Gawriił Trojepolski Biały Bim Czarne Ucho Przełożyła WIERA BIENKOWSKA „Książka i Wiedza" 1984 „Raduga" Warszawa Moskwa Tytuł oryginału EenbiM Bmm HepHoeyxo Okładkę i strony tytułowe projektów ił JAN RAKOCZY Redaktor JANINA POLAŃCZYK Redaktor techniczny KRZYSZTOF KREMPA Korektor BARBARA OSUCHOWSKA Wydawnictwo "Książka i Wiedza" RSW "Prasa-Ksiażka-Ruch" Warszawa październik 1984 r. Wyd. II Nakład 99650 + 350 egz. Obj.ark.wyd. 11. Obj.aik.druk. 21 Oddano do składu 20.11.1984 r. Podpisano do wykonania diapozytywów w maju 1984 r. Skład i łamanie wykonano w systemie SKiT przez pracowników "KiW" Druk z diapozytywów Wydawnictwa "Książka i Wiedza" wykonały Zakłady Drukarskie w Możajsku T-78 Cena zł 100.- Jedenaście tysięcy sześćset dziesiąta publikacja "KiW" © Copyright by „Raduga" Moskwa 1984 © Tłumaczenie i opracowanie graficzne by „Książka i Wiedza" Warszawa 1984 ISBN 83-05-11378-7 Rozdział pierwszy DWÓCH W JEDNYM POKOJU Nagle zaczynał żałośnie, niemal rozpaczliwie skomleć, niezgrabnie łażąc po pokoju -szukał matki. Wtedy pan brał malca na kolana i wciskał mu do pyszczka smoczek z mlekiem. Bo i cóż innego miało robić miesięczne szczenię, które nic nie wiedziało o życiu i nie mogło odnaleźć matki, choć tak żałośnie skomlało? Przez pierwsze dwa dni malec próbował od czasu do czasu urządzać smętne koncerty. Mimo to zasypiał ze smoczkiem w pyszczku na rękach swojego pana. Na czwarty dzień zaczął się przyzwyczajać do ciepłych rąk człowieka. Szczenięta bardzo żywo reagują na serdeczność. Z początku nie znał swojego imienia, ale po tygodniu zrozumiał, że nazywa się Bim. Po dwóch zaś miesiącach ze zdumieniem spostrzegł przedmioty: okropnie wysokie dla szczenięcia biurko, a na ścianie — strzelbę, torbę myśliwską i twarz człowieka okoloną długimi włosami. Szybko przywykł do tego widoku. Przestało go nawet dziwić, że człowiek na ścianie jest nieruchomy: skoro się nie rusza - nie ma co się nim zajmować. Jednakże nieco później raz po raz zerkał w tamtą stronę: dziwne — twarz "wygląda z ramki jak z okna. Druga ściana była znacznie ciekawsza. Składała się z różnej grubości sztabek, każdą z nich pan mógł wyjąć i postawić z powrotem na miejsce. Gdy Bim miał cztery miesiące, potrafił już dosięgnąć ich stając na tylnych łapach. Pewnego dnia wyciągnął jedną i próbo wał zbadać. Ale najnieoczekiwaniej zaczęła szeleścić i zostawiła w zębach kawałeczek papieru. Cóż to za cudowna zabawa — drzeć kartkę papieru na drobne strzępy! - Bim! A to co znowu?! - zawołał pan. - Nie wolno! — i podtykał szczenięciu pod nos otwartą książkę. — Bim, nie wolno! Nie wolno! Po takiej lekcji człowiek na pewno wyrzekłby się książek, ale nie Bim. Długo i uważnie patrzył na książki, przechylając łebek to w lewo, to w prawo. I widocznie doszedł do wniosku: jeśli nie wolno brać tej, wezmę inną. Cichutko złapał inną za grzbiet i zawlókł pod kanapę. Tam odgryzł najpierw jeden rożek okładki, potem drugi; w ferworze zabawy zapomniał się, wyciągnął nieszczęsną książkę na środek pokoju i zaczął drzeć łapami, skacząc z uciechy. Wtedy po raz pierwszy poczuł, co to znaczy „boli" i „nie wolno". Pan -wstał zza biurka i powiedział surowo: — Nie wolno! - po czym lekko pociągnął Bima za ucho. - Głuptasie, podarłeś mi „Biblię dla wierzących i niewierzących". — Powtórzył: — Nie wolno! Książki nie wolno! — I jeszcze raz pociągnął malca za ucho. Bim pisnął i przewrócił się na grzbiet, unosząc do góry wszystkie cztery łapy. Leżał na grzbiecie, patrzył na swojego pana i nie mógł zrozumieć, o co właściwie chodzi. — Nie wolno! Nie wolno! — powtarzał pan dobitnie i raz po raz podtykał książkę pod nos szczenięciu, ale już go nie karcił. Po czym wziął je na ręce i głaszcząc powtórzył to samo: — Nie wolno, mój mały, nie wolno, głuptasku. — I usiadł z Bimem na kolanach. Tak za pośrednictwem „Biblii dla wierzących i niewierzących" Bim we wczesnym dzieciństwie dostał od swojego pana poglądową lekcję moralności. Liznął pana w rękę i uważnie spojrzał mu w twarz. Już lubił, żeby pan z nim rozmawiał, choć na razie rozumiał tylko słowa: „Bim" i „nie wolno". Ale bardzo ciekawie jest patrzeć, jak spa- dają na czoło białe włosy, poruszają się dobre wargi, przyjemnie jest czuć, jak ciepłe, pieszczotliwe palce głaszczą sierść. Teraz Bim potrafił już bezbłędnie określić, czy pan jest wesoły czy smutny, gani go czy też chwali, woła czy odpędza. A pan bywał smutny. Wtedy rozmawiał sam z sobą albo mówił do Bima: - A więc tak żyjemy, głuptasie. Czego patrzysz na nią? — pokazywał ręką portret. — Ona, bracie, umarła. Nie ma jej. Nie ma... - Głaskał Bima i z głębokim przekonaniem powtarzał: — Mój ty głuptasku. Nic ty jeszcze, Bimku, nie rozumiesz. Tylko częściowo miał rację — Bim rozumiał, że teraz nie będzie zabawy, a słowa „głuptas" i „mój mały" brał także do siebie. Toteż kiedy duży przyjaciel nazywał go „głuptasem" albo „małym", natychmiast do niego podchodził, jak na zawołanie. Skoro zaś w tym wieku odróżniał już intonacje, dowodziło to oczywiście, że miał wyrosnąć na bardzo mądrego psa. Czy jednak tylko inteligencja decyduje o sytuacji psa w psiej społeczności? Niestety, nie. A poza inteligencją nie wszystko u Bima było w porządku. Miał wprawdzie rasowych rodziców, sete-rów z długim rodowodem. Każdy z jego przod- ków miał metrykę, stwierdzającą szlachetne pochodzenie. Na podstawie tych papierów pan mógł dojść nie tylko do pradziadka i prababki Bima, ale i - gdyby miał na to ochotę - dowiedzieć się, jak się nazywał pradziadek jego pradziadka i prababka prababki. To bardzo dobrze. Rzecz jednak w tym, że przy wszystkich swoich zaletach Bim miał wielką wadę, która wywarła wpływ na jego dalsze losy: mimo że należał do rasy seterów, ich szkockiej odmiany — gordon-seterów, odznaczał się zupełnie nietypową maścią. Według typologii myśliwskich psów, gordon powinien mieć sierść „kruczoczarną, podpalaną na rudo''. Nawet białe plamki w nieprzewidzianych przepisami miejscach uchodzą za wielką wadę u gordonów. Bim zaś miał biały tułów, ale z podpaleniem na rudo i nawet z ledwie dostrzegalnymi rudymi cętkami; tylko jedno ucho i jedną łapę miał rzeczywiście czarne, drugie zaś ucho żółtaworude. Zdumiewający przypadek: pod każdym względem prawdziwy gordon-seter, a umaszczenie nie takie, jak trzeba. Jakiś daleki, bardzo daleki przodek odezwał się w Bimie: rodzice — gordony, a Bim — albinos tej rasy. Z uszami o różnych kolorach i z rudym podpaleniem pod dużymi, mądrymi, brązowymi oczami Bim miał jednak pysk sympatyczniejszy, oryginalniejszy, nawet jakby mądrzejszy, niejako bardziej filozoficzny i zamyślony niż zwykłe gordony. Właściwie nawet trudno mówić o jego pysku, to była raczej - psia twarz. Ale według zasad obowiązujących w kynologii biały kolor w konkretnym przypadku może uchodzić za oznaką zwyrodnienia. Ogólnie biorąc - piękny pies, jednakże według norm określających umaszczenie - niepewny rasowo, a nawet z zasadniczymi brakami. Tak skrzywdził go los. Bim nic oczywiście nie wiedział o swoich wrodzonych wadach - przyroda i szczeniętom nie pozwala wybierać sobie rodziców. Nie potrafił nawet o tym myśleć. Żył i na razie tylko cieszył się życiem. Ale wady szczenięcia niepokoiły jego pana: czy aby Bim dostanie metrykę, zapewniającą należne mu miejsce w społeczności psów myśliwskich, czy też na całe życie ma pozostać pariasem? To się wyjaśni, kiedy szczenię skończy sześć miesięcy (znów zgodnie z zasadami kynologii) i będzie można stwierdzić jego raso-wość. Właściciel matki Bima był, prawdę mówiąc, zdecydowany zlikwidować albinosa z miotu — po prostu go utopić, ale znalazł się dziwak, który pożałował pięknego pieska. Dziwak ten był właśnie obecnym panem Bima. Podobały mu się oczy szczenięcia - takie mądre! Coś 10 takiego! A teraz ma problem: czy Bim dostanie metrykę? Tymczasem usiłował dociec, skąd się wzięły anomalia w wyglądzie Bima. Przewertował wszystkie książki poświęcone polowaniu i hodowli psów, usiłując zgłębić tajemnicę Bimo-wego umaszczenia i znaleźć argumenty, które by pozwoliły mu dowieść w przyszłości, że Bim nie może odpowiadać za swoją maść. W tym właśnie celu zanotował w grubym zeszycie wszystko, co mogło potwierdzić, że Bim jest prawdziwym przedstawicielem rasy seterów. Bim był już jego przyjacielem, a przyjaciół trzeba w biedzie ratować. Jeśli te wysiłki pójdą na marne, Bim nie będzie odnosił triumfów na wystawach, nie będzie pobrzękiwał złotymi medalami na piersi; nawet jeśli okaże się doskonałym psem myśliwskim, nie zostanie przyjęty do społeczności rasowych psów. Jaki niesprawiedliwy jest jednak świat! ZAPISKI MYŚLIWEGO Podczas ostatnich miesięcy Bim niepostrzeżenie wszedł do mojego życia i zajął w nim ważne miejsce. Czym mnie ujął? Łagodnością, bezgraniczną ufnością i przywiązaniem - uczuciami, którym niepodobna się oprzeć, oczywiś- 11 cie jeśli nie są podszyte lizusostwem, które może stopniowo przeobrazić je w fałsz. Broń nas, Boże, od lizusów! Na razie Bim jest jeszcze maluchem i miłym szczeniakiem. Wszystko więc zależy ode mnie — jego pana. Dziwne, odkrywam czasem u siebie zainteresowania, których dawniej nie miałem. Na przykład jeśli widzę na obrazie psa, zwracam uwagę przede wszystkim na jego maść i raso-wość. Przejawia się w tym mój niepokój: czy Bim dostanie metrykę, czy nie? Kilka dni temu byłem w muzeum na wystawie malarstwa i od razu zwróciłem uwagę na obraz Bassana (XVI wiek) „Mojżesz wydobywa wodę ze skały". Na pierwszym planie widać tam psa — jest to najwyraźniej przodek wyżła, ale o dziwnym umaszczeniu: tułów biały, czarny pysk przecina biała kreska, uszy też czarne, a nos biały, na lewej łopatce czarna plama, zad także czarny. Ta wymęczona i chuda psina chciwie chłepce z miski upragnioną wodę. Drugi pies, o długiej sierści, ma też czarne uszy. Ledwie żywy z pragnienia, położył głowę na kolanach swojego pana i pokornie czeka na wodę. Obok - królik, kogut, na lewo — dwoje jagniąt. Co chciał powiedzieć malarz umieszczając 12 psa na pierwszym planie wśród ludzi? Chyba to, że ludzie lubili psy już w zamierzchłej przeszłości, nigdy ich nie porzucali, nawet w nieszczęściu, nawet gdy śmierć groziła całemu narodowi; psy zaś były oddane i wierne, gotowe zginąć razem z człowiekiem. Przecież przed chwilą wszyscy byli w rozpaczy, stracili wszelką nadzieję na przetrwanie. I wyrzucali Mojżeszowi, który ich wyprowadził z niewoli: „Och, lepiej było nam zginąć z ręki Pana na Ziemi Egipskiej, gdzie mieliśmy pełne mięsa kotły i chleba do syta! Wyprowadziłeś nas na pustynię, żeby zamorzyć głodem!" Mojżesz, pełen goryczy, zrozumiał, jak mocno może opanować ludzi duch niewolnictwa: chleb i kotły pełne mięsa milsze im od wolności. Ale oto wydobył wodę ze skały. Radość ogarnęła wszystkich, którzy szli za nim; tę radość wyczuwa się właśnie na obrazie Bassana. Może malarz umieścił psy na głównym miejscu jako wyrzut dla ludzi, tak małodusznych w nieszczęściu? Może chciał uczynić z tych zwierząt symbol wierności, nadziei i oddania? Bardzo możliwe. To było tak dawno. Obraz Bassana ma przeszło trzysta lat. Czyżby biały i czarny kolor w umaszczeniu Bima wywodziły się z tamtych czasów? Trudno uwie- 13 rzyć. Co prawda, przyroda rządzi się własnymi prawami. To nie pomoże mi chyba wybronić Bima, usprawiedliwić wadliwego umaszczenia jego tułowia i uszu. Im starsze przytoczę przykłady, tym bardziej będą mu zarzucali kynolodzy dziedziczne braki wrodzone. Nie, muszę poszukać innych argumentów. Jeśli zaś jakiś kynolog przypomni mi o obrazie Bassana, mogę ostatecznie powiedzieć: nic mnie nie obchodzą czarne uszy na tym obrazie. Poszukajmy jednak argumentów bliższych Bimowi w czasie. Z charakterystyki psów myśliwskich: ,,Gor-don-setery wywodzą się ze Szkocji... Rasa została wyhodowana na początku drugiej połowy XIX wieku... Współczesne gordony zachowały siłę oraz masywność budowy przodków, a jednocześnie nabrały szybkości ruchów. Te psy o spokojnym, łagodnym usposobieniu,posłuszne,dobrotliwe, wcześnie i bez trudu zabierają się do pracy i doskonale się nadają do polowania na mokradłach i w lesie... Rys charakterystyczny: umiejętność wykonywania spokojnej, wysokiej stójki z głową na tym samym poziomie co kark..." 14 Z dwutomowej pracy „Psy" L. Sabaniejewa, autora znakomitych książek „Kalendarz myśliwski" i „Ryby Rosji": „Jeśli się weźmie pod uwagę, że setery należą do najdawniejszej rasy psów myśliwskich, która przez wiele wieków odbierała, że tak powiem, wychowanie domowe, trudno się dziwić, że są to może najbardziej kulturalne i inteligentne ze wszystkich w ogóle psów". Tak! A więc Bim należy do rasy inteligentnych psów. To może się przydać. Z tej samej pracy Sabaniejewa: „W roku 1847 pewien angielski lord przywiózł z Anglii dwa piękne setery w prezencie wielkiemu księciu. Psy nie były na sprzedaż i zostały wymienione na konia wartości 2000 rubli..." Proszę: przywiózł w prezencie, a dostał konia wartości dwudziestu chłopów pańszczyźnianych. Ale czy to wina psów? I co Bim ma do tego? Nie, to się nie przyda. Z listu znanego niegdyś miłośnika przyrody, myśliwego i hodowcy psów, S. Pienskiego, do L. Sabaniejewa: 15 ,,Podczas wojny krymskiej widziałem bai-dzo ładnego rudego setera u Suchowo-Kobyli-na, autora «Małżeństwa Kreczyńskiego», i psy tej samej rasy z rudymi plamami u malarza Piotra Sokołowa w Riazaniu''. Aha, to już jest bliższe sprawy Bima. Ciekawe: nawet satyryk miał wtedy setera. A malarz — setera z rudymi plamami. Czy nie stamtąd wywodzisz się, Bimie? To dopiero! Ale skąd w takim razie... czarne ucho? Trudno zrozumieć. Z tego samego listu: ,,Rude setery hodował także moskiewski lekarz nadworny, Bers. Jedną ze swoich rudych suk skojarzył z czarnym seterem cesarza Aleksandra Mikołajewicza. Jakie urodziły się szczeniaki i gdzie się podziały, nie wiem. Wiem tylko, że jednego z nich miał u siebie na wsi hrabia Lew Tołstoj". Stop! Jeśli masz łapę i ucho czarne po psie Lwa Tołstoja, jesteś szczęśliwym psem, Bimie. Nawet bez metryki jesteś najszczęśliwszym ze wszystkich psów na świecie. Wielki pisarz lubił psy. Jeszcze z tego samego listu: „Czarnego psa cesarskiego wi- 16 działem w Iljinskim po obiedzie, na który cesarz zaprosił członków zarządu Moskiewskiego Towarzystwa Łowieckiego. Ten bardzo duży i ładny pies pokojowy, o przepięknej głowie, doskonale utrzymany, niezbyt był podobny do setera. W dodatku nogi miał za wysokie, a jedną — całkowicie białą. Podobno podarował go cesarzowi jakiś polski arystokrata, chodziły słuchy, że nie był to pies czystej rasy". Wygląda na to, że polski arystokrata nabił cesarza w butelkę. Też możliwe. Coś takiego mogło się zdarzyć i na psim froncie. Och, ten czarny pies cesarza! Zresztą tuż obok występuje krew rudej suki doktora Bersa, która się odznaczała „doskonałym węchem i niezwykłym sprytem". A więc jeśli masz łapę po czarnym psie cesarza, Bimie, to możesz jednak być dalekim potomkiem suki wielkiego pisarza... Ale nie, Bimku! O cesarskim psie - ani mru-mru. Nie było i kropka. Tego tylko nam brakowało. Cóż pozostaje na wypadek ewentualnej dyskusji w obronie Bima? Mojżesz odpada ze zrozumiałych powodów. Suchowo-Kobylin odpada ze względu na epokę i maść. Zostaje Lew Tołstoj: a) najbliższy 2-686 17 w czasie; b) ojciec jego psa był czarny, a matka ruda. Wszystko pasuje. Ale ten czarny ojciec jest cesarskim psem, w tym sęk! Tak czy inaczej, nie ma co wspominać o poszukiwaniach dalekich przodków Bima. Niech kynołodzy określają według metryk jego ojca i matki, zgodnie ze swoimi przepisami: nie ma białego psa w jego rodowodzie i kropka. Tołstoj ich nie zainteresuje. Mają rację. Rzeczywiście, gdyby tak każdy zaczął wywodzić swojego psa od suki wielkigo pisarza, to tylko patrzeć, a ogłosiłby, że sam ma w sobie dużo z Tołstoja. Ileż teraz objawiło się u nas Tołstojów! Strach pomyśleć, jakie mnóstwo, nieprzeliczone mnóstwo! Przykre, ale gotów już jestem pogodzić się z tym, że Bim będzie pariasem wśród psów rasowych. Niedobrze. Pozostaje jedno: Bim to pies inteligentnej rasy. Ale to także nie jest żadnym argumentem (po to wymyślono typologię). — Źle, Bimku, bardzo źle — westchnął pan, odłożył obsadkę i schował gruby zeszyt do biurka. Na dźwięk swojego imienia Bim wstał z posłania, usiadł, przechylił łeb na stronę czarnego ucha, jak gdyby słuchał tylko rudym. Wyglądał bardzo sympatycznie. Całą swoją postawą mó- 18 wił: „Jesteś dla mnie dobry, kochany przyjacielu. A ja jestem posłuszny. Czego nam więcej trzeba?" Pan od razu poweselał zrozumiawszy pytanie Bima i powiedział głośno: — Mądry z ciebie piesek, Bimku! Będziemy sobie żyli razem nawet bez rodowodu. Jesteś dobrym psem. Wszyscy lubią dobre psy. — Wziął Bima na kolana i gładził mięciutką sierść powtarzając: — Dobrze. Wszystko jest dobrze, malutki. Bimowi zrobiło się ciepło i miło. Od razu i na całe życie zrozumiał: ,,Dobrze" - to pieszczota, wdzięczność i przyjaźń. I zasnął. Co mu do tego, kim jest jego pan? Ważne, że to dobry i bliski człowiek. — Ach ty, czarne ucho, cesarska łapo - cicho powiedział pan i położył Bima na posłaniu. Długo stał przy oknie wpatrując się w ciemnogranatową noc. Potem spojrzał na portret kobiety na ścianie i powiedział: — Widzisz, trochę mi lżej. Nie jestem już sam. — Nie zauważył, jak w samotności przywykł mówić na głos do „niej" lub nawet do siebie samego, a teraz do Bima. — Nie jestem już sam — powtórzył patrząc na portret. Bim spał. Tak żyli we dwóch w jednym pokoju. Bim wyrastał na mocnego psa. Bardzo szybko dowiedział się, że pan nazywa się „Iwan Iwa-nycz''. Był mądrym szczeniakiem, w lot wszystko chwytał. Powoli zrozumiał również, że nie należy niczego ruszać, że na ludzi i rzeczy można tylko patrzeć. A w ogóle wolno robić tylko to, na co pan pozwala albo co rozkazuje. I tak od słów ,,nie wolno" zależało całe życie Bima. Oczy Iwana Iwanycza, intonacja, gesty, wyraźnie wymawiane słowa-rozkazy i słowa-pieszczoty kierowały wszechwładnie każdym jego ruchem. Więcej, jego samodzielne decyzje nigdy nie mogły pozostawać w sprzeczności z pragnieniami pana. Bim zaczął nawet stopniowo zgadywać niektóre zamiary swego przyjaciela. Na przykład pan stoi przy oknie i zamyślony patrzy w dal. Wtedy Bim siada obok i także patrzy i myśli. Człowiek nie wie, o czym myśli pies, a pies całym swoim wyglądem mówi: ,,Zaraz mój kochany przyjaciel usiądzie przy biurku, na pewno usiądzie. Przejdzie z jednego kąta pokoju w drugi i usiądzie. Będzie wodził po białej kartce pałeczką, która cichutko szepce. To potrwa długo, więc posiedzę sobie obok". I dotyka nosem ciepłej dłoni pana. A pan mówi: — No, Bimku, do roboty. — I rzeczywiście siada przy biurku. 20 Bim zwija się wtedy w kłębuszek i układa u jego nóg albo, jeśli słyszy rozkaz: „Na miejsce", kładzie się w kącie na swoim posłaniu i czeka. Czeka na spojrzenie, słowo czy gest pana. Zresztą po pewnym czasie wolno mu zejść z posłania i zająć się okrągłą kością — niepodobna jej rozgryźć, ale przy tej robocie można doskonale ostrzyć sobie zęby. " Kiedy zaś Iwan Iwanycz zasłania dłońmi twarz, opierając się łokciami o biurko, Bim podchodzi do niego i kładzie mu na kolanach łeb o uszach różnej maści. I czeka. Wie, że pan go pogłaszcze. Wie, że coś dolega przyjacielowi. Iwan Iwanycz mu dziękuje: — Dziękuję, kochany, dziękuję ci, Bimku. — I pałeczka znów zaczyna szeptać na białym papierze. Tak było w domu. Inaczej było na łące, gdzie obaj się czuli szczęśliwi. Na łące Bim mógł biegać, bawić się, gonić motyle, tarzać się w trawie — wszystko było dozwolone. Jednakże kiedy skończył osiem miesięcy, również tutaj musiał ściśle stosować się do rozkazów pana: „Naprzód!" -można się bawić. „Wróć!" — to bardzo zrozumiałe. „Waruj!" - całkiem jasne. „Hop!" — trzeba skakać. „Szukaj!" - chodzi o szukanie kawałeczków sera. „Przy nodze!" — trzeba iść obok, ale przy lewej nodze pana. „Do mnie!" — 21 pędzić do pana, tam czeka kawałek cukru. Wiele innych jeszcze słów poznał Bim, zanim skończył rok życia. Przyjaciele coraz lepiej się rozumieli, kochali i żyli jak równy z równym — człowiek i pies. Pewnego razu zdarzyło się coś, co z gruntu zmieniło życie Bima. W ciągu kilku dni wydoroślał, bo odkrył u swego pana ogromną, niepojętą wadę. A było to tak. Bim starannie i uważnie posuwał się po łące, klucząc w poszukiwaniu rozrzuconych kawałków sera. I nagle wśród aromatów najróżnorodniejszych traw, kwiatów, samej ziemi i rzeki wdarła się smuga niezwykłej i niepokojącej woni: w powietrzu unosił się zapach jakiegoś ptaka niepodobny do zapachu ptaków, które Bim zdążył już poznać — różnych tam wróbli, wesołych sikorek, pliszek i innego drobiazgu, ptaków, za którymi nie warto nawet ganiać, bo nie sposób ich dogonić (Bim już próbował). To był zupełnie nieznany zapach, od którego burzyła się krew. Bim przystanął i obejrzał się na Iwana Iwanycza. Ale ten skręcił w bok i 'widocznie nic nie zauważył. Zdumiało to Bima: przyjaciel nic nie czuje! Widocznie jest kaleką! Wtedy podjął decyzję sam: cicho posuwając się, wyciągnięty, zaczął się skradać do tego czegoś nieznanego, nie patrząc już na Iwana Iwanycza. Szedł coraz wolniej, 22 drobnymi kroczkami, jakby za każdym razem wybierał miejsce, gdzie ma postawić łapę, żeby nie narobić hałasu, nie poruszyć najmniejszego źdźbła trawy. Wreszcie zapach okazał się tak silny, że dalej Bim nie mógł już iść. Nie postawił nawet na ziemi prawej przedniej łapy, zamarł w miejscu, zesztywniał, jakby zastygł. Wygiądał jak posąg psa wykonany przez doświadczonego rzeźbiarza. Była to jego pierwsza stójka! Przebudzenie namiętności łowieckiej, tak potężnej, że zapomniał o całym świecie. Ale oto pan podchodzi cicho i leciutko głaszcze drżącego Bima. — Dobrze, dobrze, malutki. Dobrze. — I bierze go za obrożę. — Naprzód! Naprzód! Ale Bim nie może ruszyć się z miejsca, nie ma siły. — Naprzód... Naprzód... — popędza Iwan Iwanycz. Wreszcie Bim ruszył. Powolutku. Już się zbliża do celu, nieznane jest tuż, tuż. I nagle ostry rozkaz: — Naprzód!!! Bim dał susa naprzód. Z zarośli wyfrunęła z hałasem przepiórka. Bim rzucił się za nią, popędził jak nieprzytomny, co sił w nogach. — Wró-óć! — zawołał pan. 23 Ale Bim go nie słyszał, jakby nagle ogłuchł. - Wró-óć! - I gwizdek. - Wró-óć! - Znowu gwizdek. Bim pędził, aż stracił z oczu przepiórkę; dopiero wtedy wrócił do swojego pana, wesoły, podniecony. Ale co to? Pan sposępniał, spogląda surowym wzrokiem, nie głaszcze. Wszystko jest jasne: przyjaciel nie czuje zapachu. Biedny przyjaciel... Bim ostrożnie liznął go w rękę wyrażając w ten sposób wzruszającą litość dla wielkiej wrodzonej wady najbliższej mu istoty. Pan powiedział: — Nic nie rozumiesz, głuptasie. — I dodał weselszym tonem: — Ano, zacznijmy teraz, jak należy, poważnie. — Zdjął z Bima obrożę, włożył inną (niewygodną) i przypiął do niej długi rzemyk. — Szukaj! Teraz Bim tylko szukał zapachu przepiórki — nic więcej. A Iwan Iwanycz kierował psa tam, gdzie schował się ptak. Bim nie rozumiał, że przyjaciel widział, gdzie usiadła przepiórka po tej haniebnej gonitwie (zapachu nie czuje, ale widzi!). I oto znów ten sam zapach! Nie zwracając uwagi na rzemyk Bim ciągnie, ciągnie, podnosi głowę, węszy... I znowu, wystawia! W świetle zachodzącego słońca wygląda pięknie, po prostu zdumiewa urodą, którą niewiele ludzi potrafi w pełni ocenić. Drżąc ze wzruszenia 24 Iwan Iwanycz ujął koniec rzemyka, mocno go owinął wokół ręki i cicho rozkazał: - Naprzód!... Naprzód!... Bim ruszył z miejsca. I jeszcze raz przystanął. - Naprzód!!! Zerwał się do biegu, jak za pierwszym razem. Przepiórka wyfrunęła z gąszczu, hałaśliwe łopocąc skrzydłami. Bim znowu chciał bezsensownie gonić ptaka, ale... pan szarpnął rzemyk i pies musiał skoczyć do tyłu. - Wróć! — zawołał pan. — Nie wolno!!! Bim przewrócił się, upadł na ziemię. Nie rozumiał, za co go to spotkało. I znowu pociągnął rzemień w kierunku przepiórki. - Leżeć! Bim położył się posłusznie na ziemi. Cała operacja została powtórzona jeszcze raz z inną przepiórką. Ale teraz Bim poczuł szarpnięcie rzemyka wcześniej niż przedtem i na rozkaz położył się na ziemi. Drżał ze wzburzenia, namiętności, a zarazem przygnębienia i smutku: cała jego postać od czubka nosa do ogona wyrażała wszystkie te uczucia. To takie I )olesne! I nie tylko z powodu twardego, wstrętnego rzemienia, lecz także z powodu kolców po wewnętrznej stronie obroży. Tak to jest, Bimku. Nie ma rady, tak trzeba powiedział Iwan Iwanycz głaszcząc psa. Tego dnia Bim stał się prawdziwym psem 25 myśliwskim. Zrozumiał, że tylko on może wytropić ptaka, że pan jest w tym wypadku bezradny, bo nos ma tylko do ozdoby. Zaczęła się prawdziwa służba Bima, u której podstaw leżały słowa: nie wolno, wróć i dobrze. A potem - ach! - potem ta strzelba! Wystrzał. Przepiórka spadła na ziemię jak kamień. Okazało się, że Bim wcale nie musi doganiać zwierzyny, powinien ją tylko wytropić, wypłoszyć z zarośli i położyć się: resztę zrobi przyjaciel. Gra na równych prawach: pan nie ma węchu, pies nie ma strzelby. Gorąca przyjaźń i oddanie stawały się szczęściem, bo przyjaciele rozumieli się nawzajem i jeden nie wymagał od drugiego więcej , niż tamten mógł dać. Na tym właśnie polega istota przyjaźni. W drugim roku życia Bim był już doskonałym psem myśliwskim: ufnym i rzetelnym. Znał już około stu słów związanych z polowaniem i życiem w domu. Kiedy Iwan Iwanycz mówił: „Przynieś!" - Bim od razu wykonywał polecenie ; kiedy mówił:,, Podaj pantofle!" — Bim biegł po pantofle; na rozkaz: „Przynieś miskę!" — przynosił swoją miskę; słysząc słowa: ,,Na krzesło!" — siadał na krześle. Więcej: potrafił wszystko zrozumieć z wyrazu oczu. Jeśli pan 26 patrzył na kogoś serdecznie, Bim już uważał go za znajomego, jeśli spoglądał z niezadowoleniem - Bim potrafił warknąć. Nawet pochlebstwo (bardzo nieznaczne) umiał wyczuć w głosie obcego człowieka. Ale nigdy nikogo nie ugryzł, można by mu było chyba nadepnąć na ogon. W nocy uprzedzał szczekaniem, że do domu zbliża się obcy, nigdy jednak nie rzucał się na nikogo. Taka to jest inteligentna rasa. Jeśli idzie o inteligencję, to Bim sam nauczył się różnych rzeczy, na przykład wpadł na ten pomysł, doszedł do tego własnym rozumem, że powinien drapać w drzwi, jeśli chce, aby mu otworzono. Kiedy Iwan Iwanycz był chory i nie mógł iść z psem na spacer, wypuszczał go samego. Bim biegał trochę i po załatwieniu wszystkich swoich spraw pośpiesznie wracał do domu. Drapał w drzwi, stawał na tylnych łapach, cicho skomlał proszącym tonem i drzwi otwierały się. Pan wlókł się ciężkim krokiem do przedpokoju, wpuszczał psa, głaskał go i znowu kładł się do łóżka. To się zdarzało, kiedy niemłody już Iwan Iwanycz zapadał na zdrowiu (nawiasem mówiąc, chorował coraz częściej, Bim musiał to zauważyć). Pies dobrze rozumiał: wystarczy podrapać w drzwi — i te się otworzą; drzwi po to właśnie istnieją, aby każdy mógł wejść: poprosi i będzie wpuszczony. Było to mocne psie przekonanie. 