Niewyczerpany dzban Baśnie ziemi mińskiej, smoleńskiej, mohylewskiej, grodzieńskiej i Polesia Wybrał, przełożył i opracował Aleksander Barszczewski Ilustrował Marian Murawski Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza szawa 1976 Niewj auten białor zebrai Smole ziemi, Baśnie swą or są wyr gawęd; i skom rozwój Dają cl społecz Występ walki d sprawie uczciwo egoizmi Niemal jest z wy Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1976 Przedmowa Na książkę Niewyczerpany dzban złożyły się teksty białoruskiej prozy ludowej, zebrane przez folklorystów w XIX i XX wieku. W przeciwieństwie do Diabelskich skrzypiec1, opartych wyłącznie na tekstach pochodzących z polsko-białoruskiego pogranicza etnicznego, przy przygotowaniu niniejszej książki sięgnęliśmy do baśni zebranych głównie na obszarze centralnej, wschodniej i południowej Białorusi. Szczególne znaczenie w doborze tekstów miały zbiory Aleksandra Sierzputowskiego, Jewdokima Romanowa i Pawła Szejna, a także cykl folklorystyczny wydawany w ostatnich latach przez Instytut Historii Sztuki, Etnografii i Folkloru Akademii Nauk Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Zachodzi zatem potrzeba krótkiej charakterystyki działalności wyżej wymienionych folklorystów, którzy wiele lat swego życia poświęcili dziełu zbierania baśni, legend, bajek ludu białoruskiego. Bodajże największa ilość tekstów, które weszły do niniejszej książki, została zebrana przez etnografa i folklorystę, Aleksandra Sierzputowskiego. Badacz ten urodził się w 1864 roku we wsi Bielewicze, koło Słucka, w guberni mińskiej. Pochodzi! ze środowiska chłopskiego. Po ukończeniu szkoły powszechnej i średniej z powodzeniem studiował w Petersburskim Instytucie Archeologicznym. Z dyplomem tej uczelni wrócił na Białoruś i na przestrzeni niemal trzynastu lat pracował jako nauczyciel szkół ludowych. Przejazdy od szkoły do szkoły, kontakty z miejscową ludnością sprzyjały rozwojowi jego pasji zbieracza materiałów folklorystycznych. I chociaż w 1906 r. Sierzputowski opuścił ziemie białoruskie i jako pracownik Muzeum Rosyjskiego osiadł w Petersburgu, to jednak nie utracił swoich zainteresowań etnografią i folklorem Białorusi. Nie tylko kontynuował studia teoretyczne, lecz lównież zorganizował kilka ekspedycji folklorystycznych do różnych rejonów Białorusi. Do najważniejszych należą wyprawy w latach 1906, 1909, 1910, 1914 i ostatnia w 1926 roku. W czasie wielotygodniowych, a nawet paromiesięcznych ekspedycji Sierzputowski penetrował Polesie, a także zachodnią, południową i wschodnią Białoruś. Z podróży tych Sierzputowski przywiózł ponad tysiąc eksponatów dotyczących kultury materialnej, setki unikalnych zdjęć i dużą ilość niezwykle ciekawych, oryginalnych baśni, legend, bajek, pieśni i opowiadań ludowych. Owocem podjętych wypraw i obserwacji w terenie jest kilka poważnych 1 M. Federowski, Diabelskie skrzypce, Warszawa 1973. są wyr, gawędzi i skomp rozwoju Dają chi społeczn Występu walki do sprawied uczciwoś egoizmu Niemal p jest zwyc: rozpraw naukowych Sierzputowskiego, poświęconych duchowej i materialnej kulturze białoruskiej2. Dwa tomy zbioru3 stanowią najważniejszy jego dorobek etnograficzno--folklorystyczny. Znając doskonale język białoruski Sierzputowski nie miał trudności w nawiązywaniu kontaktu z informatorami wiejskimi. Jednakże wrodzona wstydliwość Białorusina — jak o tym sam mówi — przeszkadzała tym bardziej mieszkańcom wiejskim w swobodnym przekazywaniu bajek czy legend. Pokonanie tej wstydliwości, wyzwolenie w gawędziarzach inwencji twórczej traktował Sierzputowski jako warunek zapewniający zachowanie autentyzmu tekstu ludowego. Sam folklorysta obrazowo scharakteryzował metody swojej pracy w terenie: „Zanim przystąpiłem do zapisywania tekstów ludowych, musiałem zadomowić się na dobre w interesującej mnie miejscowości. Nawiązywałem kontakty z dziećmi i dorosłymi. Rozmawiałem o najbardziej nurtujących ich sprawach: — o gospodarce, o towarzyszącej ludziom niedoli. I dopiero gdy zadzierzgnęły się między nami braterskie stosunki, zaczynałem wypytywać o miejscowych bajarzy. Po odnalezieniu takowego zazwyczaj sam opowiadałem jakąś ciekawą historię. To go ośmielało, inspirowało do opowiadania. Kiedy bajarz przekazywał pierwszy tekst, nic nie zapisywałem. Starałem się jednak jak najwięcej zapamiętać. Notowanie od razu tego, co mówi informator, zazwyczaj wywołuje u niego zdenerwowanie i powoduje plątanie się w tekście. Zapisywałem więc dopiero wówczas, gdy informator nabrał całkowitego zaufania i po raz drugi zaczynał opowiadać tekst".4 Sierzputowski do końca życia nie porzucił swych folklorystycznych zainteresowań. Snuł plany wybiegające daleko w przyszłość, dotyczyły one zarówno nowych zbiorów, jak i naukowych rozpraw, oraz teoretycznych analiz twórczości ludowej. Zmarł w 1940 roku. Drugim wielce zasłużonym działaczem w dziedzinie folklorystyki białoruskiej był Jewdokim Romanów. Urodził się w 1855 roku w miasteczku Bielica, powiatu homelskiego, guberni mohylewskiej. Pochodził z rodziny mieszczańskiej. Już we wczesnej młodości odznaczał się nieprzeciętnymi zdolnościami. Przedwczesna śmiefcć rodziców, a w konsekwencji ciężkie warunki materialne pokrzyżowały jego plany wstąpienia do gimnazjum. Drogą samokształcenia zdobył gruntowną wiedzę, dzięki czemu zdał egzaminy i uzyskał prawo wykonywania zawodu 2 A.K. Sierzputowskij, O zawitkach w Bielorussii (oczerki iz żizni krestian jużnoj polesskoj czasti sluckogo ujezda, minskojguberni, Pietierburg 1909. „Żiwaja Stadna", Wypusk I, s. 33-38; A.K. Sierzputowskij, Bortniczestwo w Bielorussii, Pietierburg 1914, Matierialy po etnografii RossiiT. II, s. 13-34; A. Sierzputouski, Prymchi i zabobony bielarusau-paleszukou, Mińsk 1930. 3 A.K. Sierzputowskij, Skazki i rasskazy biełorusow-poleszukow, Pietierburg 1911; A.K. Sierzputouski, Kazki i apawiadanni bielarusau z shtckaha pawieta, Leninhrad 1926. 4 A.K. Sierzputouski, Kazki i apawiadannia bielarusau z sluckaha pawieta, Leninhrad 1926, s. V. nauczyciela ludowego. Przez wiele lat pracował Romanów w szkołach różnych rejonów Białorusi. Później pełnił funkcje inspektora szkolnego, między innymi w dawnej guberni piotrkowskiej, obejmującej także okręg łódzki. Wybuch Rewolucji Październikowej zastał Romanowa w Odessie. Zamierzał wówczas powrócić na Białoruś, jednakże sytuacja polityczna i ciężka choroba zniweczyły jego zamiar. Zmarł w Stawropolu w 1921 roku. Językiem i folklorem białoruskim zainteresował się Romanów z chwilą podjęcia pracy nauczycielskiej. Każdą wolną chwilę poświęcał zbieraniu materiałów do słownika białoruskiego i tekstów przeznaczonych do wielotomowego zbioru folklorystycznego: Biełorusskij sbornik. Pierwsze dwa tomy Zbioru białoruskiego ukazały się drukiem w Kijowie w 1884 roku. Oryginalność zamieszczonych w nich tekstów ludowych zjednała Romanowowi zwolenników w ówczesnych kołach naukowych. Badacz otrzymał pomoc finansową, dzięki której mógł zorganizować wyprawę folklorystyczną na tereny wschodniej Białorusi. Rezultatem tej ekspedycji były materiały, które weszły do dalszych siedmiu tomów Zbioru białoruskiego. Ukazały się one drukiem w latach 1887-1914. Ostatnie lata swego życia poświęcił Romanów przygotowaniu materiałów folklorystycznych, które miały wejść do czterech następnych tomów Zbioru białoruskiego. Pierwsza wojna światowa i związane z nią wydarzenia polityczne uniemożliwiły realizację wydawniczych planów Romanowa. Po Rewolucji Październikowej jego archiwum powróciło na Białoruś, lecz zginęło w okresie okupacji hitlerowskiej. I z tekstów zamieszczonych w Zbiorze białoruskim, i ze stu prac teoretycznych opublikowanych przez Romanowa wynika, że byl on wszechstronnym badaczem białoruszczyzny. Zebrał ogromną ilość oryginalnych pieśni, porzekadeł, zaklęć i innych rodzajów białoruskiej twórczości ludowej. Przeważają w zbiorze baśnie magiczne, społeczne, humorystyczne, religijne, zwierzęce. Nic zatem dziwnego, że część z nich weszła do niniejszej książki. Trzecim dziewiętnastowiecznym badaczem folkloru białoruskiego, z którego dorobku korzystaliśmy przy układaniu prezentowanego wyboru, jest Paweł Szejn. Urodził się on w 182dr., a zmarł w 1900 roku. Wywodził się z rodziny żydowskiej, co w jego wypadku wpłynęło na słabą znajomość języka białoruskiego. W pracy zbierackiej niejednokrotnie korzystał z pomocy przypadkowych, niekompetentnych w dziedzinie folklorystyki osób, odwoływał się do nauczycieli, duchownych, urzędników i uczniów. Współpraca z osobami nie posiadającymi elementarnego przygotowania folklorystycznego niekorzystnie odbiła się na wartości zebranych przez Szejna materiałów. Nie można się nie zgodzić ze współczesnym badaczem białoruskim Wasylem Bandarczykiem, który pisze: „Wartość materiałów zależała od stopnia przygotowania korespondentów. Sam Szejn słabo znał życie i kulturę narodu białoruskiego. Tym się tłumaczy to, że niektóre jego analizy traktują na serio zdarzenia anegdotyczne i utwory satyryczne"5. Należy jednak stwierdzić, że w swojej pracy Szejn odwoływał się do pomocy także wybitnych ówczesnych etnografów i folklorystów.. Wśród jego współpracowników znajdujemy nazwiska A. Bohdanowicza, M. Nikiforowsti-ego, J. ŁatsWego, a także polskiego pisarza L. Kondratowicza. Stąd zapewne w jego publikacjach jest niemało unikalnych, w pełni wartościowych materiałów folklorystycznych. Zebrał je niemal na całym terytorium etnicznej Białorusi, poczynająe od Smoleńszczyzny i Witebszczyzny, a kończąc na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyinie. Restrykcje stosowane przez carat wobec Żydów nie ominęły również i Szejna. Najwidoczniej chciał on uniknąć pogłębienia konfliktu z władzami oficjalnymi, które tradycyjnie zaliczały Białorusinów w poczet narodu rosyjskiego, skoro swoje zbiory6 nazwał materiałami związanymi „z bytem i językiem ludności rosyjskiej". Był jednak w pełni świadom językowej i kulturowej odrębności Białorusinów, dlatego też w poszczególnych rozprawach nie stronił od terminów: Białoruś, Białorusin, białoruski. Nas najbardziej interesuje drugi tom zbioru Szejna, zawiera bowiem dużą ilość baśni o zwierzętach, baśni mitologicznych, społecznych i humorystycznych. Niewyczerpany dzban obejmuje również kilka tekstów zaczerpniętych ze zbioru polskiego etnografa, Michała Federowskiego: Lud białoruski. Stosunkowo mała ilość baśni pochodzących z Ludu białoruskiego tłumaczy się tym, że wydane w 1973 roku przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą Diabelskie skrzypce całkowicie oparte są na zbiorach tego wybitnego polskiego i działalności Federowskiego. Z tych względów ograniczymy się tutaj tylko do najbardziej podstawowych informacji dotyczących postaci tego znakomitego badacza. Federowski urodził się w Warszawie w 1853 r., a zmarł w 1923 r. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. W młodości imał się najprzeróżniejszych zajęć. Ostatecznie pociągnęła go folklorystyka i etnografia. Wiele lat polsko-białoruskim. Rezultatem tego wysiłku były trzy tomy7 białoruskiej prozy ludowej wydane za życia Federowskiego. W okresie międzywojennym ukazał się IV tom Ludu białoruskiego8, zawierający przysłowia i porzekadła. 5 W.K. Bandarczyk, Historyja bielaruskaj etnahrafii, Mińsk 1964. 6 P.W. Szejn, Matierialy dla izuczenija byta ijazyka russkogo nasielenija Siewiero-Zapadnogo krają, Pietierburg 1887, t. I; P.W. Szejn, Matierialy dla izuczenija byta ijazyka russkogo nasielenija Siewiero-Zapadnogo krają, Pietierburg 1893, t. II; P.W. Szejn, Matierialy dla izuczenija byta i jazyka russkogo nasielenija Siewiero-Zapadnogo krają, Pietierburg 1902, t. III. 7 M. Federowski, Lud białoruski, Kraków 1897,1.1; M. Federowski, Lud białoruski, Kraków 1902, t. II; M. Federowski, Lud białoruski, Kraków 1903, t. III. 8 M. Federowski, Lud białoruski, Warszawa 1935, t. IV. 8 W okresie powojennym pod redakcją Prof. Antoniny Obrębskiej--Jabłońskiej wyszły dalsze tomy V, VI i VII Ludu białoruskiego9 zawierające pieśni białoruskie, a także rozprawy krytyczne o Federowskim. Nie sposób w niniejszej przedmowie pominąć fundamentalnego cyklu folklorystycznego, zapoczątkowanego kilka lat temu przez Instytut Historii Sztuki, Etnografii i Folkloru Akademii Nauk BSRR. Cykl ten obejmuje teksty zaczerpnięte ze wszystkich wcześniejszych zbiorów folkloru białoruskiego. Wzbogacony jest bogatym materiałem folklorystycznym zebranym przez uczestników współczesnych wypraw naukowych, organizowanych rokrocznie przez wyższe uczelnie białoruskie. Do ciekawszych pozycji tego cyklu należy zaliczyć zbiory baśni zwierzęcych10, folkloru dziecięcego11, baśni magicznych12 oraz pieśni żartobliwych13. Instytut Historii Sztuki, Etnografii i Folkloru zapowiada, że cały cykl składać się będzie z trzydziestu tomów. W przeciwieństwie do baśni wielu narodów europejskich, w tym także do baśni polskich, odznaczających się na ogół dynamiczną akcją i krótkością tekstu, baśnie białoruskie charakteryzuje rozbudowana fabuła i długi wątek. Białoruskie baśnie magiczne powstawały w zamierzchłej przeszłości, nic zatem dziwnego, że w ich treści znalazły odbicie pierwotne wyobrażenia Białorusina o świecie, o stosunku człowieka do zwierząt i przyrody. Archaiczność baśni białoruskich, zdaniem wielu badaczy, przejawia się między innymi w tym, że u Białorusinów jest o wiele więcej niż u innych narodów europejskich przekazów poświęconych zwierzętom. Teksty te powstawały prawdopodobnie w tym stadium rozwoju umysłowego człowieka, gdy nie widział on jeszcze wyraźnie granicy między sobą a światem zwierząt. Stąd wynika dążność do przypisywania ludzkich cech i właściwości przedstawicielom fauny. Współczesny badacz białoruski Achrymienka podkreślając archaiczność baśni białoruskiej pisze: „Baśń ludowa odbyła długą i skomplikowaną drogę rozwojową, w której uwidocznił się ciągły ewolucyjny rozwój świadomości człowieka. Początkowo baśnie były ściśle związane z mitologicznymi poglądami i wyobrażeniami, z animizacją, tetamizmem, magią i innymi przejawami pierwotnego światopoglądu — z poglądami naszych dalekich przodków, z ich naiwnymi pojęciamj o przyrodzie i społeczeństwie..."14. Zresztą nawet w baśniach stworzonych w XIX wieku zachowywał się archaiczny koloryt. Brak niezależności państwowej, wyjątkowo zacofany system oświaty, niemal powszechny analfabetyzm ludu, bezsilność prostego s M. Federowski, Lud białoruski, Warszawa 1958, t. V; M. Federowski, Lud białoruski, Warszawa 1960, t. VI; M. Federowski, Lud białoruski, Warszawa 1969, t. VII. 10 Kazki pra żywioł i czaradziejnyja kazki, Mińsk 1971. 11 Dziciaczy falkłor, Mińsk 1972. 12 Czaradziejnyja kazki, Mińsk 1973. 13 Żartounyja pieśni, Mińsk 1974. 14 P. Achrymienka, Biełaruskijapieśni i kazki, Mińsk 1965, s. 103. człowieka wobec systemu politycznego sprzyjały egzystencji starych pojęć i wyobrażeń. Nie bez znaczenia w tym względzie była również specyfika geograficzna Białorusi. Odnosi się to w szczególności do Polesia odciętego od szlaków międzynarodowych i procesów cywilizacyjnych. Nieprzejezdne błota i puszcza sprzyjały zachowaniu odrębności. Białoruś zachowywała i rozwijała własną kulturę materialną i duchową. Baśń w tej ostatniej zajmowała niepoślednie miejsce. Rozbudowane fabuły większości białoruskich baśni magicznych pozostawały w ścisłym związku z warunkami, w których były one opowiadane. Nie lekceważąc bynajmniej ideowych i dydaktycznych celów, którym często służyły baśnie, nie można nie widzieć, że były one opowiadane także dla zapełnienia wolnego czasu. Baśnie najczęściej opowiadano podczas nocnych wypasów koni, zespołowego przędzenia, wieczornego wypoczynku flisaków, regularnych nocnych zebrań dorosłych mieszkańców wsi. Wszystkie te spotkania ciągnęły się z reguły od zmroku do północy, a w wypadku nocnych wypasów koni — do świtu. Ludzie uwolnieni od ciężkich fizycznych zajęć pragnęli zapomnieć o nękających ich troskach. Baśń znakomicie to ułatwiała. Działała na słuchaczy niczym przepaść — wabiła i odpychała. Jeszcze w okresie międzywojennym we wsiach zachodniej Białorusi niejednokrotnie dziewczęta i kobiety, przędzące zespołowo, po wysłuchaniu makabrycznej baśni bały się wracać do swoich domów i prosiły gospodarza lub obecnych na wieczorze sąsiadów o odprowadzanie. Uczucie strachu udzielało się również chłopcom podrostkom, którzy wstydzili się swojej trwogi i wracając do domu głośno gwizdali lub śpiewali. Na uwagę zasługują również osoby specjalizujące się w opowiadaniu baśni. Zajmowali się tym nie wszyscy mieszkańcy wsi, jednak niemal w każdej znajdował się bajarz. Był nim z reguły mężczyzna, chociaż i wśród kobiet zdarzały się uzdolnione w tym względzie jednostki. -Szczególnie dużo baśni zapisał od kobiet Michał Federowski. Jednakże i w jego zbiorach prozy ludowej dominują męscy informatorzy. Do takich właśnie szeroko znanych w wiejskim środowisku bajarzy odsyłali miejscowi ludzie wszystkich folklorystów. Niektórzy z tych bajarzy odznaczali się wprost niewyczerpaną pomysłowością i inwencją twórczą. I Ze znanych folklorystom bajarzy białoruskich na wyróżnienie zasługują Daniła Kulesz, Iwan Aziomsza, Piotr Hulewicz i przede wszystkim słynny poleski bajarz Redki. Od niego to folkloryści różnych pokoleń zapisali dziesiątki przepięknych baśni. Wiele z nich to przekazy o mocno zar^scrwan^m "wątku społecznym. Wrogość do panów, krytycyzm w stosunku do duchowieństwa, wizja szczęśliwej przyszłości to tendencje określające charakter baśni Redkiego. Bajarz ten przeżył 115 lat. Był autentycznym twórcą ludowym, człowiekiem obdarzonym talentem literackim i myśleniem filozoficznym. Folklorysta Sierzputowski, który odkrył Redkiego, napisał o nim: „Redki najczęściej rozpoczynał opowiadanie od filozoficznego 10 1 wywodu, później zaś treścią baśni starał się uzasadnić ten wywód"15. W przeszłości bajarze byli postaciami nader popularnymi w środowiskach wiejskich. Sąsiedzi chętnie odwiedzali domy bajarzy lub zapraszali ich do siebie. Do grona słuchaczy należały z reguły osoby różnej płci i wieku. Z czasem, w miarę przebiegania na Białorusi procesów cywilizacyjnych i oświatowych, bajarze tracili popularność. Krąg ich słuchaczy zawężał się coraz bardziej, ograniczając się w końcu do środowiska dzieci. Wzrastającej obojętności środowiska wiejskiego do baśni towarzyszyło wzmożone zainteresowanie nią folklorystów. Ukazanie się drukiem szeregu zbiorów folklorystycznych sprzyjało z kolei pojawieniu się prac i rozpraw teoretycznych poświęconych analizie baśni. O ile jednak charakterem białoruskiej pieśni ludowej zajmowali się badacze już we wczesnym okresie romantyzmu, o tyle baśnią zaczęto interesować się dopiero w końcu XIX i na początku XX wieku. Bodajże pierwszym folklorystą, który zwrócił uwagę na baśnie białoruskie, był Jan Czeczot. Badacz ten ubolewał, że baśnie w przeciwieństwie do pieśni nie przyciągają niczyjej uwagi: „Czyniłem już niewielkie starania o zebranie baśni, ale nawet nikt ich u nas nie ceni, jeszcze i pomocy skutecznej nie okaże, a sam przy błahym zdrowiu i podobnym lekceważeniu tych płodów wyobraźni narodowej i zabytków starożytności nie zdołałem dotąd zająć się tym miłym i pożytecznym dla literatury krajowej trudem"16. Niepoślednią rolę w procesie badań nad baśnią białoruską odegrały prace W. Weryhy17, E. Klicha18, Cz. Pietkiewicza19. Na podkreślenie zasługuje również praca rosyjskiego uczonego S.P. Sowczenki, który wypowiedział taką oto opinię o baśniach białoruskich: „Po przeczytaniu wszystkich baśni rosyjskich śmiało możemy rzec, że pod względem piękna rysunku i relacji baśnie białoruskie nie mają sobie równych"20. Sowczenko dokonał klasyfikacji baśni białoruskich, a także poczynił ciekawe uwagi o podobieństwie i różnicach między baśniami białoruskimi, rosyjskimi i ukraińskimi. Wyjątkowo głęboką analizę baśni białoruskich znajdujemy w wybitnym dziele teoretycznym Jefima Karskiego21, uczonego rosyjskiego, z pochodzenia Białorusina. Dysponując ogromnym materiałem, Karski dokonał ciekawych spostrzeżeń odnoszących się do formy, treści fabuł i idei baśni białoruskich. 15 A.K. Sierzputowskij, Skazki i rasskazy biełorusow-poleszukow, Pietierburg 1911, s. V. 16 J. Czeczot, Piosenki wieśniacze znad Niemna i Dźwiny, Wilno 1846, s. 28. 17 W. Weryha, Podania białoruskie, Lwów 1889. 18 E. Klich, Teksty białoruskie z powiatu nowogródzkiego, Prace komisji językowej, Kraków 1903, t. II. 19 Cz. Pietkiewicz, Kultura ludowa Polesia rzeczyckiego, Warszawa 1938. 20 S.P. Sowczenko, Russkaja narodnaja skazka, Kijew 1914, s. 245-246. 21 J. Karskij, Biełorussy, Moskwa 1916, t. III. cz. I. 11 Po Rewolucji Październikowej teoretycznymi badaniami białoruskiej prozy ludowej zaczęli zajmować się uczeni białoruscy. Wśród inicjatorów tych prac należy wyróżnić Hareckiego, który w swoim podręczniku22 sporo uwagi poświęcił baśniom. W latach trzydziestych i czterdziestych wyraźnie maleje teoretyczne zainteresowanie baśniami białoruskimi. Ostatnie dwudziestolecie przynosi jednak radykalną zmianę na lepsze. Pojawia się szereg prac odznaczających się oryginalnością i autentyzmem naukowym. Na wyróżnienie zasługują rozprawy Kabasznikowa23, Fiedosika24, Achrymienki25. Szczególnie ważne znaczenie posiada praca Baraha26, który opierając się na systemie Aarnego-Andrejewa-Krzyżanowskiego dokonał analizy fabuł baśni białoruskich i porównał je z polską, rosyjską i ukraińską prozą ludową. W wyborze tekstów przeznaczonych dla niniejszej książki najobficiej czerpałem z tomów zawierających baśnie zwierzęce i baśnie magiczne. Wiele tekstów włączonych do zbioru Niewyczerpany dzban odznacza się podobieństwem w wątkach, stylistyce i końcowych konkluzjach. Wprowadziłem do zbioru również kilkanaście baśni o akcentach społecznych i humorystycznych. Teksty te przez swój kontrast z baśniami magicznymi znacznie wzbogacają wybór i pozwalają uniknąć monotonii. Kierowałem się jednak nie tylko dążeniem do zaprezentowania tekstów o różnorodnej stylistyce, miałem również na względzie aspekt ideowy. Rzecz polega na tym, że wprowadzone do książki baśnie społeczne i humorystyczne dadzą Czytelnikowi szersze pojęcie o tych dziedzinach życia ludu białoruskiego i tych skłonnościach charakteru Białorusinów, które nie są wyeksponowane w baśniach magicznych. Na uwagę zasługują także baśnie pochodzące z Polesia. Różnią się one od ludowej prozy zebranej na pozostałych obszarach Białorusi zarówno pod względem jakości poruszanych problemów, jak i w sposobie charakterystyki ludzi oraz przyrody. Czym tłumaczyć tę odrębność baśni poleskich? Odpowiedź fcie jest łatwa. Być może oryginalność ich została uwarunkowana specyfiką tamtejszej przyrody. Polesie zresztą okazało się terenem wyjątkowo inspiracyjnym nie tylko dla twórczości ludowej, lecz również dla profesjonalnego ruchu 22 M. Harecki, Historyja biełaruskaj litieratury, Maskwa-Leninhrad 1924. 23 K. Kabasznikau, Kazki. W: Bielaruskaja narodnaja wusna-paetycznaja twórczość, Mińsk 1967; K. Kabasznikau, Bielaruskija narodnyja kazki, W: Kazki pra żywioł i czaradziejnyja kazki, Mińsk 1973. 24 A. Fiedosik, Kazki, [W:] Bielaruskąja narodnaja wusna-paetycznaja tworczaść, Mińsk 1967; A. Fiedosik, Bielaruskąja naradnaja satyrycznajaproza, Mińsk 1969. 25 P. Achrymienka, Bielaruskija pieśni i kazki, Mińsk 3965. "" L. Baran, Biełaruskaja kazka, Mińsk 1969. 12 literackiego. Na ziemi poleskiej, gdzie zebrał Sierzputowski przepiękne baśnie, wyrosło po Rewolucji Październikowej niemal połowę wszystkich pisarzy białoruskich. A więc Polesie jest gruntem wyjątkowo urodzajnym w talenty literackie. Problematyka baśni, które złożyły się na niniejszą książkę, jest bardzo bogata. Dotyczy ona różnorakich dziedzin życia, pojęć i norm moralnych, fantazji. Współczesny białoruski badacz pisze: „...Baśnie magiczne, tak samo jak i baśnie o zwierzętach powstały w starożytnej epoce i były wyrazem dążenia człowieka do dominacji i zwycięstwa nad mocami przyrody"27. Zmaganie z mocami przyrody to tylko jeden z występujących w tych baśniach wątków, potwierdzających zaangażowanie społeczne ludu. Wiele z nich to charakterystyka stosunków między klasami społecznymi, między członkami rodziny, między mężczyzną a kobietą, między dorosłymi i dziećmi. _ Wyraźny jest powszechny negatywny stosunek twórców baśni do przedstawicieli warstwy możnych. Są oni ukazani jako krzywdziciele ludzi biednych. W wielu baśniach bogacz jest przedstawiany jako człowiek mający powiązania ze smokiem lub siłami satanicznymi. Dużą wymowę ma baśń Jasio Prostaczek, w której ukazana jest „historia" ukształtowania się klasy panów. Według tej baśni niegdyś na świecie panowała powszechna równość. Jednakże ziemię nawiedził straszliwy smok, który porywał ludzi. Niektórzy z porwanych zaczęli schlebiać i wysługiwać się smokowi. To właśnie z tych ludzi ukształtowała się klasa ciemięzców, którzy czynili swoim podwładnym więcej krzywdy niż ich pan. Częste są w baśniach dociekania na temat źródeł zła na świecie. W wielu tekstach ukazywana jest idylliczna doskonałość stosunków społecznych w przeszłości. Doskonałość ta wyrażała się nie tylko w sprawiedliwym podziale ziemi i wszelkich dóbr, lecz również w braku takich pojęć, jak dobro i zło. W baśni Skąd wzięła się bieda... stykamy się z taką oto wizją odległej przeszłości: „W owym czasie nie było na Ziemi ani dobra, ani zła. Kwitnęli ludzie niczym kwiaty, żyli jak ptaki w niebie, korzystali ze wszystkiego i nie wiedzieli, co to jest szczęście, ani co to jest bieda". Ta urzekająca swoją naiwnością wizja przeszłości jest wsparta wiarą w nie mniej doskonałą przyszłość krzywdzonych ludzi. W tej samej baśni wizja świata przyszłego ujęta jest w jakże wymownym, głębokim i alegorycznym kształcie jbrzepowiedni futurologicznej: „Zrodził się jednak na świecie jasny rozum i zaczął powolutku wcielać się w ludzi. Ludzie rodzą się i umierają. Muszą zwolnić miejsce następnym pokoleniom. Ale każde z pokoleń staje się mądrzejsze. Rozum wyrasta, potężnieje i coraz bardziej unosi czoła. Gdy wreszcie ten światły rozum ogarnie i niczym słońce oświeci wszystkich, ludzie poznają źródła nieszczęść, powstaną zgodnie, przepędzą biedę i zaczną żyć na Ziemi niczym w raju." 27 K.M. Kabasznikau, Kazki [w:] Biełaruskaja narodnaja wusna-paetycznaja twórczość, Mińsk 1967, s. 133. 13 Potrzeba aktywności społecznej w walce o wyzwolenie biednych jest jednym z motywów baśni Gamoń. Jej bohater za uwolnienie porwanej przez smoka królewny żąda od króla ogłoszenia manifestu o wolności i ziemi dla chłopów. W walce ze smokiem bohater wygrywa głównie dzięki zjednoczeniu wokół siebie wielotysięcznej rzeszy krzywdzonych chłopów. Król i panowie przedstawieni są w tym utworze jako ciemięzcy, wrogowie prostego ludu, jako kasta oszustów i obłudników. W wielu baśniach podnoszony jest problem pracy, pieniędzy i bogactwa. Praca nie jest traktowana jednoznacznie. W niektórych opowiadaniach uczciwy wysiłek przedstawiony jest jako źródło wzbogacenia się prostego człowieka. Przykładem takiego podejścia do pracy mogą być baśnie Bohaterski kowal, Poleszucy i Polanie, Zgoda buduje — niezgoda rujnuje, Poleszuk i diabeł. Występuje w nich wręcz apoteoza pracy, pochwała jej twórczych rezultatów, uszlachetniający jej wpływ na człowieka. Baśń Bohaterski kowal jest swoistą poetyzacją, apologią pracy kowala. Mówi się w niej również o krainie, „w której wszyscy jednakowo pracują, wzajemnie się wspierają i przez to nie wiedzą, co to jest bieda". W Poleszukach i Polanach, a także w baśni Zgoda buduje — niezgoda rujnuje szczególnie interesujący jest motyw pochwały pracy połączony z apoteozą zgody i solidarności między ludźmi należącymi do tej samej warstwy społecznej. W innych baśniach problem ten traktowany jest odmiennie. Baśnie te przeczą tezie, że uczciwą pracą biedak może się wzbogacić. Przynosi bowiem ona korzyść nie temu, kto ją wykonuje, ale temu, kto potrafi podporządkować sobie pracującego człowieka. W baśni O popie, parobku i ukradzionym wole jeden z bohaterów powiada: „Wiadomo nie od dzisiaj, że gdy miejscowy pop i karczmarz bogacą się, to zwykli ludzie ubożeją". Jeszcze jaskrawiej myśl tę wyraża baśń Gamoń: „Wiadomo przecież, że nie sposób wzbogacić się własną pracą. Gdybyś nawet urobił ręce, to i tak twój zarobek ledwie na utrzymanie wystarczy". W tejże bajce występuje wątek wzbogacenia się człowieka poprzez kontakt z siłami satanicznymi. Wątek ten dominuje w wielu innych tekstach, w których pieniądze i złoto przedstawione są jako wytwór diabła. W baśni 0 tym, który pieniądze wymyślił ukazana jest wręfcz „technologia" powstawania złota: „I nazbierał szatan wiele ludzkich łez, ludzkiej krwi 1 ludzkiego potu, po czym wszystko to wlał do kotła i zaczął podgrzewać. Na ogniu trzymał tak długo, aż łzy, krew i pot stopiły się w złoto". Baśnie podobnego typu zawierają charakterystyczny dla twórczości wielu narodów europejskich motyw zaprzedania przez człowieka duszy diabłu w zamian za otrzymane od niego pieniądze lub złoto. Korzystanie z diabelskiej pomocy spotyka się niemal zawsze z potępieniem i przestrogą. W Gamoniu przestroga ta ujęta jest w znanej sentencji: „bogaczowi, jak to się mówi, diabeł dzieci kołysze, ale za tę pomoc trzeba po śmierci zapłacić własną duszą". Humorystyczny i satyryczny motyw w prezentowanych baśniach wiąże 14 się niemal wyłącznie z duchowieństwem, a negatywny do niego stosunek przybiera różne formy i różne stopnie krytycznego osądu. Oryginalne są wątki muzyczne. Czarowi muzyki nie może się oprzeć żaden z występujących w baśniach bohaterów, jak również przyroda. Wymownym przykładem fetyszyzacji muzyki jest baśń Jasio Prostaczek, gdzie wyeksponowane jest społeczne znaczenie muzyki. Duda, na której gra bohater, przemawia do biednych, jednoczy ich, porywa do walki z ciemięzcami. Przeciwko Grajkowi i jego muzyce panowie wysyłają wojsko, ale wszelka przemoc jest bezradna wobec siły duchowej uosobionej w muzyce: „Leci jej głos po świecie i ludzi zjednuje. I nie można tej muzyki ujarzmić ani unicestwić. Leci ona ponad światem, omijając wszelkie przeszkody, bo ma siłę wielką, chociaż ciała nie posiada. I dźwięczy, i dźwięczy, aż przywoła wreszcie taki czas, w którym wszyscy ludzie będą sobie równi". Nie sposób nie poświęcić kilku uwag głównym postaciom białoruskich baśni, bo ich krąg jest szeroki i różnorodny. Dominują jednak wśród nich ludzie obdarzeni wyjątkową siłą fizyczną, sprytem i roztropnością. Wielu bohaterów to osobnicy rekrutujący się z rodów królewskich i carskich, ale niemało jest również przedstawicieli warstwy chłopskiej i kupieckiej. Podstawową cechą usposobienia bohaterów jest ich dążenie do wagantyzmu. Opuszczanie rodzinnej miejscowości, porzucenie najbliższych, udanie się w dalszą podróż — to nieuniknione etapy życia niemal każdego z nich. Zwiedzenie świata, zdobycie żony, odnalezienie utraconego rodzeństwa, rozprawienie się ze smokiem lub czarownikiem — to główne cele wypraw. Niejednokrotnie bohater udaje się w świat sam. Często jednak wyrusza wespół z towarzyszami lub zjednuje ich sobie w trakcie podróży. Niemal zawsze korzysta z usług niezwykłych pomocników, którymi mogą być zwierzęta, owady, ptaki, ludzie obdarzeni wyjątkowymi umiejętnościami, czarownicy lub diabły. Głównym pomocnikiem, współtowarzyszem i doradcą jest zazwyczaj koń. Niemal we wszystkich baśniach intryga rozpoczyna się od niezadowolenia bohatera z istniejącego stanu rzeczy. Niezadowolenie to może odnosić się do układu stosunków rodzinnych, towarzyskich lub społecznych. Pogłębienie intrygi wiąże się z wędrówką bohatera, z jego kontaktami ze zwykłymi ludźmi, czarownikami lub siłami satanicznymi. Niemal wszyscy bohaterowie posiadają niezwykłą siłę fizyczną. Określając ją baśniowi bohaterowie niejednokrotnie zapewniają, że byliby w stanie obrócić całą ziemię, gdyby wbito w nią potężny słup z uchwytem. Z reguły w czasie wędrówek posługują się buławą lub laską. Narzędzia te odznaczają się wyjątkowym ciężarem, określonym zawsze w pudach28. Niejednokrotnie buławy lub laski ważą dziesięć, dwadzieścia pięć lub nawet trzysta pudów. Pud----miara stosowana w Rosji carskiej — równa szesnastu kilogramom. 