blasku spływającego z centralnej, okrągłej klatki schodowej. Rashy nigdzie nie było widać. Z pewnością czekała na nią w górnej komnacie. Zdecydowana, że jako królowa nie może dać się zastraszyć, Inos uniosła buntowniczo brodę i ruszyła w stronę schodów. Usłyszała delikatny trzask, gdy drzwi za jej plecami zamknęły się. Wspinając się wytrwale, spojrzała w górę i dostrzegła, że źródłem światła jest sama biała kopuła, która jarzyła się tak, jakby słońce znajdowało się pionowo nad nią i jego promienie przenikały przez kamień. Czary ze Zła rodem! Wreszcie kręta trasa zaprowadziła ją ku miejscu, z którego widziała koniec schodów. Z obu jego stron stały bazaltowa pantera oraz połyskujący, szary wilk. Ich przednie łapy zwisały z najwyższego stopnia, a błyszczące, bursztynowe ślepia wpatrywały się w nią. Zwierzęta nie przestawały jej obserwować, gdy się zbliżała i przechodziła między nimi, pozostały jednak statuami. Również w najwyższą komnatę Kade włożyła wiele pracy. Przeobraziła zapchaną meblami szpetotę w elegancją, pozwalając by przemówiło piękno zawarte w wielkiej, okrągłej przestrzeni. Wnętrze zdobiło kilka prostych otoman i stołów. Inos była pod wrażeniem. Pomyślała, że i diukowi Kinvale trudno byłoby spisać się lepiej, nawet gdyby korzystał z tych samych nadprzyrodzonych zasobów. Widziała dowody działania czarów: osadzona w doniczce palma, której liście poruszały się mocniej niż mógł to tłumaczyć wiejący tu nieustannie wietrzyk, popiersie z brązu przedstawiające inną osobę za każdym razem, gdy na nie spojrzała, czy przypominające niebieską klatkę dla ptaków; urządzenie, które brzęczało i buczało. Postanowiła nie zwracać na te rzeczy uwagi. W pogrążonych w mroku łukach trzech okien uwięzione były gwiazdy i światło księżyca, w czwartym zaś skrywała się za zasłoną z klejnotów zaklęta wnęka Rashy. Inos odwróciła się szybko, dręczona nagłym przypływem wspomnień. Spojrzała odruchowo w wielkie magiczne zwierciadła w srebrnej ramie, które powiadomiło ją o śmierci Rapa. Teraz odbijał się w niej odległy obraz samej Inos, jej piękna, jasnozielona suknia oraz wysoko upięte złote włosy. Wszystko to wydawało się w Arakkaranie dziwnie obce, nawet jej. Obok zwierciadła stała wysoka, samotna dziewczyna, która czekała na nią. Inos zaczerpnęła głęboko tchu i podeszła do niej. Była to Rasha, lecz przeobrażona niemal nie do poznania. Wydawała się niewiele starsza od samej Inos, teraz jednak używała młodości i urody, by przedstawić obraz niewinnej, zimnej jak lód dziewicy, a nie zmysłowej uwodzicielki. Wysoko osadzony dżinnijski nos wydawał się z jakiegoś powodu mniej okazały, lecz równie arogancki. Gęste włosy o barwie palisandru były wysoko upięte. Czarodziejka wpięła w nie klejnoty. Jej suknia stanowiła luksusowy cud z jedwabiu koloru cisowej zieleni. Zdobiły ją spirale z milionów maleńkich rubinów. Wybierając styl sukni Inos, Kade najwyraźniej cofnęła się przed skrajnościami aktualnej mody z Piasty. Rasha jednak tego nie zrobiła. Jej skąpy, koronkowy stanik w najmniejszym stopniu nie ukrywał sterczących, kształtnych piersi ani ich gorącej, dżinnijskiej barwy. Inos nie potrafiła sobie wyobrazić, by kiedykolwiek mogła pokazać się publicznie w podobnym stroju – czy to w Piaście, w Kinvale czy w Arakkaranie. „Potrafi każdego mężczyznę rozpalić do szaleństwa” – powiedział Azak. Czy mężczyźni woleliby wyzwanie, jakie stanowił ten wyniosły majestat, od poprzedniego kuszącego bezwstydu? Mogło to, rzecz jasna, zależeć od mężczyzny, lecz oba sposoby były skuteczne. Znacznie mniejsza dawka powabu zamieniła Rapa w bełkoczącą galaretę. Inos zatrzymała się i dygnęła. Rasha skinęła głową z aprobatą. – Ten strój doskonałe na ciebie pasuje dziecko. Jesteś prawdziwą pięknością. Straciła swój szorstki, zarkański akcent. Inos zabrakło słów. Dygnęła raz jeszcze, po czym wygarnęła: – Przy pani nikt mnie nie zauważy. Rasha okazała lekkie rozbawienie. – Mam nadzieję, że tak się nie stanie! Czy wiesz, dlaczego wezwałam cię dziś wieczorem? – Żeby złożyć wizytę czarownikowi wschodu, jak rozumiem. Inos pragnęła, by opuściła ją hańbiąca suchość w ustach. Chciałaby się odważyć spleść dłonie, by powstrzymać je przed drżeniem. – Och, bynajmniej! – Dźwięczny, dystyngowany śmiech Rashy nie przypominał ochrypłego, szyderczego rechotu, jakiego używała uprzednio. – W tę pułapkę nie wpadnę! Nie, to Jego Wszechmocność złoży wizytę nam! A więc Inos nie musiała żądać, by wezwano Kade, aby jej towarzyszyła! Poczucie ogromnej ulgi uzmysłowiło jej, o jak wielkie napięcie przyprawiała ją perspektywa sprzeczki z czarodziejką. To odkrycie nieco ją poirytowało. Rasha kontynuowała wyrachowane oględziny Inos. – Niemniej może przysłać na swoje miejsce czciciela. O ile jednak ten, kto się zjawi, będzie mężczyzną, wywrzesz na nim wielkie wrażenie w tym wspaniałym kostiumie w imperialnym stylu. W jej głosie słychać było więcej niż tylko cień sarkazmu. Inos dygnęła po raz kolejny. Rasha uśmiechnęła się szyderczo. – Wydaje ci się, że wpadniesz w oko czarownikowi, co? No więc... tak! Inos była o wiele autentyczniejszą królową niż ten stojący obok niej parweniuszowski kocmołuch. Uczono ją noszenia wspaniałych strojów i konwersowania z kulturalnymi, dobrze wychowanymi ludźmi. – Powtarzam, Wasza Sułtańska Mość, że nawet mnie nie zauważy w pani towarzystwie. – To zależy. Jeśli zmaterializuje się w pełni, zauważy. Dlatego właśnie zorganizowałam dla ciebie tę suknię. Twoja uroda jest niemagiczna i autentyczna, a moja to jedynie nadprzyrodzona sztuczka. Nawet jeśli Olybino zjawi się osobiście, zapewne przyśle tylko projekcję, a wówczas będzie miał bardzo ograniczone możliwości przeniknięcia mojego uroku. Będzie też niegroźny – wzruszyła przecudnymi ramionami. – Rzecz jasna, działa to również w drugą stronę. Raczej się nie spodziewam, aby ukazał swój prawdziwy wygląd. Co by komu przyszło z czarów, gdyby nie pozwalały zaspokoić próżności? – Chodźmy – powiedziała i poprowadziła Inos ku parze otoman ustawionych do siebie pod kątem prostym, obitych jedwabiem koloru kości słoniowej. – Nie bądź zbyt dumna, dziecko. Czarownicy są przyzwyczajeni do zaspokajania wszystkich swych zachcianek. Jeśli zbytnio mu się spodobasz, możesz poczuć... powiedzmy, zaskakującą ochotę spełniania jego życzeń – roześmiała się cicho. Jej oczy wyrażały drwinę ze zdumienia. Inos. – Usiądź, proszę. Mamy trochę czasu do zabicia. Może wina? – Hmm... dziękuję. – Inos usiadła i zaczęła krzątać się przy układaniu trenu. Wreszcie jednak zmusiła się do usunięcia brody i napotkania pogardliwego wzroku sułtanki. – Wasza Sułtańska Mość, kiedy ostatnio przebywałam w tej komnacie, zachowałam się bardzo źle. Nie podziękowałam pani za uratowanie mnie przed impami. Jestem za to doprawdy wdzięczna i po raz kolejny przepraszam za mą nieuprzejmość. Lekkie poruszenie warg Rashy zdawało się wyrażać więcej, niż mogłoby to zrobić pełne wzruszenie ramion. – Byłaś przemęczona i zamącił ci w głowie mężczyzna. Dziewczęta ulegają niekiedy podobnym atakom szaleństwa. Mam nadzieję, że wszystko w porządku? – Nigdy nie zapomnę Rapa. To, co zrobił dla... – Twoja ciotka opowiedziała mi o tym. Bez względu na to, co zrobił, uczynił to tylko z jednego powodu! Wszystkie uczynki mężczyzn mają na celu posiadanie i wykorzystanie kobiet! W Zarku mogło to być bardziej prawdziwe niż Inos zdawało się w pierwszej chwili. Zamiast się sprzeczać, uśmiechnęła się tylko. – Nie wierzysz mi? Czarodziejka wyciągnęła rękę i nakryła dłonią kryształowy kielich stojący na stole obok. Przy Inos znajdował się drugi. Do tej pory nie zauważyła nawet samych stołów. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć, dziecko – stwierdziła Rasha. – Muszę cię teraz przed czymś ostrzec – wskazała przypominającym sztylet paznokciem mały prostokątny dywan. – Nasz dzisiejszy gość pojawi się tam. Inos mogła się tego domyślić, gdyż matę umieszczono tak, że ten, kto by na niej stanął, zwróciłby się twarzą w stronę obu kobiet, tworząc razem z nimi obraz trójkąta. Zastanowiła się, dlaczego nie ustawiono tam żadnego krzesła. Wydawało się to wielką niegościnnością. Była to osobliwa mata. Pokrywały ją wzory o metalicznych odcieniach złota, srebra i ognistej miedzi. Wydawała się cienka niczym warstwa farby. Przez jej powierzchnię widać było nawet wąskie niczym ostrze noża szpary w ozdobionej mozaiką posadzce. Mimo to Inos miała dziwne wrażenie, że ów niezwykły dywan wcale nie spoczywa na podłodze, lecz w jakiś sposób unosi się ponad nią. Lśniące spirale widoczne w metalicznej powierzchni wirowały bez końca, podczas gdy słaba, wysoka nuta przypominająca odległe skrzyp... Poderwała się. Rasha strzeliła palcami. – Nie wpatruj się w matę zbyt intensywnie, Inosolan. To zbyt potężne czary dla niemagicznej osoby. – Hmm... tak. Dziękuję. Inos zadrżała. Przełknęła łyk wina. Wciąż słyszała słaby śpiew. Zdawało jej się, że wzór maty odcisnął się na jej oczach i tańczy niewyraźnie w powietrzu pomiędzy nią a wszystkim, na co patrzyła. – W naszym zawodzie są one znane jako gościnne maty – odezwała się Rasha. – Przy tak potężnej mocy z reguły dochodzi do drobnych przecieków. Jak już powiedziałam, tam zmaterializuje się nasz gość. Może się z tym wiązać pewne niebezpieczeństwo. – Niebezpieczeństwo? – Tak jest, niebezpieczeństwo. I to nie tylko dla twej drogocennej cnoty! Dlaczego wciąż podnosiła stawkę? Istniały oczywiście stare opowieści o czarodziejskich wojnach i bitwach, w których uwalniano nadprzyrodzone moce, lecz Inos nigdy nie poświęcała im zbytniej uwagi. – Magiczne osoby rzadko ufają sobie nawzajem. – Rasha opuściła długie, ciemne rzęsy. Przez chwilę wyglądała na zupełnie niegodną zaufania. – Olybino może spróbować ataku na mnie. – Och? Inos zastanowiła się, której drużynie powinna kibicować. – Może podjąć próbę rzucenia na mnie zaklęcia lojalności. Opiekunowie są szczególnymi miłośnikami tej ohydy. Przypuszczam, że oni wszyscy to robią. Oczywiście mogę okazać się silniejsza i wtedy on będzie należał do mnie. Rasha uśmiechnęła się, a następnie umilkła, zamyślona. Popiła łyk wina. Inos zastanawiała się, które pytanie zadać najpierw. Najwyraźniej oczekiwano od niej, że o coś zapyta. – Czy jest jakiś sposób, by... Czy może pani z góry powiedzieć, kto... – Kto jest silniejszy? Na ogół nie. Wymagałoby to rozległych działań wywiadowczych. Oczywiście czarodzieje zazwyczaj próbują przywołać na pomoc swych czcicieli. Starcia pomiędzy nimi potrafią się rozrastać jak grzyby po deszczu, przeradzając się w nadprzyrodzone wojny. W ten właśnie sposób zniszczono Shing Pol i Lutant. Mówię, że w Lutancie zagotowała się nawet woda w zatoce... Jestem pewna, że Olybino działa już wystarczająco długo, by pozyskać spore grono czcicieli. – Czarodziejów, którzy są jego niewolnikami? Rasha uśmiechnęła się tajemniczo. – Nie miał jednak czasu, by sprowadzić któregoś z nich do Arakkaranu niemagicznymi środkami, a ja nie wykryłam żadnych nadprzyrodzonych manipulacji. Mogłam je oczywiście przeoczyć – nie sprawiała wrażenia zbytnio zaniepokojonej. W gruncie rzeczy wydawało się, że z niecierpliwością oczekuje tego, co ma się wydarzyć. – Jak już powiedziałam, może być zbyt ostrożny, by zjawić się osobiście. Nawet jeśli to zrobi, zapewne zmaterializuje się w bardzo niewielkim stopniu, jedynie jako przezroczyste widmo. W takim razie odbędziemy po prostu kulturalną pogawędkę, po czym opiekun nas opuści. Gdyby zechciał użyć tu jakichkolwiek czarów, musiałby przenieść większą część swej osoby. Jeśli zejdzie z gościnnej maty, będziemy miały pewność, że żywi wrogie zamiary. Spróbuje sprowadzić pomoc. Wątpię, aby nawet czarownik potrafił dokonać tego, powstrzymując mnie jednocześnie, jeśli jednak do tego dojdzie, lepiej się schowaj. – Gdzie, Wasza Sułtańska Mość? – Na dole. Zmiataj stąd co sił w nogach – warknęła Rasha. To była pierwsza rysa, jaką Inos dostrzegła na jej arystokratycznej impersonacji. Czarodziejka nadal mówiła z czystym akcentem wysoko urodzonej kobiety z Piasty, lecz jej słowa nie brzmiały autentycznie, nawet jako żart. – Zmykaj szybko na schody – mówiła poirytowana Rasha – i zejdź poniżej podłogi. Rozumiesz? Oprócz tej komnaty, cały pałac chroni tarcza. Rzecz jasna nie znaczy to, że Olybino nie może cię ścigać, kiedy już załatwi się ze mną – wypiła kolejny łyk wina, przyglądając się z uwagą Inos. – Albo może spróbować cię ukraść. Nie słuchaj żadnych próśb czy poleceń podejścia do gościnnej maty. Twoja ciotka tęskniłaby za tobą. A więc to dlatego Rasha nie zaprosiła Kade! Inos stanowiła atut w nikczemnej rozgrywce, a księżna była zakładniczką mającą gwarantować, że będzie grzeczna. Dziewczyna ponownie sięgnęła po kielich. Zdała sobie sprawę, że znowu drży jej ręka. Miała nadzieję, że tylko z gniewu. – Proszę mi o nim opowiedzieć – odezwała się. Rasha uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Jest mniej więcej w moim wieku. To idiota. Lubi się bawić żołnierzykami, choć niewiele wie o strategii. Jakiś rok temu krasnolud Zinixo pojawił się znikąd i zabił Ag-An, czarownicę zachodu. Gdyby Olybino miał choć trochę rozumu, uznałby natychmiast nowego czarownika i spróbował się z nim zaprzyjaźnić. Zamiast tego pozwolił, by elf Lith’rian namówił go do wspólnego kontrataku. Elfowie, rzecz jasna, nienawidzą krasnoludów, ale co to ma wspólnego ze Wschodem? Nic! Zresztą atak zakończył się żałosnym niepowodzeniem! W ten sposób Wschód dorobił się niebezpiecznego wroga. Bez względu na to, co ci powie, pamiętaj, że to bardzo zaniepokojony czarownik! – Zaniepokojony, proszę pani? Co, u licha, mogło zaniepokoić czarownika? Czarodziejka skinęła głową z zachwyconą miną. – Boi się, że krasnolud żywi do niego urazę. Chroni go jedynie przymierze z Lith’rianem, gdyż z pewnością nie może liczyć na to, że stara, obłąkana Jasna Woda stanie po jego stronie, zwłaszcza teraz, gdy podlegające mu legiony najechały na jej braci goblinów. Dlatego potrzebuje poparcia imperatora. Nie zapominaj, że on również ma prawo głosu, jeśli głosy Czterech podzielą się równo. Inos skinęła głową z głupią miną, zastanawiając się, co to ma wspólnego z nią. – Dwa tysiące ludzi Olybina znalazło się w pułapce w sektorze Jasnej Wody. Gdy tylko puszczą lody, zapewne załatwią ich jotnarowie. I co na to powie imperator, hmm? – Wiem o tym, ale na czym polega moja rola? – Jesteś nadzwyczaj ważna! – odparła Rasha z wyraźnym zachwytem. – Naprawdę? Inos poczuła drżenie podniecenia i nadziei. – Tak jest. Jeśli czarownik udzieli swym żołnierzom pomocy w walce z jotuńskimi piratami, pogwałci Protokół, ponieważ ci drudzy są zarezerwowani dla czarownicy północy. Jeśli zaś spróbuje ich wycofać, goblinowie przystąpią do ataku i Jasna Woda może ich wesprzeć. Tak czy inaczej, sprowokowałby nadprzyrodzoną wojnę pomiędzy opiekunami. – A więc potrzebne mu pokojowe rozwiązanie! – krzyknęła Inos. Komu by się śniło, że wydarzenia w maleńkim Krasnegarze mogą mieć tak rozległe reperkusje? Kade miała rację, że ufała Rashy! Jak powiedziała, muszą zwyciężyć ludzie o mniej rozpalonych głowach. – A do pokojowego rozwiązania potrzebna jesteś ty, Inosolan. Jeśli opiekunowie zgodzą się osadzić cię na tronie, mogą zmusić Kalkora, by wycofał swe pretensje, i imperatora też. Ty jesteś jedynym rozwiązaniem możliwym do zaakceptowania przez obie strony. Foronod i miejscowi jotnarowie również nie mogliby sprzeciwić się opiekunom. Musieliby zaakceptować panującą królową, czy tego chcą czy nie! Wspaniale! Inos pociągnęła łyk wina, żeby to uczcić. Czarodziejka uniosła swój kielich i pociągnęła nosem, by delektować się jego bukietem. Przypatrywała się uważnie Inos znad brzegu pucharu. – Azak ciebie pożąda. Przeklęte babsko! – Zaczerwieniłaś się, a więc już o tym wiesz. – Nie dostrzegłam żadnych tego oznak. On mnie bezwzględnie unika. Każda dama zaczerwieniłaby się, usłyszawszy coś takiego. – Dama? – mruknęła czarodziejka. – Co to takiego – dama? Nieważne. Powiedz mi, co sądzisz o naszym samozwańczym sułtanie. – To nieokrzesany, gwałtowny barbarzyńca! Rzecz jasna, gdyby wszystkim, czego potrzebowała kobieta, były wspaniałe mięśnie i duży wzrost mężczyzny, Azak byłby niezrównany. Ale jakiego rodzaju kobieta pragnęłaby ludzkiego ogiera? Wewnątrz bryły lodu zapłonął czerwony ogień. Inos ujrzała oczy Rashy lśniące nad brzegiem kielicha. Zastanowiła się niespokojnie, co takiego sprowokowała i jaki mógł być tego powód, czarodziejka rzekła tylko: – Nie powiedziałaś mi, co sądzisz o moim winie. Inos sięgnęła po kielich. – Jest znakomite, proszę pani. Elfie, prawda? – Nie, to tylko miejscowy bełt. Poprawiłam jego jakość. Cieszę się, że ci smakuje. Gdzie kosztowałaś elfiego wina? – W Kinvale, podczas Święta Zimowego. No i ojciec pozwolił mi raz spróbować... Rasha pociągnęła w zadumie kolejny łyk. Nadal bezbłędnie odgrywała rolę wyniosłej arystokratki. W jaki sposób ta tajemnicza czarodziejka zamierzała wpłynąć na opiekuna? Inos potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby się ona pojawić w każdym z salonów Kinvale, nie wywołując poruszenia choć jednej rzęsy. Pomijając oczywiście fakt, że spiskujące matki i duenny popełniłby zbiorowe samobójstwo, ujrzawszy, iż ich podopieczne na wydaniu zostały tak absolutnie przyćmione. Nawet adept, znający tylko dwa słowa, potrafił z łatwością opanować każdą umiejętność. Kade przekonałaby się, że czarodziejka uczy się nadspodziewanie szybko. Ściganie zwierzyny w towarzystwie Azaka i jego psów wydawało się nagle bardzo uspokajającym zajęciem w porównaniu z tym złowieszczym wieczorkiem. – Czy odpowiadają ci pokoje, Wasza Królewska Mość? – Rasha postawiła ostrożnie kielich na stole i uśmiechnęła się. A więc teraz nadszedł czas konwersacji? Inos pośpiesznie poskromiła swe oszalałe myśli i zaczęła uprzejmie zachwycać się swoim apartamentem. Towarzyska rozmówka dotyczyła arakkarańskich koni, życia Kade w Kinvale oraz klimatu. Paplanie z czarodziejką o podobnych banałach stanowiło dziwaczne i nieoczekiwane przeżycie, Inos jednak była skłonna do współpracy. Pokojowe rozwiązanie! Nadzwyczaj ważne! Jeśli Rasha próbowała ją uspokoić, robiła to bardzo zręcznie. Rzecz jasna, nawet imperialne suknie, lepiej jej znane od dżinnijskich strojów, mogły mieć na celu właśnie to. Z drugiej strony, było możliwe, że czarodziejka po prostu ćwiczyła swą aktorską technikę. Albo jedno i drugie. Inos nie przestawała mleć językiem w aprobowany w Kinvale sposób. Nie mówiła nic istotnego. Była to tylko gra. Gdy po raz pierwszy zetknęła się z towarzyską konwersacją, uznała ją za śmiertelnie nudne zajęcie. Potem przekonała się, że ma ona specyficzne zasady i można w niej liczyć punkty, traktując ją jako walkę. Wyznała to kiedyś w Kinvale kilku dziewczętom i przekonała się, że one postępują tak samo. Okazało się nawet, że stosują podobne reguły. Rasha grała z Inos na remis. – Twoja ciotka Kadolan to godna podziwu kobieta. Ach! Dwa punkty za komplement dla krewnej. – Bardzo ją kocham. Poza nią nie mam już nikogo. Jeden punkt za ckliwy sentymentalizm. Czarodziejka skinęła głową. Wydawało się, że na chwilę pogrążyła się w swych myślach. – Jest w niej coś... Jak sądzę, jest damą. Za taką się uważa. Moje doświadczenia z tak zwanymi arystokratami rzadko należały do przyjemnych, Inosolan. Byłam skłonna nią gardzić. Sądziłam, że „dama” to znaczy „pasożyt”. Celowo opowiedziałam jej część swej historii. Spodziewałam się po niej pogardy. Zapadła cisza. Przegrana w meczu przez rozpoczęcie poważnej rozmowy... – Poczuła dla pani litość – odparła cicho Inos. – Nadal ją czuje. – Tak, to prawda. Muszę przyznać, że mnie to zaskoczyło. – Mimo afektowanego zachowania, Kade jest bardzo szczerą i życzliwą osobą. Nie ma w niej małostkowości. – Nie, nie ma. W ciągu ostatnich dwóch tygodni wiele się od niej nauczyłam. Pewnie to zauważyłaś? Inos zebrała się na odwagę. – Potrafi pani odczytać moje myśli? – zapytała. Rasha obrzuciła ją pytającym spojrzeniem, po czym roześmiała się. – Zwykle potrafisz odgadnąć, kiedy ktoś kłamie, prawda? – Mogę... mogę to podejrzewać. – Czarodzieje wiedzą to z pewnością. Niemagiczne osoby nieustannie się zdradzają, równie niedwuznacznie jak psy merdające ogonami czy koty wyginające grzbiety. To podstawa – talent zwany wnikaniem. Za pomocą czarów można osiągnąć znacznie więcej, ale ja nie lubię być wścibska, ponieważ od tego wszystko traci urok. Okazuje się, że umysły innych są równie odrażające jak twój własny. Grzebanie w nich jest przygnębiające, a ponadto z reguły mąci im rozum. Tortury są czystsze. Inos zadrżała, a Rasha zachichotała cichutko. Następnie spojrzała na wschodnie okno i zmarszczyła brwi. – Spóźnia się! Zapominała o iluzji młodości. Żadna kobieta w wieku, na który wyglądała, to znaczy jeszcze dziewczyna, nie mogłaby promieniować podobną pewnością siebie. W Kinvale Inos spotykała obdarzone wielką urodą dziewczęta o manierach i zarozumiałości tak imponujących, że prawie nie mogły oddychać, żadna z nich nie była jednak tak pewna siebie, jak to rzekome niewiniątko. Do tego Rasha krytykowała czarownika. Wino było znakomite. Inos czuła wdzięczność za ciepło, jakim napełniło jej ciało. Mimo białego blasku kopuły nad jej głową, w Arakkaranie była teraz noc i łagodny wietrzyk owiewał chłodem jej barki i ramiona. – Upłynęły już prawie trzy tygodnie od śmierci twego ojca. Inos spoważniała. – Tak, proszę pani. – Trzy tygodnie od chwili, gdy dał ci swe słowo mocy. Bardzo spoważniała! – Nie sądzę, by mi je dał, Wasza Sułtańska Mość. Myślę, że próbował, ale był zbyt chory i osłabiony. Powiedział coś, to fakt, ale to przypominało bełkot. Rasha popatrzyła na nią w zamyśleniu. – Wszystkie słowa są bez sensu. Nikt nie wie z jakiego języka się wywodzą ani jakie jest ich znaczenie, o ile w ogóle je mają. Jeśli je usłyszałaś, musiałaś je zapamiętać. Czy potrafisz je sobie przypomnieć? – Nie, proszę pani, nie potrafię. To znaczy, pamiętam tylko fragmenty. Na przykład długi dźwięk, „uuu” na samym końcu. Co będzie, jeśli Rasha zażąda słowa mocy, a Inos nie zdoła go jej powiedzieć? Albo jeśli zrobi to czarownik? Rozgrzane do czerwoności haki czy zmącony umysł? Dłoń Inos zacisnęła się na kielichu. Powtórzyła sobie raz jeszcze, że jest królową i musi uczestniczyć w politycznych rozgrywkach z godną jej pozycji odwagą. Tym razem oględziny trwały dłużej. – Każdy jest w czymś dobry. – Słucham? – odparła uprzejmie Inos. – Każdy ma do czegoś talent. Gulth myślał jak ryba. Inos przyjrzała się uważnie czarodziejce, by się przekonać, czy ta próbuje żartować. – Czy powiedziała pani: „myślał jak ryba”, Wasza Sułtańska Mość? – Gdy miałam dwanaście lat, moi rodzice byli winni mnóstwo pieniędzy staremu mężczyźnie imieniem Gulth. Przyjął mnie jako część zapłaty. – Kade opowiadała mi o tym. To tragiczne. W Kade mogło nie być małostkowości, lecz Inos zdała sobie z przykrością sprawę, że w niej samej jest jej całkiem sporo. – Mmm. Gulth miał słowo mocy. Jego wrodzony talent stanowiła umiejętność łowienia ryb. Nawet bez słowa odnosiłby w tym sukcesy. Mając je, był geniuszem. Zawsze wiedział, gdzie powinno się zarzucać sieci, gdzie danego dnia będzie ryba. Gdyby miał jeszcze choć trochę rozumu, mógłby zostać bogaczem. Nie został. Mimo to był najmniej biednym człowiekiem w wiosce. – Najmniej biednym! Czy to ironia, Wasza Sułtańska Mość? – To znaczy, że miał dwa koce i tylko jego dach nie przeciekał. Nauczył mnie, co muszę robić, by mu dogodzić. To było lepsze od znoszenia bicia. – Ale niewiele lepsze, jak sądzę? Nie w tym wieku. – Znacznie lepsze. Najwyraźniej nigdy cię porządnie nie zbito. No i miałam do tego wrodzony talent. Do znoszenia bicia? Z pewnością nie! Inos zapragnęła, by czarownik zjawił się jak najszybciej i przerwał tę niebezpiecznie osobistą konwersację. – Talent do... Wargi królowej Rashy skrzywiły się w wyrazie pogardy czy sarkazmu. – Do dogadzania mężczyznom, jak powiedziałaby twoja ciotka. Gulth był stary i słaby. Stał się też chciwy, gdy zrozumiał jaką mam wartość. Powiedział mi swoje słowo mocy! Inos nie sądziła, by to rozumiała. Być może wolała nie rozumieć. – Podzielił się nim ze mną. Wyszeptał mi je do ucha pewnego zimnego, wilgotnego poranka. Ja również stałam się geniuszem. Geniuszem w dogadzaniu mężczyznom. Był jednak stary i chory. Sądzę, że to słowo pomagało mu utrzymać się przy życiu. Dzieląc się nim, osłabił swą moc, rozumiesz? A potem się przemęczył. – Podczas czego? – Dogadzania. – Och. – W ten sposób zostałam wdową, choć dopiero ukończyłam czternaście lat. Byłam też geniuszem w dogadzaniu mężczyznom. – Ach! – Do tego, po jego śmierci mój talent stał się, rzecz jasna, mocniejszy. Z reguły jednak jego skutki były fatalne! – A to dlaczego? – zapytała zdezorientowana Inos. Z jakiegoś powodu pomyślała o Azaku. – Czy wielcy mężczyźni wymagali więcej dogadzania od małych? – Dzieci. – Och. – A do czego ty masz wrodzony talent, Inosolan? – Z pewnością nie do polityki. Może do konnej jazdy i polowania... – Nie – odparła stanowczo czarodziejka. – Tego pierwszego dnia nie zastosowałaś wobec Złego żadnych nadprzyrodzonych mocy. Widziałam ten epizod. Jeździsz dobrze, ale tylko jako niemagiczna osoba. Inos nie powiedziała nic. Doznała szoku. Czarodziejka obrzuciła ją ponurym spojrzeniem. – Chyba nie masz żadnego, co? Z pewnością nic przede mną nie ukrywasz. Nie znasz odpowiedzi i tyle. Choć obserwowałam cię od czasu do czasu, ja również jej nie znam! – A czy mogę mieć po prostu talent do radzenia sobie jako tako ze wszystkim? Rasha wybuchnęła śmiechem. Wypiła łyk wina. – To, jak sądzę, jest sprzeczność. Poczekamy, zobaczymy. Może pewnego dnia przekonasz się, że jesteś najlepsza na świecie w brzuchomówstwie albo sztuce malowania na wazach. Kłamiesz jednak, mówiąc, że nie pamiętasz, co ci powiedział ojciec. Inos zaczęła protestować, lecz czarodziejka uniosła rękę, by ją powstrzymać. – To zwiększa twoją wartość. Porozmawiajmy o przyjemniejszych sprawach. Wstrząśnięta złowieszczą wzmianką o wartości, Inos zaczęła łamać sobie głowę nad znalezieniem bezpiecznego tematu. Być może Rasha nie była zbyt groźna, gdy w pobliżu nie przebywali żadni mężczyźni, a rozmowa unikała tej kwestii. Ponadto, ilu ludzi miało okazję szczerze pogawędzić z prawdziwą czarodziejką? Musiała oczywiście dowiedzieć się czegoś o magii. – Jak zdobyła pani resztę swych słów? – zapytała. – Od mężczyzn! – sułtanka wykrzywiła groźnie twarz, lecz jej spojrzenie spoczywało na złowieszczej macie, nie na Inos. – Słowo podobno przynosi posiadaczowi szczęście. Z moim chyba tak było. Od czasu do czasu. Życie wdowy nigdy nie jest łatwe, a jednak przez pewien okres mieszkałam w pałacu. Podniosła na chwilę wzrok. – Nie, nie przydzielono mnie księciu. Kobieta pozbawiona cnoty przez człowieka z gminu nie zasługuje na podobny zaszczyt! Inos poczuła, że się czerwieni. Dostrzegła, że czarodziejka zareagowała na to drwiącym uśmieszkiem. – Zabawiałam ważnych gości! Och, to było niezłe życie. Ale jedno słowo nie powstrzyma starzenia się. Kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata, ponownie znalazłam się na ulicy. Po ukończeniu sześćdziesięciu byłam jedną z najtańszych kurew w arakkarańskim porcie. A to znaczy bardzo tanią. Kinvalskie szkolenie zawiodło Inos. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić takiego życia, a więc współczucie, jakie mogłaby okazać, byłoby równie fałszywe, jak uśmiechy księcia Kara. Miała nadzieję, że czarownik przybędzie szybko. Rasha również zaczynała się niecierpliwić. Spoglądała na widoczne za oknami gwiazdy. Drapała w roztargnieniu poduszkę długim, karminowym paznokciem. – Potem poznałam marynarza, na którego mówili Dziarski. Był stary, tak jak i ja. Starszy. Możliwe, że nasze słowa przyciągnęły się nawzajem. Był jeszcze dziarski, a ja wciąż miałam swój geniusz. Sprawiłam mu wiele radości, a on dzielił ze mną swój skromny wikt. Wydawało się, że prawie zapomniała o Inos. Wyglądało to tak, jakby mówiła do jakiegoś dawno zapomnianego, niewidzialnego ducha. Widok był niesamowity, lecz jeszcze bardziej niepokoiło opowiadanie młodej dziewczyny o dawnych czasach, chorobach, nędzy i cierpieniu w portowych slumsach Zarku. Rasha opowiedziała, jak podczas swej ostatniej choroby Dziarski poinformował przyjaciółkę o szczęśliwym słowie, które usłyszał kiedyś, dawno temu i daleko stąd, w Guwushu. – Tak więc umarł, a ja zostałam adeptką. – Nie wiem zbyt wiele o adeptach, Wasza Sułtańska Mość. Czarodziejka zawahała się, po czym roześmiała się w dyskretny, kinvalski sposób. – Ja wtedy też nie wiedziałam. Nie wiem również, dlaczego teraz ci opowiadam to wszystko. A może to właśnie jest twój talent, Inosolan? Twój geniusz? Wydobywanie z innych osobistych wyznań? Nie wykrywam jednak żadnych fal. – Fal, proszę pani? – Korzystanie z mocy wywołuje fale w aurze. Im większa moc, tym większe zakłócenia. Z tej odległości potrafiłabym wykryć prawie wszystko, co byś zrobiła, być może nawet użycie jednej ze zdolności widzenia. Ale twoja moc i tak by na mnie nie zadziałała. Czarodziejka wypiła kolejny łyk wina. Ponownie wydęła wargi. – Twoja zaklęta wnęka zachowywała się tamtej nocy bardzo dziwnie. Gdy otworzyłaś ją po raz pierwszy, cała Pandemia rozbrzmiała uciekającą mocą. A przecież podobne urządzenia ceni się właśnie z tego powodu, że z reguły zachowują się dyskretnie. Coś ją niesamowicie naładowało, a ja nie wiem, co mogłoby tego dokonać. Miałaś ogromne szczęście, że większość magicznych osób spała sobie bezpiecznie w swych osłoniętych łóżeczkach. Ja nie spałam i poczułam wstrząs nawet tutaj. Czerwonawe oczy przesunęły się w bok, by obserwować Inos. – Chodziłam w kółko po komnacie, czekając na kogoś. Inos popiła trochę wina. Rozmowa znowu stawała się niebezpieczna. Rasha ponownie zaczęła spoglądać na dywanik z zasępioną miną i skrobać paznokciem jedwabną poduszkę. Ten dźwięk przyprawiał Inos o ciarki. – Chcesz zatem dowiedzieć się czegoś o adeptach? Rzadko dysponują oni większą nadprzyrodzoną mocą, ale wystarczy im jedna lekcja albo kilka godzin samodzielnych ćwiczeń, by stać się ekspertem w każdej niemagicznej umiejętności. Jak, na przykład, aktorstwo! Gdy tylko zrozumiałam, czego potrafię dokonać – ciągnęła Rasha – skierowałam się do najbliższego pałacu. To był ten, w którym przebywamy w tej chwili. Wprowadziłam się do niego. – Nikt pani nie powstrzymał? – Nikt mnie nie zauważył. A przynajmniej nie dostrzegali tego, co powinni zobaczyć. Ty nie wiesz, jak wyglądają slumsy, dziecko. Pałace są znacznie przyjemniejsze! To było zabawne. Nierządnica z portu zakradła się do królewskiego pałacu i nikt jej nie zatrzymał. Inos odważyła się zachichotać. Rasha uśmiechnęła się. – Tak, to było śmieszne. Raczyłam się, czym tylko chciałam. Jadłam i piłam, włączałam się w konwersacje, spałam w jedwabnej pościeli i nikt nigdy nie zapytał, dlaczego stara, bezzębna baba mieszka wśród nie przydzielonych dziewcząt. Widzieli mnie inaczej i sądzili, że jestem pewnego rodzaju instruktorką. Któregoś dnia nadziałam się jednak na sułtana. – Sułtana Zorazaka? – Zorazaka – Rasha westchnęła. – Widzisz, on też był adeptem. Nagle wszystko stało się jasne. Od stuleci królowie Krasnegaru znali jedno słowo mocy. Sułtani Arakkaranu znali dwa. Cóż, niezupełnie wszystko... – A więc nie oszukała go pani? – Ani na chwilę. Zapytał mnie kim jestem i co tu robię. Powiedziałam mu wszystko. – I co się wtedy stało? – zapytała Inos, przygotowując się do wysłuchania dalszych okropności. Obawiała się, że teraz usłyszy o jakimś ostatnim, piekielnym przeżyciu, które ugruntowało nienawiść, jaką Rasha darzyła mężczyzn. – Usiadł i zaczął się śmiać tak, że aż się rozpłakał. W ciszy, która zapadła potem, Inos poczuła gęsią skórkę. Splotła ręce na piersi, by osłonić się przed figlarnym wietrzykiem przepojonym zapachem nocnych kwiatów. Dwoje adeptów w pałacu i jeden z nich był sułtanem? Nie może pozwolić, by jej podejrzenia przerodziły się w myśli, gdyż w przeciwnym razie twarz zdradziłaby ją. Komu z nich ufała mniej, Azakowi czy Rashy? Czarodziejka siedziała bez ruchu, głęboko zamyślona. – Podali mu wolno działającą truciznę – powiedziała wreszcie. – Rozumiesz, nie mieli pewności co do jego magii, ale w Arakkaranie zawsze krążyły na ten temat plotki i chcieli dać mu czas na przekazanie tego, co mógł mieć. W najlepszym razie liczyli na jedno słowo. A ten stary łajdak powtórzył oba swe słowa Rashy, zamiast oczywistemu kandydatowi na następcę, Azakowi. Uczyniło ją to pełną czarodziejką z czterema słowami. Kim jednak była Rasha dla Zorazaka? Przyjaciółką? Obdarzoną mocą towarzyszką? Czy kimś znacznie gorszym? Jak długo mieszkała w pałacu po zdemaskowaniu przez sułtana? Czy użyła swych czarodziejskich sztuczek, aby skłonić staruszka do przekazania jej słów mocy? Inos zastanowiła się, czy odważy się zadać któreś z tych pytań. Wahała się, które z nich wybrać niczym osioł między dwoma żłobami i w rezultacie nie zdążyła zadać żadnego. Na gościnnej macie pojawił się jakiś żołnierz. 5 Pewnego szczególnie nieprzyjemnego popołudnia w Kinvale prokonsul Yggingi osaczył Inos między szpinetem a hortensją i, owiewając jej twarz kwaśnym oddechem, wygłosił nie kończący się wykład na temat wojskowych insygniów. Inos przypomniała sobie jedynie, że ważny jest kolor kity na hełmie: biała kita oznaczała setnika, fioletowa zdobiła samego imperatora, a szkarłatna marszałka armii. Kto jeszcze poza tymi dwoma miał prawo nosić pancerz ozdobiony imperialną gwiazdą ze złota i klejnotów? Jego nagolenniki oraz rękojeść krótkiego miecza były inkrustowane kolejnymi klejnotami, lecz hełm, wepchnięty teraz pod muskularne ramię, zdobiła kita wyglądająca raczej na złote nici niż farbowane końskie włosie. Nagle znalazła się na nogach, choć nie przypominała sobie, by wstawała. Rasha siedziała wygodnie na swej otomanie, obserwowała jednak z napięciem nowo przybyłego. Zdążył już oddać jej honory. Fakt, że zdjął hełm, czynił jego wizytę nieoficjalną, nieformalną. Uśmiechał się. Był wysoki jak na impa. Miał kwadratową szczękę, ciemne oczy i był zdumiewająco młody. Błysnął zębami, rozglądając się po wielkiej kopule. Wygłosił jakąś pochlebną uwagę pod adresem Rashy. Czarne kędziory. Sprawiał wrażenie materialnego. W najmniejszym stopniu nie był przezroczysty. – Nagle – jak się zdawało – po raz pierwszy zauważył Inos. Przerwał w pół zdania. Jego lśniące oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Mogło to być staromodne, lecz w dobrym wykonaniu nadal było skuteczne. – Pani jest Inosolan? Inos dygnęła nisko. Gdy się podniosła, przybysz pokłonił się – rzecz jasna z wdziękiem. Żadnych niedorzecznych zarakańskich wygibasów, po prostu dobry, porządny imperialny ukłon. Rasha mówiła, że czarownik jest stary, on jednak na to nie wyglądał. Był szczupły i opalony na brąz. Jego oczy lśniły. Nawet Andor nie mógłby z nim konkurować pod względem wyglądu, albo młodzieńczego uroku. – Mówiono mi, że jest pani nadzwyczaj piękna, ale brałem poprawkę na zwyczajową przesadę – odezwał się. Wszyscy impowie żywią romantycznie wyidealizowane wyobrażenie o monarchach. Królowe z samej definicji są cudownie piękne. Pani ustanowiła nowy standard! Wspaniale wykonane, z niezbędną domieszką humoru, która zapewniała skuteczność. – Niech to Zło! Inos zaczerwieniła się jak dziecko! – Wasza Wszechmocność jest nadzwyczaj łaskawy. Zachichotał. – Nie, jestem naprawdę pod wrażeniem, a wiele potrzeba, by zaskoczyć czarownika. – Wydawało się, że z trudem oderwał od niej spojrzenie, by zwrócić się do Rashy. – Oddała nam pani wszystkim przysługę, ratując królową Inosolan przed tym motłochem. Bogowie wiedzą, co mogło się zdarzyć! – Wiem dokładnie, co by się zdarzyło – odparła chłodno Rasha. Czarownik uniósł brwi, które przywodziły Inos na myśl poemat o kruczych skrzydłach. – Tak, obawiam się, że ja też to wiem. Cóż, jesteśmy pani wdzięczni. Z pewnością musimy naprawić szkody oraz dopilnować, by wymierzono sprawiedliwość i osadzono Jej Królewską Mość na tronie jej ojców. Zwrócił się z powrotem ku Inos i wydał z siebie kolejne długie westchnienie zachwytu. – Jutro w Piaście mamy Dzień Kwiecia. W Opalowym Pałacu odbędzie się Kwietny Bal. Będzie tam sam imperator. Zjawią się wszyscy! Konsule, senatorzy, arystokracja Imperium. Będą panią zdumieni! Królowo Inosolan, czy zechce pani założyć jutro dla mnie tę suknię i zaszczycić mnie wielce pozwalając, bym towarzyszył pani na Kwietnym Balu? Inos zająknęła się. Chciano ją przekupić. Pochlebić. Uwieść. Musi pamiętać, że Olybino nie miał prawa wyglądać na młodego i przystojnego w większym stopniu niż Rasha. Sprawiał jednak, że jej serce waliło. Przypomniała sobie, jak czarodziejka odarła Rapa z męskości. Odarta z kobiecości? Nie odnosiła takiego wrażenia. Czarownik sprawiał, że czuła się bardzo kobieca. Urok! Nawet jego odmłodzony uśmiech zdawał się przyznawać, co tu się dzieje. Uśmiech niegrzecznego chłopca mówiący: „czy to nie jest zabawne?”. Musi pamiętać o Kade. Olybino wyciągnął rękę. Postąpiła krok naprzód. Następny. Pamiętaj o Kade. To nie chłopiec. Jest stary. Pamiętaj o Kade. Pamiętaj o Kade... – Dosyć tego! – zawołała Rasha. Zimny prysznic! Inos zatrzymała się. Jej stopy niemal wrosły w podłogę. Wyciągała rękę do czarownika. Ich palce niemal się stykały. Olybino wzruszył ramionami. – Coś nie w porządku, proszę pani? – zapytał czarodziejkę, kierując jednocześnie do Inos ledwie dostrzegalne mrugnięcie. – Zapomniał pan zostawić na serwantce garstkę miedziaków. Wydął ze wzgardą wargi, nie opuściła go jednak wesołość. – W takim razie, proszę bardzo! Pomówmy o tym, jaką nagrodę możemy pani zaoferować. Czterej zawsze spłacają długi, z reguły z nawiązką! – uśmiechnął się przepraszająco. – Usiądź proszę, Inos. Nie masz nic przeciwko temu, bym zwracał się do ciebie po imieniu? Zanim Inos wróciła na kanapę i poprawiła tren, za plecami czarownika Olybina pojawił się fotel. Przypominał on stojący na podium tron, wykonany ze skrystalizowanych promieni słońca. Na jego ramionach i oparciu jarzyło się rzeźbione złoto. Był inkrustowany klejnotami, które mieniły się kolorami tęczy. Inos nigdy nie widziała czegoś podobnego, nawet na ilustracjach w książkach czy obrazach. Zastanowiła się ile może ważyć, czy istnieje naprawdę i czy podłoga jest w stanie go utrzymać. Wszystkie pozostałe przedmioty pod wielką kopułą wydały się nagle ubogie i bezbarwne. Jednym zwinnym ruchem czarownik cofnął się i usiadł na tronie. Ozdobiony kitą hełm położył sobie na kolanach. Następnie uśmiechnął się do obu kobiet. Zbita z tropu Inos spojrzała na Rashę. Dostrzegła na jej twarzy cień szyderczego uśmiechu. Czarodziejka mówiła, że Olybino wiele wie o strategii. Ten tron był błędem! Czy czarownicy zapominali, jak sobie radzić z oporem? Od chwili przybycia gościa Rasha niemal się nie poruszyła. Pod maską spokoju skrywała jednak niepokój – jak kot na czatach. – Mam wrażenie, że to bardzo niewygodny fotel. Mogę polecić znakomite lekarstwo na hemoroidy, jeśli czuje pan taką potrzebę – powiedziała. Jego uśmiech zmienił się w wyraz pełnego smutku wyrzutu. – Być może nie rozumie pani sytuacji? Mówimy o sprawiedliwości! Nie kupujemy ani nie sprzedajemy królowych i królestw! Nie targuje się pani na bazarze o worek suszonych daktyli. – A pan nie wymierza sprawiedliwości w rotundzie Emine’a. Zmarszczył brwi. – Proszę uważać, by do tego nie doszło! Inos wyczuła, że jest to nadęty facet, który stara się nie podnosić głosu. Rasha wyprostowała się nagle. – Dość już tych bzdur! Ja mam dziewczynę, a panu jest ona potrzebna! – Potrzebna? Potrząsnął głową i zaszczycił Inos przelotnym spojrzeniem mówiącym: „o co jej może chodzić?” Inos jednak wiedziała, co Rasha miała na myśli. Pomoc musiała kosztować. Miano ją sprzedać! Kade myliła się, a ona miała rację! Rasha nie była jej przyjaciółką. Była dziwką i myślała jak dziwka. Cóż oprócz ceny mogło się liczyć, gdy tych dwoje starych, nikczemnych czarodziejów przystąpi do targów? – Potrzebna, moja pani? Jestem czarownikiem. Niczego nie potrzebuję. Sułtanka parsknęła. – Potrzebuje pan ochrony przed Zachodem! – Jej wygładzony akcent zaczynał nabierać chropowatego brzmienia. – We dwóch z elfem nie dacie sobie z nim rady. Nie może pan liczyć na to, że Jasna Woda zachowa pokój. Ostatnio nie zawsze udaje się jej trafić łyżką do ust. Nie odważy się zrazić imperatora, tracąc tych ludzi w Krasnegarze, a krasnegarskiego problemu nie zdoła pan rozwiązać bez niej! – wskazała palcem na Inos. Krucze skrzydła opadły nisko. Czarownik przybrał nachmurzoną minę. – Cóż za dziwne plotki do pani dotarły? Niepotrzebna mi ochrona przed czarownikiem Zinixem! Młody Zachód radzi sobie znakomicie. Udzielam mu wskazówek. Jest zdolnym i wdzięcznym uczniem. Południe go nie lubi, lecz tego należało się spodziewać. Wszyscy wiedzą, że nie zaprasza się elfów i krasnoludów na to samo przyjęcie. Rasha ziewnęła przeciągle. – Proszę zapłacić cenę, jakiej żądam, albo odejść. Mogę zaoferować mój towar komuś innemu. Zaoferować towar! Inos zadrżała z pragnienia przyłożenia Rashy. Jak ta stara oszustka i wszetecznica ważyła się tak o niej mówić! Czarownik uśmiechnął się chytrze i przymrużył oczy. – Poza tym, nawet gdybym zasugerował przywrócenie dziewczynie tronu w jej ojczyźnie, czy zapewniłbym sobie współpracę Jasnej Wody? Jej zgoda jest niezbędna, gdyż sprawa dotyczy jotnarów, a ponadto to jej sektor. Jak pani powiedziała, w dzisiejszych czasach jej stopy nie zawsze są zwrócone w tym samym kierunku. Ponadto zawsze miała słabość do takich rzeźników jak Kalkor. To jej goblinia krew. Rasha wzruszyła ramionami. – Pozwólmy, by to ona wybrała dziewczynie męża. Potrzebny jest neutralny kandydat, a Jasna Woda z pewnością ma w okolicy setki kuzynów. Olybino skinął głową, pogrążony w nagłym zamyśleniu. Inos nie mogła w to uwierzyć. – Co! – krzyknęła. – Mam wyjść za goblina? – Cisza! – warknęła Rasha, nie odwracając wzroku od czarownika. – Oni wszyscy w ciemności mają ten sam kolor, kochanie, a nikt nie pozwoli ci wrócić do domu bez męża. – Cóż za marnotrawstwo – mruknął Olybino. – Ale to intrygujące! Tak, to mogłoby się nawet udać! Wyjść za goblina! Inos poczuła mdłości. Przynajmniej Krasnegarczycy zjednoczą się, by się temu przeciwstawić. Jednak ich opór nie będzie skuteczny wobec Czterech. A jej pozostanie samobójstwo. – Z pewnością jest to możliwe – stwierdził czarownik. – A pani cena, pani Rasha? – Czerwony pałac, oczywiście – odparła. – Wykluczone! – ryknął. Jednym szybkim ruchem przywdział hełm, zerwał się z miejsca i wylądował zręcznie na macie. Tron i podium za jego plecami zniknęły. – Absolutnie wykluczone! Oparł pięści na biodrach. Wydawało się, że urósł. Stał się grubszy, starszy i wyższy. Nie przypominał już wytwornego oficera popijającego herbatkę w salonach Kinvale. Był teraz podobny do nieokrzesanych żołnierzy, jakich Inos poznała w czasie podróży przez tajgę – niebezpieczny i bezlitosny. Spoglądał spode łba, wielki i groźny, uosobienie imperialnych legionów, zakutych w zbroje zbirów terroryzujących całą Pandemię. – Przemyśl to jeszcze, czarodziejko! Rasha również już stała, choć Inos nie zauważyła, by się poruszyła. Wydawało się, że komnata wirowała niczym woda zbliżająca się do wrzenia. – Taka jest cena, czarowniku! Olybino przygarbił się i przeszył ją wściekłym spojrzeniem. – Kretynka! To niewyobrażalne. – W takim razie zatrzymam dziewczynę, a Kalkor rozprawi się z pańskimi kohortami i... – Proszę bardzo! Myśli pani, że to ma jakieś znaczenie? Pondague było karną placówką. To armijne szumowiny, które porzuciły posterunek. Imperator z chęcią się ich pozbędzie. Jotnarowie czy goblinowie, to nieważne. Kogo zresztą obchodzi Krasnegar? Nigdy nie miał żadnego znaczenia. Zrozumiałaby to pani, gdyby znała się choć trochę na imperialnej polityce! – Wynocha! – krzyknęła Rasha. Przez ułamek sekundy Inos wydawało się, że widzi ich takimi, jakimi byli naprawdę: starzy, przysadziści, brzydcy – Rasha niska i tłusta, Olybino brzuchaty i łysiejący... Rozbłysła błyskawica, uderzył grom. I światła zgasły. 6 Słońce, które w Zarku zakończyło swą codzienną wędrówkę kilka godzin temu, zachodziło teraz nad Krajem Baśni. Ptaki kierowały się ku gniazdom, a pszczoły do uli. Nocne zwierzęta budziły się z drzemki, a z dżungli wypełzły cienie, które kładły się teraz miękko na polach... Hugg jako troll nie był aż tak głupi, na jakiego wyglądał. Nie był też szczególnie bystry, widział jednak, że dopiero przed chwilą położył swą kolację na ziemi. Teraz jej nie było. Zastanawiając się nad tym, oplótł palcami orzech kokosowy i zmiażdżył go. Gdy przeżuwał jego kawałki, doszedł do niepodważalnego wniosku, że go okradziono. To oznaczało, że dziś wieczorem nie dostanie nic więcej, poza prawdopodobnym biciem za utratę wiadra. Przyniósł posiłek na granicę pola, by móc usiąść w cieniu. Nie widział złodzieja na otwartej przestrzeni, ale za jego plecami rosły krzaki. Hugg podniósł się, wyprostował na pełną wysokość i odwrócił. Uszy i nosy trollów były znacznie wrażliwsze niż u ludzi, a dzięki znacznej sile mogli poruszać się przez gęstą dżunglę szybciej niż ktokolwiek inny. Mimo swych rozmiarów i niezgrabnej postaci potrafili także – jeśli zechcieli – robić to niezwykle cicho. W gruncie rzeczy trollom w lesie nikt nie mógł dorównać. Ponadto Huggowi sprzyjał wiatr. Pochylił głowę i runął naprzód niczym szarżująca bestia. Nie próbował się skradać, gdyż wiedział, że jego ofiara wciąż się porusza, unosząc cenne wiadro z obiadem. Ponadto nie zdjął ubrania, które zaczepiało się o ciernie i gałęzie. Nago, Hugg mógłby prześlizgnąć się przez podszycie bezgłośnie i bez szwanku niczym ryba przez wodę. Pod niskimi chmurami deszczowymi swych rodzinnych dolin w Górach Rozległych, trollowie zamieszkiwali lasy pogrążone w wiecznym półmroku. Choć ich skóra ziemistego koloru dorównywała wytrzymałością świńskiej, były bardzo wrażliwe na promienie słoneczne i każdy dobry nadzorca wiedział, że musi wyposażyć swych trollów w szczelnie okrywające ich ubranie. Stanowiło to dodatkowy wydatek, lecz byli oni tego warci. Hugg miał dwadzieścia cztery lata. Jako czternastolatek zjawił się w wiosce, by zamienić kilka błyszczących kamieni na dłuto. Trollowie bardzo lubili budować wśród swych wyściełanych dżunglą wzgórz potężne gmachy z nie obrobionych głazów. Z reguły wznosili je tak, by stały okrakiem nad strumieniami, dzięki czemu mogli mieć we wszystkich pokojach bieżącą wodę. Troll mógł spędzić lata na pracy nad podobną budowlą, a potem porzucić ją przed ukończeniem, po to tylko, by zacząć następną dwie albo trzy doliny dalej. Hugg zaczął odczuwać zniecierpliwienie i niezadowolenie z powodu wieży budowanej przez jego rodziców. Postanowił, że przestanie im przy niej pomagać i odejdzie, aby wnieść własną. Być może, gdy wybuduje już o własnych siłach dwa albo trzy pokoje, zjawi się jakaś wędrowna trollka, aby mu pomóc. Na razie jednak pierwszą rzeczą, której potrzebował, było dłuto – jedno z tych lśniących, wykonanych z brązu, a nie marne, stalowe, które za jakiś tydzień by zardzewiało. Od chwili, gdy – przed pięćdziesięciu laty – Imperium podbiło tę część Gór Rozległych, usiłowało skupić mieszkańców owych ciemnych, wilgotnych lasów w specjalnie wzniesionych modelowych wioskach, w nadziei, że ucywilizuje ich, będzie miało ich na oku i skłoni do zwiększenia liczebności. Gdy Hugg wyszedł spomiędzy drzew, znalazł się w jednej z tych osad. Natychmiast aresztowano go za nieprzystojne obnażenie oraz brak przepustki. Nic nie słyszał o przepustkach. Nie wiedział, dlaczego potrzebne jest ubranie. Tłumaczył cierpliwie, że okryje swą nagość do chwili odejścia, jeśli nakazywało to prawo, ale w normalnych warunkach nigdy nie widywał nikogo poza własnym odbiciem, a w lesie tkanina – a nawet wyprawiona skóra – z pewnością w ciągu kilku dni zgniłaby na miazgę. Nie rozumiał, dlaczego jego propozycja nie może być możliwym do zaakceptowania kompromisem. Nie pojął też rozprawy sądowej, choć była krótka i prosta. Skazano go na dwa lata ciężkich robót i odprowadzono na trzytygodniowy kurs wprowadzający, uczący zalet posłuszeństwa. Zabrano mu jego błyszczące kamienie, lecz w aktach sądowych o nich nie wspomniano. Od czasu panowania imperatorowej Abnili niewolnictwo w Imperium zniesiono, lecz armia musiała znaleźć jakiś sposób na pokrycie kosztów okupacji Gór Rozległych i nadużycia były zjawiskiem powszechnym i nieuniknionym. Gdy tylko Hugga nauczono wykonywać rozkazy tak szybko, jak to tylko możliwe, i nigdy nie odzywać się, jeśli nie zadano mu pytania, miejsce jego uwięzienia zmieniono z Sioła 473 na miasto Danqval. Stamtąd, wraz ze stale powiększającą się grupą innych skazańców, pomaszerował na targ w Clamdewth. Następnie, wraz z kilkoma innymi, zażył krótkiej podróży morskiej. Miał wiosło tylko dla siebie zgodnie z podstawową zasadą głoszącą: „dwóch ludzi lub jeden troll”. Wreszcie dotarł na plantację znajdującą się gdzieś na północ od Milfloru, gdzie dano mu szansę ucieczki, którą wykorzystał. Trollowie zawsze to robili. Doścignięto go przy użyciu psów oraz koni i dano nauczkę, po której do dziś lekko utykał i dzwoniło mu w jednym uchu. Nawet trollowie potrafili cokolwiek zrozumieć dzięki takim lekcjom. Ponadto szybko wracali do zdrowia. Hugg nigdy więcej nie próbował ucieczki. W wieku dwudziestu czterech lat nadal przebywał w tym samym miejscu. Nie miał pojęcia, że po dwóch latach powinni go odtransportować do domu. Gdyby się o tym dowiedział i poprosił o wyjaśnienie, usłyszałby, że jego akta gdzieś się zapodziały. Musi więc napisać formalną petycję do marszałka armii w Piaście, jako że w chwili jego przestępstwa obszar, na którym zamieszkiwał, znajdował się pod wojskową administracją. Hugg jednak o to nie pytał i nikt mu tego nie powiedział. Zresztą i tak nic by to nie zmieniło. Uprawiał ziemię, zbierał zboże, rąbał drewno i dźwigał ciężary, tak jak mu kazano. Wyrósł na największego i najsilniejszego trolla na plantacji i nikt nigdy nie ukradł mu kolacji. Podążając za zapachem oraz charakterystycznymi odgłosami ucieczki Hugg gnał przez drzewa i krzaki. Miażdżył je i łamał, a gdy było to konieczne nawet wyrywał z korzeniami, nie zważając, że hałasował i rozdzierał swe ubranie. Po kilku minutach zorientował się, że przed nim znajdują się dwie albo trzy osoby. Przypomniał sobie stare opowieści o polujących na głowy baśniowcach. Być może był zbyt porywczy, nigdy jednak nie słyszał, by tubylcy zbliżali się do plantacji, a ścigani z pewnością uciekali tak szybko, jak tylko mogli. To był dobry znak, gdyż nie pachnieli jak trollowie i w związku z tym mógł ich doścignąć wśród tego podszycia. Ponadto, jeśli uciekali, zapewne byli nieuzbrojeni. W takim przypadku nie zawahałby się przed walką z trzema, a może nawet czterema. Łagodnych z natury trollów można było rozgniewać, tak samo jak wszystkich. Hugg lubił swe codzienne wiadro z karmą i zamierzał je odzyskać. Usłyszał przed sobą kilka głośnych przekleństw i parę okrzyków. Te odgłosy powiedziały mu, że ścigani planują stawić opór. Dwóch z nich kontynuowało ucieczkę – niewątpliwie dźwigając posiłek – trzeci jednak odwrócił się, by rzucić mu wyzwanie. W chwilę później Hugg przebił się przez gęstą zaporę z zarośli i ujrzał przeciwnika. Był to krzepki młodzieniec, jednak niższy nawet od przeciętnego impa, a dwukrotnie mniejszy od trolla. W plamistym cieniu gałęzi kolor jego skóry wydawał się bardzo dziwny. Chłopak wydzielał osobliwą woń i miał niezwykłe, trójkątne oczy. Lekko przykucnięty, wyciągnął ręce i czekał na Hugga, szeroko się uśmiechając. Trollowie woleli działać niż myśleć. Hugg ryknął z radości i nie zwalniając kroku zamachnął się pięścią, która powinna trafić kurdupla w pierś. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, był pień drzewa na wprost przed nim. – Boże Miłosierdzia! – krzyknął Rap. – Czy musiałeś go zabijać? Mały Kurczak skrzyżował ręce na piersiach. Grymas na jego ustach przerodził się w szyderczy uśmiech. – Myślisz, że chciał z nami pogadać? Nie, olbrzym nie zamierzał rozmawiać. Teraz już nigdy z nikim nie pomówi. Kora drzewa uległa bardziej widocznym uszkodzeniom niż jego głowa, niewątpliwie jednak złamał sobie kark. Rap porzucił daremnie wysiłki znalezienia tętna, stanął na trzęsących się nogach i przeszył wzrokiem goblina stojącego po drugiej stronie zwłok. Sytuacja ta przypominała mu chwile, gdy spoglądali na siebie nad trupem baśnióweczki, wtedy jednak Mały Kurczak był tak samo oszołomiony i wstrząśnięty, jak Rap. Teraz demonstrował swe wielkie goblinie zęby w pełnym zadowolenia uśmiechu, dumny ze zwycięstwa nas przeciwnikiem znacznie przewyższającym go rozmiarami. Od chwili, gdy wygnańcy opuścili wioskę baśniowców i skierowali się na południe, w Małym Kurczaku zaszła złowieszcza zmiana. Mówił teraz nieźle po impijsku, dzięki czemu mógł się lepiej wysłowić. Kryło się w tym coś jeszcze. Nabrał więcej pewności siebie. Zadzierał nosa i często głupkowato się uśmiechał, jakby rozkoszował się jakimś trzymanym w tajemnicy żartem. Znowu zaczął traktować Rapa protekcjonalnie, tak jak w tajdze, do Thinala zaś odnosił się jak do nie chcianego i niesympatycznego dzieciaka. Stał się nieznośny i irytujący. – Rzuciłem go przez nogę – powiedział, trącając trupa stopą. – Nie widziałem tego drzewa. Nie ma czasu na planowanie, kiedy zaraz mają cię rozmaślić, Płaskonos. Nie zgadzało się to z tym, co Rap dostrzegł za pomocą dalekowidzenia. Co prawda jego uwaga skupiała się przede wszystkim na nie przynoszącej zaszczytu ucieczce przez krzaki i nie widział samego rzutu. Był jednak przekonany, że Mały Kurczak podniósł trolla w górę i walnął nim o drzewo. W gruncie rzeczy dowody były niedwuznaczne. Napastnik musiał w którymś momencie swej podróży dokonać skrętu pod kątem prostym. Thinal skradał się już z powrotem przez chaszcze, napychając się jednocześnie zawartością wiadra, które ukradł. Wkładał karmę do ust dwoma palcami. Hojnie wysmarował też nią sobie brodę. Rap krzyknął, by go powiadomić, że wszystko w porządku, po czym wrócił do spoglądania wilkiem na zadowolonego z siebie, uśmiechniętego głupkowato Małego Kurczaka. Czas przestał się tak bardzo liczyć, ale księżyc był już niemal w pełni, co oznaczało, że uchodźcy spędzili w Kraju Baśni ponad dwa tygodnie. W podróży na południe pomagał im ekwipunek, jaki zabrali z porzuconej wioski – sieci i manierki, kapelusze i buty zrobione przez Małego Kurczaka, a także plecaki wypchane jedzeniem. Te zapasy wystarczyły im aż do czasu, gdy dotarli do granic impijskiej kolonii otaczającej Milflor. Tam zostali zmuszeni do skręcenia w głąb lądu. Posuwali się skrajem dżungli, zastępując stopniowo pozyskane od baśniowców rzeczy tym, co wypatrzyły bystre oczy Thinala. Ich podróż przez zaludnione tereny znaczyły nieustanne kradzieże miejscowych ubrań i żywności. Mały złodziej opróżniał spiżarnie, zdzierał ze sznurów suszącą się bieliznę, a nawet kradł zawartość pieców. Rap miał więc nareszcie dobrą parę butów oraz porządną bawełnianą koszulę. Mały Kurczak nie nosił nic poza miękkimi, plisowanymi kalesonami z jedwabiu. Był z nich niebywale dumny, nie zdając sobie sprawy, że to w rzeczywistości damska bielizna, co Thinal z chichotem wyznał Rapowi. Złodziej przecisnął się teraz ostrożnie między bambusami. Przełknął ślinę na widok zwłok. – Na Moce! – popatrzył na goblina. – Jak dałeś radę... – obrzucił wystraszonym spojrzeniem Rapa, który wiedział, co pomyślał Thinal, choć żaden z nich nie ubrał jeszcze tego w słowa. – Mały Kurczak to biegły zapaśnik. – Biegły? – Thinal potrząsnął w zdumieniu głową. – To troll pełnej krwi! – Jest wielki! – Wielki? Oni są praktycznie niezniszczalni. Nawet mieszańcy... Posłuchaj, oficjalnie nie istnieje już nic takiego jak walki gladiatorów, zgadza się? Ale niektóre z wielkich domów wokół Piasty... Darad zarabiał pieniądze uczestnicząc w takich walkach. Mały Kurczak wyglądał na zainteresowanego. – To zapasy? – Na ogół nie – Thinal wpakował sobie do ust kolejną porcję karmy. – Ale troll z maczugą przeciwko mężczyznom uzbrojonym jak legioniści to popularny rodzaj walki. Wysokie stawki. – Ilu impów? – Cała grupa. Z reguły trzech. Gdyby walczyli w pojedynkę, potrzeba by pięciu albo sześciu, aby zmęczyć trolla. Czasami więcej. A ty załatwiłeś go sam jeden? Goblin zachichotał. Błyskawicznym ruchem pozbawił Thinala wiadra, po czym wręczył je Rapowi. – Jedz! – Nie chcę tego. – Jedz, Płaskonos! – Nie! – Wepchnę ci to do gardła. Musisz zachować siły, faunie. Rap uznał, że goblin z niego drwi, popisując się swą wyższością. Być może jednak nadal uważał się za jego śmiecia, który musi dbać o swego pana. Tak czy inaczej, Rap nie wątpił, że będzie lepiej jeżeli wykona polecenie goblina, gdyż walka wyraźnie rozgrzała krew Małego Kurczaka i byłby on zachwycony pretekstem do następnej bójki. Wziął więc wiadro i cofnął się od ogromnych zwłok, wokół których zaczęły już brzęczeć muchy. – W takim razie chodźmy w jakieś lepsze miejsce. Nic z ubrania tego biedaka nie będzie na nas pasowało. W gruncie rzeczy warto było spojrzeć jedynie na buty trolla. Praktycznie zniszczył on ubranie gnając przez podszycie. Nawet jego skórzane bryczesy były rozdarte w wielu miejscach. Na ciele koloru zagrzybionej ściany widniały jedynie drobne zadrapania. – Zmiatajmy stąd! – odezwał się Thinal. Wytarł sobie usta, a potem oblizał dłoń. – Ktoś tu się wkrótce zjawi... – wytrzeszczył oczy na Rapa, ogarnięty nagłym przerażeniem. – Psy! Kiedy znajdą jego zwłoki, wyślą naszym śladem psy! – Psy zostaw mnie – odparł Rap. Zbierało mu się na mdłości od kwaśnego smaku niewolniczej karmy. – Mogą jednak mieć więcej trollów, a ten tutaj podążał za naszym zapachem. Thinal z niesmakiem skinął głową. – Zapamiętam to sobie na przyszłość. Złodziej z miasta nie spodziewał się, że ofiara może go wytropić w ten sposób. Nie pomyślał też o sprawdzeniu, skąd wieje wiatr. Nawet nadprzyrodzony geniusz nie był nieomylny. – Trollów zostaw mnie – powiedział goblin, obrzucając zabitego kolejnym zachwyconym spojrzeniem. Rola pionków: Los szachownicą dni i nocy włada, Gdzie w partii rola pionków nam przypada, Które się wodzi, zbiera i ubija I znów kolejno w pudełku układa. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§49, 1859) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ V NIEWOLNIK I SUŁTAN 1 Księżyc w Zarku zachowywał się zupełnie niewłaściwie. Wznosił się na niebie jakby zbyt wysoko. Wydawał się też przechylony na bok, przez co jego oblicze wydawało się dziwne i nieznajome. Kadolan co prawda nie patrzyła na księżyc, dostrzegała jednak snopy jego światła padające na podłogę pod oknami i te jasne plamy były o wiele mniejsze niż te, które pamiętała z Krasnegaru. Podobne, nie oprawione w ołów, okna byłyby tam nie do pomyślenia o żadnej porze roku, podczas gdy tutaj nawet w samym środku wiosennej nocy wiatr był co najwyżej chłodny. Blask księżyca odbijający się w marmurze dawał pod dostatkiem światła. Zwinęła się w kłębek na krawędzi łoża, odziana w zdobioną falbankami koszulę nocną i plisowaną szlafmycę, ściągniętą na czoło, by ukryć szpilki do włosów. Stopy skryła w pantofelkach z koziej wełny. Jej bratanica krążyła po komnacie, całkiem jak gepard w ogrodzie zoologicznym diuka Angilkiego po klatce. Owo zwierzę kończąc każdy kurs stawało prawie dęba, by zacząć się odwracać, a Inosolan zamiatała w kółko trenem z szelestem brokatu, zanim ruszyła w drugą stronę. Opowiadała wszystko już po raz trzeci czy czwarty. Co zrozumiałe, wciąż była bardzo zdenerwowana. Być może odpowiedniejszym określeniem byłoby „przerażona”. Kadolan nie pojęła jeszcze okropności całej tej sprawy i nie przeżyła owej grozy osobiście, tak jak Inosolan. Nic dziwnego, że dziewczyna musiała mówieniem rozładować emocjonalne pobudzenie, które stało się niebezpiecznie bliskie histerii. – ...tak więc taki pozostał mi wybór z tym, że nie pozwolą mi nawet wybrać, najwyraźniej mam wyjść za goblina albo impowie i jotnarowie wytną się nawzajem w pień a potem nadejdą goblinowie aby wykończyć pozostałych. Wszyscy których znam zginą i nie będzie już żadnego królestwa którym mogłabym rządzić i zostanie mi zapewne zabawianie ważnych gości w dzielnicy portowej... Okna otwierały się na balkon wychodzący na jeden z wielu pałacowych ogrodów, skąpanych w blasku księżyca. Kadolan niepokoiła się, że ta rozmowa może być podsłuchiwana, lecz Inosolan ignorowała wszelkie sugestie, by ściszyła głos. Stwierdziła, że czarodziejka z pewnością nie podsłuchuje, gdyż ma inne zajęcia. Tej uwagi jak dotąd nie wyjaśniła. Tak naprawdę Inosolan potrzebny był długi, porządny, macierzyński uścisk, lecz Kadolan nie radziła sobie zbyt dobrze z podobnymi poufałościami. Dzieci nigdy nie były jej mocnym punktem. Do tego nie znała Inosolan jako dziecka. Gdy wróciła do Krasnegaru po śmierci Evanaire’a, szansa na bliskość już umknęła. Padły sobie w objęcia najwyżej dwa, trzy razy w życiu. – ...może powinnam się cieszyć, że nie będę miała wyboru! To znaczy, wyobraź sobie, iż ustawią w szeregu tuzin albo dwa tuziny goblinów o porośniętych szczeciną twarzach... Kadolan nie miała własnych dzieci. W przeciwnym razie nauczyłaby się lepiej dawać sobie z nimi radę. Jej specjalność stanowiły dorastające dziewczęta. Wiedziała instynktownie, jak z nimi postępować, a przynajmniej nie pamiętała czasów, w których nie miała do tego smykałki. Nie było w tym żadnej wielkiej magii, a jedynie jasne zasady i nieskończona cierpliwość. Trzeba było dawać najlepszy przykład, gdyż młode, bystre oczy potrafiły natychmiast wypatrzeć hipokryzję. Uczciwie trzymać się swych zasad, niczym latarnia morska stojąca na końcu niebezpiecznej cieśniny. Dodawać odwagi, wyjaśniać, powstrzymywać irytację, aż wreszcie po wielu trudach, osiągało się nagle cel i następna młoda dama była gotowa do wydania za mąż. Bardzo odległe kuzynki lub nawet przyjaciółki... Inosolan była po prostu ostatnią z bardzo wielu dziewcząt, które nazywały Kadolan w Kinvale „ciocią”. Nie zawiodła żadnej z nich. Żadna też nie była bystrzejszą i wdzięczniejszą uczennicą niż jej własna bratanica. Żadna nie odniosła większych sukcesów i żadnej nie spotkał mniej szczęśliwy los. Inos, rzecz jasna, wciąż była samowolna i impulsywna. Te cechy stanowiły część jej jotuńskiego dziedzictwa i zapewne nigdy nie miała się ich pozbyć. Często ujawniały się one w rodzinie. – Goblin? Czy możesz to sobie wyobrazić? Goblin królem w Krasnegarze? Co o tym sądzisz? Czy bawiłby gości, szlachtując służbę, czy też dostarczał rozrywki służbie, gotując gości? To już lepiej. Krwiożerczy, czarny humor, ale zawsze humor. Głos Inosolan również stawał się spokojniejszy. Zrozumiała też, że utraconych królestw nie oddaje się jak zgubionych parasolek. Zawsze trzeba zapłacić jakąś cenę. Być może nie tak wysoką, jak małżeństwo z goblinem, ale zawsze trochę to kosztuje. Jak wiele była gotowa zapłacić Inosolan? Czy będzie miała wybór? Ironia polegała na tym, że Kadolan doprowadziwszy już swą bratanice do odpowiednich lat, czuła się całkowicie bezużyteczna jako dorosła powiernica. Była za stara na tego rodzaju szalone przygody. Wiodła życie zbyt bezpieczne, by mogła cokolwiek wiedzieć o takich kobietach, jak Rasha, która mimo swej niewiarygodnej nadprzyrodzonej mocy pozostawała tylko kobietą, twardą, zgorzkniałą kobietą, która o wszystko w życiu musiała walczyć. Kobietą dręczoną i maltretowaną przez mężczyzn na sposoby, których Kade nie potrafiła ani nie chciała sobie wyobrazić. Inosolan była młodsza i silniejsza. Radziła sobie zdumiewająco dobrze, biorąc pod uwagę, jak niewiele miała możliwości manewru. Teraz nadeszła kolejna okropność – czarownicy i wojna. Od nikogo nie można było wymagać, by uporał się z czymś takim. Kadolan straciła grunt pod nogami. Czuła, że zostaje z tyłu. To – jak sądziła – była starość. Nagle Inosolan umilkła i znieruchomiała – ciemny profil pięknej kobiety na tle rozświetlonego księżycem nieba, widocznego w obramowaniach łuków. – Straszna ze mnie gaduła, prawda, ciociu? – Chodź i usiądź tu, moja droga. – Dobrze – Inosolan przeszła na drugą stronę komnaty i przysiadła na łożu obok Kadolan. – Dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Czuję się teraz lepiej. – Szkoda, że nie mogę zrobić nic więcej. Co się wydarzyło po zniknięciu czarownika? – Rasha dostała ataku szału. Chyba potrafi widzieć w ciemności. Zaczęła ciskać piorunami w różne rzeczy – w gościnną matę, a potem w meble. Uciekłam. – Mądrze zrobiłaś! Inosolan przełknęła ślinę, po czym roześmiała się niepewnie. – To było takie dziecinne, że niemal wydawało się śmieszne! Byłam właściwie zbyt wystraszona, żeby się bać. Poślizgnęłam się na schodach i uderzyłam w kostkę – Rasha mi ją później uzdrowiła – ale doczołgałam się do drzwi. Nie chciały się otworzyć. Przykucnęłam tam do chwili, gdy burza uspokoiła się, hałas ucichł, dym się rozproszył i Rasha zeszła na dół. – Jakie to straszne! – No więc... – Inosolan zadrżała. – Najgorsze ze wszystkiego było to, że bałam się pantery i wilka. Zdawało mi się, że łażą gdzieś w ciemności. A może to były demony? Kilka razy coś przefrunęło mi nad głową... Najstraszniej zrobiło się wtedy, gdy pochodnie rozjarzyły się w uchwytach i Rasha zakradła się w dół po schodach. Twoja kinvalska polewa okazała się bardzo cienka, ciociu. Znowu została burdelową uwodzicielką. „Co to jest dama?” – zapytała ją Rasha. Kadolan usiłowała jej wyjaśnić, że bycie damą oznacza dyscyplinę, sposób życia. Dama liczyła się z uczuciami innych. Odnosiła się jednakowo zarówno do wysoko jak i nisko postawionych ludzi, zawsze i w każdej sytuacji. Z uśmieszkiem wskazującym, że uwierzyła jej czarodziejka oznajmiła, że takie rzeczy warto wiedzieć. – Zademonstruj mi to! – rozkazała. – Wkrótce będę musiała rozmawiać z opiekunami, a te impijskie maniery mogą wywrzeć na nich wrażenie. Kadolan wykonała polecenie. Rasha nauczyła się wszystkiego zdumiewająco szybko. – Tak, moja droga. Wiem o tym. Wiedziałam oczywiście, że jest zbyt stara, by się zmienić. Rozumiałam, że to tylko poza. Zachowywała się jednak tak przekonująco, że sama zaczęłam w to wierzyć. Wybacz mi! – Nie ma tu nic do wybaczania, ciociu! Osiągnęłaś z Rashą znacznie więcej niż ja z Azakiem. Kadolan już od pewnego czasu zastanawiała się, dlaczego nie słyszy żadnych nowych wieści o Azaku. – Imperialna dama, sułtanka, portowa dziwka – wyliczyła w zamyśleniu Inosolan – ale najbardziej się jej boję, kiedy gra uwodzicielkę. Azak powiedział, że ona potrafi każdego mężczyznę rozpalić do szaleństwa. Pamiętasz? To przyprawia mnie o mdłości. Przeraża. Ona jest pożeraczką mężczyzn. Wykręca swe ciało jak robak wijący się na haczyku. Tak właśnie wtedy wyglądała – młoda, przepiękna, skryta pod muślinem postać, obiecująca miłość, lecz wewnątrz płonąca nienawiścią i pogardą... To właśnie jest ten haczyk. Kadolan usiłowała zdecydować, co mogłaby powiedzieć, lecz nic nie przyszło jej do głowy. – Gdybym była mężczyzną... Gdyby był tam wtedy jakiś mężczyzna, to chyba doprowadziłaby go do szaleństwa. Czy się mylę? – Nie sądzę, moja droga. To nikczemna magia. Pożądanie to nie miłość – dodała cicho Kadolan – ale nie sądzę, by Jej Sułtańska Mość poznała kiedykolwiek różnicę między nimi. Inosolan zadrżała raz jeszcze. – Uzdrowiła moją kostkę. Potem chciałam odejść, ale kazała mi zostać. Twierdziła, że miała rację, a Olybino skłamał. Naprawdę zawarł przymierze przeciwko Zinixowi z Lith’rianem z południa. Naprawdę musi znaleźć pokojowe rozwiązanie krasnegarskiego problemu. Oni wszyscy boją się tego krasnoluda. Tak twierdzi Rasha. Kadolan przytuliła ją mocno, lecz Inosolan wciąż była sztywna niczym statua. Nadal drżała lekko. – Zapytałam ją: „A więc muszę wyjść za goblina?” Roześmiała się i powiedziała, że rzuci na mnie czar, który sprawi, że dostanę szału na punkcie goblinich mężczyzn! Uch! Czy potrafisz to sobie wyobrazić? – To już się skończyło, moja droga. Powinnaś spróbować trochę odpocząć. – Bogowie! Na pewno minęło już z pół nocy – Inos umilkła. Jej ciotka zdała sobie sprawę, że to nie koniec. Miała usłyszeć coś jeszcze. Inosolan podniosła się i zaczęła chodzić po komnacie. Wreszcie podeszła do okna. Przez chwilę jej włosy i ramiona skąpane były w srebrzystym blasku księżyca w pełni. Nagle odwróciła się i powiedziała: – Nie wyjdę za goblina. Ale odzyskam moje królestwo! Kadolan zauważyła, że tym razem nie przysięgała, że zrobi w tym celu wszystko. Dowiedziała się już czegoś o kosztach. – Okazało się, że nie mogę liczyć tylko na Rashę! – To oczywiste, moja droga! – Cóż więc zrobimy teraz, kanclerzu? W podobnych sprawach Kadolan czuła się bezradna. – Dlaczego nie omówisz tej nowej sytuacji z Wielkim Mężczyzną, Azakiem? – Nie opowiedziałam ci o tym wcześniej... – Inosolan ściszyła wreszcie głos. – Kar poinformował mnie dzisiaj... wczoraj, że nie jestem już mile widzianym gościem na polowaniach. Ani razu nie udało mi się porozmawiać z Wielkim Mężczyzną w cztery oczy, ciociu. Kiedy tylko zatrzymywaliśmy się na posiłek albo coś, zawsze otaczali go książęta. Nigdy nie miałam okazji z nim pomówić – podeszła z powrotem do łoża. – Osiągnęłaś więcej z Rashą niż ja z nim. Nie dał mi żadnej szansy na rozmowę ze sobą. A teraz już z pewnością tego nie uczyni! Kadolan wstrzymała oddech. Po chwili Inosolan zaczęła mówić dalej. – Rasha zatrzymała mnie tam. Nie przestawała gadać. Byłyśmy już wtedy na dole, w jej sypialni. Uzdrowiła moją zwichniętą kostkę. Cały czas paplała. Nie mówiła nic ważnego. Powtarzała w kółko to samo. – Słucham, moja droga? – Prawie nie mogłam na nią patrzeć. Cóż ona miała na sobie! Chyba mniej by mi przeszkadzało, gdyby była naga. Klejnoty w... no, nieważne. I wtem, nagle, przyłożyła sobie palec do warg... to dziwna komnata. Są w niej tylko dwa okna. Wydaje się, że powinno być jeszcze jedno, nad łożem, prawda? Cóż, tam są tajemne drzwi. Za kotarami. Kadolan domyśliła się, co zaraz usłyszy. Wiedziała też, że Inosolan dostrzegła nerwowy skurcz na jej twarzy. – Zawiasy zaskrzypiały. Odsunął gobelin na bok i wszedł do środka. Zobaczył mnie tam! – Wielki Mężczyzna? Kadolan w to nie wątpiła. – Tak jest, Azak. Oczywiście zrobiła to celowo. Z pewnością wezwała go i czekała na niego. Kazała mu wejść i poczuć się jak w domu – czy potrafisz sobie wyobrazić ten ton? – po czym powiedziała mi, że mogę już sobie iść. Och, ten wyraz jej oczu! Inosolan zadrżała. Kadolan poczuła, że jej ramiona drżą z niesmaku. – Cóż, właściwie dowiedziałyśmy się o tym tuż po naszym przybyciu, prawda? To znaczy, Rasha robiła niedwuznaczne aluzje. Mówiła, że go wezwała i tak dalej. – Och, tak! Ale dlaczego? – Dlatego, że ona nienawidzi mężczyzn, moja droga. Bogowie wiedzą, że chyba ma do tego wystarczające powody. – A on jest wszystkim, czego Rasha u nich nienawidzi – młody, przystojny i królewskiego pochodzenia! Wielki, silny i nie do pokonania w każdej dziedzinie! Entuzjazm w głosie bratanicy zaniepokoił Kadolan. – Jest też mordercą! – Czy na pewno? – Inosolan podniosła głos. – Zastanów się nad tym, ciociu. Adeptka Rasha mieszkała w pałacu. Niezaproszona. Jako pasożyt. Potem spotkała sułtana i okazało się, że on też jest adeptem! Przejrzał ją. Dała mi do zrozumienia, że zostali przyjaciółmi, a może nawet kochankami. Dwoje adeptów razem. Sądzę, że magicznym osobom trudno zaprzyjaźnić się z niemagicznymi. Jakie to słodkie! W rzeczywistości jednak groziło jej straszliwe niebezpieczeństwo, ciociu, gdyż choć oboje byli adeptami, on dysponował również doczesną władzą. Mógł poddać ją torturom, by poznać jej słowa mocy. Zamiast tego umarł! Azakowi dostał się tron, ale Rasha zdobyła słowa. Kadolan z wrażenia wciągnęła powietrze. – Sądzisz, że to Rasha go zabiła? – Albo w tym pomogła. Jak niemagiczne osoby mogą zabić adepta? Może Azak złożył jej obietnice, których nie dotrzymał? Jest w stanie go zmusić do wszystkiego, obiecał jednak... Och, sama nie wiem! – Inosolan podniosła się z miejsca i ponownie zaczęła spacerować po komnacie. – To nie ma większego znaczenia, prawda! Jeśli nie mogę polegać na Rashy, Azak jest moim sojusznikiem, ponieważ jej nienawidzi. Wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi. Niemniej... – Kto ci to powiedział? – Co? To zdanie o wrogach? Och, to tylko takie powiedzenie. Słyszałam je od... od starego przyjaciela. Przyjaciela, którego nigdy nie umiałam docenić. Azak jednak nie chciał ze mną rozmawiać przedtem, a już z pewnością nie zechce tego zrobić teraz, ponieważ byłam świadkiem jego hańby. Ponieważ wiem, że Rasha wzywa go do swego łoża, by móc się nad nim znęcać i poniżać go, tak jak przedtem mężczyźni poniżali ją. Nigdy już na mnie nie spojrzy! Kadolan odetchnęła głęboko. Inosolan chwytała się ostatniej szansy. Być może jej niekompetentny i nieadekwatny kanclerz i szambelan posłuży pewną pomocą. Nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku nic to nie da, może na chwilę przynieść nadzieję. – Chcesz porozmawiać na osobności z Wielkim Mężczyzną? To wszystko? – To byłby początek. – Cóż, z pewnością jesteśmy w stanie to załatwić, moja droga – stwierdziła radośnie Kadolan. – Możesz teraz spróbować trochę się przespać. Pierwsze, co zrobię, to poproszę panią Zanę, aby przekazała mu wiadomość. Obiecuję ci, że zaraz się zjawi. 