27 Jednego nie wiedział i wiedzieć nie mógł: ile rozczarowań i nieszczęść będzie go kosztowała kiedyś ta naiwna ufność, nie wiedział także i wiedzieć nie mógł, że niektóre drzwi nie otwierają się nigdy. Jak dalej będzie - nie wiadomo, ale na razie trzeba stwierdzić jedno: Bim, pies obdarzony niezwykłym węchem, pozostał jednak wątpliwy rasowo — metryki mu nie wydano. Iwan Iwanycz dwukrotnie zgłaszał go na wystawę; za każdym razem wycofywano Bima bez żadnej oceny. A więc - parias. Mimo to Bim nie był dziedzicznym beztalen-ciem, ale cudownym, prawdziwym psem myśliwskim: tropił ptaki od ósmego miesiąca życia. I to jak! Można było więc mieć nadzieję, że czeka go wspaniała przyszłość. Rozdział drugi WIOSENNY LAS Kiedy Bim skończył dwa lata, Iwan Iwanycz zapoznał go z lasem. To było ciekawe przeżycie dla obu. Na łąkach, na polach wszystko jest jasne: rozległe przestrzenie, trawa, zboże, pana zewsząd wdać, można kluczyć tropiąc ptaki, szukać, znajdować, wystawiać i czekać na rozkaz. Rozkosz! Ale tutaj, w lesie, to coś zupełnie, ale to zupełnie innego. Była wczesna wiosna. Kiedy przyjaciele przyszli do lasu po raz pierwszy po zachodzie słońca, wśród drzew zapadał już zmrok, choć na gałęziach nie było jeszcze liści. Na dole same ciemne barwy: pnie, zeszłoroczne brunatne liście, brązowoszare łodygi suchych traw, nawet owoce głogu, krwa-woczerwone na jesieni, teraz, po długiej zimie, bure jak ziarna kawy. Gałęzie szemrały na lekkim wietrze, rzadkie i nagie, jak gdyby wyciągały się do siebie, poznawały nawzajem lekkimi muśnięciami 29 lub szybkim dotknięciem: czy żyjesz? Wierzchołki drzew kołysały się miękko, nawet pozbawione liści drzewa wydawały się żywe. Wszystko tajemniczo szeleściło i mocno pachniało: i drzewa, i liście pod nogami, suche, miękkie, przepojone zapachem wiosennej ziemi w lesie, i kroki Iwana Iwanycza, ostrożne i ciche. Towarzyszył im jednak lekki szmer, ślady zaś pachniały znacznie mocniej niż na polu. Za każdym drzewem czaiło się coś nieznanego i tajemniczego. Toteż Bim oddalał się od swojego pana o dwadzieścia kroków najwyżej: biegł to w prawo, to w lewo i wracał, spoglądając w twarz Iwana Iwanycza, jakby pytając: ,,Po cośmy tu przyszli?" — Nie rozumiesz, o co chodzi? — odgadł myśli psa Iwan Iwanycz. — Zrozumiesz jeszcze, zrozumiesz. Poczekaj trochę. Tak szli obserwując się nawzajem. Ale oto przystanęli na rozległej polanie, na skrzyżowaniu dwóch szlaków leśnych: drogi biegły stąd na cztery strony świata. Iwan Iwanycz stanął za krzakiem leszczyny zwrócony twarzą na zachód i patrzył w górę. Bim także Podniósł łeb i patrzył tam, gdzie pan, usiłując odgadnąć, czego on wypatruje. W górze było jasno, ale tutaj, na dole, zapadał coraz gęstszy zmrok. Coś zaszeleściło w lesie i ucichło. Znów szelest i znów cisza. Bim 30 przytulił się do nogi pana, w ten sposób go pytał: ,,Co tam? Kto tam? Może pójdziemy zobaczyć?" - Zając - ledwie dosłyszalnym szeptem wyjaśnił Iwan Iwanycz. — Dobrze jest, Bim. Zając. Niech sobie biega. Jeśli ,,dobrze", wszystko w porządku. „Zając1 ' - to też zrozumiałe. Bim już nieraz natknął się na ślad tego zwierzątka i słyszał powtarzane kilkakrotnie słowo: „zając". Kiedyś nawet widział i usiłował dogonić żywego zająca, ale został surowo skarcony i ukarany. Nie wolno! A więc nie opodal szeleścił zając. I co dalej? Nagle w górze ktoś niewidoczny i nieznany głośno odezwał się: ,,kworr-kworr!..." Bim pierwszy usłyszał ten krzyk i drgnął. Pan także. Patrzyli obaj w górę, tylko w górę... Nagle na tle czerwonogranatowego nieba, nad leśną drogą, ukazał się ptak. Leciał prosto na nich i od czasu do czasu wołał tak, jakby nie był ptakiem, ale zwierzęciem. Był to jednak ptak. Wydawał się duży, ale bezszelestnie poruszał skrzydłami (inaczej niż przepiórki, kuropatwy czy kaczki). Krótko mówiąc, coś nieznanego leciało wysoko w górze. Iwan Iwanycz podniósł dubeltówkę. Bim jak na rozkaz położył się na ziemi i nie spuszczał oczu z nieznanego ptaka... Wystrzał zagrzmiał 31 w lesie gwałtownie i mocno, takiego wystrzału Bim nigdy nie słyszał. Echo przebiegło przez las i zamarło gdzieś bardzo daleko. Ptak upadł w zarośla, ale przyjaciele szybko go odnaleźli. Iwan Iwanycz położył zdobycz przed Bimem i powiedział: — Poznaj to, bracie, to słonka. —I powtórzył: - Słonka. Bim obwąchał nieznanego ptaka, dotknął łapą długiego dzioba, potem usiadł, drżąc i przebierając ze zdumienia przednimi łapami. Oczywiście mówił sobie w duchu: ,,Ta-akich nosów jeszcze nie ¦widziałem. To ci no-os!" A las szumiał - coraz ciszej i ciszej. Aż umilkł zupełnie, i to jakoś od razu, jak gdyby ktoś niewidzialny leciutko machnął potężnym skrzydłem nad drzewami po raz ostatni: dosyć szelestów! Gałęzie znieruchomiały, drzewa powoli zapadały w sen i tylko z rzadka drgały w mroku. Przeleciały jeszcze trzy słonki, ale Iwan Iwanycz już do nich nie strzelał. Ostatniej zresztą nie dojrzeli nawet w ciemności, tylko słyszeli jej krzyk. Bim nie mógł się dość nadziwić: dlaczego przyjaciel nie strzelał nawet do tych, które jeszcze dobrze widzieli? Pies denerwował się. A Iwan Iwanycz po prostu patrzył w górę albo przysłuchiwał się ciszy leśnej. Obaj milczeli. 32 W takich chwilach ani człowiek, ani tym bardziej pies nie potrzebują słów... Dopiero pod koniec wyprawy, przed wyjściem z lasu, Iwan Iwanycz powiedział: - Dobrze jest, Bim! Życie zaczyna się znowu. Wiosna! Bim zrozumiał z tonu, że przyjaciel jest zadowolony. Dotknął nosem jego kolana, pomerdał ogonem: dobrze, oczywiście! ... Drugi raz przyszli do lasu późnym rankiem, ale już bez dubeltówki. Wonne, nabrzmiałe pąki na brzozach, mocny zapach korzeni, cieniutkie łodyżki wyzierającej na świat trawy — wszystko to było nowe i nieprawdopodobnie urocze. Promienie słońca przeszywały na wylot cały las z wyjątkiem sosnowego zagajnika, gdzie przenikały tylko miejscami. Wszędzie panowała głęboka cisza. Najważniejsze — cisza. Cudowna jest poranna cisza w wiosennym lesie! Tym razem Bim nabrał odwagi: wszystko doskonale widać (nie tak jak wtedy o zmierzchu). Biegał po lesie, ale uważał, by nie stracić pana z oczu. Czuł się wspaniale. Wreszcie natknął się na smużkę zapachu: to była słonka. Pobiegł za nią. Wykonał klasyczną stójkę. Iwan Iwanycz rozkazał: „Naprzód", nie miał jednak z czego strzelać. W dodatku kazał 3-686 33 leżeć, tak jak powinien dobrze ułożony pies, kiedy ptak wzbija się do góry. Bim nic nie rozumiał: pan nic nie widzi, czy co? Zerkał na Iwana Iwanycza, dopóki nie przekonał się: widzi. Z drugą słonką — to samo. Tym razem Bim dał jednak wyraz czemuś, co wyglądało na wyrzut: czujne spojrzenie, bieg bokiem, nawet próby nieposłuszeństwa — krótko mówiąc, niezadowolenie wzbierało w psie i szukało ujścia. Dlatego ¦właśnie jak zwykły kundel popędził za trzecią słonką, która wyleciała z leśnego gąszczu. Nie sposób jednak biec długo za słonką — mignęła wśród gałęzi i znikła. Bim wrócił do pana smętny, w dodatku został skarcony. Trudno, położył się nie opodal i westchnął głęboko (psy to potrafią). Ostatecznie wszystko to byłoby do zniesienia, gdyby Bima nie spotkała jeszcze jedna przykrość. Tym razem odkrył u pana nową wadę: spaczony węch! W ogóle prawie nie ma węchu, a tu jeszcze taka przypadłość. A wyglądało to tak. Iwan Iwanycz przystanął, rozejrzał się naokoło i odetchnął głęboko: "wącha (on także!). Potem podszedł do drzewa, przykucnął i ostrożnie jednym palcem pogłaskał kwiatek, zupełnie mały, niebieski kwiatuszek (dla Iwana Iwanycza prawie nie miał zapachu, dla Bima zaś 34 cuchnął okropnie). I co on w tym kwiatku widzi? Siedzi i uśmiecha się. Bim oczywiście udał, że także się cieszy, ale wyłącznie z szacunku dla pana, naprąwdę zaś był bardzo zdziwiony. — Zobacz, zobacz tylko, Bim! — zawołał Iwan Iwanycz i przychylił nos psa do kwiatka. Tego już było za wiele! — Bim odwrócił głowę, po czym niepostrzeżenie wymknął się i położył na polanie, a cała jego postać wyrażała jedno: „Wąchaj sobie swój kwiatek na zdrowie!" Nieporozumienia wymagały szybkich wyjaśnień, ale pan śmiał się Bimowi w oczy szczęśliwym śmiechem. I to było przykre: „Też coś takiego! Pęka ze śmiechu!" A pan znowu do kwiatka: — Witaj, pierwiosnku! Bim dobrze zrozumiał, że słowa powitania nie do niego były skierowane. Zazdrość wśliznęła się do psiego serca, tak się skończyła ta wyprawa. W domu stosunki między przyjaciółmi jakby się naprawiły, ale dzień ten pozostał dla Bima nieudany: spotkali ptactwo — nie strzelali, pobiegł sam za ptakiem - został skarcony, no i ten kwiatek. Tak, pies miewa jednak pieskie życie, bo musi zawsze stosować się do trzech niewzruszonych poleceń: ,,Nie wolno!", ,,Wróć!", „Dobrze!" 35 Nie wiedzieli obaj, ani Iwan Iwanycz, ani Bim, że jeśli jeszcze kiedyś ten dzień sobie przypomną, wyda się im dniem wielkiego szczęścia. ZAPISKI MYŚLIWEGO Zmęczony surową zimą las. Nie otworzyły się jeszcze zbudzone ze snu pąki na drzewach, smętne pnie zimowego wyrębu nie wypuściły jeszcze zielonych pędów, gruba warstwa brunatnych liści ciągle okrywa ziemię, a nagie gałęzie nie szeleszczą, tylko od czasu do czasu lekko się dotykają. I nagle poczułem zapach pierwiosnka. Był ledwie uchwytny, ale to zapach budzącego się życia, toteż — mimo że ulotny — cieszy i niepokoi zarazem. Rozejrzałem się wokół, okazało się, że kwiat rośnie tuż obok. Lśni na ziemi kwiatuszek — malutka kropla błękitnego nieba, taki prosty i ufny, pierwszy zwiastun radości i szczęścia dla tego, komu szczęście jest pisane i dostępne. Dla każdego zaś człowieka — i szczęśliwego, i nieszczęśliwego - to teraz uroda życia. Podobnie wśród nas żyją ludzie skromni, o czystym sercu, „niedostrzegalni", „mali", ale wielkiego ducha. Oni właśnie czynią nasze życie pięknym, bo mają w sobie najlepsze 36 cechy ludzkie — dobroć, prostotę, ufność. Tak samo pierwiosnek wydaje się kroplą nieba na ziemi... Po kilku dniach (wczoraj) przyszedłem z Bi-mem na tę samą polanę. Niebo skropiło już las tysiącem błękitnych kwiatuszków. Szukałem, wypatrywałem owego pierwszego pierwiosnka, tego, co okazał się najodważniejszy. Chyba to ten. Ten czy nie ten? Nie wiem. Tak teraz ich dużo, że trudno już znaleźć pierwszy — zgubił się wśród innych, które po nim wyrosły, znikł w ich tłumie. Taki maleńki, a taki odważny, taki skromny, a przecież uparty, chyba to on napędził strachu ostatnim przymrozkom, tak że skapitulowały i o świcie wywiesiły na drzewach białą chorągiewkę ostatniego szronu. Życie się toczy. Ale Bim nie może tego wszystkiego zrozumieć. Za pierwszym razem nawet się obraził, był wyraźnie zazdrosny. Potem, kiedy w lesie rozkwitło już dużo pierwiosnków, nie zwracał na nie uwagi. Podczas tresury zachowywał się też nie najlepiej: zdenerwował się, że nie mam dubeltówki. Stoimy na różnych stopniach rozwoju, ale jesteśmy sobie bardzo bliscy. Przyroda trzyma się niewzruszonego prawa: jedno stworzenie potrzebuje drugiego; i to się powtarza na wszystkich szczeblach, poczynając od najprostszych ustrojów, a kończąc na wysoko 37 kształconych... Czyż mógłbym znieść tę pokorną samotność, gdyby nie Bim? .. .Jakże ona była mi nieodzownie potrzebni Ona także lubiła pierwiosnki. Minęło jak sen-- A czy nie jest także snem teraźniejszość? Czy nje jest snem ten wczorajszy wiosenny las z niebieskimi kroplami kwiatów na ziemi? Ta-lye sny to boski lek, a że o krótkim działaniu — to trudno. Tak, to chwilowy lek. Gdyby bowiem pisarze opowiadali tylko o błękitnych snach j unikali wszelkiej szarzyzny, ludzkość przestałaby się niepokoić o przyszłość, przekonana, ze to, co jest, ma trwać wiecznie. Przemijanie czasu na tym właśnie polega, że teraźniejszość usi stać się przeszłością. Człowiek nie jest mocy powiedzieć: „Słońce, zatrzymaj się!" Czasu niepodobna zatrzymać, czas jest nieubłagany. Wszystko tkwi w czasie i jest w ruchu. Kto szuka tylko stałego, błękitnego spokoju, pależy do przeszłości, czy jest młodym, energicznym człowiekiem, czy sędziwym starcem: v^iek tu nie ma znaczenia. Błękit ma swój własny ton — dźwięczy jak spokój, jak zapomnienie, ale tylko chwilowe, dla odpoczynku; z takich chwil należy zawsze korzystać. Gdybym był pisarzem, napisałbym tak: „Niespokojny człowieku! Chwała na wieki tobie, który myślisz i cierpisz dla dobra przy- 38 szłych pokoleń. Jeśli pragniesz odpoczynku, idź wczesną wiosną do lasu, spójrz na pierwiosnki, a zobaczysz piękny sen życia. Spiesz się: za kilka dni pierwiosnki mogą już przekwitnąć i nie zdołasz zobaczyć uroczego widoku, jakim nas darzy przyroda. Idź, odpocznij. Lud mówi, że pierwiosnki przynoszą szczęście". ...A Bim śpi sobie w najlepsze. I coś mu się śni: porusza łapami - biegnie we śnie. Pierwiosnki mu niepotrzebne, niebieski kolor widzi jako szary (taki jest wzrok psa): przyroda obdarzyła go wzrokiem, który niejako oczernia rzeczywistość. Proszę przekonać kochanego przyjaciela, żeby patrzył na świat jak człowiek. Nie ma rady, wszystko widzi na swój sposób. Zupełnie samodzielna istota. Rozdział trzeci PIERWSZY WRÓG BIMA Minęło lato, dla Bima wesołe i radosne, wypełnione przyjaźnią z Iwanem Iwanyczem. Wyprawy na łąki i mokradła (bez dubeltówki), słoneczne dni, kąpiele, ciche wieczory nad rzeką — czegóż jeszcze trzeba psu? Nic więcej, to pewne. Podczas treningu i tresury przyjaciele nieraz spotykali innych myśliwych. Znajomości zawierano natychmiast, bo każdemu myśliwemu towarzyszył pies. Zanim ludzie zdążyli podejść bliżej, psy biegły sobie na spotkanie i krótko rozmawiały w psim języku gestów i spojrzeń: „Kim ty jesteś? Czyś ty on, czy ona?" - pytał Bim obwąchując odpowiednie miejsca nowego znajomego (oczywiście tylko dla formy). „Widzisz sam, po co pytasz?" — odpowiadała ona. „Jak się żyje?" - wesoło pytał Bim. „Pracujemy!" - piskiem odpowiadała sucz- 40 ka, kokieteryjnie podskakując na wszystkich czterech łapach. Potem psy pędziły razem do panów i zdawały sprawę z zawartej znajomości to jednemu, to drugiemu. Kiedy zaś obaj myśliwi siadali na pogawędkę w cieniu krzaka czy drzewa, psy biegały i bawiły się, a potem dysząc, z wywalonymi językami, kładły się na ziemi u nóg swoich panów i słuchały ich cichej, poufnej rozmowy. Poza myśliwymi wszyscy inni ludzie niezbyt interesowali Bima: ludzie, i tyle. Dobrzy. Ale nie myśliwi! Psy natomiast bywają różne. Pewnego dnia Bim spotkał na łące kudłatą czarną suczkę, dwa razy mniejszą od niego. Przywitał się powściągliwie, obeszło się bez zwykłych zalotów. O jakich zresztą zalotach mogła być mowa, jeśli nowa znajoma na tradycyjne w tych wypadkach pytania odpowiadała niezmiennie to samo, leniwie merdając ogonem: „Jestem głodna!" Pachniało jej z pyska myszami. Obwąchaw-szy pysk Kudłatki Bim zapytał zdumiony: „Zjadłaś mysz?" „Tak, zjadłam mysz — przytaknęła suczka. — Jestem głodna". I zabrała się do obgryzania białego kłącza trzciny. Bim chciał go ta^że spróbować, ale suczka zaprotestowała pow^j^ając ciągle to samo: ,,Jestem głodną" Bim usiadł, zaej.ekał, aż skończyła z korzeniami, i zaprosił txową znajomą na przechadzkę. Suczka potul^jg ruszyła za nim drobnym truchcikiem. Sie^ć rniała zmierzwioną, ale czystą (widać lubiia si<3 kąpać jak większość psów, dzięki terrm w lecie nawet bezpańskie psy nie bywają brudne)- Bim przyprowadził nową znajomą do Iwa0a Iwanycza, który z daleka obserwował, ;ak przyjaciel zawierał znajomość. Ale Kudł^tka nie od razu zaufała obcemu człowiekowi: Usjadła w pewnej odległości, choć Bim biegał od njej do pana i z powrotem, wołając ją i prze^^jąc, że nie ma się czego bać. Iwan Iwanycz zdjął plecak, wyciągnął kiełbasę, ukroił trialf kawałeczek i rzucił Ku-dłatce. - Chodź tu, c^odźi Kudłatko. Chodź. Kawałeczek kiełbaSy upadł w odległości jakichś trzech m^troW od Kudłatki. Ostrożnie stąpając podes^ja jo przysmaku, zjadła go szybko i od raz;^ uSiadła w tym miejscu. Po następny kawa.Jek podeszła jeszcze bliżej. A potem jadła jv>.ż przy nogach człowieka i nawet pozwoliła s^c, głaskać, choć z pewną obawą. Bim i Iwan. j^anycz oddali jej całe pęto kiełbasy: pan n^^j kawałki, a Bim nie prze- 42 I szkadzał w jedzeniu. Wszystko odbyło się jak zwykle w takich wypadkach: człowiek rzuca jeden kawałek - pies podchodzi nieco bliżej, rzuca drugi - jeszcze bliżej, po trzecim i czwartym znajdzie się już u nóg człowieka i będzie mu wiernie służył. Tak myślał Iwan Iwanycz. Podrapał Kudłatkę, pogłaskał po głowie i powiedział: - Zimny nos, zdrowa suczka! To dobrze. -I nakazał obu psom: — Naprzód! Naprzód! Kudłatka nie rozumiała takich słów, ale kiedy zobaczyła, jak Bim kluczy w trawie, pomyślała, że trzeba biegać. I oba psy zaczęły tak ganiać, że Bim zapomniał, po co tu jest. Iwan Iwanycz nie protestował: szedł pogwizdując. Do pierwszych zabudowań miejskich Kudłatka towarzyszyła im bez żadnych oporów, ale na skraju miasta usiadła przy drodze i ani rusz. Daremnie wołali ją, zapraszali — nie chciała iść dalej. Tak została przy drodze, odprowadziła tylko przyjaciół spojrzeniem. Iwan [wanycz pomylił się jednak: nie każdego psa można przekupić. Bim nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że Kudłatka należała także do jakichś ludzi, którzy mieszkali we własnym domku. Ale ulica, przy której stał ich domek, została wyburzona i właściciele Kudłatki dostali nowe mie- 43 szkanie z wszystkimi wygodami, na czwartym piętrze. Przenieśli się tam i nie zabrali ze sobą Ku-dłatki. Znalazła jednak i nowy dom, i drzwi swojego pana, ale została pobita i przepędzona. Wobec tego żyła teraz sama. Po mieście krążyła tylko w nocy, jak większość bezpańskich psów. Iwan Iwanycz domyślił się tego wszystkiego, ale jak miał to opowiedzieć Bimo-wi? A Bim po prostu nie chciał porzucać swojej nowej przyjaciółki samej: oglądał się, zatrzymywał i patrzył na Iwana Iwanycza. Ale pan sobie szedł i szedł. Gdyby wiedział, jak smutny los złączy jeszcze kiedyś Bima i Kudłatkę, gdyby wiedział, gdzie się kiedyś spotkają, nie szedłby teraz tak spokojnym krokiem. Ale człowiek także nie zna przyszłości. Minęło trzecie lato. Dobre dla Bima i niezłe również dla Iwana Iwanycza. Pewnej nocy pan zamknął okno i powiedział: - Mrozik, Bimku, pierwszy mrozik. Bim nie zrozumiał. Wstał i nosem dotknął w ciemności kolana Iwana Iwanycza, co miało właśnie oznaczać: „Nie rozumiem". Iwan Iwanycz dobrze znał psi język - język spojrzeń i ruchów. Zapalił światło i zapytał: 44 - Nie rozumiesz, głuptasku? - Po czym wyjaśnił dokładnie: - Jutro idziemy na słonki. Słonka! O, to słowo Bim znał dobrze! Podskoczył i liznął przyjaciela w podbródek. - Jutro idziemy na polowanie, na polowanie, Bimku! Coś takiego! Bim zaczął kręcić się w miejscu jak bąk, usiłując złapać własny ogon, pisnął, potem usiadł i wpił się wzrokiem w twarz Iwana Iwanycza poruszając przednimi łapami. Wiedział, co znaczy urzekające słowo „polowanie": to zapowiedź szczęścia. Ale pan rozkazał: - A teraz - spać! - Wyłączył światło i położył się do łóżka. Resztę nocy pies spędził przy łóżku przyjaciela. Nie mogło być jednak mowy o śnie. Podobnie jak Iwan Iwanycz, Bim tylko drzemał i raz po raz się budził czekając na świt. Z rana naszykowali plecak, wytarli natłuszczone lufy dubeltówki, zjedli lekkie śniadanie (nie należy się przejadać, kiedy się idzie na polowanie), sprawdzili ładownicę przekładając naboje z jednego gniazda - do drugiego. Porządnie się napracowali przez krótką godzinę przygotowań do drogi: pan do kuchni, Bim — za nim, pan do komórki, Bim - za nim, pan wyjmuje pudełko konserw z plecaka 45 i (źle leży) — Bim je kładzie z powrotem, pan sprawdza naboje - Bim go obserwuje (żeby się tylko nie pomylił); musi także niejednokrotnie dotknąć nosem dubeltówki w pokrowcu (czy tam rzeczywiście jest?). W dodatku w takich niespokojnych chwilach raz po raz swędzi go za uchem ze zdenerwowania, trzeba ciągle podnosić łapę, żeby się podrapać. Do licha, a tu tyle roboty! Nareszcie wszystko gotowe! Bim nie posiadał się z radości. Proszę: pan już włożył kurtkę, przerzucił przez ramię torbę myśliwską, zdjął dubeltówkę ze ściany. — Na polowanie, Bim! Na polowanie! ,,Na polowanie, na polowanie!" - odpowiadał mu wzrokiem uszczęśliwiony pies. Nawet popiskiwał z zachwytu, przepełniającej go ¦wdzięczności i miłości do swego jedynego przyjaciela. I wtedy zjawił się obcy człowiek. Bim nawet go znał, spotykał na podwórku, ale uważał, że nie jest ciekawy i nie zasługuje na szczególną uwagę. Krótkonogi, gruby, twarz szeroka. Przybysz powiedział lekko ochrypłym basem: — Awiąc cześć! — I usiadł na krześle wyciera-jąc twarz chusteczką. - Ta-ak... A więc na polowanie? — Na polowanie — burknął Iwan Iwanycz niezadowolony. - Na słonki. Słucham. 