15 Przed wyruszeniem w świat bohater obowiązkowo sprawdza wytrzymałość buławy, podrzucając ją trzykrotnie w niebo i podstawiając pod spadający przedmiot rękę, kolano lub głowę. Zazwyczaj dopiero za trzecim razem kowale wykuwają przyrząd odpowiadający wymogom osiłków. Laski i buławy służą bohaterom najczęściej do walki z wielogłowym smokiem, czarownikiem, wiedźmą lub do polowania na zwierzęta. W baśni Bohaterski kowal służy buława do rozbijania góry. Natomiast w baśni Januszek Wiateruszek osiłek uderza trzystopudową laską w morze. Dzięki temu woda rozstępuje się i może on przejść suchą stopą po morskim dnie. Buławy i laski nigdy nie pełnią funkcji samodzielnych i magicznych. Natomiast takie przedmioty, jak ręczniki, torby, szkatułki, pierścienie, czapki, buty, dywany, którymi posługują się niejednokrotnie bohaterowie, posiadają właściwości czarodziejskie, lecz tylko z woli człowieka. Nieocenione usługi okazują wędrowcom konie, wywodzą się one przeważnie z królewskich stajen i odznaczają się wyjątkową urodą. Pokryte są złotą lub srebrną sierścią. Zdarza się jednak, że rasowy wierzchowiec nie tylko nie utrzymuje na grzbiecie bohatera, ale nawet nie znosi ciężaru jego dłoni. W takich wypadkach jeździec wybiera szkaradną, pokrytą świerzbem szkapę lub garbatego konika. Te bez trudu dają się osiodłać, a w ciężkich chwilach oddają osiłkowi najprzeróżniejsze usługi. Z reguły niemal wszystkie konie porozumiewają się z człowiekiem, mówią jego językiem, bezbłędnie analizują sytuacje, wskazując najwłaściwsze wyjście. Potrafią one unosić się nad obłokami lub zapadać się w morską toń. Niektóre z koni są w stanie przeobrazić powierzchowność człowieka, który zmienia się do niepoznania po każdym przeciśnięciu się przez końskie uszy. Oprócz koni, występują w baśniach także inne stworzenia domowe, jałówka, kot, pies, kogut. Niemal zawsze odnoszą się one przyjaźnie do bohaterów, okazując im najprzeróżniejsze usługi. Bogata jest w baśniach również galeria dzikich zwierząt i ptaków. Często pojawiają się wilki, niedźwiedzie, wydry, zające, myszy, kruki. Niektóre z tych zwierząt wykonują powtarzające się czynności, inne zaś spełniają funkcje zróżnicowane. Dla przykładu, wilki zawszą napadają na konie bohaterów i rozszarpują je. Kruki z reguły łakomią się na powalone konie i przy tej okazji chwytane są przez ukrytych ludzi. Towarzysz złapanego kruka przynosi w formie okupu buteleczki z gojącą i ożywrającą wodą, dzięki której człowiek wskrzesza swego konia lub swoich współtowarzyszy. Do częstych motywów należy fakt darowania życia zwierzęciu czy ptakowi lub okazania pomocy ich zagrożonym dzieciom. W takich wypadkach odwdzięczają się one człowiekowi, śpiesząc z nieocenioną pomocą w najbardziej dramatycznych momentach. Wszystkie zwierzęta, ptaki i owady występujące w baśniach spełniają pomocniczą rolę służebną. Nigdy nie są głównymi bohaterami. Służą one lub przeciwstawiają się człowiekowi. Wyjątkiem jest baśń o Glińskim--Popielińskim Marcinie i jego kocie Maksymie, w której właściwie kot, a nie człowiek jest głównym bohaterem. Stąd też, baśń. \ą zakwalifikować ir 16 na pograniczu między baśniami magicznymi i baśniami zwierzęcymi. Do pomocników człowieka należą w wielu wypadkach diabły. Charakterystyczną cechą stosunków człowieka z szatanem jest fakt, że niemal zawsze potrafi on podporządkować diabła swoim interesom i potrzebom. W baśni Poleszuk i diabeł człowiek bez trudu umyka nie tylko z zastawionych przez diabła pułapek, lecz również potrafi wprząc go do gospodarskich zajęć. W baśni o Janku Poleszuku występuje motyw diabła odpłacającego się wdzięcznością za okazaną mu pomoc w wydobyciu się z trzęsawiska. W baśni Gamoń mamy motyw diabła głupiego. Bohater opowiadania bez trudu trzykrotnie oszukuje go i w końcu zdobywa czarodziejskie przedmioty, które umożliwią mu dokonać niezwykłych czynów. Warto jeszcze zwrócić uwagę na specyfikę stylu wielu baśni zawartych w tomie. Specyfika ta odnosi się przede wszystkim do tekstów pochodzących z Polesia. Niemal we wszystkich baśniach zebranych w innych rejonach Białorusi występują bardzo uproszczone charakterystyki postaci, pejzażu i budowli. Najczęściej przy określaniu człowieka używane są takie pojęcia, jak: stary, młody, silny, wątły, duży, mały. Ta jednorodność rysunku odnosi się także do przyrody, która jest charakteryzowana przy pomocy takich określeń, jak: duży las, szeroka rzeka, wysokie góry, wąski zagon, mizerne żyto. Jeszcze bardziej szablonowo są przedstawione budowle. Z reguły są one złote, srebrne, mosiężne, drewniane, jednoizbowe lub wieloizbowe. Wyróżniającą cechą baśni pochodzących z centralnej i wschodniej Białorusi jest to, że bardzo często akcja odbywa się w łaźniach. Nie jest to przypadkowe, gdyż łaźnie są rozpowszechnione właśnie w tych rejonach Białorusi, a rzadko występują na Białorusi zachodniej. Nic zatem dziwnego, że w baśniach zebranych przez Federowskiego łaźnie nie są miejscem jakichkolwiek wydarzeń. W przeciwieństwie do powtarzających się w większości baśni zasad charakterystyki, w opowiadaniach pochodzących z Polesia spotykamy bardzo urozmaicone opisy postaci ludzkich, pejzażu i budowli. W wielu tych baśniach mamy do czynienia z ciekawymi sztychami portretowymi i z głęboką analizą psychologiczną bohaterów. Stany uczuciowe, emocjonalne, doznania, odczucia, myśli i marzenia, to wszystko wykorzystali twórcy baśni poleskich dla dokonania głębokiej charakterystyki człowieka. Śmiało łączą oni kwestie społecime z indywidualnymi, realistyczne z fantastycznymi, materialne z duchowymi. Niezwykle oryginalna jest baśń Gęśle. Utwór ten rozpoczyna się piękną etiudą, poetycznym opisem harmonii między psychiką dziecka a klimatem pejzażu letniego. Rysunek jedności człowieka z przyrodą oparty tu został o głęboką analizę psychologiczną. Oryginalnej, ściśle zbeletryzowanej charakterystyce ludzi towarzyszą w tych baśniach nie mniej ciekawe i wnikliwe opisy przyrody. Warto tutaj przytoczyć fragment baśni Pszczelarz, aby się przekonać, że sposób przedstawienia w nim pejzażu jest bliższy opisom przekazywanym przez pisarzy profesjonalnych niż przez twórców ludowych. 2 — Niewyczerpany dzban 17 „Była bardzo przyjemna pogoda. Pachniało w powietrzu miodem. Skończyła się wiosna i rozpoczęło się lato. W miarę było deszczu, w miarę było słońca i dlatego wszystko rosło jak na drożdżach. Gdy się przyłożyło ucho do ziemi, to się słyszało, jak trawa rośnie. Ziemię umaiły kwiaty czerwone jak płomień! A pachniały tak, że nie sposób było od nich się oderwać. Z rana pokrywała trawę i krzewy miodowa rosa. Później przygrzewało słońce, rosa parowała, a na listkach i łodygach pozostawały krople miodu. Pszczoły, trzmiele i motyle krążyły bez przerwy nad kwiatami, przysiadały na nich i zbierały miód." Przytoczony fragment nie jest wyjątkiem. Szczegółowa charakterystyka pejzażu, dokładny opis różnych rodzajów drzew, kultur zbożowych lub roślin występuje często w wielu innych baśniach poleskich. Z pogłębioną charakterystyką postaci ludzkich, z oryginalnymi opisami przyrody pięknie harmonizuje nowatorska prezentacja budowli. W Bohaterskim kowalu znajdujemy taki obraz form architektonicznych, jakiego mógłby pozazdrościć niejeden pisarz: „Jego oczom ukazały się cudowne pałace... Nie było im końca. Ustawione w szeregu, wyglądały niczym klucz białych łabędzi. I drzwi w tych pałacach była niezliczona ilość. Duże, średnie, małe, maleńkie i wreszcie takie maciupeńkie, że trudno je było dostrzec. Jeden pałac miał mury potężne, kamienne, inny delikatne i przezroczyste niczym lazur nieba, trzeci był w ogóle pozbawiony ścian i składał się tylko z kolumn przypominających wysmukłe, sięgające nieba i rozmawiające z Bogiem sosny". Takie właśnie barwne, przetkane epitetami, poetyckimi porównaniami i metaforami opisy występują w wielu poleskich baśniach, zbliżając je do prozatorskich form beletrystycznych. Kończąc chciałoby się zaznaczyć, że w baśniach, które złożyły się na Niewyczerpany dzban — tak jak i w innych kategoriach prozy ludowej — występuje motyw walki dobra ze złem, sprawiedliwości z niesprawiedliwością, uczciwości z nieuczciwością, egoizmu z altruizmem. Zwycięstwo dobra jest niemal powszechną regułą. Ta właśnie szlachetna i wychowawcza rola baśni białoruskich znajdzie z pewnością uznanie i aprobatę w oczach polskiego Czytelnika. Aleksander Barszczewski O Januszku Wiateruszku i Pewien król wydał ucztę. Po biesiadzie podszedł do króla jeden z gości i rzekł: — Najjaśniejszy królu, jestem bardzo wzruszony :ak wspaniałym przyjęciem. Nie mogę jednak powstrzymać się od powiedzenia jego królewskiej mości nowiny, że jego niezamężna córka powije syna. — O czym ty mówisz, gościu? Przecież córka moja nie ma męża! — Mimo to, najjaśniejszy królu, królewna zostanie wkrótce matką! Rozgniewany król chciał rozprawić się ze śmiałkiem, który przepowiadał tak niegodziwą przyszłość królewnie, później jednak zmienił zamiar. Postanowił odciąć córkę od świata. Wezwał budowniczych i rzekł. — Wybudujcie natychmiast wieżę bez drzwi i okien i w niej umieśćcie królewnę ze służbą. Polecenie króla zostało wykonane i królewnę zamknięto w wieży. Rozpaczała strasznie i ciągle wołała: — Za jakie to niepopełnione grzechy muszę tutaj pokutować? Za co mnie pozbawiono światła bożego ? Królewna, w nieszczęściu tym pogrążona, znalazła, przy sobie igłę. Zaczęła tą igłą dłubać ścianę i z czasem wydłubała dziurę na wylot. Dmuchnął wicher w tą dziurę i królewna zaszła w ciążę. t Po pewnym czasie służka zauważyła, że jej podopieczna jest w odmiennym stanie. — Maszeńko! — spytała opiekunka. — Dlaczego ro jesteś taka gruba? — Nie mam pojęcia, nie wiem, skąd to się wzięło! Służąca natychmiast udała się do króla i rzekła: — Najjaśniejszy królu, królewna jest ciężarna! Zadumał się król srodze. Długo rozważał, zastanawiał się, czy aby służąca nie jest przebranym mężczyzną. Wezwał natychmiast medyka i kazał zbadać służącą. Okazało się jednak, że jest to najprawdziwsza kobieta. Wtenczas zaczął podejrzewać gościa, który go uprzedził, że królewna zajdzie w ciążę. I to podejrzenie okazało się jednak bezzasadne, gdyż medyk stwierdził stanowczo, że królewna zaszła w ciążę około półtora miesiąca od chwili, kiedy zamknięto ją w wieży. Bezradny król musiał pogodzić się z losem. Po pewnym czasie królewna urodziła chłopczyka. Długo się zastanawiano, jakie imię dać noworodkowi. Nie wiedziano też, jakie należy wpisać imię ojca. Królewna wyjaśniła, że zaszła w ciążę za sprawą króla wiatru, i dlatego nazwano chłopca Januszkiem Wiateruszkiem. Król polubił wnuka, troszczył się o jego wychowanie i naukę. Janek wyróżniał się wśród dzieci ogromną siłą. Każdy, kogo tknął palcem, padał na ziemię. Często Januszek zrywał szkolnym kolegom czapki z głów, unosił węgieł domu jakiegoś albo innego budynku i czapkę wkładał pod ścianę. Ileż to ludziska musieli później się namęczyć,' aby taką czapkę wydobyć spod budynku. Koledzy unikali Januszka, gdyż groźna im się zdała jego siła. — Nie chcemy się z tobą bawić — mawiali — ty szturchniesz dla żartu, a my nie możemy na nogach ustać. Król powiadomiony o niezwykłej sile wnuka, postanowił więcej go do szkoły nie puszczać. Zatrzymał Januszka przy sobie. Czas szybko mijał i Januszek zupełnie wydoroślał. Pewnego razu udał się Januszek Wiateruszek na pałacowy dziedziniec. Zaczął krążyć i natknął się na dwustupudowy kafar. Zachciało mu się dźwignąć ten kafar. Bez trudu uniósł 21 go i postawił. Król właśnie stał przy oknie i przyglądał się wyczynom wnuka. — Januszku! — zawołał król — co ty wyrabiasz! Przecież podnosisz straszny ciężar! ? — Jaki tam ciężar, dziadku? Przecież to waży nie więcej niż parę funtów! Podrzucił Januszek kafar do góry, a ten spadając niemal do połowy wbił się w ziemię. Zdumiony król zaczął się zastanawiać, jakim sposobem można by było pozbawić wnuka nieco siły. Myślał, myślał i nic nie wymyślił. Po pewnym czasie Januszek Wiateruszek przyszedł do króla i rzekł: — Dziadku! Pozwól mi powędrować w świat. Pozbędziesz się mnie, a ja zaznam nieco swobody i różne dziwy zobaczę! — Dobrze, ale pod pewnym warunkiem, jeżeli go spełnisz, puszczę ciebie! Jeżeli zaś nie, to pozostaniesz na dworze! — A cóż to za warunek? — Skoro jesteś takim siłaczem, spróbuj zrobić dla całego dworu zapas opału i wody na trzy lata. Jeżeli uporasz się z tym zadaniem, możesz sobie pójść w świat! — Dobrze, dziadku! Tylko proszę ciebie, abyś nakazał kowalom wykuć żelazną laskę o wadze trzystu pudów. — Rozkażę, aby ci zrobili taką laskę! — Niech też wykonają, dziadku, ogromne kadzie, bo przecież wody nie będę nosił wiaderkiem! Gdy kadzie już były gotowe, Januszek Wiateruszek zawiesił je sobie na ramionach i udał się do rzeki. Okazało się jednak, że w rzece jest zbyt mało wody. Wobec tego Januszek poszedł do morza, zaczerpnął do kadzi wody i wrócił. — Dziadku! — zawołał — dlaczego nie zleciłeś zbudować ogromnego zbiornika. Gdzie mam zlewać wodę, której ma starczyć na trzy lata? Król rozkazał ocembrować ogromny dół, pewien, że wnuk nigdy go nie napełni. Tymczasem Januszek wylał jedną kadź i niemal po brzegi wypełnił dół wodą. Wylał drugą kadź i woda wystąpiła z brzegu. — Więcej, dziecino, nie przynoś tej wody! —zawołał król. —• Starczy nam tego, aż nadto! — O nie, dziadku! Przecież miałem zrobić zapas na trzy lata, a przyniosłem dopiero jeden ra: Jeszcze przynajmniej dwukrotnie obrócę! Udał się Januszek do morza i przyniósł jeszcz dwie kadzie wody. Wylał jedną i cały ogromny dzie dziniec spłynął wodą. Drugiej kadzi już nie wylewał ustawił ją przy dole. Zastanowił się król i nawet bardzo się ucieszył Przecież dzięki Januszkowi co najmniej przez trrl lata nie musi zatrudniać woziwodów. Januszei | tymczasem przyszedł do króla i rzekł: — Dziadku! Już jedno wasze polecenie wykona łem. Teraz chcę wypełnić drugie. Wierzę, dziadku że wy też dotrzymacie danego słowa i puścicie mnii w świat? — Oczywiście, Januszku! — Wobec tego proszę was o dobrą siekierę, chcę się zabrać do roboty i przygotować opał trzy lata. Kazał król przynieść siekierę, a Januszek po obejrzeniu jej zawołał: — Cóż to za topór? Rękami więcej zrobię, mĄ tym toporem zetnę. Cisnął Januszek topór z taką siłą, że po chvvn:| zniknął z oczu. — Jeżeli wyrzuciłeś siekierę — zawołał król — td teraz ścinaj gołymi rękami! — Spróbuję!—odrzekł Januszek i udał się ćj puszczy. Obszedł knieje wzdłuż i wszerz i wciąż nie mó znaleźć odpowiednio grubych drzew. Wiesze podszedł do dębu, którego być może czterech luc by nie objęło. Zaparł się, chwycił drzewo, wyrwał* z korzeniami i powlókł w stronę pałacu. Stanął u wrót i zawołał: — Dziadku, czy aby czasem słupów w brarmd| tym dębem nie uszkodzę? Król sądził, że kamienne słupy wytrzymają napó: i dlatego odrzekł: — Ruszaj śmiało, Januszku, z tą swoją wiązką! Ruszył Januszek i od razu dwa słupy złamał kc narami dębu. Król rozzłoszczony tym, co się stało, krzyk^ nął: — Nie potrzebuję twoich drewek! — Jakże, dziadku — odrzekł Januszek — prz 22 cięż miałem zrobić zapas opału na trzy lata. Jeszcze przynajmniej ze dwa razy muszę obrócić! I rzeczywiście jeszcze dwukrotnie udał się do puszczy i przytaszczył kolejne dwa potężne dęby. Gdy ułożył je na pałacowym podwórcu, okazało się. że ani przejechać, ani nawet przejść nie można przez dziedziniec. Rozwścieczony król wezwał Januszka i zawołał: — Co ty za hece wyprawiasz z tymi drzewami ? — Jakże, dziadku! Przecież tylko wykonałem wasze polecenie! Gdybym naprawdę zaczął wyprawiać hece, to z tego pałacu kamień na kamieniu by nie pozostał. — Jakże nie wyprawiasz hec, skoro cały dziedziniec zawaliłeś i przejechać nie można. — Macie, dziadku, to, czego chcieliście. Myśleliście, że z pięć lat to drzewo będę zwoził, a ja, jak sami widzicie, uwinąłem się w pół dnia! Dotrzymałem słowa, dziadku, a wy nie bardzo. Obiecaliście mi, że kowale wykują trzystupudową laskę, ale jakoś jej nie widzę. Może to dlatego, że tylko dwukrotnie przyniosłem wody? Jeżeli pragniecie, to wezmę kadzie i jeszcze raz zbiegnę do morza! Przerażony król pomyślał, że jeżeli Januszek Wiateruszek znowu przydźwiga wodę i wyleje ją na dziedziniec, to cały pałac może zalać. Postanowił więc odwieść wnuka od jego zamiaru i rzekł: — Będziesz miał swoją laskę! Wezwał kowali i kazał im wykuć stupudowy pręt. Kowale mozolili się strasznie, aż wreszcie stupudowa laska była gotowa. Powiadomiony o tym Januszek Wiateruszek udał się do kuźni, chwycił laskę i podrzucił ją do góry. Brzęknęła niczym pszczoła i znik-nęła z oczu. Januszek poszedł do chaty, napił się wody i wrócił do kuźni właśnie w tej chwili, gdy spadała laska. Podstawił palec, o który uderzyła ona i roztrzaskała się na drobne części. Wrócił Januszek do pałacu i rzucił królowi pod nogi kilka kawałków żelaza. — Oto, dziadku, co zostało z waszej oszukanej laski! Bądźcie łaskawi wydać kowalom polecenie, aby zrobili taką, o jaką was prosiłem! Wezwał król kowali i rzekł: — Zróbcie mu laskę dwustupudową. Myślę, że to 20 zadowoli! Kuli, kuli kowale, aż wreszcie wykuli. Przyszedł Januszek Wiateruszek, chwycił laskę i cisnął ją do góry. Siadł i czekał, a gdy spadła, podstawił rękę. Uderzyła laska o dłoń i wygięła się w pałąk. — Znowu zrobiliście oszukaną laskę! — zawołał Januszek. — Dodajcie jeszcze sto pudów żelaza.! Kowale krętu wetu, chcąc nie chcąc, musieli dodać. Januszek znów wziął laskę i podrzucił ją do góry. Gdy spadała, podstawił kolano. Pręt tylko z lekka się wygiął. Rozkazał więc kowalom go wyprostować. Lecz okazało się, że kowale nie dają rady obrócić. Wtenczas Januszek im pomógł, a gdy wszystko było skończone, ujął w dłoń laskę i poszedł do króla. — Dziadku! — zawołał — mam wreszcie laskę, dziękuję wam! Teraz oczekuję od was już tylko błogosławieństwa. — A czy nie byłoby lepiej, Januszku, gdybyś w świat nie wyruszał i pozostał ze mną? Przecież masz tutaj wszelki dostatek i bogactwo! — Dziadku, główne bogactwo to siła i zdrowie. Ja mam jedno i drugie! Jakiż ze mnie byłby osiłek, gdyby nie ciągnęło mnie w świat? — Skoro tak nalegasz, to idź. Błogosławię cię na drogę! Do stóp pokłonił się Januszek i udał się do swojej matki. — Mateczko — zawołał — wyruszam w świat. Przyszedłem, aby pożegnać się z tobą i podziękować ci za to, żeś mnie urodziła. — Jakże to, synku? Zostawisz mnie samą, bez opieki i pomocy? — Pomoże ci, mateńko, mój dziadek, a twój ojciec. Ja zaś muszę iść, woła mnie świat! — Jeżeli inaczej być nie może, synku, to przyjmij matczyne błogosławieństwo. Wyszedł Januszek poza miasto, odetchnął pełną piersią i zawołał: — Ach, jaki piękny jest i wielki ten świat. Gdy już nacieszył się widokami, ruszył w drogę. Szedł bardzo długo i ciągle rozmyślał o tym, gdzie mógłby znaleźć towarzyszy jemu podobnych, jeżeli chodzi o siłę i bohaterstwo. Niebawem natknął się na potężnego młodzieńca, który bez wysiłku przetaczał ogromne kamienie. 23 „Oho — pomyślał Januszek Wiateruszek — ten mi się nadaje w kamraty." Podszedł do młodzieńca i rzekł: — Witaj, Kamieniołomie! — Witaj, Januszku Wiateruszku! — A skąd ty wiesz, że jestem Januszkiem? — Swój swego zawsze rozpozna! Ty jesteś szczęśliwy! Puścił ciebie dziadek w świat, a ja nie znam swobody, muszę przenosić te oto kamyczki. — A ja ci powiadam, ty nikogo o pozwoleństwo nie proś. Chodź razem ze mną i kwita. Jesteśmy najsilniejsi na świecie i nikt z nami nie wygra! — Może i masz rację, Januszku! — Oczywiście, że mam. Wiem przecież, jak ciężko odczepić się od domowników! Przyłączył się Kamieniołom do Januszka i razem ruszyli w drogę. Niebawem przybyli do obcego królestwa. W wyżynnej okolicy dostrzegli mocarza, który wpierał się ramieniem w góry i bez trudu przesuwał je w doliny, równając w ten sposób teren. Podeszli do niego, pozdrowili, a Januszek Wiateruszek spytał: — Ile, bracie Waligóro, przesunąłeś już wzgórz? — Niemało, bracie, oj niemało! Już trzydzieści wiosen mam na karku. Od szeregu lat zajmuję się tymi górami. Cóż można jednak poradzić, taka jest moja służba! — Bracie, rzuć tę służbę, będziesz wolnym człowiekiem ! — Jakże mam rzucić. Przecież znajdą mnie i zmuszą do pracy. — Nikt ciebie nie zmusi, gdy będziesz z nami. Jesteśmy najsilniejszymi na świecie. Musisz być, tak samo jak my, wolny! •— Słyszałem, Januszku Wiateruszku, o twojeji niespożytej sile mocarza i chciałbym się przyłączyć do ciebie. Mam już dość tej roboty! — Widzę, że zrozumiałeś, bracie, i bardzo się cieszę, że przystaniesz do nas. Ruszyli we trójkę i po pewnym czasie dotarli do lasu. Napotkali tam mocarza, który za wierzchołki chwytał drzewa, wyrywał je z ziemi i układał w stos. — Dzień dobry, Wyrwidębie! — przywitał go Januszek Wiateruszek. — Cóż tak bez przerwy 24 z lasem wojujesz? Sczerniałeś niczym Cyga — A jak mam nie sczernieć! Tylko kurz, dy| i ogień mnie otaczają. Chcesz, czy nie chces a musisz tutaj sczernieć. — Więc rzuć tą robotę, umyj się i zacznij wygli dać jak człowiek. Wtenczas przyjmiemy ciebie swojej gromady. — Nie mogę do was dołączyć, bracia. Jeste przecież na służbie! — Czy nie masz dość tej niewoli? — spyta Januszek. — My ci zapewniamy wolność, świa stoi przed tobą otworem! Jesteśmy najmocniej) wśród ludzi i nie musimy bać się kogokolwiek Sądzę, że słyszałeś o mojej sile i sile moich towarz\-| szy? — Słyszałem, słyszałem! — odrzekł Wyrwidąb. Wiem, że nikt z wami się nie może równać. — No, więc idziesz z nami? — Idę! — Masz zatem tutaj kawałek mydła i umyj si Wziął Wyrwidąb mydło i długo mył swoją twar Gdy już skończył, Januszek rzekł: — Co prawda nadal jesteś czarny, ale przynajj mniej czysty. Nareszcie upodobniłeś się do człowie ka! Teraz, bracie, musimy wyszukać odpowiedn miejsce i osiedlić się. Już nie będziemy powiększa swojej drużyny. — A czy pozwolą nam się osiedlić? — towarzys zagadnęli Januszka. — Któż się ośmieli przeciwstawić naszej sili Ruszyli całą gromadą i niemal dwie doby prz dzierali się przez leśne ostępy. Wreszcie wys prosto na jakieś gospodarstwo. ¦— No, bracia! — zawołał Januszek Wiaterusze — Mamy wreszcie własny dom. Nie wiadomo, kogo on należy, ale od dzisiaj będzie nasz! Mocarze weszli na dziedziniec i zajrzeli do domu Nigdzie nie było żywej duszy. — Nikt tutaj nie mieszka! — zawołał Kamies łom. — Tym lepiej — odrzekł Januszek — od dziś my tu będziemy gospodarzami. Po obejrzeniu domu siłacze udali się do obc J Byli bardzi zdziwieni, gdy zobaczyli całe sta wołów, nie wiedzieli bowiem, kto je wypasa i rządzą. W spichlerzu pełno było zboża, krup i innych zapasów. — Wszystko to przyda się nam — rzekł Januszek — póki własnego się nie dorobimy. Bracia, zabierajmy się do pracy, wprawdzie wszyscy jesteśmy równi, któryś musi jednak kierować. Ponieważ to ja was wyrwałem z niewoli, więc teraz, na wolności, chciałbym być waszym przywódcą. Jeżeli okażecie mi posłuszeństwo, wkrótce wszystkiego będziemy mieli w bród! — Zgadzamy się, abyś kierował nami — odrzekli osiłkowie. — Wobec tego idziemy do domu i po podróży nieco odpoczniemy. Nazajutrz zaś weźmiemy się do dzieła! Osiłkowie poszli do izby, ułożyli się i smacznie posnęli. O świcie już byli na nogach. — Ty, Kamieniołomie — rzekł Januszek Wiate-ruszek — zostaniesz w domu i zajmiesz się przygotowaniem posiłku, my zaś udamy się do lasu. Musimy wykarczować drzewa i przygotować pole pod uprawę. — A cóż ja mam przygotować na obiad? — spytał Kamieniołom. — Weź moją laskę, pójdź do obory, zabij wołu, .oporządź go, przytaszcz do kuchni, wrzuć do kotła : ugotuj. Gdy mocarze opuścili obejście, Kamieniołom poszedł do obory, ubił wołu, oprawił go, wrzucił do kotła i rozniecił ogień. Po czym siadł sobie przy oknie i patrzył na dziedziniec. Jego uwagę przyciągnęły cztery jaskółki, które przyleciały i siadły na podwórzu. Po chwili jaskółki wcieliły się w cztery dziewczyny. „Oho — pomyślał Kamieniołom — dla każdego z nas jedna dziewczyna." Panienki tymczasem zakrzątnęły się przy łaźni. Naniosły drzewa, wody i rozpaliły w piecu. „Jeżeli tylko zamkną się w łaźni — postanowił Kamieniołom — to podeprę drzwi i zaczekam na towarzyszy. Wtenczas sobie z nimi poradzimy." Dziewczęta wkrótce zamknęły się w łaźni od wewnątrz i zaczęły się kąpać. Kamieniołom zaś szybciutko podparł wrota od zewnątrz. Po pewnym czasie jedna z dziewcząt spróbowała otworzyć drzwi i zawołała: — Siostry moje! Ktoś nas zamknął! — Drogo za to zapłaci śmiałek. Zaraz jak z procy poleci na kilka kilometrów. Tak się stało, po chwili drzwi, pchnięte od wewnątrz, otworzyły się z taką siłą, że stojący przy nich Kamieniołom odleciał daleko, daleko poza obejście Gdy wreszcie podniósł się z ziemi i wrócił, łaźnia była już pusta, a wół bez śladu zniknął z kotła. Zrozpaczony osiłek pędem pobiegł do obory, ubił następnego wołu, oporządził go i włożył do kotła. Postanowił nic nie mówić swoim towarzyszom 0 nieudanej próbie zatrzymania dziewcząt. Niedługo mocarze wrócili z lasu. Januszek Wia- teruszek zobaczył, że wół jest jeszcze na pół surowy, 1 rzekł: — Cóż to, Kamieniołomie, nie zdążyłeś na czas przygotować obiadu. Chyba spałeś w najlepsze? — Rzeczywiście, usnąłem — skłamał Kamieniołom — ale już więcej to się nie zdarzy! — Nie zdarzy się, bo więcej ciebie nie zostawimy! Pójdziesz do lasu! — Oczywiście, że pójdę! — A może coś ci stanęło ma przeszkodzie, może to ktoś inny zawinił? — Nie, Januszku, ja zawiniłem! Nazajutrz odchodząc do lasu Januszek zawołał: — Waligóra, dzisiaj ty zostaniesz w domu i zajmiesz się przygotowaniem obiadu! — Dobrze, Januszku. Możesz być pewny, że obiad będzie wcześniutko! Gdy tylko mocarze oddalili się od domu, Waligóra natychmiast pobiegł do obory, zabił wołu, chwycił go za ogon, zarzucił na ramię, przyniósł do kuchni i wsadził do kotła. „Niech się sobie gotuje — pomyślał — mam dużo czasu." Siadł Waligóra przy oknie, nagle dostrzegł cztery jaskółki, które przemieniły się w dziewczyny i weszły do łaźni. — Muszę je zatrzymać! — rzekł Waligóra — z pewnością dobrowolnie nie zostałyby z nami. Trzeba więc je zatrzymać siłą. Podeprę drzwi i kwita. 25 Gdy wrócą towarzysze, wtedy już poradzimy sobie z nimi bez trudu! Wyszedł Waligóra z domu, poszukał drąga, mocno podparł drzwi i zaczął przysłuchiwać się rozmowie dziewcząt. Niebawem jedna z nich zbliżyła się do wrót i pchnęła je. Jednak nie ustąpiły. — Siostry — zawołała — ktoś drzwi znów podparł! — Zaraz — odpowiedziała inna — poradzę sobie z nim. Tak pchnę wrota, że odleci natręt na dwie wiorsty. — Niedoczekanie twoje — zamruczał Waligóra. — Całe góry przenosiłem z miejsca na miejsce i nie myśl, ślicznotko, że tak łatwo dasz sobie ze mną radę. W tymże momencie drzwi otworzyły się z taką potężną siłą, że Waligóra przeleciał dwie wiorsty i runął na pole. Podniósł się. Stanął na nogi i nie mógł pogodzić się z tym, że tak łatwo dał się wyprowadzić w pole. Pędem udał się do domu i zdyszany wbiegł do kuchni. Po wole nawet śladu nie pozostało w kotle. Pobiegł czym prędzej do obory, ubił wołu i wrzucił go do kotła. Wkrótce przyszli mocarze i wyrazili swoje niezadowolenie z powodu braku obiadu. Zaczekali jednak nieco i wół już był gotów. Przystąpili wówczas do pałaszowania mięsa. Po obiedzie Januszek Wiateruszek rzekł: — No, bracia, teraz sobie odpoczniemy. Położymy się wcześniej, bo jutro o świcie wyruszamy do lasu. Ty, Waligóra, idziesz z nami, a Wyrwidąb będzie kucharzył! O świcie wszyscy wstali i przygotowali się do wyjścia. — Januszku — spytał wtedy Wyrwidąb — co mam przygotować na obiad? — To, co było przedwczoraj i wczoraj. Zmieniać potrawy będziemy wtedy, gdy własny plon zbierzemy. Wyrwidąb udał się natychmiast do obory, wybrał wołu, zabił go, wypatroszył, oporządził i wrzucił do kotła. — Więc już po całej robocie! — zawołał — Gdybym wiedział, że tu tak lekko, wcale bym do lasu nie chodził, pozostałbym w kuchni. Waligóra odszedł od kotła i zaczął wyglądać przez okno. W pewnej chwili dostrzegł nadlatujące cztery jaskółki, które po jakimś czasie stały się pięknymi panienkami. Waligóra zdębiał ze zdziwienia i zaczął uważnie śledzić poczynania panienek. Te zaś rozpaliły w łaźni piec, nagrzały wody i zaczęły się kąpać. Waligóra postanowił zamknąć od wewnątrz drzwi łaźni i czekać na towarzyszy. Skończył jednak tak jak i jego poprzednicy. Został tak mocno uderzony, że poleciał na odległość jednej wiorsty. Kiedy ochłonął z wrażenia, szybko pognał do domu. Idąc mruczał pod nosem: — Cóż to za towarzysze, cóż to za przyjaciele. Z pewnością mieli takie same jak ja przygody, a jednak nic mi nie powiedzieli. Wróciwszy do kuchni Wyrwidąb stwierdził, że kocioł jest pusty. Rzucił się w stronę obory i szybciutko przygotował drugiego wołu. Zwijał się jak w ukropie i zanim przyszli towarzysze, wół był gotów. Januszek, zobaczywszy ugotowanego wołu, rzekł: — Zuch jesteś, Wyrwidębie. Wszystko zrobiłeś na czas! Po obiedzie mocarze odpoczywali, a wieczorem ułożyli się do snu. Nazajutrz Januszek Wiateruszek rzekł: — No, bracia, dzisiaj wy sami idźcie karczować las. Ja zostanę na gospodarstwie. Osiłki udali się do lasu, a Januszek Wiateruszek ruszył do obory. Otworzył drzwi i stwierdził, że sporo ubyło wołów. — Oho! —• zawołał — w ciągu trzech dni dużo ^jedliśmy! * Podszedł do jednego z wołów, dał mu prztyka w głowę i zwierzę skonało. Chwycił je za grzbiet, wyniósł z obory, oporządził i wrzucił do kotła. Spojrzał na słońce i doszedł do wniosku, że jest jeszcze bardzo wcześnie i że obiad będzie gotowy na długo przed powrotem towarzyszy. „Dlaczego to żaden z nich nie mógł zdążyć z obiadem? — pomyślał. — Leniuchy z nich i nic więcej." Usiadł Januszek przy oknie i zapadł w drzemkę. 26 Gdy się ocknął, dostrzegł przy łaźni cztery urodziwe panienki. — Oho! — krzyknął Januszek — to chyba te krasawice są przyczyną naszych spóźnionych 'biadów. Z pewnością moi towarzysze zabawiali >ię z nimi, lekceważąc obowiązki kucharskie. Ja nie będę z nimi baraszkować, postaram się je za-¦.rzymać na zawsze. Gdy tylko panienki zniknęły we wnętrzu łaźni, Januszek wyszedł z domu, mocno podparł drzwi i przyłożył do nich ucho. Z łaźni dolatywały urywane zdania: — Z tamtymi — rzekła jedna z panienek — szło nam łatwo, ale nie wiem, który z nich kucharzy dzisiaj? — Wydaje mi się, że dzisiaj pozostał w domu Januszek Wiateruszek. — Jeżeli ten spróbuje nas tutaj przymknąć, to z pewnością już się nie wyrwiemy. Januszek poczuł uderzenie w drzwi i znowu doleciał do jego uszu głos: — Siostry! Jesteśmy zamknięte! Musimy próbować szczęścia, może się stąd wydostaniemy! Panienki zaczęły pojedynczo i wszystkie naraz napierać na drzwi, ale bez skutku. Januszek Wiateruszek nawet o pół kroku vnie ustąpił. Wreszcie zrezygnowały i poprosiły o otworzenie drzwi. Januszek otworzył, ale nie wypuścił żadnej z dziewcząt. — Panienki — zawołał — was cztery i nas czterech, możemy stworzyć zgodną rodzinę. Mówcie, czy się zgadzacie! — Zgadzamy się, Januszku Wiateruszku — pokornie odrzekły dziewczyny. Januszek od razu rzucił na nie bystrym okiem i wybrał dla siebie najmłodszą. Pozostałe przeznaczył dla swoich towarzyszy. Niebawem osiłkowie jeden za drugim wrócili z lasu i strasznie się zdziwili, gdy zastali krzątające się w kuchni dziewice. — W jaki to sposób, Januszku, poradziłeś sobie z nimi? 27 — Chochoły jesteście, a nie chłopcy! — odrzekł. — Nie umiecie się zabrać do panienek! Dlaczego ukrywaliście przede mną swoje niepowodzenia? Dosyć jednak tych wypominań. Wybierajcie sobie żony i basta! — My nie możemy wychodzić za mąż! — zawołały dziewczęta. — Jeżeli dowie się o tym nasz ojciec Kościej, to uśmierci i nas, i was razem z nami! — Z waszym ojczulkiem to już my wszystko załatwimy — odrzekł Januszek — wy zaś macie od dzisiaj spełniać obowiązki żon i gospodyń! No, i stało się zgodnie z wolą Januszka. Raz dwa pobrali się wszyscy, poucztowali nieco i rozpoczęli małżeńskie życie. Niebawem przybył pod dom Kościej i zawoła} gromkim głosem: — Otwórzcie, mocarze! Zobaczymy, jaką to wy posiadacie siłę. Kamieniołom, Waligóra i Wyrwidąb wyszli z domu, a gdy Kościej dmuchnął, wszyscy rozpierzchli się niczym muchy. Po chwili ukazał się w drzwiach Januszek Wiate-ruszek. — Jakież to nieszczęście zaniosło ciebie tutaj, Januszku? — zawołał Kościej. — Prawdziwy mocarz sam sobie wybiera miejsce na ziemi i nie poddaje się żadnemu nieszczęściu — odrzekł Januszek. — Więc jakże, Januszku, rozstrzygniemy nasze sprawy? Będziemy się kierować złością czy sercem? — Już pokazałeś swoją serdeczność, Kościeju! — A w jakiż to sposób? — Zdmuchnąłeś przecież moich towarzyszy niczym marne owady! . — Zatem łakniesz zemsty? * — Tak jest! — To walcz najpierw z moim pomocnikiem — Sześciogłowym Smokiem. Januszek chwycił swoją trzystupudową laskę, machnął dwukrotnie i wszystkie głowy Smoka strącił. — Mocny jesteś! —zawołał Kościej. — Wobec tego powalcz teraz z drugim moim pomocnikiem, ze Smokiem Dwunastogłowym. Natarł Januszek na Smoka i uderzeniami swojej laski rozbił wszystkie jego głowy. Gdy Smok padł martwy, Kościej szybko zaczął się oddalać od domu. Januszek jednak pobiegł za nim i doścignął go w szczerym polu. Podniósł laskę i uderzył nią Kościeja w głowę. — Oho! — zawołał Kościej — zdaje się, że ktoś mnie gałązką trącił w głowę. Januszek zamierzał powtórnie zdzielić Kościeja, ale nie zdążył, gdyż ten dał mu prztyczka w czoło i Januszek ducha wyzionął. — Źle zrobiłeś, Januszku, napadając na mnie — zawołał Kościej. — Teraz masz za swoje! Pozostaniesz tu na wieki! Wrócił Kościej na folwark osiłkowi uprowadził najmłodszą swoją córkę — żonę Januszka. Nazajutrz Kościej wezwał pastuchę i nakazał jej popędzić stado na wypas. Starowina pognała akurat na to pole, gdzie leżał zabity Januszek. Niebawem krowy doszły do tego miejsca, w którym padł Januszek. i zaczęły ryczeć żałośnie. Zdziwiona zachowaniem krów pastucha podeszła bliżej i dostrzegła leżącego. Uklękła przy nim i ob-szukała jego kieszenie. Znalazła w nich dwie buteleczki wody. Aby się przekonać, czy nie są to przypadkiem buteleczki z czarodziejską wodą, skaleczyła sobie palec i skropiła go. Rana od razu się zagoiła. Wtenczas uniosła głowę Januszka i wlała mu do ust wody z obu flaszeczek. Po chwili Januszek ożył i ozdrowiał. Uniósł się, rozejrzał dookoła i zawołał: • — Ależ sobie pospałem. — Spałbyś wiecznie, gdybym nie natknęła się na ciebie. Byłeś martwy i nie masz po co wracać do domu. Kościej porwał twoją żonę i uprowadził do swego pałacu. —-A czy nie wiesz, jak mógłbym ją odzyskać? — Jest tylko jeden sposób. Kościej jest przekonany, że nie żyjesz, i gdy cię zobaczy, wcale ciebie nie rozpozna. Wynajmij się więc u niego za pastucha i serdecznie obchodź się z jego chudobą. Rzecz w tym, że w stadzie jest biały kozioł o złotych rogach. On to donosi Kościejowi o zachowaniu się pastucha. Wynajmując się za pastucha będziesz mógł spotykać się ze swoją żoną, która, być może, dowie się. gdzie jest ukryta nieśmiertelność duszy czarownika. 