2 Inos miała okropny dzień. Przez ostatnie dwa tygodnie wstawała przed świtem, dzisiaj jednak udało jej się spać niemal do południa. W efekcie czuła się rozleniwiona i zdezorientowana. Zanim zdążyła się wykąpać i ubrać, Kade i Zana udały się już na herbatkę z Rashą. To była przerażająca wiadomość. Jak ktokolwiek mógł coś ukryć przed czarodziejką? Z pewnością dowie się ona przynajmniej o liściku wysłanym w ślad za Azakiem, który wyruszył o świcie na polowanie. Kade ułożyła enigmatyczną wiadomość według najlepszej spiskowej tradycji, nie mogła jednak uczynić jej wystarczająco zagadkową, by oszukać Rashę, gdyż stałaby się wtedy niezrozumiała dla Azaka. A gdy czarodziejka o wszystkim się dowie, może rozgniewać się na Inos za to, że pragnie zawrzeć sojusz z sułtanem, bez względu na to, kim dla niej był. Inos martwiła się i gryzła, starała się jednak sprawiać wrażenie spokojnej i odprężonej. Rezydencja bardziej niż kiedykolwiek dotąd przypominała jej więzienie. Spędziła parę godzin na jej zwiedzaniu, po to tylko, aby mieć coś do roboty. W poszukiwaniu pretekstu, by pozostawać w ruchu, przeszła systematycznie całą drogę od obskurnych, dusznych piwnic na wino na dole aż po boską wspaniałość głównej sypialni na górze. Następnie zeszła na parter i rozegrała kilka partyjek thali z Winishą i kilkoma innymi kobietami. Wszystkie chciały się czegoś dowiedzieć o jej wizycie w komnacie mocy Rashy, a to była właśnie ta sprawa, o której Inos nie chciała nawet myśleć. Musiały się też zastanawiać, dlaczego tak nagle zrezygnowała z polowań, a o tym upokorzeniu również wolała nie rozmawiać. Konwersacja była sztuczna i beztreściowa. Dlaczego nie można było niczego usunąć z pamięci na życzenie? Od czasu do czasu, w najmniej odpowiednim momencie – kiedy Inos podziwiała kolekcję butów myśliwskich należącą do zmarłego księcia Hakaraza albo w samym środku mistrzowskiej rozgrywki thali – doznawała duchowego wstrząsu. Zupełnie jakby miała złamaną kość lub naderwany mięsień i przypadkowo uderzała w bolące miejsce. Przypomniała jej się najstraszniejsza z przeżytych wczorajszej nocy okropności, choć starała się ukryć ją głęboko na samym dnie schowka na Rzeczy, o Których Nie Należy Myśleć. Wciąż jednak brzmiało jej w uszach jedno zdanie: Wyjść za goblina! To było nie do pomyślenia. W jej żyłach płynęła królewska krew. Królowe czy królewny rzadko miały tyle szczęścia, by wyjść za mąż z miłości. Ich losem było małżeństwo dynastyczne. Rok temu, stojąc w obliczu wygnania w Kinvale, Inos nie chciała przyjąć do wiadomości tej oczywistej prawdy. Teraz już rozumiała, że najlepsze, na co będzie kiedykolwiek mogła liczyć, to mąż w miarę przyzwoity, sympatyczny i nie absurdalnie stary. Ale goblin, jakikolwiek goblin, to już byłoby przesadne poświęcenie w imię obowiązku. Kłopot w tym, że z punktu widzenia wszystkich pozostałych wydawało się to bardzo rozsądnym rozwiązaniem. Ułagodziłoby czarownicę północy, która sama była goblinką. Nie dałoby pierwszeństwa impom z Imperium ani jotnarom z Nordlandu, nikt więc nie musiałby utracić twarzy. Obywatelom Krasnegaru mógłby się z początku nie spodobać ten pomysł, teraz jednak, gdy wzmogły się emocje, krasnegarscy jotnarowie woleliby pewnie ujrzeć na tronie goblina niż impa, impowie zaś goblina niż jotunna. Mniej ważne było wygrać, niż nie przegrać. Starcy z rady byliby zaś uszczęśliwieni, gdyż goblini król nie interesowałby się sprawowaniem władzy. Wnioskując z niewielkiej wiedzy, jaką Inos posiadała na temat obyczajów goblinów, z pewnością nie pozwoliłby też swej żonie na jakikolwiek udział w zarządzaniu królestwem. Pozostawiłby to radzie, podczas gdy sam skupiłby się na... na czym? Jak, w imię wszystkich Bogów, goblinowie spędzali czas? Płodzili brzydkie, małe, zielone bachory i tyle. Oraz torturowali ludzi. Gorące południe ciągnęło się bez końca. Wyglądało na to, że herbatka u czarodziejki trwa bardzo długo. Inos już po raz trzeci obchodziła jeden z wielu skrytych w cieniu ogrodów, gdy ujrzała Thralię, która gnała między magnoliami i kapryfoliami, by ją odszukać. Wręczyła Inos książkę i przeprosiła ją uniżenie, że zapomniała zrobić to wcześniej. Powiedziała, że księżna zostawiła ją dla niej, gdy wychodziła. Cóż! Inos poskromiła gniew, uśmiechnęła się lodowato i wycofała na odcienioną ławkę, by się przekonać, co też Kade mogła mieć na myśli. Tomisko było wielkie, okrutnie wystrzępione i z pewnością starożytne. Odczytanie wyblakłych liter musiało sprawiać trudności starym oczom Kade, lecz książę Hakaraz na pewno nie był mecenasem literatury, być może więc nie znalazłby niczego lepszego do czytania. Okładka była podarta, a tytuł nieczytelny. To, co pozostało, wyglądało na zbiór cytatów i wypisów z innych tomów. Gdy Inos po raz pierwszy przerzucała szybko kartki, dostrzegła, że pismo zmieniało się, od mozolnego i rozwlekłego na początku aż po ciężkie, aroganckie gryzmoły przy końcu. Kilka ostatnich kart było niezapisanych. Najwyraźniej leżał przed nią notatnik jakiegoś księcia z dawnych czasów. Mógł sam wybrać cytowane ustępy bądź też wskazał mu je, jego nauczyciel. Być może oczekiwano od niego, że nauczy się ich później na pamięć, gdyż najwyraźniej wiele z nich dotyczyło książęcej etykiety. Znajdowały się tam różne wykazy, historia, religia i filozofia. Niektóre strony zawierały przyprawiającą o mdłości, bardzo sentymentalną poezję, która mogła być oryginalna. Pewne końcowe fragmenty miały bardzo erotyczny charakter; Inos przekonała się, iż nie jest tak odporna na szok, jak się jej zdawało. Zastanowiła się, co też mogła o tym pomyśleć Kade! Podczas drugiego, uważniejszego kartkowania książki natknęła się na świeży płatek kwiatu. Znajdował się blisko środka tomu, pośród kartek zapisanych cytatami z historii, lecz welin był zapisany tylko po jednej stronie, nie mogło więc być wątpliwości. Kade chciała skierować uwagę Inos na fragment dramatu, a dokładnie na długą i niezwykle pompatyczną przemowę przypisywaną mężczyźnie o imieniu Draqu ak’Dranu. Obok płatka Inos przeczytała: „Ten, kto rozgromi mego wroga, jest moim przyjacielem, a tego, kto odwróci ode mnie cios, z radością uściskam. Pomoc dla mego nieprzyjaciela mam za zniewagę, a powstrzymanie go, ba nawet przeszkodzenie mu, zapewni me pochwały i bogate dary. Dowiedz się przeto, że biały i niebieski są nam przyjaciółmi kiedy nękają złotego, gdyż jego cztery szpony głęboko wpijają się w nasze ciało. Nasze niewiasty łkają, a dzieci głodują i krzyczą głośno. Choć jednak biały i niebieski nie mogą powstrzymać owych szponów, by nie nadeszło jeszcze większe zło, nie zniosę, by drzwi zostały otwarte, a drogi wygładzone”. Było tego znacznie więcej. To jednak wystarczyło, by wyjaśnić, dlaczego Kade czuła taką pewność, że zdoła załatwić Inos audiencję u Azaka. Tłumaczyło nawet, skąd przyszła jej do głowy enigmatyczna uwaga, którą zamierzała wykorzystać: „Spotkałam mężczyznę w złotym hełmie”. Upierała się, że dla Azaka będzie to znaczyło bardzo wiele, podczas gdy jakiś człowiek z gminu, który mógłby przechwycić liścik, zapewne nic z niego nie pojmie. Wątpliwe, by w ciągu kilku ostatnich stuleci sposób wychowywania książąt w arakkarańskim pałacu zbytnio się zmienił. Wielki Mężczyzna najpewniej uczył się z książek zawierających materiał o podobnym charakterze. „Złotym” był rzecz jasna czarownik wschodu, a rysunek szponów oznaczał legiony, gdyż symbol imperatora zawsze stanowiła czteroramienna gwiazda. Biały i niebieski to opiekunowie północy i południa. Protokół zabraniał wszystkim czarodziejom poza Wschodem używania magii w stosunku do legionów. Tak powiedziała Kade, a Rasha to potwierdziła. Ten zakaz obowiązywał również pozostałych opiekunów. Jeśli chcieli oni wspomóc przeciwnika imperatora, którym w cytowanym przykładzie niewątpliwie była jakaś zarkańska konfederacja pod przywództwem wielomównego Draqu, ich wsparcie musiało mieć bardzo ograniczony i pośredni charakter. Inos nie zdawała sobie dotąd sprawy, że od tych zasad istnieją trudne do wychwycenia wyjątki. Fragmenty poprzedzające pozostawioną przez Kade zakładkę stwierdzały to niedwuznacznie: pozostali opiekunowie mieli pełne prawo powstrzymać Wschód przed wspomożeniem legionów za pomocą magii. Najwyraźniej wrogowie imperatora w najlepszym razie mogli liczyć na to, że ich bitwy pozostaną niemagiczne. Widocznie jednak często się tak działo, gdyż w przeciwnym razie Imperium już przed wiekami podbiłoby całą Pandemię. Oczywiście większość krajów legiony zajmowały wielokrotnie, lecz w sprzyjającym czasie odzyskiwały one niepodległość. Po przypływie następował odpływ. Guwush stanowił teraz część Imperium, lecz stara mapa w sali Inos ukazywała go jako zbiór niezależnych gnomich państw. Zark raz za razem podbijano i wyzwalano. Tyle zdążyła się już dowiedzieć od chwili przybycia. Wróciła do niezwykłego zestawu wypisów pozostawionego jej przez Kade. Kilka stron dalej odnalazła relację z bitwy toczonej w jakimś innym stuleciu. Imperialne wojska zapędzono do wąwozu. Pojawił się magiczny most, by je uratować. W kilka minut później zniknął i już go więcej nie ujrzano. Rzeź, jaka nastąpiła, opisano z pełnymi zachwytu szczegółami. Jakie to typowe dla Kade, że odkryła coś takiego! Wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi, jak mawiał Rap. A Kar stwierdził, że w powietrzu unosi się zapach wojny. Imperium miało nowego marszałka armii. Czarownik wschodu nigdy nie mógł być w Zarku popularną postacią. Wrogowie moich wrogów! Jeśli Rasha była teraz wrogiem Inos, to Azak musiał zostać jej przyjacielem. Olybino zaś był kolejnym wspólnym przeciwnikiem. Kade to dostrzegła. Co jednak Azak mógł w tej sprawie zrobić? Kade i Zana wreszcie wróciły. Wyglądały na zmęczone, lecz wszystkim trzeba było opisać przebieg herbatki, minęła więc godzina czy więcej, zanim Inos zdołała porozmawiać z ciotką w cztery oczy. Raz jeszcze wyszły na balkon, by popatrzeć, jak miasto i zatoka pogrążają się w mroku zapadającej nocy. Inos oparła się o balustradę, a Kade opadła na miękką otomanę. Nie, Rasha zdawała się niczego nie podejrzewać, zameldowała jej Kade. Nie, nie wspominała o wczorajszym wieczornym spotkaniu. Było tam oczywiście obecnych wiele dam z pałacu. – Jak sądzisz, kiedy otrzymamy odpowiedź od Wielkiego Mężczyzny? – zapytała Inos. Ciotka spojrzała na nią, mrugając powiekami. – Och... oczywiście nic nie słyszałaś! Odpowiedział natychmiast. Zaprasza cię jutro na wycieczkę. Aha! Inos roześmiała się wesoło. – Jesteś czarodziejką, ciociu! – O nie, moja droga! A więc Inos odbędzie osobistą pogawędkę, o którą tak długo zabiegała. Teraz miała jeszcze więcej powodów, by porozmawiać z sułtanem. Z pewnością wspólnie wymyślą jakiś sposób na pokrzyżowanie szyków nikczemnej Rashy. Nagle dostrzegła, że ciotka spogląda na nią dziwnie zatroskana. – Coś jest nie w porządku? – Och, nie, moja droga, nic. Absolutnie nic. Ale... czy spotkałaś kiedyś księcia Quazaraka? – Nie sądzę – odparła podejrzliwie Inos. Kade coś kombinowała. – Opisz go. – Jest mniej więcej tego wzrostu. Ładny, młody chłopak, żywy i z czerwonawą cerą. Sułtanka przedstawiła mi go kilka dni temu, wraz z dwójką jego braci. – Och! – Och! – Jest wysoki, jak jego ojciec? – Tak, moja droga. Po chwili Inos zrozumiała związek. Potem wybuchnęła głośnym śmiechem. – Doprawdy, ciociu! Chyba nie wyobrażasz sobie, że czuję się poważnie zainteresowana... chciałam powiedzieć, że interesuję się Azakiem wyłącznie z politycznych powodów. – Oczywiście, moja droga. – Cokolwiek innego byłoby niedorzecznością! – Oczywiście. Nie chciałam sugerować... Oczywiście. Niemniej Kade o tym myślała. Azak? Trzeba przyznać, że dżinn byłby bardziej pociągający od goblina, ale z pewnością Inos nie to miała na myśli. Nie, chodzi wyłącznie o politykę? – Och, o to nie musisz się martwić, ciociu. Barbarzyńcy absolutnie nie są w moim typie. Nie czuję do niego żadnego pociągu! – Ale co on czuje do ciebie? – Doprawdy, ciociu! Jeśli właśnie to ma na myśli, okazuje uczucia w bardzo dziwny sposób! Ten młody książę... – Quazarak. Quazarak ak’Azak ak’Azakar. – Tak. Jak jest wysoki? Kade odpowiedziała niezdecydowanym gestem. – Mniej więcej taki. Mówi, że ma osiem lat, ale wygląda na więcej z uwagi na swój wzrost. Azak miał dwadzieścia dwa. Przez chwilę umysł Inos nie chciał uwierzyć nieubłaganym rachunkom. – Czternaście? Albo może trzynaście? – Tak sądzę. – Bogowie! – mruknęła Inos. – To odrażające! – Tak, moja droga – odparła cicho Kade. 3 Chłodne powietrze było wilgotne. Nawet skowronki musiały jeszcze drzemać w swych gniazdach. W perłowym świetle przedświtu drżąca Inos siedziała na wyprowadzonej przed stajnię Sezamce. U jej boku Kar spoczywał na swym ulubionym siwku, nieruchomy niczym posąg. Przyglądał się, jak jego brat poddaje inspekcji honorową eskortę złożoną z rodzicieli. Inos spodziewała się poufnej pogawędki podczas jazdy karetą, a nie uroczystej parady. Poparzyła sobie usta kawą, a sześć twardych, zarkańskich sucharów ciążyło jej w żołądku niczym ołów. Była już jednak przygotowana na wszelkie niespodzianki, jakie mógł jeszcze przygotować dla niej sułtan. Przynajmniej miała taką nadzieję. Nigdzie nie było widać innych książąt, a jedynie ostrożnych chłopców stajennych, którzy stali na bocznych liniach oraz dwudziestu pięciu członków eskorty wraz z ich wierzchowcami. Azak przyglądał się im uważnie niczym kupiec zamierzający nabyć towar. – Rodziciele to członkowie rodów królewskich z innych miast? – zapytała. Kar uśmiechnął się, nie odwracając głowy. – Z reguły. – Czy to właśnie jest los niepożądanych książąt? – Niektórzy upadają nawet niżej. – O ile niżej? – Sprzedają swe umiejętności za srebro i służą ludziom z gminu! – odparł Kar z bezgraniczną pogardą. – Ale jeśli któryś z tronów przechodzi w inne ręce... – Zajmują go inne pośladki. W Zarku symbolem monarchii jest szarfa. To szarfy zmieniają właścicieli. – Niech będzie. Jeśli panowanie obejmuje nowy sułtan, to czy niektórzy z tych strażników mogą otrzymać wezwanie do powrotu? Kar zaczął kiwać głową na znak potwierdzenia. Nagle zmarszczył brwi. Po chwili jego twarz odzyskała normalny wyraz, lecz Inos nigdy dotąd nie widziała na niej niezadowolenia. Jednemu z rodzicieli kazano odejść. Oddalił się, prowadząc za sobą konia. Czyżby drogi Kar coś przeoczył? – Proszę mi to wyjaśnić – odezwała się Inos ze złością. Rozpromienił się. – Źle dopasowana podkowa. Myślałem, że przejdzie, ale Wielki Mężczyzna ma większe wymagania ode mnie. – Ten człowiek zostanie ukarany? W jaki sposób? Kar po raz pierwszy zademonstrował Inos swój uśmiech w całej okazałości. – Jeden z jego synów dostanie baty. – To nikczemne! – Gdy składali swą przysięgę, wszyscy znali jej znaczenie. – Ile batów? – zapytała z niesmakiem. – Zapewne tylko jeden na każdy rok jego życia. – Jak sądzę, sam musi wskazać tego syna? Zaczynała już rozumieć ich sadystyczny sposób myślenia. – Tak. – I, jak sądzę, musi się przyglądać? – Musi to zrobić osobiście. To położyło kres konwersacji. Azak zakończył inspekcję. Wskoczył na grzbiet jednego ze swych karych ogierów. Rumak opierał się trochę dla zachowania pozorów, po czym się uspokoił. Tych pięknych zwierząt było przynajmniej tuzin. Inos rozpoznała Stracha. Miał on stosunkowo mniej przykre usposobienie od pozostałych i w związku z tym Azak był nim lekko rozczarowany. Podjechał do Inos, podczas gdy Kar oddalił się, aby sformować eskortę w szeregi. Gdy poprzednim razem widziała sułtana, wezwano go do łoża starej baby niczym żigolaka, lecz kiedy teraz spojrzała mu w oczy, były one spokojne i wolne od wstydu. To ona się zaczerwieniła. Poczuła, że jej twarz robi się gorąca. Gdzie się podziało kinvalskie opanowanie, w chwili gdy go potrzebowała? Brakowało zdobionego klejnotami pasa, który zawsze nosił. Zamiast niego przy piersi Azaka przebiegał połyskujący pendent, węższe pasmo takiej samej srebrnej siatki nabijanej szmaragdami. Nagle zrozumiała, że to ta sama ozdoba i że zwykle sułtan nosi ją owiniętą cztery albo pięć razy wokół pasa, by mu nie zawadzała. Teraz umocował ją tak, jak zapewne powinno się ją nosić, jako symbol królewskiej godności. Nigdy jeszcze nie widziała na nim równie pięknego ubrania. Było ozdobione tak wieloma drogimi kamieniami, że mogły one reprezentować połowę bogactwa królestwa. Wzajemne oględziny dobiegły końca. Inos zabrała ze sobą szpicrutę specjalnie po to, by móc mu nią zasalutować. Teraz to zrobiła, zastanawiając się, czy klątwa zinterpretuje ów gest jako uznanie jego statusu. Wydarzyło się jednak jedynie to, że Azak uniósł jedną kształtną, kasztanowatą brew niemal do poziomu turbanu – irytująca sztuczka, którą widywała już w jego wykonaniu. – W miejscach publicznych będziesz musiała zakryć twarz. – Oczywiście. Przykro mi, że mój wygląd wydaje ci się odrażający! Powinna wiedzieć, że nigdy nie zdoła wprawić go w zakłopotanie. Gdy poruszyła się, by opuścić chustę, jaką miała na głowie, powiedział: – Nie w tej chwili, ale później. My, książęta, słyszeliśmy o imperialnych zwyczajach i podziwianie kobiecej urody sprawia nam taką samą przyjemność, jak impom. Książętom sprawiało również przyjemność obserwowanie, jak gorące rumieńce mogą wywołać. – Ale dla prostych ludzi byłby to szok – dodał niewzruszony Azak. – W takim razie powinieneś zapoznać ich z obcymi zwyczajami, kuzynie. – Tak, ale z którymi? Imperialne damy odkrywają twarze, syreny piersi, a z Arakkaranu jest znacznie bliżej do Wysp Kerith niż do Piasty. Azak opuścił pałac, podążając za strażą przednią złożoną z rodzicieli. Sezamka szła równym krokiem u jego prawego boku, a siwek Kara u lewego. Trasa prowadziła na południe, przez gaje oliwne i cieniste kotliny, które lśniły jeszcze od rosy. – Cieszę się, że oszczędzono mi następnego dnia na pustyni, Wasza Sułtańska Mość – powiedziała Inos. Gdy znaleźli się poza pałacem, mogła już używać jego tytułu. Azak spojrzał w dół – znacznie górował ponad nią. – Jeszcze nie widziałaś prawdziwej pustyni. Jest twarda i okrutna, ale wyzwala w człowieku siłę. Nie toleruje słabeuszy. Tereny uprawne wydają mi się miękkie i dekadenckie. Mów mi proszę, po imieniu, Inosolan. Jego zdolność zaskakiwania jej doprowadzała Inos do szału. – Oczywiście, Azaku. – Nikt inny w całym królestwie nie ma takiego prawa. Zaskoczona po raz kolejny, Inos podniosła ku niemu wzrok. Spoglądał na nią z rozbawieniem. – Chcę porozmawiać o Rashy. Popatrzył na nią wilkiem i potrząsnął głową. – Nie teraz. Zamierzałaś obejrzeć moje królestwo. To dobra okazja. Sądziłem, że chciałabyś też otrzymać krótką lekcję sprawowania monarszych obowiązków. Może ci się to przydać, gdy już odzyskasz swoje dziedzictwo. Zanim zdążyła znaleźć odpowiedź, która dałaby wyraz jej irytacji, roześmiał się. – Nasze obyczaje wydają ci się dziwne. – Raczej niepotrzebnie okrutne. – Każdy, kto próbowałby je zmienić, zostałby uznany za słabeusza. Oczywiście nie znaczy to, że ja chciałbym to zrobić. Prowokował ją, lecz nie miała zamiaru dać się sterroryzować jak jedno z jego książątek. – Zabiłeś swego dziadka? – Kar to zrobił, na mój rozkaz. Ten stary łajdak wiedział, że jego czas się zbliża. Kilkakrotnie próbował mnie zabić. – Rasha mówi, że był adeptem. – W takim razie bardzo nieudolnym. Albo Azakowi pomagał inny adept. – To dla ciebie szok, Inos. – Podobne rzeczy nie leżą w zwyczaju moich rodaków. – Tutaj to stara tradycja. Myślisz jak impijka. Wielu imperatorów zginęło gwałtowną śmiercią. – Ale nigdy król Krasnegaru. – Doprawdy? – zapytał z niedowierzaniem Azak. – Nie możesz być tego pewna. Kar potrafi wepchnąć długą szpilkę pod powiekę śpiącego. To nie zostawia śladów. Inos poczuła mdłości. – Ilu ludzi zgładziłeś? – To znaczy, osobiście? W walce czy podczas egzekucji? W uczciwej walce czy oszukańczej? A może mam policzyć też tych, których zabicie zleciłem Karowi? Karowi i innym? Pewnie z parę tuzinów. Nie prowadzę rachunków. – Przepraszam! Niepotrzebnie o to pytałam. To nie mój interes i nie powinnam sądzić Arakkaranu według standardów innych krajów. Zwróciła teraz uwagę na wypaloną, piaszczystą krainę; patrzyła na kozy włóczące się po suchych wzgórzach oraz bardziej zielone doliny opadające ku morzu. Wijący się bezładnie, wąski szlak biegł teraz między wyschniętymi, kamiennymi murami a ciernistymi żywopłotami. Ten krajobraz był dla niej czymś nowym. Azak jednak jeszcze nie skończył. – Nie miałem wyboru. – Słucham? – Nawet gdy byłem dzieckiem – ciągnął cichym głosem, niemal całkowicie zagłuszanym przez stukot kopyt – nie dawało się ukryć, że jestem lepszy od innych. Musiałem starać się osiągnąć szczyt, by mnie nie zabito. Pierwszy raz próbowano pozbawić mnie życia, kiedy miałem sześć lat. Quazaraka usiłowano uśmiercić już dwa razy, a on jest guzik wart, niewiele lepszy od przeciętnej. Jego brat Krandaraz przeżył już dotąd trzy zamachy, a nawet on nie może się równać ze mną, gdy byłem w jego wieku. Przeraziła się. – Zabijają dzieci? Co komu mogłoby z tego przyjść? – To by mnie umniejszyło, rzecz jasna. – To barbarzyński zwyczaj! – Jest bardzo efektywny. Określamy wartość mężczyzny na wiele sposobów, ale jego potencja i liczba spłodzonych synów zajmują wśród nich wysokie miejsce. Dlatego... zawsze jest wielu książąt. Nie mogą oni oczywiście pracować na polach. Utrzymanie królewskiej rodziny dużo kosztuje. To jeden ze sposobów, w jaki zmniejszamy obciążenie kraju i upewniamy się, że władca będzie silnym mężczyzną. – Silnym? – powtórzyła Inos z najgłębszą pogardą, na jaką mogła się zdobyć. – Silnym. Musi umieć zdobywać lojalność innych, a żeby to osiągnąć trzeba celować we wszystkim. Musi mieć żelazne nerwy. Musi być chytry, zdradziecki i absolutnie bezlitosny. Ja posiadam wszystkie te cechy. Mogę kiedyś zabić albo wygnać Krandaraza, jeśli uznam jednego z moich młodszych synów za lepszego. Ten system jest efektywny i korzystny dla kraju. Zanim Inos zdążyła znaleźć odpowiedź na ten horrendalny wywód, wyjechali zza zakrętu i ujrzeli przed sobą wioskę. – Zasłoń twarz – polecił Azak. – I nie odzywaj się. Gliniane lepianki miały niskie drzwi. Nie było w nich okien. Być może grube ściany zapewniały chłód w tym gorącym klimacie, Inos jednak widywała już okazalej wyglądające chlewy. Sioło ze wszystkich stron otaczały oliwne gaje. W powietrzu unosiła się woń oliwy, ledwie wyczuwana wśród innych zapachów. Słychać było brzęczenie owadów – nieustanny, cichy pomruk. Oczekiwano królewskiej wizyty. Na jedynej ulicy tłoczyli się ludzie. Najwyraźniej byli to wszyscy mieszkańcy wioski. Gdy pojawił się sułtan, mężczyźni, kobiety i dzieci co do jednego przypadli twarzami do ziemi. Azak ściągnął wodze Stracha. Inos zatrzymała Sezamkę kilka kroków za nim, z jego prawej strony. Siwek księcia Kara zatrzymał się po lewej, na równo z wierzchowcem sułtana. Rodziciele rozwinęli się w wachlarz na obu skrzydłach. Później nastąpiła sugestywna przerwa. Wszyscy wsłuchiwali się w brzęczenie much i stłumione pokasływanie chorych. – Azak ak’Azakar ak’Zorazak! – ogłosił Kar zdumiewającym rykiem. – Sułtan Arakkaranu, Umacniacz Dobra, Umiłowany Bogów, Obrońca Ubogich. Możecie przywitać swego pana. Cała wioska poderwała się na nogi i zaczęła krzyczeć z radości aż do ochrypnięcia. Kar uniósł rękę, by uciszyć wieśniaków. Zgrzybiały wójt wystąpił, utykając, naprzód i wyciągnął ręce, w których trzymał tacę, by zaoferować Karowi zestaw owoców, ciastek oraz owadów. Książę wybrał figę, odgryzł połowę i przeżuwał ją przez chwilę, po czym przekazał resztę Azakowi, który uniósł sobie owoc do ust. Inos odniosła jednak wrażenie, że ukrył go w dłoni. – Jego Sułtańska Mość przyjął łaskawie wasz poczęstunek – ogłosił Kar. Wójt zszedł niezgrabnie z drogi, gdy Strach ruszył naprzód. Siwek Kara podążał za nim. Nie wiedząc, co ma robić, Inos pozostała na miejscu. Pociła się pod kwefem, lecz fakt, że ma zasłoniętą twarz, bardzo ją cieszył. Najwyraźniej dokonała właściwego wyboru, gdyż rodziciele również się nie poruszyli. Azak i jego brat powoli objeżdżali wioskę wkoło. Azak dokonywał inspekcji, a Kar służył mu za strażnika. Sułtan się nie śpieszył. Poddawał dokładnym oględzinom wszystko, łącznie z drzewami rosnącymi po obu stronach drogi, choć nie zsiadł z konia i nie wchodził do budynków. Mieszkańcy szurali nogami w pełnej zalęknienia ciszy. Owady brzęczały. Gdzieś w oddali zaryczał osioł. Nagłe ujadanie w jednej z ruder zakończyło się przerażonym skowytem. Inos zdała sobie sprawę, że nigdzie nie widać żadnych psów. Wreszcie królewscy inspektorzy dotarli z powrotem do punktu wyjścia. Wójt powrócił ostrożnie do strzemienia Kara. – Jego Sułtańska Mość gratuluje wam dobrego stanu drzew. – Jego Wspaniałość jest nadzwyczaj łaskawy. – Jego Sułtańska Mość pyta, kiedy wykopano latryny. – Powiadom proszę Jego Dobroczynność... jakieś trzy miesiące temu. Szpicruta Kara smagnęła starca prosto w twarz. Ten nie wzdrygnął się ani nie uniósł rąk. Pokłonił się. – Byłem w błędzie. – Przed zachodem słońca zostaną zasypane i wykopie się nowe. Będzie ich dwa razy więcej, z miejscami dla mężczyzn i kobiet bardziej od siebie oddalonymi. – Jak Jego Sułtańska Mość rozkazuje, tak się stanie. Azak patrzył prosto przed siebie, ponad głowami tłumu. Nic nie powiedział. Nie poruszył nawet jednym mięśniem. Język starca wysunął się na zewnątrz, by zlizać strużkę krwi. Kar ponownie wydał z siebie swój zdumiewający ryk. – Jego Sułtańska Mość wysłucha teraz próśb dotyczących wszelkich spraw oprócz podatków. Wszyscy mogą przemawiać swobodnie i bez obaw. Nikt poza Jego Sułtańską Mością nie usłyszy słów, które padną. Wójt wyciągnął drżącymi rękoma z fałdów swej szaty brudny skrawek papieru i podniósł go w górę. Książę o dziecinnej twarzy ujął kartkę w ręce. Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i pozwolił, by upadła na ziemię. Drugie smagnięcie szpicrutą zamieniło szkarłatną pręgę w krzyż. – Powiedziałem: nie o podatkach! Starzec pokłonił się raz jeszcze i oddalił od Kara. – Każdy może mówić! – powtórzył ten, spoglądając na tłum. Jakiś młodszy mężczyzna postąpił krok naprzód, po czym zatrzymał się. Zabrakło mu odwagi. – Podejdź! Zbliżył się na sztywnych nogach. Głowę trzymał wysoko, a pięści miał zaciśnięte. Jego łachmany ledwie zapewniały przyzwoite okrycie. Osunął się na kolana i dotknął turbanem ziemi między kopytami konia. – Mów – rozkazał cicho Kar. Petent uniósł głowę, by zwrócić się do końskich kolan. – Jestem Zartha. – Możesz mówić bez obawy, Zartho. Mężczyzna oblizał wargi. – Dwa miesiące temu wołu, którego my... moi bracia i ja... naszego wołu ugodziła strzała. Rana uległa zakażeniu i zwierzę padło. Kar zesztywniał. – Czy masz tę strzałę? Mężczyzna podźwignął się na nogi. Głowę nadal miał opuszczoną. Wyciągnął rękę, w której trzymał grot strzały. Książę pochylił się, by ująć ją w dłoń. Przyjrzał się jej i popatrzył na sułtana. Skinęli do siebie głowami. Kar schował dowód do kieszeni i wydobył skórzany mieszek. – Czy wiedziałeś, kto wypuścił tę strzałę? Mężczyzna skinął bezgłośnie głową do cieni na piasku. – Czy poznałbyś go? Kolejne skinienie głową. – Był ubrany na zielono? Przerwa, a potem następne skinienie. – Możesz zostać wezwany do pałacu, by go zidentyfikować. Jeśli nadejdzie wezwanie, nie bój się. Jego Sułtańska Mość pragnie ukarać winnych bez względu na to, kim są, a także wynagrodzić straty ofiarom. Nikt nie stoi za wysoko ani za nisko dla jego sprawiedliwości. Oddaje ci twego wołu. Kar zaczął rzucać na ziemię sztuki złota. W sumie było ich pięć. Tłum zamruczał z uznaniem: – Umm. Wieśniak padł na kolana, by zebrać monety, głośno błogosławiąc sułtana. – Każdy może mówić! – ogłosił raz jeszcze Kar. Długa przerwa... Tłum zafalował. Wychynęło z niego dwoje ludzi. Pomiędzy nimi szła dziewczynka owinięta w koc. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat. Była za młoda, by nosić kwef, lecz tkanina zasłaniała jej włosy i kryła w cieniu twarz. Mimo to Inos miała wrażenie, że dziecko jest przerażone. Młody ojciec z pewnością się bał. Twarzy matki nie było widać. Przez chwilę nic się nie działo. Inos zastanawiała się, czy zdoła powstrzymać swój gniew. Obawiała się, że jeśli spojrzy na Azaka, jej kwef stanie w płomieniach. Po chwili rodzice rozwinęli koc, trzymając za jego końce, aby sułtan mógł się przyjrzeć dziewczynce. Kazali jej unieść ręce i obrócić się. Kar obrzucił pytającym spojrzeniem Azaka, który skinął głową. Gdy matka pośpiesznie zawinęła z powrotem dziewczynkę, Kar wykonał gest dłonią. Jeden z rodzicieli ześliznął się z siodła i podszedł do niego. Zaskoczonemu wieśniakowi kazał się pochylić, a potem użył jego pleców jako biurka. Zadawał mu pytania i notował coś srebrnym rylcem na kawałku pergaminu, który następnie wręczył mężczyźnie. – Przyprowadź ją do pałacu i okaż ten list – rozkazał Kar. – Jego Sułtańska Mość będzie hojny. Kiwając miarowo głową, mężczyzna położył dłoń na ramieniu swej żony i zaczął ją ciągnąć do tyłu. Dziecko szło z nimi. Wciąż poruszał głową, gdy znikał w tłumie. – Następny? Azak odrzucił drugą dziewczynkę, a potem trzecią. W sumie jednak kupił w tej pierwszej wiosce cztery. W odległości paru strzałów z łuku od drogi, gdzie drzewka oliwne ustępowały już miejsca pastwiskom, Azak powiedział: – Opuść kwef. Inos wykonała polecenie. – Dlaczego? Błysnął białymi zębami w pogardliwym grymasie. – Dlatego, że jesteś piękna, kiedy się gniewasz. Gniewa się? Inos kipiała ze złości. – Kupiłeś te dziewczynki? – Zgodziłem się przyjąć je w poczet mojej służby. – Kupujesz je jak prosięta! – Wypłacam rodzicom odszkodowanie za utratę ich usług. – Niewolnictwo! Sprzedajesz własnych ludzi w niewolę? Jaki to władca... Azak z satysfakcją uśmiechnął się do niej z góry, bo siedział wysoko na swym olbrzymim ogierze. Na jego aroganckiej, mahoniowej twarzy był też widoczny ślad jakiejś innej emocji. Być może uraziła jego uczucia. Miała taką nadzieję. – Inosolan, rodzice mają za wiele gęb do wyżywienia. Moje złoto przyniesie korzyść całej wiosce. Dziewczynki zostaną umyte i ubrane. Będą karmione lepiej niż kiedykolwiek dotąd, a także kształcone i otaczane opieką przez trzy albo cztery lata... – Aż staną się dojrzałe? Zamrugał powiekami. Jego głos obniżył się o pół oktawy. – Aż staną się dojrzałe. Potem będą mogły wrócić do domu. – Nie... – Odprowadza się je z powrotem do rodziców i oferuje wybór. Jak dotąd nie zdarzyło się by któraś zdecydowała się na powrót do wioski. Zawsze wolą życie w pałacu. – Cóż... te chaty przypominały chlewy. Inos próbowała sobie wyobrazić, co by zrobiła, gdyby stanęła przed koniecznością podjęcia podobnej decyzji. – A więc wracają do pałacu i radości twojego łoża? Przez jego twarz przemknął skurcz. – Oczywiście zatrzymuję dla siebie najładniejsze. Po to jest się sułtanem. Większość jednak oddaję książętom, którzy są aktualnie w moich łaskach, albo rodzicielom. Jako królewskie prezenty, muszą być dobrze traktowane. – Konkubiny! Zabawki! – Matki sułtanów! – Och. Inos zapomniała, co miała zamiar powiedzieć. – Czy twój ojciec nie miał kochanek? Nałożnic? Żon wiernych poddanych? – Nie. Wierzyła, że mówi prawdę, lecz oczywiście nic by o tym nie wiedziała, prawda? Cieszyła się, że nie musi patrzeć Azakowi w oczy, kiedy tego nie chce. – Nigdy, ani jednej! To dziwne! Zresztą gdyby nawet spłodził bękartów, nie mogliby odziedziczyć tronu, prawda? – Azak zachichotał drwiąco. – Tak przynajmniej wygląda to w Imperium. Wszyscy moi synowie są jednak równi, a także wszyscy moi przyszli synowie. Ich wiek nie gra roli, podobnie jak to, kim był ojciec ich matki – księciem czy wieśniakiem. To jest sprawiedliwsze, prawda? Moją matkę sprowadzono do pałacu w podobny sposób. Pokażę ci jej wioskę. Moi krewni mieszkali tam jeszcze do niedawna. Przez chwilę słychać było tylko stukot kopyt. Inos myślała o Vinishy i pozostałych. Były bezmyślne, gdyż nie potrzebowały o nic się troszczyć, nie czuły się jednak nieszczęśliwe. Pomyślała też o tej wiosce. Kade zawsze mówiła, że dama nigdy nie boi się przyznać do błędu. Inos przybrała swą najbardziej królewską pozę. – Powinnam trzymać język za zębami. Przyznaję, że wolałabym wychowywać swe dzieci w pałacu niż w lepiance. – Mogłabyś ich tam nie wychować. Mogłabyś je rodzić, a potem patrzeć, jak umierają. Ponadto praca w polu szkodzi paznokciom. Podniosła ze smutkiem wzrok, widząc jego pogardę. Nici z osobistej pogawędki! Prawie wolała, gdy ją ignorował. – Raz jeszcze muszę powiedzieć, że przepraszam. – Nie jesteś piękna, kiedy przepraszasz. Musisz się nauczyć, że monarchowie nigdy tego nie robią. Spiął Stracha do cwału. Odwiedzili tego dnia siedem wiosek. Najwyraźniej wybrano je starannie, gdyż królewski orszak posuwał się krętą trasą po bocznych drogach Arakkaranu. Nie był to jednak tylko pokaz mający wywrzeć wrażenie na Inos. Azak robił to już przedtem. W jednej z wiosek obejrzał płot, który nakazał wznieść, a w drugiej nową studnię. Kar sprawdził smak wody. Oliwki, daktyle, owoce cytrusowe, ryż, konie, kozy, małże... Inos mogła zapoznać się z arakkarańskim rolnictwem. Wszystko to było dla niej dotąd nieznane. W przeważającej części był to biedny kraj. Ludzie musieli ciężko pracować, by wydrzeć skałom plony. Doliny wyglądały na żyzne, lecz nawet tam wieśniacy byli chudzi i często chorzy. Dzieci... wolała nie patrzeć na dzieci. Niemal każdy wójt narażał się na królewskie niezadowolenie, wspominając o podatkach, i cierpiał za swą zuchwałość. Jedna z wiosek nie usłuchała królewskiego rozkazu naprawienia drogi. Rodziciele na miejscu dokonali egzekucji wójta, podczas gdy ukryta za kwefem Inos walczyła z mdłościami i przerażeniem. Azak przyjął dwanaście próśb i kupił dwadzieścia trzy dziewczynki. Za czwartą wioską królewski orszak zatrzymał się w gaju pomarańczowym, by zjeść obiad złożony ze świeżych ostryg, jagnięcia w galarecie zapiekanego w cieście oraz wielu innych smakołyków. Inos usiadła na ocienionej trawie z księciem i sułtanem, podczas gdy rodziciele pełnili straż w oddali. W paraliżującym upale południa liście smętnie zwisały z drzew. Pomyślała, że żadne inne miejsce na całej Pandemii nie różni się bardziej od jej ojczystego Krasnegaru. Z pewnością też żaden władca nie mógł przypominać jej ojca mniej niż Azak. Nie miała apetytu. Sułtan zauważył jej niechęć do jedzenia z wyraźnym rozbawieniem, po czym przestał zwracać na nią uwagę. – Strzała – powiedział z pełnymi ustami. Kar uśmiechnął się i wydobył grot. Azak przyjrzał się mu. – Hak? – Niemal na pewno. Sułtan skinął głową i wyrzucił dowód za siebie. Tego już było za wiele dla Inos. – A co się stało z procedurą ukarania winnego? „Prawdomówny jak dżinn”. Czerwonobrązowe oczy poruszyły się, by się jej przyjrzeć. Przesunął palcem po krawędzi żuchwy; był to kolejny nawyk, który ją irytował. – Za późno. Hakaraz ak’Azakar zmarł w zeszłym miesiącu. Spojrzała na Kara i jego nieodłączny chłopięcy uśmiech. – Ukąszenie węża – oznajmił z radością książę. Zadrżała, ujrzawszy jego lodowate spojrzenie. Mówili o jednym ze swych braci. Wczoraj podziwiała jego kolekcję butów do konnej jazdy. – Przedwczesny koniec nadzwyczaj interesującej kariery – Azak z niej szydził. – Niestety jego umiejętności łucznicze pozostawiały wiele do życzenia. Podobnie jak jego lojalność. Przez kilka minut Inos milczała, jedząc półgębkiem co tylko miała pod ręką. Wreszcie zdobyła się na odwagę. – A co z prośbami, które przyjąłeś? – zapytała. Wzruszył ramionami. – Wrzucę je do kosza na opał, razem z całą resztą. My, monarchowie, jesteśmy zasypywani prośbami, prawda? Do pałacu dostarczają ich codziennie przynajmniej tuzin. Moje kobiety wyściełają nimi półki. Spędzał dni na polowaniu i ucztowaniu. Inos spróbowała unieść jedną brew, choć brakowało jej w tym jego wprawy. To go rozbawiło, pociągnął jednak potężny łyk wina z rogu i nie wygłosił żadnego komentarza. Odezwał się za to uśmiechnięty łagodnie Kar. – Królowo lnosolan, on rozpatruje je wszystkie. Odpowiada na każdą prośbę przed upływem dwóch dni. Pracuje pół nocy, doprowadzając do wyczerpania zastępy skrybów. Wydaje się, że nigdy... Zawartość rogu chlusnęła mu w twarz, uciszając go. Azak zrobił się szkarłatny z wściekłości. – Czy nazywasz mnie kłamcą, Wasza Książęce Mość? Kar nawet nie próbował wytrzeć ociekającej winem twarzy. Nadal się uśmiechał. – Oczywiście, że nie, Wasza Sułtańska Mość. To byłaby zbrodnia główna. – Jeszcze raz, a będziesz żarciem dla świń! Azak poderwał się na nogi i krzykiem nakazał świcie dosiadać koni, po czym oddalił się zamaszystym krokiem. Jedzenia niemal nie tknięto, najwyraźniej jednak piknik skończył się. Kar patrzył na plecy oddalającego się Azaka, Inos nie potrafiła jednak odgadnąć czy nie opuszczający jego twarzy nieodgadniony uśmiech wyrażał braterskie uczucia, czy też żądzę mordu. Jeśli ten epizod wyreżyserowano na jej użytek, była to świetna robota. 4 Słońce, które tak okrutnie prażyło w Zarku, w odległym Kraju Baśni nie zaczęło jeszcze rozpraszać porannych mgieł. Gdy na wschodzie pojawiło się pierwsze, blade światło, Rap skończył się golić i trącił łokciem Thinala. – Teraz ty – powiedział. – Masz mnie za wariata? – żachnął się złodziej. – Po ciemku? Pociąłbym się na plasterki. Usiadł jednak i przeciągnął się, pomrukując. Wędrówka przez gęsto zaludnione obszary rolnicze wokół Milfloru nastręczała uchodźcom znacznie więcej trudności niż podróż pustymi plażami rozciągającymi się dalej na północ. Gdyby nie dalekowidzenie Rapa, z pewnością nadzialiby się już na strażników albo psy. Przekonał jednak pozostałych, że muszą odpoczywać za dnia, a nocą ufać jego przewodnictwu. Pomagał im też rzecz jasna księżyc. Rap prowadził ich wąskimi ścieżkami, starając się w miarę możności trzymać obszarów porośniętych lasem bądź zaroślami. Teraz jednak nie mieli już dobrej osłony. Dotarli na tereny pełne większych domów oraz mlecznych gospodarstw. Był to znak, że miasto jest już blisko. Udało im się odpocząć przez kilka godzin w stogu siana. Zbliżał się świt i musieli zadbać o porządny – na ile to było możliwe – wygląd. Thinal zdobył skądś brzytwę. Za jej pomocą on i Rap przystrzygli sobie nawzajem włosy. Mały Kurczak stanowczo odmówił zrobienia czegokolwiek, dopóki rzadka szczecina będzie otaczać jego usta. Rap wiedział, że nie ma co proponować mu strzyżenia. Żaden goblin nie zgodziłby się na ten zabieg dobrowolnie, a żeby zmusić do niego tego goblina zapewne potrzeba by teraz było całej imperialnej kohorty. Zgodził się przynajmniej ukryć swą twarz pod słomianym kapeluszem o szerokim rondzie. Będzie to musiało wystarczyć, choć goblin w Kraju Baśni stanowił zwracającą uwagę rzadkość. Na szczęście jego ukochane jedwabne kalesony nie wytrzymały kolejnego dnia wędrówki przez zarośla i miał teraz na sobie chłopskie buty z cholewami, tak jak pozostali. Ich wyświechtany zestaw strojów nie przyciągnie niczyjej uwagi, gdyż zdobyła go na miejscu najznakomitsza ekipa włamywaczy w całej Pandemii – złodziej Thinal i najlepszy przyjaciel psów Rap. Trzeci członek grupy – potężny zabójca trollów – nie miał już więcej okazji wykonać żadnej pracy. Rap podniósł się i zszedł na dół po drabinie, by złożyć wizytę w krzakach. Zastanawiał się, kiedy wyzbył się sumienia. Może w Totemie Kruka, gdzie głód przygnał go do spiżarni? A może nadal było obecne, tylko nieco przytłumione? Nienawidził tego życia włóczęgi. Czułby się też szczęśliwy, gdyby Thinal ograniczył swe zabiegi do bogaczy w ich wielkich, wznoszących się na plantacjach rezydencjach. On jednak żerował głównie na ubogich. Tym wychudzonym, przepracowanym ludziom z pewnością trudno było wyżywić własne dzieci, nawet gdy nie musieli obdzielać przymusową daniną bandy rabusiów. Gdy Rap wrócił na górę, Thinal zdrapał już sobie z twarzy część zarostu. Sprawiał wrażenie, że z radością pozostawił resztę na miejscu, Od golenia krwawiły mu pryszcze. – Gotowi? – zapytał, rozglądając się wokół. – Możemy to wszystko zostawić. Kupimy sobie na targu lepsze rzeczy. – Niegotowi – odparł Rap. – Myślę, że powinniśmy najpierw zamienić słówko z Sagornem. Thinal zastanowił się nad tym, mrużąc swe gryzoniowate oczy. – Na razie nie ma sensu. Zaczekaj, aż zdobędziemy trochę forsy i przyzwoite łachy. To właśnie poradziłby nam zrobić. Później przekonamy się, co zasugeruje – spojrzał z ukosa na Rapa. – Mnie osobiście chyba by zadowoliło wygodne łóżko i parę dziewczyn. Nie zaznałem niczego takiego od czasów poprzedzających twe urodzenie, chłopcze. Zdajesz sobie sprawę, że jestem wystarczająco stary, abym mógł być twoim pradziadkiem, prawda? Nie, Sagorn może zaczekać. Chodźmy. Poderwał się i ruszył w stronę drabiny. Rap podążył za nim zaniepokojony. Wędrówka przez lasy i dżunglę dobiegła końca. Przed nimi rozciągał się Milflor. Były tam statki. Nie ufał jednak tej nowo ujawnionej pewności siebie impa w równym stopniu, jak pogardliwemu rozbawieniu goblina. Bez względu na datę swych urodzin, fizycznie Thinal nie był starszy od Rapa. Jego świeżo przyswojone umiejętności radzenia sobie w lesie napawały go młodzieńczą dumą, a do tego radował się z powrotu do znanego sobie środowiska miejskiego. Jeśli nadmierna pewność siebie doprowadzi do tego, że popełni w mieście błąd podobny do tego, jaki przytrafił mu się z trollem, tym razem cudowne ocalenie może nie udać się nawet Małemu Kurczakowi. Nie, sumienie Rapa wciąż było na miejscu. Nie zapomniał o trollu. 5 Gdy słońce stało już nad odległymi górami, Azak poprowadził swój oddział na północ wzdłuż wybrzeża, oddalając się od zrujnowanej rybackiej wioski, w której odbyli ostatni postój. Inos zaczynała się denerwować. Poznała miejscową geografię wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że pałac znajduje się daleko od morza. Najwyraźniej tego wieczoru nie miała tam powrócić. Azak nie zwykł nikogo wtajemniczać w swe plany, a ona nie chciała go pytać. Niemniej jego dzisiejsze niezwykłe zainteresowanie jej towarzystwem zaczynało niepokoić Inos. Prawił jej komplementy, choć kilkakrotnie ją obraził. Jeśli uważał, że jest piękna, gdy się gniewa, to jak bardzo zamierzał ją rozgniewać? Lub przestraszyć? Gdy Inos nie wróci, Kade będzie zmartwiona, a także zgorszona. Kade przejmowała się pozorami. Inos bardziej dbała o fakty, a te nie wyglądały dobrze. Droga niemal zniknęła. Zmęczone konie wlokły się między piaszczystymi wydmami porośniętymi szorstką trawą. Powietrze było wilgotne i słone. W pobliżu, lecz poza zasięgiem wzroku, fale z szumem uderzały regularnie o brzeg. Dźwięk ten po całodziennym wysiłku działał na nią hipnotycznie. Inos była obolała od długiego dnia spędzonego w siodle. Twarz ją paliła od wiatru i słońca. Azak przerwał długą ciszę. – A więc pokazałem ci miejscowe atrakcje, królowo Inosolan. Co o nich sądzisz? – Spo... spodziewałam się raczej wielkich budowli i pięknych krajobrazów. – Budowle? Krajobrazy? Nie z tego składa się królestwo. Królestwo to ludzie! Teraz mi odpowiedz. Bądź prawdomówna. Prawdomówna? – Są nieszczęśliwi. Chorzy i przepracowani. Niektórzy na wpół zagłodzeni. Czekała na trzęsienie ziemi. – Zgadza się. Zamrugała powiekami ze zdumienia. Azak nie patrzył na nią. Gapił się bez wyrazu przed siebie. – Czy podatki są naprawdę takie wysokie? – zapytała, zdumiewając się własną odwagą. – Skandalicznie wysokie. – Dlaczego ich nie obniżysz? – Są potrzebne, by utrzymać pałac. Domyślała się tego. – Wszyscy ci książęta? – Pasożyci? – uśmiechnął się do niej szyderczo. – Tak jest, książęta drogo kosztują i nie produkują niczego. Uważasz, że powinienem zmniejszyć wydatki? – Radykalnie – odparła Inos ze ściśniętym gardłem. – W takim razie miałbym szczęście, gdyby ostatnią rzeczą, którą bym poczuł, były jedynie palce Kara na mojej powiece – roześmiał się, ujrzawszy wyraz jej twarzy. – Nie mogę walczyć z nimi wszystkimi. Nie przeżyłbym nawet tygodnia. – Czy nie możesz nic zrobić? To jest twój lud. – Wiem o tym, dziewko! Czy myślisz, że mnie to nie obchodzi? Tak, jest coś, co mógłbym zrobić, gdybym tylko zdołał wykurzyć tę dziwkę czarodziejkę, ze swego pałacu i odzyskać wolność. Rozmowa była przez chwilę niemożliwa, gdyż ich wierzchowce wspinały się na stromą wydmę. Inos dostrzegła przelotnie na zachodzie wodę i odczuwany przez nią strach znacznie się zwiększył. – Co byś wtedy uczynił? – zapytała, gdy mogła ponownie zbliżyć się do jego boku. – Gdyby udało ci się pozbyć Rashy? Szyja jej zesztywniała od ciągłego zadzierania głowy, by na niego patrzeć. – Rozpocząłbym wojnę. Inos była wstrząśnięta i rozczarowana. Z jakiegoś powodu miała o nim lepsze zdanie. – Wojnę? Wojna nigdy nie pomaga ludziom! Śmierć, zniszczenie, gwałty i... – Wojnę z Shuggaranem. Królestwem sąsiadującym z nami od północy. To jego mieszkańców dotknęłaby śmierć i tak dalej. Ten kraj jest większy od naszego, choć brzydszy. – W takim razie poniósłbyś klęskę. Wzruszył ramionami. – To możliwe. Sądzę jednak, że mój lud i tak by na tym skorzystał. Oboma królestwami można z łatwością władać jako jednym. Shuggarańska rodzina królewska jest jeszcze liczniejsza niż moja. Wyrżnąłbym ją. Wtedy dwukrotnie więcej wieśniaków musiałoby utrzymywać o połowę mniej książąt. Można by obniżyć podatki. – To oni mogliby wyrżnąć was. – Gdybym przegrał, mieliby do tego prawo. Tak czy inaczej, wieśniacy skorzystaliby na tym. Na bazarach głośno od pogłosek o imperialnej wyprawie na Zark. To by oznaczało, że moja wojna musi zaczekać. Mówiłaś coś o budowlach? Zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Inos zsunęła się nieco ostrożniej. Dotarli do końca przylądka. Wokół nich z trzech stron rozciągała się woda. Na północy przez wejście do portu wpływały niesione wieczornym wiatrem dhow. Na wschodzie, zupełnie jakby celowo wyliczono czas, z morza wyłaniał się olbrzymi księżyc w pełni. Na zachodzie rozciągały się połyskujące wody zatoki, a za nimi pogrążone już w cieniu miasto Arakkaran, wspinające się po stopniach i występach na stok wzgórza. Na górnej krawędzi płaskowyżu, na tle zachodu słońca, rysowały się ciemne kopuły oraz ostre wieże pałacu. Za nimi można było dostrzec poszarpane zarysy wznoszących się na pustyni turni. Piękno tego widoku na chwilę odebrało Inos mowę. – Och, Azaku! To cudowne! – odezwała się wreszcie. – Zaczekaj do świtu. Dopiero wtedy ujrzysz splendor mojego miasta. – Gdzie mamy... Azak wskazał ręką w dół, na złożone z jedwabnych namiotów obozowisko rozbite na plaży zwróconej w stronę portu. Jacyś ludzie wysiadali z małej łodzi na stare, rozsypujące się molo. Na piasku rozpalono już ogień. Słychać było trzask drewna. Inos zauważyła, że na rożnie pieczono kozę. Wszystko zostało bardzo starannie przygotowane. Być może nawet księżyc. – Ten mały namiot należy do ciebie, Inos. – Jego oczy błysnęły, drwiące i rozbawione. – Zana zadba o twoje potrzeby. – Zana tu jest? Zachichotał. Był to niski i bardzo męski odgłos, którego nigdy dotąd u niego nie słyszała. – Nie musisz się obawiać królewskiego gwałtu. – Nie... – Przez ostatnią godzinę robiłaś się coraz bardziej zielona. – Musi z nas być imponująca para. Czerwonogęby! Roześmiał się głośno. Inos poczuła, że się czerwieni. Jednak w tej samej chwili opuściła ją trwoga. Była obolała, brudna i zmęczona, ale czuła się wspaniale. – Azaku, to był cudowny dzień! – Ale przez większą część wydawał ci się okropny. Nie zaprzeczaj. Obiecałem ci lekcję rządzenia. Miałaś pokaz odwrotnej, mniej atrakcyjnej strony medalu. Nie był o wiele lat starszy od niej, gdy jednak chodziło o doświadczenie, czuła się w porównaniu z nim dzieckiem. Była władczynią z nazwy, on zaś sprawował rządy w rzeczywistości. Jeden z rodzicieli pokłonił się i przejął od niej wodze. Konie odprowadzono w stronę obozu. Inos pozostała u boku Azaka, na szczycie małego wzgórza. Sułtan zwrócił się w stronę morza. – Uwielbiam to miejsce. Szkoda, że nie ma tu wody. Zmiany jego nastroju zbijały ją z tropu, wydawało się jednak, że złagodniał od chwili, gdy rankiem opuścił pałac. Czy ucywilizowała go konwersacja z nią, czy też uwolnienie od niebezpieczeństwa nieustannie grożącego mu ze strony braci i stryjów? Wyprostowała się, zdając sobie sprawę, że mimo zmęczenia ona również czuje się dziwnie zadowolona. – Nigdy nie zapomnę tego dnia. Jestem ci bardzo wdzięczna, Azaku. Wyciągnęła do niego rękę, lecz sułtan zaczął maszerować ku morzu przez szorstką trawę. Podążyła za nim. – Kocham morze – zauważył melancholijnie. – Ono nigdy się nie poddaje. – Zatrzymał się i spojrzał w dół, na cierpliwe, bezmyślne fale, podążające jedna za drugą ku unicestwieniu. – To świetne miejsce na kąpiel. Proszę bardzo. Przyślę Zanę z ręcznikami. – Czy w dzieciństwie zjeżdżałeś z wydm? Popatrzył na nią dziwnie. – Nie, nigdy. – W takim razie spróbuj teraz! No chodź! Podbiegła do krawędzi i zjechała na siedzeniu z pogrążonego w cieniu stoku, wywołując lawinę piasku. W pobliżu Krasnegaru znajdowały się wydmy, lecz tutaj piasek był tak gorący, że omal nie przepalił jej bryczesów. Drepczące po plaży ptaki o szczudłowatych nogach rzuciły się do ucieczki, a następnie wzbiły w powietrze, by poszybować nisko nad wodą. Zatrzymała się w miejscu, w którym stok stawał się mniej stromy. Jej stopy ugrzęzły w piasku. W chwilę później Azak przemknął obok. Zakończył zjazd nieco niżej. Odwrócił się, by się do niej uśmiechnąć. Nagle wydał się jej niemal chłopcem. – Tak jest, to zabawne! Ogłoszę to królewską prerogatywą i każę ściąć każdego plebejusza, który tego spróbuje! Roześmiała się. Ten Azak był znacznie sympatyczniejszy od tyrana, jakiego poznała na polowaniach. Jeśli woda była tak gorąca, jak się tego spodziewała, bosko będzie się w niej zanurzyć. Miał rację. To było cudowne miejsce. Poczuła wielką ulgę, mogąc skryć się na jakiś czas przed słońcem. Sułtan dźwignął się na kolana. Choć zatrzymał się nieco niżej od niej, ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Cóż to był za okazały chłopak! Jego twarz miała niezwykle poważny wyraz, Inos jednak nie była w poważnym nastroju. Czuła się zmęczona, lecz jednocześnie zadowolona, że długi dzień dobiegł wreszcie końca, a także uszczęśliwiona, że znalazła się z dala od ciżby mężczyzn. Szczególnie cieszył ją fakt, że wyrwała się z ciasnego pałacu. Azak z pewnością odczuwał to samo, tylko mocniej. Tutaj nie musiał obawiać się ukrytego łucznika czy zatrutej manierki. Ściągnęła chustę i rozpuściła włosy. Gdy potrząsnęła głową, sploty opadły ciężko na ramiona. Przeciągnęła się i znowu położyła na zboczu. Gapiła się na różowe wstęgi obłoków, przesypywała piasek między palcami i wsłuchiwała w fale uderzające o brzeg na dole. – Ile właściwie masz żon? – zapytała sennym głosem. – Ani jednej – odparł bardzo cicho Azak. – W skład mojej służby wchodzi wiele kobiet, podobnie jak i mężczyzn. Nie znam ich liczby. Nie wszystkie są wyznaczone do tego rodzaju osobistych usług, które tak cię trapią. Sprzątaczki, kucharki, krawcowe... Tancerki, śpiewaczki, rękawiczniczki. Inos parsknęła, by okazać niedowierzanie. – A kiedy zacząłeś je... gromadzić? – Gdy tylko osiągnąłem pełnoletność. W dniu trzynastych urodzin. Wykształcenia chłopca musi dopełnić kobieta. Była oczywiście znacznie starsza ode mnie, ale nie tak znowu stara, co udowodniłem. Być może! Mogło to jednak być oszustwo, bez względu na to czy Azak o tym wiedział, czy nie. – Ale nigdy nie macie panujących królowych. Kim jest sułtanka? – Żoną sułtana. Pewnego dnia, gdy się uwolnię od tej obmierzłej czarodziejki, ożenię się. Z jedną z moich kobiet albo z królewską córką skądinąd, aby przypieczętować traktat. Moja żona zostanie sułtanka i będzie zarządzać pałacem. W tej chwili mam siostry, które się tym zajmują. – Tylko jedna żona? – Tylko jedna. Może być córką księcia albo wieśniaka, jak tylko zechcę. – Ale nadal zatrzymasz pozostałe kobiety, dla zabawy. – I dla synów. Westchnęła i przesypała między palcami jeszcze trochę piasku. – Inosolan! – Jego głos stał się nagle chrapliwy. – To dla mnie wielki zaszczyt, ale nie mogę! Czego nie może? Inos uniosła głowę, by na niego spojrzeć. Nie poruszył się. Nagle wyczytała z jego oczu to, o czym myśli. Przerażona, usiadła i mocno ścisnęła rękami ramiona. Zająknęła się w poszukiwaniu słów. Oczywiście uznał... Byli zupełnie sami na tym ciepłym piasku. Nigdzie, poza odległymi łodziami rybackimi, nie było nikogo, kto mógłby się im przyglądać. Z pewnością też nikt z pałacowej służby nie będzie się wtrącał. Poczuła, że jej twarz zapłonęła goręcej niż piaski pustyni. Rażąca prowokacja! „No chodź!” – zawołała do niego. To był jej pomysł i jej inicjatywa! Poprowadziła go tutaj, a potem zaczęła paplać o żonach i konkubinach. Był przykładem skrajnie aroganckiego samca, a zatem uznał, że chodziło jej o... Inos, co ty narobiłaś! Ostatni czerwony poblask zachodzącego słońca ukazał jego twarz. Jednak jej wyraz przywodził na myśl raczej wściekłość niż namiętność. – Sądziłem, że kobiety więcej plotkują – powiedział Azak. – Ciąży na mnie jeszcze jedna klątwa. Wszyscy z pewnością o niej wiedzą. Czy nikt ci nic nie powiedział? Inos przełknęła ślinę. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Potrząsnęła głową, przestraszona i milcząca. „Koniec z zabawami!” – poprzysięgła sobie, a teraz oto siedziała z barbarzyńskim mordercą. Zapomniała o polityce, pragnęła odpocząć. Azak jednak nigdy nie wypoczywał. Dla królewskiego ogiera nawet rozmnażanie stanowiło sprawę polityczną. – Nie mogę dotknąć kobiety. – Co? Ale... – To jedna z tortur Rashy. Poparzyłbym cię niczym gorące żelazo. Klacz, suka, samica sokoła czy jakiegokolwiek innego zwierzęcia, ale nie kobieta. Wyraz jego twarzy świadczył o straszliwej udręce. Mimo to patrzył jej prosto w oczy. – Na próbę kazałem jednej z moich kobiet, by uczesała mi włosy. Przypiekła sobie palce. Od najstarszej baby w królestwie aż po moją najmniejszą córeczkę, gdy tylko ich skóra dotknie mojej, zostanie poparzona i pokryje się bąblami. Z jednym wyjątkiem, rzecz jasna? – Wasza Sułtańska Mość! To jest... Nigdy nie słyszałam o czymś równie okrutnym. – Ja też nie. Ale ona nigdy mnie nie złamie! Przerażona Inos objęła swe kolana jeszcze mocniej, po czym wtuliła w nie twarz. Zatrwożyła ją mściwość czarodziejki, lecz w jeszcze większym stopniu odczuta przez nią samą ulga oraz fakt, że ocalała tak szczęśliwie. To nie było Imperium, a ona nie miała już ukrywającej się za każdym krzakiem Kade. Idiotka! Jej serce waliło jak oszalałe, gdy zmusiła się do spojrzenia mu w oczy. – Zapewniam cię, że nie to miałam na myśli, Wasza Sułtańska Mość. Niemniej potępiam podobnie nikczemne czary. To wstrętne i niegodziwe. Gardzę za to czarodziejką. Spojrzał na nią, marszcząc brwi, jakby czuł się zakłopotany. Szybko zapadający na pustyni zmierzch przeradzał się już w noc. Inos wreszcie udało się osiągnąć to, o co zabiegała od tygodni – osobistą pogawędkę z Azakiem. Spróbowała zebrać myśli. – Porozmawiajmy teraz o Rashy. Wzruszył ramionami. – Dlaczego nie? Oczywiście może nas szpiegować. Albo zaczeka, aż jutro wrócimy, a potem po prostu nas przepyta. Przynajmniej jednak nie słyszy nas nikt inny. Mów, królowo Inosolan! Odwrócił się i usiadł wygodnie, trochę niżej od niej. Odchylił się do tyłu, by patrzeć na morze, opierając się łokciami o zbocze. Zaczęła mówić. Przerywał jej co chwilę, informując ją, że o tych faktach już wie, zupełnie jakby powtórzono mu każde słowo, które ona czy Kade wypowiedziały w pałacu, całą opowieść o Krasnegarze. Gdy jednak doszła do spotkania z Olybinem, Azak umilkł. Siedział wpatrzony w fale, nieruchomy jak drzewo, dopóki nie skończyła. Nawet wtedy wydawało się, iż przemawia do morza i wielkiego, jasnego księżyca. – Nigdy nie widziałem goblina. Czy są równie paskudni jak gnomowie? – Nie znam gnomów. Przeciągnął się i przetoczył na brzuch. Spojrzał na nią. – Szukasz innej możliwości, gdy jednak pozostanie ci tylko taki wybór, to czy wyjdziesz za goblina, by odzyskać królestwo? To pytanie prześladowało ją już od dwóch nocy. – Gdyby miało dojść do tego, wybór zapewne nie należałby już do mnie. Chrząknął. – Dobrze! Nigdy nie odpowiadaj na hipotetyczne pytania. Co, twoim zdaniem, powinienem zrobić? – Pomóc mi! – Dlaczego? Nie zapytał: „w jaki sposób?”. Inos poczuła nagły przypływ nadziei. Ten wielki, śmiertelnie groźny, młody mężczyzna mógł pomyśleć o sztuczce czy dwóch, które jej nie przyszły do głowy. – Dlatego, że wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi. – Niekoniecznie! Kim są twoi wrogowie? Zarówno Rasha, jak i czarownik byli skłonni osadzić cię na tronie. To nie ich cel wzbudza twoją dezaprobatę, lecz cena, której żądają. – Nie! Wcale nie zamierzali osadzić mnie na tronie. Chcieli mnie odesłać do domu, ale nie jako królową. Nie prawdziwą królową. Azak kupował zastępy młodych dziewcząt i kazał je wysyłać do pałacu jak zwierzęta gospodarskie. Nie mógł patrzeć na jej problem w ten sposób, co ona. – To prawda – pogrzebał palcem w piasku. Sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach. – A moi wrogowie? Z pewnością Rasha. Gdyby czarownik wschodu uczynił ją swą niewolnicą. – Jak ją nazwałaś? Czcicielką? – mogłoby to mnie od niej uwolnić. Ale opiekun wschodu nigdy nie może być moim przyjacielem, ponieważ jest nadprzyrodzonym strażnikiem legionów, a Imperium z pewnością niedługo na nas napadnie. Spóźnia się już o całe pokolenie. Jak to u nas powiadają wojna wisi w powietrzu. Mówiłem ci już. – Ty i ja nie mamy tych samych wrogów – dodał po chwili. – Tych dwoje to z pewnością nie moi przyjaciele! Chcą mnie użyć jako atutu przetargowego. Azak oparł brodę na dłoni i spojrzał na nią. Przyglądał się jej twarzy widocznej w świetle księżyca, podczas gdy jego oblicze skryte było w cieniu. – Na każdym rynku więcej jest monet niż kupców. Masz coś przeciwko temu? – Oczywiście, że mam! Rasha obiecała mi pomóc, a teraz chce mnie wykorzystać do własnych celów. Nie zamierzała dodawać żadnych uwag o bezradnych kobietach, choć nigdy dotąd nie czuła się równie bezradna. – Za pomoc zwykle trzeba płacić. – Liczyłam na rady, a nie aforyzmy. – Te drugie są bardziej godne zaufania. Chcesz uciec? Dokąd się udasz? Z powrotem do swego królestwa? Zakładając, że zdołasz umknąć przed czarodziejką, będziesz potrzebowała przynajmniej roku, by dotrzeć na drugi koniec Pandemii. Musiałabyś też wynająć armię, a także postarać się o statki, skoro twierdzisz, że droga lądowa jest zamknięta. Czy masz pieniądze? Inos pomyślała już o tej możliwości. Użycie brutalnej siły. – Mam w Imperium bogatych krewnych, wiem jednak, że tam nie zezwala się na posiadanie prywatnych wojsk. Kogo zresztą mogłabym wynająć do walki z armią jotnarów? Azak chrząknął w zamyśleniu. – Innych jotnarów? A więc skierowałabyś się na północ, do Nordlandu, aby zebrać tam najemników? Prawie napewno zostałabyś zgwałcona i obrabowana, a potem wylądowałabyś w jakiejś niewolniczej chacie, gdzie przez resztę swych dni gotowałabyś ryby. Zresztą jotnarowie nie uznaliby przywództwa kobiety. Ponadto, jak byś się ich potem pozbyła? – Nordland nie wydaje się zbyt praktycznym rozwiązaniem – odparła. – Zwalczanie cholery durem brzusznym? Nie. A więc dokąd się udasz? Spodziewała się odpowiedzi, nie pytań, rozumiała jednak, że Azak oczyszcza pole. Niewykluczone, że gdy skończy, nie zostanie jej już żadna możliwość. – Piasta? – zasugerowała. Azak chrząknął raz jeszcze. – Wszystkie drogi prowadzą do Piasty! Jednakże podróż trwałaby wiele miesięcy. Byłaby bardzo niebezpieczna, długa i trudna. Mogłabyś wylądować gdzie indziej, w znacznie gorszej sytuacji niż obecnie. Możesz jeszcze pożałować, że nie zgodziłaś się na zielonego męża. Oni są zieloni, prawda? – Tak jakby. Wiem, że to będzie długie i trudne. Ale czy jest możliwe? – Imperator z pewnością zaraz by cię wydał za jakiegoś impa. Nie odpowiedział na jej pytanie. – Każdy imp byłby lepszy od goblina! Cóż, prawie każdy. Przez chwilę wydawało jej się, że otaczające twarz Azaka pasmo brody zmarszczył uśmiech. Sułtan pochylił głowę i zaczął przesypywać przez palce gorący piasek. Dobiegły ich głosy morskich ptaków. Fale załamywały się i uderzały o brzeg. Wyglądało na to, że zabrakło mu pytań. – Miałam zamiar złożyć apelację do opiekunów – powiedziała. – Rasha użyła w Krasnegarze magii przeciwko imperialnym żołnierzom. To pogwałcenie Protokołu. – Ale to Wschód jest pokrzywdzoną stroną, a Olybino już o wszystkim wie. Nie zechce, byś mu o tym przypominała. Albo wspominała o sprawie innym. Może woli utrzymać ich w nieświadomości. – Do tego ona to zrobiła po to, by cię uratować. Wydasz się im bardzo niewdzięczna – dodał, gdy miała już zamiar coś powiedzieć. W polityce nie liczyły się maniery. Naigrywał się z niej. – Rzuciła na ciebie zaklęcia! To też jest ingerencja w politykę. Spojrzał na nią przelotnie. Ujrzała błysk jego skrytych w cieniu oczu. – Ale nie twój interes. – Jeśli Czterej rzeczywiście są podzieleni, tak jak twierdzi Rasha... – Nie możesz wierzyć w nic, co mówi ta dziwka. Ani czarownik. Historia uczy, że opiekunowie żrą się ze sobą jak koty w worku, ale w żaden sposób nie możemy odgadnąć, jak wyglądają obecnie ich spory o sojusze. – Doradź mi coś! Czy mogę jakoś uciec od Rashy? – Zawsze można podjąć próbę. Nawet czarodziejki muszą kiedyś spać. Przynajmniej ta czarodziejka to robi. Gdy to mówił, nie patrzył na Inos. Przesypywał tylko piasek między swymi palcami, dwukrotnie większymi od jej palców. Poczuła przypływ nadziei. – I pomógłbyś mi? – Dlaczego miałbym to robić? Takie zachowanie poirytowałoby nierządnicę, a ja doznaję już od niej wystarczająco wielu cierpień. – Dlatego, że jestem wrogiem twojego wroga. – Nie możesz jej zaszkodzić. To ciekawy problem, ale nie ma dla mnie znaczenia. Dlaczego miałbym się narażać na jeszcze większą wrogość zdziry? Nie widzę korzyści w pomaganiu tobie. W takim razie Inos nie widziała korzyści z dalszej uprzejmej konwersacji. Co mogło wpłynąć na Azaka? Wyrzuty sumienia? Poczucie honoru? To polityka, nie gra towarzyska, potrzeba więc było odwagi. Nie czuła się zbyt dzielna, jednak zaczynał w niej narastać gniew. – Jeszcze większą wrogość? – warknęła. – Ile wrogości zniesiesz, zanim zaczniesz walczyć? Mówisz, że już cię wykastrowała. Czegóż pragniesz więcej? Gdy to usłyszał, jego zęby błysnęły niczym sztylety, lecz Inos gnała naprzód, nie zważając na nic. – A więc sułtan Arakkaranu jest żigolakiem portowej nierządnicy? Sam ją tak nazwałeś. Pozbawiła cię twego tytułu. Jaką zniewagę wymyśli potem? Przychodzisz do niej na każde gwizdnięcie, a swe kobiety nagradzasz uśmiechami. Ilu synów rodzą ci teraz, Wasza Sułtańska Mość? Co powiedzą inni książęta, gdy w ogóle przestaną rodzić, Wasza Sułtańska Mość? A może to już jest widoczne? Przez cały dzień harcujesz na swych świetnych rumakach, a całą noc jesteś na usługach czarodziejki. Co z ciebie za sułtan? Co z ciebie za mężczyzna, skoro znosisz podobne traktowanie i nawet nie próbujesz położyć mu kresu? Jak możesz... Azak podniósł się na kolana. Inos przerwała nagle, przerażona tym, co powiedziała. Zastanawiała się, czy każe ją wychłostać. Cisza. Nikt w całym królestwie nie miał prawa przemawiać do niego w ten sposób. Poczuła, że jej dłonie powilgotniały. Wiedziała, że powinna powiedzieć „przepraszam!” Nie zrobiła tego. Patrzył na nią z góry. Twarz miał skrytą w cieniu. Gdy jednak przemówił, jego głos nie był zmieniony. – Czy wyjdziesz za goblina, jeśli tylko w ten sposób będziesz mogła odzyskać królestwo? Znowu to samo hipotetyczne pytanie. Tym razem najwyraźniej nie mogła się uchylać od odpowiedzi. Jeśli odpowie „nie”, przyzna, że za mało jej na tym zależy. Jeżeli odpowie „tak”, okaże się taką samą sprzedajną jak on. Nigdy nie zdoła przechytrzyć tego mężczyzny. Jej skąpana w świetle księżyca twarz była dla niego widoczna. Musiała powiedzieć prawdę. Ale jaka była prawda? – Powiedziałeś mi, że królestwo to nie budowle czy krajobrazy. Jeśli pomogę moim ludziom, wychodząc za goblina, zrobię to. – A jeśli pomogłoby im, gdybyś nigdy nie wróciła? – W takim razie nie wrócę. – Z trudem wypowiedziała te słowa. Azak sięgnął w dół. Zagłębił w srebrzystym piasku zakrzywione niczym szpony palce. Wpatrzył się w grzbiety swych dłoni. Fala uderzyła o brzeg. Następna. Inos zauważyła, że wstrzymuje oddech i nie może już wytrzymać dłużej. Jeszcze dwie fale... – W bardzo starych traktatach – odezwał się Azak, nie podnosząc wzroku – zawsze znajdowała się pozycja zwana „Klauzulą Apelacji”. Występuje ona w każdym układzie, jaki Imperium zawarło z kimkolwiek, w tym również z Arakkaranem czy jego ówczesnymi sojusznikami. Aż do czasów mniej więcej Dwunastej Dynastii. Później najwyraźniej z niej zrezygnowano. Zapomniano o niej lub po prostu uznano za niegodną. Albo może niepotrzebną. O ile jednak mi wiadomo, nigdy jej nie unieważniono. W tej klauzuli Imperium obiecuje utrzymać Prawo Apelacji. Przerwał, lecz Inos nie zapytała go o nic, wiedząc, że sam wszystko jej powie. Na taką właśnie fachową poradę liczyła. – Prawo każdego państwa czy władcy do skargi na nielegalne wykorzystanie magii. Widzisz, Protokół Emine’a stworzono podobno z myślą o ochronie wszystkich ludów, całej Pandemii. Nie tylko Imperium. Teoretycznie to ostatnie miało oddać wszystkim przysługę przez ukrócenie używania magii w celach politycznych. Już wtedy stanowiło ono największą niemagiczną potęgę, był to więc bardzo dogodny altruizm. Powstało jednak pytanie czy Czterej służą Imperium, czy też Imperium Czterem. Dlatego właśnie przez stulecia imperatorzy powtarzali, iż każdy władca, który ma problem związany z czarami, może się odwołać do opiekunów. Rzecz jasna, nie odwoła się do nikogo innego, gdyż czarownicy zmusili wszystkich pomniejszych czarodziejów do ukrycia się. Możliwe, że w dzisiejszych czasach ta klauzula to tylko dogodna fikcja, jeśli jednak nadal funkcjonuje, twoja sprawa jest z góry wygrana. – Naprawdę? – Rasha porwała królową. To ingerencja w politykę. Oczywiście! Genialne! Inos klasnęła w dłonie. Omal nie zapragnęła dać buziaka temu wielkiemu dżinnowi. Był najlepiej wykształconym barbarzyńcą, jakiego w życiu spotkała! – Ale oczywiście nie wiemy, jaki zapadnie werdykt – stwierdziła. – Nie. Nie masz żadnej gwarancji. To mniej więcej tak, jak z wołem Zarthy dziś rano – wyczuł, że go nie zrozumiała. – Guzik mnie obchodzi wół wieśniaka. Za złoto kupiłem respekt. – Chcesz powiedzieć, że Czterej nie dbają o Krasnegar... – Arbitralna władza przeraża ludzi. Ta, którą powściąga sprawiedliwość, wzbudza ich miłość. – Wzruszył ramionami. – To ryzyko, prędzej jednak zaufałbym Czterem zebranym razem w miejscu publicznym niż któremukolwiek z nich na osobności, sam na sam. Och, ten sułtan to był spryciarz! Teraz, gdy wszystko jej jasno wyłożył, Inos pojęła jego rozumowanie. – Tak! Czy mi pomożesz? – Zrobię coś więcej – wyciągnął rękę. Zielona bawełna błyszczała jak srebro w świetle księżyca. – Dotknij mnie. – Co? – Dotknij delikatnie mojego rękawa. Ale bądź ostrożna! Traktuj mnie jak gorący piec. Musnęła ostrożnie jego ramienia koniuszkiem palca. – Trochę silniej – powiedział, naciągając tkaninę. Nacisnęła palcem nieco mocniej. Nadal nic. Dźgnęła nim jego rękę. Poczuła się zupełnie, jakby próbowała wbić go w skałę. Nagle... Szybko włożyła sobie palec do ust. Na rękawie Azaka pozostał słaby ślad po przypaleniu, wydawało się jednak, że sułtan nic nie poczuł. Będzie miała na palcu pęcherz. Bogowie! To bolało. – Mówiłem prawdę. – Nigdy nie twierdziłam... – Istnieje stare przysłowie na temat prawdomówności dżinnów. Teraz masz dowód, że możesz mi zaufać, przynajmniej pod tym względem. Chcesz się udać do Piasty. Przekonałaś mnie, że również powinienem tam wyruszyć. Będę cię strzegł po drodze i wspólnie złożymy apelację do Czterech. Zażądamy sprawiedliwości. – Ty! A co z twoim królestwem? – Moim królestwem? – powtórzył ochrypłym głosem. – Sama to powiedziałaś. Zdzira mnie wykastrowała. Jak długo eunuch może w Zarku utrzymać tron? Zwyciężyła! – Żartujesz? – Nie żartuję. Zwyciężyła! Zwyciężyła! Zwyciężyła! – Co z tego, co powiedziałam, przekonało cię? Dźwignął się na nogi – wielki, czarny kształt wśród muskanych wiatrem wydm, ciemniejący na tle blasku księżyca. – To, że opuściłabyś na zawsze swoje królestwo, gdyby wymagał tego od ciebie obowiązek. To mnie zabolało. Obowiązki z reguły rozpoznaje się po bólu. – A na czym polega twój? Roześmiał się ochryple. – Muszę ocalić mój lud przed rządami kobiety, rzecz jasna. Popływaj sobie teraz. Przyślę tu Zanę. Niewolnik i sułtan: Połóż się przy mnie na skraju murawy Kędy z pustynią graniczą uprawy, Tam gdzie niewolnik i sułtan nieznani, Z góry spoglądaj na sułtana sprawy. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§10, 1859) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ VI SZLAK ŻYCIA 1 Kąpiel w ciepłych falach była dla Inos nowym doświadczeniem. Wkrótce jednak doszła do wniosku, że jest to udogodnienie, które bardzo przydałoby się w domu, w Krasnegarze, gdzie Ocean Zimowy przez cały rok był bardzo groźny. W dzieciństwie często urządzała na plażach pikniki z przyjaciółmi – zwłaszcza z Rapem – morze jednak można było jedynie oglądać. Choć raz była skłonna przyznać, że w Zarku jest pod jakimś względem lepiej. Zajęta uczeniem się, jak nie utonąć czy nie zedrzeć sobie skóry na piasku, nie mogła rozmyślać nad perspektywą ucieczki, nad tym, co powie Kade, czy w jaki sposób Azak zamierza wszystko zorganizować. Baraszkowała w świetle dyniowatego księżyca niczym małe kocię. Niemal nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu. Nagle na plaży pojawiła się wysoka, czarna postać Zany. Kobieta czekała na nią. Inos była wyczerpana i poobijana niemal do utraty czucia. – To było cudowne! – zawołała, wycierając ręcznikiem szczypiącą skórę. – Gdybym tylko mogła zabrać ze sobą Morze Wiosenne w torbie, aby korzystać z niego w razie potrzeby! Zana zachichotała. – To musiałaby być wielka torba. – Tak. Ale znacznie przyjemniej jest być w morzu niż na morzu. Kiepski ze mnie marynarz. Z Arakkaranu do Imperium prowadziły dwie drogi – na zachód do Qoble albo na północ przez Morze Poranne i rzekę Winnipango. Którą wybierze Azak? Pozwoliła też, by w obecności Zany wymknęła się jej nieostrożna uwaga. Musi trzymać język za zębami. – Mam pewność, że Wasza Królewska Mość jest wytrawną podróżniczką i z łatwością potrafi znieść rygory długiej wędrówki. Inos założyła właśnie czystą szatę. Usiadła, by strzepać sobie piasek ze stóp. Dopiero wtedy dotarła do niej osobliwa uwaga Zany. – Och? Wysoka kobieta przyklęknęła, by pogrzebać w torbie, którą przyniosła. – Mam tutaj kartkę papieru, pani. Proszę napisać list do ciotki. To znaczy, jeśli ma ona pani towarzyszyć. Wycieranie zatrzymało się na trzecim palcu u nogi. W razie wątpliwości, udawaj głupią. To była jedna z zasad Kade, choć jej ciotka nigdy by się do tego nie przyznała. Co? Inos pragnęła, by łatwiej było odczytać wyraz twarzy w świetle księżyca. Zana uśmiechnęła się, nie było jednak widać nic więcej. Śniade, pomarszczone oblicze pozostawało zagadką. – Czy chce pani, żeby ciotka udała się z panią do Piasty? To właśnie mówiłam Wielkiemu Mężczyźnie. Był temu przeciwny, ale stwierdziłam, że będzie pani nalegać. Czy myliłam się? – Nie... nie, oczywiście, że nie. Nie mogłabym jej porzucić. – Kade dobrze znosiła podróż morską i zawsze pragnęła odwiedzić Piastę. – Ale... dziś w nocy? – Bardzo szybko. Zabójca Lwiątek nigdy nie marnuje czasu. Zabójca Lwiątek? Inos spróbowała sobie wyobrazić znacznie mniej zaawansowaną wiekiem Zanę w towarzystwie młodszego brata, o wiele od niej młodszego brata – nad wiek rozwiniętego, dzikiego, nieposkromionego. Nigdy dotąd nie słyszała tego przydomku, brzmiał on jednak autentycznie i był w tak oczywisty sposób odpowiedni, że z jakiegoś powodu rozproszył ciche podejrzenia, które zaczynały kiełkować w jej umyśle. „Jestem jedynym mężczyzną, któremu ufa” – pochwalił się Kar. Nie wspomniał o kobietach. Zana była wierna. Dlatego właśnie powierzono jej opiekę nad podejrzanymi królewskimi gośćmi. Inos wiedziała też, że Azak błyskawicznie podejmował decyzje. Dowodził tego fakt, iż był śmiertelnie skutecznym łucznikiem. Ucieczka z pałacu mogła być niebezpieczna, obecnie jednak znajdowali się w odległości wielu mil od niego. Nie można było zmarnować tej szansy. Mógł po prostu zawlec Inos na przepływający statek. Odpłynęliby daleko, zanim czarodziejka zorientowałaby się, co się dzieje. A Kade nadal przebywała w pałacu... Zdumiewające, że Azak zgodził się ją uwzględnić. – Co mam napisać? – Tylko to, że musi zaufać oddawcy listu. Niewątpliwie było to dodatkowe ryzyko. Rasha mogła traktować Kade jako zakładniczkę mającą zmusić Inos do powrotu i obserwować ją dokładnie albo też rzucić na nią jakieś zaklęcie. Dzięki jego działaniu podniósłby się alarm, gdyby spróbowała opuścić zamek bądź też... jak w ogóle można było przechytrzyć czarodziejkę? Kade przerazi się, lecz od chwili, gdy usłyszała o spotkaniu z Olybinem, znacznie mniej była skłonna zaufać Rashy. Inos oparła kartkę na kolanie i napisała list. Miała nadzieję, że słowa będą czytelne. – Co teraz? – zapytała. Otrzepała pośpiesznie stopy i wsunęła je do sandałów. – Robimy swoje, jakby nic się nie zmieniło – odparła Zana, zbierając ubrania i ręczniki. Nagle podejrzenie zmieniło się w pewność. – On to planował przez cały czas! Czy dlatego nie chciał ze mną dotąd rozmawiać? Zana wyprostowała się. Utrząsnęła sobie wygodnie tobołek pod pachą. Zwróciła ku Inos nieprzeniknione spojrzenie. – Mądry sułtan zawsze ma w zanadrzu najrozmaitsze plany i rzadko zdradza je komukolwiek. Sugeruje, byśmy udały się teraz na posiłek, proszę pani, i porozmawiały o innych sprawach. Morze Wiosenne oświetlał księżyc w pełni tak jasno, że w jego blasku lśniły nawet odległe, pokryte śniegiem szczyty Agonistów. Z pełnego ruchu obozowiska unosił się dym oraz zapachy sprawiając, że ślinka napływała do ust. Słychać też było śmiechy. Połowę zebranych stanowiły kobiety, sądząc z głosów bardzo młode. Wszystkie połączyły się w pary z odzianymi w brąz rodzicielami. Nigdzie nie było widać Kara ani Azaka. Inos stosownie do swej rangi, spożyła posiłek samotnie i w przepychu, na rozłożonym pod baldachimem dywaniku, choć wszyscy pozostali rozłożyli się na piasku, na granicy blasku ogniska. Niewątpliwie wystawiono straże. Inosolan nie dostrzegała jednak żadnej podejrzanej aktywności. Wszyscy wokół bawili się świetnie. Stopniowo jedzenie ustąpiło miejsca śpiewom oraz niesamowitemu dźwiękowi cytr. Pałacowe kobiety rzadko miewały szansę na podobną wycieczkę, starały się więc wykorzystać czas do maksimum. Inos nie mogła nie zadawać sobie pytania, jak wiele z nich stanowiło prezenty od sułtana, dziewczęta, które w dzieciństwie zabrano z nędzy, by umieścić je w królewskim seraju. Rzecz jasna, nie był to jej interes. Nie powinno jej też obchodzić, że sułtan postanowił urządzić swym strażnikom święto. Jego zniknięcie było zapewne dyskretnym sposobem na to, by towarzystwo mogło się odprężyć. Azak krył w sobie pewne nieprzewidywalne aspekty. Inos była teraz przekonana, iż planował on ucieczkę z Arakkaranu jeszcze przed ich rozmową. Jej argumenty mogły go przekonać, by wprowadził swe plany w życie lub tylko, by ją w nich uwzględnił... a może nie wywarły na niego żadnego wpływu. Możliwie, że już się ulotnił, a ona stanowiła jedynie część jego kamuflażu. Czas pokaże. Postanowiła podążyć za jego przykładem i zniknąć. Wycofała się do namiotu. Kazała odejść Zanie i innym kobietom, które miały jej usługiwać. Wszystko, czego tylko mogła potrzebować, w tym miękkie, obszerne łóżko, przyniesiono już i ustawiono. Mimo zmęczenia ciężkim dniem długo nie była w stanie zasnąć. Leżała, wpatrując się w zawijasy na dachu namiotu, gdzie przez otwory po igłach do wnętrza przedostawało się światło księżyca. To nie odgłosy zabawy rozlegające się u brzegu nie pozwalały jej zasnąć, ani też odległy łoskot fal dobiegający zza przylądka. Trzepotanie płótna namiotu stanowiło znajomą kołysankę. Co dziwne, nie czuła nawet ochoty, by napawać się swym zwycięstwem. Jeśli rzeczywiście zdobyła sojusznika, stało się to jedynie dzięki temu, że w ostatecznym rozrachunku Azak okazał się bardzo podatny na atak. Rasha unicestwiła otaczającą go sułtańską aurę, gdy przedstawiła go Inos jako swą zabawkę. Popełniła błąd. Niewątpliwą pomyłką było też rzucenie na niego tej drugiej, piekielnej klątwy. Z pewnością ów niemożliwy do zniesienia ciężar bardziej niż cokolwiek innego skłaniał go do zwrócenia się do Czterech, nawet jeśli Azak nie chciał się do tego przyznać. Tak więc, Rasha przeholowała, Inos jednak dowiedziała się o owej drugiej klątwie dzięki swemu szaleństwu, a nie triumfowi własnej inteligencji. Z radością uwierzyła w zwycięstwo, lecz nie czuła jeszcze potrzeby, by je święcić. Czekała ją teraz poważniejsza bitwa. Jej nowy sojusznik musiał dowieść swej wartości przez zorganizowanie ucieczki, a najwyraźniej Azak z reguły przegrywał pojedynki z czarodziejką. Cały ten szalony pomysł mógł w zetknięciu z twardą rzeczywistością prysnąć niczym bańka mydlana. Inos nie zastanawiała się zbytnio również i nad tą możliwością. Od czasu do czasu od ogniska dobiegał jakiś szczególnie donośnie zaśpiewany refren lub wyjątkowo głośny śmiech, lecz owe hałasy nie irytowały jej. W pewnym sensie nawet ją uspokajały. Jeśli to, co mówił Azak, było prawdą, przynajmniej część z obecnych tu kobiet wywodziła się z tej samej nędzy, która tak nią dziś wstrząsnęła. Niektórzy mogli w Arakkaranie znaleźć szczęście. Nie, to twarze dzieci nawiedzały jej namiot. Wciąż sobie przypominała haniebne ubóstwo wiosek, które dopiero co oglądała, kontrastujący z nim luksus pałacu – na przykład jedwabną pościel i miękkie łóżko, w którym spoczywała w tej chwili. Krasnegar był ubogi. W złych latach mógł w nim panować prawdziwy głód, lecz wówczas królewski dwór również jadał skromnie. Podejrzewała, że klęska głodu w Arakkaranie wypełniłaby rowy trupami wieśniaków, zanim uszczuplono by dietę książąt. Jako mieszkanka obszarów podbiegunowych, zawsze była przekonana, że życie w ciepłym klimacie byłoby łatwiejsze. Najwyraźniej tak nie było. Nie dla owych dzieci. Ogień zgasł. Księżyc wzniósł się wyżej. Śpiewy umilkły. Rozmowy stały się cichsze i nabrały bardziej intymnego charakteru. Ledwo zdążyła na chwilę zasnąć, gdy obudziła się raptownie na nowo, usłyszawszy płacz niemowlęcia. Niemowlęcia? Skąd się tu ono wzięło? Azak osobiście zaplanował i zatwierdził każdy szczegół tej wyprawy. Dlaczego miałby zabrać niemowlę? Zanim ponownie pogrążyła się we śnie, zastanawiała się nad logicznym wytłumaczeniem tego faktu, ale go nie znalazła. 2 Choć słońce opuściło już Zark, jego promienie nadal padały na plantacje trzciny cukrowej w Kraju Baśni, gdzie Rap i jego towarzysze maszerowali czerwoną, polną drogą – jak im się zdawało – całe wieki. Od czasu do czasu mijali niezorganizowane grupy wędrownych kupców, pasterzy oraz robotników rolnych. Z obu stron widok zasłaniały wysokie ściany roślinności, Rap jednak dostrzegał, że nie kryje się za nimi nic bardziej niebezpiecznego niż szczury. Badał również twarze ludzi w poszukiwaniu jakiegoś znaku, że goblin przyciąga uwagę bądź też, że zauważono jego własne, niedorzeczne tatuaże, nie wykrył jednak nic poza łagodnym zainteresowaniem, o którym szybko miano zapomnieć w natłoku codziennych wydarzeń. W pewnej chwili trzej wygnańcy skryli się na skraju drogi wraz z innymi, gdy jej środkiem galopował oddział kawalerii. Legioniści nie poświęcili im więcej uwagi niż autentycznym wieśniakom. Wydawało się, że większość tubylców to impowie, lecz Rap zidentyfikował również kilku trollów pełnej i pół krwi. Raz dostrzegł też grupę krasnoludów – niskich, masywnych i szerokich w ramionach mężczyzn o chropowatej, szarawej skórze. Nieśli kilofy i szli kołyszącym się chodem. Nigdy dotąd nie widział przedstawicieli tej rasy, lecz jedno przelotne spojrzenie wystarczyło, by go przekonać, iż zapewne zasługują na opinię skąpców. Zbliżało się południe. Milflor znajdował się znacznie dalej niż sądził Rap. Maszerujący dumnym krokiem wzdłuż zakurzonej drogi Thinal wygłaszał lekceważące uwagi o tym mieście, kierując się wspomnieniami dawnej bytności Sagorna w Kraju Baśni. Mówił, że ta osada, choć tutaj największa, według kontynentalnych standardów była maleńka – ot staroświeckie, zbudowane bez żadnego planu miasteczko, które rozpościerało się chaotycznie wokół znakomitego naturalnego portu. Plaża była jedną z najpiękniejszych w całej Pandemii, wzdłuż brzegu wznosiły się więc wielkie rezydencje bogatych arystokratów. Większość z nich stanowili imperialni urzędnicy państwowi w stanie spoczynku, radujący się owocami długiego, skorumpowanego życia. Thinal powiedział, że port słynie ze swego piękna. Zatokę osłaniał wysoki, skalisty przylądek. Woda była głęboka, nawet blisko brzegu, co zapewniało dogodne warunki do cumowania. Na szczycie wzgórza wznosił się pałac prokonsula. Nagle złodziej zachichotał. – Zaczekaj chwilkę! – odezwał się Rap. – Co ma z nami wspólnego pałac prokonsula? Thinal wzruszył ramionami. – Nie sądzisz, że chętnie by nas tam przywitano? Sagornowi mogłoby to się udać. Anodrowi udałoby się z pewnością. Jeszcze przed zachodem słońca zatańczyłby z córką Jego Znakomitości. Przed świtem by się z nią przespał, jeśli byłaby tego warta. Rap dostrzegł zasępione spojrzenie Małego Kurczaka, który maszerował po drugiej stronie Thinala. Najwyraźniej goblina również to niepokoiło. Wszyscy trzej umilkli na chwilę, ostrożnie mijając grupkę postarzałych, powłóczących nogami robotników rolnych. W przeciwną stronę zmierzała, ciągnąc wózek, rodzina bardzo niskich ludzi: mężczyzna, dwie kobiety i grupka około ośmiorga dzieci. Wszyscy byli brudni i mieli kwaśne miny. Thinal zmarszczył nos. – Wstrętni gnomowie! – powiedział z niesmakiem dosyć głośno. Ludziki nie zwróciły na niego uwagi. Wkrótce skrzypienie ich wózka umilkło w oddali. – Myślałem, że jesteśmy towarzyszami – powiedział Rap. – Czy nie powiesz nam, co właściwie zamierzasz zrobić po przybyciu do miasta? – Zadbać trochę o naszą wygodę. Zwędzić sakiewkę albo dwie. Znaleźć dla nas przyzwoite ubrania no i miejsce, w którym moglibyśmy się zatrzymać. To wszystko. – Nie chcę się tu zatrzymywać. Pragnę odpłynąć stąd statkiem. Thinal uśmiechnął się chytrze. – To nie takie łatwe, przyjacielu. Żaden z was dwóch nie ma patrona. – Patrona? – Protektora. W Krasnegarze należałeś do króla... – Służyłem królowi. – Należałeś do niego, nawet jeśli o tym nie wiedziałeś. Gdyby ktoś zapragnął zakuć cię w kajdany, Holindarn zechciałby się dowiedzieć dlaczego. Tutaj... kogo to obchodzi? – I co? – A to, że ty i Kurczak stanowicie parę typków o obiecującym wyglądzie. Zdrowi i krzepcy. Kogo to zainteresuje, jeśli wylądujecie w łańcuchach gdzieś na plantacji ryżu albo przy wyrębie drzew? To byłby kres wszystkich waszych przygód. – W takim razie uciekajmy stąd od razu, gdy tylko znajdziemy statek. Thinal uśmiechnął się tylko do kolein na drodze, maszerując ze spuszczoną głową i dłońmi splecionymi za plecami. – A ty nie chcesz stąd odpłynąć? – zapytał go Rap. – Zobaczę... zobaczę, co postanowi Sagorn. Niewykluczone, że zapragniemy poświęcić trochę czasu na zbadanie Kraju Baśni. Mogą tu się kryć cenne łupy. Imp spojrzał na Rapa, który nie wiedział co robić dalej. Ponownie popatrzył na goblina i dostrzegł na jego obliczu mroczną podejrzliwość. Mały Kurczak również nie chciał mówić o tajemnicach wyspy. Od chwili, gdy baśniowe dziecko umarło w jego ramionach, ten temat stał się zakazany dla nich wszystkich. – Czy pomożesz mi wrócić na kontynent? – zapytał Rap, wściekły, że musi go błagać. – Opłać za mnie przejazd albo znajdź mi robotę na jakimś statku. Nie mam nic przeciwko pracy. Thinal jednak miał. Skrzywił się na samą myśl o pracy. – To nie jest takie proste. Wiatry są tu niepewne. Dochodzą jeszcze Nogidy. Rap zastanowił się, dlaczego nic dotąd o tym wszystkim nie słyszał. Pamiętał jednak, że Thinal coś napomykał o podobnych sprawach. – Co to jest nogid? – To wyspy. Archipelag Nogidów leżący między Krajem Baśni a kontynentem. Żaglowce unieruchamia tam cisza morska. – I? – I ludojadowie. Pirogi. Potrawka z marynarza. Chłopiec okrętowy au gratin z orzechem kokosowym w ustach. – Naprawdę jedzą ludzi? Dlaczego... to znaczy, co to ma wspólnego ze mną? Sądzisz, że mogliby mnie sprzedać na targu? Thinal potrząsnął głową. – Rzecz w tym, że większość statków na tych wodach to galery. Bez względu na to, czy opłacimy twój przejazd moim złotem czy twoją pracą, skończysz przykuty do wiosła. To spotyka nawet wolnych wioślarzy. – Dlaczego? – Tradycja? A może kapitan sam chce zadecydować, kiedy odpracowali kontrakt? – Thinal wzruszył ramionami. Przez chwilę wydawało się, że powróciła jego dawna życzliwość. – Myślę, że nie istnieje nic takiego, jak wolny marynarz, Rap. Nie w tych okolicach. Mógłbyś przypieczętować uściskiem dłoni umowę, iż zwolnią cię po dotarciu na kontynent, nadal jednak musiałbyś zaufać kapitanowi. – Ponownie pojawił się służalczy uśmieszek. – Oczywiście służący sławnego doktora Sagorna byłby całkowicie bezpieczny. Sagorn ma wysoko postawionych przyjaciół i byłby dobrym patronem! Lepiej bądź cierpliwy. Wrócili do cywilizacji. Teraz złodziej był ekspertem. Plantacje trzciny cukrowej przeszły teraz w tereny uprawne, które ustąpiły miejsca błotnistym polom ryżowym, a wreszcie pojawiły się małe gospodarstwa złożone z chat i ogródków warzywnych. Na koniec wędrowcy wspięli się na niewysoki pagórek i ujrzeli przed sobą ciągnący się aż ku morzu Milflor. Jego słynne nadprzyrodzone fortyfikacje, wystarczające podobno do powstrzymania potworów i łowców głów, okazały się niczym więcej niż walącą się palisadą, na wpół skrytą w chwastach. Jej bramy zwisały krzywo na zardzewiałych zawiasach. Waląca się stróżówka wyglądała tak, jakby korzystali z niej wyłącznie włóczędzy. Dalekowidzenie Rapa nie wykryło też ani śladu magicznej bariery podobnej do tej, która otaczała zamek w Krasnegarze. Doszedł do wniosku, że ta czarodziejska osłona jest równie fikcyjna, jak niebezpieczeństwa, przed którymi podobno miała chronić. Była to kolejna zagadka związana z tajemnicą Kraju Baśni, która tak intrygowała Thinala. Wewnątrz palisady Rap ujrzał drzewa, a także małe budowle, krzaki i ludzi. Dostrzegł przelotnie odległą, błękitną wodę oraz statki osłonięte przez leżący dalej wysoki przylądek. Był on upstrzony skałami, lecz jednocześnie lśnił jasno od traw, kwiatów i drzew. Stojące tam budynki sprawiały wrażenie większych i zamożniejszych niż wszystko, co jego wzrok i daleko widzenie wykrywały na lądzie. Wkrótce jednak znalazł się na ulicach miasta i ze wszystkich stron otoczyli go ludzie. Dawno temu, gdy siedzieli na ponurym strychu w podbiegunowym Krasnegarze, Andor usiłował opisać mu Milflor. – Jest nędzny jak koszula nocna skąpca – mówił. W ciągu kilku ostatnich tygodni Thinal również próbował tego dokonać, interpretując te same wspomnienia na własny, uszczypliwy sposób. – Leśna działka zabudowana psimi budami. Żaden z nich nie przygotował Rapa na oglądany teraz widok, gdyż nigdy dotąd nie widział on miasta i jego próby wyobrażenia sobie Krasnegaru, który stał się wielki i kwitnący, nie przyniosły mu żadnego pożytku. Milflor z pewnością był w rozkwicie. Rankiem padał deszcz. Wspaniała, bogata roślinność tropikalna ociekała wodą i połyskiwała w świetle słońca, nasycając powietrze ciężką wonią kwiecia i rozkładu. Wąskie, niebrukowane i nieogrodzone uliczki wiły się przez las. Mimo to pokrywające je błoto parowało w gorących promieniach słońca, gdyż te drzewa nie były podobne do żadnych, jakie Rap sobie dotąd wyobrażał. Nie przypominały mocnych, posępnych świerków tajgi, ani gęstwiny dżungli, którą tak niedawno opuścił. Ich korony unosiły się wysoko w powietrzu, przejrzyste niczym robótki koronczarskie. Wyglądały raczej jak obłoki pyłu niż listowie. Pozwalały, by blask słońca przedostawał się przez nie bez przeszkód. Ich gałęzie poruszał wiatr. Palmy Rap już znał, lecz Thinal paplał z samozadowoleniem na temat akacji, eukaliptusów i innych drzew o niezwykłych nazwach, choć było oczywiste, że nie jest pewien, które są które. Podszycie jednak stanowiło ciemną plątaninę krzaków, pnączy i kwiatów, która na wpół pokrywała budynki. Domy były z reguły małe i nie wyglądały zamożniej od chat w wiosce baśniowców – drewno, wiklina i małe kamyki. Widział walące się ruiny, tuż obok nowych budynków. Jeśli nawet Milflor był starym miastem, nieustannie go odnawiano. Rap odnosił też wrażenie, że jakaś gra świateł czy słodycz unosząca się w powietrzu skąpała całe miasteczko w czystej, potężnej magii. Zapomniał już, co to takiego tłumy. Nigdy dotąd nie znalazł się w ciżbie całkowicie nieznajomych, obcych, tłoczących się wokół ludzi w niezwykłych ubraniach. Z reguły byli to impowie, lecz obleczeni w togi czy peleryny tak wspaniałe, że mogły współzawodniczyć nawet z wszechobecnymi kwiatami. Rozpychali się wszędzie wokół niego, trajkocząc z nieznanymi mu akcentami; dźwigali tajemnicze ciężary, powozili zaprzężonymi w osły furami lub ciągnęli za sobą wózki, otoczeni roześmianymi, rozchlapującymi błoto dziećmi. Najprawdopodobniej przytłoczyłoby go to wszystko, nawet gdyby nie dysponował dalekowidzeniem. Ów zmysł w środku tłumu, w nieznanym mieście, przynosił obezwładniające doświadczenia. To stłamsiło Rapa. Zapomniał, że miał trzymać głowę pochyloną, aby ukryć swe tatuaże. Zapomniał o niepokoju, że goblin może przyciągnąć uwagę jako obcy. Zdawał sobie niejasno sprawę, że coś tutaj nie gra – że powinien strzec się czegoś, coś zauważyć i zaniepokoić się tym. Widział wnętrza domów równie dobrze jak ich fasady. Dostrzegał ludzi w oddali równie wyraźnie, jak tych blisko. Nic jednak z tego nie pojmował. Wiedział, że Mały Kurczak trzyma go za ramię i prowadzi tak, by omijał kłębiące się hordy. Gnali we wszystkich kierunkach, odziani w czerwień, błękit i żółć. Wszyscy zawzięcie trajkotali. Jedynie niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że on i jego towarzysze dotarli na rynek – błotnisty plac zapchany straganami i stołami pełnymi towarów, a także ludźmi. Mnóstwem ludzi. Impowie oraz garstka innych: krasnoludowie, gnomowie, złotoskóry młodzieniec, który jak domyślił się Rap – musiał być elfem, a także para niebieskookich jotnarów o włosach koloru jęczmienia. Marynarze, rzecz jasna. Daleko, na uliczce położonej wyżej na łagodnym stoku, stały dwie głęboko zatopione w rozmowie kobiety trzymające niemowlęta na biodrach. To były faunki. Jak jego matka. Jak on. Tu, po raz pierwszy w życiu, nie będzie odmieńcem. A na straganach leżały tkaniny, warzywa, lśniące garnki, malowana ceramika, słomiane sandały, a nawet książki i... Daleko widzenie: ludzie i dźwięki i kolory i ludzie i ruch... Nagle Mały Kurczak podniósł Rapa w górę za ramiona i potrząsnął nim tak, aż zęby mu zadzwoniły. – Co... Wydostali się już z tłumu i oddalili od niego kawałek porośniętą zielskiem ścieżką, wijącą się wśród gęstych zarośli w dół, ku nabrzeżu. Rap nadal skupiał uwagę na ludziach. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że opuścili rynek. – Nic ci nie jest? – zapytał Thinal. Rap zebrał jakoś myśli. – Nic... hę? – potarł się po szyi i spojrzał na goblina, wydymając wargi. – Czy musiałeś to zrobić? Mały Kurczak popatrzył na niego spode łba. – Spałeś. Nie chciałeś odpowiadać. – Och! – odparł Rap. Powstrzymał swój umysł, zanim zdążył on prześliznąć się z powrotem ku krzątaninie na szczycie wzgórza. Musiał być pogrążony w transie przez dłuższy czas. Dotarł nieświadomie do samego środka miasta, gdyż rynek znajdował się na przełęczy łączącej górzysty cypel z lądem, u samej podstawy przypominającej kształtem rozwidloną gałązkę zatoki. – Łap to! – Thinal rzucił Rapowi mały, skórzany mieszek, który zabrzęczał. Jego rzemienie zostały przecięte. – I to – dodał węzełek tkaniny. – Zaczekaj! Powróciły wspomnienia o zignorowanych wewnętrznych ostrzeżeniach, że coś nie jest w porządku. Thinal ściągnął sobie koszulę przez głową. – Co? – Niebezpieczeństwo! Rap gorączkowo przeszukał okolicę. Co takiego zauważył? Co wyrzucił ze swego umysłu? Niewielki, poryty lasem stok był pusty. Na szczycie wzgórza kłębił się tłum. Rap pośpiesznie wycofał stamtąd dalekowidzenie, by uniknąć ponownego zahipnotyzowania. Błotnista ścieżka, na której stał, stanowiła skrót prowadzący z rynku w stronę morza. Wychodziła ona na tyły szeregu brzydkich budynków stojących przy szerokiej, ruchliwej drodze. Po jej przeciwległej stronie znajdowało się nabrzeże; przy nim dokonywano rozładunku bądź załadunku małych stateczków przy niewielkich molach. Po lewej stronie rozciągał się ląd. Za srebrzystymi plażami wznosiły się wspaniałe rezydencje. Z prawej strony był właściwy port ze statkami oraz widać było górzysty przylądek, na którego szczycie wznosiła się... – Boże Głupców! Thinal opuścił spodnie i wyciągnął rękę po strój, który dał wcześniej Rapowi? – Co? – powtórzył z nieco większym zainteresowaniem. – Magia! – odparł Rap. – O Bogowie, dlaczego o tym nie pomyślałem? Złapano nas, wypatroszono i ugotowano! – machnął ręką w kierunku wysoko położonego parku na terenie pałacu prokonsula. – Co to jest? Tam na szczycie? – Obserwatorium. Lokalny punkt orientacyjny. – A z niego widać nas! To jest wieża czarodzieja! Ta właśnie informacja nękała jego umysł. Mały, wieżyczko waty budynek ze spiczastym dachem, położony na najwyższym wypiętrzeniu przylądka. Miał tylko jedno piętro. Zapewne na każdym poziomie znajdowało się nie więcej niż jedno pomieszczenie. Otaczał go balkon. Rap mógł go dostrzec z każdego punktu w mieście. Był zapewne widoczny z odległości wielu mil we wszystkich kierunkach. Naprawdę jednak ważne było to, że nie widział reszty wzgórza, nie za pomocą dalekowidzenia. Długie ćwiczenia zwiększyły znacznie jego zasięg. Musiał wyczuć ten problem podświadomie, gdy tylko znalazł się w mieście. Teraz, kiedy był już bliżej, odpowiedź stała się rażąco oczywista. Znaczna część przylądka wydawała się jego nadprzyrodzonemu wzrokowi pusta – usunięta, zatarta, nieobecna. Dokładnie zaznaczała się jedynie górna część małej drewnianej wieży strażniczej. Unosiła się nad mgłą zupełnie jak komnata mocy Inissa nad Krasnegarem. Ale to nie było jeszcze najgorsze. Zająknął się w poszukiwaniu słów, usiłując wytłumaczyć... – W imię Bogów daj mi tę togę! – wrzasnął Thinal. Tańczył wokół na golasa, podczas gdy Rap wymachiwał tobołkiem w różne strony, by podkreślić swe obawy. Mały Kurczak oparł się o omszały pień drzewa z założonymi rękoma i przysłuchiwał się ich sprzeczce, patrząc ponuro spode łba. – Nie! – odparł Rap, chowając szatę za plecami. – Wezwiesz Sagorna a nie możesz bo to niebezpieczne i czy nie widzisz... – Że niby dlaczego nie mogę? – Thinal oparł drobne pięści na kościstych biodrach i wypiął chudą pierś. – To magia! Nie, nie jesteś czarodziejem, ale używasz czarodziejskiej magii. Czy tego nie rozumiesz? Magię można usłyszeć! Tak mi mówiła Jasna Woda. Za każdym razem, gdy korzystam z dalekowidzenia, robię użytek z magii. Za każdym razem, gdy uspokajam psa, ty coś zwędzisz albo Mały Kur... Czarodzieje potrafią wyczuwać magię. A tam na górze jest wieża czarodzieja! Dlaczego się nie zastanowiliśmy? Było oczywiste, że tutaj, w Kraju Baśni będzie czarodziej. Zgadza się? Thinal złapał za togę, lecz Rap wyrwał mu ją z rąk. – Nie! – Tak! – mały złodziej aż tańczył z wściekłości. – Niech cię Zło! Nie mogę tak biegać cały dzień. Przyjdą tu ludzie! Odruchowo, nie mogąc się powstrzymać, Rap zbadał okolicę. – Żołnierze! – jęknął. – Na rynku! I tam na dole również! Dwa oddziały legionistów maszerowały na rynek z przeciwnych stron. Słońce odbijało się w mieczach, hełmach, pancerzach i nagolennikach. Sklepikarze schodzili im w popłochu z drogi. Kolejny oddział zbliżał się od strony nabrzeża. Ponad dachami i pośród drzew poniosły się echem ryki setnika. – Proszę mi dać te ubranie, młody człowieku! – powiedział srogim tonem Sagorn. Rap zamrugał powiekami i wykonał polecenie. Mały Kurczak wdrapał się na drzewo, by zobaczyć coś ponad poziomem zarośli. Postarzały mężczyzna założył szatę i przystąpił do zapinania guzików. Strój wyglądał na kosztowny. Wieczorowy ubiór człowieka ze szlachetnego rodu. – Niech pan zbierze łachy Thinala – polecił. – Mogą nam być potrzebne później. Pieniądze proszę oddać goblinowi. Wydaje się, że jemu łatwiej będzie ich bronić niż panu. Ilu ludzi? Rap odpowiedział. Legioniści ustawili się w szereg, otaczając cały rynek. Co najmniej pełna centuria. Żołnierze nadchodzący od strony morza wyciągnęli już miecze i zaczęli wbiegać do budynków. Przepychali się przez nie, by odnaleźć tylne wejście wychodzące na stok wzgórza. Gdy było to konieczne, torowali sobie drogę, ciskając na bok meble i ludzi niczym wyrwane chwasty. Sagorn skrzywił się, wkładając stopy w sandały Thinala. – Czy moje włosy są w porządku? Bardzo dobrze, chodźmy. Ruszył w dół ścieżką. Szedł powoli i ostrożnie, jak czynią to ludzie na śliskiej powierzchni. – Tamtędy się nie wymkniemy! – zawołał Rap. Zastanowił się, jak też będzie w więzieniu. Za kradzież i morderstwo zapewne dostaną karę śmierci, a przynajmniej spędzą resztę życia w kajdanach. Nogi drżały mu z pragnienia ucieczki. Stary doktor przemówił, nie odwracając uwagi od ścieżki. – Wątpię, by szukali mnie, chłopcze. Poręczę też za moich służących. Was obu. Zapewniam pana, że potrafię przegadać setnika. – Nie tym razem – odparł Rap. – na tym stoku nie ma nikogo oprócz nas. Zupełnie nikogo. Sagorn stanął, odwrócił się ostrożnie i przeszył Rapa wzrokiem. – Niech pan przestanie używać dalekowidzenia! Sam pan powiedział, że to przyciąga uwagę! – To niech pan przestanie używać mózgu! – wrzasnął Rap. – Posiada pan nadprzyrodzoną inteligencję, prawda? Za każdym razem, gdy pan pomyśli, nawet... – Dureń! Jest pan idiotą! Jak mogę przestać myśleć? Proszę mi powiedzieć, co pan widział. – Ścieżka prowadzi do zaułka przechodzącego między dwoma budynkami. Jest bardzo wąski. Można tam przejść tylko gęsiego. Roi się w nim od legionistów. Przedostają się już też przez niektóre z budynków i ustawiają w szereg u podnóża zbocza. Stary zmarszczył brwi w zamyśleniu. – To znaczy, że nakierowano ich na nas i pańskie spostrzeżenie na temat magii było w pełni uzasadnione. Może się okazać konieczne, byśmy się rozdzielili i spotkali później w innym miejscu. Była tu kiedyś znakomita gospoda zwana „Pod Elfim Kryształem”. Nie, może już jej nie być. Spotkamy się przy... – Nie będę się z nikim spotykał! – odparł gniewnie Rap. – Nie mam zamiaru zostawać tu ani minuty dłużej, niż będzie to konieczne. Jeśli mogę stąd odejść, to idę! Niebieskie, jotuńskie oczy zalśniły pod śnieżnobiałymi brwiami. – Młody głupiec! Jeśli zbliży się pan do statku, spędzi pan resztę życia w kajdanach. – Muszę wrócić na kontynent! – Dlaczego? – Inos! – Niech Bogowie mają nas w swej opiece! Kiedy wreszcie dorośniesz, chłopcze? Cokolwiek miało spotkać Inos, zdarzyło się już dawno. Przed kilkoma tygodniami! Dlaczego nie mogli tego zrozumieć? – I tak ją odnajdę – oznajmił Rap. – Choćby miało to mi zająć resztę życia. Powiem jej, że ją przepraszam, albo zapłaczę na jej grobie. Jeśli nawet nie dla niej, to choćby dla siebie. Żebym nie musiał już więcej się wstydzić. – Nie ma się pan czego wsty... Och, to szaleństwo! Nie należy pan do świata królów, polityków i czarów! Pora spojrzeć prawdzie w oczy, chłopcze! Nigdy już nie zobaczy pan Inos. Z takim talentem do zwierząt, pańskim przeznaczeniem jest znaleźć jakiegoś wyrozumiałego pana, który potrzebuje dobrego pasterza. Potem mógłby pan ożenić się z pulchną mleczarką i dorobić się kupy szerokonosych dzieciaków. Być może tak należało zrobić, lecz dominującą cechę Rapa stanowił upór. – Udam się do Zarku i odnajdę Inos. Sagorn wzniósł ręce ponad głowę. – Co teraz robią żołnierze? Rap dokonał pośpiesznego mentalnego przeglądu, choć ani na chwilę nie zaprzestał na dobre obserwacji. Wydawało się, że nie potrafi wyłączyć dalekowidzenia w chwili, gdy jest mu ono potrzebne. – Ustawiają się w szeregi, na górze i na dole. Są już chyba prawie gotowi. Zmiażdżą nas między dwoma liniami niczym mieszankę pastewną w wytłaczarce. – Jak na ćwiczeniach! Oczywiście użyją brutalnej siły. – Przypominające latarnię szczęki Sagorna zacisnęły się. Jego wąskie wargi zbielały. – W takim razie muszę zniknąć. Proszę mi oddać tamte ubrania. Zaczął na nowo rozpinać swą szatę. Skrzyp... Mały Kurczak uznał, że potrzebna mu maczuga. Zaczął robotę od złamania drzewa grubości kolana Rapa. Runęło ono z trzaskiem, miażdżąc odległe krzaki. – Proszę przestać! – krzyknął Sagorn, lecz goblin zignorował go i przystąpił do odłamywania fragmentu o dogodnej długości: trzask! Postarzały mężczyzna zrzucił z siebie szatę, po czym pochylił się niezgrabnie i usiadł na niej, by wciągnąć szorty Thinala, które były na niego o wiele za małe. Na rynku zabrzmiał dźwięk trąbki. – Idą już – stwierdził Rap. – I ja też idę. – Nie! – krzyknął Sagorn, dźwigając się z wysiłkiem na nogi. – Proszę zaczekać! Spotkamy się pod statuą Emine’a. Bogowie! Statua Emine’a stoi na widoku, a mimo to nie domyśliłem się... – Nie! – Chwilę! Dureń! Czy jeszcze pan tego nie zrozumiał? Jeśli naprawdę chce pan odnaleźć swoją królewnę, istnieje tylko jeden sposób, by tego dokonać. Wie pan, co kryje się w Kraju Baśni! Jeśli nie domyślił się pan tego przedtem, z pewnością musiał pan odgadnąć prawdę w chwili, gdy on zabił trolla. Rap spojrzał na Małego Kurczaka, który błysnął zębiskami w uśmiechu i zakręcił swą gigantyczną maczugą, jakby to była gałązka. Rap potrzebowałby obu rąk, by w ogóle ją unieść. Przerażony, z powrotem odwrócił wzrok ku wychudłemu starcowi. – Mam zabić więcej dzieci? Czy tego pan ode mnie oczekuje? Czy to zamierza pan uczynić? – Niekoniecznie dzieci... To znaczy, niekoniecznie zabić... Ale muszę poznać prawdę! – Wie pan, gdzie się podziali wszyscy baśniowcy! – krzyknął Rap. – I jaki jest tego powód. To oczywiste! To okropne! Nie mam zamiaru się do tego przyczynić. I tak zresztą nie chcę zostać czarodziejem. To pewne! – wyczuł ruch i ujrzał dwa szeregi maszerujących ramię przy ramieniu ludzi odzianych w skórę i metal: jeden na dole, a drugi na górze. Dostrzegł też jednak grupę dwunastu legionistów, którzy biegli prowadzącą z rynku ścieżką przed głównym oddziałem. – Nadchodzą! Oni też mogą mieć dalekowidzenie! Goblin wydał z siebie dziki warkot i pognał w górę ścieżki. – Mały Kurczaku! – wrzasnął Rap. – Wracaj tu natychmiast! Nie otrzymał odpowiedzi. Wyczuł, że goblin nadal ucieka. – Śmieciu, wracaj! – nic to jednak nie pomogło. – To koniec! – stwierdził zrezygnowany Rap. – Do widzenia, doktorze! – Stój! Rap, to pańska jedyna szansa na odnalezienie Inos! – krzyknął Sagorn. Dalsze jego słowa zagłuszył hałas, jaki wywołał Rap, przedzierając się przez krzaki. 3 Stok wzgórza pokrywała plątanina krzewów i młodych drzewek. Było tam też kilka dużych drzew i jakieś walące się ruiny. Nie brakowało cierni, kłujących roślin oraz grożących złamaniem kostki pniaków. Ukryta pod spodem gliniasta gleba była śliska i wilgotna. Przez chwilę Rap poświęcał całą swą uwagę na wyszukiwanie trasy bez utraty równowagi na stromym zboczu, jednocześnie musiał chronić oczy, gdy przedzierał się przez gąszcz. Gnał i skakał po stoku kierowany wątłą nadzieją, że zdoła okrążyć zbliżających się legionistów. Wreszcie w jego umyśle powstała mapa biegnącej przed nim ścieżki i mógł poświęcić wypustkę myśli na sprawdzenie pościgu. Jeśli dalekowidzenie zdradzi go przed podsłuchującym czarodziejem, to trudno. Usłyszał odległe krzyki; ujrzał, że Mały Kurczak dotarł na samą górę ścieżki, by spotkać się z przednią strażą schodzących na dół. Wydawało się, że rozpętała się tam już potężna bitwa. Ciała zakutych w zbroję mężczyzn fruwały w powietrzu. Rap zatrzymał się na chwilę. Doznał olśnienia. Goblin znowu stał się śmieciem. Starał się umożliwić mu ucieczkę. Jakże się ośmielił! Teraz nie miało już sensu zawracać, by jego z kolei spróbować ocalić. Rap nie był w stanie skutecznie walczyć z uzbrojonymi mężczyznami. Cholerny goblin! Bez względu na to co się z nim stało w chwili śmierci baśnióweczki, z pewnością nie uczyniło go to odpornym na ciosy mieczy. Jak mógł udawać męczennika? W podobnym podszyciu byłby równie trudny do wytropienia jak łania. Jeśli ktokolwiek z nich miał choć cień nadziei na ocalenie, to tylko Mały Kurczak. Rap wznowił swą hałaśliwą, szaleńczą ucieczkę. A kto pognał w drugą stronę? Thinal? Sagorn z pewnością nie czekał, aż schwyta go patrol. Być może Darad. To byłaby następna potężna bitwa. Rap przycupnął pod gęstym krzakiem niczym lis kryjący się w norze. Oparł się mocno o jakiś prastary fragment przegniłej drewnianej ściany. Dyszał w wilgotnym powietrzu i ocierał zlane potem czoło. Mały Kurczak nadal toczył bój. Jak jeden nieuzbrojony człowiek, nawet dysponujący nadprzyrodzoną siłą, mógł powstrzymać około tuzina legionistów? Najwyraźniej powalił już połowę tej liczby, gdyż krzewy były obwieszone ciałami. Rap słyszał przekleństwa, krzyki oraz trzask łamanych gałęzi. Te odgłosy przebijały się przez szalony łomot jego serca. Kto mówił, że goblinowie nie lubią walczyć? Tuzin? Wytężył swój zmysł i dostrzegł, że żołnierze złamali szyk, by pośpieszyć na pomoc towarzyszom. Na górze i na dole uzbrojeni mężczyźni gnali w kierunku zamieszania. Jeśli to właśnie stanowiło cel Małego Kurczaka, odniósł on sukces. Droga nie była całkiem wolna, lecz szeregi rozproszyły się, a w krzakach zaroiło się od mężczyzn. Nikt nie zwróci uwagi na jeszcze jednego. A więc goblin oddał życie za swego pana. Zmarnowanie tej szansy byłoby szaleństwem. Z drugiej strony, skorzystanie z niej wydawało się Rapowi tchórzostwem, nie mógł jednak w tej chwili nic na to poradzić. Przeklinając siebie jako nędznego niewdzięcznika, dźwignął się na nogi i pognał na łeb na szyję w dół zbocza. Dla jego dalekowidzenia podszycie było przezroczyste. Bez trudu potrafił odszukać najlepszą drogę. Na dłuższą metę faun miał znacznie więcej szans niż goblin, by skryć się w Kraju Baśni. Tchórz! Skręcił do wąskiego, błotnistego żlebu, stanowiącego koryto wyschniętego teraz strumienia. Zaczął zjeżdżać w dół na siedzeniu. Wąwóz stawał się coraz bardziej stromy. Rap spróbował się zatrzymać, lecz stopa u więzła mu w plątaninie korzeni. Runął głową naprzód z wysokiego nasypu, odbił się od skały i nagle zapadł w ciemność. 4 Inos nigdy nie czuła się najlepiej w łodziach. Była na tyle rozsądna, że odmówiła spożycia śniadania, a fale zatoki stanowiły nieszkodliwą pochodną potężnych bałwanów grzmiących za przylądkami. Niemniej mała, zamulona dhow cuchnęła rybami i zataczała się jak pijak. Tak przynajmniej wydawało się samowolnemu żołądkowi dziewczyny. Inosolan zawsze sądziła, że przypominające namioty stroje zarkańskich kobiet są gorące i nieprzewiewne. Z zaskoczeniem przekonała się, iż czarny czador, który jej dano, jest stosunkowo wygodnym strojem, lecz od dłuższego czasu nie miał kontaktu z mydłem. To samo dotyczyło na wpół nagich rybaków tłoczących się wokół. Była to nieokrzesana, wzbudzająca niepokój banda, która posługiwała się plugawym językiem. Rybacy wykrzykiwali na jej temat złośliwe żarty i zarykiwali się potem ze śmiechu. Nie odważyła się im odpowiadać, gdyż nie mówiła w ich dialekcie. Kapitan był nie lepszy od pozostałych – zezowaty prostak o krzywych nogach. Na szczęście Inos nie musiała patrzeć na marynarzy, bowiem kaptur znacznie ograniczał jej pole widzenia. Dłonie i twarz dziewczyny zabarwiono sokiem z jagód, lecz kwef zasłaniał ją niemal całkowicie. Mógł ją zdradzić jedynie głos lub zielone oczy. Gdy siedziała, wypchany worek z mąką spoczywał ciężko na jej kolanach. Kiedy chodziła, mocujące go sznury wpijały się jej w ramiona. Najgorszą z wszystkich udręk było jednak zajmowanie się Charakiem. W swych powijakach cuchnął niemiłosiernie. Nieustannie darł się, wił i skręcał. Inos milion razy przeklinała Azaka za pomysł z Charakiem i przesadną dbałość o realizm. Było bardziej prawdopodobne, że dziecko zwróci na nią uwagę otoczenia, ujawniając fakt, iż brakuje jej wprawy w obchodzeniu się z niemowlętami, niż ułatwi jej ukrywanie się. Wydawał się też za młody, by być starszym bratem worka z mąką, choć Zana z pewnością znała się na tych sprawach lepiej od niej. Charak miał tylko dwie zalety: jego paskudna woń wprawiała, że marynarze trzymali się od niej z daleka, a ustawiczna obawa, że upuści maleńkiego potwora, dostarczała Inos tyle zajęcia, że brakowało jej czasu na ponure rozmyślania. Nie miała pojęcia, gdzie jest Azak. Nie był obecny, gdy posuwała się ostrożnie po śliskich deskach walącego się mola, by wejść na pokład tej ohydnej pływającej rudery. Gdy potem widziała obozowisko – kiedy łódź przepływała obok niego – nie wypatrzyła tam żadnego mężczyzny jego wzrostu. Dhow płynęła początkowo w stronę lądu, dopóki nie spotkała się z rybacką flotyllą wypływającą w morze z poranną bryzą. Następnie zmieniła kurs na przeciwny i ukryła się wśród mrowia podobnych stateczków. Dziewczyna uznała wtedy, że jej przeznaczeniem jest miejsce inne niż Arakkaran – leżące gdzieś na północ czy na południe wzdłuż linii brzegowej – gdy jednak flota wypłynęła za przylądek, wiozącą Inos krypa oddzieliła się od pozostałych i zawróciła do zatoki. Rodziciele zwijali już wtedy obóz i wprowadzali konie na mały prom, który kursował w obie strony między przylądkami. Najwyraźniej piaszczysta ścieżka wiodąca przez wydmy stanowiła ruchliwy przybrzeżny trakt, często wykorzystywany przez żebraków, rozbójników i wygadanych domokrążców, którzy próbowali naciągnąć uczciwie pracujących mieszkańcach wiosek. Przewiezienie całego oddziału wraz z wierzchowcami wymagało wielu kursów i gdy Rasha zapragnęła sprawdzić, gdzie podział się sułtan lub jej królewski gość, musiałaby przedsięwziąć długie poszukiwania, zanim upewniłaby się, że są nieobecni. Tak przynajmniej można by założyć teoretycznie. Dhow skierowała się teraz z powrotem do portu. Halsowała nieudolnie, walcząc z coraz silniejszą bryzą. Posuwała się dość wolno. Nawet szczur lądowy był w stanie dostrzec, że nie jest to statek nadający się do żeglowania pod wiatr. Inos ignorowała stanowczo ogarniające ją mdłości. Spojrzała na Arakkaran, który wyglądał olśniewająco w promieniach wschodzącego słońca. Był rzeczywiście tak wspaniały, jak obiecał to Azak. Wybudowano go na zboczu, podobnie jak Krasnegar, był jednak od niego wielokrotnie większy. Sam stok wydawał się bardziej stromy, a gmachy wzniesiono z marmuru i złota, a nie cegieł, drewna i czerwonych dachówek. W całym Krasnegarze rosło dokładnie sześć drzew, w Arakkaranie zaś dżungla wdzierała się wszędzie, w każdy nie wykorzystany kąt, na każdą pochyłość zbyt stromą, by na niej coś zbudować. Również zwieńczony ostrymi wieżami czarny zamek Inissa nie mógł się równać z lśniącymi kopułami i minaretami pałacu Azaka ulokowanego na skraju płaskowyżu. Mimo niewygód, Inos nie mogła nie podziwiać wspaniałości Arakkaranu. Kołysząca się na falach dhow zaczęła się wreszcie zbliżać do tratwy przycumowanej i zakotwiczonej u nabrzeża. Zezowaty kapitan wrzaskiem nakazał swej zgrai zwinąć żagiel i chwycić za długie wiosła. Załoga niechętnie zabrała się do uczciwej pracy. Sprośne żarty ustąpiły miejsca mamrotanym pod nosem przekleństwom i ciężkim oddechom. Z podejrzaną raptownością Charak przestał się drzeć. Inos podniosła go, by mu się przyjrzeć. – I co kombinujesz teraz, ty mały potworze? – wyszeptała. Odpowiedzią było głośne beknięcie, po którym nastąpiła fontanna mleka. Pot wystąpił Inos na czoło. Poczuła nagłe szarpnięcie we wnętrznościach. To z pewnością był najgorszy moment całej dotychczasowej podróży. Po chwili, gdy dziewczyna odzyskała spokój wewnętrzny, Charak spał, pochrapując, na jej ramieniu, a dhow dotarła już niemal do przystani. Ominęła ją szansa na podziwianie licznych wielkich statków przycumowanych w porcie. I to miała być wycieczka krajoznawcza! Nagle łódź otarła się o wysoki mur. Tworzące go starożytne kamienie były oślizłe i porośnięte brunatnymi wodorostami. Marynarze wyrównali kurs, nie rzucono jednak żadnej cumy. Inos została wysadzona brutalnie niczym bagaż na śliskie kamienne schody. Ściskała Charaka tak mocno, że obudził się i rozdarł na całe gardło. Worek z mąką sprawiał, że chwiała się na nogach, nie mogąc utrzymać równowagi. Zanim jeszcze zdążyła znaleźć porządne oparcie dla nóg, między nią a odpływającą łodzią pojawiła się woda. Kilka zardzewiałych prętów wystających z oślizłej warstwy pokrywającej mur wskazywało miejsce, w którym ongiś mogła znajdować się poręcz. Jeśli nawet tak było, zniknęła ona już dawno i nie zastąpiono jej nową. Absurdalna wyściółka, którą nosiła, utrudniała Inos pewne stąpanie. Długa szata sprawiała, że poruszała się niezgrabnie. Chwyciła się mocno jednego z pokrytych ostrymi zadziorami prętów, dopóki świat się nie uspokoił. Woda falowała i pluskała tuż pod nią. Charak ponownie zasnął. Powoli i bardzo ostrożnie dziewczyna wspięła się na hałaśliwą drogę przebiegającą na górze. Rozejrzała się w obie strony, wstrząśnięta i przerażona. I co teraz? Zana nic jej nie wyjaśniła. Powiedziała tylko, że ktoś się nią zajmie. Mimo wczesnej pory otaczał ją tłum: tragarze z mułami i końmi i wozy, a także marynarze. Widziała nawet grupy wielbłądów. Ludzie, zwierzęta i pojazdy przeciskali się pomiędzy belami, skrzyniami i rozstawionymi sieciami. Wykrzykiwano rozkazy i przekleństwa. Słychać też było rytmiczne pieśni brygad roboczych. Inos czuła się aż do absurdu niepewnie. Stała chwiejnie na samym szczycie falochronu, narażona na to, że ktoś ją strąci w dół, gdyby jednak ruszyła naprzód, groziłoby jej stratowanie przez karawanę wielbłądów. Worek z mąką był niedorzecznością. Musiała wyglądać tak, jakby była w co najmniej osiemnastym miesiącu ciąży. Być może jednak niczego mniejszego nie dałoby się dostrzec pod tym przeklętym namiotem, który miała na sobie. Kaptur straszliwie ograniczał jej pole widzenia. Gdyby spadła o choć jeden stopień w dół, utopiłaby się. Musiała przejść w bezpieczniejsze miejsce, gdyż tutaj zagrożony był nie tylko nieznośny Charak, lecz również ona sama. Jeśli jednak opuści to miejsce, może rozminąć się z tym, kogo wyślą jej na spotkanie. Wtedy zgubi się na dobre i nie pozostanie jej nic poza udaniem się do pałacu i upokarzającą kapitulacją. Postanowiła, że skryje się za wysokimi, cuchnącymi sieciami, zanim jednak zdążyła się poruszyć, jakiś głos wypowiedział hasło: – Boże Pielgrzymów! Westchnęła z ulgą, odwróciła się gwałtownie i ujrzała przed sobą parę długich, szarych uszu. Za nimi, trzymając w ręku uzdę, stał niski, brudny i obdarty mężczyzna. Inos nigdy dotąd go nie widziała. Jego skrzywioną w nieprzyjaznym grymasie, ogorzałą twarz pokrywał zarost o barwie mahoniu. Inos i osioł popatrzyli na siebie z wzajemną dezaprobatą. Uwolniła się z uścisku Charaka i podała go mężczyźnie do potrzymania. Grymas przeszedł z nieprzyjaznego w nienawistny. W Zarku dziećmi zajmowały się wyłącznie kobiety. Żałując, że nie może swobodnie wyrazić swej opinii, Inos zdołała jakoś wspiąć się na damskie siodło, z dzieckiem i workiem mąki nadal na miejscu. Mężczyzna uderzył niewielkie zwierzę kijem i ruszył drogą, pociągając co jakiś czas za sznur. Po kilku minutach zdołała usadowić się wygodniej i przystosować do ruchów małego, kościstego grzbietu kryjącego się pod derką. Zaczęła badać wzrokiem okolicę, spoglądając spod kaptura. Uważała, by nie patrzeć w najbliższe twarze, żeby ich właściciele nie dostrzegli jej cudzoziemskich, zielonych oczu. Statki nie przypominały takich, które widywała w Krasnegarze. Wśród członków załóg najwięcej było dżinnów o czerwonawej skórze, widziała też jednak smagłych impów oraz drobnych mężczyzn o szarawej cerze. Pomyślała, że to z pewnością gnomowie, gdyż krasnoludowie byliby potężniejsi i szersi w ramionach. Tu i ówdzie dostrzegała jotnarów, wysokich i lnianowłosych, obecnych w każdym większym porcie Pandemii. Słyszała zarówno żarty, jak i obelgi – a jeśli chciałaby zidentyfikować wszystkie zapachy, dostarczyłoby to jej zajęcia na wiele godzin: ryby i korzenie, zwierzęta domowe i ludzie, gorąca kawa oraz mocna, słona woń morza. Gdyby jej myśli nie były w znacznej mierze zaprzątnięte dzieckiem oraz wysiłkami by nie spaść, z tego nieszczęsnego osła, zapewne by ją to oczarowało. Jej przewodnik zaczął przesuwać się w bok, przepychając się przez tłum. Wreszcie dotarł do budynków stojących przy portowej drodze od strony lądu. Zatrzymał się przed brudną, obskurną budką z kawą, prowadzoną przez kobietę odzianą równie anonimowo jak Inos. – Boże Pielgrzymów? – powiedziała i wyciągnęła ręce po Charaka. Ten najwyraźniej jej nie znał, a Inos zaczął już ufać, gdyż ostatnim, co od niego usłyszała, było długie, rozpaczliwe wycie. I dobrze tak małemu potworowi! Przewodnik ruszył teraz w przeciwnym kierunku. Poprowadził ją tą samą drogą, którą przyszli. Nadal pociągał za sznur i od czasu do czasu smagał kijem kroczącego niewzruszenie osła. W tajemniczym, mrocznym przejściu przesyconym mocną wonią korzeni wręczył postronek większemu, brodatemu mężczyźnie, po czym zniknął. Nowo przybyły nawet nie spojrzał na Inos. Ruszył wolniejszym krokiem w tym samym kierunku. W dziesięć minut później jego miejsce zajął trzeci mężczyzna. Spoczywająca bez ruchu na grzbiecie osła Inos nie patrzyła na niego. Zastanowiła się, co by na to wszystko powiedział jej ojciec. Nagły podszept intuicji sprawił, że pojęła, iż nigdy go naprawdę nie znała. Podczas ich ostatniego spotkania był umierający, a gdy żegnali się na wiosnę, była jeszcze dzieckiem. Ani razu nie rozmawiali ze sobą jak dwoje dorosłych. Dziecku trudno zrozumieć rodzica. Nie mogła więc wiedzieć, co pomyślałby o tym ojciec. Nigdy się tego nie dowie. Może próbować zachowywać się w sposób, który jej zdaniem by mu się spodobał, nigdy jednak nie uzyska pewności. Zasmuciło ją to. Zadała sobie pytanie, dlaczego dotąd tego nie dostrzegała. Po kolejnych pięciu minutach trzeci przewodnik zatrzymał osła u podstawy publicznych schodów wijących się w górę wąskiego kanionu biegnącego między budynkami. Nachylił się tuż za Inos i owiewając ją cuchnącym rybą oddechem powiedział: – Ruszaj pod górę. Obok minstrela skręć w lewo. Inos ześliznęła się z siodła z wielką ulgą. Skrzywiła się, gdy sznury wpiły się jej w ramiona. Worek z mąką wyraźnie przekrzywił się w lewo. Być może trojaczki. Ruszyła po schodach ze spuszczoną głową. Trzymała się blisko ściany, gdy w dół zbiegała banda chłopców wrzeszczących i wymachujących ramionami dla zachowania równowagi. Zaułek zakręcił. Schody przeszły w stromy stok. Potem znowu zaczęły się stopnie, lecz o łagodniejszym nachyleniu. Najwyraźniej wszystkie te machinacje zaplanowano z góry. Azak musiał nie tyle przygotować plany własnej ucieczki, lecz również mieć pewność, że Inos zechce mu towarzyszyć. Zastanowiła się, czy powinna czuć się zaszczycona tym hołdem złożonym jej odwadze, czy też oburzona, iż był tak złego mniemania o jej rozumie. Wszystkie te środki ostrożności podkreślały tylko fakt, jak znikome szanse powodzenia miała w rzeczywistości ich eskapada. Ukrywanie się przed niemagicznymi osobami było stosunkowo proste. Wszyscy wiedzieli, jak to się robi. Należało unikać poruszania się tam, gdzie można było to dostrzec, oraz wydawania dźwięków tam, gdzie można było je usłyszeć. Zasięg słuchu oraz pole widzenia łatwo dawało się uzmysłowić, nikt jednak nie wiedział jak ukryć się przed czarodziejką oraz jak daleko mogą sięgnąć jej zdolności. Owe moce mogły z łatwością uczynić wszystkie te podstępy całkowicie bezużytecznymi. Być może musiała jedynie zawołać do swego magicznego zwierciadła „Inosolan”, by natychmiast ukazało ono uciekinierkę. Wszystkie te zmiany przewodnika oraz wyglądu – najpierw z dzieckiem, potem bez dziecka, najpierw na ośle, potem bez osła – utrudniłyby jej zadanie jedynie w tym przypadku, jeśli musiała w jakiś sposób wykryć swą ofiarę bądź podążać jej tropem. Niewątpliwie żaden z pomocników nie był wtajemniczony w plan. Nie znali się wzajemnie. Każdego wynajęto do wykonania tylko jednego, drobnego zadania. Organizacja była imponująca, mogła się jednak okazać całkowicie bezużyteczna. Możliwe, że Rasha pękała ze śmiechu, obserwując całą tę maskaradę. Na początku zaułka w jego ścianach znajdowały się nisze, w których wystawiali swe towary rzemieślnicy i kupcy. Tkacze tkali, krawcy szyli ubrania a garncarze pracowali na swych kołach. Wszyscy gwarzyli między sobą i kłócili się z gapiami. Inos odwróciła twarz, wściekła, że nie może się odważyć zostać tu dłużej, po czym zaczęła się przepychać przez grupki targujących się przechodniów. Jeden ze straganów należał do piekarni. Żołądek poinformował ją, że już jest gotowy do wznowienia działalności. Przeszła obok, powłócząc nogami. Schody stawały się coraz bardziej strome, a zaułek coraz węższy. Małe stragany zniknęły. Łuk bielonych wapnem ceglanych murów urozmaicały jedynie liczne, odstręczająco masywne drzwi. Wszystkie okna były zamknięte. Inos raz za razem była potrącana przez tragarzy i kobiety o zasłoniętych twarzach, dzieci w łachmanach i objuczone osły. Niekiedy musiała się zatrzymać i czekać, aż droga znów będzie wolna. W Krasnegarze było bardziej stromo, nigdy jednak nie musiała tam wnosić na górę worka z mąką. Sznury wpijały się jej w skórę. Nawet nieustanna arakkarańska bryza nie mogła przedostać się w głąb wąwozu. Powietrza nie orzeźwiał najmniejszy nawet podmuch wiatru, a z murów nadal promieniowało ciepło wczorajszego upalnego dnia. W Krasnegarze było wiele podobnych przejść, jednak większość z nich okrywały dachy, a żadne nie było tak brudne i z taką ilością owadów. Każda rysa w murach czy szczelina między kamieniami brukowymi zdawała się tworzyć oddzielny podsystem zaułków wykorzystywanych przez mrówki i chrząszcze. Od czasu do czasu droga rozwidlała się lub krzyżowała z inną, lecz polecenie nakazujące marsz pod górę zawsze pozostawiało Inos tylko jeden wybór trasy. Z bocznych uliczek dobiegały do niej niezwykłe dźwięki i zapachy: uderzenia młotków kotlarzy, odór gotującego się koziego mięsa albo cebuli, głosy drobiu czy woń wszechobecnej kawy. Mroczne przejścia wiodły do tajemniczych dziedzińców, których nie miała ochoty zwiedzać. Było tam też wiele małych nisz i zakątków wyposażonych w ławki lub siedzenia, na których mogły spoczywać, oddając się plotkom, grupy mężczyzn. Nigdy kobiet. Czasami siedzący wymieniali głośne uwagi na temat wymiarów i kształtów Inos. Posuwała się teraz naprzód bardzo powoli. Dyszała ciężko. Zalewał ją pot. Przeklinała sznury ocierające okrutnie jej ciało. Nie spodziewała się, że będzie musiała wspiąć się tak wysoko. Sądziła, że z pewnością zbliża się do pałacu, lecz wysokie budynki uniemożliwiały jej dostrzeżenie choćby fragmentu jego murów. Port również był niewidoczny. Musiał już teraz znajdować się bardzo daleko pod nią. W głębi duszy wciąż odczuwała absurdalny lęk przed niepowodzeniem. Kazano jej skręcić w lewo przy minstrelu, przypuśćmy jednak, że nie zdołała go zauważyć w tłumie. Przypuśćmy, że odebrał swą zapłatę i udał się w inne miejsce albo po prostu zmęczył się czekaniem na nią. Albo – co gorsze – przypuśćmy, że Rasha wykryła spisek i bawiła się teraz z Azakiem w kotka i myszkę. Wszyscy ci tajemniczy, małomówni przewodnicy mogli być agentami – albo nawet wcieleniami – czarodziejki. Niewykluczone, że drażniła i dręczyła Inos już od wielu godzin, każąc jej wędrować to tu, to tam, w górę i w dół, aż wreszcie zemdleje z wyczerpania. W miejscu, w którym starożytny budynek stykał się z drugim, jeszcze starszym, zakręcające przejście tworzyło niewielką kryjówkę. Inos zatrzymała się tam, by trochę odpocząć, podczas gdy mijał ją szereg drobiących nogami, objuczonych koszami mułów. Kiedy ucichł tętent ich kopyt, usłyszała przed sobą słaby brzęk cytry. W nadziei, że oznacza to, iż znalazła zaginionego mistrela, podźwignęła ukradkiem zwisający worek z mąką i ponownie wmieszała się w tłum, by wznowić wspinaczkę. Czuła, że bolą ją wszystkie mięśnie. Już minęła kolejną złowieszczą, mroczną bramę, gdy rozległ się znajomy głos: – Boże Pielgrzymów. Dwaj stojący tam mężczyźni byli słabo widoczni w cieniu, ich postacie szczelnie spowijały szaty. Jeden z nich był bardzo wysoki. Wyszła z tłumu i uśmiechnęła się do niego, zanim zdążyła sobie przypomnieć, że widać jedynie niewielki fragment jej twarzy. – I nich Bóg Porodów obdarzy cię bezpiecznym rozwiązaniem – dodał. – I ciebie też, Zabójco Lwiątek. Co to za mistrel? – Kolejny miraż dla zmylenia pościgu. – Azak błysnął zębami w jednym ze swych rzadko widywanych uśmiechów. Wydawało się, że jest on mniej zabarwiony drwiną niż zwykle. – Wejdź do środka i odpocznij. Tutaj będziesz bezpieczna, nawet przed mocą czarodziejki. Szlak życia: O Ty, coś usiał szlak życia mi dany Gąszczem zasadzek! – czy mam być zagnany W praprzeznaczenia sidła – abyś potem Grzech mi poczytał za powód przegranej? Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ VII KARAWANA W NICOŚĆ 1 Ranek wreszcie nadszedł i Rap nadal żył, a przynajmniej sądził, że żyje. Kilkakrotnie w nocy odzyskiwał świadomość, lecz przez większość czasu był nieprzytomny. To drugie było lepsze. Czuł się, jakby rozłupano mu głowę na dwie nierówne części. We włosach miał mnóstwo zakrzepłej krwi. Lewa kostka spuchła nawet bardziej niż jedna strona głowy. Spadł ze stromego uskoku u podstawy wzgórza. Za jednym z domów przebiegała bardzo wąska rozpadlina. Usunięto z niej kamienie, by zrobić więcej miejsca. Była zapchana korzeniami, gałęziami i starymi odpadkami. W górze dostrzegał skrawek nieba widoczny przez dziurę, którą zostawił, wpadając do dołu wydającego się częścią wyschniętej kloaki lub jakiegoś rodzaju zbiornika. Otaczały go zmurszałe cegły. Bez względu na to, co mógł zawierać w czasach swej świetności, teraz wypełniało go błoto, mokre liście i... Rap. Było tam też trochę zatęchłej wody. Około świtu stał się już wystarczająco zdesperowany, by się jej napić. Chodzenie będzie mu sprawiało trudności. Nigdy dotąd nie zwrócił uwagi, jak wiele kości znajduje się w ludzkiej kostce. Teraz mógł się doliczyć w lewej dwóch więcej niż w prawej. Zrzuciwszy z siebie warstwy gruzu, które częściowo go przysypały, Rap dźwignął się na nogi. Jęknął głośno z bólu. Oparł się o ścianę, aby zaczekać, aż ustaną zawroty głowy. Następnie zaczął grzebać w błocie w poszukiwaniu zgubionego sandała. Zmuszenie obolałych kończyn do poruszania się było znacznie trudniejsze, niż się tego spodziewał. Przeklął swój brak determinacji. Z doprowadzającą do szału powolnością zaczął gramolić się wąskim kanionem oddzielającym tylną ścianę domu po jednej stronie od rozsypującej się skały po drugiej. Miał wrażenie, że obie są lekko pochylone w lewo, lecz to po prostu jego dalekowidzenie trochę się popsuło. Dotarł do narożnika budynku i przerwy między dwoma domami. Była ona tak wąska, że musiał stanąć bokiem, by się przez nią przecisnąć. Mógł wyciągnąć ręce do góry, by się uchwycić chropowatych desek, dzięki czemu większa część wagi jego ciała nie obciąża kostki. Potem wyszedł na drogę i podobna akrobacja nie mogła go już zaprowadzić dalej. Trzeba było zabrać ze sobą kij albo gałąź, by użyć jej jako laski, był jednak zbyt głupi, aby o tym pomyśleć. Stojąc na jednej nodze, wycierał się z błota i przyglądał milflorskiemu nabrzeżu. Panował na nim wielki ruch, mniejszy jednak niż wczoraj na rynku. Słońce wzeszło już, lecz nadal zasłaniały je wyżej położone tereny przylądka. Wznosił się tam pałac prokonsula, przyczajony za nadprzyrodzoną tarczą. Rap żałował, że nie potrafi lepiej panować nad swym dalekowidzeniem. Wciąż próbowało ono zapuszczać się między łodzie rybackie stojące przy molach czy do tawern i przedsiębiorstw kupieckich wznoszących się przy nabrzeżu od strony lądu. Nadal ukazywało mu wszystko jako wyraźnie przechylone w lewą stronę. Wkrótce zaczął zdawać sobie sprawę, że z jego wzrokiem również coś nie jest w porządku. Wszystko wydawało mu się rozedrgane i przesłonięte mgłą. Jedną z przyczyn był fakt, że oczy miał pełne wywołanych bólem łez, kryło się w tym jednak coś więcej. Gdzie tylko spojrzał, widział oślepiający blask słońca, jak gdyby cały świat zrobiony był z wody odbijającej jego promienie. Pozwolił swym palcom zbadać guz, który nabił sobie na głowie. Zabarwił się na czerwono, a więc z rany nadal sączyła się krew. Niedobrze! Nic nie mogło bardziej rzucać się w oczy. Droga, po której można było biec tylko w dwóch kierunkach, nie była bezpiecznym miejscem pobytu dla ściganego. Rap jednak i tak nie był w stanie biec. Po prawej stronie wznosił się pałac wraz z wieżą czarodzieja, a poza tym przylądek okazałby się dla niego ślepą uliczką, zapewne więc powinien skierować się w lewo. Jeśli cypel stanowił rękę, a ląd ciało, Rap był na obszarze pachy, gdzie mieściły się mola dla małych stateczków. Łatwiej byłoby mu się ukryć, gdyby skierował się w lewo, ku lądowi, wielkie statki były jednak przycumowane po prawej, w pobliżu łokcia olbrzyma, tuż poniżej wieży czarodzieja, którą Thinal nazywał Obserwatorium. To one stanowiły jedyną drogę ucieczki z Kraju Baśni. Boże Miłosierdzia, był głodny! Głowa bolała go coraz bardziej. Podejrzewał też, że jest oszołomiony. Gdy jego zdrowa noga nie dawała rady utrzymać go w pozycji pionowej, postanowił, iż zacznie od tego, że zadba o czystość. Tuż obok, po drugiej stronie drogi, znajdował się ocean wody. Z pewnością była ciepła, gdyż widział bawiące się w niej dzieci. Doskonale! Odetchnął głęboko i ruszył naprzód chwiejnym krokiem. Miał zamiar dowlec się do samej zatoki. Musiało mu się to udać, ponieważ po chwili przekonał się, że siedzi na kamiennej ławce tuż nad brzegiem. Miał wrażenie, że ktoś przez cały czas wbijał mu w kostkę rozżarzone do czerwoności gwoździe. Zlewał się potem. Było go tak wiele, że mógłby zmyć całe błoto bez użycia wody. Nie pamiętał, w jaki sposób tu przybył. Czy zemdlony człowiek mógł chodzić? Słońce wzniosło się teraz nad grzbiet wzgórza, na którym stał pałac. Morze nabrało już kolorów bogatszych niż te, które obserwował w Krasnegarze. Łodzie rybackie wyglądały tu jednak mniej więcej tak samo, podobnie jak mewy – równie zuchwałe, hałaśliwe i pełne gracji w locie. Woń soli, wodorostów i ryb również nie była zbyt odmienna, lecz na drodze za jego plecami turkotało i pobrzękiwało o wiele więcej taczek, wozów i furmanek. Tęsknota za domem w najmniejszym stopniu mu nie pomagała. Był właśnie przypływ. Droga wznosiła się o jakąś piędź nad poziom wody. Zbudowano ją z masywnych bloków białego kamienia. Wyglądały na stare i zwietrzałe, lecz pochodzenie milflorskiego portu mogło oczywiście być równie czarodziejskie jak zamku Inissa i grobli w Krasnegarze. Stare mola, do których przycumowały rybackie łodzie, pokrywał muł. Tuż na prawo od Rapa kamienne schody prowadziły do samego morza. Bawiło się tam pięciu albo sześciu chłopców. Skakali do wody głową naprzód, po czym wbiegali na schody, by zrobić to ponownie. Wydawało się, że to niezła zabawa dla bogatych dzieciaków. Rap w ich wieku czyścił stajnie. Ta myśl sprawiła, że jego wzrok powędrował ku białej plaży oraz wielkim domom wznoszącym się nad zatoką od strony lądu. Dzieci – a także trochę dorosłych – pluskały się tam w falach i bawiły w małych żaglówkach. To nie był Ocean Zimowy! Rap podniósł się i skacząc na jednej nodze dotarł do szczytu schodów. Opierając się o poręcz, zszedł z wysiłkiem, krok za krokiem, do wody. Chłopcy obrzucili go zdumionymi spojrzeniami. W chwilę później dotarło do niego, że się oddalili. Nie zdejmując ubrania, zszedł tak nisko, że mógł usiąść pogrążony po szyję. Było to cudownie odświeżające. Działało uśmierzająco na jego otarcia i zadrapania. Zanurzył głowę. Skrzywił się, poczuwszy ostre pieczenie soli w ranie. Wkrótce jednak ból ustąpił. Rap podnosił się i opuszczał na ramionach, pozwalając by obmywały go małe fale. Obserwował pąkle i pływające wodorosty. Pragnął, by pulsujący ból w głowie był nieco słabszy, a oczy podjęły normalne wykonywanie swych obowiązków. Dalekowidzenie nadal mówiło mu, że morze jest przechylone w lewą stronę. Musiał zasnąć, gdyż nagle zaczął się dławić i miotać w wodzie. Groziło mu, że spadnie ze schodów i utonie. Kto pośpieszyłby mu na ratunek? Zapewne nikt w Milflorze nie uwierzyłby, że człowiek może nie umieć pływać. Podciągnął się ku górze na poręczy i skacząc na jednej nodze wrócił na kamienną ławkę. Już teraz było gorąco jak na patelni, cieszył się więc, że ma mokre ubranie. Musiał pozwolić swej kostce chwilę odpocząć i zaczekać, aż jego oczy zaczną się zachowywać jak należy. Waliło mu w głowie za każdym uderzeniem serca. Przynajmniej jednak wydawało się, że przestał krwawić, a jego tatuaże były bezpiecznie odwrócone od wzroku przechodniów i skierowane ku morzu. Przez jakiś czas siedział na ławce, zastanawiając się, kiedy usmaży się na śmierć, kiedy ktoś przyjdzie sprawdzić dlaczego samotny mężczyzna nic nie robi, podczas gdy wszyscy pozostali są zajęci, czy kiedy umrze z głodu. Dlaczego, och dlaczego, złamał sobie kostkę? Po raz pierwszy od wielu miesięcy był naprawdę sam. To nadspodziewanie nieprzyjemne wrażenie. Gdy był pasterzem, przez wiele dni obywał się zupełnie bez towarzystwa. Dlaczego nagle samotność miałaby mu przeszkadzać? Samotny, zagubiony chłopcze, lepiej szybko zacznij zachowywać się jak mężczyzna! Przekonał się, że odczuwa żal po stracie Małego Kurczaka. Nakazał sobie puknąć się w głowę. Goblin był zdeterminowany zabić go w najpaskudniejszy z możliwych sposobów. Jego śmierć powinna być dobrą, nie złą wiadomością. Być może smutek Rapa wiązał się po prostu z poczuciem winy wywołanym faktem, że porzucił Małego Kurczaka i pozwolił mu walczyć w pojedynkę, lecz przecież goblin sam podjął decyzję samobójczego ataku na uzbrojonych mężczyzn. A może nie? Ilu żołnierzy załatwił, zanim go wykończyli? Dlaczego akurat ci ludzie złamali szyki i pognali w dół ścieżki? Włosy stanęły Rapowi dęba na głowie, gdy pomyślał o możliwych nadprzyrodzonych implikacjach. Legioniści zniszczyli wioskę baśniowców. Jedyna ocalała dziewczynka umarła, gdy bez widocznego powodu powiedziała coś Małemu Kurczakowi. Zapewne było to jej imię, a z pewnością magiczne słowo. Naturalny talent goblina stanowiła siła fizyczna, która została w czarodziejski sposób wzmocniona. Teraz zaś grupa żołnierzy pognała na spotkanie śmierci z jego rąk. Czy mogli to być ci sami ludzie, którzy popełnili ową zbrodnię? Czy to możliwe, by magia Kraju Baśni wywarła zemstę w podobny sposób? Na powierzchni wody bardzo trudno było cokolwiek dojrzeć. Jego dalekowidzenie również stawało się zamazane. Uznał, że zbliżająca się ku niemu głowa musi należeć do foki. Nagle przymrużył oczy, osłonił je ręką i zorientował się, że to płynie człowiek. Nigdy dotąd nie widział, jak ktoś pływa. Było to niewątpliwie wolniejsze od chodzenia i musiało wymagać wiele wysiłku, gdyż kiedy pływak dotarł do schodów i wygramolił się z wody, dyszał głośno. Po chwili wlazł ciężkim krokiem na górę. Nadal się garbił, sapał i wyciskał sobie wodę z włosów, które były koloru jasnoblond i sięgały mu do ramion. Był niski, jak na jotunna, ale szeroki w ramionach. Choć Rap zrozumiał już, że znajduje się w ciepłym klimacie, gdzie mężczyźni mogą chodzić rozebrani do pasa, nawet w mieście, widok skąpego łachmanu okrywającego przybysza stanowił dla niego szok. To było nieprzyzwoite! Nie wydawało się też zbyt praktyczne i gdy mężczyzna podszedł do drugiego końca ławki, by na niej usiąść, Rap ostrzegł go krzycząc: – Ostrożnie! Kamień jest gorący! Nieznajomy zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć na niego sponad srebrzystych wąsów wystarczająco dużych, by zamieść nimi stajnię. Resztę jego postaci tworzył pokryty węzłami sznur, brązowa, wyprawiona skóra oraz mokre wyczeski z polarnych niedźwiedzi. Jego oczy były jasne jak arktyczne niebo, szare jak mgła, jedynie ze śladem błękitu. Zalśniły jednak na widok zadrapań Rapa. – Za gorący dla mnie, ale nie dla ciebie! – Nie! Przepraszam pana! Wcale nie to chciałem powiedzieć. – Ach! Czy sugerujesz, że jestem głupi? Rap nigdy nie przypuszczał, że mógłby się pocić bardziej niż kilka minut temu, zwłaszcza w chwili, gdy odczuwał lodowaty chłód, tak jak teraz. – W żadnym razie, proszę pana. Powinienem zauważyć, że ma pan bose stopy. To znaczy, że dokładnie wie pan, co robi. Chciałem dobrze. Popełniłem błąd, że ośmieliłem się panu radzić! Jotunn wzruszył ramionami, rozczarowany. Usiadł, celowo dotykając plecami oparcia i rozkładając na nim ramiona. Uważał, by nie wzdrygnąć się pod wpływem gorąca. Jednocześnie przez cały czas obserwował uważnie Rapa, jak gdyby chciał go zachęcić do wygłoszenia jakiegoś komentarza. Nawet krasnegarscy jotnarowie miejscowego chowu byli niebezpiecznie drażliwi; tak że przyjaciele Rapa, jak Krath i Gith. Powinien pamiętać, że wszyscy wędrowni żeglarze to maniakalni zabójcy, zwłaszcza gdy niedawno wyszli na brzeg po rejsie. W portowych tawernach w Krasnegarze lało się więcej krwi niż piwa. Nawet gdyby teraz wstał i odszedł, jotunn mógłby to uznać za obelgę. Przyjemnie byłoby mieć pod ręką Małego Kurczaka. Rap spojrzał na żeglujące po zatoce małe łodzie i zaczął obserwować swego nowego towarzysza fragmentem umysłu. Jotnarowie latem robili się różowi i skóra złaziła z nich płatami. Nigdy dotąd nie widział żadnego, który byłby tak opalony na brąz, że niemal nabrał fauniego odcienia, przypominającego jego własny. Z reguły można było bez ryzyka założyć, że jotuński mężczyzna jest z zawodu marynarzem. W tym przypadku wydawało się to pewne z uwagi na obrazki wytatuowane na ramionach i dłoniach nieznajomego. Wszystkie miały charakter erotyczny z nieco obscenicznymi akcentami. Przyglądał się Rapowi z nieskrywaną ciekawością człowieka, który mógł sobie pozwolić na wścibstwo – uważnie, intensywnie. Kostki dłoni miał paskudnie powykręcane w miejscach dawnych złamań, lecz jego kości, jotuńska twarz była złowieszczo wolna od blizn. – Co masz wokół oczu, chłopcze? – Goblinie tatuaże, proszę pana. – Wyglądasz przez to jak głupkowaty szop. – Och, zgadzam się z panem. Nie prosiłem o nie. Byłem nieprzytomny. Mężczyzna westchął. – Nie biłeś się. – Nie, proszę pana. Upadłem. Marynarz jęknął i odwrócił wzrok. Przez chwilę panowały spokój i cisza. Stopniowo Rap zaczął oddychać spokojniej. Nawet gdy był w pełnej dyspozycji, nie interesowały go bójki dla sportu. Nagle jotunn ponownie zaczął mu się przyglądać. – Nie jesteś czystej krwi faunem. Mam pewność, że to jotuńska żuchwa. Powiedzieć mu, że to nie jego interes? – Mój ojciec był jotunnem, proszę pana, a matka faunką. – Oczywiście gwałt? – Zapewne tak, ale potem się z nią ożenił, proszę pana. – Szczęściara. Zrezygnowany marynarz splótł sobie dłonie z tyłu szyi i skierował wzrok ku zatoce. Rap z radością wściekł by się, ale gniew byłby w tej chwili niebezpiecznym luksusem. Poza tym, ten mężczyzna mógłby mu pomóc, gdyby zdołał pogodzić się z faktem, że jego rozmówca nie chce się bić. Tym razem to Rap wznowił konwersację. Jotunn już wysechł. Lśnił cały, jakby spowijała go delikatna jak pajęczyna tkanina. – Na imię mi Rap, proszą pana. Łokcie i ramiona obróciły się niczym skrzydła przechylającej się przy skręcie mewy. Wyblakłe oczy spojrzały na niego ze znudzeniem i wzgardą. – Kogo to obchodzi, półczłowieku? – Przepraszam pana. Chrząknięcie. – Jestem Gathmor, pierwszy oficer z Tancerza Burzy. – Proszę pana... chcę się przedostać na kontynent. – Dokąd? – Do Zarku, jeśli to możliwe, ale może być dokądkolwiek. Ogorzała skóra wokół oczu marynarza zmarszczyła się pod wpływem rozbawienia. – A potem pójdziesz do Zarku piechotą? – Tak, proszę pana. – Mam nadzieję, że nie czekają tam na ciebie z gorącym obiadem? – Proszę pana, nie mam nic przeciwko pracy. Jestem gotów wiosłować, jeśli trzeba. – Założę się! Nieźle się spisałeś. – Nie rozumiem! – Poborcy akcyzy potrafią liczyć, chłopcze. Opuścił dłonie, jakby miał zamiar wstać. – Proszę pana! Nadal nie rozumiem! Czy nie mogę się zaokrętować jako marynarz? Gathmor przyjrzał się mu ciekawie. – Walnąłeś się w głowę silniej, niż mi się zdawało. Albo jesteś tu od niedawna. Podatek od eksportu niewolników z Kraju Baśni jest wysoki. Nie, gigantyczny. Albo od importu, jeśli już o tym mowa. Używam słowa „podatek” w szerokim znaczeniu. – Nie jestem niewolnikiem. – Oczywiście, że nie! Niewolnictwo na terenie Imperium zostało zniesione. Wszyscy o tym wiemy! Okropna rzecz, niewolnictwo. Dlatego właśnie uciekłeś i dlatego poborcy akcyzy dokładnie wiedzą, ilu ludzi w żalazach i ilu oficerów mieliśmy w chwili przybycia. Również dlatego upewnią się, że odpłyniemy z nie większą ani nie mniejszą ich liczbą. Przerwał, jakby chciał zapytać, czy Rap czuje się usatysfakcjonowany. – Mój statek się tu rozbił! – Jak się nazywał? – Hmm... Lodowy Smok. – Skąd? – Z Krasnegaru. – Kapitan? – Kranderbad. – Ładunek? – Hmm... Gathmor roześmiał się. – Nieźle, półczłowieku. Nie potrafisz odróżnić buchty od bukszprytu. Wracaj na swoje pole taro, chłopcze. Tam jest bezpieczniej. Wstał i przeciągnął się niczym wygrzewający się na słońcu kocur. – Proszę pana? A gdyby tak dokonać zamiany? Wyrzucić kogoś starszego i zabrać mnie? Wtedy liczba będzie się zgadzała! Uśmiech Gathmora przerodził się w grymas mrożący krew w żyłach. – A co bym powiedział jego żonie po powrocie do domu? Czy sądzisz, że przyjęłaby muła w miejsce mężczyzny? Albo co byśmy zrobili, gdyby udało ci się uciec? Czy chcesz zasugerować, że my również trzymamy niewolników? – Nie, proszę pana! W żadnym wypadku, proszę pana! Mina Gathmora wyrażała niedowierzanie. Podszedł bliżej, jakby postanowił złamać kilka kości dla zasady. Nagle najwyraźniej zauważył fioletowego bakłażana łączącego stopę Rapa z wystającą ze spodni nogą. Zmarszczył brwi. – Wiosłowałeś kiedyś? – Nie za dużo, proszę pana. Marynarz skinął głową. – Do tego potrzeba nie tylko rąk, ale i nóg. Wiesz, czeka cię za to chłosta. Uszkodziłeś własność swego pana! Chichocząc, podszedł dumnie do brzegu i uniósł ramiona. Następnie opuścił je i obejrzał się. – Nie twierdzę, że nigdy nie łamię prawa, kundlu. Jestem jotunnem i muszę podtrzymywać pewne tradycje. Nie jestem jednak takim idiotą, by złamać prawo tutaj. Nie dla uszkodzonego mieszańca. Wyskoczył w powietrze, zwinął się w kulę i zniknął z pola widzenia. Rap nie usłyszał plusku, lecz w chwilę później dostrzegł w wodzie białą głowę i brązowe ramiona przeszywające morze. Marynarz wracał na swój statek. A więc nic z tego. Rap odetchnął głęboko i spróbował się uspokoić. Niemniej... niemniej ten żeglarz wydawał mu się dziwnie znajomy. Pod sam koniec... to w jaki sposób szedł? Rap żałował, że nie zapytał go, czy był kiedyś w Krasnegarze. Nie, to była czysta wyobraźnia. Tylko mu się zdawało. W głowie wciąż dzwoniło mu po uderzeniu o skałę. Gathmor po prostu był bardzo typowym jotunnem. Niemożliwe, by Rap już go gdzieś widział. 2 Według Zarkańskiej etykiety kobiety nie powinny jeść w obecności mężczyzn, Inos usiadła więc ze skrzyżowanymi nogami na rozłożonych na trawie poduszkach; twarz zwróciła w stronę krzewów. Uwolniła się od brzemienia, jakie stanowił worek z mąką. Czador, który miała teraz na sobie, był znacznie czystszy i lepszej jakości, lecz w geście wyzwania nie zakryła włosów i pozostawiła je rozpuszczone. Pierniczki i pocukrowane owoce, słodka diabelnie mocna kawa i ciastka z niebiańskim nadzieniem... Była głodna jak wilk. Za jej plecami Azak i szejk popijali kawę i rozmawiali ze sobą półgłosem, jednak wystarczająco głośno, by mogła ich słyszeć. Pszczoły i kolibry przelatywały w różne strony pod baldachimem z gałęzi, które poruszały się miarowo na wietrze, wywołując taniec świateł i cieni. W narożniku, u stóp drzewa pokrytego intensywnie różowym kwieciem, tryskała fontanna. Mocna woń kwiatów uderzała do głowy. Z jednej strony ogród przechodził stopniowo w podwórko, a potem wciskał się do wnętrza domu. Z drugiej ograniczała go kolumnada porośnięta kwitnącymi pnączami. Dalej widoczne były dachy oraz srebrzysta, lśniąca w słońcu zatoka. To spokojne schronienie ukryte wśród miejskiego gwaru stanowiło jedno z najładniejszych zakątków, jakie Inos w życiu widziała. Nawet wśród wspaniałości pałacu nie znalazła nic piękniejszego. Azak opowiadał szczegółowo wszystko, co wiedział o Krasnegarze i ingerencji Rashy w jego sprawy. Najwyraźniej on i szejk rozmawiali już ze sobą o tym wcześniej, lecz nie tak szczegółowo. Raz czy dwa starszy mężczyzna wtrącał jakieś pytanie, z reguły jednak słuchał w milczeniu. Wreszcie opowieść skończyła się, podobnie jak został zaspokojony głód Inos. Dziewczyna przełknęła ostatnią filiżankę kawy i odwróciła się, by włączyć się do rozmowy. Czuła się teraz na siłach, by stawić czoło dniu. – Czy coś pominąłem? – zapytał Azak patrząc złowieszczo. Jego spojrzenie mówiło, żeby nie ważyła się umniejszać jego wysiłków. – Nie sądzę – odparła Inos. Obaj mężczyźni siedzili po turecku na poduszkach, podobnie jak ona. Byli ubrani odpowiednio na pustynię. Królewski strój Azak zastąpił luźnym kibrem z dosyć brudnego i szorstkiego materiału, przewiązanym w pasie kawałkiem sznura i wystarczająco wielkim, by zmieścić w niego wielbłąda. Inos zauważyła ze zdumieniem, jak daleko od siebie znajdują się kolana dżinna. Starym mężczyzną był szejk Elkarath ak’ coś tam, ak’ ktoś tam. Był niski jak na dżinna, lecz pod jego szatą o wielu barwach, przywodzącą na myśl zastygłą tęczę, kryła się pokaźna tusza. Połowę okrągłej, czerwonawej twarzy zakrywała obfita, śnieżnobiała broda oraz krzaczaste białe wąsy. Miał najgęstsze i najbielsze brwi, jakie w życiu widziała. Mimo obecności jego sułtana, który uciekł przed groźną czarodziejką, szejk Elkarath zachowywał godny uwagi spokój. Był niewątpliwie człowiekiem obdarzonym bogactwem i cieszącym się niczym niezmąconym powodzeniem. Na jego tłustych palcach oraz rękojeści wystającego zza szarfy zakrzywionego sztyletu lśniły piękne klejnoty. Miał dom urządzony bogato i ze smakiem. Inos dostrzegła wielu krzątających się wokół ludzi. Usługiwały jej dwie roześmiane wnuczki o uderzającej urodzie. Było tam też pod dostatkiem młodych strażników, którzy sprawiali wrażenie dobrze wyszkolonych. Stary nagrodził ją słabym, nie skierowanym bezpośrednio do niej uśmiechem, po czym wrócił do spoglądania na swe dłonie i obracania pierścieni na palcach. Za jego plecami lśniło poranne słońce. Na dodatek twarz starego ocieniała kefija wyszywana złotą i srebrną nicią tak bogato, że aż lśniła. Podtrzymujący ją na miejscu agal zdobiły cztery wielkie rubiny. W przeciwieństwie do tego, nakrycie głowy Azaka przypominało stary worek owiązany szmacianym pasem. – Ciotka stanowi komplikację – zauważył łagodnym tonem Elkarath. – Ale konieczną – odparł Azak, spoglądając z wyrzutem na Inos. Przerwa – szejk zwykł przemawiać powoli. – Oczywiście. Niemniej zostawi ona następny możliwy do wykrycia trop, a nie mieliśmy czasu, by zaplanować jej ucieczkę równie starannie. Machnął miękką dłonią w geście rezygnacji. – A zwłoka jest niebezpieczna – zgodził się Azak. – Jeśli nierządnica zauważyła już naszą nieobecność, może podążyć śladem ciotki. Jak już mówiłem, nie można było uniknąć jej włączenia. Stary skinął głową, nie podnosząc wzroku. – Sądzę, że możemy jeszcze obrócić tę sytuację na naszą korzyść. Inos wiedziała, że powinna czuć podejrzliwość w stosunku do tego nieoczekiwanego – i jak dotąd nie wytłumaczonego – sojusznika, stanowił on jednak żywy obraz kochającego dziadunia. Jego niewzruszony spokój dodawał jej otuchy. Ponadto Azak najwyraźniej mu ufał. Azak, który nie ufał nikomu! – A czy po twojej stronie – zapytał stary, zwracając się do swych dłoni – wszyscy, którzy służyli pomocą, oddalili się bezpiecznie? – Jest tylko jedna osoba, która mogłaby zdradzić coś istotnego – odparł Azak. – Ma ona krewnych w Thruggu i od chwili śmierci swej matki wysyłała im pieniądze. Przywitają ją tam z radością. Elkarath raz jeszcze skinął lekko głową. A więc Zana była tylko jego przyrodnią siostrą. Inos powinna się tego domyślić z uwagi na wielką różnicę wieku. – A co z Karem? – zapytała. – Czy on wie? Twarz Azaka zasępiła się na chwilę, po czym odzyskała spokojny wyraz. – Nie wie o niczym. Powiedziałem mu, że podążam za przykładem Atharaza. Inos odczekała chwilę, by pozwolić szejkowi zadać pytanie, ten jednak uśmiechnął się tylko ze zrozumieniem. – Czy to trudne? – zapytała. – Może być niebezpieczne dla Kara – odrzekł Azak. – Ale w tym cała nasza nadzieja. Moi bracia zapewne w to uwierzą. Może nawet sama dziwka. Sułtan Atharaz był potężnym władcą z dawnych dni, zdobywcą połowy Zarku, wielkim nawet pośród moich przodków. We wczesnym okresie swego panowania zniknął w niewytłumaczalny sposób. – I powrócił równie nieoczekiwanie w chwilę po tym, jak znalazł się następca, który zdobył poparcie? – zapytała Inos po chwili pełnego irytacji zastanowienia. Azak uśmiechał się równie morderczo, jak Kar, nawet gdy był rozbawiony. – Dokładnie tak. Od owej chwili ten plan wykorzystywano kilkakrotnie, nierzadko z sukcesem. Może on oczywiście obrócić się przeciwko użytkownikowi, niemniej jednak ci, którzy mają ambicje, będą się wahać przez pewien czas, zanim spróbują mnie zastąpić. Zapadła cisza. Obaj mężczyźni spoglądali na trawę, najwyraźniej zatopieni w myślach. Żaden z nich nie przejawiał ochoty poinformowania Inos o wszystkich sprawach, o których pragnęła się dowiedzieć: gdzie była Kade, dlaczego to miejsce było bezpieczne i dokąd zmierzali uciekinierzy. – Mam nadzieję – odezwała się – że podróż mej ciotki będzie mniej wyczerpująca od mojej. – Nie sprowadzą jej tutaj – odparł spokojnie Azak. – Nie przejmuj się tym. Jeśli sądził, że afronty powstrzymają Inosolan przed zadawaniem pytań, musiał się jeszcze wiele nauczyć. Sam szejk wydawał się równie cierpliwy, jak skała porośnięta pąklami, nawet Azak sprawiał jednak wrażenie nietypowo spokojnego. Zastanawiała się, który z sułtanów jest tu teraz obecny – postrzelony jeździec gnający po najtrudniejszym terenie samobójczym galopem czy też ostrożny władca, który ukrywał w dłoni figę, gdyż nie ufał swym poddanym, bojąc się że go otrują. Zadała też sobie pytanie, czy kiedykolwiek odwiedził miasto bez przebrania się. Nie mogła nie porównywać jego stylu sprawowania rządów z metodami swojego ojca. Gdyby ktokolwiek zasugerował Holindarnowi, iż potrzebuje strażników – czy choćby miecza – podczas wędrówki po swym królestwie, poraziłby go błyskawicą monarszej wzgardy. Zdawała sobie sprawę, że nie rozumie Azaka i że mogła się wplątać w coś gorszego niż się spodziewała. Co prawda nie wiedziała zbyt dokładnie, jak jej zdaniem powinno to wyglądać. – Zaplanowałeś całą tę ekspedycję jeszcze przed naszą wczorajszą rozmową? – zapytała. Azak zmarszczył brwi. – Nie w szczegółach. Szejk Elkarath nawiązał ze mną znajomość jakiś czas temu i zaoferował mi swe usługi. Bawiłem się myślą o wyruszeniu osobiście, skłaniałem się jednak do tego, by wysłać Kara – jego twarz wykrzywił ironiczny uśmiech. Inos zauważyła, że sułtan jest nieogolony. – Perspektywa twego towarzystwa okazała się argumentem nie do odparcia. Inos pochyliła głowę w wyrazie drwiącej wdzięczności za komplement. Pomyślała jednak, że nie odważyłaby się zdać na opiekę Kara. Azaka zapewne również nie, gdyby nie osłabiła go klątwa Rashy. – Na zewnątrz zapewniłeś mnie, że tutaj będę bezpieczna przed czarodziejką – ciągnęła. Wielki mężczyzna przeszył ją bardzo groźnym spojrzeniem. – Trzepałem językiem jak baba. – Nie możesz już tego cofnąć – odparła. – Co miałeś na myśli? Azak spojrzał tylko na szejka, który przez chwilę obracał pierścienie na palcach. – Czary to wielkie zło – powiedział wreszcie stary. – Ale są one jedynie najpotężniejszą postacią nadprzyrodzonej mocy. Istnieje także magia, która jest słabsza oraz... – Słyszałam o słowach mocy. Cztery czynią człowieka czarodziejem, trzy magiem, a... – Inos dostrzegła wściekłe spojrzenie Azaka, mówiące jej, że nie powinno się przerywać szejkowi. – Przepraszam bardzo, hmm... Wasza Miłość – czy tak właśnie należało tytułować szejka? W okolicach Kinvale nie było żadnych szejków. – Niech mi pan wybaczy nieuprzejmość i mówi dalej. Spoglądał przez chwilę na swe dłonie, marszcząc śnieżnobiałe brwi osłaniające oczy, wreszcie jednak przemówił bardzo cicho: – Jeśli już słyszała pani o słowach, ułatwia to moje zadanie. Może jednak pani nie wiedzieć, że nadprzyrodzona moc otacza nas zewsząd. W swym domu w Ullacarnie mam notariusza, który jest geniuszem od liczb. Potrafi za jednym spojrzeniem zsumować całą ich stronę. Jego ojciec służył mojemu ojcu i potrafił najlepiej w całym Zarku leczyć chore wielbłądy. Jest oczywiste, że ich rodzina przechowuje słowo mocy. Tak samo jak jej rodzina! Inos nie wspomniała o tym Azakowi. Nie sądziła też, by ta informacja padła podczas pojedynku na wrzaski z czarodziejką, do jakiego doszło tuż po jej przybyciu. – W gruncie rzeczy jestem tego pewien – stwierdził Elkarath. Wyciągnął dłoń, która zalśniła w promieniach słońca. – Widzi pani ten pierścień? – wskazał jeden z nich tłustym palcem, który błyszczał niemal równie jasno. Inos popatrzyła na jego skarby. – To opal, prawda? Kamień był wielki, miał jednak mleczny połysk i niewiele w nim było różnobarwnego ognia, za który ceniono opale. Oprawiono go w zwykłe, wygłaszone ze starości srebro. Na dwóch dłoniach pełnych rubinów, diamentów i szafirów wydawał się zdecydowanie najmniej interesującym klejnotem. – Czy jest magiczny? – Czarodziejski! – odparł dramatycznym głosem stary. – Należał do mego pradziadka. Nie wiem gdzie i w jaki sposób go zdobył. – Wykrywa czary? Zapewne nie miała się tego domyślić, gdyż Elkarath westchnął z zawodu. – Tak jest. Kiedy notariusz, o którym wspominałem, dokonuje swych arytmetycznych cudów, ten kamień lśni zielonym ogniem i to z najbliższej temu człowiekowi strony. – Myślałem, że słów mocy nie sposób wykryć za pomocą magii. Inos poczuła się nagle bardzo zaniepokojona. Zastanowiła się kiedy – albo w jaki sposób – wywołała w tym nadprzyrodzonym urządzeniu rozbłysk zielonego ognia. A może już to zrobiła? Ponieważ jak dotąd słowo, które powiedział jej ojciec, nie przyniosło Inosolan najmniejszej korzyści, wydawało się niesprawiedliwe, że nieustannie naraża ją ono na niebezpieczeństwo. – Nie można tego zrobić nawet przy użyciu czarów – zgodził się Elkarath. – Tak przynajmniej powiadają. Z pewnością jednak da się wykryć ich użycie. – Opowiedz jej o moim dziadku, Wasza Wielkość – zasugerował Azak. – Moim błogosławionej pamięci dziadku. Obrzucił Inos cokolwiek obłudnym spojrzeniem, jakby chciał ją sprowokować do wygłoszenia komentarza. – W rzeczy samej, błogosławionej – szejk westchnął. – Umacniacz Dobra, wielce opłakiwany... Przemawiam z całym należnym szacunkiem, Wasza Sułtańska Mość. – Nie czuję się urażony. Czy jednak nie powinniśmy wprowadzić w życie wcześniejszych ustaleń? – To prawda. W takim razie, Zabójco Lwów. Był on człowiekiem obdarzonym wielką mocą. Czy pani znajomość spraw nadprzyrodzonych obejmuje sobą zrozumienie możliwości adepta? Pytanie wydawało się skierowane pod adresem kolan Inos. Jak dotąd szejk nie zbliżył się bardziej do spojrzenia jej w oczy. – Ekspert we wszystkim? Inos przypomniała sobie, że tak powiedziała Rasha. – Na to wygląda. Zmarły sułtan Zorazak był adeptem. Częstokroć przechodziłem wieczorem obok pałacu i widziałem, jak mój pierścień rozjarza się żółtym płomieniem. Azak zachichotał ordynarnie. – Późnym wieczorem, jak sądzę? Szejk uśmiechnął się lekko. – Niekiedy. Jego siły były legendarne. Nawet jednak gdy jechał na koniu, dostrzegałem dowody, że jest adeptem. – Jeździł bezbłędnie – zgodził się ze smutkiem Azak. – A Rasha? – zapytała Inos. Kolejna irytująca pauza powiedziała jej, że znowu źle się zachowała. Fontanna szemrała, a liście ponad nią szeleściły zawzięcie. Gdzieś w oddali płakało dziecko. Inos nie ustępowała. – Na jaki kolor zabarwia pański pierścień Rasha, Wasza Wielkość? – Czerwony – odparł gderliwym tonem stary. – I to bardzo jasno. Nawet tutaj, z dala od pałacu, często potrafię stwierdzić, kiedy rzuca czar. Rozumie pani zaniepokojenie, jakie poczułem w chwili, gdy po raz pierwszy dowiedziałem się, iż w Arakkaranie pojawiły się czary. – Powiedział pan, że otaczają nas zewsząd. – Nie! – warknął szejk. – Powiedziałem, że zewsząd otaczają nas nadprzyrodzone moce, a nie czary. Nigdy przedtem nie wykryłem czarodzieja, choć mój ojciec twierdził, że mu się to udało. W Ullacarnie pierścień rozjarza się często. Musi tam mieszkać kilku magów. Wiadomo mi też o adepcie czy dwóch w głębi kraju, podobnie jak o geniuszach. Nawet tutaj, w Arakkaranie, według moich ocen jest przynajmniej trzech geniuszy. Czy ten stary, podstępny hultaj groził jej, czy też nie? Inos nie była pewna. Nadal ani razu na nią nie spojrzał, nie mógł więc zauważyć jej niepokoju. – Dlaczego więc nie zacznie pan zbierać słów, żeby zostać czarodziejem? – A dlaczego pani nie zostanie dziwką, żeby się wzbogacić? Wyjąkała przeprosiny, poirytowana błyskiem radości w czerwonych oczach Azaka. Najwyraźniej jej słowa uspokoiły Elkaratha lub też ucieszył się, że udało mu się ją przegadać. Zachichotał. Słońce zatańczyło w rubinach opaski na jego głowie. – Kradzież byłaby nie tylko niemoralna, lecz również trudna. Krótki rozbłysk nie wystarcza, by dokładnie zlokalizować człowieka. Na przykład, kiedy mówiłem, że wiadomo mi o adeptach w głębi kraju, miałem na myśli jedynie to, iż w pewnych wioskach często widzę, jak mój pierścień rozbłyskuje żółto. Nie wiem, kim są geniusze w Arakkaranie. O! Czy widzieliście? – Nie, nie widziałam, Wasza Wielkość. Azak zmarszczył brwi i również potrząsnął głową. – Był delikatny – stwierdził Elkarath – i w związku z tym zapewne odległy. Niewątpliwie dostrzegłem zielony rozbłysk. Gdzieś w dole, w kierunku portu. Nalał sobie kolejną filiżankę kawy, żeby to uczcić. Inos nie znajdowała się w pobliżu portu, a więc to nie ona była źródłem sygnału, o ile szejk rzeczywiście coś widział. Uznała, że nie podoba się jej ten zacofany staruch i jego głupi wykrywacz magii. Niewykluczone, że stanie się on dla niej zagrożeniem, jeśli jej słowo mocy zacznie kiedyś wykonywać swe zadanie. Mogłoby to poróżnić ją z Azakiem, który czułby się szczęśliwszy, gdyby nie widział o domniemanym słowie Inos. Zaczęła mieć spore wątpliwości co do sułtana i jego nadmiernie skomplikowanych intryg. – A więc, gdy mówiłeś mi, że będę bezpieczna i czarodziejka nic mi nie zrobi, miałeś na myśli jedynie pierścień Jego Wielkości? Azak spojrzał na nią wilkiem i skinął głową. – Mogłem nieco przesadzić w swej aroganckiej radości wywołanej tym, że ujrzałem, iż dotarłaś tu bezpiecznie, Wasza Królewska Mość. Dobrze! – Ale czy to wszystko? – powtórzyła Inos. – Wykrywacz magii! W jakiż to idiotyzm się wpakowała? Zadała sobie pytanie, czy Kade udała się ucieczka z pałacu. Mogła już wsiąść na pokład jakiejś cuchnącej łajby stojącej w porcie. Czy Rasha wpadła na to, by zbadać fałszywy królewski orszak, który sunął na północ, oddalając się od zatoki? A może czarodziejka tarzała się w tej chwili po podłodze z uciechy, obserwując wygłupy durnowatych, niemagicznych spiskowców? – Czy nie ma pan również magicznego parasola, Wasza Wielkość? – zapytała Inos. – Mam wrażenie, że tego właśnie nam potrzeba. Rozumiem, że ten pierścień może panu pomóc na bazarze czy końskim targu. Jeśli rozbłyskuje za każdym razem, gdy pański kontrpartner otwiera usta, postąpi pan rozsądniej dobijając interesu gdzie indziej. Ale mnie... nam nie o to w tej chwili chodzi! – złapała się na tym, że zaczyna krzyczeć. Ściszyła głos. – Próbujemy w tej chwili uciec przed czarodziejką. Ukryć się przed nią. Nie potrafię pojąć w jaki sposób pański pierścień mógłby nam w tym pomóc. Załóżmy, że wejdziemy na pokład statku i odpłyniemy na nim, a potem ten klejnot rozbłyśnie czerwienią? To będzie znaczyło, że nas znalazła, prawda, i będziemy z tego mieli tylko tyle pożytku, że... – Nie wyruszymy statkiem – odezwał się Azak, nalewając kawy ze srebrnego dzbanka do kryształowej szklanki. – Nie statkiem? – To zbyt oczywiste. Zbyt łatwo je przeszukać. – W takim razie jak? Inos przychodził go do głowy tylko jeden pomysł i natychmiast odechciało jej się o nim myśleć. – Na wielbłądach, oczywiście. – Głos Azaka zabrzmiał drwiąco. – Codziennie port opuszcza mniej niż tuzin statków. Połowa z nich odpływa na północ, a połowa na południe. Z drugiej strony, dziesiątki karawan wielbłądów i mułów, przejeżdżają przez Arakkaran w stu różnych kierunkach. Znikniemy w tej ciżbie. Zakładał, że Rasha musiałaby zbadać każdego wędrowca oddzielnie, oczywiście jednak alternatywą było przypisanie jej takiej mocy, że nic, co uczyniliby uciekinierzy, nie pomogłoby im w najmniejszym stopniu. „Kto nic nie robi, do niczego nie dochodzi”. To była kolejna z dewiz Rapa. Elkarath roześmiał się cicho. – Jestem kupcem. Moja karawana przygotowuje się już teraz. Każdej wiosny, na długo przed pani narodzinami dziecko, odbywam coroczną podróż do Ullacarnu. Wiosny? Lato było już nieprzyjemnie blisko. – A dlaczego nie zimą? Westchnienie cierpliwości. – Zimą samce przechodzą ruję. Stają się niebezpieczne i krnąbrne. Nie potrafiła określić, czy szejk się uśmiecha. Brak kontaktu wzrokowego irytował ją. Nie chodziło tylko o nią. Wydawało się, że stary również na Azaka nigdy nie spogląda. – To właśnie jest szansa, którą odkrył przede mną Jego Wielkość – odezwał się Azak, jakby wyjaśniał sprawę niezbyt inteligentnemu dziecku. Inos spróbowała wyobrazić sobie Kade balansującą niepewnie na przyprawiającym o zawrót głowy garbie wielbłąda. Jęknęła. – Jak długo ma to trwać? Stary wzruszył wspartymi na poduszce ramionami. – Jeśli powiedzie się nam ucieczka, cóż z reguły trzy miesiące. – Trzy miesiące? – Oszołomiona Inos wbiła wzrok w Azaka. – Jesteś gotowy zniknąć na tak długo? – Tyle powinno nam wystarczyć na dotarcie do Ullacarnu. – Azak był wyraźnie rozbawiony. – Podróż na wielbłądzie nigdy nie jest najszybszym sposobem na przedostanie się z jednego dobrego portu do drugiego. – Z reguły przechodzę Agonisty przez Posępną Przełęcz – wyjaśnił Elkarath. – Potem ruszam na północ przez Pustynię Centralną, by odwiedzić kopalnie szmaragdów, a jeszcze później na południe, wzdłuż podgórza Progistów. Niekiedy wymaga to mniej czasu, a niekiedy więcej. – Piasta oczywiście leży znacznie dalej – dodał Azak. Drwili sobie z niej, lecz ona mogła myśleć jedynie o trzech miesiącach na grzbiecie wielbłąda. Och, biedna Kade! Niemniej podróż przez pustynię na wielbłądzie nie mogła być gorsza od jazdy przez tajgę na koniu, prawda? Ponadto Rasha nigdy nie będzie ich szukała na pustyni, chyba że zrozumie, jak bardzo są wszyscy szaleni. – Obecność pani ciotki może być dla nas pomocą – dodał szejk, który pomyślał o tym samym. – Wiedząc, że jest ona z nami, czarodziejka może patrzeć na wielbłądy z mniejszą uwagą. Inos dokładnie wiedziała, jak będzie na nie patrzeć Kade. Rozpromieni się odważnie i oznajmi, że zawsze pragnęła pokonać kontynent na grzbiecie jednego z tych zwierząt. – Gdzie dokładnie leży Ullacarn? – zapytała cichym głosem. Dostrzegła satysfakcję na twarzy Azaka, jak gdyby spodziewał się jej ignorancji. Szejk ponownie zaczął obracać na palcach swe pierścienie. – Niemal prosto na zachód stąd, nad Morzem Smutków. A więc po drugiej stronie Zarku. – Co tam jest takiego ważnego? – Nic. Stamtąd możemy wyruszyć statkiem. – Dokąd? – Do Qoble – odparł poirytowany Azak. – To już w Imperium. Stamtąd do Piasty i do Czterech. To było szaleństwo! Trzy miesiące na wielbłądzie, a potem jeszcze kilka do Piasty? Krasnegarski problem będzie już wtedy dawno rozwiązany. Opiekunowie oddalą jej prośbę jako historyczną ciekawostkę. Być może instynkt nie zawiódł Kade i Rasha, bez względu na swe wady, stanowiła dla niej najlepszą szansę. Trzy miesiące! Było już zbyt późno, by się wycofać. Samej Inos mogłoby się udać wśliznąć do pałacu w nadziei, że wykręci się od kary, tłumacząc się nieświadomością i młodzieńczą lekkomyślnością, Rasha jednak z pewnością wymyśliłaby jakąś złośliwą udrękę, której poddałaby Azaka za to, iż próbował ją oszukać, szejk zaś mógłby ucierpieć jeszcze srożej za to, że mu pomógł. Boże Obłędu! Kade zawsze oskarżała ją o upór. W co wpakowała się tym razem? Wtem Inos dostrzegła na twarzy Azaka słabiutki skurcz mięśni. Było to dla niego tak nietypowe, że przez chwilę sądziła, iż się jej przywidziało. No jasne! Po raz kolejny wracał po swych śladach. Elkarath stanowił kolejną ślepą uliczkę, tak samo jak osioł. – To będzie interesujące doświadczenie – stwierdziła łaskawie. Mniej więcej sześcioletni chłopiec o czerwonawej skórze podbiegł ku nim przez trawę. Spojrzał przelotnie na Azaka, wytrzeszczając oczy, zignorował Inos, padł na kolana przed szejkiem i pochylił głowę otoczoną aureolą lśniących miedzianozłotych włosów. Elkarath wyciągnął rękę i potargał je tkliwie. – I cóż, Nadziejo Mojego Domu? Odpowiedź wypowiedziana na bezdechu, niemal jak jedno długie słowo. – Wasza-Wielkość-ojciec-kazał-mi-powiadomić-cię-że-wszystko-gotowe! – Świetnie! – Elkarath uniósł łokieć. Azak podszedł do starszego mężczyzny, by pomóc mu wstać. – Ruszamy w drogę. Chłopiec zerwał się na nogi. Z zachwytem spoglądał na wysokiego sułtana. – Jest pan prawdziwym zabójcą lwów? Azak położył sobie pięści na biodrach i obrzucił chłopca srogim spojrzeniem. – Tak. – W takim razie gdzie podział się pański miecz? Ruchem niemal zbyt szybkim, by można go było dostrzec, wielki mężczyzna chwycił chłopca za przód szaty i uniósł w górę, wyciągając ramiona, tak że ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. – Kto waży się podawać w wątpliwość me słowa? – Proszę mnie puścić! Chłopiec przestał się wić, gdy zdał sobie sprawę, że może się wyśliznąć z ubrania. Już w tej chwili jego nogi były wyraźnie dłuższe. Złapał kurczowo podtrzymującą go wielką rękę i uśmiechnął się. – Jak długo może mnie pan tak trzymać? – Wytrzymam tyle, co i ty. Całe godziny. – Jak będę dorosły też zostanę zabójcą lwów! I będę zabijał bandytów! – Dorosły? Taki wysoki i silny jak ja? – Wyższy! Silniejszy! Oddychał jednak coraz ciężej, a jego twarz z każdą chwilą stawała się czerwieńsza. – Może taki wysoki? Azak bez wysiłku podrzucił go do góry i zawiesił na gałęzi drzewa. Chłopiec pisnął. Jego dziadek – albo raczej pradziadek – parsknął śmiechem i zapytał go, co zrobi teraz. Inos podniosła się, zdumiona tym nowym, osobliwie wesołym Azakiem. Jak można było zaufać komuś, kto z taką łatwością zmieniał role? Jak mogła zaufać temu szejkowi Elkarathowi, nieznajomemu, który nigdy nie patrzył nikomu w oczy? Ta osobliwa fałszywość sprawiała, że wydawał się jej niewidzialnym człowiekiem, jak gdyby w ogóle nie mogła go dojrzeć. Całe miesiące na wielbłądzie? A może nie? Musiała mieć nadzieję, że Azak rzeczywiście do niej mrugnął, że na jego sznurze znajdował się jeszcze jeden zwój, plan lepszy niż trzymiesięczna podróż na grzbiecie wielbłąda. Podniosła wzrok i dostrzegła, że sułtan spogląda na nią spode łba ze złożonymi ramionami i twarzą skrytą w cieniu kefiji. Wiatr igrający w gałęziach na górze sprawiał, że jasne dyski słonecznego blasku tańczyły po nim niczym aureola. Przez chwilę wydawał się kimś więcej niż człowiekiem. Kimś śmiertelnie groźnym. Okrutnym. Bezlitosnym. I „prawdomównym jak dżinn”. Jak mogła marzyć o tym, by mu zaufać? Był zdolny ją porzucić, gdy stanie się dla niego niewygodna, albo sprzedać ją handlarzowi niewolników. Nie miała na niego żadnego wpływu. – Zaczyna się pani wahać, Wasza Królewska Mość? – zabrzmiał czyjś cichy głos. Inos odwróciła się, by spojrzeć na starego szejka. Był tłuściutki, lecz jedynie przez kontrast z Azakiem wydawał się niski. W rzeczywistości był całkiem wysoki, choć przygarbiony. Po raz pierwszy ujrzała jego oczy, czerwone niczym koguci grzebień i otoczone zmarszczkami, lecz bystre jak u dziecka. Przenikliwe. Uniosła brodę. – Oczywiście, że nie! Poprzysięgła sobie, że od tej chwili będzie uprawiać politykę, a to niosło ze sobą ryzyko. Z pewnością w tym przypadku warto było je podjąć? To szansa nadarzająca się tylko raz w życiu! Przeżyje szaloną eskapadę jaką można było spotkać jedynie w pisanych przez poetów romansach. Karawana do Ullacarnu! Kobieta królewskiego pochodzenia nie miała prawa liczyć w życiu na podobną okazję. Zadrżała z podniecenia. Przygoda! Od chwili, gdy otoczyły ją kohorty Yggingiego, ani przez moment nie czuła się naprawdę wolna. Nagle przygniatająca aura niewoli pękła niczym rozbita skorupa. Dostrzegła szansę ucieczki. Serce załomotało jej z radości. Uśmiechnęła się szeroko do Azaka. Jego zasępioną minę zastąpił groźny uśmieszek. Ten potężny mężczyzna uśmiechał się tak samo, jak robił wszystko inne: z rozwagą, bez lęku i bardzo dobrze. On również – w jeszcze większym stopniu niż ona – musiał czuć się oswobodzony. – Pokażę ci pustynię, pani! – obiecał. – I nauczę cię ją kochać. – Możesz przynajmniej spróbować! Roześmieli się jednocześnie. Jakie to dziwne! – A więc chodźcie – odezwał się szejk z zadowoleniem. – Oddalamy się stąd. Wskazał gestem Azakowi, by ruszył jako pierwszy. Słońce zalśniło kolorami tęczy w klejnotach ozdabiających jego dłoń. 3 Rap niczym wrak na rafie, nadal spoczywał bezwładnie na wznoszącej się nad milflorskim portem ławce. Miał nadzieję, że kostka wkrótce przestanie mu dolegać, lub że potrafi się zdobyć na tyle męstwa, by ruszyć dalej, nie zważając na ból. Albo może przyjdzie mu do głowy coś innego. Słońce już go przypiekło, a do południa było jeszcze daleko. Dręczyło go doprowadzające do szału wrażenie, że przeoczył jakiś sposób ucieczki. Na ławce swobodnie mogłoby się zmieścić siedmiu albo ośmiu ludzi. Od czasu do czasu ktoś do niej podchodził, jakby miał zamiar tam spocząć. Po krótkim spojrzeniu na obszarpanego i poobijanego młodzieńca, każdy ruszał dalej. Fakt, że Gathmor nie zainteresował się niczym – czy to jako siłą roboczą, czy jako towarem – był niepokojący i nieoczekiwany. Uznał jednak Rapa za wartego bijatyki, a to niezły komplement. Musiał wyrosnąć. Gdyby był w stanie pozwalającym mu przyjąć zaproszenie, i wystarczająco dobrze wytrzymał obijanie, do którego by potem doszło, może jotunn uznałby, że warto go nająć do pracy. Albo obrócić w niewolnika. Wszyscy wiedzieli, że jotnarowie nimi handlują. Dlaczego nie miałoby to być prawdą w Kraju Baśni? Ojcze, gdzie jesteś teraz, kiedy cię potrzebuję! Musi szybko znaleźć sposób na opuszczenie wyspy. Nie zdoła przeżyć w mieście bez Thinala ani w dżungli bez Małego Kurczaka. Zastanowił się, czy grupa Thinala ocalała i który z nich w obecnej chwili istnieje, nie miał jednak zamiaru udawać się na poszukiwanie statui Emine’a. Udawał się na poszukiwanie Inos. Z tym, że nie umiał pływać, a teraz nie był w stanie nawet chodzić. Nieudacznik! Był nieudacznikiem. Odczuwał pragnienie i głód. Smażyło go słońce. Spoglądał ponuro na statki zacumowane przy nabrzeżu. Żaden z nich w najmniejszym stopniu nie przypominał małych, pękatych kog żeglujących między Krasnegarem a Imperium. Pragnął przyjrzeć się dokładnie wszystkim tym łajbom, lecz jego dalekowidzenie nie działało tak dobrze, jak zwykle. Głowa zabolała go po tej próbie jeszcze mocniej. Powinien unikać Tancerza Burzy Gathmora. Będzie musiał sprawdzić wszystkie pozostałe statki w nadziei, że znajdzie taki, na którym będą potrzebowali dodatkowego członka załogi. Możliwe, że zaprzeda się w ten sposób w niewolę, wydawało się jednak, że to jedyny sposób, by dotrzeć na kontynent. Jeśli zostanie tutaj, w najlepszym razie skończy się to dla niego również niewolą, przy czym prawdopodobną alternatywę stanowiła śmierć. Jak zareaguje kapitan statku na widok człowieka, który wczołga się po schodach i poprosi o miejsce na pokładzie? Jak mógł dostać się do Zarku, aby pomóc Inos? Musiał istnieć jakiś sposób! 4 Dziedziniec był mały i zakurzony, a wielbłądy znacznie większe niż sądziła dotąd Kadolan. Wcisnęła się w kąt, na wpół pogodzona z myślą, że zostanie obalona na ziemię i stratowana, zanim zdąży opuścić to miejsce. Wysokie, kamienne mury oraz palące słońce sprawiały, że było tam strasznie gorąco i jasno. Podwórze zapełniały wielbłądy. Ich ostra woń i nieustanny ryk były nie do zniesienia. Ozdobieni potężnymi bokobrodami mężczyźni w łopoczących na wietrze szatach prowadzili wielbłądy, objuczali wielbłądy, przeklinali i bili wielbłądy. Te odwzajemniały się rykiem, odsłaniając wielkie, żółte zęby. Gdy tu przybyła, przed godziną czy dwiema, na całym terenie walały się stosy towarów. Teraz przytwierdzono je do wielbłądów, które wydawały się szersze i jeszcze groźniejsze niż przedtem. Z początku Kadolan czuła się zadowolona siedząc w ocienionym zakątku i obserwując całą tę fascynującą aktywność, gdyż było to niezwykłe doświadczenie. Teraz jednak zabrakło już cienia. Nie zostało też prawie nic, na czym mogłaby usiąść czy za czym się skryć. Poza, oczywiście, wielbłądami. Obłęd! Inosolan, droga Inosolan! Liściki o północy, przebrania, tajne podziemne przejścia! Niemniej jednak, choć Kade nie przyznałaby się do tego przed nikim poza samą sobą, cały ten nonsens raczej sprawiał jej przyjemność. Niewątpliwie za wszystkim musiała stać królowa Rasha, jeśli jednak bawiło to ją, a także Inos, pomoc w realizacji ich planów – bez względu na to jak wyglądały – nie mogła przynieść szkody. Kadolan miała cały dzień na przemyślenie sprawy i doszła do wniosku, że pomysł zmuszenia Inosolan do poślubienia goblina był kompletnym absurdem. Imperator nigdy by się nie zgodził na tego rodzaju obrzydliwość. Opiekunowie z pewnością byli kulturalnymi ludźmi na poziomie i musieli wiedzieć, że goblinowie to krwiożercze dzikusy. Nigdy nie skazaliby niewinnej dziewczyny na podobny los. Rasha również ucierpiała w rękach okrutnych mężczyzn. Nie, to oczywiście był jakiś podstęp, który miał poprawić jej pozycję przetargową. Nie należało go traktować poważnie. – Hruumm! Kadolan spłoszyła się, usłyszawszy ryk. Spojrzała w górę, w przesłonięte gęstymi brwiami oczy bardzo wysokiego wielbłąda oraz pysk pełen żółtawych zębisk. Przesunęła się wzdłuż muru, czując się jak łódź wiosłowa molestowana przez galeon. Jeśli to bydlę zamierzało zająć miejsce w rogu, nie będzie się z nim spierać. Czarne prześcieradło, w które była owinięta, stanowiło całkiem wygodny strój. Choć miała wrażenie, że rzuca się w nim w oczy, w rzeczywistości efekt musiał być dokładnie odwrotny. Wszystkie kobiety, które widziała, były podobnie odziane. Jednakże od tego stania miała obolałe kostki, a zaduch przyprawiał ją o mdłości. Ponadto jej twarz i dłonie zabarwiono sokiem z jagód. Wskutek tego lepiły się paskudnie. Wydawało się też, że przyciąga więcej much niż zwykle, a tych tu nigdy nie brakowało. – Ciociu! Kadolan odwróciła się i z zaskoczeniem zauważyła, że młoda kobieta stojąca obok niej ma zielone oczy, co było bardzo niezwykłe w... – Inos! Zielone oczy zalśniły. – Obawiam się, że jest pani w błędzie. Jestem pani Hathark, żona Siódmego Zabójcy Lwów. – Och? Cóż, skoro tak mówisz, moja droga. Nowo przybyła popatrzyła na kłębiący się tłum ludzi i wielbłądów. Sprawiało jej to trudność z uwagi na tkaninę osłaniającą jej twarz. Nagle, najwyraźniej upewniwszy się, iż nikt ich nie podsłuchuje, powiedziała cicho: – Oczywiście nadal jesteś moją ciotką, ale przygotowali dla ciebie jakieś nowe imię. Czy miałaś przyjemną podróż? Widać było jedynie oczy Inosolan, zdradzał ją jednak głos. Czuła się winna i pragnęła pocieszenia. – To było nadzwyczaj interesujące doświadczenie, moja droga. – Zawsze pragnęłaś odwiedzić Piastę, prawda? Piastę? To wydawało się bardzo nieprawdopodobne. – Z pewnością. Czy tam właśnie się wybieramy? Inosolan przysunęła się do niej. – Zwrócimy się z apelacją do Czterech! – oznajmiła dramatycznym szeptem. Jej słowa były ledwo słyszalne z uwagi na ryk wielbłądów. – To sympatycznie, moja droga. – Jestem pewna, że podróż na wielbłądzie będzie bardzo kształcąca. Zawsze miałaś ochotę na nich pojeździć prawda? – zapytała z ulgą Inos. – Jestem pewna, że to pragnienie łatwo będzie zaspokoić. – Hmm, tak. – Inos – odezwała się łagodnym tonem Kadolan. – Nie sądzisz chyba, że Jej Sułtańska Mość nic nie wie o tej eskapadzie, prawda? Jej bratanica wzdrygnęła się. – Co masz na myśli? – To, że ona jest czarodziejką. Nic więcej. – Och! – Nie rozmawiałaś z nią na ten temat ani nie widziałaś jej, gdy opuszczałaś pałac, czy... czy coś? – Nie, moja droga. Postępowałam zgodnie z instrukcją. Odbyłam nadzwyczaj ciekawą podróż przez kilka obrzydliwie cuchnących tuneli w towarzystwie garstki przewodników o nader podejrzanym wyglądzie... Ale nie. Zastanawiałam się tylko, w jaki sposób możesz liczyć na to, że przechytrzysz kogoś, kto dysponuje takimi możliwościami jak sułtanka Rasha. To wszystko. – Cóż, mamy pomocników. Sądzę, że uciekłyśmy... uciekniemy. Zmęczyła mnie rola więźnia! Mam zamiar coś zrobić. Odzyskać swoje królestwo! Oho! Zza wielbłąda stojącego u boku Inosolan wychynął wyjątkowo wysoki mężczyzna. W zabrudzonych szatach wyglądał równie anonimowo jak ona. U jego boku wisiał olbrzymi miecz. – Ciociu, czy mogę ci przedstawić mego męża? On jest zabójcą lwów. Jak rozumiem, nie mają oni imion, a jedynie numery. To Siódmy Zabójca Lwów. – Teraz już Piąty – warknął Azak. – Szukam Czwartego. Zdaje mi się, że jest lekko zezowaty. Rozejrzał się wkoło, zaglądając między wielbłądy. – A co pan z nim zrobi, gdy już go znajdzie? – zapytała zaniepokojona Kadolan. Czerwone oczy wielkiego mężczyzny przeszyły ją groźnym spojrzeniem. – Przekonam tego tchórza, by natychmiast pognał do szejka Elkaratha, padł przed nim na twarz i ujawnił wszystkie swe braki i mankamenty, które dotąd ukrywał. Zakłopotana tymi słowami Kadolan zwróciła się z powrotem ku bratanicy. – Czy powiedziałaś „mąż”, moja droga? Wokół zielonych oczu Inosolan pojawił się rumieniec widoczny nawet pod warstwą soku z jagód. – Będziemy oczywiście dzielić ze sobą namiot, ale mogę ci wyjaśnić... – Nikt dotąd – odezwał się głośno sułtan – nie skarżył się, że chrapię! Inosolan spojrzała nerwowo na swą ciotkę. Zachichotała. Kadolan westchnęła. Bez względu na to, jaką bzdurę zaplanowali, oboje młodzi byli niewątpliwie przekonani, że potrafią przechytrzyć czarodziejkę. – Ach! – zawołał nagle Azak triumfalnym tonem. Oddalił się dumnym krokiem i włączył w bijatykę, odpychając na bok ramionami drobniejszych mężczyzn. – Wszystko w porządku, ciociu – odezwała się pośpiesznie Inos. – Naprawdę. Jestem całkowicie bezpieczna w towarzystwie Azaka! Wyjaśnię ci to, gdy tylko będziemy mogły spędzić chwilę sam na sam. On naprawdę zabił lwa. W dniu swych trzynastych urodzin! Tak mi powiedział. – Jestem pewna, że to zrobił. – Możesz mi zaufać. – Jestem pewna, że mogę, moja droga. – Nie zapomniałam o twoim ośmioletnim księciu, jak mu tam było. Nie robię oka do Azaka, daję słowo, że nie! – Nie, moja droga, jestem pewna, że nie robisz. Najwyraźniej Inos nie zauważyła jeszcze, jak patrzył na nią Azak. Karawana w nicość: Krótka jest chwila w pustce znicestwienia, Kiedy pić możesz ze życia strumienia. Gwiazdy już wschodzą, rusza karawana W nicość... i czasu nie masz do stracenia. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§38, 1859) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ VIII MAGICZNE CIENIE 1 Rap pogrążył się w śpiączce. Tętent kopyt uderzających w bruk rozbudził go wystarczająco, by spojrzał za siebie za pomocą dalekowidzenia. Natychmiast obrócił się, aby ujrzeć orszak posuwający się drogą biegnącą wzdłuż nabrzeża. Mężczyzna jadący na przedzie z pewnością był chłopcem stajennym lub przewodnikiem, a cztery osoby podążające za nim, to niewątpliwie, bogaci turyści – na przedzie tłusty, łysiejący mężczyzna, za nim jeszcze tłustsza, przesadnie wystrojona matrona, a na końcu dwie otyłe córki. Jechali na hipogryfach. Nagły przypływ wspomnień błyskawicznie przeniósł jego umysł z powrotem na ponure poddasze, gdzie podczas lodowato mroźnych nocy krasnegarskiej zimy dobroduszny Andor opisywał z obłudną uprzejmością szeroki świat słuchającemu go z szeroko wybałuszonymi oczyma młodemu przyjacielowi. Gdy opowiadał o wizycie Sagorna w Kraju Baśni, twierdząc, że to on sam tam był, wspomniał, że jeździł na hipogryfie. Ze wszystkich niestworzonych historii, jakie powtarzał na tych poświęconych opowiadaniu bajeczek spotkaniach, ta była jedyną, w którą Rap nie chciał uwierzyć. Kochał konie tak bardzo, że brzydził się myśli o potworze będącym w połowie jednym z tych zwierząt. Najwyraźniej jednak hipogryfy istniały naprawdę, a teraz ujrzał je na własne oczy. Wyglądały wspaniale. Jadący na przedzie był czarny jak niebo o północy. Jego głowa i szyja, choć orlich kształtów, były wielkie jak u konia. Dziób przypominał straszliwy bułat. Złociste oczy lśniły srogo. Wyposażone w szpony przednie łapy mogły rozerwać człowieka na połowę. Ich kroki były osobliwie ciche, podczas gdy zakończone kopytami tylne nogi uderzały głośno w kamienie brukowe. Wielkie skrzydła, złożone do tyłu, osłaniały nogi jeźdźca. Pióra lśniły jak gagat. Drugi wierzchowiec miał śnieżnosiwą barwę. Trzy pozostałe były gniadoszami o różnych odcieniach. Zachwycony Rap przymrużył oczy, starając się odegnać przesłaniającą je mgiełkę. Jako konie byłyby to piękne stworzenia, a budzące lęk głowy drapieżnych ptaków czyniły je wręcz cudownymi. Nieświadomie sięgnął swym dalekowidzeniem ku żałobnemu upierzeniu pierwszego wierzchowca i pogłaskał je. Hipogryf nie mógł nic poczuć, Rap jednak wyczuwał strukturę piór – twardych, lecz delikatnych jak jedwab. Niemniej... coś tu było nie w porządku. Zamknął oczy. Dalekowidzenie nadal mówiło mu, że zwierzęta mają pióra i orle dzioby. Grupa zrównała się z nim w swym majestatycznym pochodzie, unosząc się nad rzucanymi przez siebie atramentowymi cieniami. Tubylcy spokojnie zajmowali się własnymi sprawami. Byli przyzwyczajeni do widoku tych wspaniałych piękności. Jednak część przyjezdnych wskazywała na nie palcami i głośno wyrażała zachwyt. Niektórzy wyciągnęli szkicowniki. Rap otworzył oczy. Nadal czuł się zdezorientowany. Te śliczne zwierzęta wyglądały jak hipogryfy. Najwyraźniej jednak jeździło się na nich jak na koniach, spokojnych i dobrze ujeżdżonych. Zauważył, że wszystkie są kobyłami. Nie były to brzydkie hybrydy, jakie sobie wyobrażał. Światło słońca połyskiwało w ich upierzeniu i sierści. Cechowały się pięknem i gracją. Dlaczego więc Rap był tak wytrącony z równowagi? Grupa minęła go, zanim wszystko zrozumiał. Nie potrafił właściwie zajrzeć do wnętrza końskiego umysłu, posiadał jednak wystarczającą ilość empatii, by wyczuć jego emocje i zrozumieć troski. Umiał przywołać większość koni albo odesłać je czy uspokoić. Tego samego potrafił dokonać z psami i bydłem. Z prawie wszystkim, co miało cztery nogi. Każde ze zwierząt wywierało na nim inne wrażenie. Muły i osły nie myślały tak, jak konie, choć różniły się od nich mniej niż owce. Te hipogryfy miały końskie umysły. Myślały jak konie. I uważały się za konie. Ponadto stara szkapa stojąca między dyszlami wózka do rozwożenia piwa również uważała je za konie i obserwowała z zupełnym spokojem. Na osła nie zareagowałaby równie obojętnie. Rap ponownie sięgnął w stronę zwierząt, tym razem nie za pomocą dalekowidzenia. Dotknął końskiej jaźni pierwszego wierzchowca w sposób, w jaki mógłby poklepać go po szyi, lub w jaki zwierzę mogłoby trącić go pyskiem w rękę. Powiedział bezgłośnie cześć. Hipogryf podniósł swą wielką kruczoczarną głowę, by spojrzeć na niego. Cześć – powtórzył Rap. – Jestem tutaj. Hipogryf odwrócił się w jego stronę ze zgrzytem pazurów i stukotem tylnych nóg. Chciał mu okazać przyjaźń, zupełnie jak koń. Parobek siedzący na jego grzbiecie zaklął, pociągnął za wodze i kopnął wierzchowca. Rap powiedział cześć wszystkim hipogryfom. Bogaci turyści nie posiadali takich umiejętności, jak przewodnik. Ich wierzchowce skręciły w stronę Rapa. Córki wrzasnęły. Hipogryfy wzdrygnęły się na ten odgłos, tak jak zrobiłyby to konie. Zatoczyły oczyma i zastrzygły uszami... Jakimi uszami? Skręciły też głowy, jak gdyby dotyk wędzideł sprawiał im ból. Jak wędzidła mogły urazić podobne dzioby? Rap jednak stawał się źródłem zamieszania. Trzy gniade klacze zmierzały w jego stronę, ignorując oszalałe kobiety. Mężczyzna siedzący na siwej kobyle starał się ją opanować tak nieudolnie, że stała się podenerwowana. Zatoczyła żółtymi ślepiami osadzonymi w śnieżnobiałej głowie. Zaczęła opierać się jego kopniakom i szarpaniom za wodze. Dlaczego hipogryfy nie uderzały skrzydłami, gdy były w podobny sposób wyprowadzone z równowagi? Gapie zaczynali już coś zauważać. To było szaleństwo! Wysłał pośpiesznie kojące pożegnania, wspomagając w ten sposób wysiłki rozwścieczonego przewodnika. Hipogryfy uspokoiły się natychmiast i ruszyły w dalszą drogę. Rap ponownie odwrócił się w stronę portu. Na nabrzeżu znowu zapanował porządek. Zbieg zachował się jak szaleniec, wywołując podobne zamieszanie tuż obok siebie, pod samym okiem Obserwatorium. A więc hipogryfy stanowiły kolejne oszustwo? Niewątpliwie wszystkie inne potwory w zoo również były fałszywe. Lipne groźby, które mogły mieć na celu powstrzymanie turystów przed zbytnim oddalaniem się od miasta. Jak długo już to trwało, w imię Bogów? Z pewnością nie tylko stulecia. Tysiąc lat! Emine ze swym Protokołem po prostu uregulował cały proceder i tyle. Może już wtedy jednym z celów jego ustanowienia było ocalenie baśniowców przed całkowitą eksterminacją. Idiota! To właśnie poszukiwana przez niego odpowiedź! Zapomniał o swym panowaniu nad zwierzętami. Wszędzie tu było pełno koni. Rap potrzebował jakiegoś pozostawionego bez dozoru, a potem przywołać go do siebie. Następnie wystarczyłoby wyprząc go, jeśli zjawiłby się z wozem i odjechać, aby ukryć się w dżungli aż do chwili, gdy kostka fauna wydobrzeje. To było łatwe! Mógłby też ukraść gdzieś psa, by chwytał dla niego coś do jedzenia, tak samo jak kiedyś zabrał Pchlarza goblinom! Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? – Pan jest tym, którego nazywają Rapem – powiedziała kobieta. Było to raczej stwierdzenie faktu niż pytanie. – Tak, proszę pani. Do tej pory jej nie zauważył. Siedziała tam, gdzie przedtem Gathmor, na przeciwnym końcu ławki. Jej towarzystwo ucieszyło go jednak znacznie bardziej. Miała na sobie prostą, białą suknię, pozbawioną rękawów i wszelkich ozdób. Była ona jednak świetnie skrojona. Kobieta nosiła też srebrne sandały. Najwyraźniej była bogatą damą i to obdarzoną niemałą urodą. Osłaniała się przed słońcem, kolorowym, biało-czerwono-zielono-błękitnym parasolem, lecz poza tym nie miała na sobie nic barwnego. Żadnych klejnotów czy kwiatów. Obrazu dopełniały czerwone wargi i czarne oczy. Upłynęło sporo czasu, odkąd uśmiechnęła się do niego piękna dziewczyna. Odzyskał dobry wzrok. Ponownie widział świat o wyraźnych konturach. W głowie przestało mu walić, a obrzęk na kostce... Niech Dobro ma mnie w swej opiece! – Czuje się już pan lepiej? Właściwie to nie było pytanie. Ładnie utrzymane, białe zęby. – Tak, proszę pani. Dziękuję. Zmarszczyła nieznacznie brwi. Jej śliczna twarz, pociągła i delikatna, budziła zachwyt. Kobieta miała cudowną cerę, znacznie lepszą niż większość impów. Jej ciemne włosy były upięte w ciasny kok. Musiała być czarodziejką. – Wie pan, to był paskudny wstrząs mózgu. A pańska kostka była złamana. Jak, u licha, zdołał pan zajść tak daleko? – Nie wiem, proszę pani. Potrząsnęła z wyrzutem głową, potem jednak uśmiechnęła się ponownie. Ów uśmiech przywodził na myśl radosne kuranty dzwonów. – No więc, chcę usłyszeć całą opowieść. – Od czego mam zacząć, proszę pani? Emanowała takim samym spokojem jak król Holindarn i jego siostra. Rozkazy wydawała tak naturalnie i z taką godnością, że osoba, której rozkazywano, nie czuła się gorsza czy dotknięta. Kiedy ostatnio widział Inos, zauważył u niej przejawy takiego sposobu bycia. Czarodziejka musiała wykonywać swe obowiązki, w których skład wchodziło rozkazywanie. Do zadań Rapa należało ich wykonywanie. Byli sobie równi. Oboje po prostu robili swoje. – Od początku, oczywiście – odparła. – Nie, potraktowałby to pan zbyt dosłownie. Spróbuję najpierw zadać kilka pytań. Czy jest panu wygodnie? Skinął ze smutkiem głową. Pomyślał, że był szczęśliwszy, zanim rozjaśniła mu w głowie. Och, w jaką kabałę się wpakował! Fizycznie jednak czuł się dobrze. Mógłby śpiewać i tańczyć, gdyby tego właśnie zapragnęła. – Chcę poznać prawdę o impie – stwierdziła. – Zgubiliśmy go, gdy zaprzestał swych kradzieży. Używał jakiejś mocy innego rodzaju, bardzo potężnej, lecz tak krótko, że nie byłam w stanie go zlokalizować. Małego Kurczaka poznałam. Doznał silnego wstrząsu, ale wróci do siebie. – Wstrząsu, proszę pani? – Czy chciałby pan zostać przeszyty mieczem? – Nie, proszę pani. Niech pani tego nie robi! – Rapa zdumiała własna reakcja. – Cieszę się! Naprawdę się cieszę! Myślałem, że żołnierze go zabili. Wzruszyła ramionami. – Przybyłam zanim wykrwawił się do reszty. Było już jednak za późno, by ocalić trzech legionistów. Było coś zabawnego w myśli, że jeden młody goblin zabił trzech uzbrojonych imperialnych żołnierzy i poranił nie wiadomo ilu dalszych, których czarodziejka uzdrowiła. – Z radością słyszę, że ocalał, proszę pani. Nie powinienem tak tego odbierać, bo on mnie nienawidzi, ale cieszę się, że znowu zobaczę jego obrzydliwą gębę. – Zobaczy pan. Proszę mi opowiedzieć o impie. – O Thinalu? To długa historia! Rap oparł łokcie na kolanach i spojrzał wściekle spode łba na port, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o bandzie Thinala. Rozpocznie od tego, jak Sagorn złożył wizytę królowi, co znaczyło, że musi opowiedzieć o Krasnegarze, a potem Jalon... i Andor... i Darad... Gdy już zaczął, mówił bardzo szybko, szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Klepał słowa, nie wahając się ani razu. Wydobywał całą opowieść z pamięci niczym gładki sznur. Jedno wydarzenie za drugim układało się w logiczną całość. Nie musiał się ani razu dłużej zastanawiać. Poczuł niejasną wdzięczność za parasol, który trzymał w dłoni. Był podobny do tego, który należał do pani, Rap nie miał jednak pojęcia skąd się wziął ani kiedy mu go dała. Jeszcze bardziej był jej wdzięczny za dzbanek zimnego, cytrynowego kordiału, choć chwili jego otrzymania również sobie nie przypominał. Co kilka minut przerywał i wypijał trochę płynu, lecz dzbanek jakoś nie chciał się opróżnić. W wolnych chwilach zadawał sobie pytanie, jak to jest, gdy włada się podobną magią. Miał jednak niewiele czasu na myślenie o czymkolwiek poza swą opowieścią. Zanim zdążył przełknąć napój, jego język ponownie zaczynał gnać na oślep, tak szybko, że Rap zastanawiał się, w jaki sposób czarodziejka może zrozumieć choć jedno słowo. Przerwała mu tylko raz, by zażądać więcej szczegółów na temat wydarzeń w wiosce baśniowców. Koniec! Pociągnął spory łyk i czekał pełen nadziei, że powie mu, iż jest usatysfakcjonowana. Cienie przemieściły się. Bolała go szczęka. Pani jednak nie wyglądała na usatysfakcjonowaną. Wpatrywała się w swe dłonie i przygryzała wargę. Jej oczy osłaniały długie rzęsy. – Jest pan dobrym człowiekiem, panie Rapie. Zdumiony Rap pociągnął następny łyk. Zamrugała powiekami. – Przeprosiłabym pana, gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Wynagrodziłabym to panu, gdybym była w stanie. Mogę jedynie zapewnić, że nigdy bym tego panu nie zrobiła, gdybym... gdyby to nie było konieczne. – Czego by pani nie zrobiła? – Nie wprowadziłabym pana w trans prawdy. Pozwolę panu wyjść z niego powoli, żeby uniknąć ataku. Rap zachichotał. – Powinienem być zaniepokojony, prawda? Pani jest czarodziejką! Westchnęła. – Tak, przyznaję. Pan również dysponuje nadprzyrodzoną mocą, prawda? Nie musisz odpowiadać na to pytanie – odezwał się głos w jego głowie. – Zaprzecz. Ona nie potrafi stwierdzić czy kłamiesz. Wyleczyła mu kostkę oraz guz na głowie. Ale Rap nie lubił nikogo okłamywać. Zwłaszcza pięknych kobiet. – Tak, proszę pani. Otworzyła szeroko oczy. – Ile słów? – Tylko jedno. – Jedno, a już potrafi pan panować nad zwierzętami? I ludźmi? – Nie, tylko nad zwierzętami. Mam też dalekowidzenie. – Nadprzyrodzony geniusz w dwóch manifestacjach? – coś ją zaskoczyło. – Ale słów nie można wykryć za pomocą magii. Trans prawdy nie powinien tu zadziałać. Dlaczego mi pan o tym powiedział? – Zdradziłem się już przedtem, prawda? Usłyszała to pani czy wyczuła? – Panowanie tak, ale nie dalekowidzenie. Nawet najpotężniejsi czarodzieje mają trudności z wykryciem użycia jednej ze zdolności widzenia. Gdy tylko jednak zaczął pan zabawę z hipogryfami, mieliśmy pana jak na widelcu. Uśmiechnęła się żartobliwie, zapraszając go do wygłoszenia komentarza. – Do tego właśnie służą? Jako pułapki na czarodziejów? Skinęła głową, rozbawiona. – Wątpię, by kiedykolwiek złapano na nie zwykłego geniusza, ale magowie i czarodzieje nigdy nie potrafią się oprzeć widokowi potworów. Nawet adepci czasem się zdradzają. Nigdy jednak nie słyszałam, by ktoś po prostu się przyznał. Pańska prawdomówność może przysporzyć panu kłopotów. – A w tej chwili ich nie mam? – No tak, ma pan. Przy okazji – jestem Oothiana, wierny i zaufany prokonsul Jego Imperatorskiej Mości w Kraju Baśni. Rap zerwał się na nogi i pokłonił. Poczuł się jednak bardzo głupio, stojąc tak z parasolem w dłoni, usiadł więc z powrotem. Prokonsul był bardzo ważną osobą, zastępcą imperatora. Oothiana wydawała się o wiele za młoda na takie stanowisko. Oczywiście miała kilka lat więcej niż Inos, która była królową, ale to co innego. Uniosła głowę i popatrzyła na niego smutno czarnymi oczyma. Ich widok zaparł mu dech w piersiach. – Pańska opowieść jest fascynująca, panie Rapie. Kłopot w tym, że nie trzyma się kupy. Obaj z Thinalem przeszliście przez zaklętą wnękę w ślad za goblinem. Ale zaklęte wnęki nie funkcjonują w ten sposób. Jak sądzę mogła być ona połączona z magicznym portalem, ale taki portal musi chyba być nastawiony na ściśle określone miejsce. – Jej doskonałe czoło zmarszczyło się lekko. Rap nie zdołał dostrzec na obliczu czarodziejki ani jednego piega czy znamienia, które mąciłyby perfekcję jej wyglądu. – Przypuszczam, że to nie jest możliwe. Zapytam. Z pewnością jednak powiedział mi pan to, co uważa za prawdę, muszę więc założyć, że ktoś umieścił w pańskim umyśle fałsz. – Ponownie przygryzła wargę. – Obawiam się, że znam kogoś, kto spróbuje to z pana wyciągnąć. Rapa ogarnęło przerażenie. – Nie okłamałem pani! Powiedziałem wszystko, co wiem o Thinalu i sekwencjonistach. Jej nagły uśmiech był piękną jutrzenką po burzliwej nocy. – Nie zadałam panu odpowiedniego pytania, zgadza się? No więc, czy wie pan, w jaki sposób znalazł się w Kraju Baśni? – Tak, proszę pani. Wysłała mnie tu Jasna Woda. Kolory odpłynęły z twarzy Oothiany jak z kwiatu porażonego morderczym tchnieniem mrozu. – Proszę mi powiedzieć co pan wie o Jasnej Wodzie! – rozkazała po dłuższej chwili. – Ona jest czarownicą północy, jedną z czwórki opiekunów... Język Rapa wznowił swój galop. Tym razem opowieść była krótsza, gdyż czarodziejka sporo już wiedziała i mógł to wszystko opuścić. Skończywszy, pociągnął kolejny łyk z tego niewyczerpalnego, wiecznie chłodnego dzbanka. Ta druga historia nie spodobała się pani w najmniejszym stopniu. Wydawało się, że bardzo ją zaniepokoiła. Oothiana oparła sobie na kolanach rączkę parasola i zaczęła kręcić nią leniwie w obie strony. Używała jej jako zabawki, a nie ochrony przed słońcem. Najwyraźniej w ogóle o niej nie myślała. – Nie rozegrałam tego dobrze – mruknęła. – Słucham? – Nigdy nie przypuszczałam, że jeden z trzech zdobędzie się na podobne zuchwalstwo. Czystą, niczym nie skrępowaną bezczelność... Jak mogłam to przewidzieć? Przerwała i odwróciła się, by spojrzeć w stronę lądu. Rap zdał sobie sprawę, że zbliżają się legioniści. Biegli drogą wiodącą wzdłuż nabrzeża. Tłum pierzchał, by ustąpić im miejsca. Rap wiedział, że powinien się czuć zaniepokojony, zachował jednak spokój czy to ze względu na rzucony przez nią czar, czy też dlatego, że przebywał w jej towarzystwie, a ona była zastępczynią imperatora. Tak przynajmniej twierdziła. Żołnierze biegli dwójkami, jeden za drugim. Wszyscy objuczeni byli pełnymi zbrojami oraz nieporęcznymi plecakami, na których szczycie spoczywały oskardy i topory. Dźwigali też po trzy oszczepy oraz miecze i tarcze. Musiało to być straszliwe obciążenie. Tempo również było potworne, zwłaszcza w tym upale. Gdy przemknęli obok niego drugą stroną szerokiej ulicy, Rap widział z bliska ich zlane potem oblicza. Jeden czy dwóch chwiało się na nogach. Oczy wyłaziły im z orbit. Twarze mieli szkarłatne. Zwrócił się w stronę pani, która przyglądała się temu orszakowi z wyrazem niesmaku na twarzy. – Kara? – Po części. Czy to sprawiedliwe? Nie, oczywiście, że nie. Niemniej jeżeli dwustu ludzi nie zdołało aresztować trzech młodocianych włóczęgów, trzeba ich, rzecz jasna, ukarać. Skrzywiła twarz jeszcze bardziej i odwróciła wzrok. Stukot butów oraz pobrzękiwanie zbroi milkły stopniowo w oddali. Rap czuł się zakłopotany i zdziwiony. – Przybyliście przed świtem – odezwała się Oothiana. Ponownie zaczęła się uśmiechać, jak gdyby nic nie przerwało ich rozmowy. – To tłumaczy, dlaczego nikt z nas nie wyczuł fal – przerwała. Rap odnosił dziwne wrażenie, że właściwie nie mówi do niego, lecz szuka możliwych usprawiedliwień. Czego mogła się bać czarodziejka, która była również prokonsulem prowincji Imperium? Oothiana zapewne była bardzo sympatyczną osobą, kiedy nie sprawowała rządów ani nie rzucała czarów. Być może nie była tak młoda czy pełna wdzięku, jak na to wyglądała w swej prostej, białej szacie i srebrnych sandałach, Rap jednak w jakiś sposób wyczuwał, że jest w niej wiele autentycznego. Z pewnością jej sposób zachowania. Czarodziejka Rasha wydawała się o wiele piękniejsza i bardziej zmysłowa. Omal nie doprowadziła go do obłędu. Trawiony miłością do niej – no dobra, żądzą – zrobiłby wszystko, by ją zadowolić, ani przez chwilę jednak nie sądził, że mógłby ją polubić. – Pierwszym sygnałem waszej obecności – ciągnęła pani – był śmiertelny krzyk baśniowca. Potem nastąpiło parę tych szybkich trzasków. Teraz wiem, że sygnalizowały działanie zaklęcia sekwencyjnego, trwały jednak zbyt krótko, by je wytropić. Z pewnością właśnie dzięki temu pański grupowy przyjaciel zdołał tak długo zachować niezależność. Ten czar to musi być piękna robota. Gdy wreszcie udało mi się was zlokalizować, wyglądaliście na całkiem nieszkodliwych. Pomyślałam, że trzech młodych przemytników zostało rozbitkami. On jednak był podejrzliwy. Jak zawsze. Kazał was obserwować, żeby się przekonać, co zrobicie. Przyszliście tutaj, do Milfloru. – Kto... Młody krasnolud oczywiście! Rap nie dokończył pytania, nie chcąc usłyszeć potwierdzenia swego domysłu. O, Bogowie! Oothiana westchnęła. – Nie wiedzieliśmy, którego z was pobłogosławił baśniowiec, wyczuwaliśmy jednak kradzieże, gdy zbliżyliście się do miasta. Naprawdę zabawnie było to obserwować. Rap wstrzymał oddech. Spodziewał się, że zaraz usłyszy coś o trollach. Tak się jednak nie stało. – Nie przypuszczaliśmy, że okażą się, iż wszyscy trzej posiadacie moc! Pochwyciliśmy jednak goblina, a teraz złapałam pana. Zostaje tylko grupa. Nie zdoła... nie zdołają zbyt długo ukrywać się przed nami. Postarzały uczony albo młody, przystojny bawidamek sprawiający wrażenie bogatego? – Albo minstrel, proszę pani, ale nie sądzę, by to było zbyt prawdopodobne, gdyż pozostali nie dowierzają jego rozsądkowi. Albo wielki joutański wojownik, ale jemu potrzebny byłby doktor, bo... – Panie Rapie – przerwała mu smutnym głosem. – Proszę przestać! Kiedy pan otrzeźwieje, znienawidzi pan siebie. Chodźmy już. Podniosła się i położyła parasol na ławce. Otrzeźwieje? Nigdy w życiu nie myślał trzeźwiej. A do tego chciał tylko jej pomóc! Czując się lekko urażony, Rap również się podniósł, położył swój parasol obok pozostawionego przez nią, tuż przy dzbanku z lemoniadą. Po chwili obejrzał się i zobaczył, że ławka jest pusta. 