46 — A więc ta-ak... na polowanie. Trzeba będzie trochę zaczekać, że tak powiem. Bim wodził oczami od pana do Gościa, ze zdumieniem i uwagą. Iwan Iwanycz powiedział niemal gniewnie: — Nie rozumiem. Proszę wyjaśnić, o co chodzi. I wtedy Bim, ten serdeczny, dobry Bim cicho warknął i nagle szczeknął. Nigdy tego nie robił. W domu na gościa! Gość jednak nie przestraszył się wcale, minę miał niewzruszoną. — Na miejsce! — gniewnie rozkazał Iwan Iwanycz. Bim wypełnił rozkaz: położył się w swoim kąciku z głową na łapach i patrzył na Gościa. — Proszę! Posłuszny. Ta-ak... A na lokatorów domu tak samo szczeka jak, przypuśćmy, na lisy? — Nigdy. Nigdy i na nikogo nie szczeka. To po raz pierwszy. Daję słowo honoru! —zaniepokoił się Iwan Iwanycz. — Nawiasem mówiąc, na lisy on w ogóle nie poluje. — Ta-ak — znów przeciągle powiedział Gość. - No, przejdźmy do sprawy, że tak powiem. Iwan Iwanycz zdjął kurtkę i torbę myśliwską. — Słucham. — Macie psa - zaczął Gość. - A ja — wyjął 47 I z kieszeni jakiś papier - mam skargę na tego psa. Proszę. — I podał papier panu. Iwan Iwanycz denerwował się czytając ten papier. Widząc to Bim samowolnie zszedł z po-słania i usiadł przy nogach przyjaciela, jak gdyby chciał go bronić. Na Gościa już nie patrzył, choć był bardzo czujny. - To głupstwa - powiedział Iwan Iwanycz już nieco spokojniej. - Bzdury! Bim jest dobrym psem, nigdy nikogo nie ugryzł i nie ugryzie. Nikomu krzywdy nie zrobi. To mądry pies. - Che-che-che! - potrząsnął Gość brzuchem. I kichnął. — U-u, psisko! — powiedział do Bima, ale bez złości, dobrotliwie. Bim odwrócił się jeszcze bardziej, ale rozumiał, że mowa o nim. I westchnął. - To pan tak rozpatruje skargi? - zapytał Iwan Iwanycz teraz już całkiem spokojnie, nawet z uśmiechem. - Daje skargę do przeczytania temu, na kogo jest napisana. Ja bym i tak uwierzył, gdyby mi pan tylko to streścił. Bim spostrzegł w oczach Gościa iskierki rozbawienia. Gość powiedział: - Po pierwsze, tak się robi. A po drugie, skarga jest nie na pana, ale na psa, że tak powiem. A psu nie damy jej do czytania. — I roześmiał się. Pan także się śmiał. Tylko Bim nawet się nie 48 uśmiechnął: wiedział, że mowa jest o nim, ale nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Gość zaś wskazał palcem na Bima i powiedział: — Psa trzeba zwolnić, że tak powiem. -1 machnął ręką w stronę drzwi. Bim zrozumiał, że żąda od niego, aby wyszedł. Ale nie oddalił się ani na centymetr od swojego pana. — Proszę sprowadzić osobę, która złożyła tę skargę, może się jakoś dogadamy - zaproponował Iwan Iwanycz. Wbrew przewidywaniom Gość wyszedł i wkrótce powrócił z jakąś kobietą. — Przyprowadziłem babę, że tak powiem. Bim znał także tę kobietę: przysadzista, wrzaskliwa i tłusta, wysiadywała całymi dniami na podwórku z innymi kobietami, które tak samo jak ona nie miały nic do roboty. Pewnego dnia Bim nawet liznął ją w rękę (nie z nadmiaru miłości do niej osobiście, ale do ludzkości w ogóle). Kobieta przeraźliwie pisnęła i narobiła krzyku na całe podwórko. Wrzeszczała zwracając się do zamkniętych okien. Bim nie zrozumiał, co ona wykrzykuje, ale się zląkł, uciekł i podrapał w swoje drzwi. Nie poczuwał się do żadnego innego przewinienia względem tej Baby. I oto przyszła do ich domu! Bim okropnie się zdenerwował! Z początku przytulił się do nóg pana, a kiedy ten go pogłaskał, położył się 4-686 49 z podkulonym ogonem na swoim posłaniu i spoglądał na Babę spode łba. Nie rozumiał, co mówi, a ona gadała, gadała jak najęta i ciągle pokazywała swoją rękę. Z jej gestów i wściekłych spojrzeń Bim zrozumiał, że cała ta awantura jest o to, że liznął nie tę osobę, co trzeba. Był jeszcze bardzo młody i nie zawsze umiał się połapać w sytuacji. Może nawet pomyślał: ,,Oczywiście, jestem winny, ale trudno". Przynajmniej coś podobnego mignęło w jego oczach. Nie rozumiał tylko, że został niesłusznie posądzony o złe zamiary: — Ugryźć mnie chciał! U-ugryźć!!! Prawie u-ugryzł! Iwan Iwanycz przerwał jazgotanie Baby i zwrócił się prosto do Bima: — Bim, przynieś mi ranne pantofle! Bim skwapliwie wypełnił rozkaz i położył się u nóg pana. Pan zdjął myśliwskie buty i włożył ranne pantofle. — Teraz zanieś buty na miejsce! Bim wypełnił także ten rozkaz: kolejno, jeden po drugim, zaniósł oba buty pana pod wieszak. Baba umilkła, siedziała z wybałuszonymi ze zdumienia oczami. Gość powiedział z uznaniem: 50 - Do-obry pies! A więc rozumny, że tak powiem. - I jakby nieprzyjaźnie spojrzał na Babę. — A potrafi coś jeszcze? - Proszę siadać — poprosił Iwan Iwanycz także Babę. Baba usiadła chowając ręce pod fartuch. Pan postawił krzesło dla Bima i rozkazał: - Bim! Siad! Bimowi nie trzeba było powtarzać. Teraz wszyscy siedzieli na krzesłach. Baba zagryzła dolną wargę. Gość kołysał nogą z zadowoleniem i powtarzał: - Dobrze wychodzi, że tak powiem! Bardzo dobrze! Pan zaś chytrze zmrużył oczy i patrząc na Bima powiedział: - Daj łapę! Przywitali się. - Teraz, głuptasie, przywitaj się z Gościem -i wskazał na Gościa palcem. Gość wyciągnął rękę. - Dzień dobry, braciszku, dzień dobry, że tak powiem. Bim wykonał elegancko wszystkie rozkazy, jak należało. - Nie ugryzie? - nieufnie zapytała Baba. - Skąd?! — zdumiał się Iwan Iwanycz. — Proszę podać mu rękę i powiedzieć: „Łapę!" 51 Baba wysunęła rękę spod fartucha i wyciągnęła do Bima. - Tylko nie ugryź - uprzedziła. Trudno opowiedzieć, co wtedy nastąpiło. Bim skoczył na swoje posłanie i przybrał natychmiast pozycję obronną: przywarł tyłem do ściany i patrzył panu w twarz. Iwan Iwanycz podszedł do psa, pogłaskał go, wziął za obrożę i podprowadził do kobiety, która złożyła na niego skargę. - No daj łapkę, daj!... Ale Bim nie podał Babie łapy. Odwrócił się, spuścił głowę i utkwił spojrzenie w podłodze. Po raz pierwszy nie posłuchał swojego pana. Ponury, powlókł się z powrotem w kąt, ze spuszczonym łbem, jak winowajca. Wtedy się dopiero zaczęło! Baba podniosła okropny wrzask. - Obraziłeś mnie! - wołała zwracając się do Iwana Iwanycza. - Jakiś parszywy pies ma za nic mnie, obywatelkę radziecką! -1 wskazywała na Bima palcem. - Ale ja... ja... Poczekajcie!... - Dosyć tego dobrego! - krzyknął nagle Gość. — Widocznie łżesz. Pies ciebie wcale nie ugryzł i nie chciał ugryźć. Boi się ciebie jak diabeł święconej wody. - Nie wrzeszcz! — próbowała się obronić Baba. Wtedy Gość rozkazał jej krótko: - Cicho! -1 zwrócił się do Iwana Iwanycza: -Z takimi inaczej nie można. — I znów do Baby: — Patrzcie ją! „Obywatelka radziecka" - dobre sobie! Wynoś mi się zaraz! - wrzasnął nagle. -Jeśli jeszcze raz namącisz, wszystkim opowiem. Wynoś się, mówię! — I na oczach Baby podarł skargę. Bim doskonale zrozumiał ostatnie słowa Gościa. A Baba wyszła bez słowa, choć z podniesioną dumnie głową, na nikogo nie patrząc, mimo że teraz Bim nie odrywał od niej oczu i nie przestał wpatrywać się w drzwi, kiedy się wyniosła, a nawet kiedy ucichły jej kroki. - Jakoś pan z nią za bardzo... za obcesowo -powiedział Iwan Iwanycz. - Inaczej nie można, naprawdę: w całym domu namąci. Wiem, co mówię. Wyżej uszu mam tych plotkarek i podżegaczy. Nie ma baba co robić, więc szuka, kogo by ugryźć, że tak powiem. Niech tylko człowiek takie rozpuści, przewrócą dom do góry nogami. Bim przez cały czas śledził wyraz twarzy, gesty, intonację ludzi i doskonale wszystko zrozumiał: Gość i pan wcale nie są wrogami, a nawet na to wygląda, że jeden drugiego szanuje. Obserwował ich jeszcze długo, podczas gdy o czymś rozmawiali. Skoro jednak 52 53 ustalił najważniejsze, reszta nie bardzo go interesowała. Podszedł do Gościa i położył się u jego nóg, jakby chciał powiedzieć: „Przepra- szam . ZAPISKI MYŚLIWEGO Dzisiaj przyszedł do mnie przewodniczący komitetu blokowego ze skargą na psa. Zwyciężył Bim. Gość mój zresztą rozstrzygnął sprawę jak Salomon. Domorosły Salomon! Dlaczego Bim warknął na niego z początku? A, rozumiem! Nie podałem przybyszowi ręki, przyjąłem go z surową miną (polowanie licho wzięło) i Bim zareagował zgodnie ze swoją psią naturą: wróg pana jest moim wrogiem. Wstydzić się w tym wypadku powinienem ja, a nie Bim. Zdumiewające, jak pies reaguje na intonację, wyraz twarzy, gesty! Trzeba zawsze o tym pamiętać. Potem miałem ciekawą rozmowę z gościem, który ostatecznie przeszedł na ,,ty". - Pomyśl tylko - mówił - w naszym domu jest sto pięćdziesiąt mieszkań! A kilka plotkarek, które nie mają nic do roboty, może takiego zamętu narobić, że trudno będzie wytrzymać. Wszyscy je znają, wszyscy się ich boją, po cichu przeklinają, na czym świat stoi. Przecież na 54 złośliwego lokatora to cholery nie ma. Jak Boga kocham! Wiesz, kto jest moim najgorszym wrogiem? Ten, co nie ma nic do roboty. U nas, bracie, można nic nie robić i napychać sobie kałdun. Coś tu nie sztymuje, że tak powiem. Coś nie sztymuje... Można u nas nie pracować. To dopiero! A ty na ten przykład, czym się zajmujesz? - Piszę - odpowiedziałem, choć nie zrozumiałem, czy pyta poważnie, czy też żartuje (ludzie z poczuciem humoru często tak się zachowują). - I to ma być praca? Siedzisz, nic nie robisz, a pieniądze pewnie ci płacą? - Tak, płacą - przytaknąłem. - Ale przecież mało zarabiam, starzeję się, żyję z renty. - A dawniej co robiłeś? - Jestem dziennikarzem. Pracowałem w prasie. Teraz piszę sobie powolutku coś w domu. - Piszesz? — pobłażliwie zapytał przewodniczący. - Piszę. - No to pisz, jak taką masz pracę... Jesteś oczywiście niezły człowiek, ale widzisz... Ano właśnie. Ja też dostaję rentę, sto rubli, a w komitecie blokowym pracuję honorowo, weź to pod uwagę. Przywykłem do pracy, przez całe 55 życie miałem stanowiska kierownicze. Dopiero pod koniec było trochę gorzej: coraz niżej i niżej. Ostatnio praco wałem w małej fabryczce. Tarn wyrobili mi rentę. Nie dali dla zasłużonych — mam haczyk... Każdy powinien pracować. Tak myślę. — Ale ja przecież mam też ciężką pracę — usiłowałem się usprawiedliwić. — Pisanie? Bzdury, że tak powiem! Gdybyś był młody, wziąłbym się za ciebie. Ale jak masz już rentę... Kiedy młodzi nie chcą pracować, usuwam ich z domu: albo bierz się do roboty, albo spływaj jak najdalej. To prawda, nasz przewodniczący jest postrachem dla nierobów w całym domu. Głównym celem jego życia teraz jest tępienie wałkoni, plotkarzy i darmozjadów. Wychowuje wszystkich bez wyjątku - to jego ulubione zajęcie. Nie zdołałem mu dowieść, że pisanie jest także pracą: albo udawał z ukrytym humorem, albo po prostu traktował mnie pobłażliwie (niech sobie pisze, są gorsze nieroby). Odchodząc, ten człowiek przestał się srożyć, pogłaskał Bima i powiedział: — A więc żyj sobie spokojnie. Ale z Babą nie zaczynaj. — I do mnie: — No, bywaj! Pisz, że tak powiem. Trudno, skoro taką masz pracę. Uścisnęliśmy sobie ręce. Odprowadzając gościa do drzwi Bim merdał ogonem i zaglądał mu w oczy. Ma teraz nowego znajomego: nazywa się Paweł Titycz Rydajew, na co dzień „Pałtitycz". Ale ma także wroga: to baba, jedyna istota ludzka, do której Bim nie ma zaufania. Pies poznał się na oszczercy. Z polowania dziś nici. Tak bywa w życiu: człowiek czeka na dobry dzień, a spotykają go same przykrości. Tak bywa. I 56 LAS pewnego dnia, wkrótce po tej wizycie, dwaj pj_zyjaciele wyszli z domu o wczesnej godzinie porannej. Najpierw jechali tramwajem - stali na platformie. Znali obaj kobietę, która była rnot0rniczym. ^im oczywiście przywitał się z ni4' ^ec^Y wychodziła, żeby przesunąć zwrotnic^ * podrapała go za uchem. Nie liznął jej w rękę, tylko poruszył łapami siedząc o^a* ogonem. - Pozdrowienie odpowiednie do okoliczności. potem, już za miastem, jechali autobusem, ^ którym o tak wczesnej godzinie było zaled- Kilka osób. Kiedy chcieli wsiąść, kierowca c°śr powtarzając słowa: ,,pies" i ,,nie ''. Z wyrazu jego twarzy Bim od razu j^y się, że nie chce ich zabrać. Jeden z pasażerów ujął się za nimi, inny, przeciwnie — poparł kierowcę. Bim z wielkim zainteresowa-j^jgffi obserwował sprzeczkę. Wreszcie kierowcy ^yysiadł z autobusu. Pan wsunął mu do ręki 2r;cf)łty PaPierek, po czym wszedł do wozu razem 58 z Bimem, usiadł i smętnie westchnął: ,,Ech-che-che!" Bim dawno zauważył, że ludzie dają sobie jakieś papierki, które rozmaicie, czasem przedziwnie pachną. Pewnego razu taki papierek leżący na stole czuć było krwią. Bim dotknął go nosem usiłując zwrócić uwagę pana, ale ten nawet nie drgnął - nie ma węchu! Powiedział swoje: „Nie wolno!" i w dodatku zamknął papierek w szufladzie. Niektóre - co prawda dopóki są czyste - pachną chlebem, kiełbasą, w ogóle sklepem spożywczym, ale większość — niezliczonymi rękami ludzkimi. Ludzie je lubią, chowają do kieszeni albo do szuflady w biurku, jak pan. Choć wszystko to wydawało się Bimowi tajemnicze, szybko się zorientował, że kiedy kierowca dostał od pana papierek, natychmiast zostali przyjaciółmi. Dlaczego jednak Iwan Iwanycz westchnął, tego Bim nie wiedział — łatwo było to zgadnąć z uważnego spojrzenia, jakim wpatrywał się w oczy swojego przyjaciela. Tak, nie domyślał się nawet mgliście, jak magiczną siłę mają tajemnicze papierki - nie mógł tego pojąć swoim psim rozumem. I nie wiedział, jaką rolę odegrają kiedyś w jego życiu. Od szosy do lasu przyjaciele szli pieszo. Iwan Iwanycz przystanął na skraju lasu, żeby odpocząć, a Bim pobiegł zbadać okolicę. Ta- 59 kiego lasu nigdy jeszcze nie widział. Las właściwie był ciągle ten sam - przychodzili tutaj na wiosnę i w lecie (tak sobie, żeby się trochę powłóczyć) - ale teraz wyglądał inaczej, wszystko wokoło zrobiło się żółte i czerwone, jakby płonęło i świeciło się razem ze słońcem. Drzewa dopiero zaczęły zrzucać barwne szaty - liście opadały kołysząc się w powietrzu bezszelestnie i miękko. Było chłodno i beztrosko - dlatego wesoło. Na jesieni w lesie unosi się specyficzny zapach, jedyny w swoim rodzaju i cudowny. Powietrze było tak czyste, że Bim czuł obecność pana na odległość kilkudziesięciu metrów. W oddali wytropił mysz leśną, lecz za nią nie pobiegł (taki tam drobiazg!). Ale oto płynący z daleka zapach czegoś żywego tak mocno uderzył go w nos, że na chwilę przystanął. Zbliżywszy się zaś do kłującej kuli, zaczął ją głośno obszczekiwać. Iwan Iwanycz wstał z pieńka i podszedł do Bima. - Nie wolno, Bim! Nie wolno, głuptasie! To jest jeż, jeżyk. Wróć! - I zabrał Bima ze sobą. Okazuje się, że jeżyk jest zwierzątkiem, i to dobrym, nie wolno go ruszać. Iwan Iwanycz ponownie usiadł na pieńku i kazał także Bimowi usiąść. Zdjął czapkę, położył na ziemi i patrzył na liście. Wsłuchiwał się w ciszę leśną. Uśmiechał się - oczywiście! 60 Zachowywał się tak, jak zwykle przed rozpoczęciem polowania. Bim także nasłuchiwał. Przyleciała sroka, poskrzeczała chwilę dosyć bezczelnie i wkrótce odleciała. Przeskakując z gałęzi na gałąź zbliżyła się sójka, jęknęła przeraźliwie jak kot i także oddaliła się, skacząc po gałęziach. A oto malutki mysikrólik pisnął tuż obok: ,,Swit! Świt! Świt!" Co z takim robić? Nie większy od żuka, a też się odzywa! Jakby chciał pozdrowić przybyszy. Poza tym było cicho. Wreszcie pan wstał, wyjął dubeltówkę z pokrowca, naładował. Bim dygotał z przejęcia. Iwan Iwanycz pieszczotliwie poklepał go po szyi, ale Bim zdenerwował się jeszcze bardziej. - No, mały... szukaj! Bim ruszył. Kluczył między drzewami z nosem tuż przy ziemi, biegł sprężystym i prawie bezszelestnym krokiem. Iwan Iwanycz powoli szedł za psem podziwiając jego pracę. Nie zwracał już uwagi na las, na całą jego urodę, najważniejszy był Bim — wytworny, nerwowy, lekki, pełen wdzięku. Od czasu do czasu Iwan Iwanycz przywoływał go do siebie i kazał leżeć, żeby trochę odpoczął i powoli wciągał się w tropienie zwierzyny. Wkrótce Bim już biegł jak należy, ze znajomością rzeczy. To wielka sztuka - praca setera! Tropiąc zwierzynę bie- 61 gnie lekkim galopem, z podniesioną głową, nie musi jej spuszczać i węszyć tuż przy ziemi -chwyta zapachy górnym węchem, jedwabista sierść mocno oblega długą, smukłą szyję. Dlatego właśnie wygląda tak pięknie, że trzyma głowę wysoko, z godnością i pewnością siebie, pełen zapału. Godziny spędzone z Bimem w lesie były dla Iwana Iwanycza godzinami odprężenia. Zapominał o wojnie, o nieszczęściach, jakie spotkały go w życiu, o samotności. Wydawało mu się, że nawet syn Kola, jedynak, którego zabrała wojna, towarzyszył mu wtedy, jak gdyby ojciec mógł sprawić przyjemność nawet zmarłemu synowi. Jakże Kola lubił polować! Zmarli nie znikają z życia tych, którzy ich kochali, i nie starzeją się, pozostają w sercach bliskich tacy sami, jakimi byli w chwili śmierci. Rana zabliźniła się może w sercu Iwana Iwanycza, zawsze jednak sprawiała ból. Na polowaniu zaś serdeczny ból staje się jakby łatwiejszy do zniesienia. To szczęście tego, kto się urodził myśliwym! Ale oto Bim zwolnił biegu, przystanął na sekundę i ruszył powolnym, skradającym się krokiem. Jego mchy miały w sobie teraz coś kociego: stały się ostrożne, miękkie, posuwiste. Głowę trzymał wyciągniętą na linii tułowia. Każda cząstka jego ciała, nie wyłączając wy- 62 ciągniętego również ogona pokrytego długą sierścią, wydawała się pochłonięta łowieniem zapachu. Jeden krok... Podnosi się jedna łapa. Drugi krok, teraz druga łapa zamiera z kolei w powietrzu na ułamek sekundy, potem bezszelestnie opuszcza się na ziemię. Wreszcie przednia prawa łapa, jak prawie zawsze w takich wypadkach, zawisła w powietrzu nie dotknąwszy już ziemi. Iwan Iwanycz cichutko podszedł od tyłu z dubeltówką w pogotowiu. Teraz stały dwa nieruchome posągi: człowiek i pies. Las milczał. Leciutko kołysały się złote liście brzozy, skąpane w promieniach słońca. Ucichły młode dębczaki rosnące w pobliżu majestatycznego olbrzyma — starego dębu, ich prarodzi-ca. Bezszelestnie drżały na osice ostatnie sreb-rzystoszare liście. A na opadłych żółtych liściach stał pies, jeden z najpiękniejszych tworów przyrody i cierpliwego człowieka. Nie drgnął mu ani jeden mięsień. W takich chwilach ogarnięty pasją myśliwską Bim wydawał się skamieniały. - Naprzód, mały!... Bim wypłoszył słonkę. Wystrzał! Las poruszył się niespokojnie, odpowiadając na strzał niezadowolonym, obrażonym echem. Miało się wrażenie, że brzoza, która dotarła na 63 granicę dąbrowy i zagajnika osikowego, przestraszyła się, zatrzęsła. Dęby jęknęły jak olbrzymy przed walką. Z pobliskiej osiki posypały się liście. Słonka spadła jak kamień na ziemię. Bim przyniósł ją, zgodnie z prawidłami sztuki myśliwskiej. Pan pogłaskał psa i podziękował mu za dobrą robotę, po czym potrzymał ptaka na dłoni, popatrzył i powiedział w zamyśleniu: - Ach, lepiej by było nie zabijać... Bim nie zrozumiał, spojrzał na Iwana Iwany-cza, a ten ciągnął: - Dla ciebie, Bimku, tylko dla ciebie, głuptasie. A tak, to naprawdę nie warto. Bim znów nie zrozumiał - takich rzeczy nie mógł zrozumieć. Ale potem strzelec pudłował, zdaniem Bima, jak ślepy. Pies był bardzo niezadowolony, kiedy do jednej słonki pan w ogóle nie wystrzelił. Ale ostatnią zabił od razu. Do domu wrócili już po ciemku, zmęczeni i zadowoleni, pełni przyjaznych uczuć. Bim nie życzył sobie spać na swoim miejscu, ale ściągnął stamtąd posłanie, przywlókł do łóżka Iwana Iwanycza i ułożył się obok niego na podłodze. To miało sens: nie można odesłać go na miejsce, bo „miejsce" przyniósł ze sobą. Iwan Iwanycz dotknął jego ucha, pogłaskał po szyi. Przyjaźń ich miała trwać wiecznie. W nocy Iwan Iwanycz pojękiwał, wstawał, 64 łykał pigułki i znowu się kładł. Bim z początku czujnie się przysłuchiwał i przyglądał przyjacielowi, potem •wstał i liznął zwisającą z łóżka rękę. - Odłamek... Odłamek pocisku, Bimku... pełznie. Źle, mój mały — powiedział Iwan Iwanycz przyciskając rękę do serca. Słowo ,,źle" Bim znał doskonale, i to już od dawna. Kilka razy już słyszał także słowo „odłamek", ale go nie rozumiał i tylko dzięki psiej intuicji domyślał się, że to niepokojące, złe, groźne słowo. Ostatecznie wszystko się dobrze skończyło: po rannym spacerze Iwan Iwanycz zasiadł jak zwykle do biurka, położył przed sobą kartkę białego papieru i pałeczka zaczęła biegać po niej z cichutkim szeptem. ZAPISKI MYŚLIWEGO Wczoraj był dobry dzień. Wszystko — jak trzeba: jesień, słońce, żółty las, praca Bima. A jednak pozostał mi przykry osad w sercu. Dlaczego? W autobusie Bim. zauważył, jak westchnąłem, ale mnie nie zrozumiał. Pies nie może sobie oczywiście wyobrazić, że dałem łapówkę kierowcy. Pies nic sobie z tego nie robi. Ale ja? 65 Nie ma przecież żadnej różnicy, czy daję rubla za załatwienie drobnej sprawy, czy dwadzieścia, bo chodzi o dużą, czy tysiąc, gdy jest bardzo duża. W każdym wypadku - wstyd. Jak gdyby się sprzedawało własne sumienie rozmienione na drobne. Bim stoi oczywiście znacznie niżej od człowieka, toteż nigdy tego nie zrozumie. Nie zrozumie nigdy, że te papierki i sumienie czasami pozostają w bezpośrednim związku. Ale dziwak ze mnie! Nie można przecież żądać od psa więcej, niż może dać: niepodobna uczłowieczyć psa. I jeszcze jedno: przykro mi było zabijać zwierzynę. To pewnie już starość. Tak dobrze było naokoło i nagle ten martwy ptak... Nie jestem jaroszem, ani obłudnikiem, który opisuje cierpienia zabijanych zwierząt, ale zajada się ich mięsem. Do końca życia stawiam sobie jednak taki warunek: jedna, dwie słonki podczas polowania — nigdy więcej. Wolałbym nie zabijać żadnej, ale wtedy Bim się zmarnuje jako pies myśliwski, a ja będę musiał kupować ptaki, które zabił dla mnie ktoś inny. Nie, proszę mnie od tego zwolnić... Do kogo właściwie zwracam się z tą prośbą? Do siebie samego: takie rozdwojenie osobowości staje się nieuniknione, kiedy od dłuższego czasu żyje się samotnie. Od wieków ratuje człowieka przed samotnością pies. 66 Skąd więc ten przykry osad po wczorajszym dniu? I czy tylko po wczorajszym? Czy nie pomijam jeszcze jakiejś myśli?... A więc wczorajszy dzień: pragnienie szczęścia i — żółty rubel, żółty las i — zabity ptak. Czy to nie kompromis z własnym sumieniem? Stop! Oto co uszło wczoraj mojej uwagi: nie kompromis mnie dręczył, ale wyrzut sumienia i żal. Szkoda mi tych, którzy zabijają bez potrzeby żywe stworzenia. Tych, co tracą poczucie człowieczeństwa. Z przeszłości, ze wspomnień płynie i coraz^ bardziej się wzmaga we mnie litość dla ptaków i zwierząt. Przypominam sobie. Władze Związku Łowieckiego zarządziły tępienie srok jako ptaków szkodliwych, co na podstawie długich obserwacji zostało rzekomo udowodnione przez biologów. Wobec czego myśliwi z czystym sumieniem zabijali sroki. Było też takie zarządzenie dotyczące drapieżnych ptaków. Zabijano je. I wilki. Wytępiono je prawie całkowicie. Za każdego zabitego wilka myśliwy dostawał premię w wysokości trzystu rubli (starych), a za każdą parę łapek sroki czy kani przyniesionych do Związku Łowieckiego - pięć czy pięćdziesiąt kopiejek, nie pamiętam dokładnie. Aż tu nowe zarządzenie: sroka i kania, uznane za ptaki pożyteczne, nie stanowiące zagro- 67 żenią dla innych ptaków, podlegają ochronie. Po surowym rozkazie tępienia przyszedł surowy zakaz zabijania tych ptaków. Teraz tylko jeden ptak podlega jeszcze tępieniu, jako wyłączony spod prawa: siwa wrona. Niszczy rzekomo ptasie gniazda (o co zresztą stanowczo oskarżano przedtem srokę). Nikt natomiast nie ponosi odpowiedzialności za zatruwanie środkami chemicznymi ptaków stepowych i leśno-stepowych. Ratując lasy i pola przed szkodnikami tępiliśmy ptaki, a tępiąc ptaki niszczyliśmy... lasy. Czyż to wina siwych wron? Od wieków przecież towarzyszą i służą społeczności ludzkiej, usuwając gnijące odpadki. Hejże na siwe wrony! - najpewniejsze, prymitywne usprawiedliwienie tych, co ponoszą winę za śmierć wielu ptaków. Długie doświadczenia z zabijaniem — to rzecz okropna. Biolodzy i myśliwi już występują przeciw tym praktykom, walka o ochronę ptaków i lasów toczy się na skalę międzynarodową. Czy wystąpiłem w swoim czasie przeciw zabijaniu? Nie. I to dla mnie wieczysty wyrzut sumienia. Jak blado i słabo zabrzmiałby mój głos, gdybym teraz powiedział: Ratujmy przed całkowitym wytępieniem si- 68 we wrony, które wytrwale czyszczą siedziby ludzkie, usuwają brud ze środowiska naturalnego, podobnie jak satyrycy w społeczeństwie ludzkim piętnują zgniliznę moralną. Ratujmy siwe wrony! Niech sobie wykradają jajka z ptasich gniazd, po to żyją, aby ptaki nauczyły się wić gniazda, jak należy. Ratujmy te kłótliwe kpiarki! To jedyny ptak, który odznacza się taką naiwną bezczelnością, że potrafi wrzasnąć z drzewa w oczy człowiekowi: ,,Ka-ar-r!" (Idź sobie, durniu!), a gdy tylko ten się oddali, sfruwa z drzewa i szyderczo kracząc zajada się kawałkiem cuchnącego mięsa, którego żaden pies nie wziąłby do pyska. Ratujmy siwe wrony, tych satyryków W świecie ptaków! Nie bójmy się siwych wron! Spójrzmy, jak