28 Januszek podziękował staruszce i udał się na dwór Kościeja, który chętnie przyjął go na pastucha. Ukradkiem spotykał się Januszek ze swoją żoną w stajni. Wtajemniczył ją w swój zamiar zgładzenia czarownika. Idąc za radą Januszka żona zaczęła wypytywać Kościeja, w którym to miejscu ukrywa się jego nieśmiertelność. Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi. Pewnego dnia Kościej zauważywszy zafrasowanie córki spytał: — Czym to, córeczko, tak się kłopoczesz? — Ciągle, ojczulku, myślę o waszej nieśmiertelności. Zastanawiam się, gdzie też ona jest ukryta? — Mogę ci powiedzieć, dziecino. Teraz, gdy Januszek Wiateruszek już nie żyje, nie muszę tego zatajać! Moja nieśmiertelność ukryta jest w domowej miotle. Nazajutrz córka ozdobiła miotłę wstążkami, zaczęła obnosić ją po komnatach i nabożnie zawodzić. — Do czego tak się modlisz, córuchno? — spytał Kościej. — Do miotły, ojczulku, która ukrywa waszą nieśmiertelność! — Nic ta miotła nie ukrywa! — wrzasnął Kościej. Wyrwał ją z rąk córki i podeptał nogami. — Przecież mówiłeś, ojcze, że właśnie w miotle znajduje się twoja nieśmiertelność! — Okłamałem ciebie, córko. Moja nieśmiertelność ukryta jest w białej świni. Córka nazajutrz uszyła pięknie ozdobione wdzianko i nałożyła je świni. Zobaczył to Kościej i strasznie się rozeźlił. Zerwał wdzianko ze świni i podarł na strzępy. Córka poczęła załamywać ręce i strasznie szlochać. Wzruszony jej zachowaniem Kościej podszedł i rzekł: — Najdroższa córko! Nieśmiertelność moja znajduje się w jajku, jajko zaś w kaczce, kaczka na dnie morza. Ochraniają ją bez przerwy moi pomocnicy, Kruk i Sokół. Nikt nie ma dostępu do mojej nieśmiertelności. Córka Kościeja natychmiast udała się do Januszka i wszystko mu opowiedziała. — Mój najdroższy — rzekła w końcu — sam w idzisz, że unicestwić Kościeja nie można. — Mimo wszystko spróbuję! Nawet gdyby miało to mnie nie wiem ile kosztować. O zmierzchu Januszek przygnał do obory stado, wziął laskę i natychmiast wyruszył w kierunku morza. Przyszedł, stanął nad brzegiem, uniósł trzystupudową laskę i z całej siły uderzył po wodzie. Morze od tego uderzenia rozstąpiło się na prawo i na lewo, dzięki czemu Januszek mógł kroczyć po jego dnie suchą stopą. Niebawem doszedł do Kruka, który zastąpił mu drogę. — Mój drogi ptaku — zawołał Januszek — nie kracz! Jesteś w niewoli i właśnie ja przynoszę ci wolność! — Przecież Kościej mnie uśmierci! — Nie uśmierci, bo my go zgładzimy! Kruk ustąpił i Januszek dotarł wkrótce do Sokoła, który rozdziawił dziób, aby wrzasnąć. — Nie krzycz, bracie — zawołał Januszek —• dosyć już natrudziłeś się na dnie morza, teraz czeka na ciebie wolne niebo. Kruk już mnie przepuścił i ty, Sokole, ustąp! — Przekonałeś mnie, Januszku, możesz iść do kamienia. Wiedz, przy nim siedzi jeszcze Jastrząb! Z nim jednak nie będziesz miał kłopotu. Gdy rozbijesz kamień, wyleci z niego kaczka, a wówczas Jastrząb złapie ją i przyniesie tobie. Postąpił Januszek kilka kroków do przodu i znowu uderzył trzystupudową laską po wodzie. Rozstąpiło się morze i jego oczom ukazał się okrągły kamień. Januszek rozbił kamień laską i z jego wnętrza wyleciała kaczka. Jastrząb natychmiast ją pojmał i przyniósł Januszkowi. Ten zaś rozerwał kaczkę, wyjął z niej jajeczko i schował za pazuchę. Wracając ku brzegowi Januszek zwrócił się do Jastrzębia, Sokoła i Kruka: — Dziękuję wam, bracia, za pomoc! Jesteście wolni, wzbijcie się w niebo, zanim to miejsce morze zaleje! — Uważaj, Januszku — rzekł Kruk — abyś ja-jeczkiem celował w sam środek piersi Kościeja. Jeżeli uderzysz w inne miejsce, wcale go nie uśmiercisz. Ptaki frunęły w przestworza, a Januszek wyszedł na brzeg i udał się szybko na dwór Kościeja. 29 Nazajutrz jakby nigdy nic Januszek pognał stado na pastwisko. Tym razem jednak okładał zwierzęta rózgą. — Ho! Ho! — zawołał Kozioł — widzę, że naszego pastucha wzięła złość. O wszystkim dowie się gospodarz i nie sądzę, aby ciebie za to pogłaskał! — Zanim on mnie, to ja tobie, Koźle, dołożę! — odrzekł Januszek. O zmierzchu zagnał stado do obory. Już na dziedzińcu, tuż przed oknem Kościeja, uderzył Kozła i utrącił mu róg. — Ach, ty niegodziwcze! — zawołał Kościej — wiec ty tak postępujesz z moim pomocnikiem! — Mogę lepiej — odrzekł Januszek i zbił Kozłowi drugi róg. — Musisz mi, nędzny pastuchu, zapłacić za to życiem! — Nie wiesz, Kościeju, że to ciebie właśnie śmierć oczekuje? Podszedł Januszek do Kościeja, a ten stał się taki ogromny jak największy budynek. Wyjął wtedy Januszek zza pazuchy jajko i z całej siły cisnął je w środek piersi Kościeja. — Ach, Januszku Wiateruszku — zawołał Kościej — przechytrzyłeś mnie i zadałeś mi śmierć. Więcej już nie wyrzekł ani słowa. Padł na ziemię i skonał. Poleszuk i diabeł Ludzie powiadają: „gdzie jest trzęsawisko, tam także jest diabeł". Ale czy tylko w trzęsawiskach? Przecież tej zarazy wszędzie pełno. Najlepiej jednak czuje się szatan w wodzie. Gdy w dniu Jana Chrzciciela wypędza się diabły z wody, unoszą się one w powietrzu i robią tam taki zgiełk, że z chałupy nie sposób wyjść. Stąd przecież te straszne wichry w czasie święta Jana Chrzciciela. Nieraz się zdarzało, że całe wsie wicher zniósł do cna. A ileż to razy podróżni tuż za wsią zostali zgładzeni przez złe duchy! Dzisiaj coraz rzadziej zdarzają się takie Zawiera- chy, bo przecież wiadomo, że diabłów jest o wiele mniej, niż kiedyś bywało, a diablęta zupełnie wyginęły. Eliasz je wytłukł piorunami. Chcę tutaj wam opowiedzieć o tym, jak Poleszuk diabła przechytrzył. Otóż pewien Poleszuk postanowił zbudować domostwo wśród mokradeł i założyć gospodarstwo. Wybrał miejsce, rozniecił ognisko, nałowił piskorzy, upiekł je, najadł się i grzał się niczym pan. Zaniepokojony obecnością Poleszuka diabeł zaczął go straszyć i czynić mu różne psoty.. Gdzie by człowiek nie poszedł, zaraz pojawiał się diabeł i płatał mu jakieś figle. Pewnego razu udał się Poleszuk do lasu, aby wybrać drzewo na chałupę. Po chwili przybiegł j diabeł i zaczął zwodzić człowieka. Długo oprowadzał go po lesie w nadziei, że człowiek zabłądzi i nie znajdzie powrotnej drogi. Polesziik jednak; idąc ślad w ślad za diabłem robił siekierą nacięcia na drzewach. Diabeł w końcu tak zaplątał siej w gąszczu, że sam zabłądził. Poleszuk tymczasem spokojnie zdarł z drzew korę na łyko, a śledząc nacięcia bez trudu znalazł powrotną drogę. Zaniepokojony diabeł pobiegł za człowiekiem | i w pewnym momencie zabiegł mu drogę. — Dlaczego robiłeś nacięcia na drzewach? - — Zaznaczałem drzewa zdatne na budowlę. — A po cóż tobie tego tak dużo? — Chcę zabudować całe Polesie. —* To ci dopiero nieszczęście! — mruknął diabeł.I I zaczął dumać, w jaki by tu sposób przeszkodzić j człowiekowi. Myślał, myślał, wreszcie rzekł: — Jeżeli chcesz, to będę ci pomagał, bo przecie nic nie mam do roboty! — Pomagaj, podziękuję ci za to! Zadowolony diabeł postanowił, że zrobi wszys ko, aby zniweczyć plany człowieka. Przystąpił Poleszuk do przygotowania placu pc budynki i rozkazał diabłu wyrywać drzewa. Szata wyszarpywał z korzeniami potężne drzewa i ściąg je do trzęsawisk i jezior. Do dzisiaj jeszcze pozosta w ziemi ślady od dębowych pni i korzeni. Gdy plac już był gotów, Poleszuk rozkaz 30 diabłu zbudować drogi. Diabeł wyrwał potężny dąb i wlókł go przez las. Łamał po drodze drzewa i rył ziemię, pozostawiając rowy i wertepy. Zrozumiałe, że po takich drogach nikt oprócz diabła nie mógł przejść ani przejechać. Poleszuk obejrzał dzieło szatana i zawołał: — Po kiego diabła narobiłeś tyle rowów i wykrotów? Uszczęśliwiony diabeł tylko się oblizywał i kręcił ogonem. Był zadowolony, że zaszkodził człowiekowi : — Dobrze — rzekł Poleszuk — dosiądę ciebie i przejadę po twoich drogach. Wgramolił się człowiek na bary szatana, a ten zaczął pędzić po wodzie, która nieraz sięgała mu do piersi, a nieraz do brody. Gdy wrócili, diabeł zawołał: — Widzisz, wcale dobre drogi będziemy mieli! — Diabli by ciebie wzięli razem z twoimi drogami — odrzekł Poleszuk. No, i pozostały te drogi na Polesiu do dzisiaj. Przecież tylko na diable można po nich jeździć. Poleszuk jednak się nie zraził. Przy pomocy diabła ścinał i zwoził drzewo, z którego wzniósł dom i inne budynki. Potem przystąpił do karczowania lasu, aby przygotować miejsce na pole i łąkę. Z czasem pomnożył trzodę, doczekał się żniw, wypiekł pierwszy chleb, nasmażył piskorzy, najadł się i poczuł się panem. Diabeł zadowolony, że coś niecoś z mokradeł zostało, wraz z diablątkami zapadł się w trzęsawisko. Po pewnym jednak czasie nie wytrzymał i odwiedził Poleszuka, który akurat młócił w gumnie żyto. — Co robisz? — spytał szatan. — Młócę zboże! — Daj cep, chcę spróbować! Poleszuk wręczył cep szatanowi, a ten tak zaczął nim walić, że snopy aż pod strop stodoły fruwały. — Powiedz — spytał diabeł — dlaczego snopy pod twoim cepem leżą spokojnie, a spod mojego wyskakują do góry? — Bo jestem silniejszy od ciebie. Gdy uderzę, to -nop się przykleja do klepiska. Tak oto Poleszuk we wszystkim sobie radził i diabłu poradził. Nauczka panu Słuchajcie no! Opowiem wam nie baśń, lecz prawdę najszczerszą. Gdzie to wszystko się odbywało — nie pamiętam, bo stary już jestem. Wiadomo przecież, że wraz z włosami umyka z głowy również pamięć. Na ten przykład zapomniałem, co dzisiaj jadłem na obiad. Zresztą, może nic nie jadłem. I to mi się zdarza. Powiadają przecież: „czasem z kwasem, czasem z wodą, innym razem tylko z biedą". Dzisiaj ludzie narzekają na życie, a wszak kiedyś było o wiele gorzej. Zresztą nie tak dawno, przy pańszczyźnie, ale wy i jej już nie pamiętacie. Przy pańszczyźnie było różnie. Zdarzało się, że trafiał się dobry pan. Wtenczas żyć, nie umierać. Dbał taki pan o chłopów niczym rodzony ojciec o dzieci. Rzadko jednak trafiali się tacy panowie. Najczęściej byli barbarzyńscy, okrutni, że nijak nie można było im dogodzić, choćbyś nawet skonał. Nie darmo powiadają: „zamkniesz przed diabłem drzwi, a on oknem wlezie". Tak samo i z okrutnymi panami, jakbyś nie postępował, on ciągle będzie ciebie nachodził i wrzeszczał: — Niedobrze, szelmo, nie tak, łobuzie, źle, psiakrew! I w ten sposób zbeszta ciebie, stłamsi, znieważy, skrzywdzi. A nieraz to i do skóry się dobierze rózgami. Bardzo ciężko było z okrutnymi panami, a na dobrą sprawę, to wszyscy oni byli bezlitośni. Otóż w pewnym dworze mieszkał właśnie taki pan. Czego on nie wyprawiał. Jak się znęcał nad ludźmi! Chłostał rózgami i chłopów, i kobiety, i starych, i młodych. Nieraz się zdarzało, że roz-| ciągnął na ławie młódkę albo dziewczynę i rządca wskazując palcem na tyłek rzekł: — Panie, o! — Lejcie po o! — wrzeszczał pan. A rządca chłostał tak, że aż para szła. Niejednego zakatowano na śmierć. A ileż to kobiet i dziewczyn zbezcześcił! Nikogo ten pan się nie bał i traktował ludzi gorzej niż psy. Wreszcie na rogatkach ustawił straże i żądał, aby wszyscy chłopi prowadzący na targowisko woły pędzili je pod jego 31 dwór. Zdarzało się: przygoni chłop wołu przed oblicze pana, a ten sobie stanie i pyta: — Cóż to takiego przyprowadziłeś, ośle? Przecież to nie jest wół, tylko zwykły kozioł. I zapłaci biedakowi tyle, ile dają za kozła. Jeżeli zaś chłop okaże niezadowolenie, to pan każe go zawlec do stajni i wlepić mu pół setki rózeg. Ten okrutny pan strasznie dawał się we znaki chłopem. Byli jednak bezsilni. Nikt ich nie brał w obronę. Gdy się poskarżyli do władz, zawsze one brały stronę pana. Znalazł się jednak pewien człowiek, który zemścił się na panu i odpłacił mu za chłopskie łzy i krzywdy. Otóż w tej miejscowości mieszkał młody sprytny chłopak. Wcześnie go odumarli rodzice, ale on doskonale sobie radził i nawet nabył na własność gospodarstwo. Dziwny to był chłopak. Nikt go nie śmiał palcem tknąć, ani mu ubliżyć. Pewnego razu przyprowadził chłopak na pański dwór wołu. Wyszedł pan na ganek i rzekł: — Cóż to takiego przyprowadziłeś, ośle? Przecież to nie jest wół, tylko zwykły kozioł! Obejrzał się chłopiec wokoło, a przekonawszy się, że nikogo w pobliżu nie ma, uniósł do góry biczysko i spytał: — Co to jest, panie, brzoza czy łoza? Ja ci przyprowadziłem wołu, a nie kozła! I chłopiec zaczął smagać pana biczyskiem. Wy-chłostał pana jak się patrzy i rzekł: — To zaliczka, panie, za męki zadane ludziom. Gdy się wygrzebiesz, bądź łaskaw czekać na mnie, gdyż zamierzam trzykrotnie ci złoić skórę. To rzekłszy chłopak zniknął z dziedzińca i zaszył się w lasach. A trzeba wiedzieć, że lasy kiedyś były ogromne i gęste. Można było nie wiadomo jak długo w nich się ukrywać. Tymczasem służba znalazła nieprzytomnego pana i przez trzy dni go cuciła. Ocknąwszy się, dziedzic rozkazał pojmać Rymszę, bo tak właśnie tego chłopaka nazywali. Wszelkie poszukiwania jednak spaliły na panewce. Pan natomiast przez siedem niedziel tarzał się po pościeli i niemal duszy diabłu nie oddał. Różnych lekarzy ściągano, żaden z nich nie mógł poradzić odbitej przez Rymszę, pańskiej wątrobie. Wiadomo przecież, że jak dołoży cham, to poradzi pan. Po pewnym czasie pojawił się we dworze Węgie objuczony ziołami i lekarstwami. Domokrążca roz^J gościł się w pałacu na dobre. Pan zaczął go błaga 0 ratunek. Wreszcie przybysz rozkazał napali^ mocno w łaźni. Gdy spełniono jego polecenie, za prowadził tam pana, posadził go na ławie i zaczaj nacierać jego plecy najprzeróżniejszymi mazidłam Pan zaparł się w żerdzie rękami i głośno stęka Węgier tymczasem wyciągnął z kieszeni rzemie 1 przywiązał nim pańskie ręce do żerdzi. Poten wetknął choremu do ust wiecheć, wziął z podłóg rózgę, pokazał ją panu i spytał: — Co to jest, panie, brzoza czy łoza? Ja ci przv| prowadziłem wołu, a nie kozła! Pan rozpoznał w lekarzu Rymszę, chciał krzyknąć! ale nie mógł wypluć wiechcia. Zaczął się zwijaj niczym piskorz na gorącej patelni, a Rymsza tyr czasem wyciągnął spod poły batog i zaczął nir siarczyście okładać pana. Chłostał go, chłosta;.! a potem posypał plecy garścią soli. Zemdlał pani z bólu, a Rymsza opuścił łaźnię, dosiadł konii| i tyle go widziano we dworze. Niemal przez pół roku tarzał się chory pan po pościeli. Wszyscy myśleli, że już nie w>-| dobrzeje. Ale gdzie tam! Złego to i diabli biorą. Z nadejściem wiosny pan poczuł się nieco lepie Postanowił wyjechać do zagranicznego kurortu ale pieniędzy miał za mało. Zdecydował się wię sprzedać las. Rozgłosił to wszem i wobec i każden z osobna. Zaczęli więc się zjeżdżać kupcy. Żade jednak lasu nie kupił, bo pan stawiał zbyt wygóro waną cenę. Przyjechał wreszcie ponoć bardz bogaty kupiec. Udał się pan z nim do lasu i zacziij zachwalać poszczególne sztuki drzew. Kupiec z-s zapuszczał się coraz bardziej w głąb lasu, w gęs winę. Dotarli wreszcie w taki gąszcz, że naw« nieba nie było widać. Kupiec obejmował poszc/:-gólne drzewa, oceniając w ten sposób ich grube-. Pan też objął jedną sosnę. Wtenczas kupiec sz>: ciutko związał rzemieniem pańskie ręce. Zrozumii pan, że to nie przelewki, i próbował krzyczę-:] Przestraszył się jednak tak mocno, że nie moi 32 z gardła głosu wydobyć. Tymczasem kupiec podsunął panu pod nos rózgę i spytał: — Co to jest, panie, brzoza czy łoza. Ja ci przecież sprzedałem wołu, a nie kozła. Pan w mig pojął, że ma do czynienia z Rymszą i z przerażenia aż w portki narobił. Tymczasem Rymsza zatkał panu mchem gębę i zaczął go nie-litościwie chłostać, niemal że na śmierć go zasmagał i zostawił przywiązanego do drzewa. I w ten sposób przez cały dzień i całą noc tkwił pan przy drzewie. Zanim odnalazła go służba, owady niemal do cna go zadźgały. Tym razem pan chorował okrągły roczek. W żaden sposób nie mógł wydobrzeć. Wreszcie sprzedał las, sprzedał zboże, sprzedał bydło, zebrał sporo grosza i zaczął się zbierać na leczenie w zagranicznych kurortach. Rymsza tymczasem śledził każdy krok pana i jak tylko opuścił pan swój majątek, zastawił na niego sidła. Rozstawił na drodze dwóch swoich ludzi z długimi rózgami. Gdy pan podjechał do jednego z nich, ten wrzasnął: — Co to jest, panie, brzoza czy łoza? — Łapcie go —¦ krzyknął pan — to przecież Rymsza. Furman odciął nożem postronki, wskoczył na konia i pognał za uciekającym jeźdźcem, który skręcił sprytnie z drogi i przepadł w gąszczu. Furman jednak nie dostrzegł tej sztuczki i pojechał prosto drogą co najmniej z dziesięć kilometrów. W tym czasie zbliżył się do wozu drugi jeździec i ukazując rózgę zapytał: — Co to jest, panie, brzoza czy łoza? — Łap, toć Rymsza! —¦ wrzasnął pan do lokaja. Lokaj dopadł drugiego konia i pognał za jeźdźcem. W ten sposób pan został w powozie samiuteń-ki. Skorzystał z tego Rymsza. Podszedł do pana, ukazał mu rózgę i spytał: — Co to jest, panie, brzoza czy łoza. Ja ci sprzedałem wołu, a nie kozła. Mówiąc to zaczął nielitościwie smagać pana. Zbił go na kwaśne jabłko. Zabrał mu wszystkie pieniądze i udał się do lasu do swojej ziemianki. Powiadają, że jeszcze długo żył Rymsza i dużo iobrego robił biednym ludziom. Do dziś dnia stoi w lesie, wśród mokradeł kurhan, który miejscowi mieszkańcy Górą Rymszy nazywają. Zachowała się ziemianka Rymszy, którą na własne oczy widziałem. Podobno Rymsza ukrył dużo pieniędzy. Gdyby tak poszukać, to może by się je znalazło. O braciach — bohaterach ¦ \ W naszym królestwie mieszkało niegdyś dwóch braci. Podobni byli do siebie kubek w kubek, włos w włos—tak bardzo, że nikt nie mógł ich rozróżnić. Po śmierci ojca starszy brat doszedł do wniosku, że pozostawanie w domu niewiele mu daje, i dlatego postanowił wyjechać w świat. Udali się bracia na targ, aby kupić dobrego konia. Podeszli do handlarza i starszy brat rzekł: — Gospodarzu, jeżeli twój koń mnie utrzyma, to ja płacę ci pięćset rubli, jeżeli zaś nie utrzyma, to ty mi oddajesz konia bezpłatnie i dokładasz jeszcze tysiąc rubli. Handlarz przystał. Wtenczas starszy brat położył dłoń na końskim grzbiecie, a koń pod jej ciężarem ukląkł. Nie było wyjścia, musiał handlarz oddać konia i tysiąc rubli. Wrócili bracia do domu, a zadziwiona matka pyta: — Skąd wzięliście konia? — Wygraliśmy u kupca nie tylko konia, ale i tysiąc rubli! Matka jęła łajać synów : — Hycle jesteście, złodzieje! Ojciec dopiero co zmarł, a już szachrajstwa wam w głowie! Po jakimś czasie bracia znowu udali się na targowisko. Podeszli do handlarza koni i starszy brat zagadnął: — Gospodarzu, dosiądę twego rumaka. Jeżeli mnie utrzyma, płacę pięćset rubli. Jeżeli padnie na kolana, ty oddajesz mi konia, a do tego tysiąc rubli! Pomedytował kupiec i przystał na takie warunki. Wskoczył starszy brat na konia, a ten runął na ziemię. Bezradny handlarz oddał konia i wręczył tysiąc rubli. : — Niewyczerpany dzban 33 T" A koń ten był niezwykły, iskrzący się niczym płomień. Wieczorem wrócili bracia do domu, a matka wyjrzała przez okno i myśląc, że w obejściu się pali, zaczęła lamentować: — Ludzie! Ratujcie! — Nie krzycz, mamo — odrzekli bracia — to wcale nie pożar, to nasz rumak tak się iskrzy. — Łajdacy jesteście, grabieżą się zajmujecie! Nie zważacie na pamięć o zmarłym ojcu! Synowie jednak nie przejmowali się pogróżkami matki. Minęło trochę czasu i starszy brat postanowił wyruszyć w świat. Pożegnał się z matką, a rozstając się z bratem wręczył mu karty i chustkę, mówiąc: — Jak długo talia będzie się tasowała, tak długo będę żyw. Jeżeli zaś na chustce zobaczysz ślady krwi, to wiedz, że ja już nie żyję. Wyrzekłszy te słowa starszy brat ruszył w świat. Szedł krótko, szedł i długo, szedł bardzo długo. Minął dzień, tydzień, pół roku, a może i więcej. Wreszcie dotarł do lasu i dostrzegł na polanie chatkę na kurzej nóżce. Stanął przed nią i zawołał: — Chatko, obróć się do mnie przodem, a do lasu tyłem! Chatka się obróciła i wyszła z niej babcia. — Czego pragniesz, młodzieńcze? — spytała. — Babciu, poszukuję dobrego konia! — Idź ku rzece, a gdy pastuch przygna konie do wodopoju, podejdź do najlepszego rumaka, uderz go w chrapy, kopnij pod kolano i wskocz na grzbiet. Brat za radą babci poszedł i wkrótce dostrzegł tabun koni. Zbliżył się do najokazalszego, uderzył go w chrapy, kopnął pod kolano, dosiadł i pognał tak, że aż się zakurzyło. Na tym właśnie koniu przejechał przez jedno, a potem przez drugie królestwo. Wreszcie natknął się na chatkę stojącą na kurzej nóżce i zawołał: — Chatko, obróć się do mnie przodem, a do lasu tyłem! Chatka usłuchała. Z jej wnętrza wyszła babcia, i spytała: — Ech, sławny młodzieńcze, ech, sławny bohaterze, dokąd to ciebie Bóg prowadzi? •— Jadę w szeroki świat, przygody szukam! — Więc zaczekaj tutaj. Wkrótce woziwoda królewski będzie tędy wiózł królewnę smokowi na pożarcie. — Dzięki ci, starowino. Spróbuję rozprawić się z potworem. Rzekłszy to prościutko do królewskiego zamku skierował konia. W zamku tym mieszkał kro z trzema córkami. Gdy smok zażądał królewn), najstarsza siostra rzekła: . — Wolę się utopić, niż zostać żoną potwora Młodsza zaś oświadczyła: — Wolę się udławić, niż wyjść za smoka. Najmłodsza zaś powiedziała: — Lepsza jest śmierć, niż taki mąż! Właśnie tę rozmowę posłyszał brat i postanowił działać. Gdy tylko rano woziwoda usadowił na wózku najstarszą królewnę, aby zawieźć ją do jaskini smoka, nasz bohater dosiadł konia i wyrusz}-i za nimi. Trzygłowy smok, zobaczywszy wózek z królewną i jeźdźca na komu, zawołał: — Ho! Ho! Sądziłem, że król przyśle mi tylko córkę, a tymczasem widzę, że ofiarowuje mi również | woziwodę i bohatera na koniu. — Udławisz się tymi darami! — zawołał jez-1 dziec. — Widocznie nie dla zgody, a dla walki prz\ -bywasz? — Owszem, dla walki! — Oczyść więc językiem plac, na którym będzie my walczyć! — Oczyszczaj sam! Przecież masz trzy jęzory!| Ja mogę i na rumowisku zetrzeć się z tobą! Rzucił się brat na smoka i po długich zmaganiach odrąbał mu wszystkie trzy głowy. Gdy już było po walce, uciął jeden z jego pazurów, wrzucił do kk-szeni i rzekł woziwodzie: — Wieź królewnę z powrotem i powiedz królów: kto ją uratował! Tymczasem przebywający w domu młodszy brali bez trudu tasował karty, na chustce nie dostrzeglj też śladów krwi. Zrozumiał więc, że jego stari szemu bratu nic się nie stało. Nazajutrz na żądanie sześciogłowego smól woziwoda powiózł młodszą królewnę. Brat-bohat. udał się w ślad za powozem. 34 Niebawem z podzamcza wypełzł sześciogłowy potwór i zawołał: — Oho! Oczekiwałem tylko królewny, a tymczasem król jest hojny i wraz z nią woziwodę i jeźdźca przysyła. — Przysyła na twoją zgubę! — zawołał brat-- bohater. — Więc chcesz walki ? — Chcę! — Oczyść plac. — Ja mogę walczyć na gruzowisku! Potwór dmuchnął z sześciu swoich paszcz i w mgnieniu oka oczyści! gładziutko plac walki. Natarli na siebie z całej siły. Pierwszym uderzeniem brat-bohater zniósł jedną głowę potwora. Od -iosu smoka jednak sam zapadł się w ziemię po .•>ostki. Od drugiego uderzenia stoczyła się następna -moczą głowa, ale cios potwora sprawił, że brat-bohater ugrzązł w ziemi do kolan. Po następnym _:osie smok stracił trzecią głowę. Siły jego zaczęły ¦.opnieć, natomiast ziemia-matka wlewała nową ::ioc w ciało bohatera. Kiedy dobił potwora, uciął mu jeden z pazurów, whował do kieszeni i zwrócił się do królewny i woziwody: — Jedźcie do pałacu i opowiedzcie tam o waszym vcy. ..„- wsi zaś młodszy brat obejrzał chustkę, pował bez trudu karty i pojął, że starszy brat żyje. eciego dnia na żądanie dziewięciogłowego król wysłał do jaskini najmłodszą królewnę, i-bohater podążył za nią. Smok zobaczywszy wrzasnął: J ho, ho! Będę miał nie tylko królewnę, ale •> odę, i rycerza! Nie połkniesz wszystkich, gadzino! — zawołał it-bohater. — Widzę, że przybywasz nie niosąc pokoju, ale .ojnę? — Wojnę! Rzucił się potwór na człowieka i wywiązała się aszliwa walka. Brat-bohater ściął osiem smoczych :io\\, ale dziewiątej ściąć już nie miał siły. Potwór -yczuł słabość człowieka, okręcił jego szyję włosem i jął go dusić. I — Ratuj mnie, królewno — krzyknął brat-bohater. — Przetnij nożem włos oplatający moją szyję. Chwyciła królewna nóż, przecięła włos, a smok tylko zaryczał i padł na ziemię martwy. Brat-bohater obciął jeden ze smoczych pazurów, rzucił go do kieszeni i rzekł: — Powiedzcie królowi o człowieku, który was wybawił! Sam zaś, zmęczony walką, runął na ziemię i usnął. Nazajutrz obudził się i zobaczył matkę potwora zbierającą roztrzaskane kości syna. Zbliżył się dzielny brat do smoczycy, a ta tak nań chuchnęła, że uniósł się w powietrzu i wpadł do płomiennej studni. W tym właśnie dniu młodszy brat bez skutku usiłował potasować karty, a na chustce dostrzegł plamy krwi. Zrozumiał, że jego bratu przydarzyło się nieszczęście. Nie było rady, musiał naprędce przygotować się do podróży i wyruszyć na poszukiwanie zaginionego. Po pewnym czasie dotarł do chatki na kurzej nóżce. Stanął przed nią i zawołał: — Chatko, chatko! Obróć się do mnie przodem, a do lasu tyłem! Chatynka się obróciła i wyszła z niej staruszka. — Czegóż to, dobry zuchu, słynny bohaterze, pragniesz? — Pomóż mi odnaleźć brata. — Brata twego unicestwiła stara smoczycha. Napotkasz ją zbierającą kości synów. Nie odzywaj się wówczas nawet jednym słowem. Chwyć ją za plecy i wrzuć do płomiennej studni. Wtenczas smoczycha zawezwie kruka, który wydobędzie z płomiennej studni twego brata i wrzuci go do studni z żywą wodą. Podziękował młodszy brat staruszce i ruszył dalej. Po pewnym czasie dotarł do królewskiego pałacu i zatrzymał się na nocleg. Ponieważ był jak dwie krople wody podobny do swego brata, więc królewna przyjęła go za swego wybawcę. Gdy już się ułożyli na posłaniu, królewna dotknęła go ręką. Wtenczas młodszy brat zawołał: 35 — Nie zniosę żadnych umizgów! Od tych słów królewnie zrobiło się na sercu gorzko i rzewne łzy zrosiły jej oblicze, zapadła w głęboką zadumę. Nazajutrz młodszy brat udał się pod smoczą jaskinię i dostrzegł tam staruchę zbierającą kości. Schwycił więc ją i uniósł nad płomienną studnią. Wtenczas smoczycha zawołała: — Ulituj się, młodzieńcze, nade mną, a ja ożywię twego brata. Tak się też stało, wiedźma natychmiast wezwała kruka i kazała mu wydobyć ciało brata-bohatera. Ptak uniósł go i opuścił w żywą wodę. Po chwili dzielny brat wyszedł o własnych siłach z ożywiającej studni, ziewnął i rzekł: — Mój bracie, ależ sobie pospałem. Młodszy brat nic na to nie odpowiedział, tylko chwycił smoczychę i cisnął ją do płomiennej studni, po czym gwizdnął bohaterskim świstem. Na jego odgłos natychmiast przybiegły dwa rumaki. Bracia dosiedli wierzchowców i popędzili do zamku królewskiego. Tuż przed bramą zsiedli z koni, przebrali się w żebracze łachmany i udali się do pałacu. Trafili akurat na trzy wesela. Okazało się, że król wydawał córki za trzech woziwodów, którzy chełpili się swoimi zmyślonymi zwycięstwami nad smokami. Nie wytrzymał starszy brat-bohater, podszedł do króla i rzekł: — Wasza królewska mość, to ja uwolniłem królewny od smoków, a oto pazury potworów poobcinane przeze mnie. Najmłodsza królewna rozpoznała w nim swego wybawcę, podeszła do ojca i zawołała: * — Ojcze, on naprawdę jest naszym prawdziwym wybawcą. Rozsierdzony oszustwem woziwodów król kazał przywiązać ich do ogonów trzech rumaków i puścić galopem w szczere pole. Dopiero potem wydano w pałacu taką ucztę jakiej nie było dotychczas nigdzie na świecie. Ja też tam byłem, miód i wino piłem. Po brodzie ściekało, do ust nie trafiało. O tym, jak księży wykurowano Trzech otyłych księży postanowiło wyjechać granicę na kurację odchudzającą. A byli oni th niczym wieprzaki. Co nie wyprawiali, żeby n: schudnąć, wszystko na nic. Lekarze doradzali wyjazd na zagraniczne leczenie. Księża postano^ zebrać grosza i z tym zamiarem zaczęli odwied miejscowych dziedziców. Przyjechali do pewi pana, a ten ugościł ich i poczęstował wódką. kolacji księża tak się uraczyli, że żaden z nich j stołu nie wstał. Wszyscy usnęli jak zabici. Chr ojcowie tak, że można byłoby z armat walić by ich nie obudziło. Wezwał pan s łużbę i rozk zdjąć z nich sutanny, po czym zanie ść ich do baj i ułożyć razem z robotnikam i gorzelnianymi. Nazajutrz księża przyszli nieco do siebie, aii rusz nie mogli zro zumieć, co się z nimi stało, bawem zaczęto budzić robotników i zaj razem z księżmi do roboty w gorzelni. Księża | testów ali, ale po kilku batogach zarządcy pot poszli. W ten oto sposób zaczęli księża razem ] botnikami pracować, jeść i odpoczywać, pierwszy tydzień, a za nim drugi, i księża wyr? spadli na tuszy. Po piątej zaś niedzieli ściągnc księżom brzuchy niczym u chartów. Spoć na siebie ojcowie i nie mogli się poznać, tak K : byli odmienieni. Nie mogli też nijak pojąć, v-sposób trafili do gorzelni. Doszli wreszcie do sku, że to diabeł ich porwał i że nigdy już z gon się nie wydostaną. Po jakimś czasie rozkazał pan wydać robotr wiadro wódki. Księży poczęstowano najmocnii jaka tylko bywa, okowitą. Spili się ojcowie dc przytomności i legli koło kotła. Wtenczas pan ubrać księży w sutanny, zanieść ich do pałacu Ą żyć w tym miejscu, w którym usnęli podczas; szej wizyty. Nazajutrz, po obudzeniu się, księża zerws na równe nogi i w obawie, że spóźnią się do rzucili się ku drzwiom. Zdziwienie ich jednak | ogromne, gdy zobaczyli na sobie sutanny, a I 36 większe, gdy zjawił się dziedzic i zaprosił ich na herbatę. Podczas śniadania dziedzic zapytał: — A do jakiegoż to zagranicznego kurortu ojcowie wielebni się wybierają? — Nie potrzebujemy jechać — zawołali księża jednym głosem — już jesteśmy wyleczeni! Oto w jaki prosty sposób dziedzic księży wy-kurował. Bohaterski kowal W pewnym królestwie zapanował straszliwy głód. Nie starczało pożywienia ani dla trzody, ani dla ludzi. Ludzie kiedy zjedli swoje zapasy, wówczas spożyli pokarm przygotowany dla trzody. W końcu zaczęli umierać ludziska z głodu niczym muchy od chłodu jesiennego. Ale jak to zawsze bywa, jedni umierali a drudzy się rodzili. Zaniepokojony król wydał rozkaz, aby zabijać każdego noworodka. Służba królewska rozbiegła się po wszystkich wsiach i zaczęła wypełniać wolę władcy. Jedne dzieci wy-rzynano, a inne niczym szczenięta wrzucano do rzeki. Matki noworodków biadały, rozpaczały, wyrywały sobie włosy. Słudzy królewscy byli jednak nielitościwi — zabijali nadal, lała się niewinna krew anielska. Otóż w tym królestwie mieszkała pewna ciężarna kobieta, której mąż już od dawna służył w wojsku. Obawiając się o los przyszłego dziecka, kobieta zaczęła gorączkowo obmyślać, jak tu je uratować. Pewnego dnia przygotowała trochę pieluch, wzięła coś niecoś z odzieży i udała się do lasu. Wiadomo, jakie u nas były kiedyś lasy. Nie było im początku ani końca. Bez obawy można było w nich całe życie spędzić. Otóż kobieta ta szła sobie i szła. Od czasu do czasu zebrała garść jagód, posiliła się i szła dalej. Dotarła wreszcie do takiego .