2 Kobieta była wysoka, jak na impijkę, lecz Rap przewyższał ją wzrostem. Szedł u jej prawego boku, trzymając się na długość dłoni z tyłu, ponieważ wydawało mu się to oznaką szacunku. Przez cały czas zastanawiał się czy robi to z własnej woli, czy też dlatego, że ona sprawiła, by tego pragnął, a także jaka to różnica. Co właściwie znaczyło wyrażenie „wpłynąć na kogoś”? Gdy Oothiana posuwała się wzdłuż nabrzeża, sprawiała wrażenie w cudowny sposób świeżej, podczas gdy pozostali z trudem znosili tropikalne słońce. Wyglądało na to, że nikt nie zauważa jej przejścia, lecz nigdy nie popychano jej ani nie musiała przeciskać się przez tłum. Rap zastanawiał się, czy otacza ją jakaś czarodziejska aura niskiego stopnia. Albo coś. Obok nich ponownie przemknęła kolumna obciążonych legionistów. Nadal posuwali się biegiem, lecz dowodził już nimi nowy setnik. Wydawało się, że są mniej liczni niż uprzednio. Wielu poruszało się też chwiejnym krokiem ludzi, którzy za chwilę mieli osunąć się na ziemię. Gapie spoglądali w ślad za nimi z wyrazem pogardy i oszołomienia na twarzach. – Co stanie się z tymi, którzy padną? – zapytał zuchwale Rap. Oothiana nie spuszczała oczu z bruku. – Na tym właśnie polega kara. Pierwszych dwudziestu zostanie straconych. – Co! To barbarzyństwo! Czy to nie byli po prostu zwykli, niemagiczni żołnierze, którzy robili co mogli? Przeciwko magii? Jak w takim razie wyglądała kara dla złodziei, włóczęgów i morderców? – Krasnoludowie znajdują przyjemność w okrucieństwie? Jak goblinowie? – krzyczał. Zachowywał się głupio, z pewnością jednak nie miał zbyt wiele do stracenia. Potrząsnęła głową, nie podnosząc wzroku. – Nie. Kara ma znaczenie uboczne. Liczy się przykład. Przykład? Z jakiegoś powodu ta bezlitosna logika sprawiała, że okrucieństwo wydawało się jeszcze straszliwsze. Najwyraźniej jednak prokonsul również tego nie pochwalała. – Przepraszam – mruknął. – To nie pani pomysł, prawda? Spojrzała na niego z ukosa. – Nie. Widzę, że wprost pęka pan od chęci zadawania pytań. Proszę pytać. Jeśli to tylko będzie możliwe, odpowiem. – Bardzo pani dziękuję. Zastanawiałem się... ci ludzie, których zabił goblin? Czy to była zemsta? Magiczna sprawiedliwość? Oothiana zrobiła zdziwioną minę. – O co panu chodzi? – Czy to byli ci, którzy zamordowali baśniowców w wiosce? Czy... hmm... moc Małego Kurczaka oszukała ich? – Och, nie! Słowa nie działają w ten sposób. A człowiek, który to uczynił... ukarano go. Jej słowa przepełniało głębokie uczucie. Oothiana szybko zmieniła temat. – Nie spytał pan, co pana czeka. – Chyba potrafię się tego domyślić. To nie jest pogoda, prawda? – Co takiego? – Matka Unonini opowiadała mi o Czterech. Jotuńscy piraci, imperialne legiony, smoki... powiedziała jednak, że prerogatywą Zachodu jest pogoda. To nieprawda, zgadza się? – Nie, to nie pogoda. To jest tutaj, w Kraju Baśni. Wie pan, co to takiego. To... Uwagę prokonsul odwróciła ściana, która eksplodowała tuż przed nią. Milflorskie tawerny były kruchymi, przewiewnymi budynkami, tak samo jak domy mieszkalne. Jedna z nich zawaliła się właśnie. Wypadła z niej tocząca się kula złożona z czterech albo pięciu impów i dwóch czy trzech jotnarów. Hałas wzmógł się wyraźnie, gdy z ruin wybiegli dalsi goście poszukujący miejsca na bójkę. Wymachiwali meblami i rzucali się w sam środek burdy. Prokonsul wzruszyła cudnymi ramionami i ominęła walczących. Szła dalej w milczeniu, aż Rap zaczął się zastanawiać, czy jej nie obraził. Wreszcie jednak odezwała się. – To wielkie zło i absolutnie nie sposób go powstrzymać. Zachód zawsze jest najpotężniejszy z Czterech, panie Rapie. Protokół mówi, że gdy umiera opiekun, pozostali trzej mają wyznaczyć jego następcę, czarownika albo czarownicę. Rzecz jasna, bardzo silny kandydat może sam się mianować, tak jak uczynił to Zinixo, z reguły jednak opróżniony tron zajmuje się drogą wyborów. Wyjątek stanowi Zachód. Gdy zwalnia się czerwony tron, zajmuje go najsilniejszy z trzech, pozostawiając swój dotychczasowy stolec nowemu opiekunowi. Rozumie pan? – Tak, proszę pani. Ale tym razem tak się nie stało? – Nie. Ag-An padła nagle martwa, a Zinixo został czarownikiem. Zabójstwa pozostałych trzech nie są rzadkością, ale w przypadku Zachodu udało się to jedynie jakieś sześć czy siedem razy od czasów Emine’a. Siła Zachodu wywodzi się oczywiście z jego prerogatywy, choć w tym przypadku jest on sam z siebie nadzwyczaj potężnym czarodziejem. Mijali teraz statki. Tak jak mówił Thinal, większość z nich stanowiły galery, było tam też jednak kilka barek i jednostek kupieckich, a także większych, niezgrabnych łajb o łacińskim ożaglowaniu. Żaden z tych typów nigdy nie zawijał do Krasnegaru. Rap patrzyłby na nie z przyjemnością, gdyby nie fakt, że jego uwagę bardziej zaprzątała zbliżająca się śmierć. – Sam z siebie, proszę pani? Oothiana nadal nie rozglądała się wokół. – Możliwe, że Zinixo to najpotężniejszy czarodziej od czasów Is-an-oka albo nawet Thraine’a. Ag-An nie była słabą czarownicą, a mimo to w pojedynkę załatwił i ją i dwóch strzegących jej czcicieli. Południe i Wschód nie chcieli, by Kraj Baśni wpadł w ręce kogoś nieznanego, spróbowali więc natychmiast go wyeliminować. Zmiażdżył ich jak purchawki. Ponownie rozmowa została przerwana. Tuzin pijanych, półnagich jotnarów biegł drogą na chwiejnych nogach, ramię przy ramieniu. Ryczeli sprośną piosenkę i wymachiwali maczugami, które wyglądały na stołowe nogi, zmuszając wszystkich przechodniów do cofnięcia się. Rap oczekiwał, że Oothiana wezwie żołnierzy, wydawało się jednak, że niemal nie zauważyła tego zakłócenia porządku publicznego. Zanim banda zdążyła do niej dotrzeć, wszyscy nagle skręcili w lewo. Rycząc z radości szereg wpadł chwiejnym krokiem do tawerny. Tłum gapiów rozproszył się z pomrukiem niezadowolenia. Droga była wolna. Czarodziejka nawet na chwilę nie wypadła z rytmu. – Obecnie – ciągnęła – krasnolud jest już oczywiście nie do ruszenia. Będzie zajmował czerwony tron przez stulecia. Jedynie pozostali działający wspólnie mieliby szansę go zabić, a to oznaczałoby walną bitwę. Zinixo mógłby ją nawet wygrać. – Prerogatywą Zachodu są zasoby magii – stwierdził Rap. – A więc teraz zna już setki słów? – Nie. To nie działa w ten sposób. Cztery stanowią górną granicę. Niemniej na każdego czarodzieja drugi, silniejszy może rzucić zaklęcie lojalności. Wtedy staje się on jego czcicielem, pomocnikiem. Robią to wszyscy czarownicy i czarownice, ale pozostali muszą polować na ludzi, którzy już znają słowa. Zachód dysponuje ich niezawodnym zapasem. One pochodzą właśnie stąd. – Jeden baśniowiec, jedno słowo? Skinęła głową. – Och, więc pani... Przepraszam panią. Uniosła ku niemu swe przepiękne oczy. Rap ze zdumieniem zauważył, jak cudownie błyszczą. – Tak jest, ja. Chcę, żeby się pan o tym dowiedział, nawet jeśli nie potrafi pan tego w pełni zrozumieć. Nie mogę nic na to poradzić, panie Rapie. Mówię to wszystko dlatego, że nie ma to znaczenia, a zasługuje pan, by poznać przyczynę swych cierpień. Gdyby jednak mogło to w jakikolwiek sposób zaszkodzić interesom mojego pana, nie potrafiłabym tego zrobić. Nie mogę okazać choćby najmniejszej nielojalności i muszę wykonać każdy rozkaz, jaki mi wyda. Gdyby nakazał mi się zabić, zrobiłabym to. Nie mogę go zdradzić. – Ale nie lubi go pani? – zapytał Rap. – Krasnoludowie – odparła ostrożnie – są z reguły skąpi, podejrzliwi i zachłanni. – Czy nie mógłby sprawić, by go pani polubiła? Oothiana przez chwilę maszerowała w milczeniu. – Z łatwością. – Jej głos brzmiał bardzo cicho. – Czy byłoby to łaskawsze? Jutro mnie pan znienawidzi, panie Rapie. On jednak zostawia moim myślom wolność. Chyba dlatego, że ceni rady. Albo po prostu chce się przekonać, czy czegoś nie knuję. Nie ufa lojalności czy to nadprzyrodzonej, czy autentycznej. Pańskie słowo jest cenne, a mój pan nakazał mi, bym je dla niego zdobyła. Muszę więc zrobić, co mi polecił, choć tego nienawidzę. – I Thinala, kiedy już ich złapiecie, oraz Małego Kurczaka. – Zwłaszcza Małego Kurczaka. Trzy słowa? Czarownik mógł ich zmusić do podzielenia się nimi. W ten sposób otrzymałby trzech magów. Potem może zabiliby dwóch i miałby jednego, silniejszego maga. Gdyby dodał jeszcze jedno słowo, zdobyłby czarodzieja-niewolnika... – A więc mam zostać niewolnikiem? Przygryzła wargę perłowymi zębami. – Sprawa wygląda gorzej! Jest bardziej prawdopodobne, że wydusi z pana słowo, by przekazać je komuś innemu. Nawet gdyby był mu do czegoś potrzebny faun... Proszę mi wybaczyć, ale nie jest pan typowym faunem. Jest pan za duży. Rap zadrżał, mimo upału. – Ale mógłby sprawić, żebym wyglądał jak ktokolwiek, prawda? Imp, krasnolud czy nawet elf? – Tak jest, mógłby. Ale inny czarodziej dostrzegłby rzucone na pana zaklęcie. Rozumienie pan, to już byłyby dwa, a tak się składa, że tego rodzaju urok, czar zmieniający wygląd, bardzo rzuca się w oczy. Zaklęcie lojalności znacznie trudniej wykryć. Niestety. Niestety! – A więc powiem moje słowo, a potem umrę? – To może nie nastąpić natychmiast – odparła, nie spoglądając na niego. – Możliwe, że jeszcze nie przez pewien czas. Teraz jednak muszę zabrać pana do więzienia i spodziewam się, że tam pan pozostanie. Ponownie przez chwilę szli w milczeniu. Pani wpatrywała się w ziemię, nie zważając na beczkowozy i handlarzy przewożących swe towary na statki. Teraz, gdy Rap odzyskał daleko widzenie, ignorowanie statków przychodziło mu z trudnością. Jotuńska część jego natury zawsze się nimi interesowała. Jedna z galer z pewnością była Tancerzem Burzy Gathmora. Miał jednak wkrótce umrzeć, tu w Kraju Baśni, a to znaczyło, że statki nie miały znaczenia. Magia mogła jednak je mieć. – A więc skrzyżowanie fauna z jotunnem nie przyda mu się zbytnio. W jaki sposób decyduje, kogo awansować? Popatrzyła na niego dziwnie. – Myśli pan jasno, panie Rapie. Tak, ma z tym kłopot, gdyż zawsze istnieje niewielka szansa, że stworzy czarodzieja potężniejszego od siebie. Dlatego właśnie powiedziałam, że może pan pożyć jeszcze przez pewien czas, zanim się zdecyduje. W celi? – Mały Kurczak... Dlaczego baśnióweczka to zrobiła? To znaczy, dlaczego umarła? Oothiana zawahała się. – Będę musiała nałożyć na pana zakaz, skoro wszystko to panu mówię. Poznaje pan ściśle strzeżone tajemnice! – Nic nie szkodzi, proszę pani. Nie wiem zresztą dlaczego zdradza mi pani to wszystko. Ale jestem za to wdzięczny! – dodał pośpiesznie. Przez twarz czarodziejki przemknął kolejny z jej drobnych, smutnych uśmiechów. – Być może dlatego, że przyjemnie jest dla odmiany porozmawiać z uczciwym człowiekiem. Rap odwrócił pośpiesznie twarz. Odniósł wrażenie, że Oothiana nie żartowała. – Tędy – wskazała, po czym przeszła na drugą stronę drogi, która w tym miejscu się rozgałęziała. Lewa odnoga biegła dalej wzdłuż nabrzeża i miejsc do cumowania, a prawa wspinała się na wzgórza. Rap wyczuwał bardzo blisko już osłonę otaczającą pałac. Na tle nieba, nadal wyraźnie widoczne, rysowały się kontury dachu oraz górnego piętra. Obserwatorium, tworzące złowieszcze, wszystko widzące oko, które lśniło jasno w promieniach słońca zachodzącego nad leżącym na lądzie miastem. – To, co dziewczynka powiedziała goblinowi, było jej imieniem. Wydaje się, że baśniowcy jako jedyni spośród wszystkich ludów Pandemii nie władają żadną magią, lecz za to rodzą się znając swe imiona i umierają, jeśli kiedykolwiek wypowiedzą je na głos. – Ale dlaczego? – wykrzyknął Rap. Nagle poczuł się bardzo głupio. Może jeszcze ją zapytasz dlaczego niebo nie jest niebieskie, tępaku! Tak po prostu Bogowie urządzili świat. Oothiana jednak nie uznała tego pytania za głupie. – Nikt nie wie tego na pewno. Mój pan mówi – a proszę pamiętać, że on jest bardzo potężnym i mądrym czarodziejem – podejrzewa, że słowo nie jest w rzeczywistości imieniem baśniowca. Jaki byłby pożytek z imienia, którego nigdy nie można używać? Sądzi, że to raczej nazwy żywiołaków, swojego rodzaju duchów opiekuńczych... Ach! Rap wreszcie natrafił na coś zrozumiałego w szaleństwie, jakim była magia. – Przyznaje jednak, że nawet on jedynie zgaduje – zakończyła Oothiana. Na wprost przed nimi droga dobiegała do wysokiej ściany z ostro zakończonych belek oraz imponującej bramy, na której szczycie widniała czteroramienna gwiazda imperatora. Ta palisada była w znacznie lepszym stanie niż nędzna ruina otaczająca miasto. Stanowiła ona również nadprzyrodzoną barierę całkowicie blokującą daleko widzenie. Za łukiem bramy znajdowały się drzewa i kwiaty widoczne jedynie dla oczu. Jego szansa na zadawanie pytań mogła dobiegać końca. Zaczął już planować następne, lecz prokonsul ubiegła go. – Dlaczego baśniowiec miałby komukolwiek zdradzić swe prawdziwe imię? Istnieją dwa powody, panie Rapie. Pierwszym jest fakt, że życie może się niekiedy stać mniej przyjemną alternatywą. Dotkliwy ból stosowany przez odpowiednio długo każdego złamie. Może wpłynąć na człowieka jeszcze szybciej, gdy podda się cierpieniom jego najbliższych. Pomijając imiona, baśniowcy są takimi samymi ludźmi, jak impowie, faunowie czy jotnarowie. Nie lubią się przyglądać, gdy cierpią ich dzieci. Rap przypomniał sobie ślady krwi, które Mały Kurczak odkrył w chacie baśniowców. Tego, kto to zrobił, ukarano. W jaki sposób? Dlaczego? Rap zadrżał. – A drugi powód, proszę pani? – To wielka tajemnica. Niekiedy, choć rzadko, baśniowcy zdradzają swe imiona pewnym osobom, jak to się stało w przypadku pańskiego gobliniego przyjaciela. O co dokładnie zapytała go dziewczynka? – Wszystkim nam zadała to samo pytanie. Co jest naszym marzeniem. Przy bramie wartownicy ustawili się w szereg, stawali na baczność i wyciągnęli miecze, by przywitać prokonsula. Klingi lśniły wystarczająco jasno, by sprawić ból oczom tego, kto na nie patrzył. – Większość ludzi nie wie, czego właściwie chce od życia, panie Rapie. Wszyscy uważamy, że to wiemy, często jednak oszukujemy samych siebie w taki czy inny sposób. Wydaje nam się, że chcemy wesprzeć jakąś sprawę, podczas gdy potajemnie marzymy jedynie o władzy. Sądzimy, że kochamy, a w rzeczywistości czujemy żądzę. Pragniemy zemsty, a nazywamy ją sprawiedliwością. Naszym kłamstwom nie ma końca. Najwyraźniej baśniowcy zawsze potrafią to przejrzeć. Na tym polega ciążąca na nich klątwa, gdyż jeśli któryś z nich napotka kogoś, kto posiada jasny, nieodparty i niezachwiany cel, jest zmuszony – również nieodparcie – do zdradzenia mu swego tajemnego, nadprzyrodzonego imienia. Pan i imp najwyraźniej nie macie podobnego celu. Nie wiecie, do czego naprawdę dążycie. Goblin niewątpliwie wie o tym. – Powiedział jej, że chce mnie zabić! – A więc to wszystko, czego pragnie od życia. Z chęcią umarłby, żeby osiągnąć tę satysfakcję. Baśnióweczka dostrzegła to. Nie miało znaczenia czy aprobowała ów cel, czy też nie. Nie mogła uwolnić się od wiążącego ją przymusu. Powiedziała mu swe imię i w ten sposób otrzymał słowo mocy, mające mu pomóc w osiągnięciu jego celu. – Ale – sprzeciwił się Rap. – Ja jej zdradziłem... – W takim razie kłamał pan. Jestem pewna, że nieświadomie. Albo nie chce pan tego wystarczająco mocno, albo w rzeczywistości pragnie pan czegoś innego. Ona znała pańskie serce lepiej od pana. To jest jedyna moc baśniowców, a zarazem ich przekleństwo. Niech pan zachowa przez chwilę ciszę. Zanim dotarła do straży honorowej stojącej teraz po obu stronach bramy, zatrzymała się. Dowódca wystąpił naprzód i zasalutował pustemu miejscu znajdującemu się o kilka kroków przed nią. Odczekał chwilę, po czym odpowiedział zgodnie z rytuałem i znowu zaczął czekać. Zdziwiony. Rap spojrzał przelotnie na Oothianę. Ta uśmiechała się filuternie, obserwując ów farsowy występ. Najwyraźniej legioniści widzieli u boku pani gubernator liczną eskortę. Dziwna ceremonia trwała przez kilka chwil, wreszcie jednak wyimaginowany oddział uzyskał formalne zezwolenie na przejście i Oothiana ruszyła przed siebie. Jej skromny więzień wlókł się obok. Salutujący sztywno żołnierze oddali mu identyczne honory. Zastanowił się, czy jedzie w niewidzialnej karecie ciągniętej przez urojone konie. Gdy Rap przechodził pod imperialną gwiazdą, zniknął nadprzyrodzony widok miasta i portu. Przed jego daleko widzeniem otworzyły się tereny pałacowe. Zaskoczyły go one. Drzewa i nierówności powierzchni stoku wykorzystano sprytnie do ukrycia znacznie większej liczby budynków, niż się tego spodziewał. Większość z nich stanowiły niskie, drewniane domy, z szeroko otwartymi drzwiami i oknami, co było możliwe w łagodnym klimacie. Rozpoznał w pobliżu stajnie i budynki koszarowe, a na wyższych poziomach wspaniałe rezydencje. To był pałac-ogród, znacznie milszy od posępnego zamczyska Holindarna w Krasnegarze czy odpychającej impijskiej fortecy w Pondague, którą dostrzegł z oddali, kiedy tropił Inos. Gdy minęli zakręt i zniknęli z pola widzenia znajdujących się pod wpływem czaru strażników, Oothiana zaczęła się śmiać. Odwrócił się w jej stronę zaskoczony. – Ubóstwiam to robić! – oznajmiła. Uśmiechnęła się. Nagle przestała być wielką panią. Miał przed sobą ładną dziewczynę, niewiele starszą od siebie. Dzieliła się z nim uciechą z dziecinnego figla, jaki przed chwilą spłatała. Nie była oczywiście tak piękna jak Inos, niemniej całkiem ładna. – Ponieważ tak długo ukrywałam swe moce – stwierdziła. – Cieszę się tym, że mogę swobodnie z nich korzystać. – To znaczy, używać czarów? – Tak. To jednak była tylko magia i to skromna, z klasy iluzji. – Nie wiedziałem, że jest między nimi jakaś różnica. – Och, jest. Magia jest tym, co robi mag. Ma charakter tymczasowy. Czarodziej może również używać czarów, które są trwałe. To coś całkiem innego. Na przykład... Dalekowidzenie Rapa dostrzegło go w tym samym momencie co zmysł Oothiany. Odwrócił się. Przy drodze wznosił się porośnięty trawą nasyp gęsto upstrzony jasnoniebieskimi kwiatami. Na jego szczycie stał krasnolud. Przed sekundą z pewnością go tam nie było. Wybrał sobie dogodny punkt obserwacyjny, z którego mógł spoglądać na nich z góry. Na płaskiej powierzchni nie sięgałby Rapowi nawet do ramienia, był jednak potężny i szeroki w ramionach. Miał też zbyt wielką głowę i dłonie, co było typowe dla jego rasy. Włosy i broda, kręcone niczym wióry z tokarki, lśniły metalicznym, siwym odcieniem. Twarz miała barwę i chropowatość skały. Jeśli jednak krasnoludowie starzeli się tak samo, jak znane Rapowi rasy, przekroczył już sześćdziesiątkę i w związku z tym nie mógł być Zinixem. Ponadto czarownik nie założyłby tak strasznie wyświechtanego ubrania roboczego oraz ciężkich buciorów. – Raspnexie? – odezwała się chłodno Oothiana. – Myślałam, że stoisz na straży. – Rozkazy zmieniono – wskazał do tyłu nadmiernie wielkim kciukiem. – On chce się z tobą widzieć. Natychmiast. Oothiana zesztywniała. Odetchnęła nerwowo. – W Obserwatorium? – W Piaście. Będziesz musiała się wytłumaczyć. Nagle z twarzy pani zniknął wszelki wyraz. To musiało być dzieło magii, pomyślał Rap. – No... tak – odparła spokojnie. – To jest jeden z intru... – Niepotrzebny. Ja się nim zajmę. Oothiana skinęła głową. Spojrzała na Rapa, jakby miała zamiar coś powiedzieć, po czym po prostu zniknęła. Rap poderwał się, a następnie spojrzał nieufnie na Raspnexa, który przyglądał mu się z pogardą. – Nigdy nie lubiłem faunów. Banda uparciuchów. Rozrzutni awanturnicy. Rap nie sądził, by pokora mogła w znaczący sposób poprawić jego sytuację. – Czy wypuści mnie pan, jeśli obiecam, że zostanę gburem i kutwą, jak krasnolud? Raspnex warknął – nieprzyjemny, zgrzytliwy odgłos. – Mówiłeś pani, że twój zielony przyjaciel chce cię zabić, a więc sądzę, że... – Szpiegował nas pan? Starszy mężczyzna spojrzał na niego wilkiem. – Tak jest. Pilnuj swoich manier, faunie. Chcesz siedzieć z nim w jednej celi czy też wolałbyś osobną? – W jednej – odparł Rap. – On pragnie mnie zabić publicznie. Bez widowni nie zrobi mi krzywdy. – Wybierasz sobie dziwnych kumpli! Więzienie mieści się... – Jestem głodny – poskarżył się Rap. Krasnolud potarł swą siwą brodę i spojrzał na niego, jakby był zdziwiony. – Chodź tutaj, chłopcze – warknął wreszcie. Rap podszedł do niego, wdrapując się na nasyp. Zatrzymał się, gdy tylko jego oczy znalazły się na tym samym poziomie, co oczy krasnoluda – były niczym dwa szare, kamienne paciorki spoglądające na niego z twarzy wykutej z usianego dziobami, zwietrzałego piaskowca. Nawet otaczające je zmarszczki przypominały raczej szczeliny skalne. – Wiesz, co się ma zdarzyć! – jego głos brzmiał jak podziemny łoskot. – Jak to się dzieje, że nie jesteś wystraszony? Głupie pytanie. Rap czułby się bardzo wystraszony, gdyby pozwolił sobie na zastanowienie się nad sytuacją. Na szczęście nie miał jeszcze czasu na rozmyślania, które napędziłyby mu stracha. – Nie jesteś trupem, dopóki serce nie przestanie ci bić – odpowiedział jedną z drobnych maksym swej matki. Jego serce waliło w tej chwili nader mocno. Raspnex wydął wargi. – Spodobała ci się prokonsul? – To piękna pani. Lekkie skinienie głową. – Nie jesteś czystym faunem. Czym ponadto? – Jotunnem. – Bogowie, cóż za okropna mieszanka! To jednak wyjaśnia ów wybuch złości, który widzieliśmy, prawda? Jotunn spróbowałby czegoś bezmyślnego, a faun po prostu by się nadąsał. A jak u ciebie z uporem, przy takim pochodzeniu? Rap nie miał trudności z panowaniem nad gniewem, kiedy wiedział, że się go prowokuje. Mężczyzna przywołał go do siebie, by znalazł się w zasięgu jego pięści. Tylko idioci wpadali w równie proste pułapki. Krasnolud uśmiechnął się nagle, ukazując zęby przypominające kawałki kwarcu. – Proszę – powiedział. Wyciągnął rękę, w której trzymał kanapkę złożoną z czarnego chleba i gorącego, tłustego mięsa. – Dziękuję panu! – Rap chwycił poczęstunek. Gdy się w niego wgryzł, zauważył, że kawałka już brakuje. – Nie dziękuj mnie. Dziękuj temu chudemu rekrutowi z wystającymi zębami. Czego się tak głupio uśmiechasz? – Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam lepszego złodzieja niż Thinal – odparł Rap z pełnymi ustami. Raspnex zachichotał. – Cela jest tam, faunie. No, jazda! Więzienie znajdowało się daleko na północ, na samym końcu przylądka. Nogi Rapa znały drogę i zaprowadziły go tam. Kroczyły, nie zbaczając z trasy, samym środkiem ścieżki. Przy każdym rozwidleniu czy skrzyżowaniu dokonywały zdecydowanych wyborów. Przypomniał sobie, jak Rasha uprowadziła Inos w taki sam sposób. Trzykrotnie musiały go omijać karety, czemu towarzyszyły obłoki kurzu oraz przekleństwa. Inni piesi stanowili rzadkość, raz jednak stanął twarzą w twarz z maszerującym w jego stronę pełnym manipułem. Najwyraźniej jego zdeterminowane wpływem czarów zachowanie nie było w tych okolicach czymś nieznanym, gdyż choć wolny człowiek zostałby bezmyślnie wdeptany w ziemię, setnik rykiem nakazał szeregom rozstąpić się. Rap szedł naprzód korytarzem utworzonym z podążających w przeciwną stronę legionistów o twarzach jak z dębowego drewna. Żaden z nich nie spojrzał mu w oczy. Jego droga wiodła przez trawiastą łąkę i gaje drzew, a także obok starannie utrzymanych ogrodów. Wiele gmachów zasłaniały przed jego spojrzeniem mniejsze tarcze ukryte wewnątrz większej, otaczającej cały kompleks. Zidentyfikował budynki, w których zakwaterowani byli rekruci, nie dostrzegł jednak chłopaka o wystających zębach, który utracił swój obiad. Widział warsztaty, bibliotekę i prywatne domy. Podziwiał kwietniki i zielone ogrody. Dostrzegał też wiele statui. Niektóre z nich były tak starożytne, że erozja zamieniła je w bezkształtne kolumny. Stały wzdłuż ścieżek. Szczególnie dużo było ich przy skrzyżowaniach. Uznał, że są to posągi byłych prokonsulów albo imperatorów – lub może i jednych, i drugich – gdyż niemal wszystkie wyobrażały mężczyzn. Większość postaci przedstawiono w mundurze lub antycznym kostiumie, lecz sporo nowszych rzeźb nie miało na sobie nic albo jedynie hełm. Rap mógł sobie wyobrazić niewiele dziwaczniejszych widoków niż mężczyzna, który dzierży w ręku miecz nie mając na sobie ubrania, a właśnie ujrzał kilka podobnych przykładów. Wreszcie dotarł do niewielkiego skrawka lasu, na niezagospodarowany obszar porośnięty drzewami i podszyciem. Jego nogi bez wahania podążały naprzód przebiegającą środkiem krętą ścieżyną, oczy zaś dostrzegały przelotnie liczne, ukryte w krzakach chatki. Każdą z nich otaczała oddzielna nadprzyrodzona osłona, nie był więc w stanie określić kto zamieszkuje tę niezwykłą osadę. Sądził jednak, że potrafi się tego domyślić. Kruche wiklinowe domki wyglądały identycznie jak te w wiosce baśniowców. Zbudowano je też na taką samą miniaturową skalę. Wreszcie nogi Rapa skręciły w wąską boczną ścieżkę. Skierował się ku nadprzyrodzonej tarczy i przeszedł przez nią. Maszerował jeszcze przez chwilę, zanim zniknął przymus. Młodzieniec potknął się i zatrzymał w odległości kilku kroków od drzwi chaty. Na skrytej w cieniu kłodzie, oganiając się leniwie od much wiązką liści paproci, siedział rozparty Mały Kurczak. Goblin wybałuszył trójkątne oczy, po czym uśmiechnął się. – Witaj w kiciu, Płaskonos – powiedział. 3 Uciekła z więzienia. Inos uczepiła się kurczowo tej myśli, tak jak trzymałaby się liny, zwisając nad przepaścią. Karawana wyruszyła w drogę przed południem. Natychmiast wjechali na nieznane dziewicze tereny, okrążając wzgórza, które poznała w czasie polowań z Azakiem. Sądziła, że wie już, jak wygląda prawdziwa pustynia, myliła się. Blask słońca był nagim ostrzem, a jego żar maczugą. Brązowawa kraina wydawała się martwa i pomarszczona, zupełnie jakby wilgotna w dniu stworzenia świata potem już nieustannie kurczyła się i kurczyła pod tym sadystycznym blaskiem. Mieszkała tu jedynie garstka pasterzy kóz oraz nieliczni górnicy, jeśli nie brać pod uwagę mrówek, stonóg, skorpionów i jadowitych węży oraz much. Ogromnego mnóstwa much. Wielbłądy były hałaśliwe i cuchnące. Ich chód mógł być bardziej znośny od kołysania się łodzi, lecz przypominał je w wystarczającym stopniu aby przyprawiać Inos o mdłości. Nie mając wodzy, które mogłaby trzymać, czuła się jak bezużyteczny pasażer siedzący w wyjątkowo niewygodnym krześle unoszącym się wysoko nad wypaloną ziemią. Azak obiecał, że po kilku dniach, gdy jego rzekoma żona zapozna się już bliżej z wielbłądami i gdy nie będzie wątpliwości, że udało im się bezpiecznie uciec przed Rashą, z radością udzieli jej kilku lekcji, które zaznajomią ją z głębszymi tajnikami sztuki jazdy na tych zwierzętach. Tymczasem sznur zwisający u nosa jej wierzchowca nadal był przytroczony do jucznego wielbłąda jadącego z przodu. Gdyby zaś czegoś potrzebowała, miała po prostu poprosić o to Fooni. Niemniej jednak uciekli z Arakkaranu. Ta jedna myśl była niczym jezioro chłodnej wody w jałowej pustyni jej umysłu, nie mający sobie równych klejnot, deszcz podczas suszy. Gdy słońce opadło już ku ciemnym, ostrym krawędziom Agonistów, karawana dotarła do oazy. Jej widok rozczarowywał. Nie przypominała romantycznego, przynoszącego ukojenie miejsca, jakiego spodziewała się Inos. Nie wznosiły się tam żadne budynki. Palmy były nieliczne i postrzępione. Trawę wyskubały aż do korzeni wielbłądy z tysięcy karawan od wielu lat zjeżdżających ze wszystkich stron ku stolicy. Była tam studnia dla ludzi oraz parę błotnistych kałuż dla zwierząt, nie dawało się jednak znaleźć cienia ani osłony przed skwarnym wiatrem, który zrywał się nieoczekiwanie, by dmuchać piaskiem w oczy i zęby. Wielbłądy wyrażały swą opinię bardzo głośno i niedwuznacznie. Inos zgadzała się z nimi z całego serca. Gdy wróciła na poziom ziemi i stanęła na nieoczekiwanie chwiejnych nogach, dowiedziała się, że jej pierwszym obowiązkiem jest wzniesienie namiotu, w którym Azak i jego rzekoma rodzina mieli spędzić noc. Sam Azak, jak się dowiedziała, był obecnie Trzecim Zabójcą Lwów. Polował na Drugiego, któremu jak dotąd udawało się przed nim umknąć. Namiot stanął, większość pracy wykonała Fooni, która drwiła jednocześnie z Inos i obrzucała ją inwektywami z powodu jej nieudolności. Jej głos brzmiał ostro jak zgrzyt noża po szkle. Fooni – jedną z prawnuczek szejka – przydzielono Inos jako nauczycielkę i przewodniczkę. Była jeszcze gorsza niż muchy. Ponieważ Inos widziała tylko oczy i dłonie dziewczynki, nie miała pojęcia w jakim jest ona wieku. Nie mogła jednak mieć więcej niż dwanaście lat. Była maleńka, pełna tupetu i przemawiała piskliwym głosem. Inos do szału doprowadzała jej znakomita znajomość koczowniczego życia w karawanie wielbłądów. Fooni traktowała Inosolan jak nieoświeconą cudzoziemską kretynkę. Dokuczała jej, krążyła wokół niej na jednym z jucznych wielbłądów i nie marnowała żadnej okazji, by ją upokorzyć. Inos poświęciła następne pół godziny na próby dokładnego ulokowania Fooni na swej liście Tych Którzy Zasługują Na Śmierć. Wreszcie umieściła ją na czwartym miejscu, tuż po diuszesie wdowie Kinvale. Wreszcie jednak namiot wzniesiono. Zdecydowanie nie był to najlepiej ustawiony z wielu czarnych namiotów, które wyrosły wśród palm. Ukończono go też jako ostatni. Inos miała już ruszyć po wodę, gdy zauważyła, że pozostałe kobiety niosą dzbany na głowach. Wysłała Fooni. Następnie zajęła się rozkładaniem mat. Było tam bardzo niewiele miejsca, zwłaszcza gdy ustanowiła strefę bezpieczeństwa wokół posłania Azaka. Jeśli któraś z trzech kobiet dotknęłaby go w nocy przypadkowo – jego ręki albo nawet włosów – poparzyłaby się. Gdyby już zrobiła wszystko, co tylko było możliwe w dusznym półmroku otoczonym trzepoczącą tkaniną, wyszła na zewnątrz. Kade siedziała na macie przy wejściu wśród wirującego białego pierza. – Na świętą równowagę, ciociu, co ty wyrabiasz? – Skubię ptactwo, moja droga. Inos uklękła obok niej na dywaniku, przerażona i pełna poczucia winy. Księżna z królewskiego rodu skubała nędznego, chudego kurczaka? Jak mogła być tak okrutna, by narazić starą kobietę na coś podobnego? Na jej samopoczucie nie wpłynął też korzystnie błysk rozbawienia w niebieskich oczach Kade. Najwyraźniej jej ciotka uśmiechała się pod swym jaszmakiem. Inos przełknęła ślinę. – Nie wiedziałam... Gdzie się tego nauczyłaś? – W pałacowych kuchniach, kiedy byłam mała. – Pozwól, niech ja to zrobię. – Nie, to bardzo uspokajające zajęcie. Możesz go za mnie wypatroszyć, jeśli potrafisz. – Nie potrafię! – Nie szkodzi – odparła z zadowoleniem Kade. – Ja potrafię. Bardzo zabawnie jest próbować robić coś, czym nie zajmowało się od tak dawna. Wszystko do ciebie wraca! – Och – odparła Inos. Potem zabrakło jej słów. Kochana Kade! Najwyraźniej pogodziła się z tą ekspedycją i robiła dobrą minę do złej gry. Gdyby Inos przegrała tego rodzaju spór, dąsałaby się dość długo. Kade nigdy się nie dąsała. – Szczerze mówiąc, moja droga, życie w tym bogatym pałacu wydawało mi się odrobinę nudne. Podróż zawsze bardzo ożywia, prawda? – Tak. Bardzo. Inos postanowiła, że obierze cebule, by popłakać sobie zdrowo. Rozejrzała się po ruchliwym obozowisku. Nigdzie nie było widać śladu obrzydliwej Fooni. Zapewne pogrążyła się głęboko w plotkach z innymi dziećmi albo kobietami. – Nigdy nie zdawałam sobie sprawy – odezwała się Kade – jak piękna może być pustynia. Na swój sposób, rzecz jasna. Piękna? Inos rozejrzała się ponownie, tym razem uważniej. Niebo ponad turniami było krwistoczerwone. Na wschodzie mrugały pierwsze gwiazdy. W całym obozowisku widać było blask małych piecyków koksowych żarzących się w mroku. Wiatr osłabł. Inos miała wrażenie, że owiewa jej twarz chłodem. – Sądzę, że ma pewien... niecodzienny urok – przyznała. – Ale najwspanialsze jest to, że chyba uciekłyśmy przed czarodziejką! – Zbyt wcześnie, by mieć pewność, moja droga – Kade uniosła karłowatego ptaka na odległość wyciągniętej ręki i przyjrzała mu się, mrużąc oczy. – Jestem przekonana, że jeśli Rasha wie, gdzie jesteśmy, w każdej chwili może się tu zjawić i nas pojmać. – Nie sprawiasz wrażenia zbyt zaniepokojonej tą perspektywą. Kade westchnęła i wyskubała kilka sterczących jeszcze piór. – Nadal jestem skłonna ufać sułtance Rashy, moja droga. Co zaś do Piasty... – Jakiego koloru piżamę nosi goblin? – warknęła Inos. – Słodki róż, żeby podkreślić zieleń skóry? Czy czerwoną, jak tętnicza krew, na wypadek, gdyby czymś ją pochlapał? Kade cmoknęła lekceważąco. Jej uwaga nadal skupiła się na małych, chudych zwłokach. – Mówiłam ci już, moja droga, że nie mogę uwierzyć, by rozważali to poważnie. Z pewnością imperator... Inos nakazała swym uszom zaprzestać słuchania. Kade posiadała nieograniczoną zdolność wierzenia w to, co chciała uwierzyć. Za żadną cenę nie była skłonna przyznać, że czarownicy i imperatorzy mogliby kiedykolwiek uczynić coś niegodnego człowieka honoru, czy czarownica zrobić coś niegodnego damy. Łatwo jej mówić! To nie ona miała rodzić małe, brzydkie, zielone bachory. Zanim Inos zdołała znaleźć jakiś logiczny argument, który mógłby zniwelować oderwane od rzeczywistości odruchy Kade, pojawił się Azak, kroczący zamaszyście z szelestem długiego kibru. Przysiadł na piętach i wpatrzył się w Inos. – Żyjesz, Wasza Królewska Mość? Uznała, że miał to być żart, nie była jednak tego pewna. Jego nastroje były zbyt trudne do odczytania. – Z pewnością. Gdybym nie żyła, nie byłabym tak obolała. Skinął głową usatysfakcjonowany i spojrzał na Kade, która trzymała kurczaka nad piecykiem ze skupioną miną, przypalając lotki. – My, kobiety z północy, jesteśmy twarde – oznajmiła Inos. – Wiem. W przeciwnym razie bym tego nie zaplanował. Inos wykryła w jego głosie niezwykłą nutę. Zastanowiła się, czy udało się jej wreszcie wzbudzić w olbrzymie podziw. Czyżby wznoszenie namiotu mogło przynieść sukces tam, gdzie zawiodły polowanie z sokołem i jazda konna? Ta myśl wywołała ukłucie niepokoju, niemal poczucie winy. Jeśli w obecnej sytuacji ktoś zasługiwał na podziw, to tylko Kade. – Czy zostałeś już Pierwszym Zabójcą Lwów? Azak chrząknął. – Nadal jestem Drugim. Pierwszy chce, by spór rozstrzygnęła próba. Nie przewiduję żadnych trudności, gdyby jednak poszczęściło mu się i zdołał mnie zabić, jestem pewien, że szejk dowiezie was bezpiecznie do Ullacarnu. Kade rozejrzała się wokół bacznie. Inos upuściła cebulę wraz z nożem. – Zabić cię... – To mało prawdopodobne, jak już powiedziałem. Niewątpliwie jestem od niego lepszy, a do tego w podobnych przypadkach zwykle wystarczają drobne rany. Mówił poważnie! To nie było Imperium. A nawet tam mężczyźni walczyli w pojedynkach. Inos była tak przerażona, że mówiła z trudem. – Co to ma za znaczenie czy jesteś Pierwszym, czy Drugim Zabójcą Lwów? Dlaczego... – To ma znaczenie – odparł kategorycznie. Dla niego miało. Nie liczyło się, czy obchodzi to kogokolwiek poza nim. Azak miał prawo ryzykować własne życie. Inos i jej ciotka były w jego ekspedycji jedynie pasażerkami. Nie był ich płatnym przewodnikiem czy strażnikiem. Nie był im niczego winien. Nie miały nad nim żadnej władzy. Wydawało się, że ta nowa okropność w jakiś sposób rzuciła na całą, obłąkaną sytuację odmienne światło. Wielbłądy... pustynia... ukrywanie się przed czarodziejką... – Azaku! To szaleństwo! Cała ta sprawa to szaleństwo! Z pewnością wszyscy tu wiedzą kim naprawdę jesteś i... – Oczywiście, że wiedzą! – warknął głosem tak ochrypłym, że jej protesty urwały się nagle. – To przed tubylcami będziemy was musieli ukrywać. – Jakimi tubylcami? Popatrzyła na pustkowie otaczające namioty. – Większość nocy będziemy spędzać w miejscach bardziej zaludnionych niż to. W kopalniach czy wśród pasterzy kóz. Pamiętaj, że Elkarath jest kupcem, a nie turystą. Jako dżinn nie przyciągnę uwagi, pomijając mój wzrost i rzucającą się w oczy posturę. Nie mogę jednak nic zrobić, by je zmniejszyć. Ty masz zielone oczy, a twoja ciotka niebieskie. Nie chcemy, by wiadomość o podobnych dziwolągach dotarła szlakami handlowymi z powrotem do Rashy. Niemal wszyscy ludzie szejka są jego krewnymi i można na nich polegać. – Ale nie zabójcy lwów. Ci nie są z nim spokrewnieni! – Oczywiście, że nie. Większość z nich to moi kuzyni. Pierwszy – bratanek, którego wygnałem zaledwie kilka miesięcy temu. Dlatego właśnie honor mówi mu, iż jeden z nas musi przelać krew. Łatwo to zrozumieć. Na jego miejscu zareagowałbym tak samo. Potraktuję go tak łagodnie, jak tylko będę mógł. Niemniej zabójcy lwów mnie nie zdradzą. Zawsze można ufać ich kodeksowi. – Myślałam, że nimi gardzisz? Azak potrząsnął głową. W przygasającym świetle nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy. – Co ci każe tak myśleć? – Coś, co powiedział Kar w chwili, gdy opuszczaliśmy pałac. Wydawało się, że to już tak dawno temu. – Może Kar nimi gardzi. Nie wiem co on sądzi o zabójcach lwów i nieszczególnie mnie to obchodzi. Ja czuję dla nich litość. Ich ojcowie władali królestwami, a synowie będą pasać wielbłądy. – Skoro już mowa o królestwach, jak możesz zaryzykować opuszczenie swojego na trzy miesiące? – To będzie trwało dłużej – odparł Azak. Inos wydało się jednak, że słyszy w jego głosie jakąś dziwną nutę. Przypomniała sobie, jak mrugnął do niej subtelnie w ogrodzie Elkaratha. Wyczuła również nutę ostrzeżenia. Zjeżyła się. Jedyną osobą w zasięgu słuchu była Kade. Jaka to pokrętna intryga wykluwała się w tym podstępnym, dżinnijskim umyśle? Z pewnością nie podejrzewał Kade o niewierność? Podźwignął się nagle. Jego sylwetka majaczyła na tle gwiazd. – Muszę udać się tam, gdzie jest jeszcze wystarczająco jasno, by walczyć. – Swoją drogą – dodał. – Nie lubię cebuli. Oddalił się dumnie, zanim Inos zdążyła przyjść do głowy stosowna odpowiedź. Po kilku minutach uznała, że takiej nie było. 4 Noc ogarnęła wreszcie Kraj Baśni. Przez wiklinowe ściany przedzierał się blask księżyca, Rap nie mógł zasnąć. Po pierwsze nie był przyzwyczajony do hamaków. Po drugie Mały Kurczak chrapał. Po milionowe i więcej – pełno tu było owadów. Do nich powinien już przywyknąć. Miał umrzeć. Słowo, które powiedziała mu matka, było warte więcej niż jego życie. Co prawda niczyje życie nie miało zapewne zbyt wielkiej wartości dla czarownika. Zawsze wyobrażał sobie więzienie jako mroczne, zatłoczone miejsca, wzniesione z kamienia, cuchnące i zimne, podobne do lochów w Krasnegarze. W czasach Holindarna używano ich głównie jako magazynów. Dzieci z pałacu czasami się tam bawiły. Gdy Inos miała jakieś jedenaście lat, lubiła rozkazywać, by innych zamykano, torturowano i ścinano im głowy. Ponieważ nigdy nie pozwalała, by ktokolwiek z pozostałych kazał zrobić to samo z nią, reszta bandy znudziła się tą zabawą znacznie szybciej niż ona. Więzienie prokonsul Oothiany w najmniejszym stopniu nie przypominało tych paskudnych kamiennych pomieszczeń. Chata była przewiewna i miła i nawet w miarę czysta. Przejrzysta woda napływała w czarodziejski sposób do kamiennej misy i spływała w dół, tworząc magiczny ściek, który służył jako toaleta. W lesie było wiele tego rodzaju domków. Zapewne wszystkie wyglądały mniej więcej tak samo. Ustawiono je na podobnych, porośniętych trawą polanach. Najprawdopodobniej były to najprzyjemniejsze lochy w całej Pandemii. Ze świeżym powietrzem, miejscem do ćwiczeń, bez obrzydliwych kamiennych ścian. Śpiew ptaków i blask słońca. Chatę otaczała niewidzialna, nadprzyrodzona bariera. Wystarczyło, by Rap zamknął oczy i mógł ustalić, że osłona odcina wierzchołki drzew. Była to więc kopuła, taka sama jak ta, która otaczała teren pałacu czy mniejsza od niej tarcza nad krasnegarskim zamkiem. Mógł ją dostrzec jedynie ktoś obdarzony dalekowidzeniem. Magiczny kaptur nie tylko jednak blokował zmysł Rapa. Stanowił zaklęcie odstręczające. Komnaty mocy Inissa strzegł podobny czar, lecz był on stary i wyczerpał się już w znacznym stopniu. Temu nie sposób było się oprzeć. Kiedy tylko Rap próbował oddalić się ścieżką, czuł silne pragnienie, by zawrócić. Jeśli nie ustępował, ogarniały go mdłości i zawroty głowy. Inos często oskarżała go o upór, nie był jednak wystarczająco uparty, by przeciwstawić się temu, co owe czary wyprawiały z jego umysłem. Po prostu nie potrafił zmusić swych stóp do posłuszeństwa. Proste! Miłe więzienie. Gdy nadeszła pora posiłku, impijscy niewolnicy przynosili kosze z jedzeniem. Strzegli ich legioniści. Zaklęcie na nich nie działało. Proste, ale bardzo skuteczne. Miał umrzeć. O ile najpierw nie zjedzą go komary, będą go torturować, dopóki nie powie komuś swego słowa mocy. Potem umrze, tak samo jak baśniowcy, których porwano z wioski. I Inos nigdy się nie dowie, że próbował. Brzęczenie owadów i szum morza. Wtem szumiący w wierzchołkach drzew wiatr zmienił kierunek i Rap usłyszał odległy głos bębna. Usiadł nagle. Wypadł z hamaka na klepisko. Jęknął. Goblin chrząknął, poruszył się i zasnął na nowo. Rap odszukał po omacku buty, po czym wyszedł na zewnątrz, w światło księżyca. Noc była ciepła, pogodna i niespokojna. Teraz, gdy świadomie wytężał słuch, słyszał rytmiczny werbel całkiem wyraźnie. Gdzieś na północ od niego, bliżej końca przylądka. Baśnióweczka powiedziała: „Zaklaszczę dla ciebie, żebyś mógł tańczyć”. A więc przynajmniej niektórzy z pojmanych baśniowców żyli jeszcze gdzieś w tym więzieniu. Księżyc świecił, a oni tańczyli. Rytm był skomplikowany, wzruszający i radosny, sprawił, że ścisnęło go mocno w gardle. Baśniowców oczekiwał taki sam los, jak jego, byli jednak znacznie bardziej niewinni. On był złodziejem oraz wspólnikiem morderstwa i każdy godny szacunku sąd i tak skazałby go na śmierć. Ich zbrodnia polegała na tym, że urodzili się baśniowcami. Wiedziony słabiutką nadzieją, że nocą zaklęcie odstręczające nie działa, ruszył ścieżką w stronę drzew. Po chwili poczuł silną niechęć do dalszej wędrówki. Zatrzymał się, pokonany, w odległości kilku kroków od nadprzyrodzonej tarczy blokującej jego dalekowidzenie. Miał umrzeć. Goblin również, choć mógł jeszcze nie zdawać sobie z tego sprawy. Być może to zakaz, który nałożyła na Rapa prokonsul Oothiana, uniemożliwił mu ostrzeżenie Małego Kurczaka przed oczekującym go losem. Nie próbował tego zrobić. Nie było powodu się śpieszyć. Mogły upłynąć tygodnie czy nawet miesiące, zanim czarownik Zinixo się zdecyduje, prędzej czy później jednak zgłosi się po swych więźniów, najpierw jednego, a potem drugiego. Miłe więzienie. Kwitnące nocą rośliny nasycały powietrze silnymi, wywołującymi senność woniami. W pobliżu brzęczały owady. W oddali huczało morze. Rytm tańca baśniowców stawał się to głośniejszy, to cichszy. Rap uznał, że na miejscu Zinixa z pewnością zebrałby słowa fauna i goblina, zanim zarżnąłby któregokolwiek z baśniowców. Wtem przyszła mu do głowy pewna myśl. Zdał sobie sprawę, że nie jest to więzienie, lecz gospodarstwo hodowlane. Przetrzymywani tu baśniowcy stanowili inwentarz. Ten obóz w dżungli urządzono po to, by zapewnić im znajome otoczenie. Mogły ich mieszkać tu setki, pokolenie za pokoleniem, hodowani by umrzeć. Oothiana wspomniała o tym. „To wielkie zło i absolutnie nie sposób go powstrzymać” – powiedziała. Oczywiście podjął próbę ucieczki, ale zaklęcie odstręczające było silne. Zakręty ścieżki uniemożliwiały mu porządne rozpędzenie się. Bez względu na to, jak bardzo się starał, zawsze zatrzymywał się zanim dotarł do bariery, po czym gramolił się z powrotem, ogarnięty paniką. Przekonał Małego Kurczaka, by on również tego spróbował. Goblin nie potrzebował nawet dłuższego rozbiegu, by nabrać szybkości. Jego nadprzyrodzona siła umożliwiała mu start z pozycji kucznej z szybkością strzały wypuszczonej z łuku. Pozwalała mu też zatrzymać się w miejscu, gdy tylko tego zapragnął, a rzecz jasna zaklęcie odstręczające sprawiło, że zapragnął. Zlikwidowało to wszelkie korzyści, jakie zapewniała mu większa prędkość. W miejscu, w którym zarył się piętami, w ścieżce pojawiły się bruzdy. Nie zbliżył się do niewidzialnej bariery bardziej niż Rap. Być może jednak nie wkładał w to serca. Nie sprawiał wrażenia zbyt przekonanego wyjaśnieniami Rapa. Wolał wierzyć, że magia po prostu nie pozwalała mu oddalić się od chaty dalej niż na pewien określony dystans. Wyobrażał ją sobie jako postronek, a nie płot. Rap sądził, że wydawało się to w pełni logiczne, jeśli nie dysponowało się dalekowidzeniem. Mogło nawet być prawdą. Niewykluczone, że zaklęcie odstręczające wcale nie wiązało się z tarczą. Może jego moc po prostu zwiększała się nieskończenie w miarę oddalania się od chaty. Nie był w stanie tego sprawdzić, gdyż nie mógł stwierdzić, czy działało ono również na zewnątrz tarczy... Och, ależ mógł! Ze skowytem triumfu, Rap popędził z powrotem do chaty, aby obudzić goblina. Jego matka stanowczo utrzymywała, że po zmierzchu wszystkie koty są szare. Również goblinowie w świetle księżyca tracili wszelkie ślady zieleni. Nadal jednak potrafili spoglądać groźnie spode łba, gdy wyrwano ich z głębokiego snu. O tym, jakie sny mogły nawiedzać goblina, lepiej nie myśleć. Mały Kurczak stanął na ścieżce. Drapał się, oganiał od owadów i szczerzył zęby w straszliwym grymasie. Jego trójkątne oczy połyskiwały gniewnie, gdy słuchał propozycji Rapa. Wreszcie skinął głową na znak zrozumienia. – Łatwe. – Zrobisz to? – Nie. Żebyś opuścił wyspę? Zostawił mnie? Pomyśl raz jeszcze, Płaskonos. Wymyśl coś lepszego. Odwrócił się na pięcie, zamierzając wrócić na hamak. Rap chwycił go za ramię. Mały Kurczak odwrócił się i strącił jego rękę ciosem tak silnym, że przez chwilę Rapowi zdawało się, że ma połamane kości. Nigdy nie pozwól, żeby ocalił ci życie... Spoglądając w pełne nienawiści oczy, Rap zadał sobie pytanie, czy zginie już teraz. Od chwili ich spotkania w więzieniu goblin ani razu nie wspominał o kwestii śmiecia. Mówił niewiele. Większość popołudnia spędził na wpatrywaniu się w Rapa niczym kot w ptaka. Mógł sądzić, że atak, który odwrócił uwagę żołnierzy od Rapa, zwolnił go od dalszych zobowiązań w stosunku do byłego pana i wolno mu teraz swobodnie zrealizować swą życiową ambicję. Jedyną rzeczą, która go powstrzymywała, była wątła nadzieja, że może któregoś dnia uda mu się zaciągnąć swą ofiarę z powrotem do Totemu Kruka, by zabawić się z nią w miłym, rodzinnym otoczeniu. Gdyby kiedykolwiek utracił ową wiarę, mógłby przystąpić do dzieła w każdej chwili. Na przykład teraz. – Ciebie też wydostanę! – sprzeciwił się Rap, pocierając ostrożnie siniak. Srebrzysta smuga blasku księżyca oświetliła twarz goblina, na której malowało się niedowierzanie. – W jaki sposób? – Sprowadzę konia i sznur. Wiem, gdzie są stajnie. Mały Kurczak zmarszczył gniewnie brwi. – A może dwa konie? Uważał, że w zapaśniczym starciu zwycięży konia? Mógł mieć rację, choć niewiele wiedział o tych zwierzętach. – Na ścieżce nie ma miejsca dla dwóch – odparł Rap. – Rzucę sznur na twoją stronę. Owiążesz go sobie wokół pasa i odwrócisz się plecami. Kiedy koń ruszy, nie będziesz miał czasu rozplatać węzłów. Wielkie, goblinie zęby odsłoniły się w szyderczym uśmiechu. – Przerwę sznur! – Wyciągnę cię, zanim zdążysz to zrobić! Co jest, masz stracha? – Nie ufam ci. Ponownie wykonał ruch wskazujący, że ma zamiar wrócić do łóżka. – Przykro mi – odparł Rap. – Myślałem, że teraz jesteśmy przyjaciółmi i trzymamy się razem. W przeciwnym razie nie prosiłbym, żeby umieszczono mnie w jednej klatce z tobą. Czy nie zaufasz mojemu słowu, nie wierzysz, że wrócę po ciebie? Goblin nadal stał bez ruchu, zwrócony do niego plecami. – Nie. – Będę miał znacznie więcej szans na ucieczkę z wyspy, jeśli nadal będziesz mi pomagał. Na pewno to rozumiesz! Cisza. Najwyraźniej Mały Kurczak odczuwał pokusę. – Mam zamiar spróbować zakraść się na statek jako pasażer na gapę. Jeśli dotrę na kontynent, wyruszę w stronę Zarku, by odnaleźć Inos. Może jednak uda ci się dać mi po łbie i zawlec mnie na północ. Nigdy nie wiadomo, kiedy ci się poszczęści. Z pewnością nie możesz tego dokonać tutaj, w Kraju Baśni. Goblin odwrócił się powoli. Przeszył Rapa wzrokiem. – Obiecujesz, że wrócisz tu z koniami i wydostaniesz mnie? – Przysięgam. Mały Kurczak chrząknął. – Przypuśćmy, że spróbuję zrobić tak, jak chcesz. Przypuśćmy, że połamiesz obie nogi, a zaklęcie nie jest cienkie, jak mówiłeś. Przypuśćmy, że wylądujesz w jego środku, a nie po drugiej stronie? – Wtedy zapewne zwariuję. Będziesz mógł przez całą noc słuchać moich krzyków. – Prawdziwi mężczyźni nie krzyczą! – goblin podszedł do Rapa i złapał go od tyłu za pas. – Stopami naprzód, twarzą do góry? – Każdy sposób jest równie dobry – odparł Rap. Natychmiast znalazł się w powietrzu. Palce przypominające sznury zacisnęły się na jego lewej kostce. Usztywnił ciało. Patrzył, jak wierzchołki drzew mkną po niebie skąpanym w blasku księżyca. Mały Kurczak pędził ścieżką, trzymając Rapa nad głową niczym oszczep. W chwili gdy zatrzymało go zaklęcie odstręczające, wykonał rzut. Rap pomknął w powietrzu, stopami naprzód. Poczuł spazm niewypowiedzianego przerażenia, lecz przedostał się przez magię, zanim zdążył krzyknąć. Nie połamał sobie nóg, zwichnął jednak kostkę. Tę samą, którą zranił uprzednio. Zebrał też sporo zadrapań i siniaków, gdy po przekoziołkowaniu wylądował w krzakach. Podniósł się, otrzepał i spróbował zrobić kilka kroków, by się upewnić, że może chodzić. Następnie spojrzał na goblina, który odsunął się już od bariery. – Dziękuję! – zawołał. – Chyba się udało. Wrócę tu. Obiecuję. W jeden albo w drugi sposób... Kuśtykając tak szybko, jak tylko był w stanie, ruszył w stronę stajni, które widział w pobliżu głównej bramy. Prokonsul Oothiana, krasnolud Raspnex, sam czarownik... a na terenie pałacu mogło też być wielu innych czarodziejów, czcicieli Zinixa. Unikał ścieżek. Szedł na przełaj. Gdy tylko było to możliwe, trzymał się blisko skrawków lasu lub licznych otoczonych osłonami budynków, gdyż to, co blokowało jego dalekowidzenie, musiało w ten sam sposób wpływać na ów zmysł u czarodziejów. Wiatr dął coraz silniej. Obłoki mknęły po niebie skąpanym w blasku księżyca. Daleko po prawej stronie znajdował się Milflor. Ognie jego przygasających kuchennych palenisk przypominały garstkę opadłych na ziemię gwiazd. Po lewej wznosił się grzbiet górzystego przylądka. Za nim rozciągał się ocean, a za nim był kontynent i Zark. I Inos. Poruszał się w mroku po wielkim obszarze. Sądził, że bezpiecznie dotrze do stajni, mogły one jednak być strzeżone. Ponadto kradzież jednego konia w środku nocy wprawiłaby wszystkie pozostałe w panikę, chyba że użyłby swej zdolności panowania. Ją zaś można było wykryć, jeśli gdzieś tutaj czuwał jakiś czarodziej. Zresztą nawet gdyby udała mu się kradzież, musiał przejść pałacowe tereny raz jeszcze, by wrócić do więzienia. Dopiero zrobiwszy to wszystko, będzie mógł skierować się do portu. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że powinien zapomnieć o goblinie i udać się tam natychmiast. Oparł się tej pokusie. Miał zamiar dożyć bardzo późnej starości, a to znaczyło, że przez jeszcze długi czas będzie musiał żyć ze swym sumieniem. Obiecał, że wróci. Szanse były bardzo niewielkie, Rap jednak zaczynał na nowo odczuwać nadzieję. Słowo mocy przynosiło swemu właścicielowi szczęście. Tak powiedział Sagorn. Rapowi jak dotąd ono sprzyjało. Dotarł już niemal do stajni. Wyszedł zza węgła otoczonego osłoną budynku, usłyszał jakiś głos i padł płasko na trawę. Jego dalekowidzenie nie odszukało nikogo, kto tłumaczyłby pochodzenie głosu, powiedziało mu jednak, że niedaleko przed budynkiem znajduje się otoczony osłoną krąg, położony na skraju jednej z ważniejszych dróg. Wydawało się, że głos dobiega właśnie stamtąd. Po chwili, gdy nie podniesiono alarmu, Rap uniósł ostrożnie głowę i spojrzał na tamtą stronę. Tak, jak mu się zdawało, mówiącą była prokonsul Oothiana. Jej biała szata lśniła w blasku księżyca. Kobieta stała na skrawku trawy rozciągającym się między ścieżką a ozdobnym kwietnikiem. Była zwrócona plecami do podsłuchującego. Przemawiała szybko, cichym głosem do jakiegoś mężczyzny. Rap dostrzegł jedynie, że jest on wysoki, ma na głowie wojskowy hełm, a w ręku dzierży włócznię. Dopóki znajdowała się wewnątrz osłony, Oothiana nie mogła wykryć Rapa za pomocą dalekowidzenia. Z pewnością powinien zniknąć, zanim zza niej wyjdzie, ale... Ale dlaczego tych dwoje prowadziło swą rozmowę na dworze, w środku nocy? I dlaczego czarodziejka otoczyła ich nadprzyrodzoną barierą? Obejmowała ona połowę szerokości drogi, lecz w jej wnętrzu znajdowało się jedynie tych dwoje ludzi. Słowo mocy przyniosło właścicielowi szczęście. Czy ten osobliwy przypadek był z jakiegoś względu ważny? Księżyc skrył się majestatycznie za chmurą, co pogrążyło park w ciemnościach. Fauni zdrowy rozsądek poniósł żałosną porażkę w starciu z lekkomyślną ciekawością, która zawstydziłaby nawet impa. Rap zaczął czołgać się naprzód po mokrej od rosy trawie. Kierował się w stronę kępy krzewów rosnącej po jego stronie drogi, naprzeciwko czarodziejki. Gdy już tam dotarł, podźwignął się na rękach i kolanach i zaczął ją okrążać, aż wreszcie zbliżył się do miejsca owej niezwykłej konwersacji na tyle, na ile tylko było to możliwe. Położył się i przystąpił do obserwacji. Wytężał słuch, by pochwycić słowa. Oothiana mówiła o nim! Opowiadała, w jaki sposób go schwytała. Tego nie oczekiwał. Zdał sobie sprawę, że podsłuchuje prywatną rozmowę. Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, gdy wygłosiła jakieś niedorzeczne uwagi na temat jego manier oraz odwagi. Nagle księżyc odnalazł przerwę w chmurach i mrok rozproszył się. Włosy zjeżyły się Rapowi na głowie. Prokonsul Oothiana rozmawiała ze statuą. Przedstawiała ona wojownika wspierającego się na włóczni. Zauważony uprzednio przez Rapa hełm stanowił cały strój posągu. Żołnierz wznosił wysoko jedną rękę, którą trzymał za włócznię. Głowę miał pochyloną. Opuścił barki w wyrazie znamionującym znużenie i klęskę. Było to dziwne, gdyż wszystkie pozostałe statuy, którym Rap przyjrzał się dokładniej, znamionowały arogancja i triumf. Ustawiono je na wysokich, kamiennych piedestałach, podczas gdy ta spoczywała na plincie nie wyższej niż skrzynka na śledzie. Jedynie ten posąg otaczała nadprzyrodzona tarcza. Dlaczego czarodziejka opowiada mu o Rapie? Andor wspominał o mówiących statuach, które przepowiadały przyszłość, podobnie jak zaklęte wnęki i wieszczące sadzawki. Następnie pani dotarła do fragmentu dotyczącego Jasnej Wody. Ktoś zagwizdał ze zdumienia. Na skórze Rapa zatańczyły skorpiony. – Założę się, że to nastraszyło kreta! – zabrzmiał niski, męski głos. – Był chyba zbyt wściekły, żeby się bać! – To byłoby historyczne wydarzenie! – Myśli, że zmówiła się z pozostałymi dwoma przeciwko niemu. – Ha! – odparła statua. – Nasz czcigodny pan myśli, że wszyscy zmawiają się przeciwko niemu. – Ale dlaczego wysłała ich do Kraju Baśni? To wtargnięcie na jego teren! – Nie wiem. Posąg wyprostował się. Nagle stał się wysoki. Potarł sobie plecy swobodną ręką, jak gdyby go bolały. Rap skrył twarz w trawie. Oothiana nadal odwrócona do niego plecami, lecz statua patrzyła teraz ponad jej głową w jego kierunku – oczywiście zakładając, że mówiące statuy posiadały wzrok. – Czy nie możesz nic wymyślić? – krzyknęła Oothiana. – Jeśli wpadniesz na jakieś dobre pomysły, on zrozumie, że jesteś dla niego cenny... – Gęsie łajno! Tutaj jestem dla niego cenniejszy. Wiesz o tym! Dlaczego po prostu jej nie zapyta? – To właśnie mu zasugerowałam – odparła ze smutkiem czarodziejka. – Myślę, że tak postąpi. Ale w ten sposób wmieszałby się w tę całą krasnegarską aferę, rozumiesz? A teraz pragnie schwytać tamtą dziewczynę. Rap podniósł głowę. Jaką dziewczynę? – Jaką dziewczynę? – zapytała statua. Osunęła się niedbale w dół, tak jak poprzednio, być może jednak po prostu spoglądała na czarodziejkę. Jeśli miała przedstawiać impa, była odrobinę większa niż w rzeczywistości. Ponadto spoczywała na plincie. Oothiana stała na ziemi i była niższa. – Królewnę albo królową. Inosolan. – Myślałem, że Wschód obiecał sprowadzić ją do imperatora? – Ale tego nie zrobił. Jak dotąd. Wygląda też na to, że osoba, która ją ukradła, nie była jedną z jego czcicieli! – W takim razie czyich? – Nie wiem. Być może niczyich. Faun mówi, że to była dżinnija o imieniu Rasha. – Mm? – odparła rzeźba. – Nieoczekiwany czynnik? No więc, po co krasnolud chce ją schwytać, tę Inosolan? – Kto wie? Być może dlatego, że pozostali również tego pragną. Wydaje się, że ona jest ważna. Statua chrząknęła. – Czy będzie mógł ją odnaleźć? – Nie wiem! To właśnie muszę zrobić teraz... Och, Bogowie, czas! Pora już iść, ukochany! Muszę sprawdzić, czy faun wie, dokąd ta Rasha ją zabrała. Rap ponownie zadrżał. Opowiedział pani o Rashy i poinformował ją, że była dżinnija, być może jednak nie wspomniał o Arakkaranie. Skrył nisko głowę w mokrej, pachnącej ziemią trawie. Jeśli Oothiana zajrzy do więzienia i odkryje nieobecność Rapa, pościg rozpocznie się natychmiast. Teraz nie mógł wrócić po Małego Kurczaka. Ze względu na Inos, musiał uciec albo zabić się, zanim zdołają go schwytać. Cisza. Księżyc wślizgiwał się za kolejną chmurę. Rap spojrzał przelotnie na czarodziejkę. Oothiana weszła na plintę. Obejmowała i całowała posąg. Jego wolna ręka otoczyła ją i uścisnęła mocno. Pocałunek dobiegł końca. Oothiana coś wyszeptała. Statua odpowiedziała jej równie cicho. Czułe słówka. – Muszę już iść, ukochany. – Jej głos się załamywał. Rap zaczął się ukradkiem cofać. Zamierzał stąd zniknąć. Nagle Oothiana zeskoczyła na ziemię. Zamarł. Czarodziejka oddaliła się jednak natychmiast, kierując się w stronę budynku. Gdy opuściła osłonięty krąg, mogła wykryć zbiega za pomocą dalekowidzenia, lecz albo nie zauważyła go, gdyż leżał nieruchomo, albo miała głowę zbyt zaprzątniętą własnymi kłopotami. Gdy zniknęła w drzwiach, Rap odprężył się i wytarł o trawę zlane potem czoło. Uff! Znowu zaczął się ruszać. – Hej! Faunie! Chodź no tutaj! – rozkazała statua. 5 – Zawsze dobrze widziałem w nocy – stwierdził posąg z satysfakcją w głosie. Gdy Rap znalazł się wewnątrz osłony, jego dalekowidzenie potwierdziło to, w co oczy nie chciały uwierzyć. Ponadto księżyc znowu wyszedł zza chmury. Była to jedynie w części statua. Stopy i nogi z litego marmuru dźwigały tułów z... z mięsa. Żywego mężczyznę. Jego prawa ręka, ta w której trzymał włócznię, również była z kamienia, niemal do łokcia. To właśnie utrzymywało go w pozycji pionowej. Lewa najwyraźniej nie uległa zmianie. Jak dotąd. – Jestem Rap – odezwał się ochrypłym głosem głównie po to, by się przekonać, czy potrafi coś powiedzieć, nie wymiotując przy tym. – Yodello, legat armii w Kraju Baśni, aktualnie przeniesiony w stan spoczynku. Był krzepkim, silnie zbudowanym mężczyzną, wielkim jak na impa. Nawet teraz, choć jego na wpół obłąkane oczy lśniły bólem i grozą, zachował pewien ślad dawnego autorytetu. – Jak się pan zdołał wydostać, więźniu? Rap zaczął się cofać, lecz jego stopy wrosły w ziemię równie mocno jak stopy Yodella, a usta przemówiły, choć wcale tego nie pragnął. – Zamknięto mnie razem z goblinem. On ma słowo mocy. To uczyniło go nieludzko silnym. Cisnął mną przez zaklęcie odstręczające. Yodello zachichotał ochryple. – A jak wpadł na taki pomysł? I co panu wiadomo o zaklęciach odstręczających? – Ja też mam słowo. Daje mi ono dalekowidzenie, a dzięki niemu dostrzegłem osłonę. Spotkałem też podobne zaklęcie w zamku Inissa. – W Krasnegarze? – Tak, proszę pana. – Faun na dalekiej północy? A czy wie pan, gdzie jest ta Inosolan? Rap spróbował ugryźć się w język, lecz po raz drugi wydało mu się, że jego usta są obdarzone niezależną wolą. – Czarodziejka powiedziała, że pochodzi z jakiegoś miejsca o nazwie Arakkaran. Pan jest magiem! – dodał szybko Rap. To dlatego jego nogi również wrosły w ziemię. – No, no! Sporo pan wie! To znaczy, jak na zwykłego geniusza. – Pan zabił baśniowców. Trzech. Pani powiedziała mi, że człowieka, który to zrobił, ukarano. Rapowi trudno było jednak uwierzyć, by nawet potrójne morderstwo uzasadniało równie okropną śmierć, pełzające skamienienie. Od jak dawna ów nieszczęśnik znosił publiczne męczarnie? – Nie ona mnie ukarała! – odparł półczłowiek. – Proszę pana niech mnie pan puści! Muszę uciec, żeby uratować Inos! Muszę znaleźć statek, na którym mógłbym się ukryć. Z pewnością ten Yodello nie mógł być po stronie Zinixa? Żołnierz potrząsnął głową. W jego hełmie z brązu odbił się blask księżyca. – Przeszukają wszystkie statki za pomocą magicznego zwierciadła. Gdyby uciekł pan w jakieś inne miejsce, może udałoby się panu ukrywać przed Oothie przez jakiś czas, ale krasnolud wytropiłby pana niczym ogar, o ile poczułby się wystarczająco podenerwowany, aby wyruszyć w pościg osobiście. Mógłby też to zrobić jego stryj. Ma również innych. Nikomu nie udaje się uciec przed czarodziejem, panie Rapie. A Mały Kurczak był obecny w komnacie w chwili, gdy pojawiła się Rasha. On także słyszał nazwę Arakkaran. Zrozpaczony Rap osunął się na trawę. Czuł pulsujący ból w kostce, gorsze jednak było przerażenie, które poraziło nagle jego serce niczym arktyczny ziąb. Inos! Przez chwilę panowała cisza. – Jest pan magiem? – odezwał się wreszcie Rap. – Mógłby mi pan pomóc. – To pan mógłby pomóc mnie. – Ja? – Rap spojrzał w górę, na twarz mężczyzny, która lśniła srebrzyście w blasku księżyca. Nie był pewien czy żołnierz żartuje, czy drwi z niego, czy też po prostu męczarnie doprowadziły go już do obłędu. Od ataku na wioskę baśniowców musiał już upłynąć co najmniej miesiąc. Może nawet dwa. Czy Yodello cierpiał tutaj przez cały ten czas? Każdego dnia jego dawni podkomendni maszerowali obok niego. Ktoś musiał go karmić i myć. – W jaki sposób mógłbym panu pomóc? – Proszę mnie podrapać w lewą kostkę. To doprowadza mnie do szaleństwa. – Bardzo zabawne – odparł Rap. – Jeśli mogę coś zrobić, by panu pomóc, uczynię to, w przeciwnym razie jednak chciałbym już odejść. – Ale tu nigdy nie ma nikogo, z kim mógłbym porozmawiać! Może dotrzymałby mi pan przez chwilę towarzystwa. Pomówił ze mną. Zabił mnie. – Co? – Tak jest! – Żołnierz westchnął i potarł się łokciem w żebra, jakby swędziała go tam skóra. – Oczywiście jest pan w stanie to zrobić. W ten właśnie sposób może mi pan pomóc, jasne? Z tyłu jest szopa. Proszę poszukać łopaty. Może tam nawet być siekiera. Potem mógłby mi pan poderżnąć gardło i w ten sposób skrócić moje męczarnie. – Nie potrafiłbym tego zrobić – odparł Rap. Poczuł miękką suchość w ustach. – Z pewnością by pan potrafił! – odparł Yodello jowialnym, ojcowskim tonem, zupełnie jakby dodawał odwagi podenerwowanemu rekrutowi. – To dla pana znakomita okazja. Człowiek nigdy nie wie, ile jest wart, dopóki kogoś nie zabije. Gotów? – Nie! Rap czołgał się do tyłu po trawie. Poczuł pod jednym z łokci krawężnik drogi. Uciąć człowiekowi głowę łopatą? – Ale odpowiedział pan na moje wezwanie, panie Rapie! Wszedł pan na obszar otoczony osłoną. Wtedy pana schwytałem. Jestem magiem. Nie takim silnym, jak ongiś, lecz nadal potrafię zapanować nad chłopcem, który ma tylko jedno słowo mocy. – Ale nie zdoła pan tego zrobić, gdy ponownie znajdę się na zewnątrz! – sprzeciwił się Rap. Cóż z niego był za idiota! Powinien uciec w chwili, gdy Yodello go zawołał. Pomyślał jednak, że statua może krzyknąć wystarczająco głośno, by sprowadzić panią. – Och, ależ zdołam! – Yodello uśmiechnął się ponuro i ściszył głos do poufnego szeptu. – Proszę wstać, panie Rapie. Dobrze. A teraz, panie Rapie, pójdzie pan do tego miejsca, w którym pan nas podsłuchiwał, a potem wróci tutaj. Nogi Rapa odwróciły się tak nagle, że omal nie stracił równowagi. Nawet nie oszczędzając obolałej kostki, przemknął na drugą stronę drogi, odwrócił się i pognał z powrotem. Następnie zatrzymał się i spojrzał ponuro na żołnierza, skonsternowany i upokorzony. Yodello uśmiechnął się uszczęśliwiony. – Widzi pan? Mogę panu nakazać zrobić wszystko. To tylko magia, ale zadziała wystarczająco długo, by zdążył pan przynieść łopatę, którą mnie pan zabije. – Ale nie zrobi pan tego – odparł Rap. – Jest pan czcicielem Zinixa, prawda? Musi pan mu służyć, a on nie chciałby, żeby umarł pan szybko, ponieważ sprawia mu przyjemność oglądanie pańskich cierpień. Dlatego nie może mi pan nakazać, bym pana zabił. – Nienajgorzej. Trafnie pan to odgadł. Proszę usiąść. Porozmawiajmy. Rap usiadł. Nie był pewien, czy ma w tej sprawie wybór czy też nie. Nie miał ochoty się odzywać, nie miał jednak nic przeciwko słuchaniu. – Myślałem, że magia ma charakter tymczasowy? Tak mu powiedziała Oothiana. – Proszę pana. – Proszę pana! Bardzo przepraszam. Yodello wyprostował się z bólem i ponownie podrapał w plecy. Nagle wyciągnął rękę, by uderzyć owada, który przysiadł na żywej części jego uniesionego w górę ramienia. W jaki sposób komar mógł znaleźć krew w kończynie, którą przez całe tygodnie trzymano w tej pozycji? Owe insekty musiały stanowić istotną część męczarni. Mięsne części statuy były usiane plamkami niczym papier ścierny. – Tak, rzeczywiście tymczasowy. Nałożyłem na pana przymus, który kazał panu udać się na drugą stronę drogi i przyjść z powrotem, gdybym jednak wysłał pana w ten sposób do miasta, mógłby się on wyczerpać przed pańskim powrotem. W wielu przypadkach nie ma to jednak znaczenia. Mógłbym zamienić pana głowę w kowadło. Stałby się nim tymczasowo, ale pan byłby trupem na dobre. Rap przypomniał sobie, że wpływ, jaki wywierał na niego Andor z czasem osłabł. Księżyc ponownie skrył się za chmurą o srebrnym obrąbku. Jego blask przygasł. Yodello osunął się niżej, zwisając na ręce trzymającej włócznię. Opuścił głowę i zamknął oczy, jakby pogrążył się w półśnie. – Dlaczego nie pomoże mi pan uciec przed czarownikiem? – szepnął Rap. – Z tego samego powodu, dla którego nie mogę panu nakazać mnie zabić – odpowiedział, również szeptem, żołnierz. – I z tego samego, dla którego odeślę pana z powrotem do celi. Lojalność. Chciał jednak, żeby jego rozmówca go zabił z pewnością byłby to akt miłosierdzia. Czy Rap okaże się w wystarczającym stopniu mężczyzną, by to zrobić, nie pod przymusem, ale z litości? – Spróbuję – odezwał się nagle. – Nie mogę nic obiecać, ale pójdę zobaczyć co mają w szopie i... – Dziękuję chłopcze, ale nic z tego – powiedział trybun do własnych stóp, nie podnosząc głowy. – Nawet gdyby znalazł pan miecz, musiałbym pana powstrzymać. Ze względu na lojalność. Mag nigdy nie może się mierzyć z żadnym czarodziejem. A zwłaszcza z krasnoludem. To olbrzym! Yodello zachichotał cicho. – Uważa mnie pan za szaleńca – dodał. – Prawda? – Tak, proszę pana. – Nie ma znaczenia czy nim jestem, czy nie. Po jakimś tygodniu skamienienie dotrze do mojej kanalizacji. Wtedy, jak sądzę, mnie rozerwie. Oczekuję tego z niecierpliwością. Chciałbym tylko, żeby bardziej go to obchodziło. Rap czekał przez chwilę zdziwiony. – Kogo obchodziło, proszę pana? – Krasnoluda! – odparła gniewnie statua. – Gdyby tu przyszedł napawać się swym triumfem, mógłbym mu rzucić wyzwanie. Mógłbym wykazać się odwagą. Nie boję się śmierci! – walnął wolną pięścią w kamienne udo. Jego głos stał się donośniejszy. – Jestem żołnierzem! Umrę odważnie! On jednak nie da mi tej satysfakcji. Nigdy tu nie przychodzi. Wydał rozkazy, bym stał na widoku. Myją mnie, karmią i golą. Robią wszystko tak, jak on nakazał, dzień za dniem. Każdego dnia kamień wpełza wyżej po moich nogach. Centurie maszerują obok i widzą to, ale on nigdy się nie zjawia. To go nie obchodzi! Nie ma najmniejszego znaczenia czy jestem odważny, czy nie. Zapewne w ogóle o mnie zapomniał. Stanowię przykład i tyle. Ludzki afisz. Jego zrozpaczony głos ucichł. Rap pomyślał o biegnących legionistach, których widział. Oothiana mówiła, że to przykład. – Dlaczego przykład? Jaki jest tego powód? Czy to dlatego, że zabił pan baśniowców? – Dlatego, że próbowałem okraść krasnoluda – odparł bezbarwnym głosem Yodello. Ta rasa słynęła ze skąpstwa. Jeśli zapytało się kogoś, gdzie zdobył jakąś rzecz, a on nie chciał tego powiedzieć, mówił: „Ukradłem to krasnoludowi”. – Inos? – szepnął Rap. – Co on zrobi z Inos, jeśli ją znajdzie? – Co tylko zechce. Jest czarownikiem. – Imp otworzył oczy. Otworzył je bardzo szeroko i spojrzał w dół, na Rapa. – Niech to będzie dla pana nauczką, faunie! – Słucham pana? Rap poczuł, że przeszył go dreszcz, gdy spróbował spojrzeć w te umęczone, obłąkane oczy. – Niech pan nigdy nikomu nie mówi o swej mocy! O słowie! To wpakuje pana w kłopoty! Rap nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób mógłby popaść w jeszcze gorsze kłopoty. Potem jednak ujrzał milczący krzyk w zapadniętych oczach Yodella i zdał sobie sprawę, że mógłby i to w dużo gorsze. Ponadto wpakował się w tę kabałę głównie dlatego, że nie chciał poznać większej liczby słów. Nie chciał zostać magiem i pomóc Inos. – Oothie była bezmózgim babskiem – stwierdził Yodello. Jego głos brzmiał jednak delikatnie. Trybun uniósł głowę i wbił wzrok w wonny mrok nocy Kraju Baśni. Wydawało się, że przemawia do duchów. – Kocham ją do szaleństwa. Od zawsze. Nigdy jednak nie była zbyt dobrą czarodziejką. Dostała swe słowa od pradziadka, Urlocksea, nie od baśniowców. To był miły staruszek. Nie robił ze swą mocą wiele, nie licząc odrobiny uzdrowienia, ale Pian’doth i tak go znalazł. Pian’ był Wschodem. Po jego śmierci staruszkowi udało się zwiać, zanim Olybino przejął złoty pałac. Wkrótce potem zmarł. Przekazał swe słowa Oothie. Ostrzegł ją aby nigdy ich nie używała. Wydawało się, że żołnierz całkowicie zapomniał o Rapie i mówi tylko do siebie. Musiał ongiś być godnym podziwu człowiekiem. Okaleczony, nagi i bliski straszliwej śmierci, nadal zachowywał resztki godności. – Nie robiła wiele. Szybki awans dla męża. Lekki poród przy drugim dziecku. Tego typu rzeczy. Próbowała opierać się temu nędznemu kurduplowi, kiedy wpadła mu w oko. Głupia dziwka! Jakbym mógł mieć jej to za złe! To właśnie ją zdradziło. Oczywiście i tak ją zdobył. Uczynił ją swą czcicielką dopiero rano... został czarownikiem... zrobił ją prokonsulem... Rapowi przyszła nagle do głowy szalona myśl. Sposób, który mógł umożliwić ucieczkę im obu. Czy odważy się to zasugerować? Doprawdy, cóż miał do stracenia? Głos impa nabrał mocy. – Ale, widzi pan, w przypadku Kraju Baśni wygląda to inaczej. Imperator mianuje tego, kogo wysunie Zachód. Kurdupel uznał, że będzie zabawnie, jak Emshandar ogłosi nominację Oothie. – Pan zna trzy słowa! – zawołał pośpiesznie Rap. – A ja jedno. Kiedy powiem panu swoje, zostanie pan czarodziejem! Będzie pan mógł złamać zaklęcie lojalności i odzyskać nogi. Zgadza się? Może nawet uratować Oothianę? Żołnierz uniósł w górę brodę i przemówił do punktu znajdującego się ponad głową Rapa. – Kobieta prokonsulem! Wszyscy senatorzy poronili z wrażenia, ale nie mogą się spierać z czarownikami. – Jeśli obieca mi pan pomóc – ciągnął ochrypłym głosem Rap. – Zrobię pana pełnym czarodziejem. W ten sposób obaj będziemy mogli uciec. – Nowy prokonsul mianuje własnych urzędników. Oothie wybrała na trybuna najlepszego żołnierza, jakiego znała – statua westchnęła. – Rzeczywiście byłem najlepszy! Uczyniła mnie jednak lojalnym względem siebie, a nie krasnoluda. Rap zaczął wpadać w desperację. – Albo niech pan mi powie swoje trzy słowa, a obiecuję, że zrobię wszystko, co będę mógł, dla pana i pańskiej ukochanej. – To był błąd popełniony w dobrej wierze. Nie chciała być nielojalna. To byłoby niemożliwe. Była jego czcicielką. Rap zerwał się na równe nogi. Na płaskim terenie byłby tego samego wzrostu co imp. Nie mógł jednak spojrzeć w smutne oczy mężczyzny, gdyż wpatrywały się one teraz w jakiś punkt za jego głową. Gdy się poruszył, one również się przesunęły. Lśniły w świetle księżyca niczym nawiedzane przez duchy jaskinie. – Może pan ją uratować! Być może siebie również! Niech pan pozwoli, żebym powiedział panu słowo mocy. – Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej – odezwał się nowy, basowy głos. Rap odwrócił się błyskawicznie. Raspnex stał, podparty pod boki, na drodze, na zewnątrz osłony. Przypominał kamienną kolumnę. Nadal miał na sobie to samo zniszczone ubranie robocze, dodał jednak do niego bezkształtną, wełnianą czapkę. Jego szara niczym żelazo broda zmarszczyła się w niebezpiecznym grymasie. – I tak nic by z tego nie wyszło – zauważył ze smutkiem Yodello. – Teraz jestem lojalny wobec niego. Zgadza się? Raspnex zignorował Yodella i zwrócił się do Rapa. – Nieźle się spisałeś, faunie! Policzę się z tobą później. Możesz być tego pewien. – Cierpię lojalnie – odezwał się Yodello. Wydawało się, że zwraca się do samej nocy. – Stanowię bardzo dobry przykład. – Nie starałem się celowo pana oszukać – powiedział Rap krasnoludowi. – Nie pomyślałem o... – Wiem o tym. Nie potrafiłbyś tego zrobić. Ale i tak się z tobą policzę. Raspnex spojrzał na niego spode łba. Być może obawiał się, że sam również może posłużyć jako przykład. – Za jakiś tydzień mnie rozerwie – oznajmił radosnym tonem Yodello. – Pamiętaj przyjść na to popatrzeć. – Arakkaran, faunie? – Tak – odparły usta Rapa. Raspnex skinął głową usatysfakcjonowany. – Tak samo powiedział goblin. – Może już jej tam nie ma! – stwierdził z nadzieją Rap. Krasnolud wzruszył potężnymi ramionami. – Zobaczymy. Chodź teraz ze mną. Szef chce cię zobaczyć. On nie znosi, gdy każde mu się czekać. – Przyjdź wcześnie, żeby zająć miejsce przed tłumem – powiedział Yodello. 