małe jaskółki dziobią je, odpędzając z miejsc, gdzie jest czysto, i jak one z zajadłym krakaniem lecą tam, gdzie cuchną nieczystości. Ratujmy siwe wrony! Rzeczywiście, brzmiałoby to i słabo, i nieprzekonująco. Ale niech tak zostanie w tym zeszycie poświęconym Bimowi. Zaraz napiszę na okładce: ,,Bim". Wszystko tu będzie tylko dla mnie. Przecież zacząłem zapisywać tu różne rzeczy, żeby ratować honor Bima, którego maść nie jest bez skazy, ale notatki moje rozrastają się, piszę już tu o wszystkim, co związane jest nie tylko z Bimem, ale także ze mną. Nikt 69 tego pewnie nie wydrukuje. Kogo może zainteresować ględzenie o psie i o sobie? Nikogo. Mam ochotę przytoczyć tutaj słowa Kolcowa: Nie dla przelotnej piszę sławy, Lecz dla rozrywki, dla zabawy, Dla druhów miłych, niech me pienia Ocalą ich od zapomnienia. ... A Bim leży i w ciągu dnia - napracował się, nałykał ożywczych zapachów żółtego lasu. Ach, żółty las, żółty las! Czuję się tam szczęśliwy i mam ochotę rozmyślać o różnych rzeczach. W jesiennym słonecznym lesie człowiek staje się lepszy. Rozdział piąty OBŁAWA W WILCZYM JARZE Pewnego jesiennego dnia do Iwana Iwany-cza przyszedł człowiek, od którego pachniało strzelbą i psem. Choć nie był ubrany jak myśliwy, ale jak przeciętni, mało ciekawi ludzie, Bim poczuł unoszącą się wokół niego delikatną woń lasu, resztki zapachu strzelby na dłoniach i aromat liści jesiennych ciągnący od jego butów. Powiedział oczywiście to wszystko obwąchując przybysza: raz po raz spoglądał na swojego pana i energicznie merdał ogonem. Myśliwego tego widział po raz pierwszy, ale od razu, bez żadnych wątpliwości i wahań, poznał, że to swój człowiek. Przybysz znał psi język i powiedział serdecznie : - Poznałeś, poznałeś. Brawo, dobry pies! -pogłaskał Bima po głowie i rozkazał pewnym, stanowczym głosem: — Siad! Bim natychmiast wypełnił rozkaz: usiadł, niecierpliwie poruszając łapami. Słuchał gościa i wpatrywał się w niego nie odrywając oczu. 71 Pan i przybysz przywitali się serdecznym uściskiem dłoni i spo;rzeli na siebie przyjaźnie. „Świetnie!" — po^eCjział Bim piskiem. - Mądry pies - stwierdził przybysz spojrzawszy na Bima. - Tak, dobry pies lepszego nie trzeba! — przytaknął Iwan I\vanycZ- Tak więc pogadał ^ tTochę we trójkę, po czym przybysz wyjął z kieszeni kartkę papieru, rozłożył na stole i wocjj. c po niej palcem rzekł: - Tutaj, tutą: W samym gąszczu wilczego jaru. Wył. Odezvvrało się pięć: trzy młode, dwa basiory... Jedriec[0 dostrzegłem. Ogromny wilk. Nie wilk, a WiicZysko! Bim pamiętał, j^]c „ari mówił podczas tropienia: „Tutaj, tut^jj1, i nastawił uszy. Kiedy j ednak padły słow^. Qgromny wilk!", szeroko otworzył oczy. Pj-^^omniał sobie budzący przerażenie zapac^ ^śnego psa i słowo, które pan wtedy groźnie pOwtarzał pokazując mu ślad: „To wilk, Bij-^^y wilk!". Teraz myśliwy powiedział równi^^. ^\filk!" Przybysz odszecjj a\e nie zapomniał pożegnać się z Bimem. A Iwan Iwanyc^ zabrał się do szykowania nabojów^. Tej nocy Bim spk^j ^spokojnie. Na długo przed gWjtem wyszli obaj z domu z dubeltówką i st^^pijna rogu ulicy. Nieba- wem nadjechał duży samochód pełen myśliwych, którzy siedzieli pod budą na ławkach, milczący i uroczyści. Iwan Iwanycz najpierw podsadził Bima, potem sam wsiadł do samochodu. Wczorajszy gość powiedział do niego: — No, nie! Po co wziąłeś Bima ze sobą? — Nie powinno być psów na obławie. Proszę usunąć! — surowo wtrącił się ktoś. — Odezwie się i diabli wezmą całą obawę. — Bim się nie odezwę — jakby usprawiedliwiając się odparł Iwan Iwanycz. - Nie jest psem gończym. Odpowiedziało mu od razu kilku myśliwych, ale ostatecznie wczorajszy gość zdecydował: — Dobra! Postawię ciebie z Bimem w rezerwie. Znaleźliśmy miejsce, Iwanie Iwanyczu. Były już wypadki, że wilk przerwał się tam przez rząd chorągiewek i uciekł parowem. Bim domyślił się, że nie chcą go •wziąć. Próbował usilnie przekonywać sąsiadów, ale po ciemku nikt go nie rozumiał. W końcu samochód ruszył. Słońce już wzeszło, kiedy zatrzymali się przy domku znajomego leśnika. Myśliwi w milczeniu wysiedli z samochodu. Bim też zachowywał się cicho. Potem długo szli gęsiego skrajem lasu. Nikt nie palił, nie kasłał, nikt nawet nie potknął się ani razu. Posuwali się jak czujne psy, każdy wiedział, gdzie i po co idzie. Tylko 72 73 Bim tego nie wiedział, ale sunął trop w trop za swoim panem. Ten w marszu dotknął jego ucha: dobrze, Bimku, dobrze. Na czele szedł wczorajszy gość. W pewnej chwili podniósł rękę i wszyscy stanęli. Trzej myśliwi, którzy szli przodem, wśliznęli się do lasu posuwając się jeszcze ciszej, jak koty; wkrótce wrócili. Teraz Przewodnik podniósł czapkę i machnął nią do przodu. Na ten znak połowa myśliwych poszła za nim, a wśród nich jako ostatni Iwan Iwanycz z Bimem. Bim znalazł się więc na samym końcu, ale, choć nikt nie mógł posuwać się ciszej od niego, Iwan Iwanycz wziął go na smycz. Na znak Przewodnika myśliwy, który szedł za nim pierwszy, stanął za krzakiem i zamarł bez ruchu. Niebawem tak samo stanął przy dębinie drugi, potem trzeci - każdy kolejno zajmował swoje miejsce. Przy Przewodniku zostali tylko Iwan Iwanycz i Bim. Posuwali się jeszcze ostrożniej niż przedtem. Teraz Bim zobaczył, że wzdłuż ich drogi przeciągnięty jest sznur, na którym jak płomienie powiewają czerwone szmaty. Wreszcie Przewodnik zostawił ich we dwójkę, a sam zawrócił. Bim łowił jednak czujnym uchem odgłos jego kroków, choć ludzie sądzili, że nikt ich nie słyszy. Dosłyszał też, że Przewodnik prowadził gdzieś daleko resztę myśliwych. Stopniowo, 74 w miarę jak odległość wzrastała, szelest kroków przestał docierać nawet do Bima. Zapadła cisza. Niespokojna, trwożna cisza leśna. Bim wyczuwał niepokój w całej postaci pana, w leciutkim drżeniu jego kolan, w jego ruchach, kiedy bezszelestnie otworzył, naładował i zamknął z powrotem dubeltówkę, a potem trwał bez ruchu, pełen napięcia. Stali obaj pod osłoną leszczyny, na brzegu parowu porosłego gęstą tarniną. Naokoło wznosił się potężny las dębowy, surowy, milczący. Każde drzewo to olbrzym! Gęste podszycie jeszcze mocniej podkreślało niezwykłą potęgę prastarej dąbrowy. Bim zamienił się cały w węch: siedział bez ruchu i wyławiał zapachy, ale na razie nie spostrzegał nic nadzwyczajnego, bo powietrze było nieruchome. I to napawało go niepokojem. Kiedy wieje bodaj leciutki wietrzyk, pies wie zawsze, co ma przed sobą, czyta ze strug powietrza jak człowiek z linijek książki. W bezwietrzną pogodę natomiast i w takim lesie trudno mu zachować spokój, szczególnie kiedy najlepszy przyjaciel stoi obok i też się niepokoi. I nagle zaczęło się. Wystrzał sygnalizacyjny rozdarł ciszę: echo wtórowało mu to tu, to tam, to gdzieś bardzo daleko. A kiedy ucichło, jakby w odpowiedzi 75 na ten hałas rozległ się w oddali głos Przewodnika: — Poo-oszedł! O-ho-ho-ho! Iwan Iwanycz pochylił się do ucha Bima i szepnął ledwie dosłyszalnie: — Waruj! Bim położył się. Dygotał. — O-ho-ho-ho! — wołali naganiacze. Teraz ciszę przerwały niezliczone dźwięki — nieznane, wściekłe, szaleńcze, groźne. Kije uderzały o pnie drzew, przeraźliwie skrzeczała kołatka. Naganiacze zbliżali się, krzycząc, hałasując i strzelając w górę. I nagle... Bim poczuł znany od wczesnej młodości zapach: wilk! Przywarł do nogi pana, lekko, zupełnie leciutko uniósł się na łapach i wyciągnął ogon. Iwan Iwanycz w lot to zrozumiał. Zobaczyli go obaj: ukazał się wzdłuż chorągiewek, poza zasięgiem strzałów. Posuwał się wielkimi susami, ze spuszczonym łbem i zwieszonym ogonem. I nagle znikł. Od razu, niemal natychmiast, zagrzmiał strzał, potem drugi. Las huczał, wydawał się gniewnie wzburzony- Jeszcze jeden strzał. Tuż obok. Okrzyki zbliżały się coraz bardziej. Wilk, ogromny stary basior, wyłonił się niespodziewanie spośród drzew. Przyszedł paro- 76 wem pod osłoną gęstej tarniny i na widok rzędu czerwonych chorągiewek gwałtownie się zatrzymał, jakby wpadł na przegrodę. Tutaj, nad parowem, chorągiewki wisiały wyżej niż na całej linii, trzy razy wyżej od wzrostu zwierzęcia. Tumult narastał. Wilk niezbyt zdecydowanie, a nawet niepewnie przeszedł pod chorągiewkami i znalazł się dobrych piętnaście metrów od Iwana Iwanycza i Bima. Dał parę susów, ale pies i człowiek zdążyli zobaczyć, że jest ranny: z boku ciekła mu krew, z pyska toczyła się różowawa piana. Iwan Iwanycz wystrzelił. Wilk podskoczył na wszystkich czterech łapach, gwałtownie, całym ciałem, nie poruszając szyją, odwrócił się i... stanął. Szeroka, potężna głowa, nalane krwią oczy, wyszczerzone zęby, czerwonawa piana u pyska... Nie wyglądał jednak żałośnie, był piękny. To kochające wolność, dumne zwierzą nie znało strachu i jeszcze teraz nie chciało padać, ale... runęło w końcu na grzbiet, powoli przebierając w powietrzu łapami. Potem zamarło bez ruchu, uspokoiło się. Bim nie mógł znieść tego widoku. Wyprostował się i wykonał stójkę. Ale jaką! Sierść na grzbiecie najeżona, na szyi stercząca, ogon wciśnięty między tylne łapy: była to brzydka stójka, wyrażająca lęk i gniew jednocześnie, 77 tropienie brata, dumnego króla psów, już martwego, a więc bezsilnego, ale zawsze jeszcze groźnego. Bim nienawidził wilka. Pies obdarzył człowieka zaufaniem, a wilk człowiekowi nie ufał. Bim bał się swojego dzikiego brata, a wilk nie zląkł się psa, nawet już ugodzony śmiertelnie. ...Okrzyki zbliżały się. Jeszcze jeden wystrzał. I jeszcze dublet. Widać jakiś stary, doświadczony wilk biegł blisko chorągiewek i może umknął ludziom w ostatniej chwili, kiedy byli już mniej czujni i zaczęli schodzić ze stanowisk. Wreszcie z podszycia wyłonił się Przewodnik, podszedł do Iwana Iwanycza i powiedział patrząc na Bima: — Masz tobie! Do psa niepodobny: prawdziwe dzikie zwierzę. A dwa wilki przerwały się jednak przez łańcuch i uciekły. Jeden był ranny. Iwan Iwanycz głaskał i uspokajał Bima, ale ten, choć sierść na grzbiecie już mu opadła, ciągle jeszcze kręcił się w miejscu, dyszał z wywieszonym językiem i odwracał się od ludzi. Kiedy zaś obaj myśliwi skierowali się do zabitego wilka, Bim z nimi nie poszedł, przeciwnie, wbrew wszelkim prawidłom wlokąc za sobą po ziemi smycz, oddalił się o jakieś trzydzieści metrów, wyciągnął się i położył łeb na żółtych liściach dygocąc jak w febrze. Powróciwszy do niego Iwan Iwanycz zobaczył, że oczy nabiegły mu krwią. Dzikie zwierzę! - Ach, Bimku, Bimku! Źle się czujesz? Oczywiście, że źle. Tak trzeba, mój mały. Tak trzeba. - Pamiętaj, Iwanie Iwanyczu — powiedział Przewodnik — że legawca można zmarnować obławą na wilka, zacznie bać się lasu. Pies jest niewolnikiem, wilk - wolnym zwierzęciem. - Co racja, to racja, ale Bim skończył już cztery lata, jest dorosłym psem i nie powinien bać się lasu. W lesie, gdzie są wilki, nie odejdzie już ode mnie. Natknie się na ślad i powie: „Wilk!" - To prawda. Wilki duszą legawe psy jak kurczęta, a twojego teraz chyba żaden wilk nie złapie: Bim nie oddali się od ciebie, jeśli poczuje wilka. - Właśnie! Tylko do roku nie trzeba straszyć szczenięcia wilkiem. Potem — trudno! Niech trochę pocierpi. Iwan Iwanycz odszedł z Bimem, a Przewodnik został przy zabitym wilku: czekał na naganiaczy. Zgromadzeni w leśniczówce myśliwi wypili po szklaneczce wódki i zaczęli głośno rozmawiać, weseli, podnieceni. Bim leżał samotnie pod ogrodzeniem, zwinięty w kłębek, surowy, /. oczami nabiegłymi krwią. Był ogłuszony i jakby zatruty zapachem wilka. Ach, gdyby 78 79 mógł wiedzieć, że los rzuci go jeszcze kiedyś do tego lasu! Leśnik podszedł do Bima, przykucnął, pogłaskał go po grzbiecie: - Dobry pies, dobry. Mądry pies. Podczas całej obławy nie wydał głosu, nie szczeknął ani nie zawył. Wszyscy tutaj lubili psy. Kiedy jednak myśliwi wsiedli do samochodu i Iwan Iwanycz podsadził tam Bima, ten zeskoczył z powrotem na ziemię jak kot, najeżył się i zaskomlał: nie życzył sobie jechać z trzema zabitymi wilkami. - Oho! — powiedział Przewodnik. -Ten już nie zginie. Nieznajomy tęgi myśliwy wysiadł z niezadowoloną miną z szoferki i ciężko wgramolił się pod budę, a Iwan Iwanycz usiadł z Bimem obok kierowcy. siły. Wierzył w dobroć człowieka. To wielkie szczęście - móc wierzyć. I kochać. Pies, który człowiekowi nie ufa, nie jest psem, ale swobodnym wilkiem lub (co gorsza) bezpańskim włóczęgą. Jeśli pies straci zaufanie do swojego pana i ucieknie albo zostanie przez niego wypędzony, musi wybrać jedną z tych dwóch możliwości. Biada zaś psu, który straci kochanego przyjaciela - człowieka: będzie go szukał, będzie na niego czekał. Nie potrafi już być ani wolnym wilkiem, ani zwykłym bezpańskim psem, pozostanie oddany i wierny straconemu przyjacielowi, ale samotny do końca życia. Nie będę opowiadał, kochany czytelniku, żadnej z niezliczonych autentycznych historii o wierności, która trwała przez wiele lat, aż do końca życia psa. Chcę opowiedzieć tylko historię Bima, białego psa o czarnym uchu. Potem parę razy tylko chodzili polować na słonki i Bim pracował doskonale, jak zawsze. Wystarczyło jednak, by poczuł ślad wilka, a przerywał polowanie: przywierał do nogi pana i nie chciał oddalić się ani na krok. Tak wyraźnie mówił: „Wilk". To było dobre. Po obławie jeszcze mocniej pokochał Iwana Iwa-nycza i miał bezgraniczne zaufanie do jego 80 Rozdział szósty POŻEGNANIE Z PRZYJACIELEM Pewnego dnia po powrocie z polowania Iwan Iwanycz nakarmił Bima, sam zaś położył się do łóżka nie jedząc kolacji i nie gasząc światła. Tego dnia Bim porządnie się napracował, toteż szybko zasnął i nic nie słyszał. Ale podczas następnych dni zauważył, że pan coraz częściej kładzie się do łóżka, ma zmartwioną minę, a od czasu do czasu pojękuje z bólu. Przeszło tydzień Bim chodził sam na krótkie spacery - za swoją potrzebą. Potem Iwan Iwanycz położył się na dobre i trudno mu było nawet iść do drzwi, żeby wypuszczać i wpuszczać Bima. Pewnego dnia jęknął głośniej niż zwykle. Bim podszedł do łóżka, usiadł, uważnie spojrzał na twarz przyjaciela i położył łeb na jego wyciągniętej ręce. Zobaczył, że pan jest okropnie blady, oczy ma podkrążone, że zaostrzył mu się nie ogolony podbródek. Iwan Iwanycz odwrócił głowę do Bima i powiedział z wysiłkiem: - No? Co będziemy robili, mały?... Źle się 82 czuję, Bim, źle. Odłamek... podlazł pod samo serce. Źle jest, Bimku. Pan mówił tak niezwykłym głosem, że Bim zaniepokoił się. Zaczął krążyć po pokoju, raz po raz drapał w drzwi, jakby wołał: „Wstawaj, chodźmy, chodźmy". A Iwan Iwanycz bał'się ruszyć. Bim znowu usiadł przy jego łóżku i zaskomlał cichutko. — No cóż, Bimku, spróbujemy - z trudem powiedział Iwan Iwanycz i usiadł ostrożnie. Chwilę siedział, potem stanął i, trzymając się jedną ręką ściany, a drugą przyciskając do serca, powoli skierował się do drzwi. Bim szedł obok nie odrywając oczu od przyjaciela i ani razu nie poruszył ogonem. Jakby chciał powiedzieć: ,,No dobrze. Chodźmy, chodźmy powolutku, chodźmy!" Na klatce schodowej Iwan Iwanycz zadzwonił do sąsiadów, a kiedy w drzwiach stanęła dziewczynka imieniem Lusia, coś jej powiedział. Lusia pobiegła w głąb mieszkania i powróciła ze starszą kobietą nazywaną Stiepa-nowną. Gdy tylko Iwan Iwanycz wymówił słowo ,,odłamek", Stiepanowna zaniepokoiła się, wzięła go pod rękę i poprowadziła z powrotem do łóżka. — Trzeba leżeć, Iwanie Iwanyczu. Leżeć. Tak - oświadczyła, kiedy Iwan Iwanycz znów się wyciągnął na łóżku. — Leżeć i tylko leżeć. — 83 Wzięła klucze ze stołu i szybko wyszła, niemal wybiegła drobnymi, starczymi kroczkami. Bim oczywiście zrozumiał słowo „leżeć" powtórzone trzykrotnie, jakby odnosiło się do niego. Położył się przy łóżku swojego pana i nie odrywał oczu od drzwi: choroba Iwana Iwany-cza, niepokój Stiepanowny i sam fakt, że wzięła ze stołu klucze — wszystko to także zaniepokoiło Bima, leżał pełen trwożnego oczekiwania. Niebawem usłyszał zgrzyt klucza w zamku, drzwi się otworzyły, w przedpokoju rozległy się głosy, po czym Stiepanowna wprowadziła do Iwana Iwanycza trzy obce osoby w białych fartuchach - dwie kobiety i jednego mężczyznę. Pachniało od nich nie tak jak od wszystkich ludzi, których Bim znał, ale tak jak od zawieszonej na ścianie skrzyneczki, do której pan sięgał tylko wtedy, gdy mówił: ,,Źle się czuję, Bimku, bardzo źle". Mężczyzna zdecydowanym krokiem zbliżył się do łóżka, ale... Bim rzucił się na niego. Oparł mu łapy na piersi i dwa razy głośno szczeknął. ,,Precz! Precz!" — krzyczał Bim. Mężczyzna cofnął się, odepchnąwszy Bima, kobiety zaś wybiegły do przedpokoju. A Bim usiadł przy łóżku pana. Dygotał cały, było widać, że raczej odda życie, niż pozwoli obcym 84 ludziom podejść do przyjaciela w tak ciężkiej chwili. Stojąc w drzwiach lekarz powiedział: - To dopiero pies! Co z takim robić? Wtedy Iwan Iwanycz ruchem ręki przywołał Bima do siebie, pogłaskał go po łbie lekko odwróciwszy się. A Bim przytulił się do przyjaciela i lizał mu szyję, twarz, ręce... - Proszę podejść - cicho powiedział Iwan Iwanycz patrząc na lekarza. Ten podszedł do łóżka. - Proszę podać mi rękę. Lekarz podał choremu rękę. - Dzień dobry. - Dzień dobry - powiedział lekarz. Bim dotknął nosem ręki lekarza, co miało oznaczać w jego psim języku: „Trudno! Tak musi być: przyjaciel mego przyjaciela jest moim przyjacielem". Sanitariusze weszli do pokoju z noszami, na które położyli Iwana Iwanycza. Chory zwrócił się do sąsiadki: - Stiepanowna, proszę zająć się Bimem, kochana. Trzeba go wypuszczać co rano. Bim prędko przychodzi z powrotem... Będzie czekał na mnie. — I do Bima: — Czekać! Czekać!... Bim znał słowo „czekać". Przed sklepem: , ,Siad, czekaj'', przed plecakiem na polowaniu: 85 ,,Siad, czekaj!" Toteż teraz pisnął i pokręcił ogonem, co oznaczało: ,,O, mój przyjaciel powróci! Wychodzi z domu, ale niedługo powróci!". Zrozumiał go tylko Iwan Iwanycz, ludzie w białych fartuchach nie mieli pojęcia o psim języku, to można było odczytać z ich oczu. Bim usiadł przy noszach i położył na nie jedną łapę, a Iwan Iwanycz uściskał tę łapę. — Musisz czekać, mój mały. Czekać. Tego Bim jeszcze nigdy nie widział: dwie krople wody niby groch potoczyły się z oczu przyjaciela! Kiedy zabrano nosze i klucz znów zgrzytnął w zamku, Bim położył się przy drzwiach, z wyciągniętymi przednimi łapami i odwróconą na bok głową. Tak kładą się zwykle chore albo bardzo stęsknione psy. Najczęściej też umierają w takiej pozycji. Bim nie umarł jednak z tęsknoty, jak pewien pies, przewodnik ślepca, który przeżył wiele lat ze swoim panem, a po jego śmierci położył się przy grobie przyjaciela i nie chciał nic jeść, choć litościwi ludzie przynosili mu pożywienie na cmentarz, i na piąty dzień o wschodzie słońca umarł. To jest fakt autentyczny, a nie zmyślona opowieść. Znając niezwykłe przywiązanie i wierność psów żaden myśliwy nie powie, że pies ,,zdechł", ale właśnie ,,umarł". 86 Nie, Bim nie umarł. Powiedziano mu wyraźnie: ,,Czekać". Bim wierzył: przyjaciel powróci. Ilekroć mówił: ,,Czekać", zawsze wracał. Czekać! To teraz jedyny cel życia! Jakże ciężko było Bimowi tej nocy samemu, jak bolało go serce! Coś się dzieje inaczej niż zwykle... Białe fartuchy pachniały nieszczęściem... I psa ogarnęła bezbrzeżna tęsknota... O północy, kiedy księżyc wzeszedł na niebie, Bim nie mógł dłużej znieść samotności. Nawet w obecności pana księżyc zawsze go niepokoił: ma oczy i patrzy tymi martwymi oczami, świeci zimnym, martwym światłem. Bim chował się zwykle w ciemnym kącie przed tym martwym światłem. Teraz strach go ogarnął pod spojrzeniem księżyca, a pana nie było. I oto głęboką nocą Bim zawył przeciągle, rozpaczliwie, zawył jak przed nieszczęściem. Wierzył, że ktoś go usłyszy, może nawet sam pan. Przyszła Stiepanowna. - Co ci jest, Bim? Co? Nie ma Iwana Iwany-cza. Aj-jaj-jaj! Źle, bardzo źle. Bim nie odpowiedział kobiecie ani spojrzeniem, ani ruchem ogona. Wbił tylko oczy w drzwi. Stiepanowna zapaliła światło i poszła do siebie. Przy świetle Bim czuł się nieco lepiej 87 - księżyc jakby się trochę odsunął i zmalał. Bim położył się pod lampą, odwrócony plecami do księżyca, wkrótce jednak wrócił na dawne miejsce pod drzwiami: czekał. Z rana Stiepanowna przyniosła kaszę, nałożyła jej do miski Bima, ale on się nawet nie podniósł. Tak samo zachowywał się tamten pies — przewodnik niewidomego, nie wstawał, gdy przynoszono mu pożywienie. - Popatrz, popatrz, jaki uczuciowy, co? Aż się w głowie nie mieści. No, idź na spacer, Bim. - Stiepanowna otworzyła na oścież drzwi. —Idź na spacer. Bim podniósł głowę, uważnie spojrzał na staruszkę. Słowo „spacer" znał dobrze, oznaczało wolność, a ,,idź na spacer" - całkowitą wolność. Bim dobrze wiedział, czym jest wolność: można robić wszystko, na co pozwala pan. Ale pana nie ma w domu, Stiepanowna zaś mówi: „Idź na spacer". Cóż to za wolność? Stiepanowna nie umiała się obchodzić z psami, nie wiedziała, że takie psy jak Bim rozumieją człowieka bez słów, że słowa, które znają, mają dla nich głębokie znaczenie, rozmaite w zależności od sytuacji. Wiedziona prostodu-szną dobrocią powiedziała: — Nie chcesz kaszy, idź, poszukaj czegoś innego. Lubisz przecież trawkę. Wśmietni- 88 ku pewnie także coś znajdziesz (nie przypuszczała w naiwności ducha, że Bim nigdy nie zaglądał do śmietników). Idż, szukaj . Bim wstał, nawet drgnął. Co takiego? „Szukaj"? Czego ma szukać? „Szukaj" - znaczy, szukaj schowanego kawałeczka sera, szukaj zwierzyny, szukaj zgubionej albo schowanej rzeczy. „Szukaj" to rozkaz, a czego należy szukać, to Bim domyślał się w zależności od sytuacji. Czego teraz ma szukać? Wszystko to powiedział Stiepanownie spojrzeniem, ogonem, przebieraniem przednimi łapami - czego ma szukać? Ale poczciwa kobieta nie zrozumiała go i powtórzyła: - Idź na spacer! Szukaj ! Bim rzucił się do drzwi. Błyskawicznie zbiegł z pierwszego piętra, znalazł się na podwórzu. Szukać, szukać pana! Niczego więcej nie mógł szukać teraz, toteż tak zrozumiał słowa Stiepanowny. Tutaj stały -wczoraj nosze. Tak, stały. Oto ślady ludzi w białych fartuchach, zapach już jest bardzo słaby. Ślady samochodu. Bim zatoczył koło, wszedł do środka tego koła (tak postąpiłby każdy, nawet najgłupszy pies), ale innych śladów nie znalazł. Wyszedł więc za tym śladem na ulicę, ale od razu na rogu go zgubił: tam cała jezdnia pachniała gumą. Śladów ludzkich jest dużo, każdy ma inny zapach, ale ślady samochodów zlewają się 89 razem i są jednakowe. Tamten, potrzebny Bi-mowi ślad prowadził z podwórza do rogu, a więc tam trzeba biec, za róg. Bim przebiegł jedną ulicę, drugą, wrócił do domu, zajrzał wszędzie, gdzie spacerował z Iwanem Iwanyczem — nie znalazł nigdzie jego śladów. Zobaczył z daleka mężczyznę w czapce w kratkę, dopędził go - nie, to nie był Iwan Iwanycz. Przyjrzawszy się lepiej zrozumiał: dużo ludzi nosi czapki w kratkę. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że tej jesieni w sklepach były tylko czapki w kratkę, które z braku innych musiały się wszystkim podobać. Dawniej nie zwróciłby na to uwagi, bo psy zauważają (i zapamiętują) głównie dolne partie ubrania ludzi. Tę cechę naturalną mają po wilkach, i to od wieków. Kiedy myśliwy stoi nieruchomo za gęstym krzewem, który zasłania go tylko do pasa, to na przykład lis nie widzi go i nie wie o jego obecności, jeśli wiatr nie przynosi żadnego zapachu. Z tej mnogości czapek w kratkę Bim wyciągnął praktyczny wniosek: szukając nie warto patrzeć w górę - wszystkie głowy mogą być jednakowe w kolorze, podobne jedna do drugiej. Dzień był słoneczny. Na niektórych ulicach liście tworzyły barwne plamy na chodnikach, miejscami zakrywały je całkowicie, tak że gdyby gdzieś były nawet bodaj resztki śladów 90 Iwana Iwanycza, Bim by je znalazł. Ale - nie było. Koło południa Bim stracił nadzieję. I nagle na jednym podwórku wpadł na ślad noszy: tutaj stały kiedyś. Potem struga tego samego zapachu przypłynęła gdzieś z boku. Bim ruszył za tą strugą jak wytyczoną ścieżką. Próg domu pachniał ludźmi w białych fartuchach. Bim podrapał w drzwi. Otworzyła mu dziewczyna, też w białym fartuchu, i odskoczyła przerażona. Ale Bim powitał ją wszystkimi znanymi sposobami, pytając: „Czy tu nie ma Iwana Iwanycza?" — Idź stąd! Idź! — krzyknęła dziewczyna i zatrzasnęła drzwi, po czym uchyliła je znowu i zawołała do kogoś: — Pietrow! Pietrow! Przepędź no psa, bo szef zmyje mi głowę, będzie się wymądrzał: „Psiarnia, a nie pogotowie ratunkowe!" Pędź stąd to psisko! Od strony garażu podszedł człowiek w czarnym kombinezonie, zaczął tupać na Bima nogami i krzyknął bez przekonania, raczej z obowiązku i nawet dość opieszale: - Ja ci dam, bydlaku! A pójdziesz! A pójdziesz! Takich słów, jak „szef", „psiarnia", „pędź", „zmyje głowę", „wymądrzać się", a już tym bardziej „pogotowie ratunkowe", Bim nie rozumiał i nigdy w ogóle nie słyszał, ale doskona- 91 le wiedział, co znaczą słowa ,,idź" i ,.pójdziesz", szczególnie wypowiedziane takim tonem i w takiej sytuacji. W tym wypadku nie mógł się pomylić. Oddalił się trochę, usiadł i patrzył na drzwi, od których został tak bezwzględnie odpędzony. Gdyby ludzie, których tam spotkał, wiedzieli, czego on szukał, na pewno by mu pomogli, choć Iwana Iwanycza tutaj nie było, zawieziono go prosto do szpitala. Ale nie ma na to rady: psy rozumieją ludzi, a ludzie nie zawsze rozumieją psy, jak zresztą również siebie nawzajem. Nawiasem mówiąc, takie głębokie myśli nie były oczywiście dostępne Bimowi, nie rozumiał także, z jakiego powodu nie chcą go wpuścić do drzwi, choć tak grzecznie drapał, pełen ufności i najlepszej woli, i choć znajduje się tam prawdopodobnie jego przyjaciel. Bim siedział do wieczora pod krzakiem bzu o pożółkłych już liściach. Przyjeżdżały samochody, wysiadali z nich ludzie w białych fartuchach i prowadzili kogoś pod rękę, albo tylko szli za kimś; od czasu do czasu wynoszono z karetki człowieka na noszach, wtedy Bim zbliżał się trochę i sprawdzał zapach: nie, to nie on. Pod wieczór znowu zwrócono uwagę na psa. Ktoś rzucił mu kawałek kiełbasy - Bim go nie tknął. Ktoś chciał wziąć go za obrożę - Bim trochę odbiegł w bok. Nawet tamten facet 92 w czarnym kombinezonie kilka razy go mijał, zatrzymywał się, spoglądał ze współczuciem i już nie tupał nogami. Bim siedział nieruchomo i nic nikomu nie mówił. Czekał. O zmroku nagle się opamiętał: a nuż pan powrócił? I pośpiesznie pobiegł do domu lekkim galopem. Przez miasto biegł ładny, dobrze utrzymany pies z czarnym uchem i połyskliwą białą sierścią. Każdy mógłby powiedzieć: ,,Jaki to ładny pies myśliwski!" Bim podrapał w drzwi swojego domu, ale drzwi pozostały zamknięte. Wtedy zwinął się w kłębek i położył u progu. Nie chciało mu się jeść ani pić, nic mu się w ogóle nie chciało. Rozpacz. Stiepanowna wyszła na podest: — Jesteś, biedaku? Bim tylko jeden raz merdnął ogonem (,,Jestem!"). — No to zjedz teraz kolację. — Stiepanowna podsunęła mu miskę z poranną kaszą. Bim jej nie tknął. — Nie mówiłam? Sam znalazłeś sobie jedzenie. Mądry pies. Śpij. - I zamknęła za sobą drzwi. Tej nocy Bim już nie wył. Ale nie odchodził od drzwi: czekał! 93 Z rana znowu poczuł niepokój. Szukać, trzeba szukać przyjaciela! Teraz to cały sens Bimo-wego życia. Kiedy Stiepanowna go wypuściła, Bim pobiegł do ludzi w białych fartuchach. Tym razem jakiś grubas krzyczał na wszystkich i raz po raz powtarzał słowo „pies". W Bima rzucali kamieniami, ale umyślnie chybiali, wymachiwali kijami i wreszcie ktoś boleśnie smagnął go długą, suchą gałęzią. Bim odbiegł na bok, usiadł, trochę posiedział i ¦widocznie w końcu doszedł do wniosku, że nie może być tutaj Iwana Iwanycza, nie odpędzaliby go przecież tak okrutnie. Odszedł więc ze spuszczonym łbem. Przez miasto szedł samotny, smutny, skrzywdzony pies. Wyszedł na ruchliwą ulicę. Po prostu roiła się od ludzi, wszyscy gdzieś się śpieszyli, z rzadka przerzucając się słowami. Tłumy płynęły obok Bima, płynęły bez końca. Pewnie wtedy wpadł nagle na pomysł: ,,A może on tutaj będzie przechodził?" Wbrew wszelkiej logice usiadł w cieniu na rogu, nie opodal furtki, i obserwował mijające go tłumy — każdego przechodnia z osobna. Szybko stwierdził, że wszystkich ludzi czuć, jak się okazuje, spalinami, i że poprzez ten zapach przebijają się inne o różnym natężeniu. 94 Oto idzie jakiś mężczyzna, chudy, wysoki, w dużych, zdeptanych butach, ma siatkę z ziemniakami, takimi samymi, jakie pan przynosił do domu. Chudzielec niesie ziemniaki a czuć go tytoniem. Idzie szybciutko, śpieszy się, jakby chciał kogoś dogonić. Ale to tylko tak się wydaje - wszyscy ludzie kogoś gonią. I wszyscy szukają, jak Bim w polu na treningu, bo po co by tak pędzili ulicą, wbiegali do rozmaitych drzwi, wybiegali i znowu dokądś śpieszyli? — Cześć, Czarne Ucho! - zawołał Chudzielec do Bima. „Dzień dobry" — ponuro odpowiedział Bim, poruszywszy po ziemi ogonem, ale nadal ze skupieniem wpatrywał się w tłumy. A oto za Chudzielcem idzie człowiek w kombinezonie, pachnie tak jak ściana, kiedy się ją trochę poliże (mokra ściana). Jest szarobiały. Niesie długi biały kij z bródką na końcu i ciężką torbę. — Co ty tu robisz? — zapytał Człowiek w Kombinezonie. — Siadłeś i czekasz na pana czy zabłądziłeś? ,,Tak, czekam" — odpowiedział Bim poruszywszy przednimi łapami. — No to masz. - Nieznajomy wyciągnął z torby cukierek, położył go przed Bimem i pogła- 95 skał czarne ucho. — Jedz, jedz. (Bim nie tknął cukierka). Tresowany! Inteligent! Nie jada z cudzego talerza. — I poszedł dalej spokojnie, powolutku, inaczej niż wszyscy. Jak kto uważa, ale dla Bima to dobry człowiek: wie, co to znaczy ,,czekać", powiedział „czekać" — zrozumiał więc Bima. Grubas z grubym kijem w ręku, w okularach w grubej oprawie niesie grubą teczkę: wszystko ma grube. Czuć go papierami, na których szeptała pałeczka Iwana Iwanycza, i chyba jeszcze tamtymi żółtymi papierkami, które ludzie chowają do kieszeni. Grubas zatrzymał się przed Bimem i powiedział: — Coś takiego! No! Dożyliśmy: psiska siedzą na głównej ulicy. Z furtki wyszedł dozorca z miotłą w ręku i stanął przed Grubasem. A tamten ciągnął, zwracając się już do dozorcy i pokazując palcem Bima: — Widzisz? Przecież to na twoim terenie! — Tak. Widzę. - Dozorca oparł się na miotle postawionej do góry brodą. — Widzisz... Nic ty nie widzisz - gorączkował się Grubas. - Nawet cukierka nie tknął, taki nażarty. Jak można żyć w takich warunkach? - Grubas złościł się coraz bardziej. — No to nie żyj — obojętnie odparł dozorca i dodał: - Aleś ty chudy, biedaku. 96 — Obraziłeś mnie! — wrzasnął Grubas. Obok nich przystanęli trzej chłopcy; Z uśmiechem spoglądali to na Grubasa, to na Bima. — Czego się śmiejecie? Czego? Ja mu mówię... pies! Tysiąc psów, po dwa-trzy kilo mięsa każdy, to dwie-trzy tony mięsa dziennie. Rozumiecie, ile to jest? Jeden z chłopców odparł: — Nawet wielbłąd nie zje tyle mięsa. Dozorca z niewzruszoną miną wniósł poprawkę: — Wielbłądy mięsa nie jedzą. — Nagle schwycił swoją miotłę i zaczął mocno nią wymachiwać po asfalcie przy nogach Grubasa. — Usuń się, obywatelu! No! Co powiedziałem, pusta głowo! Grubas odszedł splunąwszy. Tamci trzej, roześmiani, też poszli swoją drogą. Dozorca od razu przestał zamiatać. Pogłaskał Bima po grzbiecie, stał chwilę, wreszcie powiedział: — Siedź, czekaj . Przyjdzie. — I zamknął za sobą furtkę. Z całej tej kłótni Bim nie tylko zrozumiał poszczególne słowa: ,,mięso", ,,pies", może także „psisko", ale słyszał ton, jakim każdy mówił i — co najważniejsze — wszystko dojrzał, a mądremu psu więcej nie trzeba, aby wiedzieć: Grubasowi źle jest żyć, dozorcy — 7-686 97 dobrze; jeden jest zły, drugi — dobry. Kto ma wiedzieć lepiej od Bima, że o świcie na ulicach są tylko dozorcy, a oni szanują psy. To, że dozorca przepędził Grubasa, Bimowi nawet do pewnego stopnia się podobało. Całe to drobne zajście nie tylko trochę go rozerwało, ale chyba okazało się pożyteczne, bo zaczął się mgliście domyślać, że rozmaici bywają ludzie na świecie — i dobrzy, i źli. Tak, pożyteczna to wiedza, trzeba to stwierdzić bezstronnie. Na razie jednak nie była bardzo przydatna, bo Bima pochłaniało coś całkiem innego: patrzył uważnie na przechodniów. Od niektórych kobiet wprost bił ostry, trudny do zniesienia zapach, jak od konwalii, tych bielutkich kwiatuszków o odurzającej woni, w pobliżu których Bim tracił węch. Odwracał więc głowę i przez kilka sekund starał się nie oddychać — nie odpowiadał mu taki zapach. Większość kobiet miała ten sam kolor ust co chorągiewki rozwieszone podczas obławy na wilki; ten kolor także nie podobał się Bimowi, tak samo zesztą jak wszystkim zwierzętom, a szczególnie psom i bykom. Prawie wszystkie kobiety coś miały w rękach. Bim zauważył, że mężczyźni rzadko niosą paczki, kobiety zaś bardzo często. ...Ale Iwana Iwanycza jak nie było, tak nie było. Przyjacielu, gdzie jesteś?... 98 Tłumy ludzkie płynęły ulicą. Tęsknota Bima trochę straciła na ostrości, jakby rozproszyła się wśród ludzi; pies jeszcze uważniej patrzył przed siebie: czy nie idzie on? Dzisiaj Bim będzie tutaj czekać. Czekać! Człowiek o mięsistych obwisłych wargach, z głębokimi fałdami na twarzy, zadartym nosem i wyłupiastymi oczami zatrzymał się przy Bimie i zawołał: - Skandal! (Przechodnie zaczęli przystawać). Naokoło grypa, epidemia, rak żołądka, a tutaj co? - wskazał na Bima: - Tutaj wśród tłumów, w samym gąszczu ludzi pracy, siedzi żywa zaraza! - Nie każdy pies przenosi choroby. Proszę zobaczyć, jakie to miłe zwierzę — zaprotestowała jakaś dziewczyna. Zadarty Nos zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów i odwrócił się, oburzony: - Co za dzicz! Co to za dzicz, obywatelko! I nagle... Ach, gdyby Bim był człowiekiem! Podeszła do nich tamta Baba, „obywatelka radziecka", kłamczyni, co oczerniła Bima. Pies z początku przestraszył się, ale potem się najeżył i przyjął postawę obronną. A Baba zaczęła szybko mówić zwracając się do ludzi, którzy stali półkolem w pewnej odległości od Bima: 99 - Dzicz, bo dzicz! Przecież ten kundel mnie ugryzł. U-gry-yzł! - i pokazywała wszystkim rękę. - Gdzie ugryzł? - zapytał młodzieniec z te-czuszką w ręku. - Proszę pokazać. - Nie wtrącaj się, szczeniaku — ofuknęła go Baba i schowała rękę. Wszyscy oprócz Zadartego Nosa wybuchnęli śmiechem. - Wychowali cię w instytucie, smarkaczu, ale jak wychowali — rzuciła się kobieta na studenta. — Nie wierzysz mnie, obywatelce radzieckiej? Co z ciebie wyrośnie? Dokąd my idziemy, kochani obywatele? Czy to już nie ma u nas władzy radzieckiej? Młodzieniec zaczerwienił się i wybuchnął: - Gdyby pani siebie widziała w tej chwili, pozazdrościłaby temu psu. - Zrobił krok w stronę kobiety i krzyknął: - Kto pani pozwolił obrażać innych? Bim nie zrozumiał wprawdzie słów, ale dłużej nie mógł wytrzymać: skoczył w kierunku Baby, szczeknął głośno i zaparł się wszystkimi czterema łapami powstrzymując się od dalszych posunięć (nie mógł ręczyć za skutki). Inteligentny, to pewne! Ale jednak pies. Baba wrzasnęła, jakby ją obdzierali ze skóry: - Mili-icja! Mili-icja! 100 Gdzieś rozległ się gwizdek, ktoś krzyknął podchodząc: — Proszę się rozejść, obywatele! Każdy idzie w swoją stronę! - To był milicjant (Bim nawet lekko poruszył ogonem mimo wzburzenia, jakie go ogarnęło). — Kto tu krzyczał? Pani? — zwrócił się do Baby. — Ona — potwierdził student. Wtedy wtrącił się Zadarty Nos. — Gdzie wy patrzycie? Czym się zajmujecie? - napadł na milicjanta. - Psy, psy, i to na głównej ulicy obwodowego miasta! — Psy!! — wrzeszczała Baba. — I tacy troglodyci! — krzyczał student. — On mi ubliża! — niemal szlochała kobieta. — Obywatele, proszę się rozejść! A pani, pan i pan także, proszę do komisariatu — powiedział milicjant wskazując na kobietę, studenta i Zadarty Nos. — A pies?! - pisnęła kobieta. — Uczciwych ludzi do komisariatu, a psa... Nie pójdę do komisariatu — uciął student. Podszedł do nich drugi milicjant pytając: — Co się tu dzieje? Jakiś człowiek, w ubraniu z krawatem i w kapeluszu, szczegółowo i z godnością wyjaśnił: 101 — Ano, ten studenciak nie chce iść do komisariatu, nie słucha się. Tamte oboje chcą, a ten nie i nie. Nie słucha się. Nieposłuszeństwo. Nie wolno. Jak biorą, trza iść. Bo tak to... - i odwróciwszy się od zgromadzonych podrapał w uchu dużym palcem, jakby rozszerzając otwór słuchowy. Był to gest głębokiego przekonania, wiary w słuszność własnych myśli i własną wyższość nad otoczeniem, nie wyłączając milicjantów. Obaj milicjanci wymienili spojrzenia, ale jednak zabrali ze sobą studenta. Poszli z nimi i tamci — Baba i Zadarty Nos. Tłum rozszedł się nie zwracając już uwagi na psa. Pozostała tylko miła dziewczyna. Podeszła do Bima, pogłaskała go, ale też poszła za milicjantami. Poszła dobrowolnie, jak wywnioskował Bim. Popatrzył za dziewczyną, podreptał w miejscu i pobiegł. Dopędził nieznajomą i poszedł obok. Tak szli we dwójkę do komisariatu. - Na kogo czekałeś, Czarne Ucho? - zapytała dziewczyna zatrzymując się. Bim usiadł na chwilę zgnębiony, spuścił głowę. — Ale zapadły ci boki, kochany. Poczekaj, nakarmię cię, Czarne Ucho. Kilka razy już różni ludzie mówili do niego „Czarne Ucho". Pan też kiedyś powiedział: 102 ,,Ach ty, Czarne Ucho". Bardzo dawno temu, kiedy Bim był jeszcze mały. „Gdzie jest teraz mój przyjaciel?" — pomyślał Bim. I smętnie powlókł się za dziewczyną. Razem weszli do komisariatu. Tara wrzeszczała gruba Baba, grzmiał Zadarty Nos, ze spuszczoną głową, ponuro, milczał student. Przy biurku zaś siedział nieznajomy milicjant i z nie ukrywaną dezaprobatą spoglądał na całą trójkę. Dziewczyna powiedziała: — Przyprowadziłam winowaj cę. — I wskazała na Bima. - Szalenie miłe zwierzę. Wszystko widziałam i słyszałam od samego początku. Ten chłopiec - dziewczyna kiwnęła w stronę studenta — nic nie jest winien. Mówiła spokojnie, wskazując to na Bima, to na któregoś z tamtych trojga. Oni usiłowali jej przerwać, ale milicjant surowo poskramiał Babę i Zadarty Nos. Z sympatią natomiast traktował dziewczynę, która na zakończenie zapytała żartobliwie Bima: — Dobrze mówię, Czarne Ucho? — a zwracając się do milicjanta dodała: — Nazywam się Dasza. — I potem do Bima: — Jestem Dasza, zrozumiałeś? Całą swoją postawą Bim okazywał, że bardzo szanuje Daszę. 103 - Ano, chodź d o m n i e , Czarne Ucho. D o mnie! — zawołał milicjant. O, Bim dobrze znał słowa ,,do mnie". Doskonale znał. I od razu podszedł do milicjanta. Milicjant poklepał go leciutko po szyi, wziął za obrożę, sprawdził numerek i coś zapisał, po czym rozkazał Bimowi: - Waruj! Bim położył się, jak należy: podkulił tylne łapy, wyciągnął przednie i patrzył prosto w oczy interlokutorowi, leciutko przechylając na bok głowę. Teraz milicjant podniósł słuchawkę telefoniczną i pytał: - Związek Łowiecki? Czy jest tam teraz ktoś, kto chodzi na polowanie? „Polowanie!" - drgnął Bim. - „Polowanie!" Co znaczy tutaj to słowo? - Związek Łowiecki? Tu komisariat milicji. Proszę sprawdzić numer dwadzieścia cztery. Seter... Jak to: nie ma? Niemożliwe. Dobry pies, ułożony... Do Rady Miejskiej? Dobrze. -Milicjant położył słuchawkę, po chwili wziął ją znowu do ręki, pytał i zapisywał, głośno powtarzając: - Seter... z zewnętrznymi wadami dziedzicznymi, metryki nie ma, właściciel Iwan Iwanowicz Iwanów, ulica Przejazd 41. Dziękuję. — Teraz zwrócił się do dziewczyny: — Doskonale, Dasza. Znaleźliśmy właściciela. Bim zaczął skakać, trącił nosem kolana milicjanta, liznął Daszę w rękę i patrzył jej w oczy, prosto w oczy, jak umieją patrzeć tylko bardzo mądre, dobre, ufne psy. Zrozumiał przecież, że mówiono o.Iwanie Iwanyczu, o jego przyjacielu, jego bracie, jego bogu, jak by powiedział w podobnym wypadku człowiek. I drżał ze wzruszenia. Milicjant surowo burknął do Baby i Zadartego Nosa: — Możecie odejść. Do widzenia. Zadarty Nos zwrócił się z wymówkami do dyżurnego milicjanta: — I to ma być wszystko? Jak może być u nas porządek, jeśli zdarzają się takie rzeczy?! — Do widzenia, do widzenia, dziadku. Proszę spokojnie odpoczywać. — Nie jestem dla ciebie dziadkiem. Jestem ojcem, tatusiem! Zapomnieli, jak trzeba serdecznie mówić do starszych osób, sukinsyny. Chcecie takich jak ten — Zadarty Nos -wskazał palcem na studenta - wychowywać, głaskać po główce. A on was... poczekajcie trochę! Hau! I pożre. - Zadarty Nos szczeknął naprawdę zupełnie jak pies. 104 105 Bim naturalnie natychmiast odpowiedział tym samym. Dyżurny milicjant wybuchnął śmiechem: - Proszę, tatusiu, pies rozumie, nawet współczuje. A Baba drgnęła na to podwójne szczekanie -człowieka i psa - i cofnęła się do drzwi wołając: - On na mnie, na mnie tak szczeka! W komisariacie też nie ma żadnej obrony dla obywatelki radzieckiej! W końcu jednak oboje odeszli. - Zatrzymujecie mnie? — zapytał ponuro student. - Trzeba słuchać władzy, kochany. Jeśli zapraszają do komisariatu, trzeba iść. Taki porządek. - Porządek? Co to za porządek, żeby trzeźwego człowieka prowadzić do komisariatu pod ręce, jak złodzieja. Tej babie trzeba było wlepić piętnaście dni, a wy... Ech! — student odszedł także, podrapawszy Bima za uchem. Teraz Bim już kompletnie nic nie rozumiał: źli ludzie wymyślają milicjantowi, dobrzy też mu wymyślają, a milicjant wszystko to znosi i jeszcze się śmieje; widać i mądremu psu trudno się połapać w ludzkich sprawach. 106 - Odprowadzi go pani sama? — zapytał dyżurny milicjant Daszy. - Sama. Do domu. Czarne Ucho, chodźmy do domu. Teraz Bim szedł przodem, raz po raz oglądał się na Daszę i czekał: znał doskonale słowa ,,do domu" i prowadził ją właśnie do domu. Ludzie nie wiedzieli, że do domu trafiłby sam, wydawało się im, że jest przygłupi. Jedna Dasza zrozumiała wszystko. Dasza, jasnowłosa dziewczyna o wielkich, zamyślonych i ciepłych oczach, którym Bim uwierzył od pierwszego spojrzenia. I przyprowadził ją do swoich drzwi. Dziewczyna zadzwoniła — odpowiedzi nie było. Zadzwoniła po raz drugi, ale tym razem już do sąsiadów. Stiepanowna wyszła na podest. Bim ją powitał, był wyraźnie weselszy niż wczoraj, mówił: „Przyszła Dasza. Przyprowadziłem Daszę". (Innymi słowami nie można wyjaśnić spojrzenia, jakie rzucał po kolei to na Stiepa-nownę, to na Daszę). Kobiety rozmawiały cicho, mówiły przy tym „Iwan Iwanycz", „odłamek pocisku", potem Stiepanowna otworzyła drzwi do mieszkania sąsiada. Bim zapraszał Daszę: nie odrywał od niej oczu. Dziewczyna przede wszystkim wzięli do ręki miskę, powąchała kaszę i powiedziała: - Skwaśniała. - Wyrzuciła kaszę do kosza 107 na śmieci, starannie wymyła miskę i postawiła znów na podłodze. - Zaraz przyjdę. Poczekaj, Czarne Ucho. — On nazywa się Bim — poprawiła ją Stiepa-nowna. — Czekaj, Bim. — Dasza wyszła. Stiepanowna usiadła na krześle, Bim usiadł naprzeciw niej, ale raz po raz spoglądał na drzwi. — Sprytny z ciebie pies - powiedziała Stiepanowna. — Zostałeś sam i proszę, rozumiesz, kto ma do ciebie serce. Ja, Bimku, też... na stare lata mieszkam z wnuczką. Rodzice jej wynieśli się aż na Syberię, a ja ją wychowałam. Wnuczka jest dla mnie dobra — kocha mnie, całym sercem do mnie przylgnęła. Stiepanowna zwierzała się samej sobie, zwracając się do Bima. Tak ludzie przemawiają czasem do psa, ukochanego konia czy żywicielki krowy, kiedy nie mają bliskiej osoby, której mogliby mówić o sobie. Wyjątkowo zaś inteligentne psy doskonale poznają, kto jest nieszczęśliwy, i zawsze okazują mu współczucie. W tym wypadku to było wzajemne: Stiepanowna żaliła się przed Bimem, a Bim martwił się i cierpiał, bo ludzie w białych fartuchach zabrali mu przyjaciela. Wszystkie przykrości tego dnia przysłoniły Bimowi jego nieszczęście, ale 108 teraz ból zaczął mu doskwierać z nową siłą. Odróżnił w żalach Stiepanowny znajome słowa „dobrze" i ,,do mnie", powiedziane smętnie i ciepło zarazem. Oczywiście podszedł blisko do staruszki, położył głowę na jej kolanach, a Stiepanowna podniosła chusteczkę do oczu. Wkrótce wróciła Dasza z paczką. Bim cicho zbliżył się do niej, wyciągnął się na podłodze, położył jedną łapę na jej stopie, a głowę na swojej drugiej łapie. To miało znaczyć: „Dziękuję". Dasza odwinęła z papieru dwa kotlety, dwa ziemniaki i włożyła je do miski: - Jedz. Bim nie tknął jedzenia, choć od trzech dni nic nie jadł. Dasza leciutko poklepała go po szyi i powiedziała serdecznie: - Jedz, Bim, jedz. Miała miękki, serdeczny, cichy głos, który brzmiał bardzo spokojnie, i ciepłe, delikatne, ( zułe dłonie. Ale Bim odwrócił głowę od miski. Dasza otworzyła mu pysk i siłą wcisnęła jeden kotlet. Bim potrzymał go w pysku, spoglądając ze zdziwieniem na Daszę, i mimo woli połknął. To samo stało się z drugim kotletem. I z ziemniakami. - Trzeba karmić Bima siłą — powiedziała 109 Dasza Stiepanownie. - Tęskni za panem i dlatego nic nie je. — Naprawdę? — zdumiała się Stiepanowna. — Pies sam znajdzie sobie żarcie. Tyle psów włóczy się po mieście, a przecie coś jedzą. - Co robić? - zwróciła się Dasza do Bima. — Przecież tak zginiesz. — Nie zginie - pewnym głosem odparła Stie-Panowna. - Taki mądry pies nie zginie. Raz dziennie będę gotowała mu krupnik. Trudno! Żywe stworzenie. Dasza zastanowiła się chwilę, potem zdjęła Z szyi Bima obrożę. - Dopóki nie odniosę z powrotem obroży, proszę nie wypuszczać Bima. Przyjdę jutro około dziesiątej... A gdzie jest teraz I w a n I w a -n y c z ? - zapytała Stiepanowny. Bim drgnął: mowa o panu! Zabrali go samolotem do Moskwy. Ciężka operacja. Odłamek pocisku koło serca. Bim zamienił się w słuch: „odłamek'', znowu ten „odłamek". To słowo brzmiało jak nazwa nieszczęścia. Skoro jednak mówią o Iwanie Iwanyczu, to znaczy, że on gdzieś musi być. Trzeba szukać! Szukać! Dasza wyszła. Stiepanowna także. Bim znowu został sam na noc. Teraz od czasu do czasu 110 zapadał w drzemkę, ale tylko na kilka minut. I za każdym razem widział we śnie Iwana Iwanycza — w domu albo na polowaniu. Wtedy zrywał się z posłania, rozglądał się naokoło, chodził po pokoju, obwąchiwał kąty, wsłuchiwał się w ciszę i znów kładł się przy drzwiach. Bolało go jeszcze miejsce po uderzeniu kijem, ale ten ból był niczym w porównaniu z nieszczęściem, jakie go spotkało, i brakiem wiadomości o Iwanie Iwanyczu. Czekać. Czekać. Zacisnąć zęby i czekać. Rozdział siódmy POSZUKIWANIA TRWAJĄ Tego ranka Bim omal nie płakał. Słońce stoi już wyżej okna, a do niego nikt nie przychodzi. Wsłuchiwał się w kroki lokatorów, którzy mijali jego drzwi schodząc na dół albo idąc na górne piętra. Znał wszystkie kroki, ale pana jak nie było, tak nie było. Wreszcie poznał stukot pantofelków Daszy. Ona! Bim szczeknął. W tłumaczeniu na język ludzki oznaczało to: „Słyszę cię, Dasza!" - Zaraz, zaraz - odpowiedziała Dasza i zadzwoniła do drzwi Stiepanowny. Po chwili obie weszły do Bima. Pies przywitał się z każdą, po czym rzucił się do drzwi, stanął przy progu, odwrócił głowę do kobiet i kręcąc ogonem zażądał: „Otwierajcie prędzej ! Trzeba szukać''. Dasza nałożyła mu obrożę, na której teraz widniała mocno, na całą szerokość przyczepiona mosiężna tabliczka z napisem: „Nazywa się Bim. Czeka na swojego pana. Dobrze zna swój dom. Mieszka sam. Proszę nie robić mu krzyw- 112 dy". Dasza odczytała ten napis Stiepanownie. - Ależ ty masz dobre serce! — zawołała Stie-panowna. - A więc lubisz psy? Dasza pogłaskała Bima i odpowiedziała dziwnym głosem: - Mąż rzucił, synek nie żyje... A ja mam trzydzieści lat. Wynajmowałam mieszkanie. Teraz wyjeżdżam. - To ty jesteś samotna. Och, ty kochana -zaczęła zawodzić Stiepanowna. — Przecież to... Ale Dasza krótko ucięła: - Czas na mnie. — I już w drzwiach dodała: — Na razie nie trzeba wypuszczać Bima, bo jeszcze za mną ucieknie. Bim usiłował przecisnąć się przez drzwi razem z Daszą, ale odsunęła go i wyszła ze Stiepanowna. Minęła godzina. Bim z początku trochę skomlał, potem zawył z tęsknoty, tak przejmująco, jak to ludzie mają na myśli, kiedy mówią: „Wyłbym jak pies". Stiepanowna go wypuściła. (Dasza już była daleko). - No idź sobie, idź. Wieczorem ugotuję ci kaszy. Bim nie zwrócił uwagi na jej słowa, ani na jej oczy, ale jednym susem zbiegł ze schodów i popędził na dwór. Szybko klucząc przebiegł przez podwórko, wyskoczył na ulicę, stał chwi- 8-686 113 lę, jakby się namyślał, po czym zabrał się do odczytywania zapachów, jednego po drugim, nie zwracając nawet uwagi na drzewa, na których koledzy zostawili swoje podpisy, a te powinien odczytywać każdy szanujący się pies. Przez cały dzień daremnie szukał śladów Iwana Iwanycza. A pod wieczór na wszelki wypadek zajrzał do młodego parku w świeżo zbudowanej dzielnicy. Czterech chłopców grało tam w piłkę nożną. Bim posiedział trochę w parku, sprawdził — o ile na to pozwolił nos -czy nie ma gdzie pana, i już chciał wracać do domu. Ale wtedy jeden z chłopców, mniej więcej dwunastoletni, przerwał grę, podszedł do Bima i zaczął mu się przyglądać z ciekawością. - Czyj jesteś? — zapytał, jak gdyby Bim mógł mu odpowiedzieć. Bim przede wszystkim przywitał się kręcąc ogonem, ale markotnie przechylał przy tym głowę to na jeden, to na drugi bok. To oznaczało także pytanie: „A co z ciebie za człowiek?" Rozumiejąc, że pies na razie nie dowierza mu całkowicie, chłopiec śmiało podszedł do niego i wyciągnął rękę: - Dzień dobry, Czarne Ucho! Kiedy Bim podał mu łapę, chłopiec zawołał: - Chłopaki, chodźcie no tutaj! Chłopcy natychmiast przybiegli, ale zatrzymali się w pewnej odległości. 