-ąszczu, w którym chyba nie był jeszcze żaden człowiek. W gąszczu tym odnalazła kobieta dziu-nlaste drzewo. Wydłubała w nim próchno i we wnęce urządziła się niczym w chatce. Opodal znaj- dowała się krynica, z której biła czysta niczym łza boża woda. No i jakoś sobie żyła kobiecina. Mieszkała w dziupli, a odżywiała się zebranymi jagodami i grzybami. Zrobiła zapas orzechów i różnych korzeni, nasuszyła jagód i grzybów i czekała na rozwiązanie. Zapas jednak okazał się za mały i to zmusiło kobietę do wyjścia z kryjówki. Poszukując w lesie jedzenia natknęła się na legowisko niedźwiedzicy. Pod nieobecność matki napadł na małe niedźwiedziątka jastrząb. Ulitowała się kobieta nad maleństwami, schwyciła kija i zdzieliła napastnika. W tym właśnie czasie nadbiegła niedźwiedzica. Zobaczywszy, co się stało, zwierzę przypadło do nóg kobiety i zaczęło lizać jej stopy. Przy tym niedźwiedzica ryczała żałośnie, a łzy z jej oczu toczyły się niczym groch. Kobieta ruszyła w stronę swojej leśnej chatki, a niedźwiedzica poszła jej śladem. Gdy dostrzegła wreszcie kryjówkę kobiety, wróciła do swoich małych. Zajęta przebieraniem grzybów, kobieta dopiero w ostatniej chwili zauważyła, że z gąszczu zmierza w kierunku jej drzewa niedźwiedzica. Wystraszona, nie bardzo wiedziała, co począć. Tymczasem zwierzę przywlokło pod dziuplę kilka plastrów miodu i z niezwykłą czujnością zawróciło. Teraz kobieta pojęła, że niedźwiedzica w ten sposób odwdzięcza się za uratowanie jej dzieci. I od tej pory zwierzę codziennie przynosiło to plaster miodu, to kilka ptasich jajek, to jakieś inne pożywienie. Po pewnym czasie nastąpiło rozwiązanie i urodził się niezwykły chłopak. W czole miał słonko, a w potylicy księżyc. Słonko to tak mocno świeciło, że aż raziło w oczy, dlatego też matka musiała chustką obwiązać dziecku główkę. Chłopak ten rósł dosłownie w oczach. Zanim lato minęło, chłopisko było już wzrostu matki. Niedźwiedzica przez cały czas przynosiła im pożywienie, a w końcu wraz z niedźwiedziątkami przeniosła się do nich i tuż przy drzewie wymościła sobie legowisko. Najlepiej wiodło się chłopakowi. Co chwila dosiadał jedno z niedźwiedziątek i hasał po lesie. Jesienią niedźwiedziątka tak wydoroślały, że zaczęły się odłączać od matki w poszukiwaniu pozy- 37 wienia. Wtenczas chłopak zaczął dosiadać starej niedźwiedzicy. Nieraz razem z matką sadowił się na grzbiecie zwierzęcia i objeżdżał knieje. Chłody nastały już na dobre. Kobieta postanowiła z synem wrócić do wsi. Gdy wyruszyli, w ślad za nimi poszła również niedźwiedzica ze swoją czeredą. Wtenczas kobieta przewiesiła swoje węzełki przez grzbiet jednego niedźwiedziątka, chłopca usadowiła na drugim, a sama siadła na niedźwiedzicę i ruszyli do wsi. Gdy tylko wyjechali z lasu, ludzie, zobaczywszy ich, rzucili się na oślep do ucieczki. Kobieta, skoro dotarła do swojej chaty, zajęła się porządkami, a niedźwiedzie wciągnęły raz i drugi powietrze, po czym udały się w drogę powrotną. Powoli powrócili spłoszeni sąsiedzi i nie mogli się nadziwić, że kobieta zjawiła się z takim ładnym podrostkiem. Matka zajmowała się codziennym gospodarstwem, a syn wciąż postukiwał w kuźni. Po pewnym czasie wyszedł on na bardzo zmyślnego kowala. Wieść o nim dotarła wreszcie do królewskiego dworu. Co prawda głód minął, gdyż były dobre urodzaje, i przestano zabijać niemowlęta, ale uważano, że kowal powinien zginąć, bo urodził się w tym czasie, gdy obowiązywało narządzenie o mordowaniu noworodków. Matka, skoro się dowiedziała o tym, zaczęła strasznie rozpaczać i zawodzić na całą wioskę. Kowal jednak zbytnio się nie przejmował i jak mógł, tak pocieszał matkę. Gdy doszła go wieść, że wysłano oddział wojska, na królewski rozkaz, kowal uzbierał żelaza i wykuł sobie dziesięciopudową buławę. Wyszedł przed kuźnię, cisnął buławę do góry i podstawił kolano. Spadając buława uderzyła fc w kość i zgięła się w pałąk. Wziął wtenczas kowal " więcej żelaza i wykonał buławę czterdziestopudową. Cisnął ją w niebo i czekał, kiedy spadnie. A buławy jak nie ma, tak nie ma. Ciągle w niebo leci i leci. Czekał kowal od rana do obiadu. Wreszcie dał się słyszeć huk potężny niczym grzmot. Dopiero jednak pod wieczór, gdy słonko już było nad lasem, spadła buława i uderzyła w podstawione przez kowała kolano. Przy tym tylko krzynę się zgięła. Zadowolony kowal wetknął ją za pas i udał się na poszukiwanie dobrego konia, chciał na nim wyruszyć w świat. Mijał mnóstwo koni, każdy je: nak, gdy tylko kowal położył rękę na jego grzbiec:: padał na kolana — nie wytrzymywał jej ciężaru Wreszcie spotkał kowal handlarza kupczącego szmi tami, jechał on szkapiną całą pokrytą świerzberr Położył kowal dłoń na grzbiecie szkapy, a ta jak" nic — stoi. Położył buławę, a klacz tylko strzyg uszami. Zaczął kowal prosić szmaciarza, aby odsprzedał swoją klacz. Targ w targ i się dogada Kowal dał handlarzowi ładny grosz — okrągłe rubli. Szmaciarz nigdy w życiu nie widział takid pieniędzy i dlatego uszczęśliwiony odszedł w pc skokach. Kowal natomiast wsiadł na szkapę, przytrocz do siodła buławę, pojechał pożegnać się z mań znów skoczył na kulbakę i ruszył na spotkań z królewskim wojskiem. Po jakimś czasie natknął się na duży oddzii który maszerował ławą na całą szerokość drogi. — Zejdź z drogi! — wrzeszczał dowódca. — Niewielcy z was panowie, sami może zejść — odrzekł kowal. Rozwścieczeni żołnierze królewscy rzucili się: kowala, a ten chwyciwszy jednego z nich za no? zaczął nim kręcić młynka i kłaść tych wszystkie którzy byli wokół. Zobaczyła reszta, że to nie pr lewki, i wzięła nogi za pas. Kowal natomiast śpiesząc się, pomalutku pojechał dalej. Po jakimś czasie dotarł do dużej góry. Nie moź było jej ominąć ani wjechać na szczyt. Zlazł więc^ szkapy i postanowił odpocząć. Rozciągnął się ziemi, a głowę oparł na buławie. Klacz zaś puścił i trawę. Gdy usnął na dobre, klacz okrążyły will Spłoszona, rżała żałośnie. Zerwał się kowal, chv cił buławę i cisnął nią w wilcze stado. Buława tylko położyła trupem wszystkie wilki, ale z ta siłą walnęła w górę, że ta zadrżała i pękła na dv je. Kowal natychmiast dosiadł klaczy i wjec w szczelinę wzgórza. Tam jednak były ciemne że choć oko wykol. Kowal zdjął więc chustkę z i wy i zaświeciło wtedy takie jasne słoneczko, że : drobniejszy pyłek był widoczny. Przejechał spory kawałek drogi, aż tu spostrza ognisko. Gdy zbliżył się doń, okazało się, że to \\x nie ognisko, lecz diament. Ogromny, wielkc 38 dyni diament leżał sobie i iskrzył się jaskrawym światłem. Podniósł kowal ten kamień, schował go do worka i ruszył dalej. Wkrótce jednak natrafił na stromą kamienną ścianę. Wyciągnął więc buławę, walnął nią w przeszkodę i obrócił ją w perzynę. Jego oczom ukazały się cudowne pałace. Zlazł z konia i zaczął oglądać budowle. Nie było im końca. Ustawione w szeregu, wyglądały niczym klucz białych łabędzi. I drzwi w tych pałacach była niezliczona ilość. Duże, średnie, małe, maleńkie i wreszcie takie maciupeńkie, że trudno je było dostrzec. Jeden pałac miał mury, potężne, kamienne, inny delikatne i przezroczyste niczym lazur nieba, trzeci był w ogóle pozbawiony ścian, a w zamian składał się tylko z kolumn przypominających wysmukłe, sięgające nieba i rozmawiające z Bogiem sosny. Szedł sobie kowal, szedł, postukując buławą, aż w końcu zabłądził. Stanął jak wryty i nie wiedział, ^kąd przyszedł, ani dokąd ma się udać. Oparty o kolumnę zastanawiał się, co począć. Wiadomo jednak, że im więcej człowiek myśli, tym bardziej plącze się w swoich domysłach, niczym mucha w pa-ięczynie. W pewnej chwili wybiegła z norki myszka, wciągnęła raz po raz powietrze, nastroszyła uszy i spojrzała dokoła. Gdy spostrzegła kowala, znieruchomiała i nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Kowal tymczasem nadepnął jej na ogon. Miotała się myszka, ale bezskutecznie, nie mogła nijak oswobodzić ogonka. Zaczęła wówczas błagać kowala, aby ją puścił, a przyjdzie mu z pomocą w potrzebie. Uniósł kowal nogę i myszka wróciła do norki, a on poszedł dalej. Po chwili usłyszał donośne rżenie klaczy. Rzucił się więc w stronę, skąd dobiegł jej głos, ale kowal tak zaplątał się w przejściach między pałacami, że ani rusz nie mógł znaleźć drogi do szkapy. Rozzłoszczony, wyciągnął buławę i zaczął nią uderzać w ściany pałaców. Po każdym gruchnięciu mury lub kolumny waliły się niczym snopy podczas burzowej wichury. Wreszcie oczyścił sobie drogę i wyszedł na rozległą przestrzeń. Nie mógł jednak nijak od- naleźć swojej klaczy. Stanął więc i zakłopotany drapał się w głowę. Po chwili zjawiła się przed nim myszka. — Idź za mną, zaprowadzę cię do klaczy. Ale ona już nie żyje. Wilki z nią się rozprawiły! Ruszył kowal za myszką i po chwili znalazł się przy rozszarpanej szkapie. Niewiele z niej zostało. Wnętrzności pożarte, a na sterczących żebrach pająk zdążył utkać pajęczynę. W jej sidła właśnie wpadła pszczoła, podrygując nogami i trzepocząc skrzydełkami, coraz bardziej traciła siły. Pająk rzucił się na pszczółkę i zaczął ją nielitościwie gryźć. Zasyczała biedna tak, że aż las zadrżał. Nie wytrzymał kowal, rzucił się na pomoc owadowi. Chwycił oburącz za odwłok pająka i tak nim wyrżnął o drzewo, że z jego głowy mózg wyskoczył. Rzucił wtedy kowal pająka na ziemię, a ten dostał takich drgawek, że w mig wygrzebał głęboki do swego pasa dół i w nim skonał. Kował podszedł do pajęczyny i wyplątał z niej uwięzioną pszczołę. Wyzwolona pszczoła rzekła: — Za to, że mnie uratowałeś, wskażę ci źródło ż żywą wodą. Kowal włożył do kieszeni myszkę i ruszył za pszczołą. Po jakimś czasie pszczoła doleciała do wysokiej, stromej góry. Spróbował kowal wleźć na nią. Ale gdzie tam. Zbocze jej było śliskie i żadnym sposobem nie mógł na nie się wdrapać. Znalazło się jednak wyjście. Pszczółka kazała kowalowi wsiąść na swój grzebiet, a gdy to uczynił, uniosła go na wierzchołek góry. Tam zobaczył bijące z ziemi źródło żywej wody. Nabrał kowal wody do flasze-czki, a także napił się sam i napoił myszkę. Znowu wgramolił się na grzbiet pszczółki, a ta pofrunęła w dół. W drodze jednak zaskoczyła ich burza. Wiatr był tak silny, że bez trudu wyrywał drzewa, przetaczał kamienie i chwiał górami. Wicher porwał pszczółkę i siedzącego na niej kowala, za-kołysał, zawirował i zaniósł ich diabli wiedzą dokąd. W tym wielkim pędzie kowalowi zdawało się, że on i pszczółka tkwią w miejscu, a wszystko dokoła pędzi na złamanie karku. Uciekały przed nimi wysokie góry, głębokie morza, mroczne lasy, wąskie zagony, grząskie bagniska, kurne chaty. Tylko słońce jasne, tak jak i oni, tkwiło nieruchomo w miejscu. 39 Po chwili chmury przesłoniły jasne oblicze słońca i lunął deszcz. Krople były tak wielkie i padały tak gęsto, że zaczęły przygniatać pszczółkę coraz bardziej ku ziemi. Myślał już kowal, że zginą oboje. Tak się jednak nie stało. Pszczółka miękko osiadła na ziemi. Okazało się, że znaleźli się w dalekim, obcym królestwie. Kiedy kowal zsiadł, pszczółka rzekła: — Jeżeli będę ci potrzebna, wezwij mnie. Na razie muszę odlecieć, trzeba miodek zbierać i składać go do plastrów. Po tych słowach pszczółka bzyknęła i znikła. Kowal i myszka ruszyli przed siebie, gdzie oczy niosą. Szli, szli, aż napotkali wreszcie tubylców. A ludzie w tym kraju byli tacy jak wszędzie. Pracowali, trudzili się, mieli swoje kłopoty i swoje radości. Bo i przecież nie może być inaczej. Wszyscy ludzie pragną mieć dzieci, każdy chce mieć opiekę na starość, a i każdy musi umrzeć. Gdyby ludzie ciągle się rodzili, a nie umierali, to wreszcie ziemia nie wyżywiłaby ich wszystkich. W kraju, do którego trafił kowal, rządził król, miał on syna i piękną córkę. Synowi postanowił król przekazać królestwo, a córkę zamierzał wydać za mąż za jakiegoś urodziwego chłopca. W całym królestwie nie było jednak młodzieńca, który by się spodobał królewnie. Zaczęli więc zjeżdżać się na królewski dwór zagraniczni kawalerowie. Ale i wśród nich nie znalazła królewna godnego siebie. Pewnego razu królewna poszła na spacer do ogrodu. Szła, podśpiewywała, zrywała kwiatki i plotła wianek. Gdy już wieniec był gotów, chciała nim ozdobić głowę. Nie zdążyła jednak, gdyż nie wiadomo skąd zjawiła się przed nią Baba-Jaga, która jeździ po stepie, podpiera się tłuczkiem, a miotłą ślad swój zaciera. Schwyciła Baba-Jaga królewnę, wcisnęła ją do stępy i pomknęła w nieznanym kierunku. Od tubylców dowiedział się kowal, że król wezwał wszystkich mężów sławnych z męstwa i osiłków, aby pośpieszyli córce na ratunek. Temu zaś, który ją odnajdzie, przyrzekł rękę królewny. Rozeszli się siłacze w poszukiwaniu porwanej dziewki i wszelki ślad po nich zaginął. Królewski syn zaś zebrał dwunastu zuchów i ruszył z nimi w świat, aby swoją siostrę odnaleźć. Długi czas < było od nich żadnej wieści, wreszcie wrócił jed młodzieniec z drużyny królewicza i przyniósł smun wiadomość, że Baba-Jaga przewiozła królewnę pałacu czarownika Kościeja Nieśmiertelnego. C| równik zamknął królewnę w pałacu na dwanaśd spustów. Królewicz rzucił się na Kościeja Nieśmiertelne wraz z całą drużyną, ale czarownik chuchnął nich i wszystkich przemienił w kamienne słujl Tylko jeden z nich, stojący za węgłem, zdołał uratować. Powiadomiony o tym król zapłakał z rozpacz Był zupełnie bezradny i nie wiedział, co pocz Kowal, dowiedziawszy się o całej tej historii, mógł ani pić, ani jeść, ani spać. Ciągle leżał z ławą pod głową i myślał, w jaki sposób oswob dzić królewnę. Postanowił wreszcie pójść do Bardzo jednak obawiał się tego spotkania. Bo czy < zwykły kowal, nie zapomni języka w gębie, gdy sa nie przed królewskim obliczem? Gdy dręczyły go te wątpliwości, nadbiegła szka i swoim ogonem zaczęła kowala łaskotać nosem. — Odczep się — burknął i chwycił mysz w ga Myszka wysunęła spod jego palców pyszc i rzekła: — Nie masz co się bać króla. Przecież jest tak samym człowiekiem jak ty. Idąc do niego weź j nak i mnie ze sobą. Ja ci wskażę drogę do królev Przecież jest ona uwięziona w tych pałacach ścieja Nieśmiertelnego, przy których nadepną mi na ogon. Sam wiesz, że kłódka nie jest dla mu przeszkodą, ja wszędzie przejdę! Niezmiernie ucieszył się kowal, wsadził mys za pazuchę i udał się na dwór królewski. Po jak czasie dotarł do pałacu i został zaprowadzo przed oblicze królewskie. Lecz bardzo się ko« przestraszył i zapomniał języka w gębie, zaporrra nawet, po co przyszedł, ale myszka zaczęła za zucha go łaskotać, dzięki czemu oprzytomn I kowal zaczął królowi, niczym równemu sob wykładać to, co mu myszka podpowiadała. Król wysłuchał kowala i rozkazał dać mu lepszego wierzchowca. Podziękował kowal i ud 40 fi- się do stajni, aby wybrać konia. Ale wszystkie, do których podchodził kowal i którym kładł na grzbiecie swoją dłoń, padały na kolana. Gdy doniesiono o tym królowi, rozkazał on swego własnego konia oddać kowalowi. Myszka jednak poradziła mu, aby prosił o wierzchowca, na którym jeździła królewna. Szkoda było królowi konia córki, ale koniec końców zgodził się. Dosiadł kowal wierzchowca, przytroczył do siodła buławę, wsadził za pazuchę myszkę i wyruszył w drogę. Jechał, jechał, aż pod wieczór dotarł do mrocznego lasu, który nie miał początku ani końca. Ściemniło się tak mocno, że nawet przed nosem nic nie było widać. Zszedł więc kowal z siodła i przywiązał konia do drzewa, uzbierał nieco chrustu, wykrzesał ognia i rozniecił ognisko. Po pewnym czasie ułożył się do snu. Gdy już zasypiał, posłyszał głos myszki, który namawiała klacz, aby ta pobiegła do pałaców Kościeja Nieśmiertelnego i dowiedziała się co słychać u królewny. Klacz wyrywała się, aby odwiedzić swoją panią, ale kowal mocno przywiązał ją do drzewa. Myszka jednak poradziła sobie z tą przeszkodą. Wlazła na drzewo i przegryzła sznur. Ruszyła klacz z kopyta, tak że nawet ptak by jej nie dogonił. Przygalopowala do góry, która zasłaniała pałace Kościeja Nieśmiertelnego, i stanęła bezradnie. Tupała nogami, wierzgała kopytami, ale na nic jej wysiłki. W poszukiwaniu jakiegoś 41 przejścia postanowiła obiec górę dookoła. I rzeczywiście, po drugiej stronie znalazła w górze szczelinę powstałą od uderzenia buławy. Wbiegła klacz na dziedziniec i zagrzmiała po nim podkówkami. Usłyszał to Kościej Nieśmiertelny, wsiadł z Babą-Jagą w stępę i pomknął na dziedziniec. Klacz rzuciła się na czarownika i zaczęła go bić kopytami. Kościej Nieśmiertelny zrozumiał, że to nie przelewki, chwycił więc tłuczek i tak zdzielił nim klacz po głowie, że ta runęła na ziemię i skonała. Wyszczerzył czarownik zęby, zarżał niby ogier i wraz z Babą-Jagą ruszył na przegląd swoich posiadłości. Ze zdziwieniem stwierdził, że wiele pałaców jest rozwalonych, a góra rozłupana na dwie części. Zaczął więc czarownik dźwigać kamienie i skały, aby jakoś zatkać szczelinę w górze. Pracował tak aż do świtu. Tymczasem w lesie kowal obudził się i stwierdził, że nie ma klaczy. Bojąc się zemsty pana, myszka milczała jak zaklęta. Nie było rady, trzeba było iść pieszo. Włożył kowal myszkę za pazuchę i ruszył przed siebie. W nieznanym lesie szybko jednak zabłądził i zaczai krążyć w tym samym miejscu. W swej bezradności postanowił przywołać na pomoc pszczółkę. Po krótkiej chwili zjawiła się pszczółka, wzięła kowala na grzbiet i poleciała na to miejsce, w którym została rozszarpana przez wilki jego szkapa. Z góry kowal obserwował wielkie mokradła, wysokie góry, rozległe morze. Nareszcie zatrzymali się przy wzgórzu okalającym pałace Kościeja Nieśmiertelnego. Podszedł kowal do swej szkapy i aż się rozpłakał z żalu. Wydobył z kieszeni flaszkę z żywą wodą i zaczął nią polewać szkielet chabety. W mgnieniu oka kości zaczęły obrastać mięśniami. Skropił szkapę raz jeszcze i ta stanęła na nogi. Kowal podziękował serdecznie pszczółce, dosiadł konia i udał się w drogę, którą wskazywała mu myszka. Odnalazł w górze szczelinę, którą Kościej Nieśmiertelny zatarasował skałami. Klacz nie mogła się przebić przez zwalisko kamieni. Musiał więc kowal zejść ze szkapy, aby rozbić kamienie buławą. Od uderzeń zatrzęsła się góra. i pałace. Kościej Nieśmiertelny natychmiast ruszył do wa Natarli na siebie z takim zacietrzewieniem, że r i w proch zamienili i część pałaców obrócili w perz;, j Nie było jednak zwycięzcy, nie było pokonane Dopiero gdy kowal rozbił buławą stępę, o mało| nie godząc Baby-Jagi, Kościej Nieśmiertelny chi cił pod pachę swoją towarzyszkę i ratował ucieczką. Kowal nie puścił się w pościg, lecz udał się i poszukiwanie królewny. Gdy wjechał na dziedzin zobaczył martwą klacz królewską. Zszedł więc ziemię, wydostał żywą wodę i opryskał nią wierzch wca. Po chwili klacz stanęła na nogi i radośn zatupała. Ukryty Kościej Nieśmiertelny pojął, że kov zmierza do tej komnaty, w której za dwuna zasuwami męczyła się królewna. Spuścił więc swoje pałace ciemności tak nieprzeniknione, że a nic na krok nie było widać. Kowal natychmiast zdjął z głowy chustkę i sło kiem oświetlił całą okolicę. Gdy podjechał do pałacu, w którym była uv zioną królewna, okazało się, że wejście do nie jest zawalone skałami. Zeskoczył więc ze szka i zaczął odrzucać kamienie. Skoro dotarł wresz do żelaznych drzwi, zobaczył na nich siedem romnych kłódek. Wysłał więc myszkę na zwiad Po pewnym czasie myszka wróciła i oznajmiła,; królewna rzeczywiście znajduje się w tym pałac ale Baba-Jaga ją zamroziła. Rozgniewany kowal uderzył buławą w pałl i jedna z jego ścian runęła w gruzy. Przez wywalon otwór wszedł do środka i po chwili natknął się . skamieniałego królewicza i jedenastu jego towarz ' szy. Obejrzał kowal skamieniałych ludzi, obmac ich i ruszył dalej. Dotarł wreszcie do lodowej komnaty. DostrzegP łoże i leżącą na nim zamrożoną kryształową kró-1 lewnę. Nie mógł od niej oczu oderwać, taka była| piękna. Stanął jak wryty i patrzał, i patrzał, i patrzał. A słoneczko, które promieniało z czoła kowala,] grzało i grzało, i grzało. Lód zaczął zmieniać barwę i powolutku topnieć. Gdy królewna już całkiem odtajała, wyjął kowai 42 buteleczkę z żywą wodą i skropił jej twarz. Królewna drgnęła, otworzyła oczy i uniosła się na posłaniu. Po krótkiej chwili wstała, ubrała się i wyszła z komnaty. Idąc ku dziedzińcowi dostrzegła skamieniałego brata i jego towarzyszy, klęknęła przy nich i zaczęła głośno szlochać. Kowalowi ciężko było patrzeć na rozpacz królewny. Nie wiedział jednak, jak może jej pomóc. Stał więc tylko i patrzył na zaczarowanych. Tymczasem od promieni jego słońca kamień zaczął mięknąć i skamieniałe postacie stopniowo odzyskiwały ludzki wygląd. Kowal sięgnął po buteleczkę i zaczął po kolei skrapiać uśmierconych. Niebawem wszyscy oni ożyli. I dużo było radości, i nie mniej było łez. Natychmiast wszyscy postanowili ruszyć w drogę. Myszka wlazła kowalowi za pazuchę i służyła mu za przewodnika. Gdy tylko opuścili pałac, znaleźli się w bezkresnym lesie. Początkowo nie natrafiali na żadne przeszkody, ale z czasem posłyszeli za sobą odgłosy pogoni. Kościej Nieśmiertelny pędził w takim szale, że kładł pokotem wszystkie drzewa w lesie. Kowal jednak zagrodził czarownikowi drogę. Już przy pierwszym starciu tak zdzielił go buławą, że Kościejowi głowa pękła na dwie części. Sczepili się ramionami i zaczęli przetaczać się po lesie. Gdzie tylko zmagali się, tam powstawał wąwóz albo wykrot, albo jezioro. Ślady tej walki pozostały do dzisiaj. W końcu kowal zgiął czarownika w pół, obalił go na ziemię, nadepnął mu na gardło i uniósł buławę, aby go ostatecznie dobić. Zrozumiał Kościej Nieśmiertelny, że zbliża się jego śmierć, zaczął więc błagać kowała o litość. Obiecał, że nigdy nie będzie zaczepiał ludzi i na zawsze pozostanie w mokradłach. Ulitował się kowal nad czarownikiem i puścił go żywego. Potem z miejsca ruszył do króla — ojca uratowanej córki i ocalonego syna. Gdy już wszyscy byli na miejscu, król zarządził święto w całym swoim królestwie. Niedługo potem wydał królewnę za mąż za kowala i uczynił go naczelnikiem nad wszystkimi urzędnikami w kraju. Odtąd zaczął kowal prowadzić życie rodzinne i bogactwo pomaleńku gromadzić. Myszka też pozostała z kowalem. Jak dawniej mieszkała u niego za pazuchą. Gdy kowal czynił ludziom dobro, myszka siedziała cicho, gdy zaś zaczynał czynić zło, myszka niełitościwie drapała go w okolicy serca. Zresztą zdarzało się to bardzo rzadko. Kowal był dobrym człowiekiem i zawsze troszczył się o prostych ludzi. Do dzisiaj jeszcze opowiadają, że kowal do końca życia nie wyrzekł się kuźni. Sam zajmował się kowalstwem i uczył kowalstwa innych. Powiadał zawsze, że ręce kowala są złote od czubków palców do łokci. To właśnie on nauczył ludzi korzystać z żelaza. W ogóle zrobił bardzo dużo dobrego dla całego kraju. Chociaż bardzo kochał swoją żonę i był otoczony szacunkiem przez wszystkich, to jednak nie mógł zapomnieć o kraju ojczystym. W końcu ogarnęła go taka tęsknota, że już dłużej nie mógł wytrzymać. Powiedział żonie, że musi udać się do swego kraju, aby zobaczyć się z matką i ujrzeć rodzinną wioskę. Żona go nie wstrzymywała, ale zaczęła prosić, aby ją też zabrał ze sobą. Kowal i jego żona przygotowali się do wielkiej podróży i wyruszyli w drogę. Długo jeździli po świecie, długo brodzili, wreszcie dotarli do celu. Matka zestarzała się bardzo, zgarbiła, ale nigdy nie przestała myśleć o synu i ciągle wierzyła, że wróci. Gdy wreszcie przyjechał i padł jej do nóg, starowina zalała się łzami i nie mogła wymówić słowa. W swojej wsi zatrzymał się kowal na dłużej. Nauczył mieszkańców kuć żelazo i wykonywać różne narzędzia. Wreszcie zabrał matkę i wyruszył znowu do dalekiego kraju. Do tej krainy, w której wszyscy jednakowo pracują, wzajemnie się wspierają i przez to nie znają, co to bieda. Być może, że taki kraj i tacy mądrzy ludzie są gdzieś na świecie, a jeżeli ichnie ma, to może kiedyś będą. Z pewnością usłyszymy o nich, skoro tylko będziemy żyli. 43 Ciekawostka Pewien chłop miał tak wygadaną i taką złośliwą żonę, że nie mógł z nią wytrzymać. Powie jej chłopisko jedno słowo, a ona dziesięcioma się odwdzięczy. Nieraz się zdarzało, że gospodarz całymi godzinami milczał niczym kamień. Ale i to nie pomagało. Baba zaczynała go łajać za to, że milczy. Nie darmo powiadają, że złośnicy nie dogodzisz: milczysz — źle, odezwiesz się —jeszcze gorzej. Męczył się gospodarz bardzo, ale nic nie mógł poradzić. Bo jakże tu gospodarować bez kobiety ? Jak prowadzić gospodarstwo, ugotować strawę, zadbać o chudobę? A tak jakoś to wszystko się trzymało kupy. Spojrzysz w jedną stronę, kurę oto ujrzysz, spojrzysz w drugą, kota zobaczysz. I cha-tyna nie gorsza niż u ludzi. Więc niech sobie jazgocze ta baba, najważniejsze, że o gospodarstwie nie zapomina. Tym bardziej ów chłop wszystko swojej żonie wybaczał, bo była to kobieta urody niezwykłej. Ledwie spojrzy na nią, to aż ciarki po ciele przechodzą — taka, ścierwa, urokliwa. Jakże więc miał jej nie słuchać? Wszystko by dla niej zrobił i w ogień by skoczył na jej skinienie. Prawdziwe nieszczęście zaczęło się wtenczas, gdy do tej młódki poczęli się zalecać to ekonom, to pisarz gminny, to diakon. Wiadomo, że u takich od nieróbstwa krew się burzy, więc nie dziwota, że lezą do niewiast. Nie na łatwą jednak trafili. Twarda to była sztuka. Wszystkich obsztorcowała. Ekonoma zdzieliła pogrzebaczem po łbie, pisarza oblała pomyjami, a diakonowi włosy wyrwała z głowy. Diakon jednak nie dał za wygraną, przylepił się niczym rzep %lo psiego ogona. Zaczął łazić za młódką, podarunki ciągle przynosił i gadał gładko, jakby z książeczki czytał. Najbardziej ją ujął tym, że na cerkiewny sposób wyśpiewywał różne gusła. Śpiewał, śpiewał, wreszcie dopiął swego. Młódka wyraźnie zwąchala się z diakonem i zobojętniała wobec męża, który stał się dla niej zwykłą zawadą. Postanowiła więc pozbyć się biedaka. Pewnego razu rzekła: — Zbrzydło mi już nasze życie. Nudziarstwo, to co dzisiaj, było wczoraj, a jutro będzie to samo, co dzisiaj. Idź i znajdź jakąś ciekawostkę. Jeżeli ci s; nie uda, nie obaczysz mnie więcej. Zafrasował się bardzo chłop i musiał wyruszy w świat na poszukiwanie ciekawostki. Szedł sobie, szedł, aż wreszcie zatrzymał się skraju lasu i rozpalił ognisko. W pewnej chwi usłyszał w głębi lasu ludzki krzyk. Zerwał i pobiegł w tamtym kierunku. Po jakimś czas zobaczył człowieka, którego przygniotła wywrócą na fura drzewa. Chłop chwycił natychmiast drąj podważył wóz i uwolnił nieszczęśnika. Mężczyźni wspólnie podnieśli furę i przyjecha do ogniska. Gdy już się ogrzali, nieznajomy zapytał: — A dokąd to się wybrałeś, człowieku? — W świat! — odrzekł chłop. — A po cóż to idziesz w świat? — Żona mnie do tego zmusiła. Muszę przynie jej taką ciekawostkę, jakiej nigdy jeszcze widziała. Zagroziła mi, że jeżeli nie spełnię życzenia, opuści mnie. A cóż ja poradzę bez gosp dyni? — Mój bracie, ciekawych rzeczy na świecie je bardzo dużo. Nie zawsze jednak umiemy je ć* strzec. Ja ci jednak zaraz przyniosę ciekaw stkę! Rzekłszy to poszedł do fury i wkrótce wróci niosąc w rękach garnek, koguta i nieco kruptj Przy ognisku wlał z bukłaka wody do garnka i za> się kogutem. Zarżnął go, oskubał, wypatrosz płukał i płukał, włożył do garnka i wsypał nia krupy i soli. Potem postawił garnek na ognisku. Po pewnym czasie, gdy kogut był już ugotowz dostał z torby bochen chleba, dwie łyżki i rze — Siadaj, przystąpimy do wieczerzy! Gdy już się posilili, człowiek spytał: — Czyż to właśnie nie jest ciekawostka ? Spojrzał na niego chłop i się zdumiał. — Jakaż to ciekawostka? Moja żona też gotowała koguta! Wtenczas człowiek pozbierał objedzone k wrzucił je do garnka, a stamtąd po chwili wyskc żywy kogut. — O, to naprawdę ciekawostka! — krzykną! t skoczony chłop. 44 — Nie większa —odrzekł człowiek — od tej, że z jajka wykluwa się pisklę! — Większa — odrzekł chłop — z jajek wyklu-wają się pisklęta u każdej baby we wsi. — Zgoda — odezwał się człowiek. — Ty mnie uratowałeś przed śmiercią, a ja cię wybawię z twoich kłopotów. Bierz ten garnek, zanieś go żonie, niech ma sobie ciekawostkę, skoro jej pragnie. Chłop serdecznie podziękował nieznajomemu, wziął garnek, schował go do worka i nie czując zmęczenia w nogach pognał do domu. Zastała go w polu noc. Taka ciemna, że choć oko wykol. Ogarnął go lęk i aby dodać sobie odwagi, zaczął gwizdać. Na odgłos gwizdów zbiegły się ze wszystkich stron diabły i wiedźmy. Zaczęły przy tym strasznie piszczeć, zgrzytać i jazgotać. Ze strachu chłopu włosy na głowie dęba stanęły, aż się mu czapka uniosła. Rzucił się chłop na oślep przed siebie, aż mu wiatr w uszach gwizdał. Po jakimś czasie zauważył migający ogieniek. Pobiegł więc wprost na niego. Gdy tam dotarł, okazało się, że wokół ogniska siedzą chłopcy z jego wsi, którzy konie przygnali na nocny wypas. Po odsapnięciu i uspokojeniu się chłop zapytał o swoją żonę: — A co jej — odpowiedzieli — pod twoją nieobecność diakon zastępuje jej męża i gospodarza. „Kiepsko — pomyślał chłop — trzeba jednak będzie coś poradzić z tym kudłatym." Po jakimś czasie pastusi ułożyli się wokół ogniska i usnęli. Nie spał tylko chłop. Ciągle myślał o zemście. Z brzaskiem uniósł się z ziemi, zarzucił na plecy torbę i pobiegł do domu. Gdy przyszedł do wsi, wszyscy jeszcze spali. W jego zaś chacie paliła się lampa. Chłop postanowił nie wchodzić do środka i czekać, aż wyjdzie z niej niepożądany gość. W oczekiwaniu na tę chwilę wyjął z worka cudowny garnek i powiesił go na płocie. Sam zaś poszedł do stodoły i przez szparę wpatrywał się w drzwi chaty. Po pewnym czasie wyszła z domu żona. Zauważyła na płocie cudzy garnek i pomyślała, że zapewne przynieśli go chłopcy, aby uderzać nim o ścianę, gdy ona będzie z diakonem. Chwyciła więc naczy- nie i chciała je wrzucić przez płot do ogrodu. Garnek jednak natychmiast przyrósł do jej rąk. Zapominając o wszelkiej ostrożności, kobieta tak wrzasnęła, że wystraszyła diakona, który wyleciał z chaty i chwycił rękami za garnek. Jednak wskórał tylko tyle, że i jego ręce przyrosły do naczynia. Na krzyk kobiety zbiegli się obudzeni sąsiedzi. Wyszedł z gumna także gospodarz. Podszedł do kochanków i zaczął okładać kijem raz żonę, a raz diakona. Bijąc ciągle przygadywał: — A macie ciekawostkę! A macie ciekawostkę! A macie ciekawostkę. Gdy już porządnie złoił skórę obojgu i dał upust swej złości, wyjął garnek z rąk kochanków i przegnał diakona z obejścia. Pijanica Nie darmo ludzie powiadają, ustąp pijanemu z drogi, a Bóg ci wynagrodzi. Chyba ludzie właśnie dlatego zawsze z daleka omijają pijanych. W naszej okolicy też mieszkał taki, który sobie robaka ciągle zalewał. Dziedzic był wobec niego bezsilny. Na rozkaz pana smagano go rózgami i polewano rany wódką. Pijanica za każdym razem tylko wrzeszczał: — Nie marnotrawić bożego daru! Lepiej go dajcie mi, to sobie wypiję! — Posypcie plecy solą! — rozkazał pan. — Dziękuję ci, panie, za troskę! — odpowiedział pijanica. Gdy puści służba pijaka, ten albo się schla do nieprzytomności, albo pańskim koniom ogony poucina, albo wodę ze stawów spuści, albo jeszcze coś takiego uczyni, co nikomu nawet się nie przyśniło. Wreszcie pijanica zwąchał się z diabłami. Jego sztuczki i fortele tak się spodobały diabłom, że zabrały go żywcem do piekła. Wiadomo jednak przecież, że i w piekle nie sposób żyć samymi zachciankami. Tymczasem pijak po obudzeniu się wrzeszczał na całe piekło: 45 — Dajcie wódki! Jak nie dacie, całe piekło przewrócę do góry nogami. Diabły poczęstowały go wódką dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie, ale później poszły po rozum do głowy. Przecież wódka jest im niezbędna do tego, aby na ziemi kusić ludzi i prowadzić do grzechu. Przestały więc diabły raczyć go wódką. Rozgniewany pijak zaczął tak zuchwale buszować po piekle, że zdawało się, że przewróci je do góry nogami. Wystraszone diabły pozaszywały się w kątach, a pijak tymczasem zaczął zrywać kłódki z kotłów i wyciągać grzeszników ze smoły. Przerażone diabły zebrały się do kupy i zwołały sejm: — Przecież on wszystkie grzeszne dusze uwolni! — wołały zewsząd. Uradzili wespół wydalić pijanicę z piekła i podrzucić go pod bramy raju. Jak postanowili, tak zrobili. Obudził się pijak w rynsztoku pod płotem, przetarł oczy i nie mógł nijak pojąć, gdzie się znajduje. „Gdzież to ja jestem — myślał — w piekle czy na ziemi? Zresztą wszystko jedno, wszędzie musi być "wódka.1." Poczuł pijak, że jest trzeźwy, zapragnął się napić i postanowił szukać karczmy. Wstał i poszedł. Po jakimś czasie natknął się na bramę i zaczął w nią walić. — Kto tam? — spytano zza bramy. — Ja! — A cóż ty za jeden? — Wiadomo kto, pijanica! A ty kim jesteś? — Ja jestem święty Piotr. Idź sobie stąd, sokole, bo pijaków w raju nie przyjmujemy. — Więc ty jesteś tym Piotrem, który Chrystusl się wyrzekł! Przywłaszczyłeś teraz klucze od raju i byle kogo nie wpuszczasz? Zaczekaj, znajdę na ciebie sposób! Zaskoczony Piotr wezwał Pawła i kazał mu porozmawiać z pijakiem. — Kto tam? — spytał Paweł. — Ja! — Kim jesteś? — Pijanica! A ty? — Jam Paweł! — A to tyś ten, który uganiał się i pojmał Chr>i tusa? — Czego pragniesz? — Otwórz bramę! — Tu nie ma miejsca dla pijaków. Idź swe drogą! — A więc taki jesteś. Chrystusa ścigałeś, a mu nie wpuszczasz. Ja przecież po każdym wypityi kieliszku mówię: Bóg zapłać! Zniecierpliwiony Paweł zawołał Jana Ewangelisi< Dobrze, że przyszedł, bo pijak tak walił do że cały raj drżał w posadach. — Kto tam? — spytał Jan Ewangelista. — Ja! — Coś ty za jeden? — Pijanica! — Czego pragniesz? — Wpuść, skoro stukają! — Tutaj pijaków nie potrzebujemy! — A ty kim jesteś? — Janem Ewangelistą! — No, więc jaki z ciebie człowiek? Gdzie u cieh prawda? Przecież sam napisałeś, że stukający będzie otworzone, a szukający znajdąA 3\iż od godziny stukam, a ty nie otwierasz. Przez ca dzień szukam wódki i znaleźć nie mogę! W ten sposób oszukujesz swego brata! Bezradny wobec takiej mowy Jan wpuścił pijak do raju, poczęstował go wódką, byle tylko więcej i nie gadał. 