6 Ekka mówiła o pajęczynach. Wciąż mówiła o pajęczynach. Nie przestawała mówić o pajęczynach, lecz Kadolan nie rozumiała z tego ani słowa, gdyż Ekka szeptała. Szeptanie nie uchodziło damie. To było bardzo irytujące. Uznała, że musi nauczyć Ekkę, iż powinna mówić wyraźnie albo zamilknąć i pozwolić Kadolan z powrotem... zasnąć? Leżała zupełnie sztywno. Bolały ją plecy, jakby zbito je tłuczkiem do mięsa. W oddali brzęczały dzwonki. W namiocie nie było światła. W namiocie? To nie była Ekka. To Inosolan szeptała. Potrząsała też Kadolan za ramię. – Mmf? – Nie obudź dziewczynki, ciociu! – Jakiej dz... – Psst! W ciemności poruszał się ktoś jeszcze. Bogowie! Mężczyzna! Sułtan, oczywiście. Kadolan z pewnością nie chciała go potrącić. Nie po tym, jak widziała pęcherz na palcu Inosolan. Ta zbliżyła wargi do jej ucha. – Ubieraj się szybko. Już prawie świt. Uciekamy. – Ucie... – Psst! Kadolan usiadła z wysiłkiem. Niewiarygodnie zesztywniała. Cieszyła się, że pozostała dwójka jej nie widzi. Powodem tego stanu było zaledwie pół dnia jazdy na wielbłądzie, a z pewnością będzie cały dzień. A potem długie tygodnie. Była już na to za stara. Wydawało jej się, że w oczach ma pełno piasku. Zadrżała, i to nie tylko z niewyspania. Powietrze szczypało chłodem. – Uważaj na dziewczynkę! – szepnęła raz jeszcze Inosolan. – Nie wiem, gdzie ona jest! – odparła również szeptem Kadolan. Fooni położyła się spać gdzieś po jej lewej stronie, lecz ta świadomość nie wiele pomagała księżnej w absolutnej ciemności. Dziewczynka mogła się przetoczyć gdzie indziej. – Co to za odrażający hałas? – Wielbłądy! – odparła Inosolan. Czy one nigdy nie przestawały ryczeć? Jeśli mała Fooni potrafiła spać w takim rejwachu, Kadolan równie dobrze mogłaby ćwiczyć fanfary na trąbce i też by jej nie obudziła. Gdyby wielbłądy podeszły choć trochę bliżej, nadepnęłyby na namiot. To by dopiero było! Ich woń wydawała się bliska, zapewne jednak pachniał sam namiot. Wszystko cuchnęło wielbłądem. Azak odsunął róg poły. Do wnętrza wtargnął odrobinę jaśniejszy mrok. – Jest tam – szepnęła Inosolan. Wszystko zaczynało nabierać trochę więcej sensu w miarę, jak rozbudzał się stary mózg Kade. Potrzeba na to było czasu. Nie spodobały jej się niektóre z implikacji. – Dlaczego nie wolno nam jej obudzić? Inosolan uklękła, by uczesać włosy, które trzaskały i iskrzyły w zimnym, suchym powietrzu. Azak był olbrzymim, pozbawionym wszelkich cech szczególnych kształtem, nieokreślonym wrażeniem ogromu. On również musiał klęczeć, gdyż namiot był o wiele za niski, by mógł w nim stanąć. Sądząc z odgłosów, był czymś zajęty. Może upychał rzeczy do worków? – Musimy się wymknąć przed świtem! – szepnęła Inosolan. Uch! – pomyślała Kadolan. Poczuła ukłucie rozpaczy. W głębi ducha była przekonana, że całą tę szaloną eskapadę zorganizowała czarodziejka. Albo – jeśli Rasha jej nie zaplanowała – zdawała sobie z niej sprawę i tolerowała z jakichś sobie tylko znanych powodów. Kadolan nie wiedziała dokładnie, dlaczego tak sądzi, była jednak tego pewna. Sama z kolei czuła się gotowa udawać, że jest to poważna próba ucieczki z Arakkaranu, by zrobić przyjemność Inosolan oraz Azakowi. – Dlaczego? Inosolan wydała kolejny, wyrażający zniecierpliwienie dźwięk. – Na wypadek, gdyby pan Elkarath nie był tym, kim się wydaje. – Ale kim mógłby być? Tym razem to Azak odpowiedział, niskim, naglącym głosem. – Zjawił się w bardzo podejrzanej chwili, pani. Przesłał mi potajemnie słówko zaledwie na dwa dni przed tym, zanim zjawiła się tu pani ze swą bratanicą. Twierdził, że często przewoził wiadomości, a nawet posłańców dla mojego dziadka i byłby szczęśliwy mogąc świadczyć takie same usługi mnie. Nie było sposobu na potwierdzenie jego opowieści, choć brzmiała ona wiarygodnie. Okazał przynajmniej tyle uprzejmości, że odpowiedział grzecznie Kadolan. – Ale kim jeszcze mógłby być? – zapytała księżna. – Co mógłby knuć, skoro pan nas strzeże, Wasza... to znaczy, Zabójco Lwów? – Może być agentem nierządnicy. – Pośpiesz się, ciociu? – szepnęła zniecierpliwiona Inosolan. – To właśnie powtarzałam Inos. – Kadolan nie poruszyła się, pomijając fakt, że podrapała się w plecy zasmucona. Wyglądało na to, że ryki wielbłądów i pobrzękiwanie uprzęży zbliżają się coraz bardziej. Z pewnością wkrótce obudzą Fooni. – Przyznaję, że nie rozumiem, dlaczego Rasha miałaby sobie pozwalać na taką głupotę, podstępną zabawę, ale... – Żeby ukryć pani bratanicę przed czarownikiem. Ojej! To wydawało się bardzo sensowne. Najwyraźniej posiadanie Inosolan miało wielką wartość polityczną. Czarownik Olybino mógł z łatwością spróbować ukraść ją sułtance, jeśli uznał, że cena, jakiej od niego zażądała była zbyt wysoka. Rasha postanowiła więc ukrywać swój skarb daleko na pustyni do chwili, gdy dobije targu. Potem będzie mogła bezpiecznie po nią przybyć. Kadolan poczuła ulgę, znalazłszy podobnie logiczne potwierdzenie tego, co podpowiadały jej instynkty. – W takim razie dlaczego... Odpowiedź była jednak oczywista. Azak chciał stąd uciec, ponieważ nie mógł znieść myśli, że pozostaje w zasięgu czarodziejki, o ile faktycznie tak wyglądały sprawy. Był to kolejny z jego podwójnych, potrójnych czy poczwórnych gambitów, podobnie jak niezwykle skomplikowane sposoby, których użył, by wydostać z pałacu samą Kadolan czy przemycić Inosolan z oficjalnego orszaku do domu Elkaratha. Jeśli szejk był agentem Rashy, dopiero teraz dojdzie do prawdziwej ucieczki z zasięgu jej mocy. Jeżeli był uczciwy, stanie się po prostu następnym fałszywym śladem. – Wrócimy tą samą drogą na wybrzeże – szepnął Azak. – Kazał tam czekać łodzi – dodała niecierpliwie Inosolan. – W jakiejś małej wiosce rybackiej. Będziemy mogli popłynąć na północ, do Shuggaranu, i złapać tam statek. Możesz zapomnieć o trzech miesiącach na grzbiecie wielbłąda, ciociu! Za trzy miesiące powinniśmy już być w Piaście. No więc, czy ta myśl ci się podoba? Cóż, tak jest, z pewnością brzmiało to kusząco. Zanim Kadolan zdążyła się zdecydować, na zewnątrz rozległ się jakiś cichy głos, ledwie przebijający się raban jaki czyniły wielbłądy. – Królowo Inosolan? Usłyszeli go wszyscy troje. Zamarli bez ruchu, wpatrzeni w trójkąt światła widoczny w narożniku wejścia. Świt był już blisko. Kadolan oblał zimny pot – niczym krople lodowatej wody, gdy księżna przypomniała sobie spotkanie w lesie. Pan Rap wychynął wtedy z cieni w niezwykle tajemniczych okolicznościach. Wołał Inosolan równie tajemniczo. – Co to było? – zapytał Azak, głosem donośniejszym niż uprzednio. – Miałam wrażenie, że ktoś mnie woła! – Głos Inosolan zadrżał. – Z bardzo daleka. – Królowo Inosolan! Tym razem bliżej. Nie mogło być mowy o pomyłce. Nie był to jednak głos mężczyzny. Poza tym pan Rap nie żył. Zabili go impowie. Inosolan wydała z siebie zdławiony odgłos, jakby coś chwyciło ją za gardło. – Nikt tutaj nie zna mnie pod tym imieniem! – szepnęła. Kadolan domyśliła się, co się za chwilę wydarzy i złapała swą bratanicę za bark. Inosolan zawsze była taka impulsywna! Spóźniła się. Dziewczyna przeczołgała się przez porozrzucane posłania. Jej skulona postać przesłoniła na chwilę słaby szary blask bijący od wejścia. Następnie znalazła się na zewnątrz. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Kadolan odprężyła się. Być może było to złudzenie. Śpiew pastuszka albo coś w tym rodzaju. Azak był widoczny wyraźniej niż przedtem. Rzeczywiście wepchnął rzeczy do worka. Teraz zawiązywał go szybkimi, urywanymi ruchami. – Czy jesteś pani gotowa? Kadolan ocknęła się nagle z zamyślenia. Nie była bynajmniej gotowa, z pewnością jednak nie zamierzała tu pozostać. Poszukując butów pomyślała, że jest na to wszystko za stara. Niemniej szybka podróż do wybrzeża, a potem żegluga łodzią stanowiły znacznie przyjemniejszą perspektywę niż jazda na wielbłądzie do Ullacarnu, gdziekolwiek mógł on leżeć. Piasta, miasto Bogów! Któż wolałby pozostać na tej odstręczającej pustyni, gdyby zaoferowano mu podróż do Piasty? Wlokąc tobołek, Azak poczołgał się do wyjścia, przez co w namiocie zrobiło się ciemniej. Kadolan zdecydowała, że ten jeden raz będzie musiała zapomnieć o szczotkowaniu włosów. I wtedy Inos krzyknęła. 7 – To odważny człowiek! – zawołał Rap, pochylając się pod wiatr. Leżąca od strony morza część przylądka była znacznie bardziej stroma niż przeciwna, bliższa zatoki. Z rozciągającej się na dole ciemności dobiegał nieustanny łoskot fal. Chłodne powietrze pachniało solą. – Kto? Raspnex posuwał się przez noc ciężkim, miarowym krokiem. Jedną ręką przytrzymywał mocno czapkę na głowie. – Trybun Yodello. Czarodziej chrząknął. – Nie ma wielkiego wyboru, prawda? – powiedział obojętnie. Yodellowi jednak omal nie udało się okraść krasnoluda i to takiego, który był czarownikiem. Poznał w wiosce baśniowców trzy słowa. Wydawało się rozsądnym przypuszczeniem, że ktoś – prokonsul lub sam czarownik – powstrzymał go w chwili, gdy próbował zdobyć czwarte. – W jaki sposób można ominąć zaklęcie lojalności? To pytanie zamiast odpowiedzi spotkało się z gniewnym spojrzeniem. Rapowi również udało się przez pół dnia unikać schwytania, a potem uciec z więzienia. W obu przypadkach zawdzięczał to raczej szczęściu niż sprytowi, najwyraźniej jednak czary i magia podlegały ograniczeniom, które można było wykorzystać, jeśli wiedziało się jak to zrobić. Rap żałował, że nie posiada podobnej wiedzy. Podróż na szczyt wzgórza nie zajęła im niemal ani chwili. Raspnex z pewnością użył mocy. Na wprost przed nimi majaczyło Obserwatorium. Było większe, niż Rap się tego spodziewał. Przewyższało otaczające je drzewa. Okrągły, drewniany, piętrowy budynek nakryty był stożkowatym dachem. Światła na piętrze migotały dziwnie, lecz nieprzejrzysty sufit zasłaniał je przed dalekowidzeniem. Wydawało się, że parter służy głównie jako magazyn. Były tam meble i zwoje materiału na maty, metalowe narzędzia i kamienne statuy, pudełka z muszlami oraz szklane gabloty pełne motyli, a także wiele innych rzeczy, których nie zdążył rozpoznać. Rupiecie gromadzone od pokoleń. Budynek otaczał szereg uzbrojonych legionistów. Stali na baczność na słonym wietrze. Setnik zasalutował krasnoludowi, który przeszedł sztywno obok niego, nie zaszczycając go słowem ani spojrzeniem. – Po co czarownikowi niemagiczni strażnicy? – krzyknął Rap. – Trzymaj język za zębami, faunie, albo zawiążę ci go w supełki. Na zewnątrz gmachu wiły się spiralne, drewniane schody, które prowadziły na szeroką galerię obserwacyjną malującą się na tle niesamowitych, tańczących świateł. Rap podążał w górę za głuchym odgłosem stóp krasnoluda uderzających o stopnie. Obserwował zbliżanie się magicznej bariery, tak samo jak ongiś w wieży Innisa w Krasnegarze. Nagle jego głowa przebiła się przez nią i reszta pałacu zniknęła. Górne piętro zajmowało jedno wielkie pomieszczenie, którego ściany tworzyły jedynie znacznie od siebie oddalone drewniane płyty. Podtrzymywały one dach, lecz nie wytyczały wyraźnej granicy między podłogą pomieszczenia a otaczającą je galerią. Wiatr przedostawał się między nimi bez przeszkód. Z wysokiego, stożkowatego sklepienia zwisały śpiące nietoperze. Krokwie pokrywały prastare ptasie gniazda. Wyblakłe dywaniki oraz wiklinowe meble walały się wokół bez żadnego ładu, wraz z jakimiś innymi brzęczącymi i drgającymi przedmiotami, którym Rap wolał bliżej się nie przyglądać. Migotliwe światło pochodziło z lamp zwisających z sufitu na długich łańcuchach, które kołysały się szaleńczo na porywistym wietrze. Nawet wyglądające bardzo zwyczajnie krzesła obdarzone były wieloma złowieszczymi cieniami, które wiły się niczym czarne pająki na lśniącej złociście podłodze. Wydawało się, że gałęzie drzew na zewnątrz to znikają w mroku, to wyłaniają się z niego. Raspnex skierował się w stronę Oothiany, która stała przed jedną z większych drewnianych płyt. Najwyraźniej przyglądała się jakiemuś obrazowi. Rozpuściła włosy, które falowały i powiewały na wietrze niczym czarna flaga. To samo dotyczyło jej białej sukni. Rap starał się na to nie gapić, gdy podążał ku niej w ślad za krasnoludem. Właściwie podobne skrupuły były z jego strony głupotą, gdyż żadne ubranie nie mogło ukryć przed jego dalekowidzeniem niczyich tajemnic. Niemniej te delikatne krzywizny rysujące się na tle białej tkaniny wydały mu się o wiele bardziej podniecające i niepokojące niż prymitywna pewność. Uczył się, jak panować nad swą mocą, gdy tego potrzebował. Kierował ją wtedy ku innym rzeczom, z dala od spraw, w które nie powinien wścibiać nosa. Nie zawsze jednak było to łatwe. Mały Kurczak stał u boku prokonsul z założonymi rękoma. Był nagi do pasa. W słabym, złocistym świetle wydawał się Rapowi bardziej zielony niż kiedykolwiek dotąd. Zimno zapewne sprawiało mu przyjemność. Jego trójkątne oczy zwęziły się, gdy ujrzał Rapa, a wargi wykrzywiły w wyrazie milczącej pogardy. – Udało ci się? – zapytał Raspnex. Oothiana odwróciła się. Wyglądała na zmęczoną. – W pewnym stopniu. Pałac otacza osłona. Spojrzała przelotnie na Rapa, lecz jej twarz nie zdradzała niczego. Przedmiot, w który się wpatrywała, nie był obrazem, lecz wielkim lustrem w ozdobnej srebrnej ramie. Jego ciemny, oleisty poblask nie podobał się Rapowi, poza tym jednak nie sprawiało bardziej złowieszczego wrażenia niż pozostałe osobliwe przedmioty, takie jak doniczkowa roślina wydająca nieustannie odgłosy strzelania palcami czy posąg baśniowca, którego dalekowidzenie w ogóle nie dostrzegało. Raspnex ściągnął z głowy swą brzydką czapkę i wsadził ją sobie pod flanelową koszulę. Opuścił rękawy, rozglądając się jednocześnie w zamyśleniu po pokoju. Rap zastanawiał się, czemu to krasnolud tak się przypatruje. – Czciciele z reguły nie wznoszą osłon – stwierdził krasnolud. – Oczywiście że nie. Tych dwoje nie darzyło się nawzajem miłością. Rap pokłonił się Oothianie. – Wasza Wysokość. Jej twarz pozostała bez wyrazu. – Jestem tylko ekscelencją, panie Rapie. – Przepraszam, Wasza Ekscelencjo – pokłonił się raz jeszcze. – Czy mogę Waszej Ekscelencji pogratulować jakości jej więzienia? Tym razem zasłużył sobie na blady uśmiech. – Jest pan ekspertem? – Widziałem wystarczająco dużo więzień, bym nie musiał już oglądać ich więcej. Pokłonił się po raz kolejny. – Ale próbował je pan opuścić. – Mam nadzieję, że zrozumie pani, iż nie chciałem jej w ten sposób urazić. Odwróciła się do niego, by rozejrzeć się po pomieszczeniu. Wzruszył ramionami. Cóż, próbował. Przynajmniej wiedziała teraz, iż nie żywi do niej urazy. Sądził, że nie będzie jej to obojętne. – Powiem mu, że jesteśmy gotowi – oznajmił Raspnex. Pomaszerował ku innemu fragmentowi ściany, w którym nieoczekiwanie znajdowały się całkowicie zbyteczne tam drzwi. Były one masywne. Pokryto je ozdobnymi rzeźbami, a w ich powierzchnię wprawiono złote hieroglify. Krasnolud otworzył drzwi i po przejściu na drugą stronę zatrzasnął ciężko za sobą. Nie pojawił się na balkonie za nimi. Rap poczuł, że po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. – Hę? – odezwał się. – To magiczny portal – Oothiana odetchnęła głęboko. – Prowadzi do Piasty. Rap, mogę panu jedynie poradzić, żeby był pan uprzejmy. Bardzo uprzejmy. On się łatwo obraża. Chodźmy. Podeszła do kanapy i usiadła na niej. Coś w sposobie, w jaki to zrobiła, skłoniło Rapa, by spoczął obok niej. Zaskoczyła go własna bezczelność. Upłynęły wieki, odkąd siedział blisko pięknej kobiety. Nie przypominał sobie, by robił to od chwili, gdy trzymali się za ręce z Inos, tej nocy, kiedy Jalon śpiewał w zamkowej komnacie, jeszcze w Krasnegarze. Musiały też być inne dziewczyny wczesną zimą, gdy jako pomocnik rządcy spożywał posiłki w pałacowej sali jadalnej. Nie zapamiętał ich jednak. Jedynie Inos, dawno temu. Poruszając się w sposób przywodzący na myśl kota skradającego się do mysiej dziury, Mały Kurczak wybrał krzesło w pobliżu Rapa. Odchylił się do tyłu z wygłodniałym uśmiechem. Rap zignorował go i ponownie zaczął rozglądać się po pokoju. Zastanawiał się, czemu to dwoje czarodziejów przyglądało się z tak osobliwą uwagą. Jego dalekowidzenie zaczęło odbierać dziwne błyski, których nie potrafiły wyjaśnić oczy. – Krasnoludowie nie lubią luksusu – odezwała się Oothiana. – Co? To znaczy, słucham pa... – Czarownik Zinixo może mieć wszystko, czego zapragnie. Potrafi zamieniać piasek w złoto albo kostki cukru w diamenty. Wychował się jednak wśród starych, zniszczonych rzeczy, tak jak większość jego współplemieńców. Takie po prostu są ich obyczaje. Nie czuje się komfortowo, gdy otacza go... komfort. Lubi, żeby wokół walały się zeschłe liście. Musiała sądzić, że Rap przygląda się meblowi, który był ciężki, ale wygodny. Dopiero w tej chwili zauważył iż w kilku miejscach wiklina była wytarta, a z poduszek wyłaziła wyściółka. Dotąd wszystko wydawało mu się w porządku. Rzecz jasna, w każdym zakamarku leżały też niewielkie sterty uschniętych liści. Całe pomieszczenie znajdowało się raczej na dworze niż wewnątrz budynku. Było tam również mnóstwo ptasich odchodów. – Tam, gdzie się wychowałem, nie było suchych liści. Ani w ogóle żadnych. Zaczął się do niej uśmiechać, siedziała jednak blisko i zdała sobie sprawę, że zbyt wyraźnie dostrzega gładkie, krągłe piersi. Rozgniewany, odwrócił wzrok i spróbował zapanować nad swym dalekowidzeniem. Oothianie najwyraźniej jego spojrzenie nie przeszkadzało. – A tam, gdzie pan się wychował, panie goblinie, było niewiele więcej niż liście, zgadza się? Albo raczej sosnowe szpilki? – Kto ma przyjść? – zapytał Mały Kurczak z zagniewaną miną. – Czarownik Zinixo, opiekun Zachodu. Zwracajcie się do niego „Wasza Wszechmocność”. Nie pyskujcie, bo sprawi, że wam wnętrzności zgniją. Oczy goblina rozszerzyły się, nabierając przy tym jeszcze bardziej trójkątnego kształtu. Nerwy Rapa były zbyt napięte, by mógł on znieść ciszę, która zapadła. – Spotkałem legata Yodella, proszę pani – odezwał się, wyrzucając z siebie słowa i żałując jednocześnie, że to robi. Wydawało się, że Oothiana ponownie rozejrzała się po pomieszczeniu, przyglądając się... Przełknął ślinę. – Przykro mi. To znaczy, uważam, że nie zasłużył na... taki los. Obrzuciła go zimnym spojrzeniem. – To on zabił baśniowców. Rap skinął głową. – Ale myślę, że zrobił to... ze szlachetnych pobudek, proszę pani. – Jakie pobudki mogą usprawiedliwić tortury i morderstwa? – Nie... nie wiem – odparł przygnębiony Rap. – Chciał pan powiedzieć, że zrobił to dla mnie. Tak w istocie było – westchnęła i odwróciła wzrok. – Być może chciał też ocalić innych baśniowców. Tak twierdzi, a ja mu wierzę – przerwała, by pociągnąć za tkaninę sukni w miejscu, w którym zmarszczyła się ona nad jej kolanem. – Domyślił się pan, co się stało? Czarownik polował na dzikich baśniowców. Teraz spotyka się ich bardzo rzadko, wreszcie jednak odkrył tę wioskę. Rozkazał mi sprowadzić jej mieszkańców. Rzecz jasna, zleciłam to legatowi. Z tym, że nie... nie wydałam mu właściwych rozkazów. To był mój drugi błąd. Kiedy go mianowałam, nie rzuciłam na niego odpowiedniego zaklęcia lojalności, a teraz nie powiedziałam, żeby sam wykonał zadanie. Kazałam mu kogoś wysłać. – Co to za różnica? – zapytał po chwili Rap. – Oczywiście wykonał dosłownie moje rozkazy. Nie miał w tej sprawie wyboru. Wysłał swój najlepszy manipuł, a dowództwo zlecił najlepszemu setnikowi. Udał się jednak z nimi osobiście. Zdołał obejść moje intencje bez faktycznego nieposłuszeństwa mym słowom. W jakiś sposób przekonał sam siebie, że działa w moim najlepiej pojętym interesie. To był zdumiewający wyczyn. Oszukał zaklęcie wiążące. Nie mógł wydać żadnych rozkazów sprzecznych z moimi, ale setnika wiązała jedynie przysięga, nie czary, i nie miał zamiaru ingerować w nic, co chciał zrobić legat. Yodello podjął próbę zdobycia dla siebie czterech słów. Uznał, że najszybszym sposobem będzie biczowanie dzieci, żeby skłonić rodziców do ich ujawnienia. Uzyskał trzy, zanim przybył czarownik. Zapadła cisza. Oothiana wciąż wyszarpywała nitki swej sukni. Rap znalazł trzy ciała należące do rodziców, którzy umarli, zdradzając swe tajemne imiona. A więc nie zginęły inne dzieci. Przynajmniej nie wtedy. – Przybył wściekły? – Bardzo, ale to bardzo wściekły. Jakby zdała sobie nagle sprawę, że okazuje zdenerwowanie, czarodziejka oderwała dłoń od kolana i skrzyżowała ręce. – To i tak był głupi plan! – wybuchnęła. – Nawet gdyby poznał cztery słowa i został pełnym czarodziejem, nigdy nie zdołałby stawić czoła czarownikowi. Czarodzieje tak potężni, jak krasnolud, stanowią wybryki historii. Och, Yodello mógłby uwolnić się od mojego zaklęcia, nigdy jednak nie złamałby tego, które wiąże mnie. Prędzej czy później musiałby też zetrzeć się z czarownikiem. To było szalone marzenie. Tego rodzaju obłąkane ryzyko mógł podjąć mężczyzna dla kobiety, którą kochał, oraz dla swych dzieci. Rap uznał, że potrafi niemal wybaczyć zbrodnię, którą Mały Kurczak wykrył w tej wiosce w dżungli. Niemal. Tego, co robiono z samym Yodellem, nie można było wybaczyć nigdy. Czarodziejka ponownie rozejrzała się po pomieszczeniu. Dlaczego tego budynku strzegli niemagiczni legioniści? Kto jeszcze tutaj był? Niewidzialni strażnicy? Magiczny portal uchylił się lekko, wpuszczając do środka smugę jaśniejszego światła, która padła na dywanik tak wytarty, że tu i ówdzie widać było przez niego deski podłogi. Puls Rapa przyśpieszył haniebnie. Przez chwilę nie działo się nic więcej. Potem drzwi otworzyły się na oścież, ukazując na moment komnatę pełną regałów z książkami i ogniem buzującym się w palenisku. Do środka wpadł podmuch powietrza, po czym drzwi zatrzasnęły się same. Znowu cisza... ale napięcie wzmogło się dwu– albo i trzykrotnie. Czarownik był teraz obecny i Rap nie wątpił już, że jest tu więcej strażników, niż mógł ich dostrzec. Mały Kurczak zrobił zdziwioną minę. Oothiana była spięta. Patrzyła wprost przed siebie. Wiatr poruszył gałęziami drzew z suchym szelestem. Nagle w powietrzu, obok Małego Kurczaka, rozległ się jakiś głos. Goblin poderwał się. Był to najniższy bas, jaki Rap w życiu słyszał, niższy niż głos Raspnexa. – Goblinie! Powiedz mi, co wiesz o Jasnej Wodzie. Mały Kurczak wybałuszył oczy, rozejrzał się wokół i oblizał wargi. W tym świetle nawet jego język nabrał osobliwego koloru. – Nic – odparł drżącym głosem – Wasza Wszechmocność. Nie widziałem jej. Nie słyszałem o niej, dopóki Płas... faun mi o niej nie opowiedział. – Wymień swych przodków. Goblin zająknął się, po czym wyklepał imiona protoplastów aż do dwunastego pokolenia. Znowu zapadła cisza. Rap nie był zdziwiony, gdy głos zwrócił się potem do niego. Przemawiał z jakiegoś miejsca tuż przed nim. – W jaki sposób udało ci się uciec, faunie? Rap wyjaśnił mu. Nie padła żadna odpowiedź ani następne pytanie. Oothiana wciąż siedziała nieruchomo niczym statua. Jej spojrzenie nie zdradzało, gdzie znajduje się czarownik. Dlaczego najpotężniejszy czarodziej na świecie uciekał się do takich sztuczek? Nagle grobowy głos odezwał się znowu, tym razem z większej odległości. – Rankiem damy goblinowi trzech baśniowców. Czy wybrałaś trzech starszych mężczyzn, tak jak rozkazałem? – Tak, Wasza Wszechmocność – odparła Oothiana. Niewidzialny czarownik chrząknął. – Świetnie. Zmęczyło mnie już, że umierają nie mówiąc słów. Mamy też za dużo samobójstw. To nieefektywne. Czy ta kobieta, którą przypalałem, odzyskała już zmysły? – Jeszcze nie, Wasza Wszechmocność. – No właśnie! To zbyt powolne. W ten sposób szybko zdobędziemy trzy słowa. W jego głosie nie było śladu skruchy, lecz to co powiedział, wystarczyło, by Rapowi zastygła krew w żyłach. Mały Kurczak wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta. Oszołomiła go myśl o torturowaniu kobiety. – I będzie pan miał gobliniego czarodzieja! – wrzasnął Rap. – Co pan wtedy zrobi? Torturami chce pan wydobyć słowa z goblina? Oothiana poderwała się, spoglądając na niego ostrzegawczo. Nagle czarownik stał się widzialny. Miał taką samą ciężką budowę, jak jego stryj, lecz ubranie na nim było jeszcze bardziej wyświechtane – nadgryzione przez mole i wystrzępione na kolanach. Był młody, a niski wzrost sprawiał, że wydawał się jeszcze młodszy. Włosy miał jednak równie siwe, jak starszy krasnolud. Jego bezbarwna, nie porośnięta brodą twarz wyglądała jak wyciosana z kamienia. Stał przed Rapem i przyglądał mu się z wyrazem zimnej niechęci, ogryzając skórę u paznokcia. Cieszył się sławą najpotężniejszego czarodzieja na świecie, sądząc jednak z wyglądu mógłby być parobkiem albo pomocnikiem ogrodnika. Wyjął palec z ust. – Nie. Nie zamierzam niczego wydobywać z goblina torturami. Przekupię go – uśmiechnął się, ukazując przypominające białe kamyki zęby. – Obaj wiemy, o co mu chodzi, prawda? Mogę cię utrzymać przy życiu tak długo, jak tylko zechcę, podczas gdy on będzie zaspokajał swe ambicje.. Mały Kurczak najwyraźniej pojął wszystko. On również uśmiechnął się triumfalnie do Rapa. Ten nie zdołał powstrzymać dreszczu grozy. – Później on zabije i ciebie! – powiedział goblinowi. Mały Kurczak roześmiał się radośnie. – Nie szkodzi! – Proszę! – odezwał się Zinixo. – A więc wszystko ustalone. Odwrócił się na pięcie i zaczął chodzić po pokoju, obgryzając skórkę u paznokcia i tupiąc w zakurzoną podłogę ciężkimi buciorami. Goblinowie, faunowie, legioniści, baśniowcy, legaci – obojętność, z jaką krasnolud odnosił się do innych była jeszcze wstrętniejsza niż rozmyślne okrucieństwo Małego Kurczaka. Ten ostatni przynajmniej uważał cierpienie za zaszczyt i był gotów znieść je sam, gdy Rap go zwyciężył. Najwyraźniej w świecie Zinixa nie liczył się nikt poza samym Zinixem. – Znalazłam Arakkaran, Wasza Wszechmocność – odezwała się po chwili Oothiana. – Pałac otacza osłona. Zinixo zignorował ją. Mały Kurczak nadal promieniał szczęściem. Rap zastanawiał się, ilu niewidzialnych strażników obecnych jest w pomieszczeniu, przez co będzie musiał przejść, by usatysfakcjonować goblina, a także dlaczego zaklęta wnęka nie popisała się trafniejszą przepowiednią. Czarownik zaprzestał chodzenia, oparł się plecami o jedną z drewnianych płyt i pozwolił, by jego spojrzenie błądziło po pomieszczeniu z jednego w drugie. – Co ich zatrzymuje? To nie jest jakiegoś rodzaju pułapka, prawda? – Jestem pewna, że nie, Wasza Wszechmocność – odparła uspokajająco Oothiana. – Zmawiają się przeciwko mnie! Jego głos brzmiał już o oktawę wyżej. – Nie, panie! Spodziewam się... Krasnolud poderwał się i odwrócił błyskawicznie. Portal otworzył się na oścież. Był to jednak tylko Raspnex. Przez ramię przewiesił sobie długi zwój tkaniny, który zwisał bezwładnie niczym koc. Zdecydowanym ruchem zamknął drzwi. – No i? – wrzasnął czarownik. – Gadaj, stryju! – Zaraz przyjdzie. – Ach! – Zinixo rozejrzał się wokół. – Gotowi? Jeśli czegokolwiek spróbuje, uderzajcie natychmiast! Rozwalcie cały budynek, jeśli będzie to konieczne. Oothiana i Raspnex skinęli posłusznie głowami. Być może inni, niewidzialni, uczynili to samo. – Niech przychodzi – Zinixo otarł czoło rękawem i zgiął potężne ramiona, jakby szykował się do bójki. Raspnex rzucił swój tobołek na sam środek pokoju i kopnął go. Zwój rozwinął się i stał małym, podłużnym, lśniącym dywanikiem, który połyskiwał dziwnie w złocistym blasku lamp. Obaj krasnoludowie cofnęli się o kilka kroków. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Rap wyczuwał, że napięcie zbliża się do punktu wrzenia. Oothiana mocno ściskała dłonie, a czarownik znów zaczął obgryzać paznokcie. Starszy mężczyzna skrzyżował ręce, lecz on również był zaniepokojony. Zachował pozycję stojącą. Przez kilka chwil słychać było jedynie odległy grzmot fal kruszących brzeg z odwieczną zachłannością oraz słaby szelest poruszanych wiatrem liści. Rap przyzwyczaił się już do magii. Nawet najbardziej niewiarygodne czary wydawały mu się teraz czymś całkiem zwyczajnym. Nie był w najmniejszym stopniu zaskoczony, gdy nad niewielkim dywanikiem pojawił się słaby, migotliwy blask, który szybko zakrzepł w postać maleńkiej kobiety. Gdyby jednak nie spodziewał się przybycia Jasnej Wody, mógłby jej nie poznać. Podczas ich dwóch poprzednich spotkań odziana była w długą goblinową szatę z koźlej skóry, teraz zaś miała na sobie białą, plisowaną suknię, krótką i pozbawioną rękawów. Lśniła ona – niczym krople rosy – tęczowym blaskiem tysiąca cekinów albo może klejnotów, jednak była też pomięta i pełna plam. Spod krótkiej, rozszerzającej się spódnicy wystawały gołe nogi, kościste jak u kraba i zakończone wyglądającymi niedorzecznie buciorami. Smagłe ramiona i barki były chude i powykrzywiane, a piersi płaskie i pokryte twardą skórą. Pozostające w absurdalnym kontraście z cerą o odcieniu gobliniego khaki, bujne kasztanowe włosy lśniły wspaniale. Upięła je sobie wysoko na głowie grzebieniami z kości słoniowej. Najwyraźniej zrobiła to już jakiś czas temu, gdyż fryzura była już w nieładzie, a zabłąkane kosmyki i loki zwisały luźno. Wyglądało to śmiesznie, jak gdyby starucha zamieniła się w dorastającą dziewczynę, żeby pójść na bal, a potem przekształciła się z powrotem, ale nie do końca. Sądząc po włosach i sukni, bal zakończył się kilka dni temu. Co najdziwniejsze, na lewym, przygarbionym barku jędzy płonął jasnoróżowy płomień, który migotał i kilkakrotnie zmienił kolor. Wreszcie zakrzepł w kształt małego, przycupniętego zwierzęcia. Nie przestał się jednak jarzyć i dalekowidzenie Rapa wykryło niejasną zamazaną obecność, której towarzyszyło dziwne poczucie, że jest to coś żywego. – Patrzcie! – krzyknął czarownik. – A skąd czarownica północy wzięła smoka? Jasna Woda odwróciła się, by spojrzeć na niego. Światło na jej ramieniu pojaśniało. Wydawało się, że uczepiło się jej mocniej, jakby obawiało się, że spadnie. – To podarunek! – odparła przenikliwym głosem. – Czyż nie jest śliczna? Dałam jej na imię Skarbunia. To prezent od Lith’riana. Bijące od niej niesamowite wrażenie obłędu wzburzyło Rapa. Zinixo jednak wsparł jedynie pięści na biodrach i pochylił się do przodu, by móc spoglądać na nią groźniej. – Jakie to miłe! Nigdy nie słyszałem, żeby Południe rozdawało smoki w prezencie. Czy ten nadzwyczajny dar miał przypieczętować jakieś tajemne porozumienie? – Och, nie! – starucha zachichotała. – Nie, nie, nie! On wie, że ja je lubię, to wszystko. Miałam już przedtem ogniowe pisklęta, na długo przed twoimi czasami, synku. Tylko świeżo wyklute. No wiesz, nie mogę zatrzymywać ich zbyt długo! Moje ramiona są na to za małe! Wydała z siebie kolejny przenikliwy chichot znamionujący rozbawienie i wyciągnęła w górę dłoń, by pogłaskać luminescencję, jakby ta była kotkiem. Blask przybrał ciepły, niebieski odcień. Rap wyczuł niezwykły pomruk. To nie dalekowidzenie, lecz empatia, jaka łączyła go ze zwierzętami. Najwyraźniej płomień był żywą istotą, a przynajmniej na tyle żywą, że Rap mógł odebrać jej uczucia. Wrażenie było jednak gorzkie i obce. Wywoływało w jego umyśle metaliczny posmak. Odgrodził się od niego. Nie mógł tego zrobić z opowieściami, jakie słyszał o smokach i metalu, a w tym dziwacznym letnim domku musiał być metal. Gwoździe, lampy... spojrzał w górę, na kołyszące się na wietrze latarnie. Z pewnością sprawiały wrażenie, że są wykonane ze złota, a przynajmniej nim przyozdobione. Złoto było najgorsze. Wszystkie opowieści ostrzegały przed okropnymi rzeczami, do jakich dochodziło, jeśli smoki znalazły ten metal. – No, no! – czarownica obróciła się wkoło, wytrzeszczając oczy. – Nie byłam tutaj od czasów Ho-Iltha. Niewiele się tu zmieniło. Te same meble, sądząc z wyglądu. Na tej sofie jedliśmy owoce mango i rzucaliśmy na siebie nawzajem zaklęcia namiętności. Skąd wziąłeś... Ach! Ptak Śmierci! Czy nic ci nie jest, mój słodziutki! Stąpając ciężko w swych butach, zeszła z maty i pomaszerowała prosto do Małego Kurczaka, który rozparł się na krześle z oczyma i ustami szeroko otwartymi z niedowierzania. Zinixo wzdrygnął się, jakby był zaskoczony. Czarownica odwróciła się z niewiarygodną zwinnością. Ogniowe pisklę na jej ramieniu rozbłysło na chwilę pomarańczowym blaskiem. – Przestań! – warknęła. – Nie wolno tak traktować gości! Czarownik obnażył zęby przypominające szeregi nagrobków. Był sztywny jak granitowy głaz. Jego młodzieńcza twarz lśniła wilgotnym blaskiem w świetle kołyszących się lamp. Policzki miał białe jak kreda. Nagle zmusił się, by grymas na twarzy przekształcić w cyniczny i niebezpieczny uśmiech. Pokłonił się lekko, nie odrywając oczu od starej kobiety. – Oczywiście, babciu. Ale żadnych lekkomyślnych ruchów. – No jasne! – odparła Jasna Woda. – To... – maleńkie smoczątko rozjarzyło się zielono i wzbiło w powietrze do nierównego, chwiejnego lotu. – Och! Uważaj, moja Skarbuniu! Smocze pisklę przefrunęło przez pomieszczenie na wysokości głów obecnych, jak gdyby chciało je zbadać. Wreszcie zawisło nieufnie nad Rapem. Było w nim niewiele masy. Rapowi jednak zdawało się, że widzi tam kształt smoka częściej niż cokolwiek innego. Czasem było gwiazdą, ptakiem albo motylem lub tylko plamą światła. Czarownica włożyła sobie dwa palce do ust i zagwizdała przenikliwie. Skarbunia przybrała nerwowy, żółty odcień i pomknęła zygzakiem z powrotem na ramię Jasnej Wody. Goblinka głaskała smoczątko, aż znowu stało się niebieskie. Co dziwne, niewytłumaczalne napięcie z jakiegoś powodu osłabło. Oothiana i Raspnex wymienili zdziwione spojrzenia. Wydawało się, że czarownica dopiero teraz zauważyła tego ostatniego. – Co miałam zamiar powiedzieć? – zapytała ozięble. Krasnolud zamrugał powiekami i wzruszył ramionami. – No dobra! – warknęła. – Czy nie spotkaliśmy się ostatnio, młody człowieku! – Rozmawialiśmy ze sobą jakieś pięć minut temu, przez magiczne zwierciadło. – Tak? – Potoczyła błędnym wzrokiem po pomieszczeniu. Na widok Oothiany zmarszczyła brwi. – Czy ty nie jesteś Urmoontra, żona tego, jak mu tam było? – Jestem jej prawnuczką, Wasza Wszechmocność. – Och, Bogowie i śmiertelnicy! – Jasna Woda potrząsnęła ze smutkiem głową, co spowodowało, że kolejny kosmyk włosów opadł luźno. – Robi się późno, prawda? Wszyscy powinni już spać. – Spojrzała niepewnie z ukosa w kierunku palmy w doniczce, po czym dygnęła. – Dobry wieczór, senatorze. Rzecz jasna, mógł tam stać niewidzialny senator. W tym domu wariatów nic nie było niemożliwe. Wreszcie czarownica odkryła Zinixa. – A ty, chłopcze? – Wiesz kim jestem, ty cuchnący kuble śmieci! Przestań się zgrywać. – Ominął ją ciężkim krokiem, by podejść do Małego Kurczaka. Wskazał na niego skierowanym w dół palcem. – Powiedz nam, dlaczego interesujesz się tym czymś. Jasna Woda spoglądała na więźnia przez chwilę czy dwie, mrugając powiekami. Nagle rozpromieniła się, odsłaniając usta pełne wielkich goblinich zębów, których lśniąca doskonałość pozostawała w sprzeczności z jej poza tym zramolałym wyglądem. – Ptak Śmierci! Wiedziałam, że schowałam go w jakimś bezpiecznym miejscu. Nie mogłam sobie przypomnieć gdzie. Czyż podobieństwo nie jest zdumiewające? – Jakie podobieństwo? Ciało Zinixa ostrożnego jak skradający się kot i z każdą chwilą coraz bardziej wściekłego, było napięte niczym struna harfy. – Krwawy Wachlarz. No wiesz, mój najstarszy brat. Kiedy był w jego wieku. – A więc ten bałwan jest z tobą spokrewniony? On o tym nie wie. Czarownica chichotała ochryple, co – jak się zdawało – trwało zbyt długo. Była obłąkana, ale niekoniecznie głupia. Rap wystarczająco często widywał, jak stary Hononin udawał przygłupa, zwłaszcza gdy Foronod wpadał do stajni, by zażądać od stajennego czegoś, na co ten nie miał ochoty się zgodzić. Prawie zawsze rządca dawał się prowokować, wpadał w złość i w ten sposób przegrywał spór. Wydawało się, że czarownica stosuje tę samą technikę. Jeśli rozgniewa Zinixa jeszcze mocniej, może się okazać zdolny do każdego szaleństwa. – Nie powinien wiedzieć – zaśpiewała jękliwie Jasna Woda. – Krwawy Wachlarz był sprytnym chłopakiem, hę? Gdy do ogni dosypano świeżego opału, zaczynał czołgać się bardzo cicho. W całym domu nie było żony, która choć raz nie udawałaby dla niego, że śpi. Wreszcie go złapali. Urządził wspaniałe przedstawienie. Prawie trzy dni. Jesteś do niego bardzo podobny – dodała, zwracając się do Małego Kurczaka. Goblin, marszcząc brwi, usiłował nadążyć za osobliwą konwersacją, którą prowadzono nie zważając na jego obecność. – Ho-Ilth lubił owoce mango i co dobrego mu one przyniosły, hę? Krwawy Wachlarz spłodził Ciosa w Brzuch z Łożem z Płatków, a Cios w Brzuch był... – I to wszystko? – wrzasnął rozjuszony czarownik. Jego gniew przypominał górską burzę. – Czy to jedyny powód, dla którego się nim interesujesz? Dlatego, że to jakiś twój daleki krewny z nieprawego łoża? Zgrzybiała goblinka wyprostowała się i spróbowała spojrzeć na krasnoluda z góry, wzdłuż swego długiego nosa. Nie udało jej się to, gdyż była jeszcze niższa od niego, jeśli pominąć plątaninę rudych włosów i grzebieni z kości słoniowej. – Oczywiście, że nie. Wypchaj sobie flaki rozżarzonymi węglami. Czy chcesz powiedzieć, że go nie przepowiedziałeś? Wydawało się, że to pytanie zaskoczyło Zinixa. – Nie – przyznał. – On ma przeznaczenie? – Och, tak! Czarownik obrzucił Oothianę znaczącym spojrzeniem. – Nie jesteś w tym za dobra, prawda? – Raczej nie, Wasza Wszechmocność. Skinął głową, po czym odwrócił się, by spojrzeć na Małego Kurczaka. Goblin zatoczył oczyma i osunął się nieprzytomny na krzesło. Jego twarz nabrała jasnego, żółtozielonego koloru. Raspnex, który wyglądał na zaintrygowanego, również się zbliżył. Goblina otaczało teraz troje czarodziejów. Wszyscy wpatrywali się w niego intensywnie. Oothiana usadowiła się wygodnie na kanapie. – Pani? – szepnął zaniepokojony Rap. Nie zwróciła się w jego stronę. Obserwowała uważnie pomieszczenie, a zwłaszcza magiczny dywanik. Rap zadał sobie pytanie, czy pozostawiono ją na straży, podczas gdy obaj krasnoludowie zwrócili swą uwagę na coś innego. – To jest bardzo trudne – powiedziała cicho. – Zupełnie jakby chciało się prześledzić bieg rzeki przez bagno. Zawsze jest tak wiele odnóg. Czasem łączą się ze sobą ponownie, a czasem nie. Nawet myśli znajdujących się w pobliżu ludzi mogą wpłynąć na czyjąś przyszłość. Potwornie boli mnie od tego głowa. – A więc wszystko, co może pani dojrzeć, to możliwości? – Bogowie zrządzają dla niektórych śmiertelników przeznaczenie. Większość z nas otrzymuje jedynie szanse. – Uśmiechnęła się z roztargnieniem. – Oczywiście ktoś taki, jak niewolnik w kamieniołomach nie ma ich za dużo, prawda? Każdy głupiec potrafiłby przepowiedzieć jego przyszłość. Dalsze niezmienne życie, a potem śmierć. Ale na przykład marynarz albo jotuński pirat ma ich z reguły tak wiele, że niemal nie sposób ich rozplatać. Reszta z nas jednak... – Oothiana umilkła. Zaklęta wnęka Inissa przepowiedziała Rapowi kilka losów: upieczenie przez smoka, porąbanie na kawałki przez Kalkora oraz przerobienie na filety przez Małego Kurczaka. Być może były to różne ewentualności, zależne od tego, co wydarzy się wcześniej. Mogło to tłumaczyć, dlaczego wyglądało na to, iż jest skazany na trzykrotną śmierć. Gdyby jednak dane mu było wybrać jedną z tych możliwości, w żadnym wypadku nie byłaby to trzecia. – A więc potrafi pani przepowiedzieć własne przeznaczenie? – szepnął. Potrząsnęła głową, obserwując pozostałych. – To bardzo trudne – dodała jednak po chwili. – Reakcje patrzącego zmieniają obrazy. Dlatego właśnie czarodzieje tworzą zaklęte wnęki czy wieszczące sadzawki. – Mogę go zabić – mruknął Zinixo. W słabej, złocistej poświacie wirujących latarń jego pryszczata twarz ponownie pokryła się potem. Oblicze Raspnexa wyglądało jeszcze gorzej. Mała goblinka drapała się po głowie wszystkimi dziesięcioma palcami, co wstrząsało niepewną fryzurą. Smok skurczył się do maleńkiego, żółtego światełka, które pulsowało na jej ramieniu. – Zawsze istnieje taka możliwość – wychrypiała. – Nie zawsze jednak jest to mądre. Czas, którego wszystkie chorągwie łopoczą... Widzisz fauna? – Nie. – Pchnij naprzód. Z powrotem na północ. Śnieg! Teraz widzisz? Wszystkie drogi prowadzą do fauna. – Prawie wszystkie. – Phi! – głos czarownicy brzmiał tak, jakby bolało ją gardło. – Niech będzie prawie wszystkie. Nigdy nie widziałam jaśniejszego przeznaczenia. Dla Rapa wszystko to był bełkot, pomyślał jednak o bagnie, o którym wspomniała uprzednio Oothiana i o wielu korytach rzecznych wiodących do położonego na jego terenie wielkiego jeziora. To mogło pasować. Ponadto wzmianka o nim przywodziła na myśl trzecie proroctwo wnęki. Dobrze przynajmniej, że wśród całego tego obłędu nie padło dotąd ani słowo o Inos. – I co? Ten syk mógł pochodzić od każdego z dwóch krasnoludków. – Co leży dalej, hę? – szepnęła starucha. Mała grupa rozpierzchła się bez ostrzeżenia. Raspnex odszedł chwiejnym krokiem na bok. Pocierał sobie oczy pięściami i dyszał, jakby przed chwilą biegł. Zinixo odchylił głowę do tyłu i ryknął gromkim śmiechem przypominającym spadającą lawinę skalną. Czarownica nachyliła się, ujęła twarz Małego Kurczaka w obie dłonie i ucałowała go. Oczy goblina otworzyły się nagle. – Mam! – krzyknął czarownik. – Teraz to widzisz? Jasna Woda wlazła Małemu Kurczakowi na kolana i zaczęła głaskać jego owłosiony policzek dłonią przypominającą uschnięte korzenie. Smok napęczniał i zalśnił bladym, różowofiołkowym blaskiem. Najwyraźniej nie podobało mu się, że młody goblin jest tak blisko. Przepełzł od tyłu po szyi Jasnej Wody, balansując na jej garbie, po czym usadowił się na drugim ramieniu czarownicy. – Och, tak! – Zinixo zaszczycił Oothianę szerokim, dziecinnym uśmiechem. Zmiana jego nastroju była zdumiewająca. – Goblin zaszlachtuje fauna. Tu nie ma wątpliwości. A potem... – roześmiał się ponownie, spoglądając na swego stryja, który uśmiechał się na krasnoludzki sposób, jakby miał twarz ulepioną ze żwiru. – A więc – oznajmił starszy mężczyzna – widzimy tu coś nowego, Wasza Królewska Mość! Pokłonił się i obaj czarodzieje zawyli ze śmiechu. Oczy Małego Kurczaka stały się doprawdy bardzo wielkimi trójkątami. Stara jędza siedząca na jego kolanach ucałowała go czule po raz drugi. – Tak jest, mój kochany. Goblini król! – Zabiję Płaskonosa? Skinęła energicznie głową, rozpromieniona. – Och, tak! W Totemie Kruka. – Długi ból? – Wygląda na to, że bardzo długi. Zrobi dobre przedstawienie. Mały Kurczak westchnął uszczęśliwiony i uśmiechnął się do Rapa. – To dobre, Płaskonos. Znowu zaczął mówić po gobliniemu. – Goblini król! – westchnęła spoczywająca na jego kolanach czarownica. A więc o to chodziło! Rap poczuł narastające przerażenie, że aż go zemdliło. Imperator nie chciał, by Kalkor został królem Krasnegaru, a jarlowie nie pozwolą, aby miasto wpadło w ręce Imperium; obie strony mogły się jednak zgodzić na kompromis. Ani imp, ani jotunn, a więc oczywiście goblin! Wydać Inos za mąż za Małego Kurczaka i wszyscy będą zadowoleni. Zinixo zmarszczył brwi. – Przejdźmy do rzeczy. Chcesz odzyskać tego swojego gobliniego księcia. Czarownica pogłaskała Małego Kurczaka po policzku. – Ptak Śmierci to mój ukochany, mój ukochany. – Ale oddałaś go mnie. Porzuciłaś go tutaj. Mogę jeszcze go zabić. Widzieliśmy to. Starucha wydęła wargi. Otoczyła głowę Małego Kurczaka chudym ramieniem i przycisnęła je w obronnym geście do miejsca, gdzie ongiś miała piersi. – Nie mojego słodyczka! Nie, uratujemy go, żeby został królem. Wyraz twarzy Małego Kurczaka sugerował, że nie czuje się w tej pozycji najlepiej. Zinixo uśmiechnął się ponuro. – Chcesz też oczywiście, żeby napchać go dalszymi słowami? – Dalszymi? Hę? Nie, żadnych słów! Jasna Woda wyglądała na zaskoczoną. – Ukradł jedno baśniowcowi! Czarownica zerknęła przelotnie na Rapa, po czym ponownie spojrzała na Małego Kurczaka... Rapa... – Hę? Ptak Śmierci ma słowo? Zachichotała słabo. Coś ją zdziwiło. Nagle jednak wróciła do rzeczywistości. Potrząsnęła głową w ten sposób, że rozsypało się jeszcze więcej włosów. – Nie, nie, nie! – wypuściła swą ofiarę z objęć i zlazła z jej kolan. – Nie przewidziałeś tego jak należy! Słowa nie pomagają. Jak dasz mu słowa, nie zostanie królem! – W takim razie po co go tu przysłałaś? Krasnolud wyglądał na zdziwionego i rozgniewanego. Wzruszyła kościstymi ramionami i zachichotała. – Musiałam go gdzieś przenieść. W bezpieczne, dalekie miejsce! Pomyślałam sobie, że na północy może się zrobić paskudnie. Olybino. Zinixo skrzyżował ręce. – Co mi proponujesz, czarownico? Ile on jest wart? – Ach! Cierpliwa jest czapla, co w srebrnych wodach brodzi! – starucha uniosła jedną rękę wysoko nad głowę i zakręciła piruet, po czym zachwiała się i straciła równowagę. Jej buty zastukały na deskach. Wróciwszy do siebie, pokłoniła się pustemu powietrzu. Najmocniej panią przepraszam! Następnie spojrzała chytrze na krasnoluda. – Jakiej ceny żądasz? – Jaj elfa na widelcu. Zachichotała przenikliwie. – Ty łobuziaku! Wszyscy chłopcy są tacy sami! On chce przywiązać twoje do kotwicy. Krasnolud spojrzał na nią wilkiem. Ta perspektywa go nie ubawiła. Ponownie skrzyżował ręce. – Ile mu zapłaciłaś za ogniowe pisklę? – Ja? Nic! Jędza uniosła w górę swój długi, goblini nos, jakby poczuła się urażona. Rap spojrzał ukradkiem na Oothianę, która zmarszczyła brwi i splotła mocno palce. Uznał, że Jasnej Wodzie udało się w końcu zbić z tropu wszystkich, w tym być może również siebie samą. Nie uwierzył prawie w nic, co dotąd usłyszał, poza tym, że krasnolud i elf nienawidzili się wzajemnie, a o tym wiedział już przedtem. Czy czarownica naprawdę była szalona, można by sądzić z jej zachowania? Rap żywił absurdalne przekonanie, że czaiła się ona w jego cieniu jeszcze w czasach przed ich spotkaniem w Totemie Kruka. Twierdziła, że interesuje ją wyłącznie Mały Kurczak, do dzisiaj jednak materializowała się jedynie przed Rapem. Jakie były jej prawdziwe motywy? Dlaczego miałby ją obchodzić Krasnegar i to, kto nim władał? Teraz rozwinęła się w nim na dodatek dziwaczna pewność, że Jasna Woda wiedziała o baśniowym dziecku i spodziewała się, iż to Rap pozna słowo, a nie Mały Kurczak. Najwyraźniej jego wyobraźnia zaraziła się panującym wokół obłędem. Ponadto czarownica twierdziła, że nie potrafi przewidzieć przyszłości Rapa. Miał nadzieję, że nie wspomni o tym teraz, gdyż czarownik z pewnością potraktowałby tę informację jako wyzwanie, a gdyby jego zdolność przewidywania również zawiodła, mógłby się poczuć zagrożony. Po prostu mimo swych wielkich mocy obawiał się niemal wszystkiego. – Kłamiesz! – uznał Zinixo. – Zapłaciłaś czymś za tego smoka. Przypominający roztopiony metal odcień jego policzków sugerował, że krasnolud się czerwieni. Jasna Woda potrząsnęła głową, uwalniając kolejne kosmyki miedzianych włosów. – Dałam mu dziewczynę – przyznała. Rap otworzył usta, ale niewidzialne wargi szepnęły do jego ucha: – Psst! Słuchaj! Był to głos Oothiany, lecz czarodziejka nawet nie drgnęła. Sprawiała wrażenie całkowicie skupionej na toczącej się sprzeczce. – Dziewczynę z Krasnegaru? – zapytał Zinixo. – Inosolan? Dlaczego? – Dlaczego? – powtórzyła impertynenckim tonem Jasna Woda. – Dlatego, że zaoferował mi Skarbunię – pogłaskała płomień siedzący na jej ramieniu. Ten zamruczał i rozjarzył się fiołkowym blaskiem. – Tra-ta-ta-ta... Dlaczego to zrobił? Nie mam pojęcia. Nigdy nie pytaj elfa „dlaczego”, synku. Udzielane przez nich wyjaśnienia są najczęstszą przyczyną samobójstw wśród młodzieży. – Zmówiłaś się z nim przeciwko mnie! Stara jędza uśmiechnęła się szyderczo. – Trele-morele! On trzyma sztamę ze Wschodem. Jeśli połączę się z nimi przeciwko tobie, synku, będzie z ciebie ciasto z kreta. – Tak? – niemal wrzasnął krasnolud. – Jeszcze się przekonamy! – Wysłuchaj mnie, chłopcze! Zostaw na razie organy żółtobrzuszka na miejscu. Czy nie zadowolisz się flakami impa? Krzesło przesunęło się po podłodze, jakby poruszał nim wiatr. Zatrzymało się za czarownikiem. Ten usiadł, skrzyżował swe krótkie, grube nogi i spojrzał spode łba na Jasną Wodę, nagle demonstrując spokój. – Dość tych gadek. Mam twojego ukochanego Ptaka Śmierci, czy jak tam go nazywasz. Mógłby być dla mnie bardzo użyteczny. Jeśli chcesz go odzyskać, czekam na propozycje. Goblinka potrząsnęła z politowaniem głową. Odwróciła się. Rap spodziewał się, że wejdzie na magiczną matę i zniknie, zatrzymała się jednak. Sprawiała wrażenie, jakby zmieniła zdanie. – Niełatwo być czarownikiem – powiedziała, uśmiechając się szyderczo pod adresem nocy albo, być może, jednego z niewidzialnych obserwatorów. – On już się o tym przekonał. Myślał, że będzie się czuł bezpieczniej, ale tak nie jest, prawda? Teraz wszyscy go znają i wszyscy chcą go załatwić. Dlatego potrzebuje czcicieli, żeby go bronili. Myślał, że łatwo będzie być Zachodem, bo wtedy będzie mógł naprodukować ich kupę. Ale to nie takie proste. Nigdy nie wie, kiedy stworzy potwora! Zinixo zazgrzytał zębami. – Mów dalej. Jest już późno. Czuję się zmęczony. – Wcześnie, wcześnie, wcześnie! – Jasna Woda obróciła się wkoło w jednym ze swych absurdalnych piruetów. Kiedy go zakończyła, stała zwrócona twarzą ku Oothianie. – Znacznie bezpieczniej jest kraść pomocników swym przeciwnikom, niż tworzyć nowych samemu, hę? – potrząsnęła palcem. – Zgadza się? Mężczyźni nigdy tego nie rozumieją. – Pani? – zapytała Oothiana ze zdziwieniem w głosie. Wydawało się, że przypominające kamyki oczy krasnoludka zalśniły odrobinę jaśniej. Czarownica westchnęła. – Czy pamiętasz, jak pod koniec spotkania imperator postanowił wycofać swych ludzi z Krasnegaru? Rap zesztywniał. Jeśli Rada Czterech spotkała się z imperatorem, aby omówić sprawę Krasnegaru, było to ważną wiadomością. Za chwilę mógł usłyszeć coś o Inos. Zmieszana Oothiana obrzuciła czarownika szybkim spojrzeniem. – Mnie tam nie było, proszę pani – odparła. Stojący z tyłu Zinixo patrzył z niedowierzaniem. – Czarownik Olybino zgodził się wysłać rozkazy. Czarownica Jasna Woda obiecała powstrzymać Kalkora i Nordlandczyków jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie, by dać impom czas. Ale czy o tym pamięta? Starucha wydała z siebie przenikliwy, obłąkany chichot. – Nie muszę pamiętać – szepnęła do Oothiany. – Kalkor jest na drugim końcu świata. – Co? Przecież powiedziałaś... – Młody krasnolud podrapał się w brodę. – Nie, nie powiedziałaś, prawda? Tylko dałaś do zrozumienia. Raspnex uśmiechnął się, jakby występ czarownicy wydawał mu się zabawny. Odsłoniła przed Rapem swe wielkie, doskonałe zęby. Zwróciła teraz uwagę na niego. Nadal przemawiała szeptem. – Kalkor jest na południu. Urządził sobie gwałcicielskie wakacje gdzieś w okolicy Qoble. A ja nie obiecałam, że powstrzymam goblinów! Wytapetują skórami impów całą drogę aż do Pondague. Och, litujcie się nad nieszczęsnymi jeńcami! Rap zadrżał. Czarownicy ciekła ślina, a Mały Kurczak uśmiechał się szyderczo. Z pewnością wspominał zemstę, jaką wywarł na Yggingim. Goblinowie odrzucili swą pokojową tradycję. Zinixo był wyraźnie zaintrygowany. – A więc Olybino spróbuje osłaniać odwrót wojsk? Będzie chciał wysłać tam czcicieli! – A ja odmówię łaskawego pozwolenia! – Jasna Woda odtańczyła kilka kroków przed Rapem. – A on i tak to zrobi! Nie jesteś krasnoludem! Gdzie on się podział? – obróciła się wkoło, by zlokalizować Zinixa. – Czy chcesz ich zdobyć? Czarownik spojrzał na swego stryja, który uśmiechnął się i skinął głową, a potem na Oothianę. Ta potrząsnęła głową. – Uczyni ich legionistami. Wtedy nie będzie ci wolno ich tknąć. – Ale będzie wolno zaznaczyć! – krzyknęła stara czarownica. – Za każdym razem, gdy odbiją strzałę albo unikną zasadzki, rozpoznasz któregoś z nich. Potem wrócą do Piasty, przestaną być na służbie i będziesz mógł ich schwytać, kiedy tylko zechcesz. Olybino zostanie wypatroszony i uwędzony. Fanfary i rzucanie końskim łajnem! – Dlaczego sama tego nie zrobisz? – zapytał Zinixo ze swą zwykłą posępną podejrzliwością. Wydęła wargi i podeszła dumnym krokiem do Małego Kurczaka. – Miałam taki zamiar. Powiedziałeś, że czekasz na propozycje. Potrzebny mi mój ukochany. Pogłaskała goblina po włosach. Zarażone zazdrością bądź też niepokojem swej pani smoczątko zerwało się z jej ramienia. Ponownie pomknęło w stronę Rapa, po czym zmieniło kierunek i zaczęło zbliżać się po spirali do kołyszących się szaleńczo lamp. Złoto! Jeśli w pełni wyrośnięty smok mógł spustoszyć całe hrabstwo, gdy tylko posmakował złota, to nawet maleńkie ogniowe pisklę było w stanie zniszczyć Obserwatorium. Rap bez namysłu cisnął w jego stronę wezwanie, by odciągnąć je od metalu. Nigdy nie odniósł żadnych sukcesów, usiłując zapanować nad ptakami. Jego moc działała jedynie na czworonożne stworzenia. Najlepiej na konie, niemal równie silnie na psy, słabiej na koty. Najwyraźniej jednak smok był swego rodzaju czworonożnym stworzeniem, gdyż Rap odebrał jego reakcję. Lśniąca łagodnym blaskiem iskra zmieniła kierunek i ruszyła w jego stronę. Coś, co wdało mu się niewidzialnym skórzanym pasem, uderzyło go w twarz wystarczająco mocno, by wykręcić mu dotkliwie szyję. Wrzasnął z bólu i zaskoczenia. Otrzymał kolejny przyprawiający o mdłości cios, w drugi policzek. Wylądował na kolanach Oothiany. – Idiota! – szepnęła czarodziejka, pomagając mu wstać. Oszołomiony Rap starał się nie jęczeć. Podniósł rękę do twarzy. Czuł się tak, jakby przed chwilą ogolił ją sobie posiłkując się wrzącą wodą. Jasna Woda przeszywała go wyjątkowo gniewnym wzrokiem. Smocze pisklę ponownie usiadło na jej ramieniu. – Trzymaj się z dala od mojej Skarbuni, mieszańcu! Gdyby Ptak Śmierci cię nie potrzebował, wypełniłabym twój brzuch robakami, sprawiła, by kości ci zgniły i... – Zostaw go! – warknął Zinixo. – Chcesz dostać swojego gobliniego króla. Pozwalasz mi wysłać tam Raspnexa, żeby obserwował tę klęskę? Skąd mam wiedzieć, że nie zamierzasz po prostu zwabić mojego czciciela w pułapkę, żeby pomóc Wschodowi i Południu? Jasna Woda raz jeszcze zachichotała przenikliwie. Obróciła się wokół, żeby odnaleźć Raspnexa. – Przewidź go! Tym razem inspekcja trwała krótko. Zinixo po prostu wpatrywał się przez minutę w swego stryja, po czym zachichotał głęboko. Jego śmiech przypominał odgłos fal uderzających o brzeg na dole. – Tak jest, wrócisz. Pod warunkiem, że będziesz się trzymał z dala od kobiet. – Zieleń nie pociąga mnie zbytnio – odparł Raspnex. Czarownica pogroziła mu pokrytym naroślami palcem. – Trzymaj język za zębami, krasnoludzie! Ujrzyjmy tu goblina. Czarodziej wzruszył ramionami. Zaczął ściągać koszulę. Wydawało się, że jednocześnie topnieje. Jego szara cera nabrała koloru khaki, a kędzierzawe włosy stały się długie i proste. Zestaliły się i spełzły w dół jego klatki piersiowej, tworząc natłuszczony warkocz. Głowa zmniejszyła się, a nogi wydłużyły. Nos i uszy zrobiły się dłuższe i spiczaste. Po chwili przerodził się w goblina w średnim wieku, odzianego jedynie w skórzaną przepaskę na biodra. Uśmiechnął się, by pokazać, że jego krasnoludzkie, zdolne kruszyć skały zęby są teraz ostrzejsze. Powiew zjełczałej gobliniej woni sprawił, że wszystkie nosy w Obserwatorium zmarszczyły się. – Och, jaki przystojny! – zawołała piskliwym głosem starucha. – I mocny! Trzeba mieć dobre oko, żeby to zauważyć – wyciągnęła palec i na twarzy byłego krasnoluda pojawiły się arabeski tatuaży. – Wytrwały Biegacz z Klanu Wilków! Zinixo podniósł się. – Stań w tamtym miejscu, Wytrwały Biegaczu. Z wiatrem ode mnie! Jeszcze jedno, czarownico. – Spojrzał spode łba na Małego Kurczaka. – On ukradł słowo, które jest moją własnością! Yodello: Ukradłem to krasnoludowi. – Phi! Jest jeszcze trzecie. Sekwencjoniści znają słowo. Weź sobie tamto w zamian. Czarownik wahał się jeszcze przez chwilę. Wreszcie skinął głową. – Zgoda. Idź, stryju. Masz szansę się zrehabilitować. Chcesz zabrać goblina ze sobą, Wasza Wszechmocność, czy mam go dostarczyć? Jasna Woda wzruszyła kościstymi ramionami. Smok zachwiał się. Wiatr przesłonił jej twarz kosmykami miedzianych włosów. – Nie. Wyślij ich po prostu na kontynent. Mając takie przeznaczenie, odnajdzie je sam. Nucąc coś pod nosem, powlokła się ciężko w stronę magicznego dywanika. – Nie ich – odparł Zinixo. – Jego! Rap poczuł nagły przypływ nadziei. Jasna Woda odwróciła się; na jej twarzy malował się grymas. – Potrzebuję fauna! Ptak Śmierci go zaszlachtuje! Inaczej nic z tego. Widziałeś! Czarownik potrząsnął nadmiernie wielką głową z szyderczym, triumfalnym uśmiechem. – Kupiłaś jednego! Drugiego sobie zatrzymam! – Nie jest ci potrzebny! – I tobie nie przyda się na nic, jeśli go zabiję. A zrobię to! Zaraz! – Nie! – Tak. Liczę do trzech! – krasnolud wskazał palcem na Rapa. – Raz! Oothiana zerwała się z kanapy i oddaliła tak szybko na bezpieczną odległość. Rapa ścisnęło w gardle tak mocno, że niemal nie mógł oddychać. Zinixo był zdolny zabić go bez chwili zastanowienia. – Czego jeszcze chcesz? – zapytała rozgniewana Jasna Woda. Wydawało się, że po raz pierwszy nie wie, co począć. – Masz swojego króla. Ja zabiorę królową. – Po co? Co zamierzasz z nią zrobić? – Później zdecyduję – warknął krasnolud. – Ona jest cenna. Na razie to wystarczy. Dwa! Przerażona Oothiana wytrzeszczyła oczy. Uniosła ręce do ust. Rap spróbował się poruszyć, lecz jakaś niewidzialna siła przytwierdziła go do kanapy. Dlaczego zresztą miałby się opierać? To byłaby znacznie szybsza śmierć od tej, która spotkałaby go, gdyby wydano go goblinowej czarownicy i jej ukochanemu Ptakowi Śmierci. – Nie mam jej – odparła Jasna Woda posępnym tonem. – Ale wiesz, gdzie jest! Czarownica z widoczną niechęcią skinęła głową. – Gadaj! – warknął czarownik. Nie dokończył jednak zapowiadającego śmierć odliczania. – Zabrała ją ta Rasha i próbowała sprzedać Olybinowi. Wschodowi nie spodobała się cena. Zinixo syknął. Pochylił głowę, jakby oczekiwał ataku. – A ile ona wynosiła? – Twój domysł jest równie dobry, jak każdy inny – wydawało się, że Jasna Woda odzyskuje swą obłąkaną pewność siebie. – Ale on też jej nie ma, synku, więc możesz odetchnąć. Czarownik nie sprawiał wrażenia, że miał kiedykolwiek odetchnąć, zwolnił jednak krępujące fauna niewidzialne więzy. Również Oothiana wyglądała na mniej przerażoną. Rap poczuł w swych mokrych od potu włosach powiew chłodnego wiatru. Czarownica pogłaskała ogniowe pisklę, które ponownie nabrało fiołkoworóżowego odcienia. Rap usłyszał wewnątrz głowy wydawany przez nie niezwykły, mruczący odgłos. – Elf chciał ją dopaść, więc powiedziałam mu, gdzie ona jest. – I co? – Była w Zarku, w Arakkaranie. Tak się złożyło, że Lith’rian ma w tym mieście czciciela, który uprowadził dziecko, zanim zrobił to Olybino. – Dlaczego Południe ma czciciela w sektorze Wschodu? – warknął Zinixo. Wyglądał na zaskoczonego i jeszcze bardziej podejrzliwego niż dotąd. – Kto wie? Chcesz powiedzieć, że sam nie poukrywałeś żadnych w różnych dziwnych miejscach? Drodzy Bogowie, ten chłopak jest bardziej uczciwy niż na to wygląda! Ów czciciel jest zresztą tylko magiem, ale w jakiś sposób oczarował ją i skłonił, by się z nim udała. Jest gdzieś na pustyni. Jak sądzę kieruje się w stronę sektora Południa. Wschód nie wie, gdzie się podziała, nie może więc sprowadzić jej do imperatora, tak jak obiecał. – Co kombinuje Południe? Pod wpływem rozmowy o elfie na twarz krasnoluda powróciła żądza mordu, co odmalowało się na jego obliczu. Rap również się nad tym zastanawiał. Nic go nie obchodził los impijskich żołnierzy stacjonujących w Krasnegarze ani to, co mogą przedsięwziąć goblinowie, by ich nękać, gdy już opuszczą miasto. Obchodziła go jednak Inos. Jeśli czarownik południa był równie zły, jak tych dwoje opiekunów, groziło jej straszliwe niebezpieczeństwo. Nienawidził myśli o tym, że Inos pozostaje w mocy czarodziejki Rashy, teraz jednak uznał, że opiekunowie są jeszcze gorsi. Mieli zamiar wydać ją za goblina i najwyraźniej imperator się na to zgodził. – Ostrzegałam cię – Jasna Woda uśmiechnęła się szyderczo. – Nigdy nie pytaj elfów „dlaczego”, chłopcze. Oni rozumują na sposób pijanych ciem. Wschód jednak sądzi, że zagraża mu Kalkor, goblinowie spalili Pondague i dokonują napadów na tereny położone po drugiej stronie przełęczy, a teraz nie może dostarczyć imperatorowi dziewczyny, z którą ten chce się spotkać. Biedna fujara zrobił się czerwony jak dżinn. Zinixo ogryzał paznokieć. Wydawało się, że od jego podejrzeń noc stała się jeszcze ciemniejsza. – Pokaż mi! – zażądał. Jasna Woda wzruszyła ramionami, omal nie strącając z nich ogniowego pisklęcia. Rozejrzała się po pokoju, po czym raz jeszcze wykonała swój przedziwny taniec – walc na magicznym dywanie. Wreszcie dotarła przed wielkie, owalne zwierciadło wiszące na ścianie. Spoglądała w nie przez chwilę, wydymając usta. Głaskała ogniowe pisklę, które przybrało upiorny, różowy odcień. – W Zarku musi już prawie świtać – mruknęła. – Mogli już zwinąć obóz. Lustro zamigotało i zmieniło barwę. Rap złapał się na tym, że wbija sobie paznokcie w dłonie. To w paskudny sposób przypominało mu zaklętą wnękę w Krasnegarze, która spowodowała tyle kłopotów. Wkrótce do jego uszu dotarł niezwykły odgłos, nie przypominający niczego, co słyszał dotąd. Był słaby, dobiegał jednak ze zwierciadła. Monstrualny ryk, odległy i przytłumiony, jakby przesączał się przez grube okno. Wszyscy w Obserwatorium wpatrywali się w to, co robiła czarownica. Bez żadnego ostrzeżenia wewnątrz ramy pojawił się kudłaty, zwierzęcy pysk. Bestia obnażyła wielkie zęby i ryknęła. Zinixo zerwał się na nogi. – Co to, na Zło? – Wielbłąd! – krzyknęła Oothiana. Jasna Woda zachichotała przenikliwie. Potwór zniknął w mroku. Z lustra bił teraz perłowy blask, jak gdyby było ono oknem wiodącym do jakiegoś miejsca, w którym było jaśniej niż w otoczonym wciąż mrokiem Obserwatorium. Na podłogę padł długi cień Jasnej Wody. Wydawało się, że blask lamp przygasł. Nagle pojawiła się nowa scena – szereg ciemnych kształtów widocznych pod drzewami. Rap rozpoznał te ostatnie. To były palmy, a Thinal powiedział, że w Zarku one rosną. Otarł czoło i spojrzał przelotnie na Małego Kurczaka, który skrzywił się, oraz na wyraźnie zafascynowaną tym widokiem Oothianę. Zinixo wciąż ogryzał palec. Stojący na drugim końcu pomieszczenia fałszywy goblin, Raspnex, miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Oplótł swe grube, zielonkawe ramiona wokół beczkowatej klatki piersiowej. Obraz zbliżył się powoli do mrocznych kształtów, które stały się bardziej wyraźne. Był to szereg czarnych namiotów. – To chyba ten – orzekła Jasna Woda. Mogła być obłąkana, ale jej czary robiły wrażenie. Namiot, który zdominował teraz obraz był bardzo podobny do pozostałych, z tym że wydawało się, iż mocniej łopocze na wietrze, jak gdyby podtrzymujące go sznury były luźniejsze. Poły przy wejściu zwisały krzywo. – Przekonajmy się, dobrze? Królowo Inosolan! Wszyscy poderwali się, usłyszawszy jej krzyk. Rap przesunął się do przodu, ku krawędzi kanapy. Nikt tego nie zauważył. Przez chwilę słychać było tylko wiatr, morze i przytłumione ryki potworów dobiegające ze zwierciadła. Wstrzymał oddech. Inos? Cała i zdrowa? Słyszał, jak serce mu wali. – Królowo Inosolan! – zawołała po raz drugi czarownica. Materiał poruszył się. Ktoś wypełzł na zewnątrz na czworaka, a następnie podniósł się. Owinięta w ciemną tkaninę postać o długich, jasnych włosach. Rozejrzała się wokół, jakby chciała odnaleźć miejsce, skąd dobiegał głos. Rap rozpoznał ją nawet w poprzedzającym świt półmroku. Łzy zaszczypały go pod powiekami. – Jest tam! – oznajmiła triumfalnie Jasna Woda. Odsunęła się na bok, by wszyscy mogli zobaczyć to wyraźnie. Mieli zamiar wydać Inos za Małego Kurczaka! – Och, to bardzo miłe! – odezwał się Zinixo. – Miękkie i soczyste! Będzie moim gościem do chwili, gdy Czterej załatwią sprawę jej małżeństwa. Nie! Nie! Rap dźwignął się chwiejnie na nogi, nie zważając na gest Oothiany. Przemknął długimi susami przez pomieszczenie ku magicznemu zwierciadłu. – Inos! – krzyknął. – To ja! Rap! Dziewczyna rozejrzała się wokół zdziwiona. Zwierciadło tłumiło jego głos. Nagle najwyraźniej go dostrzegła. Otworzyła usta. Rap usłyszał słaby krzyk. Obiema dłońmi chwycił ozdobną ramę. – Inos! To pułapka! – wrzasnął tak głośno, jak tylko mógł. – Uciekaj, Inos! Nie zostawaj z nimi! Zaledwie miał czas dostrzec następną postać, która wypadła z namiotu. Pognała ona prosto na niego. Jej miecz lśnił w promieniach świtu. Obraz postaci w lustrze nie mógł mu jednak zrobić krzywdy. Ale magia mogła. Zanim zdążył wypowiedzieć następne słowo, niewidzialny cios odrzucił go na bok z siłą szarżującego byka. Runął jak długi na podłogę, daleko od magicznego zwierciadła. Magiczne cienie: Co w górze, w dole, co w krąg nieskończenie, To na teatrze są magiczne cienie Grane w pudełku, gdzie świeczką jest słońce, A nas ktoś wkoło przesuwa po scenie. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§68, 1879) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ IX WYGASŁE WCZORAJ 1 Kamienie wbijały się mocno w dłonie i biodro Inos. Dziewczyna leżała rozciągnięta na zimnej ziemi otoczona ramionami Kade, co dodawało jej otuchy. Wciąż dygotała. Obawiała się cokolwiek powiedzieć. – Ja też to widziałem! Niewyraźna postać Azaka stała nad nimi w opiekuńczej pozie. W jego ręku wciąż widniał bułat. Sułtan rozglądał się wokół groźnie w blasku świtu. Fooni wyszła na zewnątrz, pocierając zaspane oczy. Była zdezorientowana, lecz szczęśliwie zachowała milczenie. Z pozostałych namiotów wychodzili inni ludzie, zaalarmowani krzykiem Inos. Wielbłądy ze swym straszliwym rykiem trzymały się na dalszym planie. Na zachodzie szczyty Agonistów lśniły różowym blaskiem. – Widmo? – powtórzyła Kade. – A cóż by innego? – warknął Azak. – Co prawda nigdy dotąd nie widziałem widma. Znałaś go? – zapytał Inos. Skinęła głową z nieszczęśliwą miną. Rap, och Rap! Jego głos brzmiał jak głos Rapa. Wyglądał również jak Rap – blady, przezroczysty obraz w plamie ciemności. Dostrzegła nawet jego wiecznie splątane włosy i głupie tatuaże na twarzy. Ale dlaczego Rap? Nigdy nie uważała go za złego. Niezdarnego, być może. Upartego. Potrafiącego niechcący narobić szkód. Ale nigdy złego. Yggingi był podłym człowiekiem. Być może Andor również. Ekka z pewnością uknuła nadzwyczaj nikczemny spisek. Inos jednak nigdy sobie nie wyobrażała, że w Rapie może być więcej zła niż dobra. Gdy Bogowie zważyli jego duszę, pozostałość z pewnością okazała się dobra i połączyła się z Dobrem, by stać się jego częścią na zawsze, jak mówiły święte teksty. Jedynie w przypadku wielkich grzeszników pozostałość była zła i Zło ją odrzucało, by odtąd straszyła po świecie jako widmo. Nie u Rapa! Jeśli uznano go za podobnie złego, to jaka istniała nadzieja dla niej, dla jej zmarłego ojca i dla wszystkich? Pozostali zbliżali się ostrożnie. Zaczynali zadawać pytania. Nagle mężczyźni dostrzegli odsłonięte damskie twarze i zawrócili. Jazgoczące kobiety podeszły bliżej. – Nic się nie stało! – zapewnił Azak, odwróciwszy się gwałtownie w ich stronę. – To był tylko zły sen. Gdy wycofały się pośpiesznie, najwyraźniej zauważył, że wciąż dzierży w ręku miecz. Schował go do pochwy. Kade spróbowała podnieść się o własnych siłach, Inos zaś pozwoliła, by udzielono jej w tym pomocy. Usiłowała zapanować nad drżącymi kończynami. – Nic mi nie jest! – oznajmiła. – Inos? – szepnęła Kade, wytrzeszczając niebieskie oczy. – Kto to był? – Rap. – Rap? O nie! Najprawdopodobniej jednak Kade poczuła ulgę, że Inos nie ujrzała ojca. – Kim był ten Rap? – zapytał Azak. Inos potrząsnęła tylko głową. – Sługą w domu jej ojca – wyjaśniła Kade. – Chłopcem stajennym. Sądziłyśmy, że zabili go impowie. – Musiał w jakiś sposób umrzeć. Tam, gdzie go zobaczyłem, nie ma żadnych odcisków stóp. Mój miecz przeniknął przez tę wizję – Azak również miał szeroko otwarte oczy. Musiał czuć się bardziej zaniepokojony, niż chciał przyznać. Napadł na małą Fooni i ryknął, by zrobiła kawy. Dziecko ucichło. Kade poprowadziła Inos w stronę namiotu. Nagle dziewczyna odzyskała panowanie nad nogami. – Nic mi nie jest – powtórzyła. – Mogę iść. Azak uniósł połę materii. Wszyscy weszli do środka, by skryć się przed wścibskimi spojrzeniami. Inos wyciągnęła się swobodnie na swym posłaniu i zaczęła dygotać. Kade narzuciła jej koc na ramiona. – Ono coś mówiło – stwierdził Azak. – Co ci powiedziało? – Mówiło... mówił coś o tym, że jestem w pułapce. Kazał mi stąd zniknąć. Uciekać. Wielki mężczyzna chrząknął. Poprawił miecz i usiadł ze skrzyżowanymi nogami. – To właśnie mieliśmy zamiar zrobić. – Teraz to niemożliwe – szepnęła Inos. Pomyślała o tłumie, który się zgromadził. Przycisnęła mocniej koc. – W każdym razie nie dzisiaj. Jutro znajdziemy się dalej w głębi lądu. Oddalimy się od łodzi. Możliwe też, że na nas nie zaczeka. Podrapał się z groźną miną po pokrytej zarostem twarzy. – Widma stanowią uosobienie Zła! – sprzeciwiła się Kade. – Musimy zignorować wszystko, co ono powiedziało! Słuchanie jego rad byłoby szczytem szaleństwa! Inos popatrzyła na Azaka. Oboje jednocześnie skinęli głowami. – Nie możemy mu ufać! – stwierdził Azak. Niemniej wydawało się tak podobne do Rapa! Również jego głos przywodził na myśl fauniego młodzieńca w stanie wielkiego podniecenia. Inos nigdy nie uważała go za szczególnie bystrego. Zawziętego – owszem. Pełnego dobrych chęci. Szczerego. Jeśli Rap mówił z takim naciskiem, musiał mieć ważne powody. Nigdy nie płatał głupich figli, jak Lin czy Verantor. Instynkt podpowiadał jej, by zaufała słowom niesamowitej zjawy. „Uciekaj!” Kade jednak mówiła rozsądnie. Posłuchanie rady ducha byłoby głupotą. Motywy widm zawsze musiały być złe. Rap pomógł goblinowi zabić prokonsula. Czy to był zły uczynek, który przeważył szalę? Och, Rap! Azak wpatrywał się w nią. Co musiał o niej pomyśleć? – Jestem głupia – powiedziała. – Nie powinnam krzyczeć, ale wszystko stało się tak nagle i nieoczekiwanie. – To w pełni naturalne. W pełni naturalne dla trzymanych pod ochroną pałacowych kwiatuszków, ale Inos nie chciała, by patrzono na nią w ten sposób. – Nie. Nie można tego wybaczyć. Jest mi wstyd. – Królowo Inosolan – przemówił cicho Azak. Jego ciemne oczy patrzyły nieruchomo. – Zareagowałaś w ten sposób, że wezwałaś krzykiem pomoc. Co w tym złego? Stanęłaś wobec niespodziewanego niebezpieczeństwa. Byłaś sama i nieuzbrojona. Ja natomiast zaszarżowałem jak wściekły byk. To nie było rozsądne, gdyż należało poczekać chwilę, by określić naturę wroga. Jeśli zaś obawiasz się, że nabiorę o tobie gorszego przekonania wskutek tego, co się przed chwilą wydarzyło, to bądź absolutnie spokojna. Od chwili, gdy ujrzałem, jak dosiadłaś najbardziej nieposkromionego z mych koni, nie wątpiłem w twą odwagę, moja pani. Nigdy w nią nie zwątpię. Nauczyłaś mnie, że kobieta może być tak dzielna, iż dorówna jej jedynie niewielu znanych mi mężczyzn. Był to cud nie mieszczący się w mym doświadczeniu i wykraczający poza mądrość starożytnych. Inos ze zdumienia rozdziawiła usta. Nigdy się nie spodziewała, że sprowokuje olbrzyma do podobnej przemowy. W gruncie rzeczy była zdumiona, przekonawszy się, że jest do czegoś takiego zdolny. Odkryła kolejny niespodziewany aspekt jego charakteru. Zanim zdążyła ułożyć odpowiedź godną jej kinvalskiego wykształcenia, wejście do namiotu zasłoniła jakaś pokaźna postać. – Pierwszy Zabójco Lwów, czy mogę wejść? Azak obrzucił obie kobiety ostrzegawczym spojrzeniem. – Wejdź i bądź gościem w mej skromnej siedzibie, Wasza Wielkość. Szejk Elkarath pochylił się i wlazł do środka, sapiąc lekko. Był tak masywny, że w namiocie zrobiło się nagle ciasno. Przed opuszczeniem miasta pozbył się swych wielobarwnych strojów. Miał teraz na sobie prostą, białą szatę. Opadł na kolana, nie spoglądając pozostałym w twarze. – Niech wszyscy Bogowie uszanują ten dom – wymamrotał ceremonialną formułę pod adresem mat. Azak udzielił rytualnej odpowiedzi, proponując mu jedzenie i wodę. – Masz kłopoty, Zabójco Lwów? Szejk obrócił pierścienie na palcach. Nadal nie podnosił wzroku. Azak zawahał się, po czym opowiedział mu wszystko. Szybko wstające słońce rozjaśniło wnętrze namiotu. Inos skuliła się pod swym kocem. Nadal starała się zapanować nad dygotaniem. Myślała o Rapie. – I Jej Królewska Mość znała tego człowieka – zakończył Azak. Jedynym szczegółem, który pominął, był fakt, że najważniejszy strażnik szejka miał zamiar zdezerterować i zabrać ze sobą swe towarzyszki. Wokół jednak leżały ich tobołki i stary, chytry kupiec mógł zadać sobie pytanie, dlaczego ktoś miałby się spakować o tak wczesnej godzinie. – Wasza Królewska Mość? – mruknął, spoglądając mniej więcej w stronę Inos. – To był jeden z chłopców stajennych jej zmarłego ojca – wyjaśniła Kade. – Zabili go ścigający nas impowie. Stary pogładził się z zadumą po śnieżnobiałej brodzie tłustymi palcami, które jarzyły się tęczowym blaskiem. – I co pani powiedział? Inos odzyskała mowę i powtórzyła słowa widma, tak jak je zapamiętała. – Ach! – Elkarath skinął głową. Słońce zalśniło karmazynowo w rubinach wprawionych w otaczającą ją opaskę. W klejnocie osadzonym w jednym z jego pierścieni zabłysnął pomarańczowy ogień. – Czy czarodziejka kiedykolwiek spotkała tego mężczyznę? – Tak! – odparła podekscytowana Inos. – Tak, on był w komnacie w chwili, gdy się zjawiła. To właśnie ona pokazała mi później, że go zabito! Zachichotał. – W takim razie Rasha bawi się z panią. Czy pani to rozumie? – Oczywiście! – Ulga przepełniła duszę Inos niczym promienie wiosennego słońca, które topi zimowy śnieg. – To ona go wysłała! Popatrzyła na Azaka, który uśmiechnął się z dziką radością. – Zaiste! – zawołał. – To najbardziej logiczne wytłumaczenie. Możliwe, iż nierządnica nie jest w stanie nas odnaleźć, umie jednak wysyłać naszym tropem złe duchy. One potrafią przybrać każdą postać! Któż może znać granice ich mocy! Chyba rozwiązałeś tę zagadkę, Wasza Wielkość! – Zgadzam się! – powiedziała Inos. – A ty, ciociu? Kade skinęła głową, choć wydawało się, że nadal ma wątpliwości. – W takim razie, jak rozumiem, nie wykonacie poleceń tego plugastwa? – zapytał cichym głosem Elkarath. – Oczywiście, że nie! – odparła Inos. – Pańska mądrość wyjaśniła nam tę tajemnicę, Wasza Wielkość. To dla nas ulga. Jesteśmy panu ogromnie wdzięczni. – Miejmy nadzieję, że o zachodzie słońca znajdziemy się poza jej zasięgiem. Pozostali wymienili uśmiechy wyrażające zgodę i ulgę. Złowieszczy dreszcz towarzyszący złej zjawie zza grobu został oddalony. Zastąpiło go oburzenie na złośliwość czarodziejki. Inos zrobiło się znacznie cieplej. Czuła się raczej głupio pod kocem, odrzuciła go więc i roześmiała się. Jakie to bezsensowne bać się zjawy tak niematerialnej, że miecz Azaka przeniknął przez nią na wskroś! Rap z pewnością nie żył, nie musiała jednak się obawiać, że stał się widmem. Ostatecznie śmierć czekała wszystkich. Jego kres był tragiczny, zaczynała już jednak godzić się z tym, podobnie jak ze śmiercią ojca. Obaj na pewno połączyli się z Dobrem i nie zamierzała pozwolić, by Rasha przekonała ją, iż stało się inaczej. Elkarath zachichotał i zaczął wstawać z miejsca. Azak zerwał się, by mu pomóc. Nawet Kade się uśmiechała. Nie mogli teraz myśleć o opuszczeniu karawany szejka. Czekała ich przygoda. Przed nimi pustynia i droga do Ullacarnu. Kryzys dobiegł końca. 2 Przez kilka minut Rap leżał nieruchomo, starając się zebrać myśli. Uderzenie o podłogę wstrząsnęło nim i odebrało dech w piersiach. Bolały go wszystkie wystające kości: kolana, łokcie i biodra. W jej namiocie był mężczyzna. Dwa twarde lądowania w ciągu jednej nocy to o dwa za dużo. Gdyby wliczył te przeżyte poprzedniej nocy, razem byłyby trzy, ale skutki pierwszego wyleczyły czary, które szczęśliwie okazały się dostępne. Mimo to powinien bardziej na siebie uważać. Nie zawsze będzie miał pod ręką czarodziejską pomoc. Twarz wciąż go piekła po pierwszym ataku Jasnej Wody. Leżał na wytartym dywaniku cuchnącym starością i kurzem, zwilżanym przez kapiącą mu z nosa krew. Mężczyzna w jej namiocie? Zewsząd otaczały go suche liście. Przed chwilą rzucały cienie na wystrzępiony krajobraz dywanu. Teraz przestały je rzucać. To znaczyło, że magiczne zwierciadło nie ukazywało już Zarku. Nie było już światła jutrzenki, palm, piasku, namiotów i Inos. Nie słyszał również wielbłądów. W takim razie nie miał powodu, by się śpieszyć. W jej namiocie był mężczyzna. Jasna Woda coś powiedziała. Potem krasnolud. Oboje roześmiali się. Zinixo musiał czuć się niezwykle pewny siebie, skoro był w stanie się śmiać. Być może to on, głupkowaty chłopiec stajenny, który leżał zakrwawiony na podłodze, stanowił przyczynę ich wesołości. Co się stało z młodym, śmiałym bohaterem, który miał zamiar udać się do Zarku i odnaleźć Inos, ponieważ jej to obiecał i chciał dotrzymać słowa? Kilka mocnych kuksańców i jego odwaga rozprysła się jak kryształowy kielich. Uniósł głowę i nie odpadła mu ona. Nie powinno go obchodzić, czy Inos dzieliła namiot z mężczyzną. Czarownica bełkotała coś do Oothiany, zwracając się do niej niewłaściwym imieniem. Nagle obróciła się wkoło i zaśpiewała jeden z fragmentów swej pieśni, po czym w jakiś sposób znalazła się na lśniącej magicznej macie. Mogło to świadczyć o tym, że Jasna Woda chodzi ciągle w kółko, ale zawsze dociera tam, gdzie chce się znaleźć. Smok zalśnił bursztynowym blaskiem. Czarownica i ogniowe pisklę pobledli i zniknęli. Kupiła go od krasnoluda, czy nie? Czy Zinixo kupił Inos? Czy ta ostatnia usłucha żałosnego ostrzeżenia Rapa? Nie mógł zrobić nic więcej, niż krzyknąć do niej w ten sposób. Miał nadzieję, że go zrozumiała. Rap spróbował się podźwignąć, nie udało mu się jednak usiąść. Wsparł się na ramionach i zamrugał powiekami, by skłonić oczy do działania. Mógł upłynąć najwyżej miesiąc od chwili, gdy Inos opuściła Krasnegar. Zapewne nawet mniej. Głowa go bolała. – No dobra, stryju – warknął czarownik. – Ruszaj ich załatwić! Fałszywy goblin podszedł dumnym krokiem do magicznego portalu. Gdy mijał Rapa, ten poczuł ohydny zapach zjełczałego sadła. Oczywiście Inos zawsze była lubiana i zapewne z wielką łatwością mogła zdobyć nowych przyjaciół; miesiąc to jednak za krótko, by zawrzeć naprawdę bliską przyjaźń. Osobistą. – Powiedz mi dokładnie, co muszę zrobić, Wasza Wszechmocność – powiedział Raspnex. – Jesteś ostrożny, stryju? – Bratanku, przy tobie wszyscy stają się ostrożni. Chłopiec roześmiał się, lecz w jego wesołości brzmiała złośliwa nuta. – Udaj się na północ i trzymaj się blisko impów, gdy już opuszczą Krasnegar. Jeśli wykryjesz moc, zaznacz tych, którzy jej użyją. Nie ujawniaj się. Służ moim interesom, tak jak je rozumiesz. – Nawet gdyby miało to oznaczać śmierć, oczywiście? – Oczywiście. Zabierz ze sobą gościnną matę. Starszy krasnolud wzruszył ramionami, skierował się ku lśniącemu dywanikowi i stanął za nim. Zamknął oczy, jak gdyby koncentrował się intensywnie. Rap z wysiłkiem dźwignął się na kolana. Gdy czarownica krzyknęła, Inos wyszła z namiotu, Rap przestraszył ją, wrzasnęła i na zewnątrz wypadł mężczyzna. Wielki. Młody. Umiał się posługiwać mieczem. Był w tym samym namiocie co Inosolan. Raspnex i magiczny dywan zniknęli jednocześnie. Czarownik wrzasnął triumfalnie. Tupiąc głośno butami w deski, wykonał krótki taniec przypominający pląsy Jasnej Wody. Wyciągnął rękę do Oothiany i obrócił ją wokół brutalnie. – Och, będę miał Wschód tam, gdzie chciałem go mieć! Od tej chwili będzie rozkazywał swym legionom piskliwym sopranem! Rap podźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem usunął się z drogi dwojgu czarodziejom, którzy przemknęli, wirując, obok. Namiot Inos był dosyć duży, prawda? Mógł być za wielki dla tylko dwojga ludzi. Niewykluczone, że byli w nim też inni. Na przykład jej ciotka. Zinixo zaprzestał pląsów. Ujął twarz Oothiany w obie dłonie i pociągnął ją w dół, ku sobie, by ją ucałować. Następnie wypuścił czarodziejkę z objęć i odwrócił się w stronę owalnego zwierciadła, które z powrotem stało się zwykłym lustrem. – Teraz dziewczyna! W bolącej głowie Rapa zabrzmiał alarm. Ten mały, odrażający potwór nie dostanie Inos w swe łapy! Ale nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać. Nie Rap. Nie ten wielki mężczyzna z mieczem. To z pewnością był strażnik. W tym namiocie musieli być też inni ludzie. Królowe nie podróżowały samotnie po pustyni. Zanim jednak Rap zdołał zmusić swój zmącony mózg do pracy, ktoś albo coś powstrzymało czarownika. Odwrócił się z powrotem ku Oothianie i przeszył ją gniewnym spojrzeniem. – Zgadzasz się? – zapytał. Potrząsnęła głową. Najwyraźniej krasnolud wysoko sobie cenił jej opinię. Spojrzał na nią, wydymając wargi. – Wytłumacz! – zażądał. – Czarownica powiedziała, że Południe ukradło dziewczynę Wschodowi... – Mówiła, że czarodziejce. – Niech będzie. Południe ukradło ją czarodziejce, zanim zdążył to zrobić Wschód. I to w sektorze Olybina. Dlaczego? – Chodzi ci o to, że oni są sojusznikami? – Tak, Wasza Wszechmocność. I ten tak wygodny czciciel? To nie brzmi prawdopodobnie, nawet jak na elfa. – Myślisz, że Północ kłamała? Jego kamienna twarz pociemniała nieco. Prokonsul skinęła głową. Wydawało się, że osłabiła działanie swej magii, gdyż wyglądała na wyczerpaną i wycieńczoną, a nawet wynędzniałą. – Dziś w nocy zawarła z tobą przyjaźń, ale może też spróbować narobić ci kłopotów. Jeśli zwiniesz dziewczynę z sektora Wschodu, Olybinowi to się nie spodoba. Zinixo parsknął rubasznym śmiechem. – Ale ja go uwiążę do pala w mrowisku! Próbował mnie zabić – dorzucił gniewnie. – Powiedz, co myślisz – dodał, gdy nie otrzymał odpowiedzi. Czarodziejka przeczesała sobie palcami włosy, odciągając je do tyłu. Minęła dłuższa chwila, zanim zebrała myśli. Rapowi również przejaśniało się w głowie. Najwyraźniej Jasna Woda zdobyła to, czego chciała – Małego Kurczaka – nie dając w zamian nic poza szansą na szpiegowanie czarownika Olybina. Sama mogła jednocześnie robić to samo, wykorzystując własnych czcicieli, nie straciła więc zbyt wiele. Wydawało się, że krasnoludowi nie przyszło to do głowy. A Oothianie? – Oddałeś Północy przysługę – powiedziała. – Bez względu na to, co ci to przyniesie. Twoim wielkim zmartwieniem jest elf. Zawsze tak będzie. Sądzę, że powinieneś zabiegać o względy Wschodu. Poznasz jego czcicieli, a przynajmniej niektórych z nich. On jest najsłabszy z was czworga, prawda? – Gdy czarownik skinął głową, kontynuowała: – No więc, w takim razie wysoko ceniłby sobie sojusz z tobą, gdyż jesteś silniejszy niż którykolwiek z pozostałych. Nie wkurzaj go! Zabiegaj o jego względy! – Izolować Południe! – krasnolud odsłonił zęby. – Bardzo dobrze! Nadal też nie wiemy, co ten żółty skurwysyn chciał uzyskać, dając Północy smoka. Sądzisz, że powinienem powiedzieć Wschodowi, gdzie jest dziewczyna? – Nie, panie. W każdym razie nie w tej chwili. Obiecał ją imperatorowi, z pewnością więc jej poszukuje. Poczekaj i zobacz, co się stanie. Przekonaj się, kto ma ją w ręku. Jeśli Południe naprawdę ukradło ją z sektora Wschodu, to ich sojusz z pewnością się skończy! Graj na zwłokę. Wiedza to potęga. Zinixo zastanowił się nad jej słowami, po czym skinął niechętnie głową. – Zgoda. Poczekamy, zobaczymy. Nagle skierował się w stronę magicznego portalu. – Panie! – zawołała Oothiana. – Co mam zrobić z więźniami? Faun i goblin spojrzeli sobie w oczy. Oni również byli zainteresowani odpowiedzią na to pytanie. Czarownik zerknął spode łba na Małego Kurczaka, a potem na Rapa. – Musimy ich odesłać z powrotem na kontynent. – A więc mam opłacić ich przejazd? Potrząsnął gwałtownie głową. – Po co marnować pieniądze? Wyślij ich rano do portu i sprzedaj kapitanowi jakiejś galery. Dopilnuj, żeby ci dali za obu przynajmniej po dziesięć złotych imperiałów. Co się stanie później, to już ich problem. Powiedziawszy to, czarownik Zinixo otworzył magiczny portal i wrócił do Piasty. Drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Wszyscy odprężyli się. Odetchnęli głośno. Brzemię zmęczenia runęło na Rapa jak lawina. To była bardzo ciężka noc! A więc jednak miał zostać galernikiem? Z powrotem na kontynent. A co potem? Całe życie w łańcuchach, przykuty do wiosła? Czy Totem Kruka i okropna śmierć? Czy Zark i Inos? W jej namiocie był mężczyzna. 3 Dziś wyjątkowo w Milflorze nie wiał chłodny wiatr od morza. Parne powietrze zatykało gardła niczym kłęby wełny. Choć słońce zaledwie wysunęło się ponad stożkowaty dach Obserwatorium, już w tej chwili brutalnie prażyło port. W południe będzie tu prawdziwe piekło. Marynarze i niewolnicy, kupcy i tragarze – wszyscy powłóczyli nogami, wlokąc się ociężale tam, gdzie prowadziły ich obowiązki. Przeklinali, pocili się i dyszeli. Wydawało się, że nawet mewy porzuciły swe zwykłe tereny łowieckie. Nikt nie poruszał się szybko. A już zwłaszcza Rap. Jego kostkę, nadgarstek i szyję zakuto w łańcuchy i połączono ze sobą w ten sposób, że szedł zgięty w pół, z rękoma między kolanami. Był prawie nagi. Słońce przypiekało jego odsłonięte plecy, brukowe kamienie paliły stopy, a obręcze na kostkach z każdym krokiem zdzierały więcej skóry. Nie będzie już miał pod ręką Oothiany, która by go uzdrawiała. Uleczyła jego siniaki, gdy odprowadzała go z powrotem do więzienia, a to nastąpiło niedługo przed świtem. Nałożyła też na niego przymus, który uniemożliwiał mu dalsze próby ucieczki, lecz nie mógł właściwie mieć o to do niej pretensji. Polubił Oothianę. Zasługiwała na coś lepszego niż los niewolnicy i zabawki czarownika. Do tego przekonała Zinixa, by nie porywał Inos. Rap miał wreszcie okazję przyjrzeć się statkom przycumowanym w Milflorze. Przeszedł, powłócząc nogami, połowę długości portu. Zapewne dotrze w ten sposób do jego końca, a potem pokona część drogi z powrotem. Gdy szedł zbyt szybko, tracił więcej skóry, a gdy posuwał się za wolno, otrzymywał bolesny cios płazem miecza. Był jednak w lepszej sytuacji niż Mały Kurczak. Legioniści chcieli uczcić pamięć swych towarzyszy, a w całym Kraju Baśni znali tylko jednego goblina. Co kilka minut ich ofiarę popychano zbyt mocno albo po prostu podstawiano jej nogę, by padła na drogę z głośnym brzękiem łańcuchów. Następnie dwaj mężczyźni kopali ją, dopóki nie zdołała się podźwignąć. Młody pisarz o tępej twarzy nie tylko zachęcał swych ludzi do tej rozrywki, lecz sam brał w niej udział na równi z innymi. Za każdym razem serce podchodziło Rapowi do gardła, gdyby bowiem Mały Kurczak wpadł w gniew, zerwałby z siebie te łańcuchy niczym pajęczynę i urządziłby kolejną masakrę. Na szczęście miał wielką ochotę znaleźć się na statku i w związku z tym był skłonny znieść owo poniżenie. Fizyczny ból zapewne uważał za zaszczyt. Były tam galery oraz żaglowce. Te drugie robiły wrażenie, gdyż był właśnie przypływ i duża wysokość ich konstrukcji nawodnej sprawiała, iż pokłady górowały znacznie nad nabrzeżem. Niektóre z nich wielkością przypominały pływające zamki, wspanialsze niż wszystko, co Rap kiedykolwiek widział w Krasnegarze – przestronne, ozdobne drewniane pałace. Barwne, skomplikowane i niezwykłe. Ich luksusowe kajuty zadowoliłyby nawet monarchów. Na większości z nich pokład dla mniej ważnych pasażerów przypominał zatłoczone slumsy, podczas gdy położone niżej kwatery załogi stanowiły widok mogący przyprawić o mdłości nawet robaki. W tej chwili jednak Rapa bardziej interesowały galery. Były znacznie mniejsze, wąskie i niskie, a z reguły także czystsze, gdyż rezerwowano je wyłącznie dla bogaczy. Na galerach potrzeba było – stosownie do ich rozmiarów – olbrzymiej załogi i wszyscy jej członkowie mieli znakomity apetyt. Mogły przewozić bardzo niewiele towarów, ale w strefie ciszy Nogidów były najbezpieczniejszymi statkami. Większość z tych, które widział, była po prostu otwartymi łodziami ze stłoczonym szeregiem kajut pasażerskich, usytuowanym wzdłuż linii środkowej. Ich górne części wyglądały na zbyt ciężkie. Z pewnością nawet przy lekkim bocznym wietrze nie sposób było nimi sterować. Wioślarze niewątpliwie spali na swych ławach albo na nagich deskach. Pozwalanie dalekowidzeniu na wałęsanie się po porcie stanowiło znacznie zabawniejsze zajęcie, niż gapienie się w dół, na brukowce oraz własne, zakurzone i pokryte strużkami krwi stopy albo bose nogi Małego Kurczaka czy buty żołnierzy. Bez względu na to, co czekało go w przyszłości, Rap nie żałował, że opuszcza złowrogi Kraj Baśni. Na pewien czas mógł nawet pogodzić się ze swą sytuacją, mógł być niewolnikiem, jeśli dzięki temu znajdzie się bliżej Inos. W jej namiocie był mężczyzna. Myślał o tym, gdy noc zbliżała się do końca, choć powinien wtedy trochę się przespać. Doszedł do wniosku, że istnieje tak wiele możliwych wytłumaczeń tego, co widział, że musi po prostu zapomnieć o całym incydencie. To zresztą nie powinno go obchodzić. Inos była jego królową, a on jej lojalnym poddanym i niczym więcej. Nawet gdyby postanowiła wywołać publiczny skandal, nie byłby to jego interes. Co prawda nie potrafił sobie wyobrazić, by Inos wywołała publiczny skandal – przynajmniej nie tego rodzaju – gdyby jednak zechciała to uczynić, z pewnością miała do tego prawo. Możliwe nawet, że wielki mężczyzna z mieczem był magiem, o którym wspominała Jasna Woda, zakładając, że czarownica powiedziała choć trochę prawdy. Inos nie mogła zabronić magowi wstępu do swego namiotu, podobnie jak pani Oothiana nie była w stanie odmówić służenia odrażającemu czarownikowi. Zapomnij o mężczyźnie w jej namiocie. Rap wymknął się goblinom i impom, a teraz czarownikowi. Ta ostatnia ucieczka była najbardziej zaskakująca ze wszystkich. Dlaczego z marynarzami sprawy miałyby się ułożyć inaczej? Gdy znajdzie się na kontynencie, zwieje po raz kolejny i wyruszy w drogę. W Imperium nie istniało niewolnictwo. Legioniści szukali kapitana, który zgodziłby się przetransportować dwóch skazańców z powrotem na kontynent. Była to interesująca bajeczka, w praktyce jednak marynarze poddawali rzekomych skazańców oględzinom równie dokładnym, jak stary Hononin konie – dźgali ich palcami, szczypali, zaglądali do ust i oczu oraz zadzierali w górę ich niewolnicze przepaski na biodra, by sprawdzić czy nie są chorzy lub okaleczeni. Miejsce przeznaczenia statku nie miało znaczenia. Nigdy o nim nie wspominano. Ci skazańcy mieli żeglować aż do końca życia albo dopóki nie znajdą się w miejscu, w którym handel ludźmi nie był poddany równie przesadnym regulacjom. Przetarg był farsą. „Ile zapłacicie za wzięcie ich na pokład?” – pytał znudzony pisarz. Marynarz wymieniał cenę. Żołnierz odpowiadał mu automatycznie, że to za mało i że musi otrzymać więcej. Zapisywał sobie ostateczną ofertę i przechodził do następnego statku, by ponownie wystawić swój towar na sprzedaż. Z czasem parada miała powrócić do tego, kto był gotów dać najwięcej. Wyglądało na to, że zajmie to cały dzień. Nagle jednak brodę Rapa chwyciła dłoń pokryta zrogowaciałą skórą. Szarpnięto mu głowę do góry. Spojrzał w bladoniebieskie oczy lśniące nad srebrzystymi wąsami, które przypominały szczotkę do podłogi. – Szybko wracasz do zdrowia, półczłowieku. Gathmor miał na sobie więcej niż poprzedniego dnia, nadal jednak był rozebrany do pasa. Nie stracił też nic ze swej brutalności. – Otsymałem pomoc, prosę pana. Rap z konieczności przemawiał przez zaciśnięte zęby. – Nadal chcesz zostać wioślarzem? – Tak, prosę pana. – Ile palców wyprostowałem na drugiej dłoni? Jotunn mówił cicho. Drugą dłoń miał skrytą za plecami. Gdy jednak Rap się zawahał, kciuk mężczyzny odnalazł punkt uciskowy leżący poniżej ucha ofiary i nacisnął bezlitośnie. – Tsy, prosę pana – odparł Rap. Do oczu napłynęły mu nieproszone łzy bólu. – A teraz? – Dwa, prosę pana. Mężczyzna uwolnił go. – O co w tym chodziło? – zapytał pisarz, nieszczególnie zainteresowany. – Czy ten goblin naprawdę parę dni temu dokopał połowie centurii? Rap nie widział twarzy mówiących, usłyszał jednak zmianę tonu ich głosów. – Gdzie pan słyszał to kłamstwo, marynarzu? – Tak opowiadają w szynkach. Czy to prawda? – Doszło do zamieszek. – Ja słyszałem inną wersję. Ile za obu? – Musi pan zgłosić ofertę na kontrakt... – Proszę pójść ze mną. Jotunn odprowadził pisarza na bok, by porozmawiać z nim poważnie. Oczy mogły zdradzić Gathmorowi, że czary wyleczyły obrażenia Rapa, skąd jednak dowiedział się o jego dalekowidzeniu? Marynarz obdarzony tym nadprzyrodzonym zmysłem byłby bezcenny. Najwyraźniej też jotunn wiedział, że ten goblin może być lepszym wioślarzem niż ktokolwiek inny. Rzecz jasna, o ile zechce. Gathmor był znakomicie poinformowany. Rap obrócił lekko stopy i przekrzywił głowę, by zobaczyć, jak idzie przekupstwo. Widok zasłaniał mu jakiś inny mężczyzna. Był ubrany z fantazją. Miał na sobie luźny strój, jaki lubili przywdziewać bogacze w tak ciepłym klimacie, był on jednak znakomicie skrojony i noszony z absolutną swobodą. Kapelusz o szerokim rondzie skrywał przystojną, opaloną na brąz twarz. U biodra chwacko zwisał rapier. Mężczyzna uśmiechnął się do Rapa, błyskając śnieżnobiałymi zębami. Rap w pierwszym przypływie wściekłości spróbował się wyprostować. Zapłacił za ten błąd utratą jeszcze większej ilości skóry na nadgarstkach i kostkach. Gdyby go nie skuto, rzuciłby się do ataku, gdyż to właśnie był potwór, który użył ohydnej, nadprzyrodzonej mocy panowania, by oszukać Inos. Nienawiść spowodowała, że Rap zaczął dygotać. Nie potrafił sobie wyobrazić niczego, co sprawiłoby mu większą przyjemność, niż wgniecenie tej ładnej twarzy w uliczny bruk. Drugim uczuciem było ukłucie strachu. Tam, gdzie znajdował się Andor, mógł się też zjawić Darad. – Miło cię znowu ujrzeć, Rap. – Czego chcesz? W uśmiechu Andora pojawił się cień smutku albo może litości. – Thinal sądzi, że kłamiesz, Rap. – Co? – No wiesz, on bardzo dobrze potrafi wykrywać kłamstwa. Najlepiej z nas wszystkich. Uznał, że kłamiesz, gdy powiedziałeś, iż nie znasz swego słowa mocy. Nieładnie okłamywać przyjaciół, Rap! A więc Andor nadal pragnął zdobyć słowo Rapa, a jeśli ten był teraz w stanie je powiedzieć, można było wezwać Darada, by go do tego zachęcił i doprowadził do niefortunnych konsekwencji. Andor obserwował reakcję Rapa. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Wiosłowanie znakomicie rozwija mięśnie! Słyszałem, że nawet lepiej niż bieganie. – Ty jednak nie zamierzasz go popróbować. – Hmm, nie. – Andor westchnął z żalem. – Często mi powtarzano, że dłonie to jeden z moich najmocniejszych atutów. Będę jednak w pierwszej kabinie. Wpadnij od czasu do czasu pogadać. Ach... wygląda na to, że twój bilet już opłacono. Cóż, zobaczymy się na pokładzie, stary druhu. Bon voyage! 4 Andor ruszył wzdłuż mola jako pierwszy. Rap podążał za jego plecami. Za nim utykał Mały Kurczak, a kolumnę zamykał marynarz, który przed chwilą zapłacił dużo złota za dwóch zdrowych niewolników. Gathmor nie podejmował ryzyka, że utraci ich, zanim dotrą na Tancerza Burzy. Obdarzony nadprzyrodzonym dalekowidzeniem niewolnik... dla marynarzy Rap był bezcenny. Powłócząc nogami w niewygodnej, wymuszonej okowami pozycji, lamentował nad swym obecnym położeniem. Przed paroma minutami gratulował sobie ucieczki z Kraju Baśni. Dobrze było się stąd wydostać, dokąd jednak go to zaprowadziło? Jakie będzie miał szanse na wymknięcie się marynarzom, którzy wiedzieli o jego nadprzyrodzonym talencie? Pilot, który widział we mgle i w ciemności? Załoga będzie go strzegła niczym szkatuły pełnej rubinów, najcenniejszej rzeczy na pokładzie. A więc marynarze byli zainteresowani jego zdolnościami, ale Andor nadal pragnął wyciągnąć z niego słowo mocy. Być może Rap niesprawiedliwie potraktował Thinala, gdyż bez względu na swe podejrzenia mały rzezimieszek powstrzymał się przynajmniej od przywołania Darada. Andor nie był tak wybredny. Człowiek z towarzystwa miał mniej skrupułów od złodzieja. A Mały Kurczak pragnął jego głowy. Odkąd zlot czarodziejów obwołał go królem, goblin nie uważał się już za niczyjego śmiecia. To on stanowił teraz największe zagrożenie. Jeśli dostrzeże na to choć cień szansy, przerzuci sobie Rapa przez ramię i ruszy w stronę tajgi, ku Totemowi Kruka i swemu przeznaczeniu. Gapie w milflorskim porcie widzieli, jak szlachcic i marynarz prowadzą dwóch skazańców. Nie zwracali na nich zbytniej uwagi. Rap jednak widział trzech eskortujących go strażników. Zastanawiał się, który z nich go załatwi. A także czy to możliwe, by wszyscy się nawzajem pozabijali, co pozwoliłoby mu odejść swobodnie. Albo żeby podzielili się nim po równo. Następnie ruszył w ślad za Andorem po schodni prowadzącej na pokład Tancerza Burzy – ku przyszłemu życiu galernika. Wygasłe wczoraj: Ach wina dolej! Użalać się szkoda, Że czas ucieka nam spod nóg jak woda. Jutro niedoszłe i wygasłe wczoraj – Cóż one znaczą, jeśli dziś pogoda. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§37, 1859) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ X WODA NIEŚWIADOMA BIEGU 1 Pokład sternika na rufie był maleńki i w tej chwili zatłoczony. Wciąż pobrzękującego łańcuchami Rapa przekazano Kaniemu, młodemu, żylastemu facetowi o beznadziejnie poobijanej twarzy jotunna, który nie potrafił dobrze się bić. Nie była to jego jedyna zaskakująca cecha. Choć spod strzechy sterczących włosów koloru srebrnoblond połyskiwały radośnie błękitne jak morze oczy, a przekrzywiony, szczerbaty uśmiech na wpół skrywały wąsy o identycznej jak czupryna barwie, trajkotał jak czystej krwi imp. Zaczął od tego, że wymienił z Rapem miażdżący uścisk dłoni, co z uwagi na łańcuchy było hałaśliwe i niezręczne. Potem po prostu gadał bez przerwy. Gdy zabrał się do usuwania okowów Rapa, powiedział, że wiatr wieje z zachodu, co jest niezwykłe, i że za godzinę muszą ruszyć w drogę. – Co masz wokół oczu? – zapytał. – Wyglądasz przez to jak szop. Czy już kiedyś wiosłowałeś? Czy tamten drugi naprawdę jest goblinem? Słyszałem o nich, ale nigdy żadnego nie widziałem. Czy jesteś lewo czy praworęczny? Nie możesz wiosłować z gołą dupą, jak teraz. Potrzebne ci jakieś porządne ubranie. Złap trochę żarcia z tego kosza, jeśli jesteś głodny i chodź ze mną poznać chłopaków. Gdy tylko Kani uwolnił Rapa z kajdan, poprowadził go w chaos gorącego, ciemnego i bardzo zatłoczonego tunelu. Po jednej jego stronie widniały wyższe od człowieka ściany i drzwi kabin dla pasażerów. Po drugiej tenty opadały stromo w dół, ku burcie statku. Kończyły się tuż nad głowami siedzących tam mężczyzn. Przez oba końce tej niewygodnej gardzieli mogłoby się przedostawać do środka więcej światła i powietrza, gdyby nie była ona tak kompletnie zapchana ciałami. Mężczyźni spoczywali na ławach i na stojących między nimi bagażach, siedzieli lub klęczeli w przejściu, chodzili, stali bądź przekazywali sobie nawzajem tobołki i torby. W tej wąskiej ciemnej przestrzeni tłoczyło się co najmniej czterdziestu marynarzy. Było tam ciemno, gorąco i nieprzyjemnie. Czuć było odór ciał mężczyzn. Woń potu mieszała się z zapachem moczu i kału. Oszołomiony przyjaznym przyjęciem Rap podążał za Kanim tak szybko, jak tylko mógł. Obijał sobie kolana i łokcie, potykał się, przeciskał między ludźmi i przełaził nad wiosłami, ławami oraz stosami zapasów. Wszystkie z nich wepchnięto w całkowicie niewystarczającą przestrzeń pod siedzeniami. Kani nieustannie przedstawiał go obecnym, musiał więc chciwie obejmować lewą ręką swój bezcenny zapas wiktuałów, a jednocześnie starać się uśmiechać przekonująco, gdy z jego prawej dłoni celowo wyduszały soki miażdżące uściski zawodowych wioślarzy. Od czasu do czasu, gdy mijał go ktoś ważny lub przenoszono coś cennego, grupa sześciu czy siedmiu spoconych marynarzy zgniatała go do utraty tchu. Podczas jednego z tych bliskich spotkań stanął nos w nos z Kanim. Ten wyjrzał zza swej zwisającej, lnianej strzechy i zawołał: – Masz szare oczy! Nigdy takich nie widziałem u fauna. – Jestem półjotunnem. – Hej! Dlaczego tego nie powiedziałeś? Gwałt, oczywiście? Ależ to wspaniale! Zastanawiałem się, dlaczego szef kupił fauna, nawet tak dużego i przydatnego. Chłopaki, Rap ma w żyłach jotuńską krew! Wszyscy wokół zaczęli gratulować Rapowi, że jest w części jotunnem. Walili go mocno w plecy i ponownie ściskali mu dłoń, energiczniej i boleśniej niż dotąd. Stopniowo dotarł do niego sens chaotycznej paplaniny Kaniego. Choć macierzystym portem Tancerza Burzy był Durthing leżący na imperialnej wyspie Kith, wszyscy jego oficerowie byli jotnarami, podobnie jak wszyscy wioślarze, nie licząc dwóch impów, jednego dżinna oraz garstki różnego rodzaju mieszańców. – Ja oczywiście jestem jotunnem czystej krwi – stwierdził Kani. Jego oczy prowokowały Rapa, by ośmielił się podać ten fakt w wątpliwość lub zbagatelizować jego znaczenie – nie jest jednak tajemnicą, że nigdy nie widziałem Nordlandu. – Ani twój ojciec czy jego ojciec przed nim – wtrącił się nowy głos. Kani odwrócił się i spojrzał na mówiącego. Był to jotuński marynarz o skwaszonej twarzy. Miał na imię Crunterp i znacznie przerastał Kaniego wzrostem. Najwyraźniej zbyt znacznie, gdyż ten ostatni się nie obraził. Powiedział tylko „Uch”. Crunterp uśmiechnął się głupkowato i powrócił do zwijania liny. – Rzecz jasna, jotnarowie wolą swych współplemieńców – ciągnął Kani, przeciskając się obok niego. – To w pełni naturalne. Ale pomaga, jeśli jest się półkrwi jotunnem. Ponadto szef zarządza statkiem sprawiedliwie. Wiosłuj z całych sił, a najgorsze co cię spotka, to docinki i trochę szturchańców, żeby nauczyć cię pokory. Żadnych prawdziwych cierpień. Z niewytłumaczalnych powodów Rap poczuł ścisk w gardle. Najwyraźniej życie na Tancerzu Burzy nie miało być istnym piekłem, jakiego się spodziewał. W gruncie rzeczy mogło się okazać niebezpiecznie przyjemne. Stanowczo zbyt długo pozbawiony był przyjaznego towarzystwa. Goblinowie się nie liczyli, a nawet zanim pozyskał swój zielony cień, w Krasnegarze unikano go jako jasnowidza. Sam fakt, że odpowiadano uśmiechem na jego uśmiech, był zapomnianą radością. Niech obijają mu ramiona i miażdżą palce! Wychował się wśród jotnarów i znał ich nieokrzesane zwyczaje. Podobnie jak ich zalety. Po wielkiej dawce przeciskania się i przepychania, Kani doprowadził Rapa do wyznaczonej dla niego ławy. Niemal całą zajmował już przydzielony mu partner – pulchny olbrzym o psiej twarzy, który najwyraźniej reagował na imię Balast. – Balast – oznajmił z powagą Kani – jest w jednej czwartej trollem i w trzech czwartych jotunnem, co znaczy, że przede wszystkim jest trollem. Wielki mężczyzna eksplodował ryczącym śmiechem. Wydawało się, że wstrząsnął on całym statkiem. Wyraz oczu Kaniego mówił niedwuznacznie, że dowcip jest stary i oklepany. Najprawdopodobniej zawsze wzbudzał taką samą reakcję wielkoluda, gdyż choć Balast miał ciało dwukrotnie potężniejsze od normalnego, najwyraźniej znajdowała się w nim najwyżej połowa normalnego mózgu. Był jednak pierwszym mężczyzną na pokładzie, który uścisnął Rapowi dłoń nie miażdżąc mu jej celowo. Jako jedyny wśród na wpół nagiej załogi był całkowicie ubrany. Nawet jego ręce skrywały długie rękawy. Rap pomyślał, że polubi tego dobrodusznego kolosa. Miał nadzieję, że tylko jego strój cuchnie tak paskudnie. Było oczywiste, że Balast potrafi wykonać więcej niż przypadająca na niego część wiosłowania. Rap z minuty na minutę czuł się coraz szczęśliwszy. Przysiadł na maleńkim skrawku ławy, jaki dla niego pozostał, i zaczął rozrywać bochen chleba i ser, które ściskał z takim uczuciem. – Masz, nałóż sobie łańcuchy – odezwał się Kani. Uklęknął, by zakuć Rapowi kostki. Gdy wstał, uśmiechnął się. – Nie zapomnij ich odpiąć, kiedy będziesz szedł do kibla – powiedział. – W przeciwnym razie złamiesz sobie kark. Jak będziesz czegoś chciał, po prostu poproś o to Balasta. Odszedł, przeciskając się między ciałami i bagażem. W tej chwili Rap najbardziej pragnął tego, by wytłumaczono mu po co są te łańcuchy, szybko jednak przekonał się, że nie ma sensu pytać Balasta. Zwrócił się więc do Ogiego, który był jednym z dwóch przebywających na pokładzie impów czystej krwi. Niski, smagły i niemal równie szeroki w ramionach jak krasnolud, dzielił on z jotunnem imieniem Verg ławę z przodu. Imp zachichotał, usłyszawszy to pytanie. Zaszczekał łańcuchami u własnej kostki. – Marynarz zawsze jest przykuty do swego statku. To stara jotuńska tradycja! – Nie na północy – odparł Rap. Kolejny chichot. – W Imperium nie istnieje niewolnictwo, zgadza się? Tak brzmi ustawowa legenda, zgadza się? Na tym statku są sami wolni ludzie. Tak przynajmniej było przed twoim wejściem na pokład. Z wyjątkiem paru rekrutów, wszyscy jesteśmy wspólnikami. Każdy ma swój udział. Na Morzach Letnich zdarzają się jednak kupieni marynarze, chłopcze. Ty i twój przyjaciel nie jesteście jedynymi niewolnikami w tych okolicach. Stąd wzięła się tradycja, że wszyscy marynarze zawsze są skuci. Słyszałem, że niektórzy robotnicy rolni mają podobne zwyczaje, choć w ich przypadku jest to raczej rytuał religijny. Symbol braterstwa uprawiających ziemię czy coś w tym rodzaju. My przestrzegamy tego obyczaju w imperialnych portach, ale nie gdzie indziej. Teraz kapujesz? A więc Rap był prawdziwym niewolnikiem, noszącym fałszywe łańcuchy. Uznał, że jest w tym wiele ironii i mnóstwo realizmu. Nie mógł raczej liczyć na ucieczkę, gdy miało na niego oko siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu marynarzy, z których każdy był jego współwłaścicielem. W kilka godzin po wejściu Rapa na pokład zwinięto cumy i wysunięto wiosła. Nikt jednak nie miał zamiaru pozwolić żółtodziobowi na wiosłowanie, kiedy statek był jeszcze w porcie. Ten obowiązek spadł na Balasta. Rap siedział w przejściu i patroszył ryby. Z reguły do jednego wiosła wystarczał jeden mężczyzna. W tym przypadku nie miano zresztą wiosłować długo. Gdy tylko statek wypłynął na pełne morze, na maszt wciągnięto żagiel. W mieście nie było wiatru. Nawet na morzu był on bardzo słaby, wystarczał jednak, by poruszać statek mniej więcej tak szybko, jak mogli tego dokonać wioślarze. Zawsze musiało to być jedno albo drugie, gdyż płynąc pod żaglem statek przechylał się, co uniemożliwiało wiosłowanie. Ślizgając się gładko po falach, Tancerz Burzy ruszył ku horyzontowi w konwoju złożonym z czternastu statków. Tenty usunięto, a łańcuchy bez żalu zrzucono. Słońce i świeża bryza sprawiły, że Rap poczuł się jeszcze lepiej niż poprzednio. Miał pewność, że jest w nim wystarczająco wiele z jotunna, by nie musiał się obawiać choroby morskiej. Zdał też już sobie wtedy sprawę, że ani jego faunia powierzchowność, ani status niewolnika nie będą się w najmniejszym stopniu liczyły na Tancerzu Burzy. Inaczej miały się sprawy z jego niedoświadczeniem. Od wszystkich oczekiwano, że pomogą wyleczyć go z tego stanu, poza tym jednak zaakceptowano go jako kolejnego nowego marynarza. To odkrycie było tak nieoczekiwane i radosne, że poczuł się jak pijany. Wkrótce po tym, jak odbili od brzegu, ponownie pojawiła się pokiereszowana twarz młodego Kaniego, wraz z nieodłącznym uśmiechem. Powiedział, że wysłano go, by udzielił kilku lekcji. W związku z tym oprowadził Rapa po całym statku od dziobu aż po rufę i szczyty masztów. Wymienił nazwy i udzielał wyjaśnień. Ostrzegł Rapa, że jeśli od tej chwili nazwie coś w niewłaściwy sposób, poczuje pięść zastępcy dowódcy. Kapitanem był Gnurr, zwany starym. Rzeczywiście był stary i pozostawiał większość zadań Gathmorowi, którego tytułowano szefem. Mógł on załatwić każdego mężczyznę na pokładzie i był gotowy udowodnić to w dowolnym momencie. Kani najwyraźniej bardzo podziwiał jego talent, dodał jednak na marginesie, że Gathmor jest również znakomitym marynarzem. Obchód zakończył się na pomoście biegnącym po dachach szeregu kabin. Wydawało się, że to jedyne wolne miejsce na całym statku. Na końcu bliższym dziobu siedziała na krzesłach starsza wiekiem para, spoglądająca na intruzów z marsową miną. – Pokład dla pasażerów – wyjaśnił Kani. – Nie wchodź tutaj bez rozkazu. Masz jakieś pytania? Oparł się o kruchy reling. – Dlaczego tu przyszliśmy? – zapytał Rap. – Pora, byś rozpoczął ćwiczenia. Hej, Verg! Podaj nam wiosło, chłopcze. Miało ono trzy piędzi długości. Po stronie uchwytu umieszczono w nim przeciwwagę z litego ołowiu. Kani rzucił je do stóp Rapa. – Co mam z nim robić? – Unosić je nad głowę, a potem opuszczać. To wszystko. Kani zastanawiał się chwilę, uśmiechając się głupkowato pod targanym wiatrem wąsem. – Po jakichś dwóch miesiącach będziesz mógł zaryzykować odrobinę siłowania się na rękę. Po czterech możesz spróbować stoczyć bójkę albo dwie. Po sześciu powinien być z ciebie wioślarz. Aha, jeszcze coś, o czym nie wspomniałem. Na pokładzie nie wolno się bić! Zaczekaj, aż wyjdziesz na brzeg albo ogranicz się do siłowania na rękę. Rap słyszał o tej zasadzie. To dlatego jotnarowie, którzy dopiero co zeszli z pokładu, bywali notorycznie opętani żądzą mordu. – Spróbuję się pohamować. – To oczywiście nie dotyczy Gathmora. On musi utrzymywać dyscyplinę. Rap nie potrafił sobie wyobrazić, by kiedykolwiek celowo sprowokował Gathmora do bójki czy to na pokładzie, czy na brzegu. – Czy winny ma prawo się bronić? Kani zachichotał. – Przed Gathmcrem? Broń się, ile tylko chcesz. To nie zrobi żadnej różnicy. Rap miał już podnieść wiosło, zawahał się jednak. Uznał, że polubił Kaniego. Niestety tak bardzo przypominał mu on przynajmniej tuzin jotnarów, których znał w Krasnegarze, że zatęsknił nagle za domem. – A goblin? – Myślę, że potem przyjdzie kolej na niego. Nie masz więcej pytań? To bierz się do roboty. Kani odwrócił się. – Mówiłeś coś o siłowaniu się na rękę? Jotunn odwrócił się zainteresowany. – To nasz sport. – Czy można się zakładać? – Rap wiedział, jaka będzie odpowiedź, zanim jeszcze marynarz skinął głową. – W takim razie postaw, ile tylko będziesz mógł, na to, że nikt, kogo znasz, nie zdoła pokonać goblina. Kani podszedł o krok bliżej. Białe jak grzbiety fal rzęsy opuściły się groźnie nad oczyma niebieskimi i śmiercionośnymi jak samo morze. – Byłbym naprawdę bardzo zdenerwowany, gdybym przegrał podobny zakład, Rap – szepnął. – Nie przegrasz. To czysty zysk, musisz to jednak zrobić, zanim poddasz go ćwiczeniom. Rap nachylił się, by unieść wiosło. Ulubionym sportem jotnarów zawsze była bijatyka. To czy na drugim miejscu znajdowały się dziewki czy hazard, zależało wyłącznie od sytuacji. Przed chwilą zdobył przyjaciela. 2 Tancerz Burzy wypłynął z Milfloru w konwoju czternastu statków. Następnego ranka było ich widać tylko osiem. Góry Kraju Baśni zniknęły za horyzontem. Wiatr był kapryśny i nieustannie skręcał zbyt mocno na południe, by załoga mogła się czuć zadowolona. Wiał jednak wystarczająco mocno, aby uniemożliwić wiosłowanie. Galera niewiele różniła się od dużej łodzi. Jak na swą osiemdziesięcioosobową załogę była maleńka. Na jej jedynym maszcie widniał kwadratowy żagiel, lecz wysoka nadbudówka oraz niewielkie zanurzenie sprawiały, że nie nadawała się do żeglowania pod wiatr. Płynąc pod żaglami, mogła się posuwać jedynie z nim. Podczas ciszy wioślarzy osłaniały tenty, lecz gdy wiał wiatr usuwano je. Miejsca pod ławami wypełniały bagaże, same ławy zaś pełne były pracujących bądź śpiących ludzi. Jedynymi wolnymi miejscami na statku były małe pomosty na dziobie i rufie oraz dachy kabin, które zarezerwowano dla pasażerów. Mały Kurczak wkrótce udowodnił, że w jego przypadku ćwiczenia są stratą czasu, Rap musiał więc codziennie cierpieć na górze sam na sam z wiosłem. Nie uwierzyłby, że cokolwiek może sprawić więcej bólu niż bieg przez las w towarzystwie goblina, teraz jednak, obolały od palców rąk aż po palce nóg, nie był już tego pewien. Całe dłonie miał pokryte pęcherzami. Co prawda każdy na pokładzie miał pęcherze. To było nieuniknione. Drugiego dnia, gdy leżał bezwładnie na deskach, radując się kilkoma minutami błogosławionego odpoczynku, zauważył nagle przed sobą parę kosztownych butów. Podniósł wzrok w tej samej chwili, gdy Andor przykucnął obok i uśmiechnął się ujmująco. – Cześć – powiedział. – Idź popływać – wydyszał Rap. Jego uwaga wywołała wyraz pełnego bólu wyrzutu. – Wydostałem cię z Kraju Baśni, zgadza się? Tego przecież chciałeś. Rapa wszystko bolało. Drżał, gdy morska bryza studziła jego spocone ciało. Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, była rozmowa z Andorem. – Dałbym sobie radę bez ciebie. – Ale nie dostałbyś się na ten statek. To dobra łajba, Rapie. Jest wiele gorszych. Gathmor ma niezłą reputację. Sprawdziłem to. Uwierz mi, sprawdziłem bardzo dokładnie! Rap spojrzał spode łba na nazbyt przystojną twarz rozmówcy. – Dlaczego odpływasz? Myślałem, że Sagorn chciał tam zostać. Andor żachnął się. – Stary wariat! Zrozumiałe, że w Kraju Baśni kłębi się od magii. Tam jest dla nas zbyt niebezpiecznie! – Masz na myśli również mnie, czy tylko siebie i pozostałych? – Nas wszystkich! Sagorn to pod pewnymi względami kretyn. Zrobiłby wszystko, by zdobyć więcej wiedzy. W Kraju Baśni nie osiągnąłby jednak nic poza tym, że by nas wszystkich złapano. Widziałem, jak rozmawiałeś z Gathmorem na ławce. Chcę się dowiedzieć, co wydarzyło się później. Kto uleczył twoje rany? Rap czuł już, jak zdolność panowania rozmówcy wpływa na niego, łagodzi jego urazę, przekonuje, że Andor to użyteczny przyjaciel i że można mu zaufać. – Odejdź! Nie chcę z tobą rozmawiać. – Ale powinieneś! Możemy sobie nawzajem pomóc. Posłuchaj, Rap. To nie ja sprzedałem cię goblinom. To był Darad. Nie chciałem go wzywać. Nie miałem wyboru. – Zaaranżowałeś to... Andor zrobił urażoną minę. – Nie! Gdybym miał zamiar napuścić na ciebie Darada, mógłbym to zrobić, gdy tylko opuściliśmy Krasnegar, prawda? Boże Łajdaków, mógłbym to zrobić w każdej chwili. Miałem całe miesiące, podczas których mogłem cię złapać w pułapkę – w twojej izbie, w garnizonowej sali gimnastycznej albo w stajniach. Naprawdę spodziewałem się, że przedostaniemy się przez las bez kłopotów. A gdybyśmy spotkali goblinów, to szczerze liczyłem na to, że wtedy zgodzisz się ze mną podzielić – westchnął. – Tak, chodziło mi o twoje słowo mocy, ale podzieliłbym się z tobą również swoim. Uwierz mi! Rap wiedział, że nigdy nie potrafiłby okłamać Andora, gdy patrzył mu w oczy. Wbił wzrok w nienawistne wiosło leżące na pokładzie pomiędzy nimi. – Nie znam żadnego słowa mocy! – Thinal uważa, że znasz. – Myli się. Andor westchnął. – Mówiłem ci już, że Thinal najlepiej z nas potrafi wykrywać kłamstwo. Uznał, że znasz swoje słowo mocy. To mi wystarcza. Może kiedyś go nie znałeś, ale teraz znasz. Rap nie odpowiedział. Drżał. Mięśnie zaczynały mu sztywnieć. Lada chwila Gathmor krzyknie na niego, by brał się z powrotem do roboty. Na dole marynarze kłócili się głośno ze sobą, czyścili, sprzątali, naprawiali albo po prostu wylegiwali się, chrapiąc, na ławach. – Sagorn miał nadzieję, że w Kraju Baśni znajdzie więcej słów – ciągnął Andor. – Co do mnie, jestem ryzykantem. Tym razem Rap spojrzał w jego oczy o poważnym, pełnym uczucia wyrazie. – Ryzykantem? Andor uśmiechnął się triumfalnie. – Masz przeznaczenie, mój przyjacielu. Nie wiem, na czym ono polega, wydaje się jednak, że magia gromadzi się wokół ciebie w sposób, jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Ja ani żaden z nas. Czarownica? Czarodziejka? A może także czarownik? W Kraju Baśni? – Idź sobie! – krzyknął Rap, odrywając wzrok od owych ciemnych oczu o hipnotycznym wyrazie. Wpatrzył się teraz w ozdobione srebrnymi sprzączkami buty Andora. Usłyszał nienawistny chichot. – W tej chwili nie mogę osiągnąć zbyt wiele. Zobaczymy jednak, co się da zrobić, gdy dopłyniemy do Kith. Wówczas odbędziemy rozmowę. Będę musiał wykombinować jakiś sposób na wydostanie ciebie z tej łajby, tak samo jak pomogłem ci dostać się na nią. Moglibyśmy jednak zachęcić naszego zielonego przyjaciela, aby na stałe poświęcił się zawodowi marynarza, prawda? – To nie będzie łatwe. – Być może nie. Myślę jednak, że Sagorn się mylił. Sądzę, że nasza największa szansa, to trzymać się blisko naszego przyjaciela Rapa. Podejrzewam, że dzięki temu spotkamy mnóstwo czarodziejów. Możliwe, że jeden z nich zechce zdjąć ciążącą na nas klątwę. – Rap! – ryknął Gathmor z dołu. – Do roboty! Rap podniósł się sztywno i nachylił, by chwycić przeklęte wiosło. Andor również wstał. – Dla adepta to byłaby łatwa praca. Rap uniósł wiosło nad głowę, spojrzał wilkiem na swego towarzysza i opuścił je z powrotem na pokład. Udało mu się nie jęknąć z bólu. – Przyjdź później do mojej kajuty – zaproponował Andor. – Powiem ci swoje słowo. Obiecuję! Najpierw ja, a dopiero potem ty. Rap ponownie podźwignął wiosło, ruszając nim w rytm kołysania się statku. Tym razem jednak zamknął oczy. Na dół... – Najpierw powiem ci swoje, Rapie, jeśli obiecasz, że się ze mną podzielisz. Do góry... A potem wezwie Darada? – Jesteś uczciwym człowiekiem, Rap. Ufam ci. Na dół... – Ufam ci, nawet jeśli ty mi nie ufasz. Do góry... Bogowie, to było kuszące! Andor był dobrym przyjacielem Rapa w Krasnegarze, gdy nikt inny nie chciał z nim rozmawiać. Adept mógłby z łatwością władać tym przeklętym wiosłem. Na dół... Wreszcie Andor zmęczył się tą zabawą i odszedł. Do góry... Rap spoglądał w ślad za nim, mrugając powiekami, by usunąć pot z rzęs. Na dół... Gdyby zaczekał jeszcze z dziesięć sekund, zapewne odniósłby zwycięstwo. Do góry... Rap nie mógł mu się opierać, podobnie jak nie mógł walczyć z Daradem. Na dół... 3 Przez cały długi rok Tancerz Burzy żeglował do Kraju Baśni i z powrotem. Wykorzystując przeważający wiatr – aczkolwiek niezbyt mocny – do walki z silnym prądem, wykwalifikowany żeglarz taki jak Gnurr czy Gathmor mógł w czterech przypadkach na pięć odbyć rejs z Milfloru na Kith prawie nie korzystając z wioseł. Podczas drugiej, spędzonej przez Rapa na pokładzie nocy zerwała się jednak wichura dmąca z kierunku południowo-wschodniego, co zdarzało się wyjątkowo rzadko. Przez cztery dni Gnurr kierował dziób statku tak zdecydowanie na północny wschód, jak tylko mógł. Nikomu nie podobał się uzyskany w ten sposób kurs ani miejsce, do którego prowadził. Wiosłowanie było podczas takiej pogody niemożliwe. Załoga zrobiła się opryskliwa, pasażerowie zaś cierpieli na chorobę morską. Dzień za dniem Rap musiał znosić coraz dłuższe okresy samotnej udręki z wiosłem. W miarę jak jego siła rosła, Gathmor zwiększał wymagania. Rap poczuł rozbawienie, gdy złapał się na tym, że z nostalgią wspomina starego sierżanta Thosolina i jego złośliwe próby. Andor już go więcej nie molestował, jako że był impem, a ta rasa źle znosiła podróż morską. Rap miał pokład dla pasażerów tylko dla siebie. Wymachiwał wiosłem do góry i na dół w bezmyślnym otumanieniu. Nawet Mały Kurczak rzadko mu się naprzykrzał. Rzecz jasna, goblin szybko został mistrzem statku w siłowaniu się na rękę. W czasie pierwszych dwóch pojedynków nieświadomie pozwolił Kaniemu zarobić równowartość jego rocznych poborów. Za trzecim razem nikt już nie chciał się założyć. Marynarze szybko zaakceptowali go jako kolejną niejotuńską osobliwość. Uznali, że jego nadnaturalna siła to cecha rasowa i zaczęli żartować, że urządzą najazd na północne ziemie, by zdobyć więcej takich jak on. Tancerz Burzy miał siedmiu pasażerów. Wysoko urodzonego turystę Andora, postarzałego biskupa z żoną, młodego imperialnego bawidamka, który odwiedził swych pozostających w stanie spoczynku rodziców, wysuszoną matronę o końskiej twarzy – autorkę popularnych romansów, która zamierzała umieścić akcję następnego w Kraju Baśni – oraz wicehrabiego w średnim wieku, spędzającego miesiąc miodowy ze znacznie młodszą od siebie żoną. Z pewnością wszyscy byli bogaci, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby ich stać na opłatę za przejazd. Z pewnością też byli odważni albo głupi, gdyż rejs z Kraju Baśni na kontynent nigdy nie należał do bezpiecznych. W miarę upływu dni, kolejno uzyskiwali wprawę w chodzeniu po kołyszącym się statku i zaczęli ponownie wychodzić z kabin. Z każdą nocą konwój rozpraszał się. Piątego dnia zniknęły ostatnie dwa żagle. Tancerz Burzy został sam pod błękitną kopułą nieba. Szóstego dnia wiatr uspokoił się nagle, narobiwszy przedtem tyle szkód, ile tylko było możliwe. Od tej chwili Rap wyrabiał sobie mięśnie i pęcherze prawdziwym wiosłowaniem. Było ono znacznie gorsze od ćwiczeń. Cieszył się ze zwiększonej siły, którą zdążył już pozyskać. Dzień za dniem wciągał się w rutynowe życie marynarza. Gdy nie wiosłował, szorował, obierał i zakładał przynęty, tak jak mu kazano. Opróżniał należące do pasażerów wiadra na nieczystości, skrobał ryby. Każdą, nawet tak prostą pracę zawsze starał się wykonywać najlepiej jak potrafił, gdyż takie były jego obyczaje. Gdy tylko uporał się z jednym zadaniem, obarczano go następnym. Nie otrzymywał pochwał ani kar. Nie pragnął ich. Czuł się więcej niż szczęśliwy, że zaakceptowano go jako jednego z marynarzy. Gdzieś po drodze między stajniami Hononinad a Tancerzem Burzy chłopiec przerodził się w mężczyznę. To odkrycie napełniło Rapa niezmierną radością. Był zdecydowany zrobić wszystko, aby żyć stosownie do swego nowego statusu. Słuchał rozmów marynarzy i zadawał im pytania, na które odpowiadali z chęcią. Pożyczyli od kapitana mapy i rozłożyli je na pokładzie, by wszystko mu pokazać. Najprostsza droga do Piasty wiodła na północ przez Zachodnią Wodę do wielkiej rzeki Ambly, która była żeglowna na całym odcinku wiodącym do Jeziora Centralnego. Na tej trasie czyhały jednak zdradzieckie wiatry i prądy. Wiele wspaniałych statków cisnęły one na zawietrzny brzeg lub wpędziły w paszczę Nogidów. Zawsze też krążyli tam piraci, a imperialna marynarka nie patrolowała Zachodniej Wody zbyt intensywnie. Znacznie bezpieczniejszy był kurs prowadzący na południe od archipelagu, z reguły do Kith, wyspiarskiej reduty Imperium na Morzach Letnich. Prądy były tam jednak silne, a wiatry kapryśne. Żaglowce unieruchomione przez ciszę morską często odnajdywały się w wiele lat później jako wysuszone łupiny ciskane przez fale na skaliste wybrzeże Zarku. Galery były bezpieczniejsze, lecz im również groziły różne niebezpieczeństwa. Ponadto sztorm sprawił, że Gathmor nie był pewien położenia Tancerza Burzy. W tej sytuacji na Morzach Letnich jedyne wyjście stanowiło skierowanie się na północ, by przybić gdzieś do brzegu. Dzień za dniem powietrze trwało nieruchomo jak skała, a powierzchnia morza była płaska niczym woda w studni. Ludzkie mięśnie popychały statek na północ, walcząc z południowym prądem. Bardziej doświadczeni mężczyźni pogrążyli się w zamyśleniu. Utyskiwali, że ten rejs może się okazać jednym z gorszych. Rapa zaczęło gwałtownie dręczyć pragnienie. Nawet pasażerowie uskarżali się na skąpe racje wody, a oni przecież nie wiosłowali. Dwóch mężczyzn na wiosło... lecz tylko w nagłych przypadkach obaj wiosłowali jednocześnie. Drugi odpoczywał, jak tylko potrafił, zwinięty na bagażu pod ławą, bądź też udawał się gdzie indziej, by wykonać zlecone mu przez Gathmora zadania. Rap wkrótce nauczył się spać na każdym podłożu i w dowolnej pozycji. Usypiały go zmęczenie, kołysanie statku, szum wody na zewnątrz kadłuba, rytmiczne skrzypienie wioseł ocierających się o dulki, a także pulsujący szmer jednoczesnych oddechów wielu mężczyzn. Gdy na niego przychodziła kolej, by wiosłować, jedno pociągnięcie zlewało się z drugim, jedna wachta z następną, a dzień z nocą. Wszystko łączyło się w mgłę bólu i palącego pragnienia. Łyk wody stawał się życiową ambicją, a chwila odpoczynku snem o raju. Szeptano o statkach, których załogi zginęły z pragnienia, o pływających trumnach pełnych szkieletów, które latami dryfowały po Morzach Letnich. Po pewnym czasie jednak nawet te opowieści ustały. Każdy musiał oszczędzać siły. A zwłaszcza żółtodziób. Z początku Balast wiosłował znacznie więcej od swego partnera. Pod koniec wachty Rap nieuchronnie tracił siły. Każda chwila stawała się dla niego udręką nie do zniesienia, a następna była jeszcze gorsza. Wtedy pojawiał się potężny mężczyzna i proponował, że zastąpi go nieco wcześniej. Rap zawsze odmawiał, lecz jego towarzysz nieodmiennie wślizgiwał się po prostu na trudniejszą, bliższą środka statku pozycję i wiosłował razem z Rapem do chwili, gdy ów pojął, że wysila się jedynie na pokaz, gdyż całą pracę wykonuje Balast. W gruncie rzeczy był dla niego zawadą, obiecywał sobie jednak, że zawsze będzie zachowywał pozory. Nigdy nie zwalniał uchwytu na wiośle, dopóki bosman nie dał sygnału. Wreszcie nadeszła wachta, podczas której Balast nie pojawił się wcześniej, by mu pomóc. Gdy uderzono w dzwon, zjawili się oficerowie. Na chwilę wszystkie wiosła wciągnięto. Tancerz Burzy dryfował niczym samotny pyłek na bezgranicznym oceanie, widoczny jedynie dla Bogów. Ufając, że Oni patrzą, kapitan Gnurr podziękował Im rytualnie za to, że przysłali mu nowego marynarza, po czym wylał Rapowi na głowę szklankę wina. Oficerowie uścisnęli jego zakrwawioną dłoń, a załoga wzniosła okrzyk na jego cześć. Bardzo się cieszył z wina, gdyż pomagało ono ukryć inne, przynoszące wstyd słone krople, które mogły mu spływać po policzkach. Mały Kurczak od początku był dobrym wioślarzem, lecz nikt nie zadał sobie trudu, by uhonorować go w podobny sposób. Dla niego było to zbyt łatwe. Ława goblina znajdowała się w śródokręciu, przy lewej burcie. Rap siedział u prawej burty, blisko rufy. Między nimi wznosił się szereg kabin. Oczywiście byle kajuty nie mogły zablokować dalekowidzenia i Rap poczuł radość ujrzawszy, że nadprzyrodzony talent goblina nie dał mu odporności na pęcherze. Zapewne jednak Małemu Kurczakowi sprawiały one przyjemność. Rap wiedział też, że wicehrabia nie był w stanie zaspokoić swej młodej żony, podczas gdy postarzały biskup miał ze swoją odwrotny problem. Znał również odpowiedź na pytanie, dlaczego przystojny, młody, szlachetnie urodzony podróżnik, dostojny Andor, którego tak polubiła zarówno załoga, jak i pasażerowie, potrzebował więcej czasu niż inni, by przyzwyczaić się do kołysania statku. Nie było go na pokładzie podczas najgorszej pogody. Nawet gdy panowała cisza, dostojny Andor często tłumaczył się nudnościami i znikał w swej kajucie. Czasami nawet zabierał tam ze sobą posiłki, co wydawało się osobliwym lekarstwem na chorobę morską. Mężczyzną w kabinie Andora najczęściej bywał Darad. Gdy Rap po raz pierwszy dostrzegł tę transformację, przeraziła go ona i rozgniewała. Podejrzewał, że Andor chce go nastraszyć. Zastanawiał się, czy powiedzieć o wszystkim Gathmorowi i zdradzić tożsamość sekwencyjnej bandy. Gdy się uspokoił, zrozumiał, że denuncjacja byłaby bezużyteczna. Gathmor nigdy nie szpiegowałby swego pasażera, a Andor zaprzeczyłby zarzutom. Rap wiedział już, komu wierzono, gdy obaj przedstawili sprzeczne wersje wydarzeń. Przez większość czasu pierwszą kabinę zajmował więc wielki jotuński wojownik, który nie robił wiele poza leżeniem na brzuchu i wiciem się z bólu. Plecy pokrywała mu masa pęcherzy, oko miał podbite, a ukąszenia na jego ramieniu obrzmiały i sączyła się z nich posoka. Te cierpienia z pewnością nie miały poprawić jego opinii o Rapie. Nie musiał się tak męczyć. Mógł po prostu wezwać na swe miejsce Andora i zaczekać, aż któryś z członków bandy przywoła go w jakimś miejscu, w którym dostępna będzie pomoc medyczna. Jego niezliczone blizny wskazywały, że w przeszłości nieraz musiał wracać do zdrowia. To właśnie robił teraz. Wbrew temu, co powiedzieli Rapowi zarówno Thinal, jak i Sagom piątka mężczyzn do pewnego stopnia dbała o siebie nawzajem. Andor – podczas gdy jego ramię zdrowiało – dawał Daradowi czas potrzebny na to, by jego rany również się zagoiły. Gdy szajka będzie potrzebowała swego wojownika, odzyska on dobrą formę. W dwa tygodnie po opuszczeniu Milfloru znaleźli się w krańcowym niebezpieczeństwie. Mężczyźni wyśpiewywali swe codzienne modlitwy ze znacznie większą werwą niż zwykle. Wciąż utrzymywała się cisza. Beczki z wodą były niemal puste. Gnurr zmniejszył racje. Mężczyźni zaczęli mdleć przy wiosłach, co nieuchronnie powodowało chaos; czasem też było przyczyną obrażeń. Następnego dnia zerwał się wiatr, wiał on jednak z północy. Tancerz Burzy kołysał się na wszystkie strony, co sprawiało, że wiosłowanie było gorszą udręką niż kiedykolwiek. Gathmor ociągał się, został jednak zmuszony do podwojenia obsady – dwóch mężczyzn na wiosło. Lista tortur zwiększyła się o brak snu oraz słoną pianę, która przemaczała wszystkie ubrania i wżerała się w spaloną słońcem skórę niczym kwas. Rap podejrzewał, że wszystkie ich wysiłki są bezowocne i statek znosi do tyłu. Gdyby dali się ponieść wiatrowi, oznaczałoby to, że umrą z pragnienia, zanim zdołają odnaleźć Kraj Baśni. O ile w ogóle by im się to udało. I tak zresztą mogła ich spotkać taka śmierć. Szesnastego dnia człowiek na bocianim gnieździe dostrzegł przed nimi dym. Gnurr osobiście zjawił się na pokładzie z dodatkowym przydziałem wody. Było jej jednak mniej niż dwa łyki na głowę. O zachodzie ze szczytu masztu dały się widzieć wierzchołki gór Nogidów. Noc zdawała się trwać wieczność. Wioślarze, którym pozwolono na odpoczynek, zwalali się po prostu z ław i leżeli tam, gdzie upadli, aż do chwili, gdy budzono ich kopniakami, by ponownie przystąpili do pracy. Wiatr nie przygnał ze sobą chmur. Gwiazdy świeciły jasno, pięknie i bezlitośnie. Następny dzień był jeszcze gorszy. Nie było już widać wulkanicznego dymu, lecz nawet z ław można było dostrzec linię brązowych wysp na północno-wschodnim horyzoncie. Wiatr zmienił w okrutny sposób kierunek na północno-zachodni, a przy bocznym wietrze Tancerzem Burzy nie sposób było sterować. Rap miał teraz wiosło wyłącznie dla siebie, gdyż słabsi wioślarze padali z przemęczenia. Jeśli strach przed śmiercią nie zdołał ich skłonić do wysiłku, nie mogła tego dokonać groźba bicia, nawet jeśli pochodziła od Gathmora. Przerażenie ogarnęło również pasażerów. Przez cały dzień Rap miał tylko jedną rozrywkę. Obserwował, jak Andor zakrwawią sobie swe piękne dłonie podczas wiosłowania. Kryła się w tym podwójna ironia, gdyż Darad byłby znacznie lepszym wioślarzem. Trudno byłoby jednak wytłumaczyć jego obecność. Przez cały dzień wzdłuż burt statku przesuwały się wyspy. Po południu zaczęły się wyraźnie oddalać. Osłabiona załoga przegrywała walkę z wiatrem. Gdy słońce zbliżyło się do zachodniego horyzontu, Gnurr rozdał resztkę wody i zarządził dodatkowe modlitwy. Mogły one okazać się ostatnimi. Było nieuniknione, że rankiem Tancerz Burzy znajdzie się z dala od lądu, znoszony na nieznany ocean leżący na południe od Mórz Letnich. Gdy modlitwy dobiegły końca, wszystkim wydało się, że wiatr słabnie. Załoga odmówiła je raz jeszcze, z wysiłkiem słowa wyduszając przez spękane wargi. Stopniowo – z doprowadzającą do szału powolnością – bryza ponownie nabrała świeżości i zmieniła kierunek na południowo-zachodni. Między świętymi słowami pojawiły się uśmiechy; słychać było śmiech oraz okrzyki radości. Podniesiono żagiel. Wciągnięto wiosła na pokład. Wkrótce statek posuwał się już, tańcząc, w stronę lądu. Brązowawe wzgórza zbliżały się, niebo ciemniało, wyczerpani mężczyźni padali jak kłody, a Gnurr i Gathmor wyjmowali mapy. 4 Biały niedźwiedź zatopił zęby w jego ramieniu i zaczął nim potrząsać. – Co jest? – zapytał Rap, nie otwierając oczu. Po co zawracać sobie głowę oczami, skoro nie było żadnego światła? I tak wiedział, że to Gathmor. Ten jednak nie wiedział, że Rap o tym wie. Nie przestawał nim trząść, dopóki się nie upewnił, że go obudził. Statek zapadał się w toń i podskakiwał w górę. Olinowanie skrzypiało na coraz silniejszym wietrze. – To twoje dalekowidzenie, chłopcze? Jaki jest jego zasięg? – Około półtorej mili, proszę pana. Głupie pytanie. Dlaczego nie mógł z tym zaczekać do rana? – Dzięki Bogom! W takim razie chodź ze mną. Rap podniósł się z niechęcią i ruszył za nim w stronę rufy. Potykał się o śpiących mężczyzn, traktował ich jednak delikatniej niż oficer, który nie miał innego wyboru, jak deptać po nich w ciemności. Nikt nie skarżył się zbyt głośno. Przy wiośle sterowym stał kapitan, sędziwy i sponiewierany. Dumny statek przechylał się pod wpływem morderczego sztormu. Gnurr jednak był jotunnem i nie zamierzał pójść na dno bez walki. Gdyby nie srebrne włosy trzepoczące w mroku niczym ptak w klatce, niemagiczny wzrok nie mógłby niemal go dostrzec. Sternik był prawie niewidoczny. Jedynie dwie dostrzegalne w pobliżu, owiązane białymi bandażami dłonie uwidaczniały milczącą postać Andora. – Możesz uratować nas wszystkich, chłopcze, jeśli naprawdę powiadasz dalekowidzenie – Gathmor otworzył szkatułkę i wydobył z niej zwój welinu. – Słyszałeś kiedyś o ludojadach? Jego głos był suchy i ochrypły. – Tak jest. Rap rozejrzał się wokół. Nawet na zachodzie, horyzont był ledwie widoczny. Przed nimi jego oczy dostrzegały jedynie przygarbione zarysy wzgórz, rysujące się na tle nieba. Jego dalekowidzenie nie mogło do nich sięgnąć. Nie wyczuwał tam nic oprócz fal uderzających o rafę po prawej burcie. – Nadal grozi nam niebezpieczeństwo. Mamy brzeg po zawietrznej, a nadciąga sztorm. Musimy znaleźć wodę, zanim nadejdzie ranek. Do tego tubylcy są wrogo nastawieni. – Czy oni naprawdę jedzą ludzi? Rap musiał siłą wyciskać słowa z wysuszonych ust. Zaczynał odczuwać zainteresowanie. Opuszczała go senność. Straszliwie bolała go głowa. Czuł się dziwnie kruchy. Wszystko wydawało mu się nierzeczywiste. Drżał, podobnie jak pozostali. Dręczyła ich gorączka wywołana nie kończącym się pragnieniem. – Tak. Popatrz teraz tutaj – Gathmor spojrzał na mapę. Uniósł ją niemal do czubka nosa, a potem opuścił. Wydawało się, że oparł się bezwładnie o reling. – Niech to Zło! Nic nie widzę. Nie mogę ci jej pokazać. – Widzę ją, proszę pana. – Umiesz czytać? Zaskoczenie oficera było obraźliwe, lecz zarazem dziwnie pochlebiające. – Tak jest. Gathmor wymamrotał coś, co brzmiało jak dziękczynna modlitwa. – No więc, w takim razie popatrz na nią, jeśli naprawdę coś widzisz. – Podsunął mapę Rapowi. – Zbliżamy się do kanału pomiędzy Inkralipem a Uzinipem. Przynajmniej tak nam się zdaje. – Tak jest. Rap