114 Popatrzcie tylko, jakie on ma mądre oczy! - zachwycał się nowy znajomy Bima. - A może jest tresowany? — rozsądnie zapytał mały tłuścioszek. — Tolek, powiedz mu coś, zobaczymy, zfozumie czy nie. Trzeci, nieco starszy, oświadczył autorytatywnie : - Tresowany. Widzisz, ma tabliczkę na szyi. - Wcale nie tresowany — zaprotestował inny chłopiec, bardzo mizerny. - Nie byłby taki chudy i smutny. Bim rzeczywiście okropnie schudł bez Iwana Iwanycza i nie wyglądał już tak jak dawniej: boki mu zapadły, nie czesana od dawna sierść zmierzwiła się na nogach, a na lśniącym kiedyś grzbiecie zmatowiała. Tęsknota i głód nie dodają urody także psu. Tolek dotknął czoła Bima, pies zaś przyjrzał się chłopcom i poczuł do nich całkowite zaufanie. Między chłopcami i psem od razu wytworzyła się zażyłość, a w atmosferze wzajemnego zrozumienia szybko rodzi się przyjaźń. Tolek głośno przeczytał napis na mosiężnej tabliczce i zawołał: - Nazywa się Bim! Mieszka sam! Chłopaki, Bim jest głodny! Niech każdy leci do domu i przyniesie mu coś do jedzenia. Co kto może. Bim pozostał z Tolkiem, a reszta chłopców pobiegła do domu. Tolek usiadł na ławce, Bim 115 położył się u jego nóg i głęboko westchnął. — Źle ci pewnie, Bim? — zapytał Tolek głaszcząc psa po głowie. - Gdzie jest twój pan? Bim leżał dotykając nosem jego buta. Wkrótce chłopcy wrócili, jeden po drugim. Tłuścio-szek przyniósł pierożek, najstarszy - kawałek kiełbasy, Chudy - dwa naleśniki. Położyli to wszystko przed Bimem, ale on nawet nie powąchał jedzenia. — Jest chory - powiedział Chudy. - Może nawet ma jakąś zaraźliwą chorobę. - I cofnął się. Tłuścioszek dlaczegoś wytarł ręce o spodenki i też się odsunął. Najstarszy potarł nos Bima kawałkiem kiełbasy i z wielką pewnością siebie oznajmił: — Nie będzie jadł. Nie chce. — Mama mówiła, że wszystkie psy są zaraźliwe — ciągle niepokoił się Tłuścioszek. — A ten w ogóle jest chory. — No to idź sobie - burknął Tolek. - Niech cię wiecej nie widzę.....Zaraźliwy''... Chore psy łapią rakarze, a ten widzisz jaki — z tabliczką. Rozsądny argument podziałał: chłopcy znów otoczyli Bima. Tolek podciągnął go do góry za obrożę. Bim usiadł. Tolek wywrócił psu górną wargę i z boku szczęki, tam gdzie kończą się zęby, zobaczył szczelinkę; ułamał kawałeczek kiełbasy i wsunął do tej szczelinki — Bim go 116 przełknął. Jeszcze kawałeczek, Bim przełknął go także. Tak ku ogólnemu zadowoleniu skończyli z kiełbasą. Wszyscy ze skupieniem obserwowali Tolka i Bima, a Tłuścioszek przy każdym łyku psa przełykał ślinę, chociaż nic nie miał w ustach: niejako pomagał Bimowi. Kawałeczków pierożka nie udało się jednak wcisnąć Bimowi do pyska — kruszyły się. Ostatecznie Bim sam wziął pierożek, wyciągnął się na brzuchu, położył go między łapami, popatrzył chwilkę i zjadł. Zrobił to wyraźnie z szacunku dla Tolka. Ma tak pieszczotliwe ręce i łagodne, trochę smutne spojrzenie, tak się lituje nad Bimem, że nie sposób oprzeć się jego dobroci. Dawniej Bim też inaczej traktował dzieci niż innych ludzi, teraz zaś ostatecznie się przekonał, że wszyscy mali ludzie są dobrzy, dorośli natomiast bywają różni, niektórzy są źli. Bim nie mógł oczywiście wiedzieć, że mali ludzie stają się z czasem dorośli i także bywają potem różni, ale psy nie potrafią rozmyślać, jak i dlaczego z dobrych dzieci wyrastają źli ludzie, tacy na przykład jak Baba czy Zadarty Nos. Zjadł więc pierożek przez wzgląd na Tolka, i tyle. Ale poczuł się trochę raźniej i nie odmówił również naleśników. Od tygodnia jadł przecież dopiero drugi raz. Po skończonej uczcie Tolek powiedział: - Spróbujemy zobaczyć, co on potrafi. 117 Chudy oświadczył: - W cyrku, jak pies ma skoczyć, krzyczą: „Hop!" Bim wstał i uważnie spojrzał na chłopca, jakby pytał: „Przez co - hop?" Dwóch chłopców wzięło pasek za końce, a Tolek wydał rozkaz: - Bim! Hop! Bim bez trudu przeskoczył przez tę dziecinną barierę. Całe towarzystwo wpadło w zachwyt. Tłuścioszek zawołał: - Waruj! Bim położył się (Proszę bardzo, zrobię to dla was z przyjemnością). - Siad - poprosił Tolek (Bim Usiadł). - Przynieś! — Tolek rzucił swoją czapką. Bim przyniósł czapkę. Tolek objął Psa z za~ chwytu za szyję, a Bim nie pozostał chłopcu dłużny - liznął go prosto w policzek. Oczywiście Bim poczuł się Znacznie lepiej w towarzystwie małych ludzi. Ąje nagle podszedł do nich jakiś starszy mężczyzna. Wywijając laską zbliżył się tak cicho, ż;e chłopcy zauważyli go dopiero wtedy, gdy zapytał: - Czyj to piesek? Wyglądał dostojnie: szary kapelusz z małym rondem, szara muszka, szara ma_a-ynarka, jasnoszare spodnie, króciutka szara bródka, okulary. 118 Nie odrywając oczu od Bima powtórzył pytanie: — Więc czyj to piesek, dzieci? Dwaj chłopcy — najstarszy i Tolek — odpowiedzieli mu jednocześnie. — Niczyj - powiedział najstarszy chłopiec naiwnie. — Mój — z niepokojem powiedział Tolek. -W tej chwili jest mój. Tolek nieraz widział, jak ten szary facet z wyniosłą miną przechadzał się samotnie po parku. Kiedyś prowadził na smyczy psa, który się opierał i nie chciał z nim iść. Pewnego dnia Szary podszedł do chłopców i nudził, że nie umieją się bawić, tak jak bawiono się dawniej, że nie są uprzejmi, że rodzice źle ich wychowują, nie tak jak dawniej, że dla nich ludzie bili się jeszcze podczas wojny domowej, a oni nic nie cenią i nic nie umieją, a to wstyd. Tego odległego już dnia, kiedy Szary tak chłopców pouczał, Tolek miał dziewięć lat. Teraz - skończył dwanaście. Ale dobrze zapamiętał Szarego. Siedział więc obejmując obiema rękami Bima za szyję i powiedział: „Mój!" — Więc jak to jest ostatecznie: niczyj czy jego? — zapytał znów Szary zwracając się do wszystkich i pokazując na Tolka. — Na tym psie jest tabliczka — wtrącił się Tłuścioszek. W złą to powiedział godzinę. 119 Szary zbliżył się do Bima, podrapał go za uchem i przeczytał napis na tabliczce. Bim poczuł, bardzo wyraźnie poczuł: Szary pachnie psami. Był to jakiś daleki, zastarzały już zapach, ale zupełnie wyraźny. Bim spojrzał Szaremu w oczy i natychmiast ogarnęła go nieufność: nie podobał mu się ani ten głos, ani to spojrzenie, ani nawet ten zapach. To niemożliwe, żeby człowiek tak wchłonął w siebie zestarzałe zapachy różnych psów. Bim przytulił się do Tolka, usiłując odczepić się od Szarego, ale ten go nie puszczał. — Nie wolno kłamać, chłopcze - wyrzucał Tolkowi. - Widzę z tabliczki, że to nie jest twój pies. Wstyd, chłopcze. To rodzice nauczyli cię kłamać? Co z ciebie wyrośnie! Oho-ho! -Wyjął z kieszeni smycz i przypiął ją do obroży Bima. Tolek schwycił smycz ręką i zawołał: — Nie wolno go ruszać! Nie dam! Szary odsunął rękę chłopca. — To mój obowiązek obywatelski. Muszę odprowadzić psa na miejsce zamieszkania. Może nawet trzeba będzie zrobić protokół (tak właśnie powiedział: „protokół"). Bardzo możliwe, że jego pana allkohol już przeżarł (tak właśnie powiedział: ,, allkohol"). "W takim razie psa trzeba będzie zlikwidować. To moja funkcja - postępować we wszystkim Uczciwie, do- 120 brze. Właśnie. Znajdę mieszkanie tego psa, zobaczę, czy to wszystko jest prawdą. — A tabliczce pan nie wierzy? - z -wyrzutem powiedział Tolek, bliski łez. — Wierzę, chłopaki, wierzę całko wicie. Ale... — Szary podniósł palec i powiedział pouczającym, niemal uroczystym tonem: — Wierz, ale sprawdzaj! - I zabrał Bima. Bim opierał się, oglądał się na Tolka, zobaczył, jak ten rozpłakał się ze zmartwienia, ale trudno, musiał iść z Szarym. Wlókł się ze spuszczonym ogonem, z wzrokiem wbitym w ziemię, nie był do siebie podobny. Cały jego wygląd mówił: „Takie już jest nasze pieskie życie, kiedy nie ma pana''. Powinien był ugryźć Szarego w łydkę i uciec, ale Bim był inteligentnym, dobrze ułożonym psem — prowadź mnie, gdzie prowadzisz. Szli ulicą, wzdłuż której stały nowe domy. Tylko nowe. Szare i tak jednakowe, że nawet Bim mógłby wśród nich zabłądzić. Szary skręcił do jednego z tych bliźniaczych budynków, wszedł na drugie piętro, Bim zauważył przy tym, że wszystkie drzwi są tu także jednakowe. Otworzyła im kobieta w szarej sukience. — Znów przyprowadził! Boże święty! — Nie gadać! - surowo przerwał jej Szary. Zdjął z Bima obrożę i pokazał kobiecie: - 121 Spójrz! — Kobieta włożyła okulary i odczytała napis, a Szary ciągnął dalej: — Bez żadnego pojęcia kobieta! W całej republice jestem jedynym zbieraczem psich znaczków. A taka tabliczka to coś! To mój pięćsetny znaczek. Bim nic nie zrozumiał, nic a nic. Szary nie używał żadnych znajomych słów ani gestów — nic. Poszedł do pokoju z obrożą w ręku i zawołał: — Bim, do mnie! Bim zastanawiał się chwilę i ostrożnie wszedł do pokoju. Rozejrzał się naokoło, ale nie podszedł do Szarego — usiadł przy drzwiach. Na czystej ścianie wisiały drewniane tablice pokryte aksamitem, z rzędami psich znaczków: numerków, żetonów, medali, szarych i żółtych, było tam także kilka ładnych smyczy i obróżek, parę udoskonalonych kagańców i inny psi rynsztunek. A nawet pętla z ka-pronu do ściskania psiej szyi — jej przeznaczenia Bim oczywiście nie zrozumiał. Trudno wiedzieć, skąd ją wytrzasnął właściciel kolekcji, dla Bima był to zwykły sznur i nic więcej. Bim patrzył uważnie, jak Szary oglądał jego obrożę, odjął obcążkami tabliczkę i przymocował do aksamitu, po czym włożył mu obrożę z powrotem na szyję i powiedział: - Dobry pies. Tak samo mówił niegdyś pan, ale teraz Bim nie uwierzył Szaremu. Wyszedł do przedpokoju i stanął przy drzwiach mówiąc: ,,Wypuść mnie! Nie mam tu nic do roboty!" — Wypuść go - powiedziała kobieta. — Po coś go tu przyprowadził? Mogłeś zabrać mu znaczek na ulicy. — Nie mogłem. Chłopcy się przyczepili. Teraz też nie można: zobaczą, że bez tabliczki, mogą donieść... Niech zostanie do świtu. Leżeć! - rozkazał Bimowi. Bim położył się przy drzwiach: trudno! I znowu: wystarczyło, aby głośno zawył, zaczął się rzucać po mieszkaniu, skoczył na Szarego, a od razu by go wypuścili. Lecz Bim umiał czekać. Zmęczył się i tak stracił siły, że nawet zasnął przy cudzych drzwiach, ale na krótko i niespokojnym snem. Tej nocy Bim po raz pierwszy nie wrócił do domu. Kiedy się ocknął ze swojego lekkiego snu, poczuł, że nie jest u siebie, i nie wiedział, gdzie się znajduje. Gdy się zorientował, ogarnęła go okropna tęsknota. We śnie znów widział Iwana Iwanycza: śnił mu się zawsze — wystarczyło zasnąć. Budząc się czuł jeszcze ciepło jego rąk, które poznał w pierwszych tygodniach życia, kiedy był jeszcze malutkim szczenięciem. Gdzie jest teraz ten dobry, ko- 122 123 chany przyjaciel? Gdzie? Smutek nie do zniesienia! Ciężka samotność, przed którą nie me ucieczki! A tu jeszcze ten szary człowiek chrapie jak zając uciekający przed chartem. I te tablice, które czuć martwymi psami. Smutek! Bim zaskomlał rozpaczliwe. Potem dwukrotnie szczeknął i cichutko do wtóru zawył, jak ogar, kiedy znajduje ślad zająca po wczorajszym żerowaniu. Wreszcie nie wytrzymał -zawył przejmująco, przeciągle, głośno. ,,Och-cho-cho-oj! Oj-oj, ludzie - płakał Bim. - Ciężko mi, ciężko bez przyjaciela. Puśćcie mnie, pozwólcie szukać mojego przyjaciela. Oj-oj-oj, lu-dzie, oj!" Szary zerwał się z łóżka, zapalił światło i zaczął walić Bima laską sycząc: — Milczeć! Milczeć! Wyrodku! Sąsiedzi usłyszą! A masz! Masz! Bim usiłował uniknąć ciosów, instynktownie chronił głowę i jęczał jak człowiek: „Och... A-ach... A-ach... O-och!" Zły człowiek zręcznie wycelował i walnął psa mocno po głowie. Bim na chwilę stracił przytomność, zatrząsł łapami, ale szybko przyszedł do siebie, odskoczył od drzwi, stanął w kącie, tyłem oparty o ścianę i groźnie wyszczerzył zęby. Po raz pierwszy w życiu. Szary się cofnął. - Widzicie go! Jeszcze ugryzie mnie diabeł... — I otworzył drzwi. W pierwszej chwili Bim nie uwierzył, że drzwi są rzeczywiście otwarte, nie uwierzył nawet wtedy, kiedy Szary powiedział: - Idź sobie, idź. Idź, Bim, na spacer. Idź, piesku. Idź! Nie ufał jego pieszczotliwemu, przypochlebnemu tonowi, jego serdeczności i czułym słowom wypowiedzianym po biciu. Tak, przymi-1 anie się po biciu to nowe odkrycie, j akie -wtedy Bim zrobił. Baba, Zadarty Nos — to byli po prostu niedobrzy ludzie. Ale ten... tego Bim nienawidził. Nienawidził! I zaczął tracić wiarę w człowieka. Tak, właśnie tak. Wyciągnął szyję, wyszczerzył zęby i... ruszył na Szarego, cicho, ale zdecydowanie, powoli, ale pewnie. Szary przywarł do ściany. - Co ty?! Co-o?! Kobieta w nocnej koszuli darła się wniebo-cjłosy: - Doigrałeś się! U-ugry-zie! Bim zobaczył, że jego okrutny wróg przestraszył się, że się go boi, okropnie się boi. Nabrał jeszcze większego zdecydowania, skoczył, ca-pnął usiłującego wywinąć się wroga w pewne miękkie miejsce i wybiegł przez otwarte drzwi. Biegł i czuł w pysku smak ludzkiego mięsa. 124 125 , nie uważał się za nieszczęśliwego i godne-o politowania, przeciwnie, teraz był odważny, odwaga łączy się zawsze z dumą i poczuciem jaSnej cjodności — nawet u chomika. Biegł we mgle przedświtu ulicą, w obroży, \e już bez numerka 24. Z początku pomylił w pośpiechu kierunki, to znaczy pobiegł nie do piasta, ale poza miasto (dalej już domów nie było). Wrócił jednak i znalazł się w tym samym labiryncie jednakowych domów. Krążył, klu-zył, aż wreszcie natrafił na dom, w którym pędził noc. Stąd pobiegł już we właściwym kierunku, a pomogła mu w tym zupełnie natu-ralna okoliczność, mało znana ludziom: wczoraj, kiedy Szary go prowadził, Bim poczuł na ednym rogu ulicy podpis jednego ze swoich ^olegów, na drugim rogu - drugiego; teraz zaś, kiedy orientując się według tych zapachów przebiegł od jednego rogu do drugiego, mógł skierować się we właściwą stronę. Trzeba było rZeczywiście mieć doskonały węch, aby nie tvlko znaleźć w tym labiryncie właściwy dom, ale i drogę powrotną. Bim odznaczał się doskonałym węchem i niezwykłym sprytem. O świcie przybiegł do domu, podszedł do sWroich drzwi, podrapał. Odpowiedzi nie było. j - co najważniejsze - nie było tam śladów jwrana Iwanycza. A o tak wczesnej godzinie gtiepanowna nie mogła usłyszeć poprzez po- 126 ranny sen skamlania Bima. Biedak siedział więc pod drzwiami pogrążony w rozmyślaniach. Całe ciało miał obolałe od bicia, w głowie huczało, mdliło go, nie miał sił się ruszyć. Mimo to wybrał się znowu w drogę. Poszedł szukać przyjaciela. Kto oprócz Bima będzie go szukał? Przez miasto biegł pies, ponury na pozór, ale oddany, wierny i odważny. Rozdział ósmy WYPADEK NA TORZE Dni mijały. Bim już ich nie spostrzegał. Przebiegł całe miasto wzdłuż i wszerz i poznał je w najdrobniejszych szczegółach. Teraz miał już z góry ustaloną marszrutę: ludzie mogliby według Bima sprawdzać zegarki, gdyby tylko wpadli na ten pomysł. Kiedy się zjawiał przy parku - była piąta, przy dworcu — szósta, przy fabryce - wpół do ósmej, na głównej ulicy -dwunasta, na wybrzeżu - czwarta po południu i tak dalej. Zawarł wiele nowych znajomości. Ustalił, że większość ludzi jest dobra i że ludzie dobrzy zwykle idą w milczeniu, źli natomiast dużo gadają. Spotykał grupy ludzi pachnących różnymi smarami i żelastwem (dawniej spotykał ich pojedynczo). Co dzień około ósmej rano płynęli jakby potokiem do bramy, potem do drzwi jakiejś budki. Tutaj stawali się gadatliwi jak gawrony i nie można było właściwie zrozumieć, co mówią, a zresztą to niezbyt interesowało Bima. Siadał 128 z boku, patrzył na mijający go tłum ludzki i czekał. — Hej! Czarne Ucho! Cześć! — witał Bima co rano młodzik w granatowym kombinezonie i kładł na ziemi przed nim przygotowaną paczuszkę z jedzeniem: — Żyjesz, biedaku? Dzień dobry! - I wyciągał do psa swoją dobrą ludzką łapę, szorstką, lecz ciepłą. Niektórzy bez słowa podawali Bimowi rękę i szli dalej. Tutaj nikt nie chciał mu zrobić krzywdy. Bim powoli nauczył się rozpoznawać ludzi różnego pokroju. Tak na przykład często natykał się po drodze na tłustą babę — nogi jak butelki, zawsze zadowolona, szybka, twarz promienieje. Ale na widok Bima wesoła tłuś-ciocha syczała jak gniewna kotka, spluwała, podnosiła do bujnych piersi torbę z zakupami i za każdym razem powtarzała to samo: - Fe, co za paskudztwo! Czyż nie można wytruć wszystkich psów, żeby nie działały nam na nerwy? Proszę bardzo! „Milicja czuwa nade mną!" A jakże! Okropnie czuwa!... Co dzień psisko może zerwać z kobiety spódnicę. I co milicja na to? Milicji jesteśmy potrzebni jak psu piąta noga. Wobec tego że często powtarzała te słowa, Bim w swojej psiej naiwności doszedł do wniosku, że ma na imię Piąta Noga. Ale wiedział 9-686 129 jedno: nie należy do niej się zbliżać. Nie rozumiał wprawdzie z jej słów nic oprócz tego „imienia", ale wszystko słyszał i widział, wobec czego przyjął zasadę: lepiej z takimi nie zaczynać. Z czasem nauczył się określać (węchem czy jak?), kogo należy omijać i unikać jak ognia. Dobrych ludzi jest mnóstwo, źli - to poszczególne jednostki, ale dobrzy boją się złych. Bim ich nawet się nie bał, był jednak pochłonięty czym innym. Znajomość ludzi rozszerzała się i pogłębiała. Z psiego punktu widzenia Bim nie byłby już dobrze wychowanym dyletantem i idealistą, który gotów jest merdać ogonem na powitanie każdego napotkanego przechodnia. W krótkim czasie stał się potwornie chudym, ale poważnym psem i miał jeden cel w życiu — szukać i czekać. I oto pewnego ranka, sprawdzając zapachy na jednym z chodników, znieruchomiał z radości. Zatrzymał się, sapnął i pobiegł, jakby nagle rażony wścieklizną, nie zwracając na nic uwagi i nic przed sobą nie widząc. Ale tylko wyglądał na wściekłego psa, w rzeczywistości biegł za świeżym śladem: śladem Daszy! To ona dopiero co tędy przeszła. Ślad zaprowadził Bima na dworzec. Do środka w żaden sposób nie mógł się dostać: kłębiły się tam nieprzeliczone tłumy. Przed budynkiem dworcowym przy jakimś okienku, ludzie rozpychali się, krzyczeli, sapali, wrzeszczeli, jak ogary, co dopadły zająca i rozszarpują go na kawałki nie zwracając uwagi ani na ciosy harapu, ani na dźwięki rogu. W takich warunkach odnalezienie Daszy wydawało się niemożliwe: ślady znikły. Wtedy Bim okrążył dworzec i wyszedł na peron. Ludzie stali tam grupkami przy drzwiach długich domków na kołach, nie krzyczeli już ani nie rozpychali się, ale przeciwnie, ściskali się, całowali i nawet tańczyli przed drzwiami tych dziwnych domków. Nikt nie zwracał uwagi na Bima, mógł więc swobodnie przemykać się między ludźmi i ze skupieniem badać ślady na peronie. Nagle u jednych drzwi poczuł zapach Daszy. Próbował wejść na próg domku, ale odpędziła go kobieta z dużą blachą na piersi. Nie dał jednak za wygraną: zaczął węszyć pod każdym oknem i wpatrywać się w szyby. Potem zauważył, że dwie kobiety w białych fartuchach weszły ostatnie do domku. Rzucił się za nimi, lecz wtedy domki powoli ruszyły. Bim podbiegł do okien. W psim mózgu zrodził się całkiem na pozór logiczny wniosek: Dasza jest tam, ludzie w białych fartuchach są tam, a więc Iwan lwanycz może tam być także. Może! A nuż zabierają go znowu ludzie w białych fartuchach? I Bim, biedny Bim, teraz już nieszczęśliwy 1 130 131 Bim, biegł z początku powoli koło domku i zaglądał do okien. Wtedy właśnie zobaczyła go Dasza. — Bim! Bi-im! — zawołała. — Kochany Bim! Przyszedł mnie odprowadzić! Mój dobry Bim! Bi-im! Bi-i-im! Bi-i... Głos jej stawał się coraz cichszy. Domek uciekał. Bim pobiegł szybciej, ale mimo największych wysiłków nie mógł go dogonić. Potem biegł jeszcze przez pewien czas za ostatnim domkiem, ale i ten znikł mu z oczu, biegł jeszcze tą samą prostą drogą, bez żadnych zakrętów. Biegł długo. Aż ledwie dysząc upadł między szynami, wyciągnął wszystkie cztery łapy, skomlał cichutko. Stracił wszelką nadzieję. Nie miał ochoty nigdzie iść, a zresztą nie miał już sił, nie chciał już nic, nie chciał nawet żyć. Kiedy psy tracą nadzieję, umierają naturalną śmiercią - cicho, spokojnie, wśród cierpień, o których nikt nie wie. Bim nie mógł oczywiście wiedzieć, że gdyby na świecie nie było nadziei, najmniejszej kropli nadziei, ludzie musieliby umrzeć z rozpaczy. Wszystko wydawało mu się znacznie prostsze: bardzo boli go serce, a przyjaciela nie ma - to nieszczęście. Podobnie odczuwa swoje nieszczęście łabędź, który umiera straciwszy ukochaną: wzbija się do góry i spada na dół kamieniem; tak samo przeżywa stratę 132 ukochanej, jedynej towarzyszki życia żuraw — rozpościera szeroko skrzydła i rozpaczliwie klekocze, błagając księżyc o śmierć. Tak właśnie czuł się wtedy Bim: leżał, widział w malignie jedynego i niezastąpionego przyjaciela i przygotowany był na "wszystko, nic o tym nie wiedząc. Ale leżał cicho. Żaden człowiek na ziemi nie słyszał, jak umiera pies. Psy umierają w milczeniu. Jakże potrzebny był mu wtedy łyk wody! Bez wody na pewno nie wstałby już nigdy... Nagle, nie wiadomo skąd, zjawiła się kobieta w waciaku i watowanych spodniach, w chustce na głowie. Duża mocna kobieta. Widocznie w pierwszej chwili sądziła, że Bim już nie żyje -pochyliła się nad nim, potem uklękła, przez chwilę nadsłuchiwała. Pies jeszcze oddychał. Od czasu rozstania z przyjacielem bardzo osłabł, niepotrzebnie się ścigał z pociągiem -istne szaleństwo. Ale w takich sytuacjach nawet człowiek nie potrafi się kierować rozumem. Kobieta wzięła w ręce głowę Bima, uniosła leciutko: - Co ci jest, piesku? Co ci jest, Czarne Ucho? Za kim tak biegłeś, biedaku? Ta dość prostacka z wyglądu kobieta miała ciepły i spokojny głos. Zeszła z nasypu i po chwili wróciła z wodą w brezentowej rękawicy. 133 Znów uniosła głowę Bima, przysunęła rękawicę do pyska i zwilżyła mu nos, a on lizał tę wodę, po czym, ledwie żywy, trzęsąc głową, wyciągnął szyję, oblizał się jeszcze raz i zaczął chciwie chłeptać wodę już wprost z rękawicy. Kobieta głaskała go czule. Zrozumiała: ktoś ukochany odjechał na zawsze, a to boli straszliwie, nie do zniesienia - żegnać na zawsze bliską osobę to jakby pochować żywego. Kobieta zwierzyła się Bimowi: — Ja... też... I ojca, i męża odprowadzałam na wojnę... Widzisz, Czarne Ucho, zrobiłam się już stara... A ciągle nie mogę zapomnieć... Też tak biegłam za pociągiem... i upadłam... i błagałam 0 śmierć... Pij, kochany, pij, biedaku... Bim wypił prawie całą wodę z rękawicy. Teraz spojrzał kobiecie w oczy i od razu poczuł do niej zaufanie: to dobry człowiek. Zaczął lizać szorstkie, popękane dłonie, na które z jej oczu spadały kropelki wody. Tak po raz drugi w życiu poznał smak ludzkich łez; po raz pierwszy to był tamten groch, co się sypał z oczu pana, teraz te przejrzyste, błyszczące w słońcu krople, słone i gorzkie od nieszczęść, których nie sposób zapomnieć. Kobieta wzięła Bima na ręce, zabrała z toru 1 zaniosła pod nasyp. - Leż tu, Czarne Ucho, leż sobie spokojnie. 