0 Jasiu — Półgłupku 1 podziemnym królestwie Pewien król miał trzech synów. Dwóch z nic było mądrych, trzeciego zaś Jasiem-Półgłupkie zwano. Utrapieniem króla był Biały Niedźwiedź, ktc co nocy zapuszczał się do królewskich stajni i kra konie. Nie pomagały ani zamki, ani straże. Każd go ranka przychodził król do stajni, by policz stado. Za każdym razem brakowało jednego rur ka. 46 Pewnego wieczoru najstarszy królewicz rzekł: — Ojcze, straże są bezradne, więc ja spróbuję uwytać złodzieja! — Idź, synu, spróbuj! Udał się królewicz do stajni i przez całą noc -:'ie obserwował jej wnętrze i wrota. O północy Inak na chwilkę się zdrzemnął i właśnie wtedy Jlginął najlepszy wierzchowiec. Rankiem przyszedł król, sprawdził ilość koni f i znów nie doliczył się jednego. Wieczorem młodszy królewicz oświadczył ojcu, ts stanie na czatach. Ale i ten nie upilnował stada. , Nazajutrz król policzył konie i okazało się, że fmów jeden z nich zginął. Trzeciego dnia Jasio-Półgłupek przyszedł do króla i rzekł: — Ojcze, pozwól, że dzisiaj ja zajmę się koniusz-nią! — Co ci przyszło do głowy, Półgłupku nieszczęsny. Mądrzy nie upilnowali, a ty się na to porywasz. — Oni nie upilnowali, a ja — być może — upilnuję. Pozwól, ojcze! — A, to idź sobie! Jasio-Półgłupek udał się natychmiast do królewskiej kuźni i kazał wykuć dziesięciopudową buławę. Kowale wykonali polecenie. Podrzucił Jan buławę w górę i podstawił mały palec. Po trzech godzinach buława spadła, uderzyła w palec i złamała się. Poszedł Jasio do kuźni po raz drugi i zażądał buławy piętnastopudowej. Wykuli kowale buławę, a Jasio cisnął ją aż za obłoki. Gdy spadała, podstawił kolano. Tym razem buława roztrzaskała się na kawałki. Udał się Jasio do kuźni po raz trzeci zażądał buławy dwudziestopudowej. Gdy już ~>yła gotowa, chwycił ją i rzucił aż do nieba. Dopiero po dwunastu godzinach buława zaczęła >padać. Wówczas Jasio podstawił swoje czoło. Buława uderzyła o czoło, odskoczyła i nic się jej nie stało. ¦ Wziął Jasio-Półgłupek buławę do ręki i o zmierzchu ruszył do stajni. O północy rozstąpiła się ziemia i ze szczeliny wylazł ogromny Biały Niedźwiedź. Był tak potężny, że każde jego ucho miało kilometr długości. Jasio-Półgłupek długo nie czekając, buławą zdzielił Niedźwiedzia w głowę i zwierzę zapadło się z powrotem pod ziemię. Wtenczas Jasio otworzył drzwi i udał się do pałacu, aby nieco pospać. Król, zbudziwszy się, wezwał służbę i spytał: — Czy Jasio stał na czatach w stajni? — Chyba nie, bo śpi w najlepsze! — Byłem pewien, że tak się stanie! Król wstał z posłania o poszedł do stajni, aby policzyć konie. Był bardzo zdziwiony, gdy przekonał się, że żadnego nie brakuje. Obudzony Jasio wyjaśnił ojcu, że to on nie dopuścił do porwania kolejnego konia. Zaczął też prosić, aby król rozkazał wykuć trzykilometrowy łańcuch, po którym on zejdzie na tamten świat i rozprawi się z rabusiem-Niedźwiedziem. Gdy łańcuch już był gotów, Jasio-Półgłupek udał się ze swymi braćmi do szczeliny w ziemi i rzekł: — Spuśćcie mnie na głębokość trzech kilometrów i czuwajcie tu cały miesiąc, a wyciągnijcie łańcuch dopiero wówczas, gdy szarpnę go z dołu. Królewicze przyrzekli wykonać polecenie brata i spuścili go w szczelinę. Znalazłszy się na tamtym świecie Jasio-Półgłupek zaczął podróżować. Po pewnym czasie doszedł do mosiężnego pałacu. Wszedł do środka i dostrzegł wyszywającą przepiękną dziewczynę, która obejrzawszy Jasia zawołała: •— Witam cię, Jasiu królewiczu! — Dzień dobry, piękna dziewczyno! — Dokąd to wybrałeś się, królewiczu? — Szukam Białego Niedźwiedzia-rabusia, który przetrzebił stado naszych koni. Muszę go zabić! — Będę ci bardzo wdzięczna, jeśli to uczynisz. Biały Niedźwiedź bowiem czatuje na moją krew! Dziewczyna nakarmiła Jasia i wskazała mu drogę, którą należy iść do Białego Niedźwiedzia. Ruszył Jasio we wskazanym kierunku i wkrótce dotarł do srebrnego pałacu. W środku powitała go druga dziewczyna. — Dzień dobry, Jasiu królewiczu! — rzekła. — Witam cię, ślicznotko! — Dokąd to święci prowadzą? — Idę, gdyż chcę się rozprawić z Białym Niedźwiedziem, który nasze konie porywał! — Będę ci niezmiernie wdzięczna, gdy go zabijesz, bo on czyha na moją krew. 47 Dziewczyna posadziła Jasia przy stole, nie skąpiła mu jadła i nakarmiła chłopca do syta. Po obiedzie Jasio podziękował dziewczynie i udał się w dalszą drogę, zawiodła go ona wprost do złotego pałacu. Tam napotkał Jasio przepiękną dziewczynę, która przywitała go słowami: — Dzień dobry, Jasiu królewiczu! — Witaj, przepiękna panienko! — odrzekł. — Dokąd to dążysz, królewiczu? 1 — Poszukuję Białego Niedźwiedzia. Zamierzam go zabić, gdyż zdziesiątkował stado naszych koni. — Niech ciebie Bóg ma w opiece. Jeżeli zabijesz Białego Niedźwiedzia, tym samym uratujesz mnie przed tym krwiopijcą, który chce mojej krwi! Panienka zaprosiła Jasia do stołu i poczęstowała go wszelkim jadłem. Potem wyprowadziła królewicza na drogę i rzekła: — Tędy oto dojdziesz do pałacu Białego Niedźwiedzia. Miej tylko baczenie na ogień palący się na dziedzińcu. Gdy będzie płonął, oznacza to, że Biały Niedźwiedź czuwa, gdy z ogniska będzie snuł się dym, to znaczy, że on śpi. Wejdź do pałacu tylko wtedy, gdy Biały Niedźwiedź będzie spać. Po wejściu wyjmij spod jego głowy klucze i udaj się do piwnic. Tam poprzestawiaj beczki z wodą osłabiającą i wzmacniającą. Ruszył królewicz i wkrótce dotarł do pałacu. Na dziedzińcu ognisko ledwo się tliło. Bez obawy wszedł więc Jasio do pałacu i wydobył klucze spod głowy śpiącego Białego Niedźwiedzia. Potem udał się do piwnic, napił się wzmacniającej wody i po-przestawiał beczki. Po czym wyszedł z piwnicy, zamknął drzwi i klucze wsunął Białemu Niedźwiedziowi pod głowę. "Nazajutrz rano obudził się Biały "Niedźwiedź, dostrzegł Jasia i wrzasnął: — Po co przyszedłeś? Dla zgody czy dla walki? 48 — Nie może być zgody między nami, ty rabusiu koni! — Chodźmy więc do piwnic! — Chodźmy. Udali się do piwnic i natarli na siebie. Bili się zażarcie. Po kilku razach otrzymanych dwudziesto-pudową buławą Biały Niedźwiedź osłabł i zachęcał Jasia do odpoczynku. W przerwie przypadli do beczek i zaczęli pić. Niedźwiedź nażłopał się wody osłabiającej. Jasio zaś wody pokrzepiającej. Znów natarli na siebie, ale Jasio tym razem ¦-zyskał przewagę i wkrótce zatłukł na śmierć Białego Niedźwiedzia. Jasio popił sobie jeszcze krzepiącej wody, wy-*zedł z piwnicy i udał się w powrotną drogę. Szedł, Ił. aż dotarł do złotego pałacu. Zastał w nim jwczynę, która zawołała: — Witaj, Janie królewiczu! — Witaj, prześliczna panienko! — No, jak tam, rozprawiłeś się z Białym Niedźwiedziem? — Rozprawiłem! — Dzięki ci za to, Janie! — Piękna panienko, czy nie chciałabyś się udać do mojego królestwa? — zapytał. — Owszem, chętnie! Gdy już wyszli na drogę, Jasio spojrzał na pałac t rzekł: — Szkoda tego pałacu. Musisz wiedzieć, że vk całym naszym królestwie jest mniej złota niźli w tym jednym pałacu! — Jeżeli tak, to go zabierzmy — rzekła dziewczyna. Po czym trzykrotnie obeszła pałac i trąciła go ręką. Pałac zamienił się w jajeczko, które dziewczyna podała Jasiowi. Ruszyli raźno przed siebie i po pewnym czasie doszli do srebrnego pałacu. Powitała ich znajdująca =.ię w pałacu dziewczyna: — Witaj, Janie królewiczu, witaj siostro! — Witaj! — odrzekł Jasio. — Dokąd to idziecie? — Do mojego królestwa, ciebie także zapraszamy. Dziewczyna zgodziła się i wkrótce we trójkę opuścili pałac. Na dziedzińcu Jasio zatrzymał się i zawołał: — W tym pałacu jest więcej srebra niż w całym moim królestwie! Dziewczyna natychmiast trzykrotnie obeszła pałac, dotknęła palcem ściany i pałac zamienił się w srebrzyste jajeczko, które dziewczyna wręczyła Jasiowi. Wyszli na drogę i wkrótce doszli do pałacu mosiężnego. W jednej z komnat spotkali dziewczynę, która przywitała przybyłych: — Dzień dobry, Janie królewiczu! Witajcie, siostry! — Witaj, piękna panienko! — odrzekł Jasio. — Dokąd to idziecie? — Do mojego królestwa i chętnie także ciebie zabierzemy! — Cóż tu będę sama robiła? Pójdę z wami! Gromadą wyszli z pałacu, który dziewczyna zamieniła w jajeczko i włożyła je Jasiowi do kieszeni. Bez przeszkód dotarli do miejsca, w którym zwisał łańcuch. Jasio przywiązał jedną z sióstr do łańcucha i szarpnął go. Bracia wyciągnęli dziewczynę na powierzchnię ziemi. Gdy łańcuch znów spuszczono, Jasio wysłał na górę drugą siostrę. Za trzecim razem wyciągnięto ostatnią. Daremnie Jasio czekał na swoją kolej. Łańcuch więcej nie pojawił się pod ziemią. Zgnębiony zawrócił i oddalił się od szczeliny. Po jakimś czasie doszedł do brzegu rzeki, na którym rósł dąb gruby niczym stóg. Na dębie tym znajdowało się ptasie gniazdo. Jasio wlazł na drzewo i zajrzał do gniazda. A tam działo się coś niedobrego. Do gniazda pełnego piskląt dostała się żmija i jedną ptaszynę zdążyła już pożreć. Jasio zabił żmiję i zrzucił ją na ziemię. — Janie królewiczu — zawołały uratowane pisklęta — nasza matka może wziąć ciebie za rabusia i zabić. Lepiej więc ukryj się w tej oto skorupie od jajka! Jasio skrył się, a po chwili nadleciał ogromny ptak. Siadł, rozejrzał się i rzekł: — Jeżeli mnie węch nie myli, to tutaj człowiekiem pachnie! — Pachnie — odrzekły pisklęta — bo jest tu — Niewyczerpany dzban 49 ukryty Jan królewicz, nasz wybawca. On zabił żmiję, która pożarła jedno pisklę. — Niepotrzebnie się ukrywa, jestem gotowa zrobić dla niego wszystko. — Wobec tego — rzekł Jasio wyłażąc ze skorupki — wynieś mnie na powierzchnię ziemi. — Trudna to sprawa, bardzo trudna, ale spróbujemy. Musisz przedtem zabić osiemnaście jałowic i przygotować osiemnaście beczek wina. Jasio zszedł z drzewa i ruszył na poszukiwanie osiemnastu jałówek i osiemnastu beczek wina. Niebawem na brzegu rzeki natknął się na koślawą chatkę. Wszedł do wnętrza i spostrzegł babcię i dziadka. — Czy me mógłbym u was wynająć się do roboty? — spytał Jasio. —Zi&Cźegonie/' Roóota znajdzie się! Jasio został i natychmiast ruszył z dziadkiem na połów. Ryba im niemal do łódki wskakiwała. Złapali tyle sztuk, ile dziadek nigdy jeszcze nie nałowił. Cały połów zawiózł dziadek do miasta i dobrze sprzedał. Wrócił ze sporym groszem. Nazajutrz dziadek znów ruszył z Jasiem nad rzekę. I tym razem złowili bardzo dużo ryb. Dziadek zebrał ryby i znowu powiózł je do miasta. Wrócił jednak rozgoryczony, nie sprzedał bowiem ani jednej rybki. — Dlaczego nic nie sprzedałeś ? — spytał Jasio. — Bazar i sklepy są w mieście zamknięte na znak żałoby. Sześciogłowy Smok zażądał od naszego króla wydania jego córki! Dzisiaj powiozą ją do jaskini. Jasio wypytał dokładnie dziadka o miejsce, w którym znajduje się jaskinia. — Dajcie, babciu, kobiałkę. Pójdę do lasu, mo|e grzybów uzbieram. — Chyba lepiej nie idź. Przecież nie znasz okolicy, możesz zabłądzić. — Nie obawiajcie się, nie będę się zbytnio oddalał. Wziął Jasio kobiałkę, którą babcia przyniosła, i w te pędy ruszył do jaskini Sześciogłowego Smoka. Dobiegł właśnie w tej chwili, kiedy Smok pełzł ku stojącej opodal królewnie. — Oho! — zaryczał Smok — prosiłem tylko o królewnę, a okazuje się, że król przysłał mi także mężczyznę! — Nie ciesz się, potworze, bo może się okazać, że dar królewski nie przypadnie ci do smaku! — Cóż to, śmiałku, ośmielasz się mi grozić. — Ośmielam się, potworze! — Wobec tego przygotuj plac do walki. — A przygotuj sam! Dmuchnął Smok z szes'ciu gardzieli i oczom Jasia ukazał się gładziutki trzykilometrowej długości miedziany tunel. Stanął Jasio w tunelu naprzeciw Smoka i zaczął jego głowy miażdżyć swoją buława Smok poprosił o przerwę. Odpoczęli nieco, po czym Jasio rozbił Smokowi pozostałe trzy głowy. Gdy już było po wszystkim, rozniecił ogień, spahł cielsko Smoka #/x%v/&/?&shź'J2' ff-rkfrem. Uszczęśliwiona królewna odeszła. A Jasio zabrał kobiałkę i udał się do chatki dziadka-rybaka. — Bardzo długo ciebie nie było! — zawołał dziadek na widok wracającego Jasia. — Jednak babcia miała rację, trochę pobłądziłem w lesie. Nazajutrz z rana Jasio wypłynął z dziadkiem na połów. Wrócili z pełną łodzią ryb. Dziadek zawiózł ryby do miasta i rozsprzedał co do jednej. Minął dzień i znowu dziadek pojechał do miasta ze świeżo złowionymi rybami. Tym razem jednak nic nie sprzedał. Okazało się, że w mieście ponownie ogłoszono żałobę, gdyż tym razem dziewięciogłowy Smok zażądał młodszej królewny. Jasio znowu udał, że idzie po grzyby. W rzeczy samej poszedł do smoczej jaskini. Przybył właśnie w tej chwili, gdy nadlatywał Smok zionąc ogniem z dziewięciu swoich gardzieli. — Ho, ho — zagrzmiał Smok — zamiast jednej zakąski, będę miał dwie! — Lepiej byłoby, gdybyś liczył się nieco więcej z przeciwnikiem! — odrzekł Jasio. — Nikogo, chłopku, nie boję się na świecie. Tylko mieszkaniec obcego królestwa, Jan królewicz, mógłby mnie pokonać! — Właśnie masz do czynienia z Jasiem królewiczem ! — A co zamierzasz, walczyć czy iść na zgodę? — Walczyć! 50 — To oczyść pole do walki! — Czyść sam, jeżeli ci na tym zależy! Dmuchnął potwór i oczom Jasia ukazał się jiadziuteńki srebrny tunel, długości dwunastu kilometrów. Stanęli obaj do walki i zmagali się bardzo długo. Koniec końców Jasio jednak strącił wszystkie głowy Smoka. Nazbierał drzewa, wzniecił ogień, spalił "iartwego Smoka, a popiół rozsypał po ziemi. Po skończonej robocie wrócił do dziadka, którego iręczył niepokój z powodu przedłużającej się jego •ie obecności. Nazajutrz Jasio z dziadkiem zabrali się do łowienia ryb. Po obiedzie dziadek powiózł złowione ryby do miasta i dobrze je sprzedał. Następnego dnia znowu wypłynęli na rzekę. Złowili sporo i wrócili do domu. Dziadek udał się z rybami do miasta, Je szybko wrócił. — Nie sprzedałem ryb — oświadczył — w mieście żałoba. Dwunastogłowy Smok zażądał najmłodszej królewny. Jasio długo nie czekał. Wyszedł z chatki i w te pędy pognał na miejsce, gdzie miała być oddana na pożarcie królewna. Dobiegł równocześnie ze Smokiem, który zobaczywszy królewnę zawołał: — Oho, mamy hojnego króla. Zażądałem od niego jednej dziewicy, a on oprócz niej przysłał mi jeszcze młodzieńca. Dobry będzie poczęstunek! — Uważaj, aby ci kością w poprzek gardzieli nie stanął! — Milcz, śmiałku! Przeciwstawić się mi może tylko mieszkaniec obcego królestwa, Jasio królewicz ! — Jestem Jasiem królewiczem i chcę z tobą się zmierzyć! — Oczyść polanę do walki! — zawołał Smok. — A oczyść sam, jeśli ci na niej zależy! Dmuchnął potwór i oczom Jasia ukazał się gła- dziutki złoty plac, długi na dziesięć kilometrów. Przystąpili do walki. Długo musiał zmagać się Jasio. Wytężał wszystkie swoje siły. Koniec końców jednak uporał się z potworem. Strzaskał wszystkie jego głowy. Martwe cielsko spalił na stosie, a popiół puścił z wiatrem. Po skończonej robocie podszedł do królewny i wraz z nią udał się do pałacu. Uszczęśliwiony król nie posiadał się z radości. Wezwał Jasia i rzekł: — Jesteś wybawcą moich córek. Powiedz, w jaki sposób mam ci się odwdzięczyć? — Daj mi, królu, osiemnaście jałówek i osiemnaście beczek wina. Nic poza tym nie potrzebuję! Zdziwiony król nakazał służbie dostarczyć Jasiowi żądaną ilość jałówek i wina. Otrzymawszy to wszystko, Jasio udał się pod dąb, na którym ptak miał gniazdo. Tam ubił jałówki i ich tuszę zawiesił pod jednym skrzydłem ptaka. Pod drugim skrzydłem przytroczył osiemnaście beczek wina. Gdy już wszystko było gotowe, siadł na grzbiet ptaka i wzbili się w powietrze. Lecieli długo. W czasie tej podróży ptak zjadł całe mięso i wypił wino. Gdy zbliżali się do powierzchni ziemi, ptak poprosił o jedzenie. Ponieważ już mięsa nie było, Jaś wyciął sobie kawałek łydki i podał ptakowi. Wreszcie dolecieli i usiedli na powierzchni ziemi. — Powiedz — spytał ptak — skąd wziąłeś kawałek słodkiego mięsa, którym poczęstowałeś mnie na ostatku. — Wyciąłem z własnej łydki! Ptak chrząknął i wyrzucił z gardzieli ów kawałek. Jasio przyłożył go do nogi i mięso przyrosło do niej natychmiast. Jasio podziękował ptakowi i pożegnał się z nim, po czym udał się do ojcowskiego pałacu. W drodze zastała go jednak noc i musiał zatroszczyć się o nocleg. Wszedł do pierwszej z skraju chaty. Siedział w niej zgnębiony królewski szewc. Zapytany o powód frasunku, odpowiedział: 4- Widocznie jesteś nietutejszy, przybyszu, skoro nic ci nie wiadomo! Nasi królewicze wydobyli spod ziemi trzy siostry. Teraz zamierzają się z nimi pożenić. Jedna z sióstr zażądała diamentowych bucików. Królewicz wezwał mnie i rozkazał, abym do jutra uszył jej te buciki. Jeżeli nie uszyję, pójdę na ścięcie! A ja nie tylko do jutra, ale i do końca życia nie zrobię tych nieszczęsnych butów! — Nie martw się, mistrzu — odrzekł Jasio — kładź się spać i nie bój się o swoją głowę, włos ci z niej nie spadnie! Gdy już wszyscy domownicy ułożyli się do snu, 51 Jasio wyszedł z chałupy, położył na ziemi jajeczko, po trzykroć je obszedł i stuknął weń palcem. Ja- jeczko znikło, a na jego miejscu wzniósł się złoty paląc. Jaś wbiegł do sypialni, wziął diamentowe buciki i wyszedł na podwórze, trzy razy obszedł dookoła pałac i uderzeniem palca w jego ścianę zamienił pałac w złote jajeczko. Schował je do kieszeni, wziął diamentowe buciki i zaniósł do chaty. Nazajutrz szewc nie posiadał się z radości, gdy tylko zobaczył diamentowe buciki. Wziął je natychmiast, zaniósł do pałacu i przekazał królewiczowi. Królewicz z kolei zaniósł buciki swej narzeczonej. — Przecież to moje buciki! — krzyknęła uradowana. Kazała natychmiast wezwać szewca i spytała: — Skąd masz te buty? — Zrobiłem! — Kłamiesz! Idź i zawołaj natychmiast tego, kto ci te buty przekazał! Szewc wrócił do chatki, po czym przyprowadził Jasia królewicza. Dziewczyna natychmiast poznała swego rzeczywistego wybawcę i patrząc na narzeczonego zawołała: — Nie ciebie poślubię, a tylko Jasia, pogromcę Białego Niedźwiedzia. Jasio ujął panienkę za rękę i wyprowadził ją z pałacu. Udali się na pustkowie. Tam Jasio wyjął z kieszeni złote jajeczko i zamienił je w okazały pałac. W tym to pałacu zamieszkała szczęśliwa para. Jasio nie tylko nie zemścił się na braciach, ale wkrótce srebrne i mosiężne jajeczka też zamienił w pałace, w których oni zamieszkali, skoro poślubili siostry wydobyte spod ziemi. Po tym wszystkim Jasio udał się do króla i rzekł: — Powiedz, ojcze, dlaczego za moją wierną służbę zapłaciłeś mi niewdzięcznością? Z jakiego to powodu kazałeś moim braciom nie wydobywać mnie spod ziemi? — Mylisz się, synku — odrzekł król. — Ja nie brałem udziału w tej sprawie. Twoi bracia postąpili samowolnie! Rób z nimi, co tylko chcesz! Zastanowił się Jasio i odrzekł: — Nie będę im, ojcze, wymierzał kary. Niech los im ją wymierzy. Udał się Jasio do braci i rzekł, że wybacza im niegodziwy postępek. Od tego czasu zaczęli żyć w zgodzie i chyba do dziś jeszcze żyją. O dziewczynie, która oszukała diabła Pewnemu gospodarzowi zmarła żona. Pozostał więc sam z małą córką. Udane to było dziecko. Wszystko umiało zrobić, siły jednakże nie miało i nie mogło poradzić sobie z gospodarstwem. Bezradny gospodarz długo przemyśliwał, wreszcie postanowił ożenić się po raz drugi. Kilkakrotnie jeździł w swaty, ale żadna z dziewcząt nie chciała wyjść na mąż za wdowca. Nie było rady, trzeba było rozejrzeć się za jakąś wdową. Ale bezdzietne wdowy też czekały na samotnych kawalerów i nie kwapiły się, aby wyjść za mężczyznę obarczonego obowiązkami ojcowskimi. Koniec końców znalazł gospodarz wdowę z córką. Niemal natychmiast po weselu rozgorzały niesnaski. Najbardziej dawała się we znaki córka żony. Zazdrosne, złośliwe, wredne to było, że aż ha! Szczególnie zawzięła się dziewucha na córkę swego ojczyma. Znieważała ją, krzywdziła, poniżała dzień w dzień. Macocha też nie była lepsza, ciągle pastwiła się i znęcała nad sierotą. Zgryzota trawiła biedaczkę, niczym rdza żelazo. Swoją zaś córkę macocha rozpuściła i chowała w nieróbstwie. Gospodarz widział tę niesprawiedliwość i serce z żalu krwią mu się zalewało. Nie mógł jednak dać sobfe rady z wredną babą. Pewnego razu chłop na dłuższy czas wyjechał na leśne roboty. Pod jego nieobecność skończyła się w chacie mąka i nie było z czego wypiec chleba. Baba rozkazała więc pasierbicy, aby ta zaniosła do wodnego młyna żyto i zmełła je na mąkę. Nie było rady. Nie bacząc na to, że zmierzchało, dziewczyna wzięła worek zboża na plecy i poszła do młyna. Gdy już wsypała żyto do kosza zawieszonego nad młyńskim kamieniem, zjawił się przed nią panicz w kapeluszu. 52 — Ślicznotko, zapraszam cię na wesele! — -/ekl przybysz. — Jakże mogę iść, skoro nie mam butów? — Przyniosę ci pantofelki — odrzekł kawaler zniknął. A trzeba wiedzieć, że był to diabeł, który posta--owił zgubić dziewczynę. Po chwili szatan wrócił, wręczył sierocie buty - zawołał: — No, idziemy więc na zabawę? — Co też ty mówisz? Przecież jestem bez poń-.zoch. Wyśmieją mnie tam inne dziewczęta! — Więc dobrze, przyniosę ci pończochy! Wybiegł diabeł z młyna, a dziewczyna tymczasem -mełła zboże i zsypała mąkę do worka. Po chwili szatan wrócił z pończochami w rękach. Dziewczyna, nie śpiesząc się, zdjęła buty i zaczęła ¦ olno nakładać pończochy. Specjalnie ociągała się, gdyż pojęła, z kim ma do /.ynienia, i czekała świtu. Gdy wreszcie nałożyła ^ńczochy i buty, diabeł niecierpliwie zawołał: — No, już wszystko w porządku. Idziemy! — Żartujesz chyba? Czyż mogę iść w takiej ?ódnicy? Wszyscy pomyślą, że jestem kocmołu- — Zgoda, za chwilę przyniosę ci spódnicę! Pomknął diabeł z młyna, a tymczasem zapiały ">guty. Dziewczyna zarzuciła worek z mąką na ~:ecy i poszła do domu. Macochę bardzo zdziwił powrót pasierbicy. i.iba była przekonana, że dziewczyna zginie w dia-clskim młynie. — Zmełłaś zboże?! — wrzasnęła. — Zmełłam — odpowiedziała dziewczyna. Przyjrzała się baba pasierbicy, spostrzegła nowe buty i ze zdumienia aż klasnęła w ręce. — Skąd masz takie butki? Dziewczyna szczegółowo opowiedziała o paniczu, który zaprosił ją na zabawę i przyniósł buty oraz pończochy. Macocha, słuchając opowiadania dziewczyny, .- zazdrości skręcała się niczym żmija. Nie mogła icczekać wieczoru, chciała bowiem, aby jej córka jak najszybciej znalazła się w młynie. Gdy wreszcie zapadł zmierzch, baba dała córce worek żyta i kazała jej iść do zaklętego młyna. Jak tylko dziewczyna stanęła w progu, natychmiast podbiegł do niej panicz i zaprosił ją na zabawę. — Pójdę, ale musisz przynieść mi najpiękniejszy strój i buty. — Zgoda — rzekł diabeł i pobiegł do karczmy. Tam zdarł z karczmarzowej ubranie i przyniósł je do młyna. Uszczęśliwiona dziewczyna przebrała się i wyruszyła z paniczem na zabawę. Nie uszli daleko. Diabeł podprowadził dziewczynę do młyńskiego koła. Spojrzała na pieniącą się wodę i wydało się jej, że to wirują w tańcu pary. Postąpiła krok i znalazła się w straszliwym wirze. Nazajutrz baba z trudem pozbierała kości swojej córki i szczątki jej ubrania. Pasierbica natomiast po pewnym czasie wyszła za mąż za dobrego chłopca. Być może, że do dzisiaj żyją, tak jak wszyscy inni dobrzy ludzie. 0 trzech przez trzy smoki porwanych królewnach 1 o ich wybawcy Pewien król miał trzy córki i jednego syna. Rodzeństwo gromadnie poszło do lasu na jagody. Nagle nadciągnęła chmura, opadła nisko i porwała najstarszą siostrę. W chmurze ukryty był dwunaśto-głAwy smok. Reszta rodzeństwa, przerażona, co tchu pobiegła do dworu królewskiego i o wszystkim opowiedziała ojcu. Nazajutrz rodzeństwo znów wyruszyło do lasu. I tym razem nadeszła chmura, a ukryty w niej dziewięciogłowy smok porwał młodszą królewnę. Pozostałe przy życiu rodzeństwo pognało do pałacu i o zajściu powiadomiło ojca. Trzeciego dnia królewicz z najmłodszą siostrą udali się do lasu. Po pewnym czasie nadciągnęła chmura i sześciogłowy smok porwał ostatnią królewnę. 53 Wrócił królewicz do pałacu, opowiedział ojcu o zdarzeniu i w końcu rzekł: , — Pójdę, ojcze, w świat, będę poszukiwał sióstr. Tylko proszę, daj mi ręcznik i słomkę. Król wręczył synowi żądane przedmioty i powiedział : — Idź, synu, z Bogiem. | Wyruszył królewicz i po jakimś czasie dotarł do rzeki. Rzucił na wodę słomkę, rozłożył na niej ręcznik i niczym po moście suchą stopą przeszedł na drugi brzeg. Gdy już znalazł się na drugim brzegu, ruszył w dalszą drogę. Po jakimś czasie natknął się na gniazdo z pisklętami. Coś go korciło, aby ptaszęta zabić. Nadleciała jednak matka piskląt i zaczęła błagać: — Królewiczu, królu, nie zabijaj moich dzieci, a w zamian przyjdę ci z pomocą w -nieszczęściu. Królewicz usłuchał ptaka. Nie tknął piskU i poszedł swoją drogą. Niebawem dotarł do u'.. stojącego przy ścieżce. Już zamierzał rozwalić gt aby dostać się do miodu, a tu pszczoły zaczęły g prosić: — Królewiczu, królu, zostaw nas w spokoj. a my ci pomożemy w biedzie. Po przebyciu sporego kawałka drogi królew;. doszedł do wielkiego mrowiska. Już zamierzył > na nie nogą, aż tu mrówki rzekły z pokorą: — Królewiczu, królu, nie rób nam krzywe a my w potrzebie przyjdziemy ci z pomocą. Królewicz usłuchał próśb mrówek i udał > w dalszą drogę. Wędrował tak, wędrował, aż w kr • cu dotarł do granicy tamtego świata. Na grar... stał dom, w którym mieszkała pomocnica sm • ków — stara wiedźma. Ona to właśnie strzegła wr prowadzących na tamten świat. Każdego, kto chc-i 54 przekroczyć te wrota, wiedźma poddawała takiej oto próbie. Wypuszczała swoje dwa siwe konie i jeżeli przybysz potrafił je pojmać, przepuszczała go wolno, jeżeli zaś nie, to ścinała mu głowę. Wszedł królewicz na podwórze, a wiedźma mu rzecze: — Wypuszczę konie. Jeżeli je przygnasz z powrotem do stajni, to przekroczysz granicę tego świata, -•. jeżeli nie, to stracisz głowę. — Zgoda — odrzekł królewicz. Wiedźma wypuściła konie, a te zadarły ogony pognały do lasu. Pędziły, pędziły, aż raptem ¦atrafiły na mrowisko i stojący nie opodal ul. Mrówki i pszczoły opadły rumaki ze wszystkich stron, tak że jak niepyszne wkrótce wróciły i skryły -iew stajni. Zaskoczona wiedźma przepuściła królewicza na amten świat. Po przebyciu sporego kawałka drogi królewicz poszedł do złotego zamku. Była to siedziba dwu-•astogłowego smoka. Wszedł królewicz do zamku i dostrzegł swoją najstarszą siostrę. — Braciszku — zawołała królewna — po cóż przyszedłeś? Jeżeli zastanie ciebie tutaj smok, to pożre nas oboje. — Nie obawiaj się, siostro. Racz tylko ukryć mnie w szafie. Królewna dała bratu wzmacniających kropli i schowała go w szafie. Po pewnym czasie przyleciał smok, wciągnął powietrze i zawołał: — Rzecz niesłychana! Tutaj cuchnie człowiekiem! — Skądże znowu! — zawołała królewna. —¦ Przecież tutaj nawet ptak się nie przedostanie, a cóż dopiero człowiek?! A gdyby naprawdę zjawił się .: nas człowiek, jakbyś go potraktował? — Nakarmiłbym go, napoił, obsypał srebrem i złotem! — Więc powiem ci, że odwiedził nas mój brat. — A gdzie on jest? Niech się ukaże! Wtenczas królewicz wyszedł z szafy i stanął przed smokiem. — Jak się miewasz, panie szwagrze? — spytał smok. — A ty, smoku, jak się czujesz? i — Po coś przyszedł, w imieniu zgody czy też walczyć? — Walczyć! I chwycili się za bary. Królewicz tak ścisną! smoka, że w jego cielsku zatrzeszczały kości. — Daj wody! — zawołał smok do królewny. Wtenczas dziewczyna podała mu wody osłabiającej, a bratu wzmacniającej. Dzięki temu smok całkowicie osłabł, a człowiek nabrał jeszcze większej siły. Po dalszej walce smok już nie żył. Królewicz wyrwał mu dwanaście języków, wetknął je za pas, pożegnał się z królewną i ruszył na poszukiwanie młodszej siostry. Po pewnym czasie dotarł do srebrnego zamku i w jego komnatach odnalazł młodszą siostrę. — Bracie najmilszy, mój sokole! — zawołała siostra. — Przecież zaraz zjawi się smok i połknie ciebie wraz ze mną! — Nie obawiaj się, siostro, schowaj mnie w szafie. Siostra dała królewiczowi wzmacniających kropel i ukryła go. Po chwili przyleciał smok i zawołał: — Rzecz niesłychana, tu cuchnie człowiekiem! — Skądże znowu! Przecież do pałacu nawet ptak nie przedrze się, a cóż dopiero człowiek. No, a gdyby tak naprawdę przybył do nas człowiek, jakbyś go przyjął? — Nakarmiono by go, napojono i obdarowano złotem. — Więc wiedz, że odwiedził nas mój brat. — To niech wyjdzie z ukrycia! Królewicz wyszedł z szafy, a smok zobaczywszy gckzawołał: — Jak się masz, szwagrze ? — A ty, jak się czujesz, smoku? — Chcesz zgody czy walki? — Walki. Natarli na siebie i zaczęli się zmagać. Królewicz niczym w kleszcze ścisnął smoka, a ten tylko jęknął: — Kropli! Królewna podała mu krople osłabiające, a bratu wzmacniające. Po wypiciu królewicz bez trudu rozprawił się ze smokiem. Poobcinał mu języki, 55 \ m wetknął je za pas, pożegnał siostrę i udał się w dalszą drogę. Po jakimś czasie dotarł do miedzianego zamku. W jego komnatach odszukał najmłodszą siostrę. — Bracie — zawołała dziewczyna — gdzie ja ciebie ukryję? Przecież smok oboje nas zgładzi! — Nie frasuj się, schowam się w szafie! Siostra wzmacniający płyn podała bratu i ukryła go. Po niedługim czasie zjawił się sześciogłowy smok. Wyczuł natychmiast człowieka i rzekł: — Rzecz niesłychana, czuję woń człowieka! — Co też ty gadasz. Przecież tutaj nawet ptak nie doleci, a cóż dopiero mówić o człowieku. No, a gdyby tak człowiek nas odwiedził, jakbyś go przyjął? •— Zostałby nakarmiony, napojony i obdarowany złotem. — Wiedz zatem, że odwiedził nas mój brat. — Niech się ukaże! Wyszedł królewicz z ukrycia, a smok go spytał: — Chcesz się bić, czy w zgodzie żyć? — Bić się! Schwycił królewicz smoka i po krótkiej walce pokonał go. Obcięte zaś języki, tak jak i poprzednio, wetknął za pas. : Gdy już było po wszystkim, zabrał siostrę i udał się w powrotną drogę. Skoro odeszli nieco od pałacu, królewna obejrzała się i rzekła: — Niczego nie żałuję, ale szkoda mi tego pałacu i całego bogactwa. Królewicz wyjął z zanadrza ręcznik, machnął nim i w mig pałac zamienił się w kłębuszek. Królewicz włożył kłębuszek do kieszeni i wtenczas ruszyli w drogę. Po jakimś czasie dotarli do starszei siostry i zabrali ją ze sobą. Po opuszczeniu zamkf królewna zatrzymała się i zawołała: — Nic mi nie żal, ale pałacu srebrnego szkoda! Królewicz uniósł ręczniki pałac stał się kłębkiem. Włożył go królewicz do kieszeni i podążył do najstarszej siostry. Tej królewnie żał było rozstać się ze złotym zamkiem. Musiał więc królewicz znowu za pomocą ręcznika pałac zamienić w \A^oek, co czym zabrać go ze sobą. Teraz mogli już udać się w drogę powrotną na naszą ziemię i do ojcowskiego pałacu. Bez przeszkód przekroczyli granicę między tamtym światem i ziemią i po pewnym czasie dotarli do rzeki, którą królewicz już raz pokonał przy pomocy słomki i ręcznika. Zobaczyli tam niezwykłą scenę. W rzece topili się ludzie. Ponieważ królewicz nie wiedział, że to byli zbóje, którzy zastawili na niego pułapkę, rzucił się im na ratunek. Wtenczas zbóje wciągnęli go do wody i utopili, a sami wyszli na brzeg. Następnie zastraszone królewny zmusili do złożenia przysięgi, że nigdy nie wyjawią prawdy, a na dworze królewskim ich przedstawią jako swych wybawicieli. Gdy zbóje wraz z królewnami odeszli od brzegi rzeki, przyleciał ptak, nad którego dziećmi onegda ulitował się królewicz. Skoro zobaczył, że królewic leży martwy, odleciał i wkrótce wrócił z ożywcz. wodą, która topielcowi przywróciła życie. Królewicz udał się natychmiast na dwór sweg ojca, tam, przez nikogo nie rozpoznany, pod> pracę czeladnika u królewskiego krawca. Po pewnym czasie król postanowił wydać : mąż najstarszą córkę. Królewna wezwała krau. i zażądała, aby uszył jej suknię, ale nie taką zv. kłą. — Ma to być suknia — rzekła—jaką miaL w smoczym pałacu. Jeżeli taką uszyjesz, otrzyma sto rubli, jeżeli nie, stracisz głowę! Zgnębiony krawiec rozpłakał się po powrocie domu. Czeladnik zaś, dowiedziawszy się o c:-. sprawie, rzekł: — Nie płacz, panie. Kładź się spać, a ja przez r przygotuję potrzebną suknię. Gdy tylko krawiec ułożył się do snu, królew wyszedł na podwórze, położył na ziemi złoty kłęb. machnął ręcznikiem i w mgnieniu oka stanął pr;. nim złoty zamek. Wtenczas królewicz wbiegł środka, chwycił suknię i pomknął z powrote Machnął ręcznikiem i pałac znów przemienił w kłębek. Włożył go wówczas do kieszeni i wr do chaty krawca. Nazajutrz wręczył majstrowi suknię. Uszcz. wiony krawiec płakał z radości i nie posiada-z wdzięczności. Królewna obejrzała suknię i była bardzo z. 56 w olona, bez słowa wręczyła więc krawcowi obiecane sto rubli. Wkrótce odbył się ślub najstarszej królewny z rozbójnikiem. Po jakimś czasie król postanowił młodszą swoją . 'rkę wydać za kolejnego „wybawcę". Ta zażądała ¦d krawca takiej samej sukni, jaką miała w smoczym pałacu. — Jeżeli uszyjesz taką samą — rzekła — otrzymasz dwieście rubli. Jeżeli nie potrafisz, to wiedz, że potrafię ściąć ci głowę! I tym razem czeladnik uratował swego mistrza. Wieczorem odczarował kłębek, wbiegł do pałacu, odnalazł królewny suknię i nazajutrz wręczył ją krawcowi. Królewnę w pełni zadowoliła suknia, i krawiec został obdarowany dwustoma rublami. Wesele królewny ze zbójem przebiegło bez jakichkolwiek przeszkód. Minęło trochę czasu i król postanowił wydać za mąż swoją najmłodszą córkę. Królewna kazała a ezwać krawca i rzekła: — Uszyj mi taką samą suknię, jaką miałam •x smoczym pałacu. Jeżeli uszyjesz, spodziewaj się trzystu rubli, jeżeli nie — czeka cię ścięcie zlowy. Czeladnik postąpił tak samo jak i poprzednio. '*"> szedł wieczorem na dwór, rzucił na ziemię ek, machnął ręcznikiem i zamienił kłębek ^ałac. Przemierzył komnaty, zabrał suknię ry, wyszedł, znów obrócił pałac w kłębek /ajutrz wręczył krawcowi suknię, i tym razem krawiec połykał łzy radości i z całego irrjd dziękował czeladnikowi. ^uknia przypadła do gustu najmłodszej królewnie •.M\viec wrócił do domu z trzystu rublami w kie-i-:.