zastanowił się, zdezorientowany, dlaczego Andor zniknął. W ciemności stał teraz Sagorn. Nasłuchiwał z uwagą wyprostowany, trzymając się mocno relingu. Jego rzadkie, białe włosy powiewały swobodnie na wietrze, podobnie jak włosy kapitana. Zauważył go jedynie Rap. – No, człowieku, popatrz na mapę! W głosie oficera zaczynała pobrzmiewać niecierpliwość, może nawet desperacja. Z pewnością wiedział o znajdującej się po prawej burcie rafie. – Patrzę, proszę pana. – Rap nie próbował rozwijać zwoju ze względu na wiatr. – Znalazłem Uzinip... Płyciznę Miłośnika Sierot... Czy to te fale, które tam widać? Rap wskazał palcem. Gathmor zacisnął rękę w pięść na jego koszuli. Jotunn szarpnął go i przyciągnął do siebie, tak że stanęli niemal twarzą w twarz. – Chcesz mi wmówić, że potrafisz odczytać zwiniętą mapę w absolutnej ciemności? – Tak jest. Zapadła pełna oszołomienia cisza. Po chwili Rap wrócił do pozycji pionowej i otrzymał potężne klepnięcie w boleśnie poparzone, pokryte skorupą soli ramię. Zachwiał się na osłabionych nogach i złapał za reling, by nie stracić równowagi. – Dobra, faunie. Może jeszcze nas uratujesz. Prześledź bieg kanału. On się rozwidla. Ster na lewą burtę. To znaczy, trzymaj się lewej strony. Kilka małych wysp... Fort Emshandar... Czy go widzisz? – Tak jest. – Woda, marynarzu! Tam jest woda! I imperialni żołnierze. Bogowie przywiedli nas do jedynej forpoczty Imperium w tej części Nogidów. Czy potrafisz nas doprowadzić do fortu? Rap skinął głową. – Tak jest – powiedział, przypomniawszy sobie, że jest ciemno. Następnie ziewnął, od czego jego ból głowy chyba jeszcze się nasilił. Kanał wyglądał na wąską szparę, lecz Rap nie wiedział wiele o mapach. Jeśli Gathmor uważał, że jest on wystarczająco szeroki, zapewne tak było. Fort Emshandar leżał po przeciwnej stronie Uzinipu, nad znacznie szerszą cieśniną. – Czy widzisz, gdzie na mapie jest napisane „wioska”? – Tak jest. – To są ludojadowie. Z tym, że mapa jest stara i mogli od tego czasu przenieść się w inne miejsce. Nagle na miejscu Sagorna znalazł się Andor. – To niezbyt prawdopodobne! W tych okolicach jest mało wody. Osady z pewnością nadal znajdują się przy strumieniach. Rzecz jasna, był to głos Andora, lecz rozumowanie Sagorna. Gathmor warknął gniewnie w ciemność, nie widząc, że stary mędrzec ponownie zastąpił Andora. – Mniejsza o to – stwierdził oficer. – Przemkniemy się obok nich, bez względu na to gdzie są. Cieśnina jednak jest wąska. Nie poleca się wchodzenia tylnymi drzwiami. Niestety nie mamy wyboru. Będziemy musieli prześliznąć się po cichu i dotrzeć do fortu, zanim się dowiedzą o naszej obecności. W przeciwnym razie złapią nas w przesmyku i na śniadanie będzie pasztet z fauna. Jak wypłyniemy z cieśniny, droga na północ stanie przed nami otworem. Wszystko jasne? – Tak jest. Na ile chce się pan zbliżyć do Płycizny Miłośnika Sierot? Wydaje się, że znosi nas w jej stronę. Gathmor zabluźnił. Rap nie przestawał ziewać. Gdyby usiadł choć na chwilę, natychmiast zmógłby go sen. Oparł się o reling między kapitanem a pierwszym oficerem, by wydawać rozkazy. Mogłoby to uchodzić za zabawne, gdyby komukolwiek było do śmiechu. Poinformował ich, kiedy Tancerz Burzy wpłynął do kanału. Opuszczono wtedy żagiel i wprawiono w ruch wiosła. Jak wyjaśniono Rapowi, wiatry w wąskich przesmykach były nieprzewidywalne. Gathmor zagonił do roboty swych szesnastu najlepszych wioślarzy. Pióra i dulki wioseł owinięto dokładnie, by stłumić dźwięk. Z całej reszty członków załogi tylko nieliczni mogli utrzymać się na nogach, a jedynie Balast i Mały Kurczak byli w stanie używać broni. Gdyby ludojadowie zaatakowali, przekonaliby się, że drzwi do spiżarni nie są strzeżone. Nikt poza Rapem nie zauważył, jak Andor i Sagorn pojawiali się na zmianę w ciemności. Stary, sprytny uczony nie podpowiedział już żadnych pomysłów. Kanał zakręcał w prawą stronę. Był znacznie szerszy niż wyglądało to na mapie. W pierwszej chwili Tancerz Burzy zdradzał niebezpieczne pragnienie, by dać się znieść bocznemu wiatrowi na brzeg. Rap musiał się nauczyć, że należy kazać załodze wiosłować w jednym kierunku, by sceneria wokół przesunęła się pod żądanym kątem w drugim. Ściskał mapę w dłoni, wciąż zwiniętą. Obracał ją stopniowo, aby ustawić odpowiedni obraz. Za następnym zakrętem powietrze było spokojniejsze i statek zaczął się zachowywać w sposób bardziej przypominający konia. Głowa Rapa opadała, a kolana drżały. Zmuszał się do zachowania wyprostowanej pozycji. Jego zadanie było znacznie łatwiejsze niż zjeżdżanie wozem w dół wzgórza w Krasnegarze, lecz nie tak łatwe, by można je było wykonywać przez sen. – Tam jest wioska! Jak dotąd mapa mówiła prawdę. Rap nie był pewien, czy Gathmor zobaczy choć jego wyciągnięty palec. Nie było gwiazd. Noc była tak ciemna, jak tylko było to możliwe dla nocy. – Psst! Głos niesie się po wodzie. – Tak jest – odparł cicho Rap. – Za bardzo zbliżamy się do tego brzegu, proszę pana. Wysokie zbocza doliny stłumiły sztorm, który z pewnością szalał już na otwartym morzu, lecz drobne fale przed nimi musiały oznaczać wiatr. Oficer oparł się na wiośle sterowym. – Prąd. Świetnie sobie radzisz, chłopcze. – To z pewnością nie jest dla pana łatwe – odezwał się Rap w nagłym rozbłysku intuicji. – Łatwe? Łatwe? – szept jotunna brzmiał gorzko. – Przeprowadzam swój statek po ciemku przez Nogidy, mając za pilota skundlone szczenię szczura lądowego! Wolałbym raczej wyrywać sobie paznokcie u nóg. Mówię poważnie. Wszystkie. Powoli. – Jestem pewien, że by pan wolał. Troszkę w lewo, proszę pana. Gathmor zadrżał. – Dwa rumby w lewo – mruknął i wsparł się na wiośle. Stary kapitan leżał rozciągnięty u stóp Rapa. Był zbyt słaby, aby mógł stać dłużej. Zasnął lub stracił przytomność. Milcząca podróż sprawiała niesamowite wrażenie. Nawet na pokładzie nie było słychać niemal żadnego dźwięku wydawanego przez wioślarzy. Być może ci ludzie mieli doświadczenie w skradaniu się po ciemku w łodziach, byłoby jednak nierozsądne o to pytać. Nie mieli nawet sternika, który podawałby im rytm. Zapewne słyszeli bęben uderzający w głowie Rapa. Wydawał się on wystarczająco głośny, by obudzić ludojadów. Fale pluskały o brzeg, a wiatr poruszał gałęziami drzew wyżej na zboczach, to jednak był wszystko. Tancerz Burzy miał przepłynąć bardzo blisko wioski. Gdzieś zaszczekał pies. Rap uspokoił go. Stanowiło to część jego zadań. Na brzegu zakasłał jakiś mężczyzna. W tej sprawie Rap nie mógł nic zrobić. Żałował też, że nie potrafi uleczyć bólu głowy. Własnego. Z pewnością jego dalekowidzenie zaczynało płatać mu figle? – Proszę pana, ile wody potrzebuje statek? – Zanurzenia? Wystarczy jakieś pół sążnia. – Och! Niewiarygodne. Sążeń to była piędź. – W takim razie w porządku. Gathmor jęknął. – Czy widzisz również przez wodę? – Tak jest. Tu są przynajmniej dwa sążnie. Woda... pitna woda... słodka woda... Niech Bogowie będą z nami... – Gdzie jesteśmy, chłopcze? W głosie oficera słychać było narastającą nerwowość. – Właśnie okrążamy Uzinip. W chwilę później Tancerz Burzy zaczął kołysać się niespokojnie na silniejszych falach. Gdzieś z przodu biły one z łoskotem o brzeg. Statek wychynął majestatycznie z wąskiego przesmyku. Minął cypel pod niespodziewanym dla Rapa kątem, po czym prąd uniósł go w cieśninę, której drugiego brzegu faun nie wyczuwał. Równie dobrze mógł on leżeć w Zarku. Na pobliskim brzegu widać było światła. Ognie. – Jesteśmy na miejscu! – odezwał się Gathmor. – To fort! Zaczerpnął głęboko tchu, by wydać z siebie wrzask triumfu. W ostatniej chwili Rap zdążył zatkać mu dłonią usta. 5 Załoga poruszała lekko wiosłami, utrzymując statek nieruchomo na wodzie, w podmuchach porywistego wiatru. Wprost przed nimi, na wąskiej łące między wzgórzami a plażą, znajdowały się ruiny Fortu Emshandar. Ruiny. Rap opisał marynarzom scenerię, choć większą jej część potrafili dostrzec sami. W blasku wielkich, rozpalonych na piasku ognisk widać było tańczących ludojadów. Nad falami niósł się głos bębnów. Słychać też było śpiewy. Ohydny zaduch dymiących ruin palisady mieszał się z silniejszym, przyprawiającym o mdłości odorem mięsa pieczonego przez świętujących. Na rożnach obracały się jakieś wielkie kształty. – Czy widzisz wodę? – zapytał ponuro Gathmor. Mówił cicho, lecz wiatr i tak mógł ponieść jego głos na morze. – Chyba tak, proszę pana. W ruinach. Studnia z kołowrotem. Są tam jacyś mężczyźni. Nie, to kobiety. Rap miał wrażenie, że słyszy skrzypienie kołowrotu, mogły to jednak być różna na plaży. – Nieważne. Oficer uderzył pięścią w reling, zawiedziony i wściekły. Przed nimi znajdowały się setki ludojadów, a poza tym jotnarowie nie byli w stanie walczyć, bez względu na stosunek sił. Sagorn przyglądał się i słuchał, nie zważając na to, że mogą go zauważyć w migotliwym blasku ognisk. Nagle z powrotem zmienił się w Andora. – Nie możemy zwlekać. Fort z pewnością miał nadprzyrodzone osłony. Bez nich nie przetrwałby na Nogidach nawet tygodnia. – I co z tego? – warknął Gathmor. Pozostałych pasażerów dawno odesłano do kabin. Jedynie Andor mógł tego uniknąć. – To, że ludojadowie muszą mieć własnych czarodziejów. Oni też będą władać dalekowidzeniem. Jotunn chrząknął na znak zgody. – Bez wody zginiemy. Podobnie jak całej reszcie, trudno mu było mówić. Wszyscy drżeli i chwiali się na nogach. Wioślarzom wkrótce zabraknie sił. – Jest tam koryto strumienia – wychrypiał przygnębiony Rap. – Wyżej na wzgórzu. No jasne. Dlatego właśnie fort wzniesiono w tym miejscu, a w jego studni była woda. – Dzieli nas od niego tysiąc kanibali. – Widzę po ciemku, proszę pana. Ale nie umiem pływać. Rap ponownie otrzymał brutalne uderzenie w ramię. – A kto umie pływać z wiadrem wody? Zesłali cię nam Bogowie, chłopcze. Jeśli ci się uda, będziesz wolnym człowiekiem. Rap nie odpowiedział. Jeśli mu się nie uda, będzie trupem. Tancerz Burzy nie miał szalupy. Nie potrzebował też wspaniałych portów. Rap poprowadził go z powrotem poprzednią trasą, aż ogniska przestały być widoczne. Dalej byłoby bezpieczniej, lecz wioślarze tylko z najwyższym wysiłkiem posuwali się pod prąd pędzony wzdłuż kanału przez sztorm, a Rap był zbyt osłabiony, by mógł przejść dłuższy odcinek. Ostatni zryw sprawił, że rufa zaryła się w piasek, a mężczyźni zwalili się na swych słabszych towarzyszy. Jeśli nie będą mieli słodkiej wody, która tchnie w nich nowe życie, zapewne nie zdołają odbić od brzegu. Oficer przełazi przez reling z cumą w ręku. Rap podążył za nim, z dwoma wiadrami. Do ziemi nie było daleko, lecz mimo to runął na dół jak kłoda, miotając się i pluskając w sięgającej po uda wodzie. Przełknął jej niechcący całkiem sporo, jednak nie poczuł się od tego źle. Marynarze opowiadali mu wiele historii o tym, jak woda morska doprowadzała ludzi do obłędu, lecz być może odrobina nie zaszkodzi mu na krótką metę, a żadnej dłuższej mety mogło nie być, więc nie było się czym przejmować. Ludojadowie nie będą musieli do gulaszu z Rapa dodawać soli i tyle. – Bogowie, ależ tu ciemno! – Gatmor odszukał po omacku skałę i przywiązał teraz do niej cumę. – Gdybym wypuścił z ręki linę, nie znalazłbym już tego cholernego statku. Jesteś tam jeszcze? – Tak jest. – Poszedłbym z tobą, gdybym uważał, że choć trochę ci pomogę. – Jestem tego pewien, proszę pana. – Spróbuję, jeśli chcesz. Pod warunkiem, że będziesz mnie trzymał za rękę. Oficera dręczyło poczucie omylności. Być może nigdy w życiu nie musiał przyznać, że ktoś inny jest od niego w czymś lepszy. Z pewnością urażało to jego jotuńską dumę. Rap powiedział coś uspokajającego, gdy oddalał się chwiejnym krokiem przez piasek. Był widzącym człowiekiem w kraju ślepców, nie zapomniał jednak o ostrzeżeniu, które przekazał Sagorn za pośrednictwem głosu i pamięci Andora. Ludojadowie równie dobrze mogli mieć własnych czarodziejów. Musieli ich mieć! Nogidy rozciągały się niczym barykada na drodze z Kraju Baśni na kontynent. Z pewnością Rap nie był pierwszym nadprzyrodzonym geniuszem, który się tu rozbił. Adepci, a nawet magowie... nie wszyscy umarli, nie zdradzając przedtem swych słów mocy. W tym kraju ślepców wielu mogło władać wzrokiem. Ponadto – ten nagły domysł wydawał się raczej przebłyskiem szaleństwa niż jakiejkolwiek logiki – marynarze mówili mu, że w ciągu stuleci Imperium prowadziło tuziny kampanii mających na celu podbój Nogidów. Impowie nigdy jednak nie osiągnęli rezultatów większych niż zdobycie garstki twierdz, małych fortów, takich jak Emshandar, które miały iść w sukurs pływającym tam okrętom. Powiedziano mu, że te placówki nieustannie oblegano. Prędzej czy później wszystkie zdobywano i niszczono. To, co wydarzyło się dzisiaj, było dobrym przykładem. Znaczyło to, że przeciwnikami legionów nie były bandy prymitywnych dzikusów, lecz opiekunowie zachodu. Nogidy z pewnością leżały w sektorze Zinixa. Tworzyły kwarantannę, barierę chroniącą Kraj Baśni przed zalaniem przez masy ludzi z Imperium. Protokół utrzymywał na dystans legiony Wschodu, a zapewne również piratów Północy. Żadna nadprzyrodzona osłona, którą Imperium otaczało swe forty, nie mogła wytrzymać długo, jeśli opiekun zachodu postanowił zrobić porządki. Ludojadowie zawdzięczali swą dzisiejszą ucztę krasnoludowi. Rapa przeraziła własna słabość. Co prawda przemoczone ubranie kleiło mu się do skóry, lecz mimo to nie powinien drżeć aż tak bardzo. Przedzierając się przez porastający stok gąszcz, chwiał się na nogach i robił znacznie więcej hałasu niż należało. Co kilka minut musiał się zatrzymywać, by odpocząć. W głowie waliło mu jak kowalskim młotem. Wszystkie mięśnie zwiotczały. Przybrzeżne płaszczyzny były wąskie: omywany przez pływy piasek, pas skał, a potem trochę zarośli u podstawy zbocza. Wiedział, że musi się wspiąć wysoko w górę, zanim ominie zakręt wzgórza, który zasłaniał przed jego wzrokiem ludojadów – a również jego przed ich wzrokiem. Wzgórze wydawało się niesprawiedliwie strome. Wyschnięte zarośla były ostre, cierniste i robił w nich dużo hałasu. Fakt, że jego dalekowidzenie nie przenika przez wzgórza, nie oznaczał, iż nie potrafi tego dokonać podobny zmysł czarodzieja. Gdy jednak Rap wspiął się wyżej, zaczął słyszeć bębny wyraźniej. Dostrzegł też rozświetlony blaskiem ognisk dym unoszący się na wietrze, a potem również iskry. Rzucił pożegnalne spojrzenie na Tancerza Burzy, którego dziób wynurzał się z wody niemal całkowicie, a także na cienką cumę biegnącą w dół, ku głazowi. Gathmor siedział markotnie na owej skale z mieczem w ręku, zupełnie ślepy. Wydawało się, że na pokładzie nikt się nie porusza. Był tu statek umierających. Rap dotarł już do skalnego występu. Potrzebował kolejnego odpoczynku, przykucnął jednak nisko i zmusił się do czołgania przez kłujące zarośla aż do miejsca, z którego rozciągał się wyraźny widok. Kiedyś była tam wąska dolina strumienia wgryzająca się w stok wzgórza. Jedna z jej ścian osunęła się już dawno temu. Pozostałe po niej gruzy tworzyły małą półkę, na której do niedawna stał Fort Emshandar, wybrzuszenie linii brzegowej. Reszta wąwozu nadal była na miejscu, wyżej na zboczu. Nie mógł tamtędy płynąć zbyt wielki potok, z pewnością jednak musiało tam być trochę wody? Bogowie nie byliby chyba tak okrutni, by uczynić go całkowicie suchym? Większość ludojadów przebywała na dole, przy ogniskach. Żaden z nich nie miał na sobie choćby sznura paciorków. Nieliczni nadal tańczyli. Wielu najwyraźniej ucztowało... Boże Wymiotów! Cztery trajkoczące kobiety zebrały się wokół studni w ruinach tuż pod Rapem, tak blisko, że słyszał ich śmiechy. Ujrzał, jak nalewają wodę z pełnego wiadra do dzbana. Ten widok zabolał go. Miał ochotę zerwać się i pobiec ku nim z krzykiem. Pośpiesznie przeniósł swą uwagę dalej w stronę morza. Brzeg poniżej fortu pełen był piróg. Tuziny ich wyciągnięto na piasek. Rap zastanowił się niejasno, czy mógłby w jakiś sposób je uszkodzić, by uniemożliwić pościg za odpływającym Tancerzem Burzy. Wiedział, że z pewnością zaczyna majaczyć. Nigdzie jednak nie wykrywał żadnych strażników. Ich brak stanowił złowieszczą wskazówkę mówiącą, że kanibale mogą polegać na nadprzyrodzonej ochronie. W tej samej chwili, gdy przyszła mu do głowy ta myśl, jego mentalny wzrok przyciągnęli dwaj ludojadowie, którzy opuścili ucztę zwycięstwa i oddalali się biegiem od światła ognisk. Pędzili w jego stronę. Przez zatrważającą chwilę Rap sądził, że to z pewnością pełniący straż czarodzieje, którzy go zauważyli. Nagle jeden z nich najwyraźniej się potknął i pociągnął za sobą drugiego, który padł na niego... na nią. Aha, to! Odetchnął z ulgą i przesłał im swe osobiste błogosławieństwo. Zauważył teraz inne pary, zajęte w podobny sposób. Z pewnością ludojadowie nie oddawaliby się tego rodzaju rozrywkom, gdyby podejrzewali, że w pobliżu czają się wrogowie. Rap dźwignął się na nogi, niespiesznie, lecz z drżeniem. Cichutkie szepty słyszalne pod czaszką powtarzały mu, że powinien nadal czołgać się przez podszycie, lecz niemagiczne oczy nie mogłyby go dostrzec w tej ciemności, a przed czarami nie ukryją go żadne krzaki. Rozmiękłe buty zdzierały mu skórę z palców nóg, lecz mimo to kuśtykał tak szybko, jak tylko mógł, w górę zbocza, ku małemu wąwozowi. Nie słyszał pluskania wody, ale wkrótce wykryło ją jego dalekowidzenie: muliste kałuże i małe strumyczki. Zaczął schodzić w dół, potykając się o kamienie. Przypomniał sobie, jak przybył do wioski baśniowców. Wydawało mu się wtedy, że jest spragniony. Nie wiedział jeszcze, co to znaczy pragnienie. Och, dzięki Bogom! Przestał pić, zanim zrobiło mu się niedobrze, była to jednak najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonał w życiu. Nie miał czasu czekać, aż pierwsza porcja się ułoży, by potem przełknąć następną. Cóż, wróci tu jeszcze. Napełnił oba wiadra i zaczął wspinać się z nimi chwiejnym krokiem na zbocze. Były niewiarygodnie ciężkie. Ich sznury wpijały się w jego pokryte pęcherzami dłonie. Słaniał się ze zmęczenia, przez co nalewał sobie jeszcze więcej wody do już przedtem przemoczonych butów. Niemal wszyscy ludojadowie połączyli się w pary. Wielu nie zadało sobie nawet trudu, by się oddalić poza zasięg świateł ognisk. Najwyraźniej to miał być deser. Bębny umilkły. Jeśli nadal będzie się tak kołysał, przybędzie na Tancerza Burzy z dwoma pustymi wiadrami... Wreszcie jednak dotarł na statek. Gathmor leżał na ziemi. Trzymał głowę w dłoniach, jak gdyby miała mu zaraz odpaść. Miecz sterczał wbity w piasek u jego stóp, obok dwóch pustych wiader. Rap kopnął kamyk. Marynarz podskoczył. Napił się prosto z wiadra, po czym wymamrotał dziękczynną modlitwę. Potem powiedział coś jeszcze, lecz Rap gnał już z powrotem z pustymi wiadrami po więcej wody. Podczas trzeciego kursu znowu zaczęły bić bębny. Wydawało się, że większość kochanków wróciła do tańca i ucztowania. Ludojadowie musieli być zdumiewająco wytrzymali. Być może było to zasługą ich diety. Poczuł kilka kropel deszczu. Wiatr wiał mu teraz w twarz. Odniósł wiadra i poszedł po wodę jeszcze raz. I jeszcze raz... W czasie piątego kursu deszcz padał gęsto, a wiatr był silniejszy. Nawet odległe uderzenia fal wydawały się głośniejsze, a więc sztorm wciąż się wzmagał. Bez względu na pogodę, statek musiał przed świtem odbić od brzegu. Rap chwiał się już mocno na nogach, ślizgał i potykał. Schodząc w dół zbocza, wypuścił z rąk jedno wiadro. Oddał Gathmorowi drugie i padł na piasek. – Muszę odpocząć – wymamrotał. Jotunn przekazał bezcenny ładunek pełnym entuzjazmu marynarzom. Na pokładzie poruszali się teraz ludzie, w których woda tchnęła nowe życie. – Wszyscy się już napili, chłopcze. Zrobiłeś, co tylko mogłeś. – Pójdę jeszcze raz – wydusił z wielką niechęcią. – Nie! Masz dość! Wspaniale się spisałeś. To dowód na twoją jotuńską krew. – Jak daleko do następnego fortu? – Bogowie wiedzą. Zależy dokąd nas wiatr zaniesie. Dwa wiadra – w dodatku wypełnione tylko do połowy – to było bardzo mało wody dla siedemdziesięciu ludzi, gdyby jednak rozdzielono ich zawartość między najsilniejszych wioślarzy, wzrosłyby szanse na bezpieczne dotarcie do portu i uniknięcie katastrofy. Rap dźwignął się z wysiłkiem na nogi. Miał wrażenie, że waży więcej niż statek wraz z całą załogą. – Jeszcze raz – nalegał. – Nie! Właź na pokład. Wystarczy. Wziął w ręce wiadra i poczłapał po piasku. Gathmor nie mógł w pierwszej chwili zauważyć jego odejścia, gdyż był zajęty wykrzykiwaniem rozkazów do załogi. Wdrapał się na wzgórze. Zacisnął mocno oczy, by uchronić je przed strumieniami deszczu. Bogowie urządzili sobie świetną zabawę, zsyłając w tej chwili taką ulewę. Gathmor miał jednak rację. Rap był bliski granic swych możliwości. Zataczał się ze zmęczenia. Walczył o każdy krok. Wymachiwał pustymi wiadrami, by zachować równowagę. Potknął się, przewrócił i wpadł w ciernisty krzak. Przez chwilę czuł się całkiem jak w niebie. Leżał z otwartymi ustami i pozwalał, by ulewa spłukiwała mu twarz. Gdyby sobie na to pozwolił, mógłby spać całe dni. Spać? Wrócił gwałtownie do rzeczywistości. Przecież nie zasnął, prawda? Chyba nie, a przynajmniej nie dłużej niż na kilka minut. Obudziły go jednak krzyki. Zbadawszy pośpiesznie okolicę, przekonał się, jak fatalna może się stać sytuacja w równie krótkim okresie. Z pewnością zbliżał się świt, gdyż ciemność nie była już nieprzenikniona. Zauważyłby to wcześniej, gdyby miał oczy otwarte. Nie zawracał sobie głowy szukaniem wiader. Zerwał się na nogi i popędził w dół zbocza, zanim jeszcze uświadomił sobie, że już wstał. Wszystkie demony Zła wrzeszczały mu prosto w uszy. Wyścig miał trzech uczestników. Tancerz Burzy odpływał. Marynarze zgromadzeni wokół dziobu spychali go na wodę. Od chwili, gdy statek osiadł na brzegu, zaczął się odpływ. Przez noc niosły się echem krzyki bosmana podającego ludziom rytm. Każde pchnięcie przesuwało kadłub odrobinę dalej w wodę, była to jednak trudna i rozpaczliwa praca dla straszliwie osłabionej załogi. Rap chwiał się na nogach ze zmęczenia. Zbiegał, wymachując rękoma, ze zbocza porośniętego ciernistą, splątaną roślinnością. Tylko jego nadprzyrodzona umiejętność widzenia w ciemności pozwalała mu omijać korzenie, krzaki i drzewa, lecz owa magia nie pomagała w utrzymaniu równowagi. Ulewa przerodziła się w istne oberwanie chmury. Trawa i ziemia stały się śliskie i maziste. Pośliznął się i upadł. Przetoczył się i podźwignął na nogi, by zrobić to raz jeszcze. Posuwał się naprzód z dręczącą powolnością. A po piasku gnało kilkuset rozgniewanych kanibali. Wszyscy wyli na całe gardło i wymachiwali włóczniami oraz łukami, kierując się w stronę statku. Niemal już minęli wyciągnięte na brzeg pirogi. Inni jednak skręcili, by zepchnąć kilka z nich na wodę. Zamierzali odciąć Tancerzowi Burzy drogę, gdyby udało mu się uciec. A więc wyścig miał teraz czterech uczestników. Gdy Rap dotarł do brzegu, wrzask marynarzy oznajmił mu, że statek jest wolny i oddala się w ciemność. Mężczyźni skakali głową naprzód do wody i wdrapywali się na pokład, łapiąc się nawzajem za ręce i chwytając sieci, które w tym właśnie celu rozwieszono na rufie. Kiedy Rap szedł, zataczając się, przez piasek, statek oddalał się już w mrok. Chwycił wiatr w żagiel. Ciągnął za sobą plątaninę szamoczących się mężczyzn, jak gdyby był to jakiś dziwny, morski wodorost. Wpadł galopem w fale, lecz kanibale dostrzegli go i zaczęli wrzeszczeć dwukrotnie głośniej. Upadł jak długi, podniósł się i ponownie upadł. Wciągnął do płuc wodę, zakrztusił się i ruszył chwiejnym krokiem naprzód. Potykał się raz za razem. Ścigający poruszali się znacznie szybciej od niego. Zaczynał tracić grunt pod nogami. Tancerz Burzy płynął teraz szybko. Odwrócił się i przechylił, gdy wynurzył się zza osłony wzgórza i uderzył w niego sztorm. Pół tuzina ludojadów zbliżało się już do Rapa. Wiodła ich para olbrzymów. Oni płynęli, podczas gdy ścigany brodził tylko, bezradny w morskich falach. Starał się biec na palcach, gdy nadchodziła dolina fali, i nie utopić się, gdy mijał go jej grzbiet. Rapa znosiło w stronę brzegu, lecz jego dalekowidzenie odszukało linę w tej samej chwili, gdy sięgnęły ku niemu dwa wielkie łapska. Złapał ją na kilka sekund przed tym, nim zdążyła wyśliznąć się z jego zasięgu. Palce ludojada dotknęły jego ramienia, lecz sznur szarpnął nim nagle do przodu. Rap poczuł palący ból w poocieranych dłoniach. Omal nie wyrwało mu rąk ze stawów. Zalało go całe mnóstwo duszącej, czarnej wody. Lina zwiotczała. Rap wiedział, że od następnego pociągnięcia dzielą go jedynie sekundy. Niełatwo było myśleć jasno, gdy dalekowidzenie mówiło mu, że znajduje się cztery łokcie pod wodą. Mimo to zdołał owinąć sobie linę wokół nadgarstka, zanim napięła się ponownie. Gdy to się stało, pomknął przez morze niczym ryba. Lina rozluźniła się raz jeszcze. Szamotał się bezradnie, usiłując dotrzeć do falującej, niezbędnej, umożliwiającej oddychanie powierzchni. Zanim jednak mu się to udało, następne szarpnięcie liny przeniosło go dalej i głębiej. Zakręcił się szaleńczo wokół osi. Jeśli marynarze wiedzieli, że tam jest, mogli go wciągnąć na pokład, lepiej jednak, żeby zrobili to szybko... 6 Gathmor wysłał dwóch młodzieńców za burtę, gdy tylko faun znalazł się w pobliżu. Owiązali mu linę wokół kostek i wciągnęli go na pokład głową w dół, by po drodze wylało się z niego trochę płynu. Mimo to miał w sobie ładunek morskiej wody zdolny unieść galeasę. Wzięli się za niego jak za miech kowalski, by to wszystko wypompować i umożliwić mu wznowienie oddychania. Niemniej praca jasnowidza nie dobiegła jeszcze końca. Kanał, który jego dalekowidzeniu wydawał się tak bezkresny, był tylko jednym z wielu w archipelagu. Nawet ze zwiniętymi żaglami Tancerz Burzy pokonał go w ciągu paru godzin. Udowodnił, że zasługuje na swą nazwę, podskakując w górę i w dół z opuszczoną dryfkotwą. Jeśli nawet słońce wzeszło, nikt o tym nie wiedział. Lejący strumieniami deszcz sprawiał, że widoczność była mniejsza niż długość statku. Ani Gnurr, ani Gathmor nie byli już w stanie odgadnąć położenia Tancerza Burzy. Wokół były skały. Skały, płycizny i wysepki równie niezliczone, jak gwiazdy na niebie, a tylko jeden człowiek na pokładzie potrafił je wykryć. Nadal wyglądało na to, że każdy podmuch może złamać maszt, choć wciągnięto na niego najmniejszy z posiadanych przez statek żagli. Gdyby do tego doszło, Tancerz Burzy przerodziłby się we wrak niosący swą załogę ku ostatniemu ważeniu. Gdyby zaś ustawił się bokiem do wiatru, po kilku sekundach znalazłby się w wielkich tarapatach. Potrzeba było czterech ludzi, by utrzymać wiosło sterowe. Trzech mężczyzn pilnowało, żeby Rap nie zasnął. Prowadzili go w górę i w dół, uderzali w twarz, wlewali mu do gardła deszczówkę – mieli teraz mnóstwo wody – i wrzeszczeli do ucha. Mamrotał: – Tędy! – albo: – Tam są skały! Po czym głowa opadała mu na nowo. Oficer uznał później, że zapewne przepłynęli przez Przesmyk Oprawcy Węgorzy w pobliżu Otworu na Czop. Parokrotnie po obu stronach widać było urwiska i to niewiele dalej niż na odległość wiosła. Wydawało się, że ciągnie się bez końca. Gdy jednak przez godzinę nic się nie pokazało, wiedzieli, że wyrwali się na sam Kanał Zguby. Wtedy i tak już nie mogli dobudzić fauna, zawinęli go więc w koc, ułożyli pod ławą i odmówili modlitwę, by wyżył. Woda nieświadoma biegu: Jak wodam spłynął i jak wiatr leciałem. W ten świat wpłynąłem, nie wiedząc dlaczego Ni skąd – jak woda nieświadoma biegu, A stąd odlecę jak wiatr na pustyni Nie wiedząc dokąd, dnia poniektórego. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§29–30, 1879) Przełożył Edward Raczyński ROZDZIAŁ XI PUSTA KRAINA 1 – Ten chleb jest niezwykle smaczny, Fooni – stwierdził Azak. Wytarł swą miskę ostatnim kawałkiem i wsadził go sobie do ust. W tej samej chwili beknął głośno. Inos skrzywiła się. Wiedziała, że podobna wulgarność stanowi w Zarku komplement, lecz pewne miejscowe zwyczaje trudniej jej było zaakceptować niż inne. Azak i Inos, Kade i mała Fooni – cała czwórka siedziała po turecku na dywanach rozłożonych na ziemi przed namiotem. Pierwszy Zabójca Lwów wraz z rodziną. Słońce już zachodziło. Temperatura spadała niczym atakujący zdobycz sokół. Namioty rozbito po zawietrznej stronie stromego, skalnego grzbietu, lecz nawet tutaj trzepotały i wydymały się na wietrze, który zawodził nad przełęczą. W nocy będzie hałaśliwie, lecz ostatnio Inos nigdy nie miewała trudności z zaśnięciem. Najwyraźniej Fooni nie zamierzała wypowiadać swej opinii na temat chleba. – Jak szybko robi się tu zimno! – zauważyła Inos. Owinęła się szczelniej płaszczem i zapięła go. Za dnia Posępna Przełęcz stanowiła piec. Jej skalne ściany ogrzewały się nawzajem żarem słońca. Nocą było tu jak zimą w Krasnegarze. O zachodzie słońca wszyscy włożyli ciepłe, górskie ubrania, ciężkie stroje, które Elkarath nabył w małych, podgórskich osadach w ciągu ostatnich kilku tygodni. Zastanawiała się, czy będzie je ciągnął przez całą Pustynię Centralną aż do Ullacarnu, czy też odsprzeda po zachodniej stronie gór. Wielkie buty z wełnianą wyściółką, które założyła kilka minut temu, mogły pokonać te góry już tuzin razy. – Czy to matka nauczyła cię robić taki dobry chleb, Fooni? – dopytywał się Azak. Inos obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem. Dlaczego tak nagle zainteresował się kuchnią? Z reguły nigdy nie ciekawiły go podobne błahostki. Chleb nie był szczególnie smaczny. W gruncie rzeczy wręcz kiepski. Płaski i bez smaku. Zrobiono go ze zgrzytającej w zębach mącznej papki, rozsmarowanej na gorących kamieniach. Stanowił wraz z kozim gulaszem standardowe pożywienie podróżujących na wielbłądach. Dziś wieczorem, jako że okazja była szczególna, otrzymali też trochę kwaśnego wina. Twardy chleb i kwaśne wino, odległe śmiechy i dźwięk wielbłądzich dzwonków, migotanie piecyków koksowych i pobrzękiwanie cytr – wszystko to stało się już dla niej dobrze znajome. Uwaga na węże w posłaniu i skorpiony wszędzie. Umiała już coraz więcej. Włosy pełne zaschniętego potu, a powietrze much. Potrafiła całkiem nieźle radzić sobie z wielbłądem i ustawić namiot, który nie był bardziej sflaczały od sąsiednich. Fooni skrzywiła twarz. Nadal się nie odzywała. Była małym, okropnym utrapieniem i Inos miała zamiar już wkrótce się od niej uwolnić. Spełniła swe zadanie i niedługo będzie można ją odesłać, aby kontynuowała podróż w towarzystwie pradziadka. On nie będzie tolerował jej uszczypliwych uwag i paskudnych nastrojów. Na wschodzie, nad czerwonymi jak krew turniami, rozbłysły pierwsze gwiazdy. Posępna Przełęcz wyglądała wspanialej, niż Inos wyobrażała to sobie w najśmielszych oczekiwaniach. Od wielu dni karawana wędrowała przez pokryte zaroślami wzgórza i jałowe doliny, schodząc stopniowo coraz niżej, w miarę jak zbliżała się do zachodnich zboczy Agonistów. Wszystkie te wzniesienia i doliny były jednak jedynie zmarszczkami u podstawy samej przełęczy. Po obu stronach prawdziwe, tworzące bajkowy krajobraz góry wznosiły się w niewiarygodnych urwiskach i skalnych ścianach ku odległym, pokrytym śniegiem wierchom. Skala owego widoku zdumiała Inos. Jej oczy nie potrafiły go ogarnąć. To był kraj stworzony dla Bogów, nakryty niezmierzonym niebem. Rzecz jasna, Kade zachwycała się tym interesującym doświadczeniem, tak jak robiła zawsze. Tym razem jednak Inos była skłonna się z nią zgodzić. Tę podróż będzie pamiętać przez całe życie. Wszędzie widać było ślady długiej i krwawej historii. U wylotów bocznych dolin rozciągały się gruzy dawno zapomnianych miast. Wiatr zawodził w opuszczonych pozostałościach zamków wznoszących się na wyniosłych górskich graniach. Teraz nie mieszkał tam nikt oprócz pasterzy kóz i być może bandytów. Z chęcią zbadałaby niektóre z tych ruin, lecz karawana musiała jechać dalej. Jeśli Azak w ogóle spał, mógł to robić tylko za dnia, na grzbiecie wielbłąda. O ile nawet przychodził do namiotu, Inos nigdy go nie słyszała. Podejrzewała, że przez całą noc kręci się po obozowisku. We wczesnej fazie podróży musiał się martwić jedynie o drobne kradzieże, do których dochodziło podczas postojów w osadach. W tej pozostającej poza zasięgiem prawa górskiej krainie wszyscy zabójcy lwów mieli zaczerwienione oczy oraz zrobili się gderliwi i to nie z obawy przed wiejskimi urwisami o zręcznych palcach. Kolejne imponujące beknięcie poniosło się echem przez półmrok. Inos zauważyła, że żuchwa jej opadła. Zamknęła pośpiesznie usta. Ten obsceniczny odgłos musiał pochodzić od... – Tak, chleb był znakomity – odezwała się cicho Kade. Azak uniósł jedną brew. Popatrzył na Inos, a potem na Fooni. – To nie ja go zrobiłam – wymamrotała Fooni. – To ona! Azak kaszlnął. – Gratuluję, żono. Naprawdę znakomity. – Nie myślałam, że to coś szczególnego! – wrzasnęła Fooni. – To tylko chleb! Za dużo soli! Każda żona powinna umieć zrobić lepszy! Moja matka to potrafiła! Ja też potrafię! Co jest takiego wspaniałego w tym, że kobieta zmełła mąkę i upiekła paskudny chleb? Dziewczynka wstała gwałtownie i pobiegła przed siebie. Inos obserwowała jej oddalanie się z satysfakcją. – To dziecko zasługuje na porządne lanie! Azak zachichotał. – Dlaczego? Czy to ona jest odpowiedzialna za ten okropny chleb? Przeszyła go piorunującym spojrzeniem. Azak uśmiechnął się figlarnie pod rudą, bandycką brodą. Jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej wściekłe. Zaczął się śmiać. Oboje wybuchnęli śmiechem. Nawet Kade dołączyła do nich ze swym chichotem. W Arakkaranie Inos nigdy nie słyszała, by Azak się śmiał. Jako zabójca lwów z pewnością żył w mniejszym napięciu niż jako sułtan. To jednak dawało jej szansę na pozbycie się obmierzłej Fooni. – Nie, chleb ja zrobiłam. Niemniej te jej złośliwe napady gniewu zaczynają być bardzo męczące! Cały czas pyskuje i narzeka. – Och! Musisz jej to wybaczyć. – Co właściwie chcesz przez to powiedzieć? – Dla dziecka w jej wieku zabójcy lwów są romantycznymi postaciami. Ja szczególnie, rzecz jasna. – Chcesz powiedzieć, że ona... To absurd! Jest na to o wiele za młoda! – Nie, nie jest – odparł stanowczym tonem Azak. Inos zakrztusiła się. – Wybacz mi! Wciąż zapominam, że jesteś w tych sprawach ekspertem! Jak sądzę, miałeś już w swym łóżku kilka dziewcząt w jej wieku? – Całkiem sporo – zgodził się z zadowoleniem. – Czas zmywać naczynia! Kade zaczęła pośpiesznie zbierać pobrzękujące talerze i dzbanki. – Ja to zrobię, ciociu! – Teraz moja kolej – nalegała Kade. – Chodź się ze mną przejść, Inos. Azak podźwignął się, nieludzko wysoki na tle zachodzącego słońca. Wyciągnął rękę. Inos zawahała się, po czym ujęła ją. Dostrzegła, że założył grube rękawice z owczej skóry. Półmrok i jego ciężkie ubranie spłatały jej figla. Przez chwilę mogłaby przysiąc, że stoi przed nią jotunn w zimowym stroju. Niektórzy jotnarowie mieli rude brody. Bez wysiłku pomógł jej wstać i ruszył naprzód biegiem. Wlókł Inos za sobą w górę zbocza z wielką prędkości, jak gdyby był koniem pociągowym. Kamienie grzechotały pod jego wielkimi butami i staczały się w dół. Gdy dotarli na szczyt, wiatr uderzył w nich jak latająca góra lodowa. Inos zachwiała się. Azak przeniósł uchwyt na jej łokieć, by pomóc jej zachować równowagę. Pod nimi, osłaniane przez zbocze, piecyki koksowe obozowiska ciągnęły się w długiej linii niczym sznur ognistych klejnotów. Za ich plecami, zachód słońca dobiegał spokojnie końca ponad wierchami. – Idioci! – odezwał się Azak. – Ostrzegałem ich, a oni rozciągają obóz w ten sposób! Jak mogę ich bronić, kiedy nie chcą słuchać głosu zdrowego rozsądku? – Czy szejk nie może im tego nakazać? – Phi! On tylko się uśmiecha. Wydaje się, że o to nie dba. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak zdołał tyle razy przeżyć podobną podróż. Mogłoby się zdawać, że Bogowie tolerują jego szaleństwa. Inos drżała na ostrym wietrze. Obserwowała wysokie trawy i wiotkie krzaki, które wiły się, jak dręczone bólem. Kade wlokła się do źródła, żeby pozmywać naczynia. Był to oczywiście pretekst do oddania się plotkom. W przeciwnym razie wystarczyłby jej piasek. W oddali, tam gdzie pasły się spętane wielbłądy, pobrzękiwały dzwonki. – Udało nam się, prawda? – zapytała. – Trzy tygodnie? Nie może już być żadnych wątpliwości. Mam rację? Azak nie przyglądał się krajobrazowi, lecz jej twarzy. – Tak sądzę. Przez góry wiedzie bardzo mało przełęczy, spodziewałem się więc, że może nas szukać tutaj. Wygląda jednak na to, że się wymknęliśmy... Wzruszył ramionami i umilkł. Popatrzył w górę, na gwiazdy. – Dlaczego przywlokłeś mnie tutaj? – zapytała drżąca Inos. – Czy w Krasnegarze jest zimniej? Roześmiała się. – Niż tu? Są chwile, że można tam spluwać lodem. – Mmm – odparł wymijająco. W półmroku rzeczywiście wyglądał jak jotunn, a to za sprawą jego wzrostu oraz ubrania. Odległe szczyty lśniły lodem, co również przypominało jej dom, choć krasnegarskie wzgórza znacznie różniły się od tych turni. Była to wspaniała przygoda, lecz Inos nadal tęskniła za domem. – Azaku? – Mmm? – Ile to potrwa? Kiedy wreszcie dotrzemy do Piast? – Dlaczego pytasz? Czy nie podoba ci się ta podróż? – Cóż, czasami podoba. Ale niecierpliwię się! Nie mogę znieść tego wleczenia się przez Zark, podczas gdy mogą się dziać okropne rzeczy. To trwa tak długo! Westchnął. – Mnie się podoba! – Zacisnął mocniej dłoń na jej łokciu. – Bądź cierpliwa, maleńka! Świat obraca się powoli. Możliwe, że imperator jeszcze nic nie wie o Krasnegarze, chyba że powiedzieli mu o tym opiekunowie. Nawet imperialna poczta potrzebuje wielu tygodni, by przesłać wiadomość na drugi koniec tego wielkiego kraju. Armie rzadko pokonują więcej niż dwadzieścia pięć mil dziennie. Musisz się nauczyć cierpliwości. Tym razem to Inos powiedziała: – Mmm! Następnie zapytała go: – Dlaczego przyprowadziłeś mnie tu na górę? Bo jeśli nie musisz... – Chcę cię o coś spytać. Czy byłaś kiedyś zakochana, Inosolan? Zakochana? Spojrzała na niego zaskoczona, on jednak wpatrywał się w ostatni blask słońca na odległych wzgórzach. W jej umyśle rozbrzmiały dzwony alarmowe. – Raz zdawało mi się, że jestem. Rzucono na mnie czar. Opowiadałam ci o dostojnym Andorze. – Tylko raz? – No więc, może jeszcze szczenięca miłość. Był chłopiec, którego bardzo lubiłam, kiedy byłam młoda. To jego Rasha skopiowała, aby stworzyć zjawę, która mi się ukazała pierwszej nocy na szlaku. Pamiętasz? Azak chrząknął. – Zastanawiałem się, dlaczego chłopiec stajenny tak bardzo cię zatrwożył. – Och, nie! – odparła Inos. – Nie zaczynaj tego! To nie był chłopiec stajenny! Z tym potrafiłabym sobie poradzić. To było widmo. Tak się przynajmniej zdawało. Nie oskarżaj mnie o... – Nie tylko Fooni zrobiła się ostatnio pyskata. – Cóż, nie możesz się porządnie wyspać... – Wzmianka o dziewczynce ponownie podenerwowała Inos. Sama Fooni była wystarczająco nieprzyjemna. Sugestia Azaka, że czuje ona do niego żądzę, była prostacka i niesmaczna. – Niemniej porozmawiam z szejkiem. Może zgodzi się włączyć ją w skład twej zapłaty, gdy już dotrzemy do Ullacarnu. Azak odwrócił się w stronę Inos i ujął jej ramiona w swe wielkie dłonie. Olbrzymie dłonie skryte w grubych rękawicach. Przez chwilę wpatrywał się w nią intensywnie. Jej serce zaczęło nagle walić jak oszalałe. – Miłość to impijskie pojęcie – powiedział. – W Zarku nie znamy takiego zwyczaju. – Zauważyłam. – Nigdy nie sądziłem, że może się ona przytrafić dżinnowi. – Jestem pewna, że nie może. – Tak jest, może. Zakochałem się, Inos. Wyobraź sobie, że coś takiego przytrafiło się sułtanowi Arakkaranu! Inos opuściła wzrok. Nie powiedziała nic. O Bogowie! – Powiedziałaś mi kiedyś, że wyszłabyś za goblina, gdyby wymagało tego dobro twojego ludu. – Hmm... tak. – Mówiłaś też, że każdy imp byłby lepszy niż goblin. – Rzeczywiście? – Rzeczywiście. Wciąż spoglądała w dół. Miała nadzieję, że półmrok skrył jej rumieńce. Uścisk jego dłoni na jej ramionach był niemal bolesny. – A jak miałby się imp do dżinna, Inosolan? – Azaku! To szaleństwo! – Tak jest. Poeci jednak twierdzą, że miłość zawsze jest szaleństwem. Mówią, że Bóg Kochanków jest Bogiem Głupców. Odpowiedz mi. Co odpowiedzieć? Dlaczego dała się temu zaskoczyć? Czy dlatego, że ten pomysł był tak absurdalny? – Wszystko byle nie goblin – przyznała. – A więc? Dżinn również byłby kimś z zewnątrz. Ani impowie, ani jotnarowie nie sprzeciwiliby się jego kandydaturze. Dżinn z królewskiego rodu, Inos. Bardzo odpowiedni mąż dla królowej Krasnegaru. – Klimat zabiłby... – Ciebie upał nie zabił. Spróbowała wyobrazić sobie Azaka w Krasnegarze. Było to niemożliwe. Oszalałby z nudy. Czy pozabijałby mieszczan, gdyby mu dokuczyli? Albo próbowałby kupować ich córki? Nie, nie zrobiłby nic takiego. Azak nie był głupi. Niewątpliwie o tym wszystkim pomyślał. Przypomniała sobie teraz, że ostatnio zadawał jej mnóstwo pytań na temat Krasnegaru. Śmiał się też często i uśmiechał, a także opowiadał kawały. Powinna była się domyślić. Kade z pewnością to odgadła, gdyż ostatnio wygłaszała na temat Azaka bardzo osobliwe i jak na nią nader zjadliwe uwagi. – Masz własne królestwo. Własny obowiązek. – Arakkaran ma wielu książąt, a Krasnegar tylko jedną królową. Dlaczego tego nie przewidziała? Nic z tego, czego nauczono ją w Kinvale, nie wyjaśniało jej, jak poradzić sobie z olbrzymim, barbarzyńskim wojownikiem, który zdecydował się na zaloty. Pomyśl, kobieto! Pomyśl! – A co z twoimi synami? – Mogą radzić sobie sami, tak jak ja przedtem. Mój ojciec umarł, kiedy miałem siedem lat. Otruto go. Albo mógłbym po nich wysłać, gdybyś nie miała nic przeciwko temu – dodał po chwili. Boże Głupców! Dygotała. Powiedzą mu o tym jego dłonie zaciśnięte na jej ramionach. Wyjść za Azaka? To barbarzyńca! Mógł stanowić niezrównany wzór męskości, ale był zabójcą. Bezlitosnym. Śmiertelnie groźnym. – Azaku, to jest tak niespodziewane. Nigdy nie rozważałam podobnej możliwości. Nawet mi to nie przyszło do głowy. – W takim razie, dlaczego tak często pokrzykujesz na Fooni? Niewiarygodna arogancja! – Dlatego, że jest wstrętną, źle wychowaną, małą dziewką. Zapewniam cię, że nie z twojego powodu! Pokrzykiwałam na nią, jak to ująłeś, już od dnia, w którym ją poznałam. – No właśnie. Azak myślał, że jest zazdrosna o Fooni? Nic, co mogłaby powiedzieć, nie zmieniłoby jego opinii. Nie znała dotąd równie nieustępliwego mężczyzny... a może jednego znała... Czy jej przeznaczeniem zawsze miało być przestawanie z uparciuchami? Przestraszyła się takich myśli i tego porównania. – Co sugerujesz? Wypowiedziała to stanowczo zbyt przenikliwym głosem. – To, że gdy staniemy przed obliczem opiekunów, by prosić ich o sprawiedliwość, powinniśmy to zrobić jako mąż i żona. Ze mnie zdejmą klątwę, a ty odzyskasz tron. Wyrzeknę się Arakkaranu dla kobiety, którą kocham. Kocham? Jak taktownie wyjaśnić mu ten problem? Nie było na to sposobu. Mimo zimnego, zawodzącego wiatru, zalewał ją pot. – Kochasz? Azaku, klątwa Rashy pozbawiła cię... Ścisnął ją tak mocno, że aż pisnęła z bólu. Wydawało się, że jego oczy błysnęły w półmroku. Ruda broda zjeżyła się. – Czy sądzisz, że nie potrafię dostrzec różnicy? Oczywiście, że potrzebuję kobiety! Rozpaczliwie! Spala mnie pragnienie jej dotyku, poczucia jej dłoni na mej skórze, zetknięcia się ciał. To, co czuję do ciebie, jest jednak czymś innym, czymś więcej, czymś, czego nigdy dotąd nie znałem. To miłość! Tak jak mówią impijscy poeci, jest ona radością i cierpieniem zarazem. Nie mogę myśleć o niczym innym. Dostrzegam jedynie ciebie. Czuję się nieszczęśliwy, gdy nie przebywam w twoim towarzystwie. Zrobiłbym wszystko, by tylko zobaczyć, jak się uśmiechasz. Nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło. Prawdopodobnie powodem był fakt, że mógł bez przeszkód posiąść każdą inną kobietę, której zapragnął. Dlaczego Inos tego nie przewidziała? Niepokoiła się, że nie ma na Azaka żadnego wpływu. Teraz miała go aż za wiele. Wzgardzona miłość mogła obrócić się w nienawiść. – Nigdy nie spotkałem takiej kobiety, jak ty, Inos! – niemal krzyczał. – Tego dnia, gdy jechałaś na Złym, nie mogłem w to uwierzyć. Nie wiedziałem, że kobieta może się zachowywać w ten sposób. Twoja odwaga, twój duch... – puścił jej ramiona. – Jak sądzisz, dlaczego wyruszyłem z tobą? – C... co? – Żeby powiedzieć opiekunom, że w Zarku jest czarodziejka? – Uśmiechnął się szyderczo. – Czy sądzisz, że nie mógłbym powierzyć tej misji Karowi? – Ja... – Inos zaniemówiła. – A czy sądzisz, że powierzyłbym Karowi ciebie? Dlaczego tego nie dostrzegła? Ślepa, głupia, durna... Azak opadł na jedno kolano. – Inosolan, moja ukochana, czy wyjdziesz za mnie? Wymamrotała modlitwy do wszystkich Bogów. Kiedy ostatnio Azak przed kimkolwiek klękał? Co zrobi, jeśli mu odmówi? Głębia jego uczuć przeraziła ją. To był zabójca. Zdolny do wszystkiego. Mogła się nauczyć kochać twardego mężczyznę, wojownika, ale jedynie wtedy, gdyby kryła się w nim jakaś łagodność. A także szacunek dla jej kobiecości. Azak nie posiadał żadnej z tych cech. Dżinn? Kto władałby w Krasnegarze, królowa czy jej mąż? Jego arogancja nie miała granic. Wiedział, że jest najdoskonalszym przykładem męskości. Nigdy nie zrozumiałby kobiety, która odmówiłaby podobnemu kandydatowi na małżonka. – Azaku, kiedy wyjdę za mąż, nie mogę lekkomyślnie... to znaczy... Och, Azaku! Proszę cię, wstań. Podniósł się z niechęcią. Znowu zaczął nad nią górować. „Zaufaj miłości!” Tak brzmiały słowa Boga. To było szalone, lecz zarazem straszliwie logiczne. Azak stanowił idealne rozwiązanie krasnegarskiego problemu. Po wszystkich tych kłopotach z legionistami i być może też z jotnarami, miasto będzie potrzebowało rządów bardziej stanowczych niż władanie Holindarna. Doskonały monarcha byłby silny, bezstronny i doświadczony. Azak posiadał wszystkie te zalety. Bogowie! Pomyśl, kobieto, pomyśl! – Azaku, jest zbyt wiele rzeczy, których nie wiemy! Możliwe, że Krasnegar zajął Kalkor albo zagarnęło go Imperium bądź też zrównano go z ziemią, a mieszkańców wyrżnięto. Opiekunowie mogą nie zechcieć nam pomóc – gdy zaczął coś mówić, krzyknęła: – Chcesz, żebym wyszła za mężczyznę, który nawet nie może mnie dotknąć! Nie może mnie pocałować ani trzymać za rękę? Jęknął, jakby dręczył go ból. – Obietnica... – Nie! Jesteś niesprawiedliwy. – W takim razie powiedz, że ci na mnie zależy. – Podziwiam cię – odparła Inos, nie spoglądając na niego. – Jestem wdzięczna za twoją pomoc i obiecuję ci, że pomyślę o tym bardzo poważnie. Co do reszty... Potrzebuję czasu na zastanowienie. Proszę cię, Azaku. Westchnął i zadrżał. – Niedługo zacznę spluwać lodem. Zejdźmy na dół – powiedziała. – Dobrze. Ujął ją za rękę i ruszyli oboje w dół zbocza. Czekały ją jeszcze tygodnie i miesiące pustyni, a Azak przez cały czas będzie u jej boku. Nie kochała Azaka ak’Azakar. Nie w tej chwili. Czy mogła się nauczyć go kochać? Albo czy mógł ją do tego przekonać? Obserwowała już zaloty w Kinvale i widywała, jak zdobywano dziewczynę, choć szanse wydawały się marne. Serca można było podbijać, a już zajęte odbierać. Kochać Azaka? Nie sądziła, by kiedykolwiek poznała miłość. Nie prawdziwą. Może gdyby... Ale on był tylko chłopcem stajennym. Co powiedzieliby na takiego kandydata Foronod i Yaltauri! Żaden z odpowiednich młodych mężczyzn w Kinvale... Andor był złudzeniem. Oszołomiona Inos potykała się u boku Azaka, gdy schodzili z pokrytego rumowiskiem zbocza, wracając do namiotów. Czy kiedykolwiek mężczyzna złożył kobiecie większy dowód miłości? Był gotów wyrzec się dla niej Arakkaranu, opuścić swą ojczyznę, porzucić tron, niezmierzone bogactwa i nieograniczoną władzę... dla niej! Jak kobieta mogłaby odrzucić podobne uczucie? „Zaufaj miłości!” – powiedzieli Bóg. Inos wreszcie zrozumiała to zagadkowe zrządzenie. Mówili o Azaku i o jego miłości. Pusta kraina: Chleba bochenek tam i flasza wina, Z wierszami książka, cienia odrobina I Ty – i śpiew Twój przy mnie na pustkowiu, A rajem dla mnie ta pusta kraina. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§ 12, 1879) Przełożył Edward Raczyński RODZDZIAŁ XII BIERZ CO DAJĄ 1 – Czy myślisz, że stary rzuci kotwicę? – zapytał szeptem Ogi. Jego impijskie wścibstwo sprawiło, że szarpnął się nerwowo niczym pies, który zwęszył szczury. Kapitan przed chwilą przeszedł obok nich. – Zapewne – wymamrotał Kani z pełnymi ustami. – Wygląda niemal tak staro, jak nasz Rap. Siedzieli, wraz z grupą innych, w przejściu, z kolanami wzniesionymi pod brody, a plecami opartymi o kabiny. Jedli kiełbasę i suchary. Niektórzy mieli wolne, inni – jak Rap – wciąż byli zbyt chorzy, aby pracować. Na ławach przed nimi zdrowsi mężczyźni nadal wiosłowali ze wszystkich sił. Synchronizowali swe pociągnięcia z okrutnymi falami, z których słynął Kanał Zguby. Było parno. Lekka mżawka przemaczała wszystko. Chmury wisiały tuż nad topem masztu. Nawet pod osłoną tentów zewsząd skapywała woda. Burza dobiegła końca, zanim rozbiła Tancerza Burzy o żelazne podnóże Gór Rozległych, lecz Rap nigdy nie był suchy od chwili, gdy wrócił na pokład. To samo dotyczyło wszystkich pozostałych. O zachodzie słońca mieli dotrzeć do Thuli Pan. Wyglądało na to, że Rap będzie żył. Był słaby jak chory kurczak i wciąż wstrząsały nim nagłe ataki gorączki oraz dreszczy, niewątpliwie jednak wracał do siebie. Niektórzy z członków załogi znajdowali się w jeszcze gorszym stanie. Wszyscy wiedzieli, że na pokładzie szaleje choroba. Nikt nie chciał się przyznać, że dał się powalić z powodu zwykłego pragnienia albo wyczerpania, czy nawet dlatego, że niemal nie utonął, jak Rap. Nikt nie umarł. Większość zdrowiała. Rapa zaś przed chwilą obrażono, musiał więc udzielić należytej odpowiedzi. Przemówił, międląc w ustach kawał na wpół przeżutej kiełbasy. – Kani... akurat nie jadł, rzuciłbym twoje flaki mewom. Marynarze zastanowili się nad tą groźbą i uznali ją za wystarczającą. – Zrób to, kiedy tylko dopłyniemy do Durthingu – zasugerował Ogi. – To mu się przyda. Może za cztery dni? – Raczej za pięć – wtrącił Balas gardłowym głosem trolla. Kani otarł ze swych srebrzystych wąsów połyskujące krople deszczu. – Więcej. Szef mówi, że zarządzi jeden albo dwa dni postoju w Thuli. Wszyscy jęknęli. Zadowolony Rap jadł dalej w ciszy. Wiedział, że wkrótce ktoś zacznie mu coś wyjaśniać. Uczynił to Kani. – Niektórzy z pasażerów mogą tam wysiąść. Trudno mieć o to do nich pretensję po takim rejsie, jak ten. To oznacza, że musimy poszukać nowych, ale, no wiesz, większość ludzi woli podróżować żaglowcem niż galerą, chyba że przez Nogidy. Tak czy inaczej, popłyniemy do Finrain. No wiesz, to na Kith. Tam wysadzimy resztę, a potem ruszymy dalej, do Durthingu. Wszyscy westchnęli uszczęśliwieni i zaczęli chełpliwie opisywać pewne niewiarygodne doświadczenia, których żeńska część ludności Durthingu pragnęła oraz potrzebowała i które wkrótce miała przeżyć. – Durthing to dobre miejsce – odezwał się Ogi, przemawiając wyłącznie do Rapa. – Jest tylko wioską. Nie ma tam nawet mola. Wciągniemy krypę na brzeg i poddamy remontowi. Uszczęśliwimy mamuśkę, pobijemy się trochę i pozajmujemy ogrodnictwem. Durthing należy wyłącznie do marynarzy. Jestem tam jednym z nielicznych impów. Dominują jotnarowie. Mamy też trochę trollów. Kani twierdził, że jest jotunnem czystej krwi, lecz wtykał nos w cudze sprawy i gadał jak najęty niczym imp. – I Imperium nas nie niepokoi – dodał zdecydowanym tonem. – Nie ma tam żadnych łańcuchów! Nie ma pobrzękujących nimi legionistów. Mała, sympatyczna dziura. Możemy ci znaleźć dziewczynę. Hej, chłopaki, z kim skojarzymy Rapa? Zaczęły padać różne imiona. Najwyraźniej były one coraz bardziej nieprawdopodobne, gdyż każde następne wywoływało coraz głośniejszą wesołość. Do zabawy dołączyło się nawet paru wioślarzy, wykrzykując własne propozycje. Rap jadł tylko i uśmiechał się. Starał się nie myśleć o tym, że Durthing leży na Kith, a Kith to również wyspa. Zastanowił się, czy mógłby uciec podczas postoju w Thuli, uznał jednak, że jest zbyt słaby, by dotrzeć do granic miasta. Każdego miasta, bez względu na to, jak było małe. Wkrótce zapomniano o jego romantycznej przyszłości. Rozmowa przeszła na prawdopodobne przejście kapitana w stan spoczynku. – Jak stary rzuci kotwicę – odezwał się Kani – to czy mianujemy Gathmora? Wszyscy wyrazili aprobatę. Zaczęły się spory o to, kto będzie nowym pierwszym oficerem, a także o inne promocje. Ogi jednak ponownie zwrócił się w stronę Rapa. – To był trudny rejs! Nikt z nas nie przypomina sobie gorszego – ściszył głos, jak gdyby bał się, że kogoś obrazi. Każdy imp, który żył i pracował na statku pełnym jotnarów, musiał szybko nauczyć się ostrożności. – Tym razem wszyscy z radością ujrzymy dom, ale za jakiś miesiąc będziemy gotowi ponownie wyruszyć w drogę. To jest niezłe życie, jeśli możesz znieść tych... – jego głos obniżył się do szeptu – ...niebieskookich maniaków. Tydzień albo dwa na morzu, do Kraju Baśni i z powrotem. Tydzień albo dwa na lądzie. Z reguły to nudne jak patroszenie ryb, ale zarabia się przyzwoicie. Po pięciu latach można sobie kupić gospodarstwo rolne i żonę. A ty jesteś bystry, chłopcze. Z tym swoim dalekowidzeniem możesz nawet zostać oficerem. Ostatecznie jesteś półkrwi jotunnem. Rap wymamrotał coś wymijająco. Był już pewien, że ucieczka z tego Durthingu okaże się trudniejsza, niż by przypuszczał. Nie miał jednak zamiaru wzbudzać podejrzeń przez zadawanie pytań. Sięgnął ręką za Kaniego i Verga, by chwycić następną kiełbasę. Musiał nabrać sił. – Hej! – zagrzmiał Balast. Temat rozmowy raz jeszcze uległ zmianie. – Góry Rozległe są największe w całej Pandemii! – To największa zęza! – odparł Kani, wydłubując sobie okruchy z wąsów. – Ej, skąd o tym wiesz? – zapytał Ogi. – Nigdy ich nie widziałeś! – Nikt ich nigdy nie widział! – Nawet Rap nie potrafi ich zobaczyć! Po tej uwadze wszyscy zebrani parsknęli krótkim śmiechem. Rap uśmiechnął się tylko. Był jasnowidzem, a im to nie przeszkadzało! Z reguły o tej sprawie nie wspominano, gdyż marynarze wyznawali przesąd zabraniający mówić o magii, lecz było oczywiste, że wiedzą o jego mocy. W przeciwieństwie do bojaźliwych mieszczan z Krasnegaru, ci śmiali żeglarze nie mieli nic przeciwko temu, że potrafił przeniknąć przez osłonę ubrania. Na pokładzie i tak nie mieli prywatności, dlaczego więc miałoby to mieć znaczenie? Owo odkrycie poruszyło go głęboko. Był też czymś w rodzaju bohatera, co również stanowiło oszałamiająco przyjemne uczucie. Ci twardzi marynarze zaakceptowali go i przyjęli do swego grona; jego dziwaczne zdolności w najmniejszym stopniu nie były dla niego obciążeniem. Upłynęło wiele czasu, odkąd czuł się członkiem jakiejś grupy. Znowu miał przyjaciół. Ktoś zagwizdał. Wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę. – Rap! – rozległ się krzyk. – Zgłoś się do szefa. Wnętrzności Rapa drgnęły nerwowo. Wręczył resztę kiełbasy Balastowi i dźwignął się na nogi. Nagłe poruszenie sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Musiał oprzeć się o ścianę kajuty. Następnie zaczął posuwać się naprzód, przeklinając swe chwiejne kolana. Gdy wyszedł spod osłony tentów, deszcz uderzył w jego rozpaloną twarz niczym lód. Wracała mu gorączka. Gathmor i Gnurr czekali na rufie. Kapitan opierał się ciężko o reling. Był wychudzony. Sprawiał wrażenie równie chorego, jak Rap. Oficer stał z rozstawionymi stopami i założonymi rękoma, spoglądając spode łba. Rap zatrzymał się przed nim. On również szeroko rozstawił stopy, by utrzymać równowagę na przechylającym się pokładzie. – Słucham pana? Okrutne spojrzenie szarych jak mgła oczu przeszyło go na wylot. – Czujesz się już lepiej? – Tak jest. – Dasz radę wiosłować na następnej wachcie? Serce Rapa ścisnęło się ze strachu na tę myśl. Bał się, że dygotanie jego ciała może być widoczne. – Tak jest – powiedział jednak po raz drugi. Oficer chrząknął. Srebrzyste włosy opadały mu na twarz, sięgając niemal do wąsów. Statek kołysał się wzdłużnie i na boki, podczas gdy Gathmor wpatrywał się tylko w Rapa. Wtem zaczął odpinać kaftan. – Nie wykonałeś mojego rozkazu. Rap wzdrygnął się. – Tak jest. – Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. Rap podniósł wzrok, choć nie potrzebował tego robić. Gnurr miał oczy na wpół zamknięte i wydawało się, że nie zwraca na nich zbytniej uwagi. Gathmor ściągnął kaftan, rzucił go na pokład i stanął w mżawce nagi do pasa. – Kiedy ktoś to robi – zaczął, cedząc słowa – z reguły wyrzucam go za burtę. Patrz na mnie! – Tak jest. – Wierzysz mi? – Tak jest, wierzę – odparł Rap, przełykając ślinę. Jotnarowie często zaczynali spokojnie, a potem mówieniem doprowadzali się do obłąkańczego szału. Przypomniał sobie, jak jego przyjaciele Kratharkran i Verantor, gdy byli jeszcze chłopcami, kilkakrotnie omal się nawzajem nie pozabijali. On sam również raz czy dwa wyszedł z siebie, zanim dorósł na tyle, by potrafić nad sobą zapanować. Żałował, że nie jest w lepszym stanie. – Rzadko jednak po pierwszym wykroczeniu. Po prostu spuszczam facetowi manto, aż robi się cały fioletowy. Po cóż innego miałby się rozbierać na deszczu? – Tak jest. – Ale czasem robię i jedno i drugie. Rap udzielił mu tej samej odpowiedzi. Marynarz chwycił za reling po obu stronach rozmówcy. Jego mięśnie napięły się, a kostki dłoni zbielały. Przez chwilę przygryzał końce swych wąsów. – Nadciągał odpływ, zbliżał się świt i lał deszcz. Ty jednak uważałeś, że wiesz lepiej. – Myślałem... – Nie jesteś od myślenia! – Tak jest. Przerwa. – A tę linę, którą złapałeś, wyrzucono po to, by pomóc statkowi utrzymać kurs pod wiatr. Nie dla ciebie. Omal nie kazałem jej wciągnąć na pokład. – Tak jest. Kolejna przerwa. Jotunn dyszał ciężko. Dygotał z wściekłości. – No więc? Nie masz nic do powiedzenia? Nie wykonałeś wyraźnego rozkazu. To bunt, marynarzu! Czy nie podasz mi żadnego powodu, dla którego nie powinienem zbić cię na kwaśne jabłko? – Nie. – Nie prosisz o litość? Rap ponownie zaczął wpatrywać się w nasiąknięte wodą deski, gdy jednak usłyszał to pytanie, podniósł wzrok i spojrzał Gathmorowi prosto w oczy. – Nie – odparł. Zdawał sobie sprawę, że sytuacja jest bardzo niepewna, znał jednak jotnarów i wiedział, że okazanie strachu byłoby fatalnym błędem. Znalazł w ustach wystarczająco wiele śliny, by dodać: – Żadnych usprawiedliwień! Z jego wnętrza dobiegł jednak milczący krzyk: Proszę! – Niech cię Zło! – Gathmor zaciskał przez chwilę wargi, które zrobiły się zupełnie białe. – Mógłbyś wspomnieć o tym, że potem raz jeszcze uratowałeś statek. To by ci pomogło. Rap poczuł lekkie drżenie ulgi. – Nie będę błagał, proszę pana. Wydawało się, że oficer uznał to za wyzwanie. Przymrużył oczy. Rap przygotował się na atak. Nagle kapitan najwyraźniej się ocknął. – Przycumuj z tym! – rozkazał cicho. – Przestań dręczyć chłopaka! Jesteś wściekły, bo cała załoga zaczęła ci wtedy pyskować i tyle. – Skierował na Rapa zmatowiałe oczy i wydął wargi, na których błąkał się słabiutki uśmiech. – Czy wiedziałeś o tym? – Słucham, panie kapitanie? – spytał zmieszany Rap. Nigdy dotąd nie rozmawiał z Gnurrem. – Nie chcieli cię zostawić. Rap zamrugał powiekami z głupią miną, starając się pojąć ten absurd. Marynarze chcieli na niego zaczekać, choć miał się na nich rzucić milion rozgniewanych ludojadów? Gathmor skrzywił się. – Chyba nikt inny nie słyszał... No dobra! Ale jeśli komuś o tym powiesz – pamiętaj, komukolwiek! – zabiję cię. Przysięgam. – Tak jest. To znaczy, nie powiem. – Ani słóweczka! Dopóki jednak nikt nie wie, że zlekceważyłeś ten rozkaz, zapomnę o tym. Tylko ten jeden raz. – Dziękuję panu. To już się nie powtórzy. – Na pewno nie. Nagle stary kapitan wybuchnął śmiechem. – Mówiłem ci, że nie tak łatwo go przestraszyć! Gathmor chrząknął. – Miałeś rację. Nachylił się, by podnieść kaftan. Rapa nagle ogarnął gniew. Zdał sobie sprawę, że bawili się z nim. Gdyby Gathmor naprawdę miał zamiar wszcząć bójkę, zrobiłby się biały jak lód, a tak się nie stało. Poddawali go próbie. Przez dłuższą chwilę Tancerz Burzy kołysał się na wszystkie strony, a oficer zapinał guziki. Nagle odrzucił na bok palcami przemoczone włosy i zaprezentował coś w rodzaju uśmiechu. – Dobrze się spisałeś. Powiedziałem, że zostaniesz wolnym człowiekiem. Dotrzymam słowa. Odchylił się do tyłu i oparł łokciami o ociekający wodą reling, tuż obok Gnurra. Za ich plecami morze falowało, tworząc wielkie szare wzgórza i doliny. Obaj jotnarowie przyglądali się przez chwilę odczuwającemu wielką ulgą faunowi. Kapitan zgiął się w pół. Wstrząsnął nim atak kaszlu. Następnie wyprostował się, podenerwowany okazaną słabością. – To nie będzie zbyt udany rejs – powiedział ochrypłym głosem. – Po pierwsze, omal nie kosztował nas życia. Tak by się stało, gdyby nie ty. – Tak jest... To znaczy, zrobiłem, co mogłem, panie kapitanie. – A po drugie, nasz pierwszy oficer zmarnował cały zysk na zakup pary niewolników. Myślałem wtedy, że zwariował. – Ja też tak myślałem – warknął Gathmor cierpko. – Czterdzieści sześć imperiałów! Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Oczywiście winien był Andor. Potrafił on skłonić większość ludzi do wszystkiego. Rap zbadał pośpiesznie statek, lecz Andora nie było na pokładzie. Na koi drzemał Darad, zwrócony twarzą w dół. Plecy mu się goiły. Nagle do dręczonej pulsującym bólem głowy Rapa dotarła wymieniona cyfra. – Czterdzieści sześć imperiałów? Gathmor przeszył go wściekłym spojrzeniem. – Za ciebie i twojego mięsistego przyjaciela. Okazało się jednak, że był to dobry interes. – Hmm... dziękuję panu. Czterdzieści sześć imperiałów? Rap nigdy nie myślał, że może być dla kogokolwiek wart tyle pieniędzy. Nawet odejmując połowę za Małego Kurczaka... dwadzieścia trzy? – Podoba ci się takie życie, prawda? – Tak jest – odparł Rap, uprzejmie i zgodnie z prawdą. Gathmor zmusił się do wątłego uśmieszku. Wyciągnął pokrytą zrogowaciałą skórą dłoń. – Witaj w załodze, marynarzu. Wydawało się, że ma dobre chęci, a niemal nie zmiażdżył mu ręki. Nagle znaczenie tego prostego rytuału wbiło w sumienie Rapa gwóźdź przerażenia. Czy oficer uważał, że była to obietnica pozostania na pokładzie w charakterze jednego z marynarzy Tancerza Burzy? A co z poszukiwaniem Inos? Czy właśnie przed chwilą dał Gathmorowi słowo? A jeśli będzie zmuszony żyć odtąd jako marynarz w tym Durthingu, to co powie na to Mały Kurczak? Albo co zrobi? Co się stało z przeznaczeniem goblina i jak miał zamiar porwać... Hę? Rap ponownie zbadał statek. Wstrząśnięty, wbił wzrok w Gathmora. – A goblin? Oficer skrzywił twarz. – Chcesz powiedzieć, że o niczym nie wiesz? Poleciał za tobą. Mały Kurczak? – Naprawdę? Rap poczuł się, jakby dostał kopniaka w żołądek. – Kiedy rozkazałem ludziom zepchnąć statek na wodę, twój koleś pierwszy zaczął pyskować. Omal go nie przeszyłem mieczem. Potem zerwał się i pobiegł cię szukać. – To nie mój koleś – wymamrotał Rap. Zachwiał się i oparł o reling obok Gnurra. Świat zawirował mu przed oczyma. Omal nie upadł na kolana. Z pewnością wypychał goblina ze swych myśli, zupełnie jak człowiek starający się zapomnieć o długu bądź nie zwracać uwagi na bolący ząb. Nie zauważył jego nieobecności. Oczywiście Mały Kurczak nie chciał opuścić wyspy bez wybranej przez siebie ofiary. Marynarze zapewniali, że nikt dotąd nie uciekł z Nogidów. Mogły tam zniknąć całe floty. Rozbitkowie nie mieli najmniejszych szans. Rap wpatrywał się niewidzącymi oczyma w usiane smugami piany morze przemykające na dole. Stary kapitan zrozumiał to niewłaściwie. Położył mu dłoń na ramieniu. – Śmierć jest częścią życia, synu – powiedział – a morze nie toleruje słabeuszy. Wszyscy marynarze wiedzą, co to znaczy stracić przyjaciela. – Jeśli poprawi to twój humor – wtrącił cierpkim głosem Gathmor – on również złamał rozkazy, a nie uratował statku. W gruncie rzeczy potrzebna nam była jego siła, by zepchnąć łajbę na wodę, a jego nie było. Dlatego, nawet gdyby wrócił, nie wpuściłbym go na pokład. Zapewne to on podniecił ludojadów. Przyjaźń może się posunąć... – On nie był moim przyjacielem! – krzyknął Rap. – Wyprostował się i zwrócił w ich stronę. – Mam nadzieję, że okazał się pyszny! Wstrząśnięci marynarze umilkli. Rap usiłował uzmysłowić sobie wszystkie implikacje śmierci Małego Kurczaka. Proroctwo zostało oszukane przez czysty zbieg okoliczności, spowodowany pogodą i czasem. Goblini król nie miał spotkać swego przeznaczenia. Czarownik i czarownica – oboje ich zawiodła zdolność jasnowidzenia. Ponadto okazało się, że zaklęta wnęka również była w błędzie! Nie koniec na tym, że Rap nie miał paść ofiarą tortur goblina. Jeśli owe proroctwa też były omylne, nie miał podstaw, by oczekiwać, że będzie reprezentantem Inos w walce z Kalkorem czy że spotka się ze smokiem w towarzystwie Sagorna. Bez względu na to, co teraz zrobi, Inos nie zostanie zmuszona do poślubienia Małego Kurczaka. Oczywiście czarownica mogła dla niej znaleźć innego gobliniego księcia. Być może jednak Sagorn miał rację i Rap był jedynie skromnym kmiotkiem, który nie należał do świata Inos – świata królów, imperatorów i czarów. Staruszek twierdził, że jako faun powinien zostać koniuszym. Był też jednak jotunnem, a jotnarowie mieli instynkt marynarzy. Gathmor przyglądał się podejrzliwie spode łba wyrazowi twarzy Rapa. – Proszę pana – wychrypiał ten, wciąż trzymając się relingu. – Nie powiedziałem, w jaki sposób trafiłem do Kraju Baśni. – Jeśli to magia, nie chcę o niczym słyszeć. Ani teraz, ani nigdy. – Ale... ja mogę przynieść pecha, proszę pana. – Przyniosłeś nam szczęście – odezwał się Gnurr. Ton jego głosu nigdy nie brzmiał bardziej autorytatywnie. – Wyglądasz na wykończonego, chłopcze. Idź pozdrowić swych nowych wspólników. – W... wspólników, panie kapitanie? – Tak jest, wspólników! – Gathmor uśmiechał się, co było zdumiewające. Tak zdumiewające, że Rap nie dostrzegał świata zza tego szerokiego uśmiechu widocznego pod wielkimi, srebrzystymi wąsami. Niemal nie zauważył, że ściska dłoń starego, wątłego kapitana, którego skóra była jeszcze gorętsza niż jego własna. – Przyznali ci w głosowaniu status pełnego wspólnika, marynarzu, co podczas tego rejsu nie będzie miało większego znaczenia ze względu na to, ile kosztowałeś; potem jednak będziesz dostawał swój udział. No, zmiataj już. I trzymaj się ciepło. To nie miało sensu. Czuł pulsujący ból w głowie. Fale gorączki ciskały nim jak ciężką krypą podczas sztormu. Rap oddalił się chwiejnym krokiem. Jego nogi jak z gumy poruszały się w rytm kołysania statku. Natychmiast otoczył go tłum hałaśliwych mężczyzn pachnących wilgocią. Wszyscy miażdżyli mu dłonie i walili go w plecy. Prawie zawlekli go ku jego ławie. Witali go ze śmiechem ochrypłymi głosami. Wszyscy wiedzieli, w jakim celu został wezwany przez Gathmora. Przyjęli go na wspólnika. Chcieli, by stał się jednym z nich. Miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Mały Kurczak nie żył. Wnęka się myliła. Rapa nie czekało zaszlachtowanie przez goblina. Nie miał też spotykać żadnych smoków ani Kalkora, czy być reprezentantem Inos. Nie miał jej już nigdy zobaczyć. Nawet Andor nie mógłby go teraz wyciągnąć z Tancerza Burzy. Urok Andora miał ograniczone możliwości. Nie zdołałby oczarować tylu ludzi jednocześnie. Osiemdziesięciu mężczyzn zapłaciło niewiarygodną fortunę za jasnowidza, który potrafił przeprowadzić ich statek przez mrok, mgłę i skały. Był pożądanym towarzyszem. Cieszyło go to. Wciąż ściskali jego dłonie, i to obie. Nie mógł im powiedzieć, że nie chce zostać członkiem ich załogi, a już z pewnością nie wolno mu było wspomnieć o Inos. Plótł więc jakieś bzdury. Nikt go nie słuchał. Z pewnością sądzili, że bredzi w gorączce, gdyż ktoś spróbował owinąć go w wilgotny koc. Od dawna nikt nie pragnął jego towarzystwa tak gorąco. A może nigdy. On jednak tego nie chciał. Chciał odejść i odnaleźć Inos. Z tym, że ona już go nie potrzebowała. Miała strzegącego jej wojownika, który dzielił z nią namiot. Marynarze go potrzebowali i chcieli, by był jednym z nich. Nie pozwolą mu odejść. W porównaniu z tym, ucieczka przed goblinami, impami czy czarownikami była łatwa. Jak mógł wymknąć się marynarzom, skoro spętali go więzami przyjaźni? Naprawdę nie chciał tych wszystkich nowych przyjaciół, gdyż pragnął uciec, a w ten sposób zdradziłby ich przyjaźń. Dla niego przeciwstawili się Gathmorowi. Uścisnął im dłonie. Nie było sensu twierdzić, że był zbyt chory, aby rozumieć, co robi. Uścisnął im dłonie. Nadal je ściskał. Starał się sprzeciwiać, lecz przekrzykiwał go rozradowany tłum! Miał ochotę krzyczeć. Był w pułapce! Stał się teraz jednym z nich. Uścisnął im dłonie. Dał im słowo. Bierz co dają: Jednych potęga doczesna urzeka, Innych nagroda, co w raju nas czeka, Ach bierz, co dają, nie pytaj o resztę Póki głos bębna dobiega z daleka. Fitzgerald – Rubajjaty Omara Chajjama (§ 13, 1879) Przełożył Edward Raczyński