134 Wrócę niedługo. — I poszła do gromadki kobiet, które pracowały przy torze. Bim patrzył za dobrą kobietą zamglonym wzrokiem. Potem z szalonym wysiłkiem wstał i chwiejąc się na nogach powlókł się za nią. Kobieta obejrzała się, zaczekała, Bim podszedł do niej i położył się u jej nóg. — Pan cię porzucił? — zapytała kobieta. -Wyjechał? Bim westchnął. I kobieta zrozumiała. Zabrała go ze sobą do owej gromadki pracującej przy szynach. Były to same kobiety ubrane tak samo jak nowa znajoma. Mężczyzna, w czapce z nausznikami zsuniętej na tył głowy i z fajką w zębach, który stał z boku, gniewnie zapytał Dobrej Kobiety: — Psem się zajęłaś, Matriona? A kto będzie pracował? Ach, ty Matriona, Matriona... Jedno słowo - Matriona — kiwał palcem w jej kierunku. Bim zrozumiał, że nowa znajoma ma na imię Matriona. Kazała mu położyć się na poboczu, a sama wzięła jakieś ogromne kleszcze i razem z innymi kobietami uchwyciła nimi podkład kolejowy. — Ra-az, dwa-a! — wrzasnął mężczyzna z fajką. — Ano jeszcze raz! — krzyczał trzymając się pod boki, z wielce dumną miną. Na każdy jego okrzyk kobiety odpowiadały 135 zgodnym szarpnięciem: ogromna helka posłusznie posuwała się za nimi ujęta ze wszystkich stron w kleszcze. Za każdym razem twarze kobiet czerwieniały z wysiłku, tylko jedna z nich, wynędzniała i chuda, stawała się coraz bledsza, a nawet jakby siniała. Matriona odsunęła ją ręką i powiedziała tak, jak kiedyś mówił pan odpędzając Bima. - Idź sobie! Odpocznij, bo ducha wyzioniesz. — I do mężczyzny: - No, krzycz już, ty antychryście! - Ra-az! Dwa-a! -wrzasnął znowu mężczyzna, poprawił na głowie ogromną uszankę i zaczął wołać, jakby okropnie przy tym praco wał: — Ano, baby, jeszcze raz! Mąż wyjechał na Kaukaz! Nie dojechał do Kaukaza! Ożenił się gdzieś zaraza! Stop! Złożyć narzędzia! Słowo „zaraza" Bim już słyszał od faceta z Zadartym Nosem, złe słowo. Pozostałych w ogóle nie zrozumiał. Kobiety odłożyły kleszcze, wzięły żelazne kliny i zaczęły wymachiwać ciężkimi, długimi młotami. Matriona bez trudu, jakby bawiąc się, wbijała sworzeń trzema uderzeniami młota, a Chuda przy każdym uderzeniu wzdychała i jęczała: - A-ach! O-och! - Razem! Razem! - krzyczał raz po raz Zaraza nabijając fajkę. - Razem, razem, Anisja! - 136 podszedł do bladej kobiety. - Z rozmachem, z rozmachem, ciągnij na siebie, będzie lżej. Chuda biedaczka, która miała na imię Anisja, dłużej od innych pracowała nad każdym klinem i ostatecznie znalazła się na szarym końcu. Wtedy nastąpiło dziwne, wprost niepojęte dla wszystkich kobiet wydarzenie: Bim ledwie powłócząc nogami podszedł do Anisji i polizał jej wytarte, brezentowe rękawice, podobnie jak przedtem lizał ręce Matriony. Kobiety przerwały pracę i ze zdumieniem patrzyły na psa. Potem na rozkaz Zarazy usiadły pod drzewami i jadły obiad, który każda przyniosła sobie w węzełku. Nakarmiły także Bima. Teraz już jadł, brał jedzenie z rąk dobrych ludzi. To go uratowało. Pod wieczór zaczął się niepokoić: podchodził do Matriony, siadał, powoli przebierał przednimi łapami, patrzył jej w oczy, znów odchodził, kładł się na ziemi, ale po chwili znowu się zbliżał i znowu oddalał. - Chcesz sobie iść, Czarne Ucho? - domyśliła się Matriona. - No cóż, idź. Co mam z tobą zrobić? Nie mam cię gdzie podziać. Idź. Bim pożegnał się i ruszył powolnym krokiem - psy tak nie chodzą. Wracał do miasta wzdłuż toru. Droga jest drogą - to znaczy - sama prowadzi, nie można się zgubić, jeśli się idzie 137 we właściwym kierunku. Bim czuł ból w całym ciele po wczorajszym biciu. Z trudem oddychał idąc, ale co miał robić - musiał wracać, dobrze jeszcze, że się trochę pokrzepił u dobrych kobiet i że ścieżka była gładka i prosta. Wciągnąwszy się stopniowo w ten marsz Bim zaczął nawet wolniutko biec. Jakże wytrzymałe są psy i jak szybko odzyskują siły! Gdyby ktoś popatrzył z boku - ujrzałby zupełnie zwyczajny widok: torem kolejowym powoli biegnie chory pies. I tyle. W pobliżu miasta z jednej drogi zrobiły się dwie: druga para metalowych nieprzerwanych pasów ciągnęła się obok tych, po których biegł Bim. Potem było ich trzy. W pobliżu budki dróżnika Bim nieoczekiwanie zobaczył przed sobą dwoje czerwonych, mrugających na przemian oczu: lewe, prawe, lewe, prawe ~ miotały się z jednej strony w drugą. Zwierzęta nie lubią koloru czerwonego; na przykład wilk nie jest w stanie przeskoczyć przez rząd czerwonych chorągiewek, a lis otoczony tymi chorągiewkami tkwi wśród nich dwa-trzy dni, a czasem i dłużej. Bim postano wił ominąć ogromne, czerwone, żywe oczy, które przed nim migały. Zszedł na trzeci tor, stanął i wpatrywał się w mrugające nie opodal czerwone światła, ale nie śmiał się ruszyć. I nagle coś zgrzytnęło pod jego nogami... 138 Bim przeraźliwe zawył z bólu, ale nie mógł wydostać łapy z szyn: na zwrotnicy wpadła w potężne kleszcze. Z wycia Bima można było zrozumieć tylko jedno: „Och! Boli! Pomóżcie, po-móż-cie!" W pobliżu - nikogo. A pies nie może odgryźć sobie łapy, jak robi to czasem wilk, kiedy wpada w pułapkę, pies czeka na pomoc, pokłada nadzieję w człowieku. I nagle... Dwoje ogromnych, iskrzących się oczu oświetliło drogę i Bima. Oślepiły go zbliżając się powoli i nieubłaganie. Bim stał w miejscu, skulony z bólu i przerażenia. Oniemiał w przeczuciu bliskiego niebezpieczeństwa. Lecz zgrzytająca i grzmiąca istota o przeraźliwie świecących ślepiach zatrzymała się nagle o jakieś trzydzieści kroków od Bima, z mroku wyłonił się człowiek i podbiegł do uwięzionego psa. Za nim natychmiast zjawił się drugi. - Jak ty tu wpadłeś, biedaku? - zapytał pierwszy. - Co z nim zrobić? - zapytał drugi. Czuć ich było podobnie jak kierowców, na głowach mieli czapki z dużymi blaszkami. - Oberwiemy za ten postój w drodze, chociaż to nawet niedaleko stacji — powiedział pierwszy. 139 - Teraz to już wszystko jedno - odparł drugi i poszedł do budki. Biedny Bim zrozumiał z ich tonu (nie ze słów), że chcą go ratować. Usłyszał przenikliwe brzęczenie dzwonka w budce i po chwili poczuł, że straszne kleszcze rozluźniły się. Był wolny, ale stał bez ruchu, zdrętwiały. Wtedy jeden z nieznajomych wziął go na ręce i zaniósł za linię toru. Tam Bim z bólu zakręcił się w miejscu jak bąk, liżąc zmiażdżone palce. Mimo to (psy są aż tak spostrzegawcze!) słyszał rozmowy w oknach i drzwiach pociągu: teraz, nie oślepiony już światłem, stojąc z boku w ciemności, widział pociąg; na rozmaite tony rozbrzmiewały tam bardzo zrozumiałe słowa: „pies" i ,.myśliwski". Bima ogarnęła głęboka wdzięczność dla tych dobrych, serdecznych ludzi. Dzięki nim wyszedł cało z ciężkiej opresji. Przed kilkoma minutami ktoś przesunął zwrotnicę na torze, którym ufnie szedł Bim. Przesuwając ją nie podejrzewał, że zacisnął łapę jakiemuś psu, który zostanie kaleką. Bim nigdy już nie pójdzie torem kolejowym, zrozumiał, czym to grozi, podobnie jak we wczesnej młodości zrozumiał, że nie wolno chodzić tam, gdzie jeżdżą samochody. Bim kuśtykał na trzech nogach, okaleczony, zmaltretowany. Raz po raz przystawał i lizał 140 zdrętwiałe, spuchnięte palce; krew już nie płynęła, mimo to lizał ranę, dopóki każdy zniekształcony palec nie zrobił się idealnie czysty. To okropnie bolało, ale tylko to mogło go uratować; każdy pies dobrze wie: boli — trudno, trzeba cierpieć, lizać i milczeć... Do swojego domu Bim przy kuśtykał dobrze po północy. Ale nie znalazł tam śladów Iwana Iwanycza. Chciał podrapać jak zwykle w drzwi i nie dał rady: nie mógł się oprzeć na okaleczonej tylnej łapie ani nawet usiąść. Pozostawało mu tylko stać na trzech łapach albo leżeć. Wtedy przywarł nosem do drzwi i sprawdził zapachy wewnątrz: pana nie było. A więc wyjechał na zawsze! Stał tak długo, jakby podtrzymując głową osłabione ciało. Potem podszedł do drzwi Stiepanowny i głośno, krótko, rozpaczliwie powiedział: ,,Hau!" (Jestem tu!) Stiepanowna przeraziła się: - Boże wielki, kto cię tak urządził? - Otworzyła mieszkanie Iwana Iwanycza i weszła tam z Bimem. — Och, ty psie, ty nieszczęsne stworzenie, co ja mam z tobą robić? Co powie Iwan Iwa ny cz ? Bim położył się na podłodze z wyciągniętymi łapami i nagle usłyszał te słowa... Co takiego? Iwan fwanycz? Podniósł głowę, z wysiłkiem odwrócił się do Stiepanowny i patrzył, pa- 141 r nie odrywając oczu, wyraźnie pytał: jwan Iwanycz? Gdzie jest Iwan Iwanycz?" Stiepanowna nie umiała obchodzić się z psa-^j, nie wiedziała, jak je trzeba odżywiać i pielęgnować, ale miała dobre serce. Może teraz ^ięki wrodzonej dobroci zrozumiała Bima, domyśliła się, że słowa „Iwan Iwanycz" obudziły yf chorym psie cień nadziei. — Tak, Iwan Iwanycz - powtórzyła. - Zaczekaj, zaraz WTÓcę. — Pośpiesznie wyszła i niemal ^^tychmiast wróciła z kopertą w ręku. Przysnęła ją do nosa Bima mówiąc: - Widzisz? Te ijgt od Iwana Iwanycza. Bim, biedny Bim, umierający i cudem uratowany, złapany w potrzask i wypuszczony na wolność, chory i zrozpaczony, Bim drgnął. Do-^nął nosem listu, obwąchał go skrupulatnie: t^k, tak, tak... tutaj Iwan Iwanycz mocno dotykał palcami papieru... Kiedy Stiepanowna podrosła kopertę z podłogi i wyjęła list, Bir z wysiłkiem podniósł się i powlókł za nią. Ą Stiepanowna wydobyła z tej koperty zupełne czystą kartkę papieru i położyła ją przed pimem. Pies poruszył ogonem: tutaj został zapisany zapach palców jego pana, tak, w tym jjiiejscu Iwan Iwanycz umyślnie tarł papier palcami. - Dla ciebie to przysłał - powiedziała Stiepanowna. — Tak właśnie napisał: proszę dać Bimowi tę czystą kartkę. — Stiepanowna powtarzała: — Iwan Iwanycz... Iwan Iwanycz... Bim nagle upadł bez sił na podłogę, wyciągnął się jak długi i położył głowę na kartce. Łzy popłynęły mu z oczu. Płakał po raz pierwszy w życiu, ale były to łzy nadziei, szczęśliwe łzy, nie gorsze od łez radości i szczęścia. Tak, drogi czytelniku! Proszę mi wierzyć: seter potrafi śmiać się i płakać. Stiepanowna zaczynała rozumieć Bima, ale zrozumiała również, że nie da sobie z nim rady sama, nie potrafi, nie umie. Długo siedziała przy Bimie i myślała o swoim życiu. Zapragnęła powrócić na wieś, gdzie się urodziła i wyrosła, ogarnęła ją nagle wielka tęsknota. Jak tu żyć w tych murach, gdzie ludzie latami nie znają się nawzajem, choć żyją pod jednym dachem, a nawet na tej samej klatce schodowej. Nagle przypomniała sobie, że musi dać Bimowi wody do picia. Jakże potrzebna mu była ta woda! Uniósł się lekko i pił chciwie, a krople wody spadały na podłogę. Potem położył się znowu, zamknął oczy i chyba stracił przytomność. Stiepanowna odeszła dopiero przed świtem, ruszała się cicho, jakby bała się niepokoić ciężko chorego człowieka. A na środku pokoju leżał samotny pies. 142 143 Bim nie wiedział, jak długo spał: może kilka godzin, a może i całą dobę. Obudził go piekący ból w łapie. Był dzień, bo świeciło słońce. Mimo bólu Bim powąchał kartkę papieru. Zapach pana nieco osłabł i jakby oddalił się, ale to już nie miało wielkiego znaczenia. Najważniejsze, że pan gdzieś jest i że trzeba go szukać. Bim wstał, napił się wody z miski i zaczął kuśtykać na trzech łapach; bolało go bardzo, ale chodził, chodził z pokoju do przedpokoju i z powrotem, krążył po mieszkaniu. Instynkt mówił mu, że jeśli odleżał sobie jeden bok, jeśli go boli, to powinien właśnie się ruszać. Wkrótce nauczył się oszczędzać zranioną łapę: musiał ją trzymać lekko uniesioną do góry, a nie wlec po podłodze — wtedy mniej bolało. Kiedy Stiepanowna przyniosła pełną miskę, Bim już pokręcił ogonem z radości i zabrał się do jedzenia. Dlaczego właściwie miałby nie jeść, skoro zaświtała mu nadzieja, a wraz z nią - w psiej głowie zaczęły znów działać dwa magiczne słowa: ,.szukać" i „czekać". Mimo wszystkich próśb i żądań Bima Stiepanowna go nie wypuszczała. (Siedź w domu, jesteś chory!). W końcu uprzytomniła sobie jednak, że pies jako żywa istota musi wychodzić na dwór za swoją potrzebą. Nie słyszała oczywiście o tym, że psy nie wypuszczane na dwór przez trzy doby chorują i umierają na 144 skręt kiszek albo na uremię. Sporo było takich wypadków. Przez całe życie Stiepanowna kierowała się w swoim postępowaniu litością i dobrocią. Niczym innym. Przypięła więc smycz do obroży i poszła na spacer. Bim kuśtykał przy jej boku. Na podwórzu, w odległym kącie, spacerują razem: stara siwa kobieta i kulawy, wychudły pies - smutny to widok. Dzieci biegnące do szkoły zatrzymywały się i podchodziły do nich, żeby zapytać: - Babciu, babciu, dlaczego Bim chodzi na trzech łapach? Albo też: - Bimku, łapa cię boli? Ale musiały się śpieszyć do szkoły: to ważny obowiązek - chodzić do szkoły, pierwszy obowiązek, jaki człowiek ma w życiu — w stosunku do rodziców, nauczycieli, przyjaciół. Toteż dzieci nie zatrzymywały się dłużej przy Stiepa-nownie i Bimie, ale biegły dalej. Te pośpieszne rozmowy miały jednak wielki wpływ na dalszy rozwój wypadków, choć nikt tego nie mógł przypuszczać. Pałtitycz (Paweł Titycz Rydajew) spotkał Stiepanownę wracającą z Bimem do domu i powiedział: - A więc takie sprawy! Ten pies to wartościowe zwierzę, że tak powiem, trzeba go pilno- 10-686 145 wać. Skoro pan ci powierzył psa, radzę wziąć go na łańcuch. Koniecznie. Bo ucieknie. Nie dopilnujesz. Wybiegnie przez drzwi i kropka. - Czyż można takiego mądrego psa trzymać na łańcuchu? - niezbyt pewnie odparła Stiepa-nowna. - Cóż to, ciebie też trzeba pouczać? Weź pod uwagę: bez pana i bez łańcucha psisko zatęskni za wolnością. A wtedy - przepadło. - Ale on zrobi się zły, będzie psem łańcuchowym. - Zrozum, ciemna kobieto! Zrobi się zły, ale będzie żywy. Na łańcuch, na łańcuch - daję ci moją instrukcję, że tak powiem. Dobrze ci życzę i mówię: na łańcuch! Stiepanowna nie ośmieliła się nie posłuchać przewodniczącego komitetu blokowego, kupiła więc za rubla i dziesięć kopiejek łańcuszek i na tym łańcuszku wyprowadzała Bima na spacer. Ale w domu odczepiała łańcuszek i rzucała w kąt. Chytra była ta babcia Stiepanowna: i wilk syty, i owca cała. Zresztą sama była zmuszona wyjść z Bimem tylko dwa czy trzy razy, a to z powodu niezwykłych wydarzeń, jakie wtedy nastąpiły. Rozdział dziewiąty MAŁY PRZYJACIEL. FAŁSZYWE WIEŚCI. POTAJEMNY DONOS NA BIMA I DYGRESJA AUTORA W szkole na pierwszej pauzie dzieci opowiadając sobie rozmaite nowiny rozpowszechniły taką wiadomość: na ich podwórzu jest pies -chodził na czterech łapach, teraz chodzi tylko na trzech, chudy okropnie, a chudy nie był, był gładziutki, teraz jest rozczochrany, był wesoły, zrobił się smutny, wabi się Bim. Jego pana zabrali do Moskwy na operację i wyprowadza go teraz na spacer babcia Stiepanowna. Wiadomość o Bimie dotarła do jednego z nauczycieli, który nazajutrz w swoim ciekawym przemówieniu na kolejnym zebraniu rejonowym pracowników oświaty przedstawił problem nieszczęśliwego psa mniej więcej w ten sposób: rośnie młode, wspaniałe pokolenie, ,,przepojone ideą dobroci opartej na dbałości o wszystko, co żyje na Ziemi". Uczony dydaktyk podał jako przykład żywe zainteresowanie, jakie dziatwa szkolna okazywała jakiemuś nie znanemu nikomu bliżej psu z czarnym uchem, którego właściciel leży w szpitalu po ciężkiej operacji. 10* m 147 Przez trzy dni z rzędu nauczyciele we wszystkich szkołach tej dzielnicy mówili dzieciom 0 miłości do zwierząt i opowiadali, jak ciepło 1 dobrze odniosły się dzieci jednej szkoły do pewnego psa. Przezorniejsi ostrzegali jednak, że dbając o psa należy uważać, czy nie jest wściekły, bo to bardzo niebezpieczne. W szkole, do której chodził Tolek, nauczycielka także opowiedziała o biednym psie, ale zwyczajnie, serdecznie. - Pomyśleć tylko, dzieci - mówiła - jakiś okrutny człowiek urwał psu łapę. (Tak została już zmieniona historia Bima wśród nauczycieli: ustna opowieść jest tylko ustną opowieścią!) To czyn niegodny obywatela radzieckiego. A nieszczęsny piesek z czarnym uchem będzie na wieki kaleką. - Nauczycielka znalazła w swoim notesie odpowiednią stronicę i ciągnęła: -Teraz, dzieci, napiszemy wypracowanie, krótkie, serdeczne wypracowanie na oderwany temat: , .Kocham zwierzęta". Żebyście mogły ten temat swobodnie rozwinąć i nic nie przekręcić, proszę, oto plan-ankieta. I napisała na tablicy, raz po raz zaglądając do swojego notesu: 1. Jak się nazywa twój pies? 2. Czy jest biały, czy czarny, czy jakiejś innej maści? 3. Jakie ma uszy: stojące czy wiszące? 4. Czy ma ogon obcięty, czy nie? 5. Jakiej jest rasy, jeśli to wiadomo? 6. Jaki jest: łagodny czy zły? 7. Czy bawisz się ze swoim psem, a jeśli tak, to w jaki sposób? 8. Czy twój pies gryzie? A jeśli tak, to kogo? 9. Czy lubią go tatuś i mamusia? 10. Za co lubisz swojego psa? 11. Jak traktujesz inne zwierzęta (kury, gęsi, owce, jelenie, myszy i inne)? 12. Widziałeś kiedykolwiek łosia? 13. Dlaczego krowę doją, a łosia nie doją (zwierzęta domowe a dzikie)? 14. Czy trzeba kochać zwierzęta? Tolek siedział jak na rozżarzonych węglach i nie był w ogóle w stanie pisać. Wśród ciszy, jaka zapadła w klasie, zapytał nagle, nie mogąc się opanować: — Annapałna, a jak ma na imię ten pies z czarnym uchem? Nauczycielka zajrzała do swojego notesu i odpowiedziała: — Bem. — Bim! - zawołał Tolek poruszając swoim okrzykiem całą klasę. - Proszę mnie zwolnić, Annapałna! Bardzo proszę! Pójdę szukać Bima, ja go znam, to bardzo dobry pies. Bardzo proszę! Pójdę szukać Bima, ja go znam, to bardzo dobry pies. Bardzo proszę! - powtarzał błagał- 148 149 nie, gotów z wdzięczności całować ręce nauczycielki. — Tolek! - skarciła go nauczycielka. - Przeszkadzasz innym. Przez ciebie nie mogą pracować. Zastanów się lepiej nad tematem i pisz wypracowanie. Tolek usiadł. Patrzył na czystą kartkę w swoim zeszycie i wdział Bima. Można by sądzić, że tak jak cała klasa zastanawiał się nad tematem, ale naprawdę napisał tylko tytuł: ,,Kocham zwierzęta''. Dopiero przed samym dzwonkiem zaczął szybciutko układać odpowiedzi. Został nawet w klasie przez pewien czas po dzwonku, a Anna Pawłowna, jak zwykle w takich wypadkach, siedziała przy stole i cierpliwie czekała. Wreszcie Tolek, posępny i nie wiadomo z czego niezadowolony, położył przed AnnąPawłowną swoje wypracowanie. I wyszedł. Ponieważ jego praca została oddana ostatnia, Anna Pawłowna, też jak zwykle, przeczytała ją pierwszą (leżała na wierzchu). Tolek dokładnie i nawet obszerniej, niż chciała Anna Pawłowna, odpowiedział na wszystkie pytania planu-ankiety. Wypracowanie jego zawierało nawet jakieś poetyckie pierwociny, choć z jawnymi zapożyczeniami z popularnej piosenki, którą zna każde dziecko. Wyglądało to mniej więcej tak: ,,Kocham zwierzęta" 150 Na imię ma Bim. Jest biały, a ucho ma < zarne. Uszy długie. Ogon prawdziwy. Rasa myśliwska, nie jest owczarkiem. Łagodny. Bawiłem się z nim raz, ale jakiś nudziarz go zabrał, taki stary złośnik do niczego niepodobny. Nie gryzie. Mamusia i tatuś nie mogą go lubić, bo to cudzy pies, z żółtą tabliczką na szyi. Dlaczego go kocham, nie wiem, po prostu tak. Kury, gęsi, owce, jelenie, myszy kocham, ale myszy się boję. Łosia na razie jeszcze nie wi-i l/.iałem, łosie nie mieszkają w miastach. Krowy ludzie doją, żeby było mleko w sklepach i żeby wypełniać plan. («Cofnięty w rozwoju!» pomyślała Anna Pawłowna). Łosi nikt nie doi, bo w sklepach nie bywa łosiowego mleka i nikomu to mleko nie jest potrzebne. Zwierzęta 11 zęba kochać, a pies jest najlepszym przyjacie-Icm człowieka. Ułożyłem teraz piosenkę: Dobry łoś, dobry jeleń, Dobra mysz, Ale pies najlepszy. Miałem jeszcze morskie świnki, ale mama I»>wiedziała, że okropnie cuchną w mieszkaniu, po prostu trłieba nos zatykać. I oddała moje .winki obcej dziewczynce. Bima ja i tak znajdę, i hoć mnie pani nie zwolniła. Znajdę, powie- 151 r działem, że znajdę, i znajdę. Choć pani jest Anna Pawłowna, mnie jest wszystko jedno". Annie Pawłownie mało Oczy nie wylazły ze zdenerwowania: „Ten chłopak za dużo sobie pozwala. Licho wie, O czyni myśli- Cicha woda..." Ostatniej myśli Anna pawłowna nie rozwijała, bo była pedagogiem, ale bez wahania, ze świadomością spełnionego obowiązku, postawiła Tolkowi dwójkę. Tak to wyglądało. Anna pawłowna cieszyła się dobrą opinią jako nauczycielka, dzieci ją chyba lubiły i słuchały, z nielicznymi wyjątkami, które zresztą muszą być w każdej klasie. Wychowanie jest sprawą skomplikowaną. bar-dzo skomplikowaną, i dlQteg0 pewnie Tolek napisał w ten sposób swoje wypracowanie, jedno z pierwszych WYpraCowań w jego życiu: po prostu wiedziony Poczuciem niepojętej krzywdy i oczywiście nieświadomie. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, ze 0 morskich świnkach i Annie Pawłownie żadnych pytań w pla-nie-ankiecie nie było. Może z wiekiem zrozumie swój błąd, ale na razie to dla niego za trudne. Tolek nawet nie wrócił do klasy po pauzie. A to już nie byle \vybryk Ze swojej nowej dzielniCy pojechał do starej, do tamtej szkoły, i wypytał chłopaków o wszystko: kiedy widzieli Bima i gdzie on mieszka. Ku swojej radości dowiedział się, że pies wcale nie 152 ma urwanej łapy, tylko chorą i nie może na niej chodzić. I poszedł z chłopcami do Bima. Nacisnął dzwonek. Bim odpowiedział pytaniem: ,,Hau?" (Kto tam?) -> To ja, Tolek - zawołał gość. Potem usłyszał, jak Bim przycisnąwszy nos do drzwi fukał i wciągał powietrze. - Bim, to ja, Tolek. Bim pisnął z uciechy, zaczął szczekać. Wołał: ,,Dzień dobry, Tolek!" Chłopiec tak właśnie go zrozumiał, po raz pierwszy zrozumiał zdanie w psim języku. Stiepanowna usłyszała szczekanie i rozmowę chłopca z psem i wyszła na podest. - Co chciałeś, chłopcze? — Przyszedłem do Bima. Wszystko się szybko wyjaśniło. Poszli we dwójkę do Bima. Tolek go zrazu nie poznał: wychudły, z zapadłym brzuchem, sierść zmierzwiona, kuleje, widać żebra - nie, to nie Bim. Ale oczy, mądre i pełne serdeczności oczy psa powiedziały: ,.Jestem Bim". Tolek kucnął. Bim go obwąchał, polizał jego kurteczkę, podbródek, ręce i wreszcie położył mo&ikę na czubku Tolkowego buta. Wydawało się, że się uspokoił. Stiepanowna opowiedziała Tolkowi, nieznajomemu chłopcu, wszystko, co wiedziała o Bi-mie i o Iwanie Iwanyczu, ale nie mogła wyjaśnić, kto zmiażdżył psu łapę. 153 — Taki los - zawyrokowała. — Każdy pies ma także swój los. Rozmawiała z chłopcem jak z równym sobie, spokojnie, choć z pewną goryczą. Nie podkreślała przewagi, jaką jej dawał sam wiek, jakby nie zdawała sobie sprawy ze swego dużego doświadczenia życiowego. — A gdzie tabliczka? — zapytał Tolek. — Przecież Bim miał tabliczkę. Sam czytałem. — Miał. A jak ci na imię? — Tolek. — Tolek, to dobrze... Tak, miał tabliczkę. Widać ktoś mu ją zabrał. - Tolek od razu pomyślał: „Tamten zabrał. Stary nudziarz". Nie powiedział tego jednak głośno, bo nie miał pewności. — I co ja będę teraz z nim robić? Boże wielki! — powiedziała Stiepanowna patrząc na Bima. — I szkoda mi go, i nie wiem sama, co robić. Trzeba by wytyrynarza. — Weterynarza - poprawił Tolek spokojnie, nie podkreślając także swojej wyższości pod tym względem, po czym odpowiedział na pytanie ,,co robić?": - Będę przychodził tu co dzień po szkole i wyprowadzał Bima na spacer. Można? Tak Bim znalazł sobie małego przyjaciela. Co dzień po obiedzie Tolek jechał do niego przez całe miasto i szedł z nim na spacer. Chodzili po podwórzu, po ulicach i parku i To- 154 lek ku satysfakcji wszystkich dzieci dumnie mówił: - Pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Słowa te miały zupełnie inny sens niż w wypracowaniu, które napisał pod wrażeniem doznanej krzywdy. Chłopiec powziął mocne postanowienie: /.najdzie Szarego Nudziarza i rozmówi się z nim otwarcie. Czatował na niego w swojej nowej dzielnicy. I ostatecznie spotkali się oko w oko. - Wujku - zapytał Tolek, unosząc czapkę -po co wujek zabrał Bimowi tabliczkę? - Zwariowałeś czy co? - odpowiedział tamten pytaniem na pytanie. - Przecież wujek go zabrał z tabliczką. Nie ja jeden widziałem. I puściłem z tabliczką. On mnie ugryzł! Jak miałem nie puścić, gryzie przecież jak wilk! • - To kłamstwo: Bim jest łagodny. - Co takiego? Kłamię? Ja kłamię, smarkaczu? Gdzie są twoi rodzice? Gdzie są twoi rodzice? Gadaj! — przyczepił się Szary. Częściowo nawet miał rację. Właśnie częściowo: nie kłamał, że Bim go ugryzł, i miał prawo się oburzać. Kłamał jednak, że nie zdjął tabliczki z obroży. Za pierwszą przyczynę całe- 155 go wydarzenia uważał to, że Bim go ugryzł, ale nie to, że zabrał Bimowi tabliczkę, a przestawienie przyczyny i skutku jest zawsze bardzo korzystnym chwytem, kiedy człowiek chce czegoś dowieść. Szary był głęboko przekonany, że mówi prawdę, a że nie była to cała prawda , to już go nic nie wzruszało. Kto wie, gdzie jest przyczyna, a gdzie skutek, czy pies najpierw go ugryzł, czy też on przedtem zdjął psu tabliczkę? To pozostanie tajemnicą dla wszystkich. Tolek był jednak głęboko przekonany, że Bim nie mógł ugryźć Szarego, bo Szary jest człowiekiem, a nie zającem czy lisem. Dlatego też powtórzył jeszcze raz: — To oszukaństwo, wujku. Wstyd oszukiwać. - Precz! - wrzasnął Szary i odszedł. Idąc utykał i wypinał tyłek (widać Bim mocno go jednak capnął). To zdumiewające, jak obie strony mogą mieć rację, kiedy jeden człowiek mówi połowę prawdy, a drugi nie zna drugiej połowy. Szary szedł i rozmyślał: „Pójdzie ze smarkaczami na milicję, doniesie, tamci przyjdą, zobaczą moją kolekcję... Nie, nie oddam ostatniego pięćsetnego jubileuszowego znaczka. Za niego można dostać ze dwadzieścia innych". I powiedział sobie: „Najlepszy rodzaj obrony to atak''. W domu Szary napisał oświadczenie, które zaniósł do ośrodka weterynaryjnego. Tam przeczytano: „...Biegł pies (mieszaniec, seter z czarnym uchem), biegnąc ugryzł i wyrwał z pewnego miejsca mojego organizmu kawał mięsa i uciekł dalej... Biegł jak wściekły - ogon podkulony, łeb spuszczony, oczy nalane krwią... Albo go złapać i zlikwidować, na co należy dać rozkaz brygadzie rakarzy, albo złożę skargę do wyższych władz na naszą biurokrację i bezduszność w działaniu..." itd. Weterynarz zaniepokoił się: - W jakie miejsce ten pies pana ugryzł? Kiedy? Gdzie? W jakich okolicznościach? Szary kłamał jak najęty, ale brakowało mu wyobraźni. Dla weterynarza wszystko i tak było jasne: pacjent pogryziony został na ulicy przez bezpańskiego psa! Wziął słuchawkę i zadzwonił do dyżurnego lekarza w Ośrodku im. Pasteura. Wkrótce, dosłownie po kilku minutach, przy-|(!chała samochodem lekarka, kazała Szaremu spuścić spodnie, obejrzała ugryzione miejsce. Spytała: - Ile dni minęło? - Z dziesięć - odpowiedział pacjent mimo woli. 156 157 - Za cztery dni dostanie pan wściekliznY -oświadczyła lekarka zdecydowanie, ponieważ jednak pacjent wcale się nie zaniepokoił słysząc ten wyrok, powzięła widocznie pewne podejrzenie i zapytała jeszcze: — A od ilu miesięcy pan się nie kąpał? - Od trzeciej soboty przed pogryzieniem-Bałem się, że zanieczyszczę ranę i dostanę gangreny... Miejsce jest poważne... Wtedy wtrącił się weterynarz: — Miejsce jest rzeczywiście poważne. Jak telewizor. (Ten sympatyczny weterynarz lubił dowcipkować). — Co pan zrobił! — zawołała lekarka jeszcze raz obejrzawszy ranę. — Do ośrodka do ośrodka, do ośrodka! Natychmiast zastrzyki przeciw wściekliźnie... W brzuch... przez pól roku. - Zwariowaliście czy co?! — wrzasnął Szary. — Wcale nie zwariowaliśmy — sp>okojnie osadził go weterynarz. — Nie posłuchy pan, użyjemy siły, będziemy działali przez milicja Z domu pana zabiorą, skoro taki z p»ana ciemny człowiek. - Co? Ja jestem ciemny człowielc?!