-:'.i. ¦ \'ieczorem, gdy na uczcie weselnicy rozbawili ». ::a dobre, czeladnik udał się na królewski dzie-icr.iec, położył na placu trzy kłębki i po trzykroć ichnął ręcznikiem. W mgnieniu oka stanęły trzy załe zamki. Jeden złoty, drugi srebrny, a trzeci edziany. Czeladnik wchodził po kolei do wszystkich ików. Zapalał wszędzie świece, w końcu roz- siadł się w złotym zamku i pogrążył się w czytaniu książki. Służba natychmiast powiadomiła króla o niezwykłym zjawisku. Monarcha niezwłocznie udał się wraz z całą gromadą gości na dziedziniec, aby na własne oczy zobaczyć budowle. Gdy już obszedł wszystkie zamki, w oknie jednego z nich zauważył człowieka. Wszedł więc do środka i spytał: — Kim jesteś, człowieku? — Twoim synem, królu! Król rozpoznał w nim swego syna i chwycił go w objęcia. Po chwili królewicz opowiedział szczegółowo swoje przygody. Król rozkazał schwytać zbójów i rozerwać ich żelaznymi bronami. Natomiast syna wkrótce ożenił i wyprawił huczne weselisko. O popie, parobku i ukradzionym wole Żył pewien bardzo biedny pop. Parafia jego była. mała, mieszkańcy ubodzy, dochody nikłe. Trochę miał gruntu funduszowego, ale jakiż był ten grunt! Żółty piaseczek i nic więcej. Trzymał pop parobka, marnego pijanicę, Szczepana, przezwanego Sztukmistrzem. Nazywano go tak dlatego, że często robił takie sztuczki, jakie nikomu nawet się nie śniły. Sztukmistrz przymierał głodem u popa cJparczonego dużą rodziną. Prawda, dzieci były małe, ale jadły niczym szarańcza. I wszystko, cokolwiek otrzymywał proboszcz za chrzest czy za pogrzeb, natychmiast znikało w żołądkach nie-nasyconej czeredy. Trzeba dodać, że niedaleko od popa mieszkali sobie dostatnio karczmarz i dziedzic. Wiadomo nie od dzisiaj, że gdy miejscowy pan i karczmarz bogacą się, to zwykli ludzie ubożeją. Tak było i tutaj. Dziedzic miał tyle słoniny, że w dziesięciu beczkach ledwo ją mieścił. Brakowało mu chyba tylko ptasiego mleka. Karczmarz, wiadomo, nie 57 posiadał słoniny, może miał trochę gęsiego smalcu, ale za to obwarzanków było u niego tyle, że starczyłoby, aby obwiesić nimi całe wiosło, miał pełne beczki śledzi, a wódki tak wiele, że można byłoby w niej pływać. Nieraz idzie sobie Szczepan Sztukmistrz popatrzeć na pańskie bogactwo i tylko ślinę łyka i zazdrości. Ogarnia go wtedy taka niemoc i taka ckliwość, że biegnie prędziutko z dworu do karczmy, aby tam kieliszkiem serce rozweselić. I dopiero wtenczas, gdy łyknie parę kieliszków, rozchmurzy się nieco. Już od dawna Sztukmistrz knuł pewne zamiary. Po prostu zamyślał coś ukraść we dworze. Nie bardzo jednak wiedział, gdzie można byłoby schować ukradzione rzeczy. Pewnego razu, gdy głód doskwierał mu szczególnie, przyszedł do popa i rzekł: — Ojcze! Wiadomo, że pan jest bogaty, a my biedni. Czy wobec tego możemy mówić o sprawiedliwości? Pop nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się pod wąsem. — Niech się ojczulek nie śmieje. Nie ma na tym świecie prawdy, i kwita! — Nie masz racji — odrzekł proboszcz. — Prawda jest, ale nie zawsze ona dostępna ludziom. Świat jest grzeszny i za to właśnie Bóg go karze. — Nie, ojcze, nie ma prawdy. Tam, gdzie jeden jest obżarty, a drugi głodny! — To wszystko zależy od Boga. On wie, co robi. Niezbadane są jego wyroki! I wygłosił pop całe kazanie o sprawiedliwości bożej, które zakończył przestrogą, że wszyscy bogaci trafią za to do piekła, a biedni będą rozkoszować się w raju. Po wysłuchaniu popa Sztukmistrz rzekł: — To przecież Bóg powiedział, że należy wydobyć kozła ze studni, a my, ojcze, wyciągnijmy z pańskiego stada wołu. ¦— O czym ty mówisz, o jakim wole? — O najtłuściejszym, ojcze! — Nie rozumiem ciebie. — Ukradniemy z pańskiej obory i wreszcie się najemy! — Przecież to grzech! — Jaki tam grzech?! Kradzież na pańskim nie jest grzechem. Pan nas okradał zawsze, a my weźmiemy tylko część tego, co nam zabrano, to nie jest grzechem. Długo pop namawiał swego parobka, aby zaniechał zamiaru. Wreszcie jednak machnął ręką i rzekł: — Rób, jak chcesz! Sztukmistrz podrapał się w głowę i odszedł. W tej właśnie chwili zjawiła się żona popa i już na progu napadła na męża. Zaczęła go łajać, że siedzi bezczynnie, podczas gdy dzieci są głodne, a ona nie ma co do garnka włożyć. Nie wytrzymał pop i wybiegł z domu, natknął się wprost na Sztukmistrza. Zamierzał wysłać go na wieś, aby pożyczył chleba i okrasy, ale parobek nie dał mu dojść do słowa i rzekł: — Więc jak, ojczulku, bierzemy pańskiego wołu? — Bierzemy, bierzemy! — przytaknął oszołomiony pop. Sztukmistrz zaprowadził popa do stodoły, podwinął mu sutannę, wepchnął jego długie włosy pod czapkę, naciągnął na niego swoją świtkę i skierował się razem z nim ku zaroślom. Tam udało się im odłączyć od stada najtłuściejszą sztukę, po czym zawiedli ją do lasu i zarżnęli. Pop wraz z parobkiem zdarli skórę z wołu, rozwiesili ją na gałęzi, a mięso poćwiartowali i ukryli w dole, który wykopali w ziemi. Najlepsze kawałki mięsa pop z parobkiem wzięli do domu. Ugotowali sobie to mięso, jedli i zacierali ręce z zadowolenia. W tym czasie we dworze połapano się, że brakuje najlepszego wołu w stadzie. Szukano tu i ówdzie, ale nic nie znaleziono. W końcu zdecydowano, że zwierzę musiały rozszarpać wilki. Pan jednak nie chciał dać za wygraną. Rozkazał służbie, aby ściągnęła do dworu wróżbitów, którzy wskażą miejsce zaginionego wołu. Przychodzili wróżbici, przepowiadali i pletli banialuki każdy po swojemu. Jeden z nich powiedział, że wół ugrzązł w trzęsawisku, drugi, że go rozszarpały wilki, a trzeci plótł, że ukradli go Cyganie. Żaden z wróżbitów nie mógł jednak wskazać miejsca, gdzie znajduje się wół. Tymczasem Sztukmistrz siedzi sobie w karczmie. 58 chwali się, że wie, gdzie się znajduje pański Karczmarz, gdy tylko to usłyszał, natychmiast ::c ze mną tak samo rozprawić, a jednak tego nie -„zynił! Poczekam, aż się obudzi, może ma podob-r.e jak ja kłopoty. A nuż się zbratamy? Młodzieniec powrócił do domu i przebywał w nim dotąd, póki nie obudził się królewicz. Potem wyszedł na dziedziniec i spytał: — Bracie, jakie sprawy sprowadziły ciebie tutaj? — Sprawy moje są bardzo zawiłe i aby je wy-aśnić, potrzebuję więcej czasu! — Więc proszę, wejdź do domu i rozgość się! Królewicz wkroczył na komnaty i przez dwa dni pil, jadł i hulał wraz z gospodarzem. Wreszcie obaj młodzieńcy postanowili zbratać się. Trzeciego dnia gospodarz domu rzekł: — No, bracie, musimy się rozstać! Ruszam na wojnę! — Bracie najdroższy, zostań w domu, wypocznij, a ja pójdę za ciebie wojować! — Jeżeli taka twoja wola, to jedź. W czasie walki wszystkich wrogów pokonasz bez trudu. Natkniesz się wreszcie na. wojownika w białym ubraniu. Tego nie ruszaj! Królewicz pożegnał się z przybranym bratem i odjechał na pole walki. Od jego uderzeń wrogowie padali niczym żyto pod kosą. Pod koniec walki królewicz zderzył się z wojownikiem w białym stroju, chciał go ciąć szablą, ale przypomniał sobie polecenie brata i uskoczył w bok, nie robiąc wojownikowi krzywdy. Wrócił królewicz do przybranego brata i znów razem zasiedli do ucztowania. — No, więc jak — spytał gospodarz — powojowałeś sobie? — A powojowałem! — Tego w bieli nie ruszyłeś? — Nie ruszyłem! — Toś zuch, mój bracie! Po trzech dniach ucztowania gospodarz rzekł: — Musimy się rozstać, bracie, udaję się na następną wojnę! — Mój bracie, pozwól mi jeszcze raz za ciebie wojować! — Jeżeli tak miła ci wojaczka, to jedź! Wracaj szczęśliwie, tylko żebyś nie tknął wojownika, który będzie w zielonej szacie. Ruszył królewicz i wkrótce stanął na polu walki. Natarł na przeciwników i swoim mieczem kosił ich niczym trawę. W pewnej chwili zmierzył się z wojownikiem w zielonym ubraniu. Pomny nakazów brata, opuścił szablę i żadnej krzywdy nie zrobił temu wojownikowi. Po walce wrócił do domu i znowu zasiadł z przybranym bratem do uczty. — No, więc jak, bracie? — spytał gospodarz — jesteś zadowolony z walki? — Tak, bracie! — A tego wojownika w zielonej szacie nie zabiłeś? — Nie, bracie! |- Rad jestem, że tak postąpiłeś! Trzeciego dnia gospodarz znów oświadczył, że musi się udać na wojnę. — Pozwól, bracie — zawołał królewicz — abym i tym razem ciebie zastąpił! — Twoja wola jest twoim prawem! Możesz jechać. Ostrzegam ciebie jednak, abyś nie ruszał wojownika w czerwonej szacie! Odjechał królewicz. Bez trudu odnalazł wojsko wroga i natarł na nie zażarcie. Wybił wszystkich do nogi. Tak się rozjuszył, że zabił także wojownika w czerwonej szacie. 61 Wrócił do domu i zasiadł z przybranym bratem do stołu: — Powojowałeś sobie? — spytał gospodarz. — Walczyłem! — No, a tego rycerza w czerwonej szacie nie ruszyłeś? — Zabiłem go, bracie! , — O, to niedobrze! Któż teraz za to odpowie? — Ja go zabiłem, ja za to będę odpowiadał! Minęły trzy dni i gospodarz postanowił udać się na wojnę. Tym razem królewicz już nie kwapił się, aby go wyręczyć. Pożegnał się i ruszył swoją drogą. Szedł dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem dostrzegł dom i postanowił szukać w nim noclegu. W domu tym mieszkał Ptasi Król. Wszedł królewicz do wnętrza i rzekł: — Witaj, Ptasi Królu! — Witaj, królewiczu! Dokąd to Bóg pro- — Ptasi Królu, wszędobylski i wszystko widzący! Powiedz mi, czy wiesz, gdzie jest królestwo, w którego mieście Bielanie, w białym namiocie mieszka dziewica, zwana Piękną Heleną? — Muszę ciebie zasmucić, królewiczu. Rzeczywiście dużo krajów zwiedziłem, ale nigdzie nie natknąłem się na dziewicę, o którą pytasz. Zresztą nie martw się, jeszcze nie wszystko stracone! Wyszedł Ptasi Król na ganek, krzyknął, głośno gwizdnął i poczęły zlatywać ku niemu ptaki z całego świata. — Królu, dlaczego nas przywołałeś? — zaświer-gotały. — Ptaszkowie moi, powiedzcie mi, czy w czasie swoich wędrówek nie napotkałyście miasta Bielany, I w którym mieszka w białym namiocie dziewica, zwana Piękną Heleną? — Królu nasz miłościwy — odrzekły ptaki — obleciałyśmy cały świat, ale o tej dziewicy słyszymy po raz pierwszy! Ptasi Król zezwolił ptakom odlecieć, sam wrócił do królewicza i rzekł: — "Nic ci me mogę pomóc, bracie \ Ruszaj na poszukiwanie dziewicy, może znajdziesz! Pożegnał się królewicz z Ptasim Królem i udał się w dalszą drogę. Po trzech dniach oczom jego ukazał się wspaniały dom. Wszedł do środka i doj- 62 rżał Króla Zwierząt, który odezwał się w te słowa: — Jakaż to potrzeba sprowadza cię do mnie? — Chciałbym pokornie prosić o posłuchanie! — Mów więc, o co ci chodzi! — Królu, ty obiegłeś całą ziemię. Czy nie napotkałeś dziewicy Pięknej Heleny, która mieszka w białym namiocie, w odległym królestwie, w mie- jie Bielanie? — To prawda, wielokrotnie obiegłem cały świat, .:e dziewicy, o którą pytasz, nigdzie nie widziałem. Poczekaj jednak, mam mądrą Niedźwiedzicę, która po siedem lat leży na jednym boku, może ona słyszała o dziewicy. Uniósł się Król Zwierząt, gwizdnął i na ten znak ruszyła ku niemu Niedźwiedzica takim pędem, że aż jej kości chrobotały. — Dlaczego to, Królu, niepokoisz mnie na starość? — Przebacz, staruszko, ale muszę się ciebie o coś zapytać! — Pytaj więc, Królu! — Ty, staruszko, w młodości nie raz obiegłaś całą ziemię. Czy nie wiesz przypadkiem, gdzie się znajduje królestwo, w którym jest miasto Bielana, a w nim, w białym namiocie, mieszka Piękna Helena? — Wiem, Królu, byłam w tym królestwie, widziałam to miasto, stykałam się z Piękną Heleną! — Zaprowadź więc, staruszko, tego oto młodzieńca do Pięknej Heleny i uważaj, aby nic przykrego mu się nie przydarzyło. — Nie obawiaj się, Królu, nic mu się nie stanie! Królewicz podziękował Królowi Zwierząt i udał się z Niedźwiedzicą na poszukiwanie Pięknej Heleny. Szli bardzo długo. Wreszcie Niedźwiedzica zatrzymała się i rzekła: — O pięć wiorst stąd jest biały namiot Pięknej Heleny, czy widzisz go? — Nic nie widzę! — Chodźmy więc dalej! Po przejściu dalszych trzech wiorst Niedźwiedzica znów spytała: — A teraz widzisz? — Widzę! — To dalej idź już sam. Ja muszę do domu. Zawróciła Niedźwiedzica i znikła mu z oczu. Królewicz zaś ruszył dalej. Wkrótce wszedł do białego namiotu. Jego oczom ukazała się postać urodziwej dziewczyny. — Witam cię, Piękna Heleno! — rzekł królewicz. — Witaj, młodzieńcze! Witaj, królewiczu. Wiem, że zamierzasz mnie poślubić. Widzę, że jesteś piękny! Trudno będzie ci jednak osiągnąć swój cel. Jesteś zabójcą rycerza w czerwonej szacie! — Za swój postępek gotów jestem ponieść karę! — Za swój czyn powinieneś zapłacić głową. Lecz nie chcę ciebie uśmiercić. Natomiast poddam cię próbie. Weź te oto noże i udaj się do staruchy--wiedźmy, która będzie trzymała w ręku żelazny pręt. Powitaj ją słowami: „Dzień dobry, babciu gołąbko!" Ona cię zapyta: „Dlaczego, psi synu, unicestwiłeś moje dziecko?" Wówczas ty odpowiedz: „Babciu gołąbeczko, daruj mi". Starucha odrzeknie: „Daruję, gdy się mi pokłonisz do stóp!" Ty jednak nie schylaj się zbyt nisko, bo starucha uderzy ciebie prętem po plecach i skonasz. Skłoń się z lekka, a gdy wiedźma uniesie pręt, dźgnij ją nożami pod żebra. Wziął królewicz noże i udał się na wskazane przez Piękną Helenę miejsce. Spotkał tam staruchę trzymającą w ręku żelazny pręt. — Dzień dobry, babciu gołąbko! — Witaj, psi synu, morderco mego dziecka! — Babciu gołąbko, daruj mi! — Daruję, gdy pokłonisz się mi do stóp! Królewicz udał, że się kłania, a gdy tylko wiedźma uniosła pręt, dźgnął ją nożami i zabił. Wrócił do Pięknej Heleny, a ta pyta: — Uśmierciłeś? — Uśmierciłem! — Wreszcie jesteśmy wolni! Możemy się pobrać! W najbliższą niedzielę odbył się ślub królewicza i Pięknej Heleny. Po dwóch dniach Piękna Helena wręczyła małżonkowi klucze i rzekła: — Masz tu klucze od ogrodu. Możesz wszędzie pójść i wszystko obejrzeć. Nie wchodź tylko do chatki, której drzwi są łyczkiem związane i łajnem zamazane! Wszedł królewicz do ogrodu i z wielką ciekawo- 63 ścią oglądał w nim nawet najmniejszy szczegół. Dotarł wreszcie do chatki, której drzwi były łyczkiem związane i łajnem zamazane. Ogarnęła go wielka ciekawość. Nie mógł się oprzeć chęci zajrzenia do środka. Zerwał więc łyko, usunął łajno i wszedł do wnętrza. Ujrzał Smoka gotującego się w kotle. — Witaj, królewiczu! — zawołał Smok. — Witaj, Smoku! Jakże to tutaj trafiłeś? — Ach, bracie, nie pytaj, lepiej mnie stąd uwolnij, a ja sprawię, że unikniesz kolejno trzech śmierci! Zastanowił się królewicz i doszedł do wniosku, że wydobycie się ze szponów trzech śmierci nie jest bagatelą. — A jak mam ci pomóc? — spytał. — Przynieś mi wiadro wódki i torbę sucharów. Muszę się pokrzepić! Podał królewicz wiadro z wódką i torbę z sucharami. Smok natychmiast wszystko to połknął i zawołał: — Podejdź no tutaj bliżej i dopomóż mi wydobyć się z kotła! Królewicz podał Smokowi rękę, a ten bez trudu wyskoczył z kotła i zniknął za drzwiami chatki. W ślad za nim opuścił chatkę także królewicz. Zamknął drzwi, zawiązał je łyczkiem i zamazał na powrót łajnem. Gdy wrócił do namiotu, stwierdził, że jego żonę porwał Smok. Popłakał nieco królewicz i ruszył na poszukiwanie małżonki. Szedł bardzo długo i dotarł do domu pokrytego zielonym dachem. Postanowił zajrzeć do środka. Wszedł i aż rozpłakał się z radości. Zobaczył bowiem swoją najstarszą siostrę. — Ach, bracie — zawołała siostra — osiągnął^ szczęście, cóż z tego, kiedy nie potrafiłeś go uchro* nić. Nie usłuchałeś żony! — Przeszłości, siostro, już nie zmienimy, ważne myśleć o przyszłości. Muszę ją odnaleźć! — Odnaleźć, to ją odnajdziesz, ale jak ją wyrwać z rąk potwora?! — Spróbujemy! Siostra zakrzątnęła się koło poczęstunku. Nakarmiła brata, napoiła. Królewicz wytchnął nieco i rzekł: — Czas na mnie, zegnaj, siostro) — Bracie mój najdroższy, zostań jeszcze trochę Co prawda boję się, czy nie zgładzi ciebie mój mąż Grom, ale pragnęłabym, abyś pobył ze mną chwilę! Siostra ukryła królewicza pod ławą. Po jakimś czasie, gdzieś tak koło południa zagrzmiało i wszedł do komnaty Grom. Pochodził nieco po pokoju i zawołał : — Najdroższa żono! Ja czuję człowieka! — Tak ci się tylko wydaje, mężu! — Być może, więc racz podać obiad! Siedli do stołu. Podniosła żona łyżkę do ust, a łza stoczyła się jej z oka prosto do strawy. Grom zauważył to i spytał: — Żono najdroższa, żono najukochańsza, jaki jest powód twego płaczu? — Jakże mam nie płakać? Było nas w domu rodzicielskim czworo, a nic nie wiem, gdzie się po-dziewa moje rodzeństwo! — Czyż jest ci tutaj źle, moja droga? — Nie jest mi źle, ale nie wiem, jakbyś postąpił, gdyby na przykład odwiedził nas mój brat? — O co ty pytasz? Czy to brakuje nam jedzenia i picia? Przyjęlibyśmy, jak się należy! — Jeżeli tak, to ci powiem, że mój brat jest w tej komnacie! — Oho! Szwagrze, gdzie się ukryłeś? Wyłaź! Królewicz wygramolił się spod ławy, a Grom serdecznie go przywitał i kazał za stół siadać. Przez całe trzy dni pili, jedli i mile rozmawiali, czwartego dnia Grom rzekł: — No, szwagrze, koniec! Ty w swoją, a ja w swoją drogę ruszyć musimy! Pożegnał się królewicz z siostrą, pożegnał się z Gromem i poszedł sobie. Wędrował dzień, wędrował drugi, a trzeciego dnia doszedł do okazałego domu. Wszedł do środka i bardzo się zdziwił, gdy zobaczył swoją najmłodszą siostrę. Rzucili się sobie w objęcia i zaczęli się ściskać. Gdy już nieco ochłonęli, siostra rzekła: — Ach, bracie, osiągnąłeś szczęście, ale nie potrafiłeś go zachować! — Siostro, nie ma już na to rady, ale postaram się jednak odzyskać żonę. 64 — Niech ci szczęście sprzyja, bracie! Tymczasem siadaj i rozgość się! Usiadł królewicz, napił się i najadł do syta. — Bracie — rzekła, siostra — musisz się scho-vvać. boję się, że mój mąż Deszcz może ci zrobić krzywdę! ¦- Więc może lepiej będzie, jeżeli sobie pójdę? — Nie, raczej ukryj się! Koło obiadu niebo się rozjaśniło, znikły chmury i \\ rócił do domu Deszcz. Chodził chwilę po komnacie, zatrzymał się i zawołał: — Coś mi się zdaje, że czuję człowieka? — Mój mężu najdroższy, ciągle spadasz z nieba na ludzi, więc i tutaj cni ci się, że ich czujesz. — Może i masz słuszność, najdroższa. Czekam na jadło! Po chwili oboje zasiedli do stołu. Żona podniosła łyżkę do ust, a łza spłynęła jej z oczu i bęc do łyżki! — Czy mogę, najdroższa, poznać przyczynę, która wywołała tę łzę? — Ach, mój mężu! Było nas u ojca czworo, a ja od dawna nic nie słyszałam o żadnym z nich. I nawet nie wiem, jak odniósłbyś się do rodzeństwa, gdyby tutaj któryś z braci tu przybył? — O czym ty mówisz? Każdego z nich przyjęlibyśmy, jak się należy! — To muszę ci wyznać, że w naszym domu jest mój brat! — Szwagrze, gdzie jesteś? — zawołał Deszcz. — Ukaż się moim oczom! Królewicz wyszedł z ukrycia i Deszcz go serdecznie uściskał. Potem wszyscy zasiedli do stołu i ucztowali przez trzy dni. Czwartego dnia Deszcz rzekł: — No, szwagrze, musimy się rozstać. Każdy z nas niech idzie swoją drogą! Rozeszli się. Królewicz po trudnej wędrówce znalazł się przed ścianą ogromnego murowanego domu. Postanowił wejść do jego wnętrza, aby się dowiedzieć, kto tu mieszka. Zajrzał do środka i osłupiał ze zdziwienia. Przed nim stała jego żona, Piękna Helena. — Ach, mój mężu najdroższy! Byliśmy tak szczęśliwi, ale ty wszystko zepsułeś. Teraz już nigdy nie będziemy razem. Smok zabije ciebie! — Moja żono kochana! — zawołał królewicz.— Nawet gdybym miał życiem przypłacić, nie pozostawię ciebie tutaj. Odejdę stąd tylko z tobą! — Przecież Smok dogoni nas i zabije ciebie! — Zabije, lub nie zabije, to się jeszcze okaże! Piękna Helena bez sprzeciwu udała się w drogę wraz z królewiczem. Po jakimś tam czasie przyleciał do domu Smok i spytał pomocnika: — Gdzie jest pani? — Odeszła z jakimś młodzieńcem! — Czy musimy od razu puścić się w pościg, czy też należy zaczekać? — Możemy jeszcze skopać pole, zasiać zboże, zaczekać, aż wyrośnie, zżąć je, wymłócić, upiec chleb, zjeść i dopiero wtedy udać się w pogoń. I tak ich złapiemy w połowie drogi. Smok wraz z pomocnikiem zabrali się do roboty. Skopali pole, zasiali zboże, zaczekali, aż urośnie i dojrzeje, wówczas zżęli je, wymłócili, zmełli ziarno, upiekli chleb, zjedli i ruszyli w pogoń. Królewicza i Piękną Helenę dopędzili w pół drogi. — Obiecałem ci, królewiczu — zawołał Smok — darować trzy śmierci. Jedna dzisiaj ci się należy, ale nie umrzesz, bo umiem dotrzymać słowa. Miej się jednak na baczności! Smok zabrał Piękną Helenę i odleciał, a królewicz pozostał na drodze samiuteńki. Zastanowił się, podumał i znów wrócił do pałacu Smoka. — Moja żono najdroższa, przyszedłem, aby ciebie zabrać! — Przecież i tak Smok nas dogoni, a wtedy rozprawi się z tobą! — Mniejsza o to! Bez ciebie stąd nie odejdę! IKrólewicz przekonał Piękną Helenę i ruszyli w drogę. Niebawem wrócił do pałacu Smok i spytał swego pomocnika: — Gdzie jest pani? — Nie ma jej, odeszła z królewiczem! — Zdążymy ich doścignąć? — Zdążymy skopać pole, zasiać pszenicę, zżąć ją, wymłócić, zemleć, upiec pierogi, najeść się do syta i doścignąć uciekinierów. Smok wraz z pomocnikiem uwinęli się z pracą na poletku, gdy Smok zrobił wszystko zgodnie ze 5 — Niewyczerpany dzban 65 wskazówkami, wyruszył w pogoń i doścignął królewicza wraz z Piękną Heleną. — Obiecałem — ryknął Smok — ocalić cię od trzech śmierci. Od dwóch już ciebie wyzwoliłem. Pozostała jeszcze jedna. Smok zabrał Piękną Helenę, a królewicza zostawił samego na drodze. Postał królewicz, popłakał, chwilę rozmyślał i znowu wrócił do pałacu Smoka. I tym razem zdołał namówić Piękną Helenę, aby wyruszyła wraz z nim. Nie uszli jednak daleko. Smok znowu ich dopędził, zabrał Piękną Helenę i uprzedził królewicza, że za porwanie po raz czwarty żony grozi mu utrata życia. Królewicz jednak się nie uląkł. Wrócił do pałacu i porwał żonę po raz czwarty. Lecz w połowie drogi doścignął go Smok wraz ze swym pomocnikiem. — No! — wrzasnął — obiecałem ci trzykrotne odroczenie śmierci i słowa dotrzymałem. Po raz czwarty dopuściłeś się haniebnego czynu, musisz więc przypłacić to życiem! I rzeczywiście Smok zabił królewicza, posiekał go na drobne kawałki, po czym porozrzucał je po polu. Właśnie w tym czasie znajdowali się na niebie szwagrowie królewicza, Grom i Deszcz. Oni to donieśli swoim żonom o śmierci królewicza. Żony natychmiast wcieliły się w jaskółki, poleciały do źródeł z gojącą i ożywiającą wodą, zaczerpnęły jednej i drugiej do flaszeczek i udały się na pole, na którym leżały rozrzucone szczątki ich brata. Po-zbkrały je, poskładały i skropiły wpierw wodą gojącą, a później ożywiającą. Królewicz ożył, podniósł się i zawołał: ^ — Ależ długo spałem! * — Nie spałeś, bracie, a byłeś martwy — rzekły siostry. — Całe szczęście, że Smok ciebie posiekał, a nie spalił na stosie. Gdyby spalił, nikt by ciebie już nie wskrzesił! — Tak czy inaczej, jeszcze raz pójdę po swoją żonę! — zawołał królewicz. — Bracie, nie rób tego, bo tym razem on ciebie spali. — A, niech pali! Wszystko jedno, będę próbował odzyskać Piękną Helenę! I znowu poszedł królewicz do pałacu Smok Zastał żonę zalaną łzami. Kiedy namawiał ją c wspólnej ucieczki, żona odpowiedziała: — Lepiej ukryję ciebie w pałacu, a później zastanowimy się, co robić. Królewicz się zgodził. Pod wieczór wrócił Smo-i po zjedzeniu kolacji położył się do łóżka. — Mój drogi mężu — przymilnie rzekła Piękr Helena — dopóki żył mój poprzedni małżonek mogłeś przemilczeć, gdzie ukryte jest źródło twoi-mocy i nieśmiertelności, ale teraz mógłbyś to w\ -jawić! — Źródło to ukryte jest na dnie morza. Znajduj, się tam wół, w jego wnętrzu jest zając, w zajączki, kaczka — w kaczce jajko, w jajku moja śmierć. Gdyby ktoś zdobył to jajko i uderzył nim w moją głowę, zginąłbym od razu! Skoro nazajutrz Smok opuścił pałac, Piękna Helena uwolniła z ukrycia królewicza i przekazała mu wszystko, czego dowiedziała się od Smoka. Potem przygotowała mu na drogę dużo jedzenia i pożegnała go. Udał się królewicz nad morze, a po drodze napotkał bijące się zaciekle jastrzębie. — Przestańcie — rozkazał — dlaczego tak się bijecie? — Jesteśmy głodne! Jeden z nas musi zginąć, aby drugi mógł pożywić się jego mięsem! — Nie musicie się zabijać, nakarmię was! Królewicz wydobył z torby kilka kawałków mięsa i poskromił głód ptaków. — Dzięki ci serdeczne, królewiczu — zawołały syte jastrzębie. — Nie zwlekając odwdzięczymy ci się w potrzebie! Królewicz przeszedł spory kawałek drogi i napotkał gryzące się psy. — Dość tego — wrzasnął — czemu się gryziecie? — Jesteśmy głodne. Jeden z nas musi zginąć, aby drugi mógł się najeść! — Nie musicie ginąć, dam wam jeść! Wyjął królewicz mięso i nakarmił oba psy. •— Nigdy nie zapomnimy, żeś wyrządził nam przysługę — rzekły psy — postaramy się okazać ci pomoc, gdy będziesz jej potrzebował. Udał się królewicz w dalszą drogę i wkrótce do- 66 tarł do morza. Na brzegu spostrzegł zaciekle gryzące się wydry. Podszedł więc ku nim i spytał: — Z jakiego powodu tak walczycie? — Z głodu! — odrzekły. — Zaprzestańcie więc i podejdźcie do mnie. Nakarmię was do syta! Wydobył królewicz z torby jedzenie i nakarmił zwierzęta. — Możesz zawsze na nas liczyć! — rzekły wydry i odbiegły. Królewicz wszedł do wody i zaczął iść w głąb morza. Wkrótce woda sięgnęła mu do podbródka. Na szczęście dobrnął do wysepki i wyszedł na ląd. Na wysepce spotkał staruszka, którego mile przywitał : — Dzień dobry, starcze! — Witaj, królewiczu! Jakże tutaj dotarłeś, z własnej to woli, czy też pod przymusem? — Z własnej woli, dziadku! — A cóż ciebie tu sprowadziło? — Poszukuję, dziadku, wołu, w którym jest zając, kaczka i jajko! Czy nie wiesz, starcze, gdzie ten wół się znajduje? — Niestety, młodzieńcze! Po raz pierwszy od ciebie słyszę o czymś takim! — Wielka szkoda! — odrzekł królewicz i rozpłakał się. Dziadek po chwili zagadnął go: J- A czy ty, młodzieńcze, nie masz przypadkiem oś do zjedzenia. Jestem strasznie głodny. Gdybym pojadł sobie, to może bym coś i zmiarkował. — Ależ, dziadku, nakarmię ciebie do syta —¦ zawołał królewicz i otworzył swoją torbę. Starzec niby to jadł, niby nie, aż wreszcie rzekł: — Dziękuję ci! Chciałem sprawdzić, jakie masz serce. Możesz zawiązać torbę! Weź tę oto dzidę, wejdź na mój wąs i idź po nim na sam jego koniec. Gdy dojdziesz, zawołaj: „Ach, ty!", wół wynurzy się z morza, a ty wtenczas go walnij dzidą w łeb! Królewicz ujął dzidę, wgramolił się na wąsy starca 67 i poszedł po nich aż do końca. Gdy zawisł nad krawędzią, zapomniał, co ma powiedzieć. Zrozpaczony Zawołał sam do siebie z przyganą: „Ach, ty!". W tej "właśnie chwili wyskoczył na brzeg — wół. Królewicz zdzielił go po łbie i zabił na miejscu. Zszedł z wąsa i rozpruł zwierzęciu brzuch. Z wnętrzności wyskoczył zając i rzucił się do ucieczki. Strapiony królewicz zalał się łzami. Smutek jego ustąpił jednak miejsca radości, gdy po chwili psy przy taszczyły martwego zająca i rzekły: ~-:" — Przyjmij w podzięce za poczęstunek! Królewicz wypatroszył zająca i z jego wnętrza wyleciała kaczka. Z bólem obserwował, jak ptak znika z jego oczu. Niebawem jednak jastrzębie przyniosły martwą kaczkę, wołając: — Masz, królewiczu, nagrodę za dobre serce! Królewicz nieopatrznie położył kaczkę tuż nad samym brzegiem morza i wydobyte z ptaka jajko wpadło do wody. — Ach, wszystko przepadło! — zawołał złamany na duchu królewicz. Już chciał udać się w powrotną drogę, aż tu nagle z głębiny morskiej wynurzyła się wydra, która płynęła ku niemu trzymając w pyszczku jajko. — Weź, królewiczu! — rzekła. — Przecież obiecałyśmy, że przyjdziemy ci z pomocą. Szczęśliwy królewicz schował jajko za pazuchę, przeprawił się z wysepki na ląd i udał się do pałacu Smoka. Spotkała go Piękna Helena i spytała: — Zdobyłeś jajko? — Zdobyłem! — W takim razie, teraz możemy śmiało uciekać! Piękna Helena wraz z królewiczem opuścili pałac i udali się do swojej Bielany. f Niebawem wrócił do pałacu Smok i rzekł do swego pomocnika: — Pani w domu? — Nie, uciekła z królewiczem! — Z jakim królewiczem, przecież go zabiłem! — Niezupełnie! — Czy zdołamy ich dogonić? — Dościgniemy, ale nie zgładzimy! — To się okaże, ruszajmy! Pomknął Smok i wkrótce dopadł uciekinierów. — Więc jednak żyjesz? — zawołał Smok. — Żałuję, że ciebie nie spaliłem na stosie. Teraz nie omieszkam to zrobić. Zbliżył się Smok do królewicza, a ten cisnął mu jajko w łeb i potwór padł martwy. Królewicz posiekał na drobne kawałki jego cielsko i spalił na stosie. Potem spokojnie udał się z Piękną Heleną do Bielany i odtąd małżonkowie nie rozstawali się nigdy. Żyją tam do dzisiaj. Ja także u nich bywałem, miód i wino popijałem, po brodzie ściekało, do ust nie trafiało. Niech tak będzie jak jest Pewien sierota już od dzieciństwa służył u obcych. Gorzki smak miał dla niego ten łaskawy chleb. Przez całe życie sierota był zdany na łaskę i niełaskę gospodarzy. W końcu chłopak wynajął się do służby u pewnego bogacza. A wiadomo przecież, że im człowiek jest bogatszy, tym bardziej zachłanny i bezwzględny. Taki był właśnie ten gospodarz. Parobek jednak nie porzucał tej służby. A to z powodu pięknej gospodarskiej córki, którą pokochał od pierwszego wejrzenia. I chociaż pracę miał bardzo ciężką i jedzenie marne, i chociaż drażniły go złośliwe docinki gospodyni, parobek był wesół i nieraz nawet przygrywał na skrzypcach. Spodobał się parobek dziewczynie i tak jak on bez niej, tak ona bez niego nie wyobrażała sobie życia. Zrozumiałe, że musieli kryć się ze swoją miłością. Bo czyż bogacze wydaliby córkę za obdartusa, który nie ma nawet porządnych portek? Nigdy! Młodość jednak nie kieruje się bogactwem, ale uczuciem. Tak było i z nimi. Młodzi musieli wszak ukrywać swoją miłość tak przed obcymi, jak przed rodzicami dziewczyny. Wiadomo, że zawsze wylezie szydło z worka. Koniec końców o miłości parobka i córki gospodarza zaczęto głośno mówić. Dowiedzieli się także rodzice i matka wzięła córkę na 68 spytki. Dziewczyna wypierała się, jak mogła, wreszcie jednak zaufała matce i wszystko wyznała. Stara natychmiast wieść tę przekazała mężowi. Ten zaś był starym chytrusem i postanowił działać podstępnie. Po dwóch tygodniach wysłał parobka na spław drzewa. Biedak musiał pędzić tratwy aż do Królewca. Ciężko mu było rozstać się z dziewczyną, lecz nic nie mógł poradzić: pan każe — sługa musi. Udał się więc na spław, wybrał tratwę i wraz z innymi ruszył. Pracował, harował, od czasu do czasu przygrywał na skrzypcach, dodając sobie i innym siły. Zapędziła jego drużyna tratwę szybciej od innych, dlatego i opłatę otrzymała nieco większą. Wracając do domu flisacy udali się na bazar, aby pokupować różne podarunki. Jeden — czapkę, drugi — pas, trzeci — buty, czwarty — fajkę. Parobek zaś natknął się na starego żebraka, ulitował się nad nim i oddał mu cały swój zarobek. Starzec przyjął pieniądze, podziękował i rzekł: —: Widzę, że jesteś biedakiem. Mimo to oddałeś mi ostatni swój grosz? Wobec tego wyjawię ci swoją tajemnicę. Przekazuję ci te oto magiczne słowa: ..Niech tak będzie — jak jest" — gdy je wyrzekniesz, zawsze się spełni twoje życzenie. Chłopak podziękował starcowi i udał się w powrotną drogę do domu, w którym działy się różne niedobre rzeczy. Otóż gdy tylko parobek wyruszył na spław, gospodarz zawinął się, aby wydać córkę za mąż. Wyswatał jej bogacza i ani słuchać nie chciał jej sprzeciwów. Dziewczyna płakała, błagała, jednak nie wskórała nic. Musiała wreszcie podporządkować się rodzicielskiej woli. Miała jednak nadzieję, że jej kochany wróci z Królewca i coś poradzi, dlatego jak mogła, tak odkładała ślub. Ojciec natomiast był przekonany, że parobek jeszcze długo zabawi na spławie i dlatego nie przyspieszał dnia wesela. Myślał, że córka przyzwyczai się do nowego narzeczonego i nie będzie stawiała żadnego oporu. Zalotnik tymczasem przychodził codziennie. Obsypywał dziewczynę podarunkami i usilnie zabiegał, aby z nią się przespać. Zakusy jego spaliły jednak na panewce. — To stanie się dopiero wtedy — rzekła dziewczyna — gdy rozplotą mi warkocz, to znaczy po ślubie. Pewnego wieczoru dziewczyna leżała w komórce na posłaniu i zalewała się gorzkimi łzami, wzdychając do swego nieobecnego kochanka. Zalotnik natomiast stał pod chatą i błagał dziewczynę, aby go wpuściła do środka. Właśnie w tym czasie wrócił z Królewca parobek. W lot pojął, o co chodzi, i chcąc ukarać zalotnika, wyrzekł zaklęcie: „Niech tak będzie—jak jest". Zalotnik natychmiast przyrósł do ściany i znieruchomiał. Parobek narobił krzyku i zbiegli się zewsząd sąsiedzi. Usiłowali wszelkimi sposobami oderwać nieszczęśnika od ściany, ale byli bezradni. Nazajutrz rodzice dziewczyny ściągnęli popa, który skropił nieszczęśnika święconą wodą i odśpiewał różne litanie. Po czym chwycił zalotnika, usiłując go oderwać od ściany, wtenczas parobek wyszeptał słowa: „Niech tak będzie —jak jest" — i duchowny natychmiast przyrósł do zalotnika. O całym zajściu dowiedziała się popadia, przybiegła na podwórko, złapała popa i też znieruchomiała. Na ratunek rzucili się rodzice dziewczyny i oni jak wkopani stanęli przy ścianie. Po jakimś czasie parobek wszystkich odczarował i uwolnił. Wniebowzięty pop wygłosił kazanie, w którym stwierdził, że całe zajście było karą boską za przymuszanie córki do poślubienia niekochanego człowieka. Bogacz pogodził się z losem i zwrócił dane słowo. Po niedługim czasie dziewczyna wyszła za parobka. Odbyło się huczne weselisko. Wszyscy goście z radością patrzyli na młodą parę. Kipiał ze złości jedynie bogaty zalotnik. Kowal-Zuch Mieszkał sobie kowal z żoną. Pobrali się za młodych lat, ale do późnej starości nie doczekali się potomstwa. Bardzo ich martwiło, że Bóg nie daje im pociechy. 69 Czego tylko kowalowa nie wyprawiała. I chodziła do wróżek, i napary z ziół piła - wszystko na nic. Zawsze wieczorem po opuszczeniu kuźni kowal zagadywał krzątającą się przy wieczerzy babę: ¦— Stara, nieszczęśliwi jesteśmy, któż nam wody poda w chorobie? Kto nam oczy zamknie po śmierci? Kto nas pogrzebie? Kto nas wspomni dobrym słowem? Kobiecina nic nie odpowiadała, bo od słów męża serce jej się krajało. Pewnego razu wiosną, przy święcie, wieczorem, po spożyciu wieczerzy kowal z żoną wyszli z chaty i usiedli na przyzbie. Zazdrośnie wsłuchiwali się w szczebiot sąsiedzkich dzieci, które bawiły się za stodołami. Gdy już ściemniło się na dobre, staruszkowie zamierzali iść na spoczynek. Jednakże nie poszli, gdyż uwagę ich przyciągnęła duża jasna gwiazda, tocząca się po niebie. „Może to dusza mego dziecka?" — pomyślała staruszka. Gwiazda tymczasem coraz bardziej zbliżała się ku wsi i ogromniała, ogromniała. W pewnej chwili pękła nad dachami i rozsypała się w snop drobnych, świecących się ziarnek maku. Jedna z płonących iskier upadła tuż przy nogach starowiny. Przestraszyli się dziadkowie, ale wkrótce oprzytomnieli i zapytali się wzajem: -— A czy to aby czasem nie dał nam Bóg dzieciątka? Babina owinęła gorący kamyczek w pieluszkę i poniosła do chaty. Po chwili ułożyła łuczywo i roznieciła ogień. Po czym rozgarnęła pieluszkę i o dziwo! Ujrzała wcale ładnego chłopaczka. Z tej wielkiej radości staruszkowie przez całą noc nawet na chwilę nie zmrużyli oczu. Chłopczyk tymczasem rósł jak na drożdżach. Już po trzech dniach wybiegł z domu i zaczął bawić się z dziećmi. One jednak unikały go, a to dlatego, że był bardzo silny i przy lada dotknięciu obalał je na ziemię. Minął tydzień, a chłopak już przesiadywał w kuźni i uczył się kowalstwa. Był przy tym taki pojętny, że po kilku tygodniach prześcignął ojca, siła z niego parła niezwykła. Od jego uderzenia młotem kowadło Zapadało się w ziemię. Nie dziwota więc, że ludzie nazwali chłopca Kowalem-Zuchem. Gdy w pełni wydoroślał, zapragnął poznać świat z bliska i się pokazać ludziom. Nie uległ żadnym prośbom rodziców, którzy błagali go o pozostanie w domu, i rzekł: - Pójdę, obejrzę świat, ale wnet wrócę, aby wam na stare lata służyć pomocą. Jak rzekł, tak postąpił. Wyruszył wkrótce do obcych krajów. Nie wiadomo, jak długo tam przebywał, w końcu jednak wrócił do swoich staruszków. Rodzice obwieścili mu smutną nowinę. Otóż nie wiadomo skąd, pojawił się w okolicy straszliwy smok, który każdego dnia albo kogoś zabija, albo porywa do swoich kryjówek. Kowala-Zucha strasznie rozgniewała ta wiadomość. Natychmiast udał się do kuźni, wykuł sobie dziesięciopudową siekierę i ruszył do lasu na poszukiwanie smoka. Szedł, szedł, aż zabrnął w taki gąszcz, że ani ziemi, ani nieba nie było widać. Zuch chwycił siekierę i zaczął nią wokół siebie wymachiwać. Od jego uderzeń całymi dziesiątkami jak trzcina dęby padały na ziemię. Tym właśnie sposobem obalając drzewa, torował sobie drogę. W pewnej chwili zza drzew wyskoczyło dwunastu zbójów i rzuciło się na Kowala. Zuch chwycił za nogi herszta bandy i zakręcił nim młynka, kładąc trupem wszystkich napastników. Ruszył dalej i wkrótce dotarł do bardzo szerokiej rzeki. Tuż przy rzece wznosiła się wysoka góra. Kowal wspiął się na jej szczyt i dostrzegł na trzech ogromnych dębach ptasie gniazdo, w którym puchacz wysiadywał swoje dzieci. Wlazł Zuch na drzewo i zajrzał do gniazda. Dostrzegł w nim całe stosy ludzkich kości. Najwięcej było kości dzieci, których ciało służyło za karmę dla piskląt. Rozzłoszczony Kowal poukręcał łby wszystkim puchaczątkom. Po chwili zahuczało w powietrzu i ukazał się puchacz niosący w szponach dziecko. Ptak, gdy dojrzał człowieka, uronił dziecko i rzucił się na nieproszonego gościa. Kowal zdążył jedną ręką schwycić spadające niemowlę, a drugą ścisnął napastnikowi szyję i zaczął go dusić. 70 i — Puść mnie — zawołał ptak — a przyjdę ci z pomocą w potrzebie! Ulitował się Kowal nad ptaszyskiem i rzekł: — Uwolnię ciebie, ale pod warunkiem, że odniesiesz dziecko na to samo miejsce, z którego je porwałeś! Oswobodzony puchacz odleciał z dzieckiem, a Kowal-Zuch zszedł na ziemię. Obejrzał górę, zaparł się w nią ramieniem z taką siłą, że aż ziemia jęknęła. Góra ruszyła z miejsca i wraz z dębami i gniazdem spadła do rzeki, zagradzając jej koryto. Woda wystąpiła z brzegów i wartko rozlała się po łąkach i polach. A właśnie w pobliżu rzeki, w trzęsawisku ukrywał się smok. Gdy woda podeszła do jego kryjówki, potwór opuścił ją i wypełzł na pole, a tam oto natknął się na Kowala-Zucha. Kowal chwycił potwora i zaczął go grzmocić. Zrozumiał smok, że to nie przelewki, i rzucił się do ucieczki. Po jakimś czasie dobiegł do jednej ze swoich kryjówek, wlazł tam, a wejście zatkał kar-piną i drzewami. Kowal-Zuch udał się na poszukiwanie smoka. Szedł, szedł i zabrnął w gęsty nie znany mu las. Na dobitkę całkiem się ściemniło. Musiał więc zaprzątać pościgu i ułożył się do snu pod dębem. Nie usnął jednak, bo zaczęło grzmieć i z minuty na minutę nasilał się wiatr. Po chwili burza rozhulała się na dobre. Błyskawice rozdzierały niebo, a pioruny waliły raz po raz. Gromy uderzeniem rozłupywały dęby od wierzchołków po korzenie, a podmuchy szalejącego wiatru zginały potężne jodły aż do ziemi. „Oho — pomyślał Kowal — dzisiejszej nocy każdy diabeł otrzyma za swoje". Lunął deszcz. Podniósł się Kowal i w ciemnościach przedarł się pod ogromną, gęstą jodłę. Pod 71 jej konarami ułożył się na ściółce i nie bacząc na grzmoty usnął niczym osesek. Tymczasem piorun uderzył w kryjówkę smoka, która się zapaliła. Z trudem potwór umknął z płonącego legowiska. Uniósł się nad lasem i pognał z taką furią, że powstający za nim pęd powietrza wyrywał drzewa z korzeniami. W momencie, gdy przelatywał nad Kowalem-Zuchem, potwór psim węchem wyczuł obecność swego wroga. Jął więc podkradać się ku niemu, aby rozprawić się ze śpiącym. Był już bliski celu. Rozdziawił ogromną paszczę i wyciągnął szponias-te łapy. Jednakże w tej właśnie chwili nad uchem Kowala zatrzepotał puchacz i obudził go. Kowal dostrzegł w ciemności świecące się niczym rozżarzone węgle dwa ślepia potwora i zrozumiał, co się święci. Wyrwał zza pasa dziesięciopudową siekierę, machnął nią i wraz z siedmioma rosnącymi opodal dębami ściął głowę smoka. Nazajutrz Kowal-Zuch wrócił do domu, zajął się gospodarstwem i zaopiekował starymi rodzicami. Marysia Pewna kobieta umierając zawołała swoją córkę i przyrzekła jej: — Doglądaj małej jałówki. Gdy dorośniesz i będziesz wychodziła za mąż, otrzymasz ją od ojca w wianie. Wkrótce po śmierci matki po raz drugi ożenił się ojciec dziewczyny, którą spotkał los pogardzonej pasierbicy. Macocha miała dwie nieudane własne córki i kłuła ją w oczy uroda dorastającej Marysi. Poruczała więc jej coraz to trudniejsze zajęcia, aby zadręczać dziewczynę. Pewnego razu macocha wręczyła Marysi kądziel i kazała popędzić na pastwisko krowy, owce i świnie. — Musisz tę kądziel uprząść, nici zaś pozwijać w motki i wybielić. Dziewczyna zapędziła stado na pastwisko i zabrała się do roboty. Nawet nie zauważyła, kiedy minął dzień. Pod wieczór spojrzała na słonko i zawołała: — Słońce nisko, wieczór blisko, a kądzieli uprzędłam tak mało. Z rąk macochy nie wyjdę ja cało! Po chwili podeszła do dziewczyny jałówka i rzekła: — Połóż się, prześpij się, ja twoją robotę zrobię z ochotą. Marysia usłuchała i położyła się na trawie. Wtenczas jałówka chwyciła kądziel na rogi, potrząsnęła nimi i niebawem miała pozwijane w motki i pięknie wybielone nici. Po obudzeniu się uradowana dziewczyna wzięła motki i pognała stadko do zagrody. Przy wrotach oczekiwała na nią macocha. Po obejrzeniu motków baba aż zzieleniała ze złości. — Kto ci pomagał? — spytała. — Sama, mamo, zrobiłam! — Kłamiesz! Ktoś musiał ci pomóc. — Nikt, mamo! Nazajutrz macocha znów dała Marysi kądziel, kazała sprząc, pozwijać w motki i wybielić nici. Wysłała wraz z nią także swoją rodzoną córkę, która miała śledzić dziewczynę. Na pastwisku Marysia zabrała się do roboty, a gdy już słonko zniżyło się nad lasem, uniosła głowę i zawołała: — Już słonko nisko, już wieczór blisko, a przede mną oj rety! jeszcze dużo roboty. Jałówka natychmiast podbiegła do Marysi i rzekła: — Siedźcie, dzieweczki, nućcie piosneczki, przędli nijcie kądzieleczki. Nici zwijajcie i zasypiajcie! Wkrótce obie dziewczynki zapadły w sen. Wtenczas jałówka potrząsła raz drugi kądziel rogami i w krótkim czasie miała pięknie wybielone motki. Przed wieczorem Marysia obudziła się, poskładała motki i zaczęła budzić córkę macochy: — Wstawaj! Już zmierzcha, wracamy do domu! Obudzona dziewczyna obejrzała przędzę i uwierzyła, że Marysia uprzędła ją wtenczas, gdy ona spała. Po powrocie do zagrody macocha obejrzała motki, przywołała do siebie córkę i pyta: 72 — Kto jej pomagał w robocie? . — JVJJrtjęż'\oie•jjomągaj^ sama urobiła. — Przecież to niemożliwe ( — Możliwe, skoro zrobiła. — Obie kłamiecie! Trzeciego dnia macocha znów dała Marysi kądziel. Kazała ją sprząc, wybielić oraz w motki pozwijać. Wraz z Marysią wysłała macocha swoją starszą córkę. Na pastwisku Marysia wzięła się do roboty, a pod wieczór patrząc na zachodzące słońce rzekła: __Dzień już kona, a nić nie sprzędzona*. Usłyszała te słowa jałówka, zbliżyła się do dziewczynek i wyszeptała: — Niech, dziewczynki, u każdej z was zaśnie oczko prawe, a lewe wraz! Po chwili dziewczynki usnęły. Pierwsza obudziła się Marysia, pozbierała motki i zaczęła budzić córkę macochy. — obudź się! Już wieczór, musimy pędzić trzodę! Po powrocie do domu macocha wzięła swoją córkę na spytki: — Powiedz, kto jej pomagał? — Nikt nie pomagał! — odrzekła córka i rozgościła matkę do reszty. Nazajutrz macocha nie zdawała się więcej na rki i postanowiła sama śledzić Marysię. Wręczyła .-¦ kądziel i kazała sprząc, pozwijać nici w motki j i wybielić je. Marysia udała się na pastwisko i nie tracąc czasu zabrała się do roboty. Nie zdążyła jednak wszystkiego zrobić. Przed zachodem słońca spojrzała na ebo i zawołała: — Niedługo trzeba wracać, a kądzieli nie sprzęd-bm. Wtenczas podeszła do niej jałówka i rzekła: — Zaśnijcie obie, zaśnijcie obie, a ja twoją robotę ibię! Po tych słowach Marysia i macocha usnęły. luż przed zmierzchem sierotka otworzyła oczy i jęła budzić macochę: — Wstawajcie, mamo. Musimy już do zagrody ¦> racać! Macocha uniosła się z ziemi i zawołała: — Mam ciebie nareszcie! Wiem, że w jałówce I xv te/2 oto sposób ws^ystJco się wydało. Jałowica bowiem zaczarowała tylko dwoje oczu macochy. Ona zaś miała jeszcze trzecie w potylicy i tym okiem zobaczyła, jak jałoszka przędzie nić i zwija w motek. Po powrocie do domu macocha rzekła: — A teraz zarżniemy jałówkę! Mięso nam potrzebne ! Marysia pobiegła do obory, objęła jałówkę za szyję, jęła ją całować, lamentując: __Jałówko moja najdroższa. Przeze mnie musisz zginąć! — Nie płacz, dziecko — odrzekła jałówka — nikt nie uniknie swego losu. Gdy macocha mnie zarżnie, ty weź moje rogi i kopyta i zakop je w ziemi koło studni. Niebawem nacocha zarżnęła jałówkę, ugotowała sagan mięsa, nażarła się wraz ze swymi córkami po dziurki w nosie i wszystkie razem poszły spać. Wtenczas Marysia wybiegła na dwór, pozbierała rogi i kopyta, zakopała je obok studni i skropiła to miejsce rzewnymi łzami. Wielkie było zdziwienie domowników, gdy nazajutrz dostrzegli przy studni jabłoń — o złotych jabłkach. Na gałązkach jabłoni siedziały ptaki i śpiewały niebiańskie pieśni, zaś woda w studni zamieniła się w szczerozłote wino, a na jego powierzchni pływał złoty kubek. Wnet zbiegli się ludziska z całej okolicy, aby na własne oczy obejrzeć te cuda. Właśnie w tym czasie przejeżdżał przez wieś kró|swicz bawiący w tych stronach na polowaniu. Dostrzegłszy tłum, podjechał do niego na koniu, a skoro ujrzał niezwykłe jabłka, wyciągnął rękę, aby jedno z nich urwać. Jakież było jego zdziwienie, gdy gałęzie obciążone jabłkami i ptakami podniosły się wysoko w górę. Zapragnął wtenczas królewicz napić się z czarodziejskiej studni. Jednak gdy przechylił się nad cembrowiną i sięgnął po kubek — ten znikł bez śladu. Rozgoryczony królewicz zawołał: — Poślubię tę dziewczynę, która poczęstuje mnie złotym jabłkiem i kubkiem wina. 73 Macocha natychmiast wypchnęła do przodu starszą córkę i rzekła: — Idź szybciej, poczęstuj królewicza, a zostaniesz królową! Podeszła dziewczyna do jabłonki i wyciągnęła rękę, ale gałązki wraz z owocami i ptakami umknęły ku górze. Sięgnęła w głąb studni, ale kubek od razu utonął. Wróciła dziewczyna jak zmyta, a macocha już drugą córkę sposobi i ku jabłoni popycha. — Idź, może tobie uda się to, co nie udało się siostrze! Pobiegła dziewczyna wpierw do jabłoni, a później do studni, ale, tak jak jej siostra, wróciła z niczym. Jeszcze mnóstwo osób z tłumu próbowało zerwać jabłka i zaczerpnąć wina, ale nikomu to się nie udawało. Wtenczas ludziska zaczęli gadać: — Niechby sierotka spróbowała. Może jej się uda! Królewicz usłyszawszy o sierotce spytał, gdzie ona się znajduje. — W obórce — odrzekły córki macochy. — Wypuśćcie ją jak najszybciej! — rozkazał królewicz. Otworzono obórkę, w drzwiach ukazała się Marysia. Spojrzała swoimi promiennymi oczyma na królewicza, a on, zachwycony jej urodą, zawołał: — Racz, moja panno, poczęstować mnie jabłkiem i winem! Marysia podeszła do jabłoni, a gałązki drzewa nie tylko się nie uniosły, ale nawet opuściły się jeszcze bardziej. Zerwała więc bez trudu dwa jabłka, sięgnęła ręką do studni i zaczerpnęła pełen kubek wina. I jabłka, i wino wręczyła królewiczowi. Po wypiciu wina i zjedzeniu jabłka królewicz zawołał : — Dzięki ci, najdroższa. Oczekuj jutro swatów! Nazajutrz rzeczywiście przyjechali swaci. Macocha wówczas zamknęła Marysię w kurniku, a swatom przedstawiła swoją córkę. Po uzgodnieniu dnia zaślubin i wesela wysłannicy królewicza odjechali. W dniu ślubu macocha, jak mogła, upodobniła swoją córkę do Marysi, którą znowu zamknęła w kurniku. Niebawem przyjechał królewicz. Był bardzo rozczarowany i zasmucony urodą swej wybranej . Jego zdziwienie zogromniało jeszcze bardziej, gdy w pewnej chwili podszedł do niego kogucik i zaczął dziobać jego nogę. Królewicz wstał i poszedł w ślad za oddalającym się ptakiem. Przed kurnikiem kogut zatrzymał się i głośno zapiał. Królewicz przypomniał sobie poprzednią wizytę, kiedy to sierotka była zamknięta w oborze, i pomyślał, że być może i tym razem dziewczynę zaryglowano, a panna młoda wcale nie jest tą, za którą się podaje. Podszedł więc do kurnika, otworzył drzwi. Oczom jego ukazała się Marysia. Oburzony królewicz kazał zdjąć zaręczynowy pierścionek z palca córki macochy, zaprowadził Marysię do karocy i odjechał. Nazajutrz wziął z nią ślub. Tej samej nocy jabłoń o złotych jabłkach znikła bez śladu, a wino w studni zamieniło się w zwykłą wodę. Po roku szczęśliwego pożycia królewicz musiał opuścić swoją żonę i udać się na wojnę. Zebrał więc wojsko, pożegnał ciężarną małżonkę i odjechał. Niebawem po jego wyjeździe Marysia powiła syna. Macocha przebrała się za babkę położną, odebrała noworodka, przekazała go swej starszej córce, Marysię zaś wywiozła nad brzeg morza, zaklęła w rybę i wrzuciła w fale morskie. Po pewnym czasie królewicz wrócił z wojny i nie mógł poznać żony, tak bardzo zmieniła się na gor- sze. Pomyślał, że to z pewnością poród spowodował tę niekorzystną zmianę. Macocha, pozostająca w pałacu przy swojej córce, co dzień nosiła dziecko nad brzeg morza i wywoływała jego matkę: — Marysiu-rybko, przypłyń szybko, uspokój swego synka płaczącego! Na to wołanie Marysia zawsze przypływała, karmiła piersią syneczka i znikała na powrót w wodzie. Pewnego dnia królewicz polował na wybrzeżu i dostrzegł służącą swojej żony niosącą noworodka. 74 Poszedł więc jej śladem i stał się świadkiem, jak wołała: — Marysiu-rybko, przypłyń szybko, uspokój swego synka płaczącego! Po chwili wynurzyła się z morza ryba o kobiecej głowie. Królewicz bez trudu rozpoznał w niej swoją żonę. Chciał wyjść z ukrycia, powstrzymał się jednak i postanowił szukać pomocy. Nazajutrz udał się do księdza i opowiedział mu o całym zdarzeniu. Duchowny, po wysłuchaniu królewicza, przyrzekł, że uda się z nim nad morze. Następnego dnia królewicz i ksiądz, ukryci w krzakach, czekali na przyjście macochy. Wreszcie nadeszła i zawołała: — Marysiu-rybko, przypłyń szybko, uspokój twego synka płaczącego! Niebawem wyszła na brzeg ryba. Wtenczas ksiądz wyskoczył z krzaków i skropił ją święconą wodą. W tymże momencie ryba zmieniła się w kobietę. Królewicz rzucił się ku niej i zaczął ją całować. Macocha, której przebiegłość została wyjawiona, dreptała w miejscu niczym zbity Po powrocie do pałacu królewicz rozkazał wypędzić na cztery wiatry fałszywą żonę, a jej matkę osadzić w więzieniu. Po czym spytał swoją żonę, jaką karę wymyśliła dla macochy; — Ja jej przebaczyłam — rzekła — i niech jej Bóg przebaczy. Bóg jednak był dla macochy mniej łaskawy. Nasłał na nią chorobę, od której baba natychmiast zmarła. Marysia natomiast przeżyła z królewiczem okrągłe sto szczęśliwych lat. 75 Trom Bezimienny I Ił ;: W pewnym państwie, w pewnym królestwie, a właściwie to w tym, w którym mieszkamy, żyło bezdzietne stare małżeństwo. Koniec końców jednak Bóg ulitował się nad staruszkami i obdarzył ich dzieciątkiem. Udał się starzec po babkę położną, ale ta odmówiła pomocy. Poszedł, aby zaprosić kumotrów, ale nikt nie wyraził zgody. Zwrócił się do popa, aby ochrzcił noworodka, ale duchowny się wykręcił. Wszyscy mówili, że nieomylnie jest w tym coś niedobrego, skoro starucha zaszła w ciążę i powiła dziecko. Nie było rady, malec musiał pozostać nie ochrzczony. Rósł jednak normalnie, a gdy zaczął wychodzić na dwór, ludzie wołali na niego Trom Bezimienny. Pewnego razu wrócił chłopiec do chałupy i spytał: — Dlaczego, mateczko, dzieci nazywają mnie Bezimiennym? — A to dlatego, że gdy się urodziłeś, nie mogliśmy z ojcem doprosić się ani babki, ani kumotrów, ani popa. Zostałeś więc nie ochrzczony. — Mateńko — poprosił chłopiec — uszyjcie mi sukmanę, pas oraz kupcie czapkę i buty! Gdy rodzice spełnili życzenie chłopca, Trom Bezimienny przyodział się i rzekł: — A teraz wyruszam w świat! — Jakże, syneczku? — zawołali staruszkowie. — Byłeś jedynym promykiem w naszych starych latach. Nie możesz nas porzucić! — Muszę iść, ale oczekujcie mego powrotu! f Ruszył Trom Bezimienny w drogę i w ciągu trzech dni szedł bez przerwy przez las. Wreszcie dotarł do chatki, w której ukrywali się trzej pustelnicy. Pozostał chłopak w chatce aż dziesięć długich lat. Starcy opiekowali się nim, żywili go i uczyli. Wreszcie Bezimienny rzekł: — Ojcowie najdrożsi, wyprawcie mnie w świat. Chcę wszystko zobaczyć na własne oczy! — Synu Tromie, pobłogosławimy cię i puścimy wtenczas, gdy wyzbędziesz się zachłanności na wszelkie bogactwo! Nazajutrz pustelnicy opuścili chatę i przy drodze rozsypali worek srebra. Wrócili, dali Bezimiennemu nie osiodłanego konia i pożegnali go niby na zawsze. Sami zaś cichcem udali się w to miejsce, gdzie zostawili srebro. Dosiadł Trom wierzchowca i pojechał. Gdy tylko dotarł do miejsca, w którym leżało srebro, zsiadł z konia i zaczął nabijać monetami kieszenie. Wtenczas pustelnicy wyszli z ukrycia i rzekli: — Wracaj, synu Tromie, do domu. Jeszcze nie wyzbyłeś się zachłanności i wyciągasz ręce po cudze! Wrócił Trom do chatki pustelników i nadal dzielił z nimi dolę i niedolę. Gdy minął rok, chłopiec znowu zaczął prosić: — Ojcowie moi najdrożsi, ojcowie miłosierni, pozwólcie mi odjechać i świat obejrzeć! — Synu Tromie, możesz odjechać tylko wówczas, gdy cudze bogactwo nie będzie cię wabiło. Udali się starcy do lasu, zostawili na skraju drogi węzełki ze złotem, wrócili do chatki i dali Tromowi nie osiodłanego konia. Sami zaś ukryli się w lesie i czatowali na niego. Niebawem Trom podjechał do węzełków, zsiadł z konia i zaczął zgarniać złoto do kieszeni. Pustelnicy natychmiast wyszli z zarośli i zawołali: — Nie wyzbyłeś się, synu Tromie, zachłanności, więc nie możesz jeszcze nas opuścić! Rad nierad, musiał chłopak wrócić i pracować. Minął następny rok i znów zwrócił się do starców: — Ojcowie najukochańsi, pozwólcie mi odjechać i świat obejrzeć! Starcy udali się do lasu i na przydrożnym drzewie powiesili trzy wiązki strzelb. Po czym udali się do domu i dali Tromowi osiodłanego konia. Sami szybko wrócili do lasu, aby wypatrzeć, jak też postąpi ich podopieczny. Wkrótce nadjechał Trom, obejrzał strzelby i tylko jedną z nich wybrał dla siebie. Pozostałych nie tknął. Wówczas wyłonili się z kniei pustelnicy i rzekli: — Zatrzymaj się, synu Tromie! Widzimy, że wyzbyłeś się zachłanności. Teraz otrzymasz od nas błogosławieństwo i puścimy cię w świat! Po udzieleniu błogosławieństwa starcy mu zapowiedzieli: 76 — Po trzech dniach wyjedziesz z tego lasu i znajdziesz się w pobliżu stołecznego miasta. Drogę przetnie ci wielka góra, na jej szczycie ujrzysz Ognistego Ptaka. Dwukrotnie będziesz bez skutku próbował dotrzeć do Ptaka. Za trzecim razem pojmiesz go za ogon i wyrwiesz jego trzy złote pióra. Pióra te schowaj do kieszeni, zsiądź z konia i puść 20 wolno na łąki tajemne. Sam zaś udaj się na dwór królewski. Król już od dłuższego czasu poszukuje człowieka, który wyleczyłby jego konie dotknięte świerzbem. Żaden z lekarzy nie był w stanie pomóc tym koniom. Ty zaś je wyleczysz. O świcie i o zmierzchu potrzyj tylko konie piórami Ptaka Ognistego. Trom Bezimienny dzięki złożył starcom i wskoczył na wierzchowca. Ci zaś na odjezdnym zawołali: — Gdyby spotkało cię jakieś niepowodzenie lub nieszczęście, opuść miasto i zawołaj swego konia. On ci zawsze dopomoże! Ruszył Trom i w ciągu trzech dni przedarł się przez las. Gdy wyjechał na wolną przestrzeń, dostrzegł górę i latającego nad nią Ognistego Ptaka. Dwukrotnie bez skutku usiłował Trom dotrzeć do niego, za trzecim razem chwycił go za ogon i w ręku zostały mu trzy pióra. Schował je, zsiadł z konia i udał się na królewski dwór. Służba doniosła królowi o przybyciu mistrza-weterynarza. Król wezwał Troma i spytał: — Podejmujesz się, bratku, wyleczyć moje konie? — Podejmuję się, wasza królewska mość! — Więc przystępuj do dzieła! Udał się Trom Bezimienny do stajni, a kiedy nadszedł wieczór, chore zwierzęta pogładził piórami. Powtórzył to także rano. Nazajutrz zdziwieni stajenni pobiegli do króla i zawołali: — Wasza królewska mość! Konie zmieniły się do niepoznania. Są piękne i zdrowe! Ucieszony król osobiście poszedł do stajni, obejrzał konie i nie mógł się nacieszyć ich wyglądem. Wezwał natychmiast Troma i spytał: — Dokonałeś cudu! Powiedz, jak mam ci się odwdzięczyć, ile zapłacić? — Wasza królewska mość! Nie potrzebuję żadnych pieniędzy. Chciałbym na stałe pozostać przy królewskich koniach. Król natychmiast wezwał całą stajenną służbę i rozkazał, aby wszyscy bezwarunkowo wykonywali polecenia Troma Bezimiennego. — Jeżeli zaś nie będą ciebie słuchali — zwrócił się król do Troma — rób z nimi, co chcesz! Stangreci i służba stajenną poczuli się dotknięci do żywego, że jakiś przybłęda ma im rozkazywać. Zaczęli więc przemyśliwać, w jaki to sposób mogliby podstawić nogę Tromowi. Postanowili na razie nic nie robić, tylko z ukrycia śledzić wszystkie jego poczynania. Już pierwszej nocy, tuż przed świtem zaczajona służba była świadkiem niezwykłego wydarzenia. Zobaczyła, jak Trom iskrzącymi się piórami gładził królewskie konie. Stajenni nie mogli się doczekać, kiedy obudzi się król. Gdy tylko wstał, natychmiast stangreci udali się do monarchy i rzekli: — Najjaśniejszy królu, Trom Bezimienny konie wyleczył nie dzięki swej wiedzy, a tylko przy pomocy czarodziejskich piór! Król natychmiast wezwał Troma i spytał go: — W jaki sposób wyleczyłeś konie? — Przy pomocy piór Ognistego Ptaka, najmiłoś-ciwszy królu! — Więc wracaj do stajni i lecz je w dalszym ciągu, tak jak dotychczas to robiłeś! Służba stajenną nie dała za wygraną. Znowu kilku stangretów udało się do króla i rzekło, że Trom Bezimienny przechwala się, jakoby może pojmać Ognistego Ptaka. Król kazał natychmiast wezwać Troma i spytał go: — Ponoć przechwalałeś się, że jesteś w stanie pojmać Ognistego Ptaka? —z Nigdy nie mówiłem, najjaśniejszy królu, bo nie jestełn w stanie tego dokonać! — Skoro wyrwałeś z ogona Ptaka pióra, to i jego możesz pojmać. Zrobisz to, jeżeli życie ci miłe. Przygnębiony Trom wyszedł z pałacu, gorzko zapłakał i opuścił królewski dwór. Ruszył w to miejsce, w którym zostawił swego konia. Krzyknął głośno i przywołał wierzchowca. — Czego pragniesz? — spytał koń. — Bieda, mój dobry przyjacielu! Król nakazał mi złowić Ognistego Ptaka. — Nie martw się, Bezimienny, to żadna bieda. 77 Prawdziwa czeka nas dopiero później. Wracaj do króla i poproś, aby kucharze przygotowali najsłodsze, odurzające napoje. Zażądaj od króla także, aby ci dano ślubny obrus i trzy stalowe pręty. Jeden z tych prętów zatrzymaj dla siebie, drugi daj stangretowi, a trzeci służącemu, którzy będą ci towarzyszyć. Niech król użyczy ci najpiękniejszej karety. W niej pojedziesz pod dąb, na którym nocuje Ognisty Ptak. Gdy już będziesz na miejscu, rozściel obrus, rozstaw na nim napoje, odpraw karetę z końmi, a sam się ukryj w pobliżu. Rano Ognisty Ptak sfrunie z drzewa na ziemię i zacznie pić napoje. Gdy odurzą go one, przewróci się na skrzydło i będzie leżał bezwolnie. Wtenczas wyjdź z ukrycia, schwyć Ptaka w lewą rękę i zawołaj woźnicę. Wsiądź do karety, a prętem poganiaj stangreta i sługę. Oni zaś niech wezmą swoje pręty i poganiają nimi konie. Ognisty Ptak po ocknięciu się przemieni się kolejno w żabę, jaszczurkę, mysz i inne paskudztwo. Ty jednak nie przejmuj się tym i nie wypuszczaj Ptaka z ręki! Wrócił Trom Bezimienny na królewski dwór, udał się przed oblicze władcy i przedstawił mu swoje żądania. Król kazał spełnić życzenia Troma. Gdy już wszystko zostało przygotowane, Bezimienny pojechał pod dąb. Rozłożył obrus i rozstawił napoje, po czym odesłał karetę, sam zaś ukrył się nie opodal. O świtaniu Ognisty Ptak sfrunął na ziemię, wypił napoje i stracił przytomność. Gdy odurzony leżał obok obrusa, Trom Bezimienny wyszedł z ukrycia i schwycił Ptaka lewą ręką. Zawołał stangreta, wrzucił do karety obrus i sam wsiadł do niej, mocno trzymając Ptaka. Prawą ręką ujął pręt i zaczął nim okładać stangreta i służącego. Ci zaś z kolei prętami smagali konie. Po pewnym czasie Ognisty Ptak wytrzeźwiał i zaczął się wcielać w różne gady. Trom Bezimienny jednak nie uląkł się i zawiózł Ptaka na królewski 78 dwór. Gdy wniósł go do pałacu, wszystkie komnaty rozjaśniły się niczym od tysięcy świec. Zachwycony król przywołał Troma Bezimiennego i spytał: — Powiedz, jakiej żądasz nagrody? — Żadnej, najmiłościwszy królu! Chcę wrócić do poprzednich zajęć w stajni! — Wracaj więc i czujnie bacz na służbę. Jeżeli zajdzie potrzeba, nie żałuj bata. Niech wiedzą, że to moja ręka ich smaga! Udał się Trom Bezimienny do stajni i wprowadził rządy twardej ręki. Jeżeli tylko zauważył jakieś uchybienie, kładł winnego na ławie i łoił mu skórę przygadując: — Wy mnie dajecie się we znaki, więc ja wam odpłacę pięknym za nadobne! I tym razem stangreci i woźnice nie dali za wygraną, zaczęli szukać okazji do zemsty. Niebawem zdarzyło się zaćmienie słońca, które trwało okrągłe trzy doby. Zaniepokojony król szukał u różnych uczonych wyjaśnienia tego zjawiska. Służba stajenna postanowiła wykorzystać tę okazję, aby rozprawić się z Tromem Bezimiennym. Kilku stangretów stawiło się przed królem i rzekło: — Wczoraj Trom Bezimienny popił sobie i przechwalał się, że jest w stanie wyjaśnić tajemnicę zaćmienia. Król wezwał natychmiast Troma i rzekł: — Przechwalałeś się, że znasz przyczynę zaćmienia, więc wyjaśnij nam wszystko! — Najjaśniejszy panie! Skąd ja mam znać boskie tajemnice? — Jeżeli życie ci miłe, wyjaśnij! Zrozpaczony Trom udał się na łąkę i przywołał swego konia. — Jaką to znowu masz biedę? — spytał rumak. — Najprawdziwsza bieda! Mój miły przyjacielu! — Nie martw się! To dopiero pół biedy, pełna bieda czeka ciebie w przyszłości! Wracaj do króla, poproś, aby prządki sprzędły trzy nitki: ze złota, srebra i jedwabiu. Później niech te trzy nitki skręcą w jedną. Kłębek zwinięty z tych nitek potoczy się przed twymi stopami i zaprowadzi cię do Matki Słońca. Ona ci wyjaśni przyczynę zaćmienia. Trom Bezimienny powrócił do króla i zażądał nici ze złota, srebra i jedwabiu. Gdy otrzymał kłębek, wyszedł za miasto, rzucił go na ziemię i poszedł w ślad za nim. Po pewnym czasie doszedł do dwóch studni, przy których stała staruszka. Starowina bez przerwy wyciągała wiadrem wodę z jednej studni i wlewała ją do innej. Obie studnie były pełne i w żadnej z nich wody nie ubywało i nie przybywało. ; Podszedł Trom do studni i zawołał: — Boże, dopomóż wam, starowino! — Bóg zapłać! Dokąd to, Tromie Bezimienny, zmierzasz? — Idę do Matki Słońca. Chcę ją spytać o przyczynę trzydobowego zaćmienia! — A idź, idź, synku! Jeżeli ją odnajdziesz, to spytaj przy okazji, jak długo jeszcze mam tę wodę przelewać po próżnicy! — Spytam, staruszko! Poszedł Trom dalej i niebawem natknął się na Kruka bijącego się z Wydrą. I ptak i zwierzę spływały krwią. Zbliżył się Bezimienny do nich i rzekł: — Boże, dopomóż!? — Bóg zapłać! A dokąd to, Tromie, zmierzasz? — spytali Kruk i Wydra. — Idę do Matki Słońca, aby wyjaśnić tajemnicę zaćmienia! — Jeżeli ją odnajdziesz, koniecznie spytaj, jak długo jeszcze tutaj mamy z sobą walczyć bezskutecznie ! ¦— Obiecuję wam, że spytam! ftuszył Trom w ślad za kłębkiem i po jakimś sie dotarł do leżącego płotu, który bezowocnie usiłował postawić starzec. Gdy tylko podparł jeden koniec, to drugi padał na ziemię. — Boże, dopomóż, starcze! ¦— Bóg zapłać, młodzieńcze! Dokąd to i po co wędrujesz? — Poszukuję Matki Słońca! Ciekawi mnie przyczyna zaćmienia słońca! — Jeżeli ją odnajdziesz, upomnij się o mnie. Zbrzydło mi już wciąż podpierać ten płot! •—• Upomnę się, starcze! 79 Kłębek potoczył się dalej i w ślad za nim udał się Trom Bezimienny. Wkrótce doszedł do wsi, po której biegał zziajany człowiek i bez przerwy wtykał ręce do okien chałup. — Boże, dopomóż, człowieku! — zawołał Trom. — Dziękuję, bracie! Dokąd to Bóg prowadzi? — Idę do Matki Słońca. Niech mi wyjaśni, dlaczego zdarzyło się trzydniowe zaćmienie! — Upomnij się tam i o mnie. Spytaj, jak długo jeszcze mam wsadzać ręce do okien? — Na pewno się upomnę! Kłębuszek potoczył się dalej i za nim poszedł Trom Bezimienny. Szedł, szedł, aż wreszcie dotarł do morza. Spojrzał i zdziwił się niepomiernie, gdyż dostrzegł leżącego w poprzek morza Wieloryba, który na grzbiecie wyryte miał kołami koleiny. — Boże, dopomóż, Wielorybie! — zawołał. — Witaj, witaj! Tromie Bezimienny. Dokąd to ciebie Bóg prowadzi? — Idę do Matki Słońca, muszę wyjaśnić tajemnicę zaćmienia! — Gdy już dojdziesz, nieodzownie przypomnij jej o mnie. Jak długo tu mam leżeć? Niechby chociaż pozwoliła mi na drugi bok się obrócić! — Przypomnę! Trom Bezimienny, kiedy przeszedł przez morze, dotarł do dębowego lasu. W głębi stała osmolona, zwęglona chatka. Do jej wnętrza wtoczył się kłębuszek, a za kłębuszkiem wszedł Trom Bezimienny. Siedząca w chatce staruszka — Matka Słońca, oba- czywszy wędrowca, spytała: — Przyszedłeś tutaj z własnej woli czy z przymusu? — Nie, matko, nie z własnej woli! Przyszedłem, gdyż chciałem ratować głowę przed siłą i gwałtem! Zmusił mnie do przyjścia tutaj król. Jeżeli nie wyjaśnię, dlaczego było zaćmienie, będę zmuszony pożegnać się z młodym życiem! Staruszka po wysłuchaniu Troma Bezimiennego nakarmiła go i napoiła do syta. Potem zaś owinęła młodzieńca w dwanaście skór i ułożyła go w komodzie. Leżąc wygodnie, Trom Bezimienny zaczął opowiadać staruszce o kobiecie przelewającej wodę ze studni do studni, o Kruku bijącym się z Wydrą, o starym człowieku, który usiłuje bez skutku postawić płot, o chłopie, który biega od chałupy do chałupy i wtyka ręce do okien, o Wielorybie, który leży w poprzek morza i dręczą go przejeżdżające po nim fury. — Już śpij — rzekła Matka Słońca. — Niedługi powinien się pojawić mój Syn Słońce, postaram się z nim porozmawiać o tych sprawach. Po pewnym czasie, gdy już zmierzchało, chatka od upału zaczęła trzeszczeć i pękać. Niebawem dc izby wszedł Syn Słońce. — Dzień dobry, Mateńko! - zawołał. — Witaj, mój Synku! Gdzie się podziewałeś! — Ach, Matko, lepiej mnie nie pytaj. Mam poważne kłopoty. Po wieczerzy staruszka wraz z Synem ułożyła się do snu na komodzie, w której znajdował się Trom Bezimienny. Minęła dłuższa chwila, kiedy staruszka jakby od przestrachu mocno podskoczyła. — A czegóż to, Mateczko, tak wystraszyłaś się? — spytał Syn. — Ach, mój Syneczku, przyśniło mi się, że przez trzy dni nie oświetlałeś Ziemi, że przez to było zaćmienie. — Mateńko, to prawda. Rzeczywiście przez trzy dni nie ogrzewałem Ziemi. W pewnym morzu mieszka Anastazja Przepiękna. Przez trzy dni i trzy noce ogrzewałem to morze. Myślałem, że woda wyparuje i będę mógł Anastazję Przepiękną pojąc za żonę. Niestety, morza nie pokonałem! Starowina udała śpiącą, lecz po chwili znów.. podskoczyła na komodzie. — Co was, Mateczko, spłoszyło? — Sen dziwny, Synu, mnie nawiedził. Widziałarr Wieloryba leżącego nieruchomo. Po nim jeżdż.. wozy i chodzą piesi. Bardzo to go męczy. — Matko, Wieloryb cierpi za swoje czyny. Połkną; on niemało ludzi i okrętów. Gdyby wypluł chociaż jedną trzecią tego, co połknął, Bóg z pewnością darowałby mu pokutę. Uspokojona staruszka usnęła, ale po chwili znowu się ocknęła. — Cóż to was, Matulu, znowu wystraszyło ? — Widziałam we śnie chłopa, który biega po wsi i bez przerwy ręce wsuwa do okien! — To, Mateczko, zły człowiek. Nigdy wnajsroższą 80 zimę nikogo na nocleg do chaty nie wpuścił. Przez niego dużo Judzi nogi i ręce odmroziło. Gdy wreszcie przyzna się do winy, to być może nie będzie musiał odbywać kary. Minęła dłuższa chwila i staruszka znowu zadrżała na komodzie. — Co z wami, Mateńko? — Przyśnił mi się Kruk okrutnie walczący z Wy-ćrą. — To Mateczko, zaklęta para małżeńska, która na chrzciny dziecka zaprosiła dwie pary kumotrów. . ch się pokajają, wtenczas Bóg daruje im karę. \ a pewien czas staruszka się uspokoiła, po czym rowu drgnęła. - Co się z wami, Mateńko, dzieje? - Usnęłam na chwilę i przyśnił mi się człowiek, który bez skutku usiłuje podeprzeć płot. - Ten człowiek za życia, Mateńko, zawsze ma-»iat: „po śmierci mogę być podpórką w płocie". Teraz więc za karę musi podpierać płot. Na dłuższą chwilę na komodzie zapanował vkój. Po jakimś czasie starowina jednak ponownie |a«c zatrwożyła. - Dlaczego, Mateńko, znowu obudziłaś się? Zobaczyłam we śnie kobietę, która bez przerwy elewa wodę z jednej studni do drugiej! -- Kobieta ta — odrzekł Syn — za życia zajmo-ia się czarodziejstwem. Zabierała mleko krowom jadów. Przez nią wiele ludzi siorbało przez całe ne tylko wodę. Niech więc teraz wiedźma po-rpi za swoje. > tej rozmowie zapanowała w chatce długa cisza. Nazajutrz obudziwszy się Bezimienny stwierdził, Syna Słońca już nie ma w chatce. Staruszka ?rzyła komodę, poodwijała skóry i uwolniła >ma. Czy słyszałeś całą moją rozmowę z Synem? — »tala. Słyszałem, Mateczko. Dziękuję ci! Dowiedzia- się więcej, niż się spodziewałem. Żegnam Trom Bezimienny udał się w powrotną drogę łirótce doszedł do morza. Wieloryb, obaczywszy ?ma. zawołał: No, dowiedziałeś się czegoś o mnie?! — Wpierw przejdę po tobie na drugi brzeg morza, dopiero wówczas ci powiem! Gdy już przeszedł i znalazł się na przeciwległym brzegu, rzekł: — Musisz się pokajać i co najmniej jedną