-zawołał Szary. - A czy wy wiecie, gdzie w swoiwczasie praco wałem? — To mnie nic nie obchodzi — odparła lekar- 158 ka i jeszcze surowszym tonem powtórzyła: - Do ośrodka! W wyznaczone dni i o oznaczonych godzinach donosiciel musiał więc regularnie chodzić na zastrzyki. Średnia przyjemność. -Wpadł jak śliwka w kompot: pies złapał go za tyłek, a lekarze kłują w brzuch. Jak Szary spiknął się z Babą - nie wiadomo, fakt, że się spiknął. Może się znali od dawna (to bardzo prawdopodobne) i tego dnia spotkali się przypadkiem na ulicy. Tacy ludzie z daleka poznają jeden drugiego, podobnie jak rybak rybaka, głupiec głupca, a oszczerca oszczercę. A więc spotkali się, zaczęli rozmawiać. Okazało się, że Sza^ trochę utyka, bo poryzł go pies z czarnym uchem. - Znam to bydlę! Jak Boga kocham, znam! — ryknęła Baba. - On mnie także ugryzł. Szary nie wątpił ani przez chwilę, że Baba kłamie, ale odpowiedział: - Jeśli idzie o mnie, napisałem już wniosek, że należy go złapać i zlikwidować. Tak mi nakazywało sumienie. Dobrze nakazywało! — z zachwytem po-< hwaliła go Baba. - Proszę zrobić to samo... Jeśli oczywiście |cst pani uczciwą kobietą. - Ja? Ja się nie cofnę! 159 Tego samego dnia Baba zaniosła skargę do ośrodka weterynaryjnego. W głębi duszy Szary okropnie się cieszył: ,,Jak skłamała, to niech ją lekarze - igłą w brzuch". Bardzo nie lubił, kiedy ktoś jego okłamywał, i tym się chełpił. W ten sposób Baba także wpadła jak śliwka w kompot: wrzeszczała, wymyślała na czym świat stoi, w miarę potrzeby kłamała, że ranka była niewielka, więc już się zagoiła, pokazywała palcem małą, starą bliznę na ręce i krzyczała, że „jako uczciwa obywatelka radziecka złożyła zażalenie dla ogólnego dobra", a tu chcą ją za to ukarać zastrzykami w brzuch. Dziwne, ale dlaczegoś dali jej ostatecznie spokój, zanotowali tylko jej adres i zapowiedzieli, że ktoś wstąpi nazajutrz, aby wyjaśnić sprawę. A Baba zapałała nienawiścią do Bima; do Szarego także, nieco jednak mniejszą, choć to za jego poduszczeniem znalazła się w takich opałach; W związku z tymi dwiema skargami w gazecie obwodowej ukazał się po dwóch dniach komunikat: „Istnieją podstawy do przypuszczenia, że pies, mieszaniec, seter z czarnym uchem, rzuca się na przechodniów. Ludzi, którzy wiedzą, gdzie obecnie przebywa, oraz tych, którzy zostali pogryzieni, uprasza się o składanie oświa- 160 dczeń pod adresem... celem złapania i zbadania psa oraz zlikwidowania ewentualnych skutków. Obywatele! Strzeżcie własnego zdrowia i zdrowia innych - nie wolno wam milczeć". Do redakcji posypały się natychmiast listy. Jeden z czytelników napisał, co następuje: ,,... (takiego dnia i miesiąca br.)... w kierunku dworca biegł pies (mieszaniec, seter, ucho czarne), na nic nie patrzył, pędził prosto przed siebie. Zdrowe psy tak nie biegają — na wprost czy na ukos przez plac, zdrowe psy omijają przeszkody i przedmioty, jakie napotykają na drodze. Ten miał spuszczony ogon i pysk także. Wyżej wymieniony pies (mieszaniec, seter, ucho czarne) jest bardzo niebezpieczny, może ugryźć każdego obywatela Związku Radzieckiego i nawet zagranicznego turystę, wobec czego należy go złapać i zlikwidować bez żadnych badań, o jakich wspomniano w komunikacie waszej szanownej gazety". U dołu widniało dwanaście podpisów. Nadeszły także inne listy (trudno wszystkie przytoczyć). Na przykład taki:,,... Zupełnie taki sam pies, ale bez czarnego ucha biegł także prosto przed siebie..." Albo: „Miasto roi się od psów, a któren jest wściekły, trudno zrozumieć". Albo: „Wcale ten pies nie jest wściekły. To wyście się wściekli, wityrynarze". Albo: 11-686 161 „Jeśli Obwodowy Komitet Wykonawczy nie może zorganizować na wielką skalę akcji planowego, obliczonego na lata wytępienia psów, to do czego my zmierzamy, towarzyszu redaktorze? Gdzie jest nasz plan? Gdzie jest twórcza krytyka i dlaczego nie stosujecie się do niej? Chleb potrafimy upiec, ale żeby zadbać o zdrowie mas pracujących, na to już brak pomyślunku. Jestem uczciwym człowiekiem i każdemu rąbię prawdę w oczy. Nawiasem mówiąc, nikogo się nie boję. Proszę się zastanowić nad moimi słowami. Dłużej nie wytrzymam: piszę i piszę, a pożytku za grosz". Listów było tak dużo, że się rozpętała dyskusja i w gazecie ukazał się artykuł pt. „Pies w mieszkaniu'', w którym cytowano list pewnego docenta instytutu pedagogicznego. Ten docent był widać zażartym wrogiem psów. Trudno zgadnąć dlaczego. A wypowiedzi jego miały ogromną wagę wychowawczą dla dzieci i młodzieży: jeśli zrozumieją je należycie, od wczesnego dzieciństwa będą truć psy w trosce o zdrowie mas pracujących, a za każdym człowiekiem mającym psa będą gromadnie i zgodnie krzyczeć na ulicy: ,,Nierób!" (tak docent scharakteryzował ludzi lubiących psy), „Brudas!" (również owoc radosnej twórczości do- j centa). Jak już powiedziałem, nie sposób przytoczyć 162 wszystkich listów, ale zacytujemy jeszcze jeden. Było to tylko jedno zdanie. Czytelnik po prostu postawił pytanie: „A jak oba uszy czarne - łupić?" Był to praktyk, daleki od abstrakcyjnego ujmowania zjawisk. List ten nie trafił jednak do artykułu ani w ogóle do prasy i nawet pozostał bez odpowiedzi. Coś takiego! Zlekceważono pytanie człowieka, który proponował swoje usługi! Tak, mamy jeszcze wrażliwych na krytykę prasową czytelników, nie wyginęli jeszcze doszczętnie, dzięki Bogu. Skwapliwie korzystają z okazji, żeby się wypowiedzieć i potępić. Znalazło to wyraz w historii Bima: w całym mieście już szukano niesłusznie oczernionego, dobrego psa. Dlaczego? Ugryzł Szarego, to prawda, ale okoliczności, w jakich go ugryzł, i twierdzenie, że jest wściekły, to już wyssane z palca kłamstwa. Troskliwi o dobro społeczne czytelnicy połączyli te fakty nie z własnej winy: nie podejrzewali kłamstwa, które ma wprawdzie krótkie, ale mocne nogi. Redaktor jednak zauważył w porę, że jest to dyskusja żywiołowa, wszczęta widocznie przez człowieka, którego ugryzł pies, niezorganizo-wana. I zrobił mądre posunięcie: dał następujący komunikat nonparelem (czcionkami, których nigdy nie przeoczą dociekliwi czytelnicy): „Pies Czarne Ucho został złapany. Redakcja 163 kończy dyskusję na ten temat. Rękopisów nie zwracamy". Ten redaktor miał poczucie humoru, a „czytelnik walczący" takich ludzi nie znosi. Ale to także nie było prawdą. Nikt Bima nie złapał. Po prostu dowiedziawszy się w szkole o pierwszym komunikacie Tolek znalazł po południu dom, w którym mieszkał weterynarz, zadzwonił do drzwi, a kiedy mu otworzono, powiedział: - Przychodzę od Czarnego Ucha, od Bima. Sprawa została niezwłocznie wyjaśniona: nazajutrz Tolek pojechał do Bima i zaprowadził kuśtykającego na trzech łapach biedaka do ośrodka weterynaryjnego. Weterynarz zbadał go i orzekł: - Cała ta dyskusja to bzdury. Pies nie jest wściekły, ale chory. Ktoś go pobił i pokaleczył. Ach, ludzie! - westchnął mgliście. Obejrzał chorą łapę, zbadał Bima, zapisał maść na ranę, dał lekarstwo do wewnątrz i odprowadzając do drzwi przyjaciół - chłopca i psa - zapytał na pożegnanie: - A jak się nazywasz, bohaterze? - Tolek. - Dobry z ciebie chłop, Tolek. Zuch! Odchodząc Bim także podziękował lekarzowi. Człowiek ten pachniał lekarstwami, ale 164 nie był chory, przeciwnie: był to mocny, wysoki mężczyzna o dobrych oczach. „Jesteś dobry człowiek - powiedział mu Bim ogonem i spojrzeniem. — Bardzo dobry!" Przyjacielu czytelniku! Zwracam się nie do tego, który^mniema, że bez jego krytycznych epistoł psy zjedzą wszystkich obywateli, nie, nie do tego. Zwracam się do ciebie, inny czytelniku. Daruj, że w mojej liryczno-optymistycz-nej opowieści o psie zamieściłem parę satyrycznych obrazków. Nie zarzucaj mi, kochany, że łamię prawa literatury, każdy pisarz ma bowiem własne prawa. Nie zarzucaj mi, że mieszam różne rodzaje literackie, samo życie jest przecież ciągłą mieszaniną: dobro i zło, szczęście i nieszczęście, śmiech i zmartwienie, prawda i kłamstwo istnieją obok siebie, i to tak blisko, że niekiedy trudno je odróżnić. Gorzej byłoby, gdybyś przyłapał mnie na półprawdzie. Przypominałaby na pół pustą beczkę. Nie ma jednak sensu wywodzić tutaj, na czym polega różnica między beczką na pół pustą i na pół pełną. Najważniejsze: uważam, że powinno się pisać o wszystkim, a nie ciągle o tym samym. Ustawiczne roztrząsanie tego samego tematu jest wielce szkodliwe. Proszę się nad tym zasta- 165 nowić! Kiedy pisarz zajmuje się wyłącznie dobrem, zło wygrywa; jeśli będzie pisał tylko o szczęściu, ludzie przestaną widzieć nieszczęśliwych i ostatecznie w ogóle przestaną się nimi interesować; jeśli będzie przedstawiał tylko to, co poważne i piękne, ludzie przestaną dostrzegać wszelkie potworności. Zresztą ja piszę tylko o psie. Dowodzą tego dalsze rozdziały, w których opowiem ciekawe, ale niestety nie zawsze wesołe przygody naszego Bima. Rozdział dziesiąty ZA PIENIĄDZE W Dzięki staraniom Tolka i Stiepanowny Bim przychodził do zdrowia. Po jakichś dwóch tygodniach łapa zaczęła się goić, choć była nadal zmiażdżona, szersza od trzech pozostałych. Bim już próbował na niej stawać, na razie bardzo rzadko - tylko próbował. Tolek rozczesał mu sierść, dzięki czemu pies odzyskał przyzwoity wygląd. Ale ciągle bolała go głowa: jakby ciosy zadane przez Szarego coś w niej naruszyły. Od czasu do czasu Bim dostawał zawrotu głowy, przystawał wtedy i, zdumiony, czekał, co będzie dalej. Po chwili wszystko, chwała Bogu, mijało aż do następnego ataku. Człowiek pobity albo oszołomiony niesprawiedliwością miewa także — nie od razu, lecz po pewnym czasie - podobne sensacje: nagle szumi mu w uszach, kręci się w głowie, serce zaczyna walić, biedak przystaje i, chwiejąc się, czeka z bolesnym zdumieniem, co z nim będzie; potem to mija, czasem nawet nigdy wię- 167 cej się nie powtarza. Wszystko może się zdarzyć w życiu i wszystko mija. Człowiek jest również zwierzęciem, tyle że wrażliwszym od innych. ...Dopiero późną jesienią, kiedy nadeszły poranne przymrozki, Bim zaczął chodzić na czterech łapach, utykał jednak - zmiażdżona łapa zrobiła się nieco krótsza. Pozostał więc na całe życie kaleką, choć zawroty głowy jakby minęły. Tak, to prawda: w życiu wszystko może się zdarzyć i wszystko mija. To byłoby jeszcze do zniesienia, gorsze jest to, że pana jak nie ma, tak nie ma. I czysta kartka papieru włożona do listu od dawna już niczym nie pachnie, leży porzucona w kącie jak zwykły, nikomu niepotrzebny strzępe^k papieru. Bim mógłby już znowu iść na poszukiwanie przyjaciela, ale Tolek nie spuszczał go ze smyczy na spacerze. Ciągle jeszcze się bał tamtego komunikatu w gazecie i Szarego Nudziarza, a na domiar złego przechodnie pytali go czasem: ,,Czy to nie tamten wściekły pies z czarnym uchem?" Tolek nic nie odpowiadał - szybko odchodził, niespokojnie oglądając się za siebie. Mógłby oczywiście odpowiadać: „Nie, nie tamten" - i sprawa byłaby załatwiona. Ale nie umiał kłamać ani ukrywać swoich uczuć -strachu, obawy, wątpliwości; przeciwnie, oka- 168 zywał je otwarci^ i szczerze; kłamstwo nazywał kłamstwem, a prawdę - prawdą. Miał jednak poczucie humoru, które stało się u niego jednym ze sposobów wyrażania uczuć. Był to swoisty prawdziwy humor, kiedy to człowiek mówi rzeczy zabawne zachowując najpoważniejszą minę, a niekiedy może być jednocześnie bliski łez. Pierwszym przejawem takiego humoru u Tolka było owo wypracowanie, którego istoty jeszcze sam nie rozumiał. Nie rozumiał jeszcze wszystkiego do głębi, niektórych rzeczy dopiero zaczynał się domyślać. Tak więc chłopiec w sportowych jesiennych spodniach, jasnobrązowej kurteczce i jesiennej czapce z daszkiem szedł tą samą drogą co dzień po południu z kulawym psem. Wyglądał zawsze tak czysto i schludnie, że przechodnie myśleli: ,,Od razu widać, że to chłopak z kulturalnej rodziny". Do jego widoku zaczęli się już przyzwyczajać ludzie, którzy mieszkali w pobliżu, a niektórzy nawet pytali: „Czyj to taki miły i grzeczny chłopczyk?" Tolek zaprzyjaźnił się z wnuczką Stiepa-nowny, Lusią, jasnowłosą, cichą i skromną dziewczynką, która była jego rówieśnicą, ale dlaczegoś wstydził się brać ją ze sobą na spacer. Za to w mieszkaniu Iwana Iwanycza bawili się oboje z Bimem, a pies odpłacał im prawdziwą miłością i ciągłym zainteresowaniem. Stie- 169 panowna siedziała obok i robiła na drutach ciesząc się widokiem dzieci. Pewnego razu, kiedy podcinali Bimowi sierść na łapach i ogonie, Lusia zapytała: - Twój tatuś jest tutaj, w mieście? - Tutaj. Tylko z rana zabierają go do pracy, a wieczorem, bardzo późno, przywożą z powrotem. Okropnie bywa zmęczony! Mówi: „Nerwy mam jak napięte struny, tylko patrzeć, jak pękną". - A mama? - Mama nigdy nie ma czasu. Nigdy. To przychodzi praczka, to ktoś do froterowania podłogi, to krawcowa, to telefon dzwoni bez przerwy - nie dają mamie spokoju. Nie może nawet wyrwać się do szkoły na zebranie komitetu rodzicielskiego. - Szkoda - westchnęła Lusia i spojrzała ze smutkiem na Tolka. Zadała mu to pytanie dlatego, że dużo myślała o swoich rodzicach. Dlatego też powiedziała: — A moi tatuś-mamusia daleko. Odlecieli samolotem. Zostałyśmy we dwie: babcia i ja... - I całkiem już wesoło dodała: - Mamy dwa ruble dziennie, aż tyle! - Wystarcza, dzięki Bogu - poparła wnuczkę Stiepanowna. - Można kupić za to dziesięć bochenków białego chleba. Dużo! A kiedy sobie przypomnę, jak było dawniej... A-ach! Aż przykro się robi: buty mojego męża, twojego dziadka, Lusia, yirymieniłam na jeden bochenek chleba. J - Kiedy to było? — zapytał Tolek podnosząc /.e zdumieniem brwi. - Podczas wojny domowej. Dawno. Was jeszcze na świecie nie było. Nie daj Boże, żebyście coś takiego przeżywali. Tolek spojrzał zdumiony na Lusię i na Stie-panownę: nie mógł zrozumieć, jak to może być, żeby tatusiowie i mamusie nie mieszkali razem ze swoimi dziećmi i żeby chleb kupowano za buty. Stiepanowna odgadła myśli chłopca z jego spojrzenia: - I wyjechać nigdzie nie możemy, musimy pilnować mieszkania... Bo zabiorą... Teraz tego tcikże trzeba pilnować, aż wróci Iwan I w a -nycz. No bo pewnie! To się samo przez się lozumie: jesteśmy przecież sąsiady, obok mieszkamy... Więc po sąsiedzku. Bim spojrzał uważnie na Stiepanownę i domyślił się: Iwan Iwanycz gdzieś jest! Alegdzie? Szukać! Trzeba go szukać! I zaczął prosić, żeby (|o Tolek wypuścił. Daremnie. Położył się więc przy drzwiach i czekał. Wydawało się, że żadna /. obecnych osób nie była mu potrzebna. Czekać! To był teraz cel jego życia. Szukać i czekać. Tolek zauważył, że babcia powiedziała 170 171 błędnie ,,sąsiady", ale teraz - inaczej niż przy pierwszym spotkaniu - nie próbował jej poprawiać. Szanował staruszkę, choć nie umiałby wyjaśnić, dlaczego, gdyby ktoś o to zapytał. Po prostu, dobra babcia Lusi, i tyle. Bim przecież także lubi Stiepanownę. Tolek. go właśnie zapytał: - Bim, lubisz babcię Stiepanownę? Bim nie tylko znał imiona wszystkich swoich przyjaciół, nie tylko wiedział, że nie ma żywej istoty, która by nie miała imienia, nie wyłączając najbardziej parszywego psa, ale dokładnie wypełniał rozkaz, kiedy dziesci mówiły, czyje ma przynieść pantofle. Teraz także ze spojrzeń Tolka i Stiepanowny, z uśmiechu staruszki zro zumiał, że chodzi właśnie o nią, toteż podszedł do babci i położył łeb na jej kolanach. Dawniej Stiepanowna nie interesowała si<; psami (pies to pies, tyle człowiek ma na gł<> wie!), ale polubiła Bima, wzruszona jego do brocią, ufnością i wiernością swojemu przyjci cielowi - człowiekowi. Miłe i serdeczne były te cztery istoty, któr się zebrały w jednym cudzym mieszkaniu troje ludzi i jeden pies. Stiepanowna czuła : dobrze: jakieś ciepło w sercu i spokój. Czec jeszcze potrzeba człowiekowi na starość? Po wielu latach Tolek przypomni sobie ki< dyś te szare godziny z ciemnogranatowym nif 172 bem za szybą. Na pewno nieraz sobie przypomni, jeśli zachowa życzliwość dla ludzi i w jego sercu nie zagnieździ się gorzka nieufność. Tamtego wieczoru Tolek nagle powiedział: - O dziewiątej muszę być w domu. O dziesiątej punkt — do łóżka. Przyniosę ci jutro, I .usia, album do rysunków i czeskie kolorowe i >łówki, w żadnym sklepie takich nie ma, ani za pieniążki, ani za buty. Zagraniczne! - Naprawdę? - ucieszyła się Lusia. - A mówiłeś ojcu, dokąd chodzisz? — zapytała chłopca Stiepanowna. - Nie-e. Bo co? - Trzeba powiedzieć. Tak nie można, Tolek. Koniecznie powiedz. - Tatuś przecież nie pyta. Mama także nie pyta. A o dziewiątej jestem zawsze w domu. Kiedy Tolek wychodził, Bim bardzo prosił, eby go wypuścili, ale daremnie. Przyjaciele trzegli go i lubili, nie zdawali sobie jednak i u awy, że cierpi i tęskni za swoim panem, choć li' nich się także przywiązał. Nazajutrz Tolek nie przyszedł. A Lusia tak i kała na niego i na album z ołówkami, któ-i li nie ma w sklepie i nie można kupić za idne pieniądze! Tak czekała! Kilka razy po-i' działa nawet Bimowi: Nie ma Tolka. Tolek coś nie przychodzi. Bim oczywiście zrozumiał niepokój dziewczynki, zresztą godzina, o której Tolek zwykle przychodził, już minęła, toteż raz po raz spoglądał z Lusią przez okno na ulicę i czekał ze wzrastającą niecierpliwością. Tolek jednak nie przyszedł. „Powiedział ojcu" - pomyślała Stiepanow-na. A głośno westchnęła: - Ładne rzeczy!... Źle nam będzie teraz bez Tolka. Kto wyprowadzi Bima na spacer? Lusi ścisnęło się serce, przeczuwała co! złego. - Źle będzie - przytaknęła drżącym głosikiem. Bim podszedł do Lusi, spojrzał na ręce, którymi zasłoniła buzię, i leciutko zaskomlał („NiJ trzeba, Lusiu, nie trzeba!"). Pamiętał, jak Iwan Iwanycz siedział -wsparty łokciami na biurku i też chował twarz w dłoniach. To było źle - Bii 11 0 tym wiedział. W takich wypadkach zaws/.< podchodził do pana, a ten go głaskał po głowic 1 mówił: „Dziękuję ci, Bimku, dziękuję". Lusia także odsłoniła twarz i pogłaskała Bima po głowie. - Trudno, Lusiu, trudno. Nie trzeba płakać. Tolek przyjdzie. Przyj-dzie, nie martw si<;, dziecinko. Tolek przyjdzie - pocieszała dziew czynkę babcia. Bim pokuśtykał do drzwi, jakby chciał po 174 wiedzieć: „Tolek przyjdzie. Chodźmy go poszukać". — Prosi się na dwór — powiedziała Stiepa-nowna. - Już się nauczyłam go trochę rozumieć. Nie można nie wyprowadzać psa. To żywe stworzenie. Lusia leciutko podniosła brodę i zupełnie nieoczekiwanie powiedziała nieswoim, zdecydowanym tonem: - Wyprowadzę go sama. Stiepanowna zauważyła nagle, że dziewczynka rośnie z każdym dniem. I zmartwiła się także, że Tolek nie przyszedł. ...Ulicą szła dziewczynka z psem. Naprzeciw niej - trzech wyrostków. Dziewczynko, dziewczynko - prędko zaczął mówić jeden z nich, piegowaty Rudzielec -twój piesek to chłopiec czy dziewczynka? - Głupi! - odcięła się Lusia. Trzej ulicznicy otoczyli Lusię i Bima. Dziewczynka omal nie wybuchnęła płaczem zetknąwszy się po raz pierwszy w życiu z chamstwem, ale widząc, że Bim wyciągnął szyję, a sierść na grzbiecie mu się najeżyła, nabrała odwagi i krzyknęła: — Precz stąd! Bim zaś tak gniewnie szczeknął i szarpnął się, że chłopcy rozpierzchli się w różne strony. Rudzielec też dał susa w bok, ale po chwili 175 rozzłoszczony własnym tchórzostwem zawołał cienkim głosem: - O! O! Dziewucha z kundlem! O! Bezczelna! O! O! Lusia pobiegła do domu co sił w nogach, Bim oczywiście popędził za nią. Po raz pierwszy w życiu spotkał złego małego człowieka — Rudzielca. Po tym wypadku Stiepanowna wypuszczała Bima na dwór samego, jak dawniej. Z początku Lusia wychodziła z psem i stojąc za rogiem pilno wała, od czasu do czasu gwizdała nawet jak ulicznik, żeby za daleko nie odchodził. Ale pewnego dnia Stiepanowna wypuściła go wczesnym rankiem samego i od tego dnia Bim znowu spacerował bez opieki. Wracał wieczorem i jadł z apetytem. Aż pewnego ranka... że też to musiało się stać! Na skrzyżowaniu ulic przy przejściu przez tor tramwajowy ktoś nagle zawołał: Bim! Bim obejrzał się. Z drzwi tramwaju wychyliła się znajoma kobieta, motorniczy. - Dzień dobry, Bim! Bim podbiegł i podał jej łapę. Przecież była dobra kobieta! Woziła go z Iwanem Iwan^ czem na polowanie aż do przystanku autobus wego! 176 — Dawno nie widziałam twojego pana! A może choruje Iwan Iwanycz? Bim drgnął: ta kobieta wie, gdzie on jest, a może nawet tam jedzie? Kiedy tramwaj ruszył, Bim wskoczył po stopniach do środka. Jakaś pasażerka przeraźliwie pisnęła, jakiś pasażer groźnie wrzasnął: ,.Pójdziesz!", niektórzy roześmieli się współczując Bimowi. Kobieta motorniczy zatrzymała tramwaj, wyszła z kabiny, uspokoiła pasażerów (Bim to zauważył) i powiedziała Bimowi: - Idź stąd, Bim, idź. Nie wolno. — Leciutko popchnęła go i dodała: — Bez pana nie wolno. Nie wolno bez Iwana Iwanycza. Trudno, jak nie wolno, to nie wolno. Bim wyskoczył z tramwaju, usiadł przy drodze, posiedział chwilę i pobiegł truchtem za tramwajem. Tędy jeździł z panem, oto zakręt i wieża, oto milicjant na skrzyżowaniu. — Tędy! Biegł wzdłuż toru tramwajowego nie prze-i hodząc przez szyny nawet na zakrętach. Mili-¦ jant gwizdnął, Bim w biegu obejrzał się i pobiegł swoją drogą. Szanował milicjantów: nie skrzywdzili go nigdy, ani razu. Pamiętał pierwszą swoją bytność w komisariacie, wszystko IMiniętał, bo był mądrym psem. Z komisariatu I >i iszedł wtedy z Daszą do domu i wszystko było t. i k dobrze. Więcej: pewnego razu spotkał mili-i |