trzecią tych ludzi, których połknąłeś, wypluć. Dopiero wówczas możesz oczekiwać poprawy losu! Ruszył Trom Bezimienny dalej i po jakimś tam czasie doszedł do człowieka, który biegał po wsi i wtykał ręce do okien. — Tromie Bezimienny. Czy upomniałeś się o mnie? — Upomniałem się i dowiedziałem, że cierpisz za to, że nie udzieliłeś noclegu żadnemu z podróżnych. Musisz zrozumieć niewłaściwość swoich postępków. Po dojściu do starca, który wciąż usiłował postawić płot, Trom Bezimienny zasypany został okrzykami: — Dowiedziałeś się, kiedy skończy się moja pokuta? — Wtenczas dopiero, gdy uświadomisz sobie, jak często mówiłeś, że po śmierci możesz służyć za kołek w płocie! Po przejściu sporego kawałka drogi Trom doszedł do bijących się Kruka i Wydry. — Tromie Bezimienny, czy wiesz, dlaczego musimy tak się męczyć?! — Wiem! Zaprosiliście do jednego dziecka dwie pary kumotrów! Musicie zrozumieć swój grzech, wówczas Bóg przyjdzie wam z pomocą! Ostatnią osobą, którą spotkał Trom na drodze, była staruszka przelewająca wodę ze studni do studrM. — Czy wiesz, jak długo jeszcze muszę przelewać wodę? — zawołała staruszka. — Tak długo, aż zrozumiesz, że podbieranie krowom mleka było ciężkim grzechem! Ruszył Trom Bezimienny raźno przed siebie i doszedł wkrótce do królewskiego pałacu. Król przyjął go serdecznie, przywitał się i spytał: — No więc, Tromie, dowiedziałeś się, dlaczego przez trzy dni było zaćmienie? — Dowiedziałem się, wasza królewska mość. Młodzieniec-Słońce usiłował wysuszyć morze, aby i — Niewyczerpany dzban 81 odnaleźć na jego dnie Anastazję Przepiękną i pojąć ją za żonę. Ukontentowany król zapytał: — Powiedz, Tromie, w jaki sposób mam ciebie wynagrodzić? — Żaden, najjaśniejszy królu! Chcę wrócić do dawnej służby w stajni. •— Idź więc i zarządzaj według własnego uznania! Wrócił Trom Bezimienny do stajni i nie żałował ręki, surowo karał krnąbrnych koniuszych. Ci zaś znowu zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób obudzić gniew królewski przeciwko Tromowi. Już nazajutrz stanęli przed królem i rzekli, że wieczorem Trom Bezimienny przechwalał się, iż mógłby wywołać z głębin morskich Anastazję Przepiękną i przywieźć ją do pałacu. Król natychmiast kazał wezwać Troma. — Ponoć chełpiłeś się, że jesteś w stanie sprawić to, czego nie dokonało Słońce? Mówiłeś, że możesz wywołać z morza Anastazję Przepiękną! ¦— Nigdy nic podobnego nie mówiłem! Czy mógłbym ja, zwykły człowiek, stanąć w zawody ze Słońcem?! — Rozkazuję ci, abyś tego dokonał. Jeżeli ci życie miłe, nie wracaj bez Anastazji Przepięknej! Zalał się łzami Trom i opuścił pałac. Udał się na łąki tajemne i przywołał swego rumaka. — Koniu najmilszy, przybywaj do mnie! Po chwili nadbiegł rumak i spytał: — Cóż to, Tromie, znowu u ciebie bieda? — Najprawdziwsza, mój kochany przyjacielu! — To nie bieda, Tromie. Prawdziwa bieda czeka nas dopiero w przyszłości. Wracaj do króla i zażądaj od niego jedwabnego namiotu, niezliczone! ilości chustek, szali, wstążek i różnych łaszków. Niech ci da też kilka krzeseł, trzy żelazne pręty, wspaniałą karetę, zaprzężoną w trzy pary koni, stangreta i służącego. Gdy już będziesz nad morzem, rozbij namiot, a wszystkie łaszki rozłóż wokół. Karetę i służbę ukryj, a sam siedź w namiocie i czekaj. W sobotę Anastazja Przepiękna będzie dwukrotnie łodzią przepływała wzdłuż brzegu. Za pierwszym razem nie odezwie się do ciebie. Za drugim zwróci się do ciebie ze słowami „Panie kupcze — jakimi towarami handlujesz?" Ty jej odpowiedz: „Zbliż się, Anastazjo Przepiękna, do brzegu i ob. rzyj towary". Gdy tylko skieruje swoją łódź „• -brzegu, ty złap ją i wyciągnij na brzeg. Anasta: -Przepiękną zaś schwyć za włosy i prętem bij :. długo, aż zje garść ziemi i przysięgnie ci wiern do końca życia. Wówczas odprowadź ją do kar. i wieź do królewskiego pałacu. Trom Bezimienny wrócił do pałacu i zażąda! króla wszystkiego, o czym mówił koń. Gdy piv gotowano całą wyprawę, Trom wsiadł do kar; i pojechał nad morze. Tam rozbił namiot, rozi żył wokół towary, ukrył karetę i czekał. Po jaki: czasie na morzu ukazała się łódka, w której s.. działa Anastazja Przepiękna. Płynąc w jedną strc Anastazja Przepiękna nie odezwała się naw. słowem. Dopiero wracając zatrzymała się i spyta!. — Panie kupcze, jakimi towarami handlujesz — Zbliż się, Anastazjo Przepiękna, do brze. i obejrz towary! Nie będziemy przecież targować r odległość. Gdy tylko łódka zbliżyła się do brzegu, Tro; złapał ją i wyciągnął na ląd. Natychmiast chwycił Anastazję Przepiękną za włosy i zaczął smagać ją prętami. — Tromie! — zawołała Anastazja — za co mnie bijesz?! •— Będę ciebie bił tak długo, aż przysięgniesz mi wieczną miłość i zjesz garść ziemi. — Więc przestań, przecież już ciebie kocham! Anastazja Przepiękna ujęła Troma za rękę, przyrzekła mu dozgonną miłość, pocałowała w usta i zjadła garść ziemi. Trom Bezimienny przywołał karetę. Kazał zwinąć namiot, zabrać wszystkie rzeczy. Sam z Anastazją Przepiękną wsiadł do karety i ruszyli. Niebawem przyjechali na królewski dwór. Król, oczarowany urodą Anastazji Przepięknej, nie posiadał się z radości. Zawołał natychmiast Troma Bezimiennego i spytał go; — W jaki sposób mam ciebie wynagrodzić? ¦— Nie chcę żadnej nagrody! Pragnę, wasza królewska mość, wrócić do służby w stajniach! — Więc wracaj i rządź! Król, przebywając z Anastazją Przepiękną, darzył ją coraz większym uczuciem, a coraz bardziej 82 obojętniał w stosunku do królowej. Doszło do tego, że znienawidził ją całkowicie i wreszcie ukatrupił bez namysłu. Po pogrzebie żony zaofiarował swą 'rękę Anastazji Przepięknej: — Najmiłościwszy królu — odrzekła Anastazja — nie widzisz mnie w pełnej krasie! Połowa mojego piękna pozostała w morzu. Rozkaż Tromowi Bezimiennemu, aby mi ją dostarczył. Wezwano natychmiast Troma i Anastazja Przepiękna rzekła: — Tromie Bezimienny, skoro zdobyłeś mnie, to zdobądź także drugą połowę mojej urody. Udaj się nad morze, poproś Wieloryba, aby wyrzucił z morza skrzynię. W jej wnętrzu znajduje się kaczka, w kaczce jest jajko, w jajku zaś kryje się moja uroda. Poszedł Trom nad morze i wezwał Wieloryba. — Wielorybie! — zawołał — wyrzuć z głębiny morza skrzynię należącą do Anastazji Przepięknej. — Dobrze, zrobię to! Musisz jednak odejść od brzegu na siedem wiorst w głąb lądu. Gdy będę nurkować, woda zaleje całe wybrzeże! Odszedł Trom Bezimienny na siedem wiorst od morza i dopiero wówczas Wieloryb wyrzucił skrzynię na ląd. Niebawem wrócił na brzeg Trom, ale nie mógł się uporać z kutymi w żelazie zamkami skrzyni. Skądś jednak nadbiegła Wydra i przegryzła skrzynkę. Z jej wnętrza wyskoczyła kaczka i frunęła w powietrze. Na szczęście pojawiły się kruki i rozszarpały kaczkę na strzępy. Jajko jednak spadło do morza. Trom Bezimienny musiał znów prosić o pomoc Wieloryba, który polecił Rakowi, aby odnalazł jajko. Po odzyskaniu jajka Bezimienny podziękował wszystkim swoim pomocnikom i udał się w powrotną drogę. Wrócił do pałacu i wręczył Anastazji jajko. Gdy je rozbiła, Anastazja Przepiękna stała się jeszcze śliczniejsza. Król nie mógł nasycić wzroku jej urodą i ponownie wyznał jej swoje małżeńskie zamiary. — Na małżeństwo, najmiłościwszy królu, jeszcze nie pora. Trom Bezimienny zdobył całą moją urodę, ale nie zdobył jeszcze mojej radości. Król natychmiast wezwał Troma, a Anastazja Przepiękna rzekła mu: — Potrafiłeś, Tromie, dotrzeć do źródła mojej pięknej urody, bądź więc łaskaw dostarczyć mi także źródło mojej radości. Masz tę oto chusteczkę. Weź ją ze sobą oraz trzech swoich wrogów i odszukaj mojego Brata Wilka, który przechowuje gęśle--samograje. Gdy znajdziecie się już na miejscu, Wilk będzie sporządzał gęśle i każe któremuś z was trzymać świecę. Od tego trzymania każdy zapadnie w sen i wtenczas Wilk pożre go. Gdy przyjdzie wreszcie kolej na ciebie, powiedz, że po długiej podróży chciałbyś opłukać twarz. Po umyciu zacznij wycierać się tą chustką, którą ci dam. Wilk pozna, że jesteś moim posłańcem, i wręczy ci gęśle-samo-graje. Trom Bezimienny wziął ze sobą trzech swoich przeciwników — koniuszych i udał się w to miejsce, które wskazała Anastazja Przepiękna. Po pewnym czasie Bezimienny wraz z koniuszym dotarł do pieczary Wilka. — W jakim celu przybywasz? — spytał Wilk. — Chcę was prosić, abyście sporządzili dla mnie gęśle! —• odrzekł Trom. — Zgoda, ale któryś z was musi mi poświecić! Pierwszy koniuszy wziął świecę i po chwili już był na wpół senny. Wilk długo nie czekając capnął go i pożarł. Wówczas świecę ujął drugi koniuszy, ak i on wkrótce zdrzemnął się i podzielił los swego towarzysza. Trzeci koniuszy też szybko usnął i równie szybko zniknął we wnętrzu nie nasyconego Wilka. — Teraz kolej na ciebie! — zawołał Wilk, zwracając się do Troma. Bezimienny umył twarz i zaczął wycierać ją wydobytą chusteczką. Wilk spojrzał na Troma i zawołał : — Dlaczego nie powiedziałeś, że jesteś wysłannikiem mojej siostry? Dawno bym ci dał gotowe samograje. Wyszedł Wilk, po chwili wrócił z gotowymi gęślami i wręczył je Tromowi. Ten podziękował Wilkowi i ruszył w powrotną drogę. Po pewnym czasie napotkał staruszka z kijem--samobijem. Zagrał na gęślach i staruszek wraz z kijami puścił się w tany. Gdy Trom wreszcie przestał grać, staruszek rzekł: — Oddaj mi, Tromie Bezimienny, swoje gęśle--samograje! — A ty co mi dasz w zamian? — Dam ci swoje kije-samobije. Są one w stanie pokonać najsilniejszego! Zastanowił się Trom i dokonał wymiany. Nieco odszedł, podumał i zwrócił się do kijów-samobi-jów: — Cóżem najlepszego zrobił? Oddałem gęśle i będę teraz ciągle smutny. Lećcie, kije, do gońca starca, wygrzmoćcie go nieco i zabierzcie gęśle-sa-mograje. Pobiegły kije, wzięły starca w obroty, odebrały mu gęśle i wróciły do Troma. Ruszył Bezimienny i niebawem napotkał wędrownego handlarza. Dobył z worka gęśle-samo-mograje i trącił struny. Handlarz uniósł poły i tak zaczął pląsać, że cały spływał potem. Gdy wreszcie Trom przestał grać, handlarz rzekł: — Oddaj mi swoje gęśle-samograje! — A co otrzymam w zamian? — Dam ci tę oto szkatułkę, za każdym razem, gdy ją otworzysz, wyjdzie z niej niezliczona ilość wojska! I rzeczywiście, gdy tylko handlarz otworzył szkatułkę, wyszło z niej bardzo dużo żołnierzy. — Wracajcie do szkatuły! — krzyknął handlarz i żołnierze zniknęli we wnętrzu skrzyneczki. Trom Bezimienny wręczył gęśle handlarzowi i wziął z jego rąk szkatułkę. Gdy już uszedł spory kawałek drogi, zatrzymał się i zwrócił się do kijów-samobijów. — Dopędźcie, wygrzmoćcie handlarza i odbierzcie mu gęśle. Jakie to będzie nasze wojsko, skoro pozbawimy je muzyki! Natychmiast kije dopędziły handlarza i zaczęły go okładać. Przerażony tym, co się dzieje, rzucił gęśle i wziął nogi za pas. Wróciły kije-samobije i przyniosły gęśle-samograje. Ruszył Trom Bezimienny i po pewnym czasie napotkał pastucha pasącego stado. Wydobył gęśle i zaczął grać. Skoczył pastuch, ujął się pod boki i puścił się w szalone pląsy. Przerwał Trom grę i pastuch zaczął go błagać: — Zostaw mi swoje samograje! — A cóż otrzymam od ciebie! — Dam ci tę oto rózgę. Ile razy nią machniesz, tyle stad trzody będziesz miał. Po dokonaniu wymiany Trom Bezimienny nieco odszedł, po czym kazał kijom-samobijom wrócić i odebrać pastuchowi gęśle-samograje. Gdy już je odzyskał, ruszył dalej i napotkał jadącego powozem jakiegoś bogacza. Trom Bezimienny ujął gęśle i zaczął grać. Bogacz natychmiast zatrzymał konie i zaczął wywijać obertasy jak nieprzytomny. Gdy wreszcie gra ustała, bogacz zawołał: — Musisz mi dać swoje samograje! — A od ciebie czego mogę oczekiwać? — Dam ci obrus, który może nakarmić niezliczoną ilość ludzi. — Zgoda! Dokonali wymiany, ale Trom Bezimienny nie pozwolił daleko odjechać bogaczowi. Zaraz wysłał w pościg kije, które wygrzmociły bogacza i wróciły z gęślami. Pod koniec podróży Trom Bezimienny przecho- . dził koło folwarku, w którym cieśle wznosili dom. » Zatrzymał się i zagrał na gęślach. Cieśle porzucili siekiery i skakali na rusztowaniach tak długo, aż wreszcie pospadali na ziemię. Skończył wreszcie Trom grać, a najstarszy nad cieślami rzekł: — Zostaw nam swoje samograje! :— A ty mi co zamierzasz dać za gęśle? — Dam ci zaczarowaną siekierkę, która największy pałac w ciągu nocy zbuduje! Trom wręczył cieśli gęśle, a od niego zabrał zaczarowaną siekierkę. Nie uszedł daleko. Zaraz kazał kijom rozprawić się z cieślami i odebrać samograje. 84 Gdy je odzyskał, poszedł już prostą drogą i wkrótce wkroczył do stołecznego miasta. Nie udał się jednak na królewski dwór, ale zatrzymał się po drugiej stronie rzeki. Właśnie tam rozkazał zaczarowanej siekierce wznieść w nocy pałac piękniejszy od królewskiego. Potem otworzył skrzyneczkę i rozstawił wokół pałacu wojskowe straże. Nazajutrz machnął kilka razy rózgą i obory zapełniły się niezliczoną ilością krów, owiec, świń i wszelką inną trzodą. Rankiem obudził się król, spojrzał przez okno za rzekę i osłupiał ze zdziwienia. — Co się dzieje w moim królestwie ?—zawołał. — Kto śmiał wznieść pałace bez mojej wiedzy? Król polecił natychmiast obudzić Anastazję Przepiękną, podprowadził ją ku oknu i rzekł: — Nie mogę pojąć, co się dzieje w moim królestwie, duszyczko! — A ja wiem, królu, to robota Troma Bezimiennego! Rozkazał król służbie wezwać Troma na dwór. Służba wróciła jednak bez Troma. Przyniosła od niego tylko list, w którym było napisane: „Dosyć już nachodziłem się do ciebie, teraz ty przyjdź do mnie". Nie było rady, król kazał zaprzęgać karetę i udał się wraz z Anastazją Przepiękną na dwór Troma Bezimiennego, który spotkał ich z należnymi gościom honorami. Gdy już obeszli niemal cały dziedziniec, Anastazja Przepiękna niespodziewanie chwyciła zwisający u boku króla miecz i odcięła nim głowę Tromowi Bezimiennemu. Po czym przyłożyła głowę do jego ciała i skropiła ożywiającą wodą. Po chwili Trom Bezimienny ożył, a przy tym stał się tak piękny, że trudno było oczy oderwać od niego. Król obejrzał Troma i pozazdrościł mu urody. — Anastazjo Przepiękna! Bądź dobra, popraw także moją urodę! — Chętnie! — odrzekła Anastazja. Ujęła miecz, obcięła królowi głowę i kazała oddać jego ciało psom na pożarcie. Sama zaś wkrótce z pomocą boską poślubiła Troma Bezimiennego. W ten oto sposób Trom Bezimienny został królem, a Anastazja Przepiękna królową i przez długie lata władali królestwem. odkrywca skarbu Pewien chłop miał bardzo mądrego psa. Karmił go jednak słabo. Od czasu do czasu rzucał mu kość lub skórkę od chleba — to wszystko. Działo się tak za sprawą żony chłopa, która była straszliwąjędzą, tłukła psa, czym popadło, albo oblewała go wodą. Gospodarz był człowiekiem litościwym i próbował bronić zwierzęcia. Daremny to był jednak wysiłek. Złośnica wściekała się jeszcze bardziej i z tym większą zawziętością tłukła psa. — Pies — wrzeszczała — tak jak kot, powinien pożywienie sam sobie znaleźć. Stąd też biedne psisko przez całe dnie biegało po polu, grzebało w ziemi, polując na myszy i krety. Pewnego dnia gospodarz poszedł w stronę gruszy rosnącej na miedzy. Zamierzał nazrywać gruszek. Chciał, aby się uległy. Gdy już był blisko celu, zauważył, że jego pies wygrzebał w ziemi spory dół. Pies, skoro zobaczył gospodarza, rzucił się mu na piersi i znowu popędził ku dołowi. Chłop podszedł do jamy i dostrzegł w niej garnek pełen złota. Wsypał gospodarz złoto do worka, przykrył je z wierzchu gruszkami i poszedł do domu. Wrócił o zmierzchu, gdy żona przyniosła świeżo udojone mleko. Gospodarz nakruszył do miski chleba, zalał kawałki pieczywa mlekiem i podał psu. Żona zaczęła kląć wniebogłosy i obrzucać męża obelgami. Nazajutrz chłop przykazał żonie, aby stale karmiła psa, dając mu strawę i mleko. Wściekła baba postanowiła cichcem otruć psa. Pośjła do sąsiadek, zaczęła sarkać na męża i przeklinać swój los. Wyprosiła u nich truciznę. Nazajutrz ugotowała strawę, wlała do niej truciznę i zwierzę zdechło. Chłop po powrocie z pracy dowiedział się o śmierci psa i bliski był płaczu. Na ratunek było już za późno. Wystarał się chłop o ładne deski, zbił z nich porządną trumnę, wyścielił ją puchem i ułożył psa. Następnie wykopał na cmentarzu dół, postawił nad nim trumnę i zaprosił popa, aby dokonał obrządku. Proboszcz zażądał otwarcia trumny. Po zdjęciu wieka oczom popa ukazał się pies. Rozwścieczony duchowny za- 85 czął wykrzykiwać, że za takie sztuczki ześle chłopa na Sybir i zgnoi go w turmie. Nie widząc innego wyjścia, chłop przyniósł proboszczowi pełną czapkę złota. Przewertował pop świętą księgę i rzekł: — Wszelkie stworzenie sławi Pana naszego. Po czym odmówił należne modły. Gdy już wracali z cmentarza, proboszcz oświadczył: — Wielka szkoda, że nie mamy więcej psich pogrzebów ! Gamoń Działo się to wszystko bardzo dawno. Chyba wówczas jeszcze nawet naszych dziadków na świecie nie było. Otóż żył sobie pewien bardzo bogaty człowiek, który był w tajemnej zmowie z nieczystą siłą i przez to posiadał ogromne bogactwo, a pieniądze niczym plewy przesypywał. Wiadomo przecież, że nie sposób wzbogacić się własną pracą. Gdybyś nawet urobił ręce, to i tak twój zarobek ledwie na utrzymanie starczy. Toteż człowiek, o którym opowiadam, wcale nie pracował. Żył z pracy innych. Przechadzał się codziennie po obejściu lub z boku przyglądał się pracy parobków, pokrzykiwał i poganiał ich. A wiodło się mu tak, że lepiej nie trzeba. Sąsiedzi klepali biedę. Pracowali strasznie, ale bez pożytku. Ich trzody dziesiątkowały wilki, zboże zbijał grad, rodziny nękały choroby — a temu jakby nigdy nic. Nieszczęścia go się nie imały. Drapieżniki nie ru- | szały jego trzody, gradowe chmury obchodziły jego pola, a zdrowia tylko można mu było pozazdrościć. A dlaczego tak się działo? Dlatego, że bogaczowi, jak to się mówi, diabeł dzieci kołysze, ale za tę pomoc trzeba po śmierci zapłacić szatanowi własną duszą. Otóż człowiek, o którym opowiadam, za życia nie spotkał się z biedą. Przechadzał się tylko po podwórzu lub po polu i przynaglał parobków do pracy. Dzięki ich pracy opływał w dostatki. Zbliżał się jednak czas śmierci i to go bardzo frasowało. Nie mógł pogodzić się z myślą, że trzeba będzie zostawić całe bogactwo. Zaczął więc kręcić i prze-myśliwać, jak tu odsunąć chwilę śmierci. Na nic to się nie zdało. Znienacka obskoczyły go diabły, zadusiły i kwita. Stało się to wszystko tak nagle, że bogacz nawet nie zdążył powiedzieć synowi, gdzie ukrył pieniądze. Synowie zmarłego, a było ich trzech — dwaj mądrzy, a jeden głupi — pogrzebali ojca i zaczęli się zastanawiać, gdzie też ojciec mógł schować pieniądze. Doszli do wspólnego wniosku, że o ukrytym skarbie ojciec w jakiś sposób da im znać dopiero po uroczystej stypie. Po odbytej stypie umówili się, że w ciągu trzech kolejnych nocy będą odwiedzać grób ojca, aby dowiedzieć się, w którym miejscu ukryty jest skarb. Gdy zapadła noc, starszy brat, który miał czuwać na cmentarzu, stchórzył. Począł prosić Gamonia, aby go zastąpił. Głupi brat podrapał się w głowę, pomyślał i zgodził się. Poszedł na cmentarz. Ułożył się na mogile ojca i za chwilę już smacznie chrapał. O północy obudziło go wołanie: — Ktoś ty? — zapytał Gamoń. — Jestem twoim ojcem — doleciało z mogiły. — Nie wiem tylko, którym jesteś synem, czy tym najstarszym? —¦ Najstarszym! — Pod spichlerzem zakopałem pieniądze. Odkop je sobie! Gdy nazajutrz o świcie Gamoń zbliżał się do wsi, spotkał go diabeł i rzekł: — Pieniądze, które zamierzasz wydobyć z ziemi, są zaklęte. Możesz posługiwać się nimi tylko w swojej wsi. A poza tym musisz podpisać cyrograf. Gamoń chętnie podpisał dokument. Jednak zamiast swojego, wpisał imię starszego brata. Po powrocie do domu bracia zasypali Gamonia pytaniami: — Ojciec mnie tylko łajał — odpowiedział głupi —¦ a o żadnych pieniądzach nic nie powiedział. Gdy zbliżała się następna noc, młodszy brat zaczął błagać Gamonia, aby zastąpił go przy grobie ojca. Głupiec znowu się zgodził i poszedł na cmentarz. O północy ojciec zapytał z grobu, czy to młod- 86 >zy syn stoi na czatach. Gamoń skwapliwie przymknął. — Dla ciebie — rzekł ojciec — ukryłem w ziemi i jabłonią czarodziejski pierścień, gdy go nało- -z na palec, będą ciebie kochały wszystkie ślicz-:ki. Nie oprą się tobie nawet królewny. Wracając z cmentarza Gamoń zaraz natknął się diabła, który podsunął mu do podpisania cyro-f. Ponadto uprzedził go, że z pierścienia winien rzystać tylko w obrębie swojej wsi. Gamoń chętni e wypisał na cyrografie imię swego starszego brata. W domu, zasypany pytaniami przez braci, głupi .rzekł, że ojciec nie tylko nic mu nie powiedział 0 skarbie, ale nawet zdzielił go kijem. Trzeciej nocy Gamoń udał się na grób ojca, lecz tym razem jako on sam, we własnym imieniu. O północy ojciec spytał: — Czy jesteś najmłodszym synem? — Tak, ojcze. — Dla ciebie zostawiłem starą torbę. Zawsze ¦• niej znajdziesz dla siebie pożywienie. Diabeł i tym razem podsłuchał rozmowę, ale u cale nie zatrzymał Gamonia, bo stara torba nic go nie obchodziła. Po powrocie do domu bracia zagadnęli go: — Czy ojciec coś powiedział? — Owszem, przekazał mi w spadku tę oto starą torbę. — Doskonale, bierz ją sobie, na pewno przyda ci się na żebraczy chleb! — zawołali bracia. Gamoń zabrał torbę, włożył do niej wykopane spod spichlerza pieniądze i wydobyty spod jabłoni pierścień i ruszył w świat. Boć wiadomo przecież, że z takim bogactwem nie ma sensu mieszkać w zabitej deskami wsi. Bracia wcale go nie zatrzymywali, gdyż całkiem nie był im potrzebny w gospodarstwie, a nakarmić 1 przyodziać głupca to dodatkowy kłopot. Bez przeszkód więc Gamoń opuścił wieś, udał się do miasta, osiedlił się tam i żył niczym pan. Wiadomo przecież, że człowiekowi ciężko przyzwyczaić się do pracy i biedy, ale do nieróbstwa i rozkoszy każdy bardzo szybko przywyknie. Niebawem nie tylko w mieście, ale i w okolicy, a nawet w całym kraju rozeszła się wieść, że w gro- dzie osiadł bogacz, który nie zna miary swego majątku. I poczęli do Gamonia zaglądać książęta i hrabiowie. Każdy przecież marzył, aby wydać córkę lub siostrę za człowieka mającego takie bogactwo. Kobiety zaś, gdy tylko Gamoń nakładał na palec pierścień, wprost szalały z miłości do niego. On jednak nawet nie patrzał za nie, gdyż pragnął pojąć za żonę najpiękniejszą kobietę świata. Bracia Gamonia, skoro dowiedzieli się, że w mieście mieszka pan, który potrzebującym garściami rozdaje pieniądze, postanowili udać się do niego. Daleko jednak nie uszli. Tuż za wsią schwycił ich diabeł i powlókł do piekła. Nawet słuchać nie chciał ich zapewnień, że nigdy w życiu nie podpisywali cyrografów. Postawieni przed obliczem lucyfera, bracia zaczęli użalać się na diabła i mówić o swojej niewinności. Lucyfer dokładnie obejrzał cyrografy i rozkazał diabłu, który porwał niewinnych braci, aby im służył przez trzy lata. Upokorzony diabeł skulił się, opuścił ogon i udał się z braćmi do ich chałupy. Natychmiast przystąpił do roboty z taką gorliwością, że aż skóra na nim trzeszczała. Uszczęśliwieni bracia nic nie robili, najwyżej przynaglali diabła do pracy, i basta. Rozleniwili się strasznie. Tylko żarli i wylegiwali się niczym świnie w barłogu. Tymczasem Gamoń opływał w dostatki. Sprzykrzyło mu się jednak takie życie. Stracił do wszystkiego chęć, nic go nie cieszyło. Panienek wysoko urodzonych miał wokół siebie niezliczoną ilość, ale wywoływały one w nim tylko wzgardę. Zbliżając się do nich wcale nie czuł tej rozkoszy, jakiej dozrlawał kiedyś, podszczypując wiejskie dziewuchy. Rzucił więc miasto i udał się na wieś, ale i tam nie znalazł zadowolenia. Był wszystkim obcy i nie mógł znaleźć sobie miejsca na świecie. Wreszcie poszedł do znachorki i rzekł: —¦ Starucho, pomagasz ludziom w biedzie, dopomóż i mnie! — A czegóż ty pragniesz? ¦— Niczego nie pragnę, bo wszystko, czego tylko zapragnę, mam! 87 — Więc po cóż, sokole, przyszedłeś do mnie? Odwiedzają mnie ci, którym czegoś brakuje. Smutnym daję otuchę, a chorym zdrowie. Matka nauczyła mnie pomagać ludziom w biedzie, a ty jaką masz biedę? — Bieda, moja staruszko, w tym, że nie mam biedy. Ratuj mnie, bo zginę. — Synku, chyba nieczysta siła ciebie nawiedziła. Dam ci ziół, może ciebie uzdrowią! Wziął Gamoń zioła, wypił je i znowu przyszedł do znachorki. — Poskutkowało, sokole? — Poskutkowało. Przedtem niczego nie pragnąłem, a teraz ciągle myślę o najpiękniejszej kobiecie świata. — Sokole mój jasny! Obarczyłeś się ciężkim brzemieniem. Najpiękniejsza dziewczyna znajduje się za wysokimi górami, za szerokimi morzami, w królestwie smoka. Ciężko ci będzie pokonać potwora ! — To nic, staruszko, gdybym nawet miał zginąć, udam się na poszukiwanie tej najpiękniejszej. — Skoro chcesz, to idź. Pamiętaj, abyś w drodze nie wyrządził nikomu żadnego zła. Wtenczas ci pomoc okaże każde stworzenie. Podziękował Gamoń znachorce i wyruszył w świat na poszukiwanie tej najpiękniejszej. Po jakimś tam czasie dotarł do przydrożnej karczmy i wstąpił do niej. Zaszył się w kąt i jął się przysłuchiwać rozmowom. Zrozumiał tylko tyle, że na kraj ten spadają jakieś nieszczęścia. Zaczął więc pytać ludzi 0 szczegóły. Dowiedział się od zebranych, że ziemię tę nawiedził potwór, który porwał najpiękniejszą dziewczynę na ziemi — córkę królewską. Smok nadal nawiedza kraj i ciągle uprowadza coraz to inne piękne dziewczęta, które zmusza do usługiwania porwanej królewnie. Gamoń opuścił karczmę i udał się do królewskiego pałacu. Bezskutecznie jednak kołatał do wrót. Straże nikogo nie wpuszczały na dziedziniec. Wtenczas Gamoń nałożył na palec pierścień i zaczął przechadzać się wzdłuż murów. Po jakimś czasie ukazała się w bramie córka naczelnika straży królewskiej. Spojrzała na przybysza 1 zapałała do niego taką miłością, że nie była w sta- nie kroku zrobić. Dzięki niej Gamoń przedostał się na dziedziniec pałacowy i dotarł do kró' Oświadczył, że gotów jest odzyskać królewnę. >. w zamian żąda, aby król dał wolność ludowi, ukrócił swawolę panów. Ucieszony król przyrzekł, że po uwolnieniu cói s. nie tylko oswobodzi lud, ale i obdzieli chłopów ziemią. Gamoń jednak był uparty i ciągle powtarzał. / -podejmie starania uwolnienia królewny dopier wówczas, gdy lud odzyska wolność. Bezsilny król ogłosił ustawę mówiącą o przyznaniu chłopom wolności i ziemi. Gamoń podziękował królowi, skłonił się w pas. schował ustawę za pazuchę i ruszył w drogę. Tymczasem rozwścieczeni panowie zataili przed ludem, że król wydał taką ustawę, i jeszcze bardziej niż przedtem znęcali się nad chłopami. W pewnej miejscowości Gamoń był świadkiem chłosty wymierzonej chłopu przez pana. Głuptas natychmiast wyjął zza pazuchy ustawę i odczytał ją zebranym mieszkańcom. Chłopi bezzwłocznie rzucili się na pańską służbę i uwolnili chłostanego człowieka. Uszczęśliwiony chłop podziękował Gamoniowi, jak tylko umiał, i poszedł razem z nim w świat. Zresztą inni chłopi też przyłączyli się c niego i powstała całkiem niemała gromada. Ruszyli raźno przed siebie i wszędzie biednym pokazywali ustawę, podburzając ich przeciw panom. W każdej miejscowości przyłączali się do Gamonia coraz to nowi ludzie i wreszcie uzbierało się ich z dziesięć, a może i więcej tysięcy. Szli szeroką ławą na przełaj, aż wreszcie stanęli na ziemi królestwa smoka. Natarli na jego pałac, pokonali wszelkie przeszkody, wycięli w pień smocze wojsko i wreszcie uderzyli na potwora. Przebiegły smok jednak ukrył się w niedostępnej kryjówce. Gamoń uwolnił królewnę oraz wszystkie znie- . wolone dziewczęta i zaczął poszukiwać potwora. Ludzie przetrzęśli cały pałac, zajrzeli do wszystkich zakamarków, a potwora jak nie było, tak nie było. Musieli dać za wygraną i zaprzestać poszukiwań. Z okazji uwolnienia królewny i innych dziewcząt wydano w pałacu smoka wielki bankiet. Wśród 88 oswobodzonych znajdowała się również córka zamorskiej wiedźmy. Cieszyła się ona specjalnymi względami smoka. Wyczyniała w pałacu, co tylko chciała. Pastwiła się nad wszystkimi dziewczętami, nie miała władzy tylko nad królewną, którą smok ochraniał, gdyż była najpiękniejszą kobietą świata. Pałając nienawiścią do królewny, córka wiedźmy uknuła podstępny plan. Wspólnie ze smokiem, którego odwiedziła w tajemnej kryjówce, postanowili, że ona zgładzi pijanego Gamonia, całą jego drużynę i królewnę. Tymczasem podczas uczty rozhulano się na dobre. Uwolnione dziewczęta pląsały razem z chłopakami z Gamoniowej drużyny. Poszła w tany również córka wiedźmy. Przyjrzał się jej Gamoń i tak mu się spodobała, że nie mógł od niej oczu oderwać. I wydało się głupcowi, że to wcale nie królewna, a właśnie ona jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Królewna w mig pojęła, co się dzieje z Gamoniem. Rozpaczała strasznie, gdyż od pierwszego wejrzenia do nieprzytomności zakochała się w głupcu. Uczucia jego były dla niej cenniejsze niż wolność, niż powrót do rodziców i niż wszystko na świecie. Gamoń spojrzał na królewnę i pojął jej troskę, zrozumiał także, że zachowanie się córki wiedźmy jest podstępną grą. Włożył więc pierścień na palec, a dziewuchę natychmiast owładnęła tak wielka do Gamonia miłość, że gotowa była zrobić dla niego wszystko. — Powiedz — spytał Gamoń — gdzie się ukrywa smok? — Smok znajduje się w pieczarze! — odrzekła córka wiedźmy. Rzucił się Gamoń wraz z chłopcami ku pieczarze i rozniecił u jej wejścia ogromne ognisko. Skwar i dym przedzierające się do wnętrza pieczary dokonały swego — udusiły smoka. Córka wiedźmy biegała wokół pieczary, załamując ręce, wreszcie znikła. Gamoń kazał zakończyć ucztę, pożegnał się ze swoją drużyną, zabrał królewnę i udał się na dwór jej rodziców. Uszczęśliwieni król i królowa nie wiedzieli, jak mają dziękować Gamoniowi, obiecali mu, że wydadzą za niego swoją córkę. Ale jak to się mówi — łaska pańska na pstrym koniu jeździ — w niedługim czasie król zmienił swój stosunek do wybawcy córki. A stało się to w bardzo prosty sposób. Rozzłoszczona córka wiedźmy zaczęła latać po całym kraju i buntować panów przeciwko Gamoniowi. Przekonywała ich, że wolność chłopów, którą wymógł Gamoń na królu, przyniesie zgubę całemu królestwu. Panom, wiadomo, tylko w to graj. Udali się do króla i tak długo go nagabywali, aż wreszcie przeciągnęli go na swoją stronę. Król łatwo zapomniał o ogłoszonej ustawie i słowie danym Gamoniowi. Wolność chłopską unieważnił, a Gamonia oddał w ręce panów. Ci zaś przekazali go diabłu, którego Gamoń tak srodze oszukiwał po śmierci swego ojca Gęśle Żył kiedyś na świecie okrągły sierota, przezwany Iwańczykiem. Był zupełnie maleńki, gdy mu zmarła matka. Zaopiekowała się chłopaczkiem chrzestna. Gdy nieco podrósł, oddała go za pastuszka. Wypasał Iwańczyk gęsi i przyglądał się światu. Nie mógł się nadziwić, że wokół tak pięknie i radośnie. Słoneczko ogrzewa ziemię. Wiaterek kołysze gałęzie i trawy, a drzewa odbijają się w wodzie niczym w lustrze. Najdziwniejsze wydawało się Iwańczykowi to, Ae i dęby, i krowy, i chaty stały w wodzie do góry nogami. Niedługo jednak chłopak zastanawiał się nad tym, bo wnet groźnie zagęgał gęsior. Spojrzał Iwańczyk w stronę stada i dostrzegł unoszącego się nad gąsiętami jastrzębia. Schwycił więc kij i pobiegł, aby odpędzić napastnika. Ptak odleciał w kierunku lasu, a pastuszek długo patrzał z otwartymi ustami na znikający w niebie punkcik. Zachciało się chłopcu latać. Rozprostował szeroko ręce i zaczął zataczać kręgi po łące. Zmęczył się srodze tym bieganiem i runął na trawę. I znowu spoglądał w wysokie niebo. Oczy jego świeciły się niczym dwa 89 diamenty. Dobrze było chłopcu wśród kwiatów i traw. Tak dobrze, że nawet zapomniał o tym, że czas wracać na obiad. „Z pewnością gospodarze już zjedli obiad" — pomyślał chłopiec i postanowił paść stadko do samego wieczora. » Takie było dzieciństwo Iwańczyka. Gdy nieco urósł, pomagał owczarzowi w wypasaniu owiec, a później stał się samodzielnym pastuchem krowiego stada. Pełniąc swe obowiązki tak się zżył Z trzodą i naturą, że zaczął rozumieć język zwierząt, ptaków i roślin. Niejednokrotnie chłopcu wydawało się, że zwierzęta, owady i ptaki współczują jego niedoli, że żalą się nad nim, że szepcą mu: — Biedny pastuchu, ty nigdy nie staniesz się gospodarzem ! — Porzuć, chłopcze, ten kraj i idź w świat poszukać szczęścia. Zachęcały go do tego także kwiaty i rośliny. Usłuchał Iwańczyk tych podszeptów i wyruszył w świat z nadzieją, że znajdzie szczęście. Nie spełniały się jednak jego marzenia. Każde nowe miejsce było gorsze od poprzedniego. Żyło mu się coraz to ciężej. Doszło do tego, że zaczęła go nawiedzać myśl o samobójstwie. Pewnego razu Iwańczyk postanowił utopić się. Podszedł do rzeki i skoczył w jej nurt. Woda jednakże na chwi-leńkę stwardniała i chłopiec suchą stopą przeprawił się przez rzekę. Na brzegu napotkał panicza, który rzekł: — Zaciągnij się do mnie na służbę. — Chętnie — odrzekł Iwańczyk — wszystko mi jedno, jakiemu diabłu mam służyć. — A skąd ty wiesz, że jestem diabłem? — Poznać pana po cholewach! — Sądzę, że będziesz dobrym robotnikiem. Spodziewaj się więc dobrego grosza. — Gdzie pieniądze — tam i nieszczęście! — Czego więc pragniesz, skoro nie chcesz pieniędzy? — Tego, co ja szukam, ty nie posiadasz. Ale mniejsza o to, będę ci służył nawet w piekle. Zdjął diabeł kapelusz z głowy i trzykrotnie go 90 uniósł. Dopiero wtenczas Iwańczyk dostrzegł na głowie szatana rogi i za plecami czarne, niczym u nietoperza skrzydła. Chłopiec też uchylił czapki i trzykroć nią machnął. Natychmiast urosły mu skrzydła i razem z diabłem uniósł się w powietrze. Nie polecieli jednak do góry, ku słońcu, a tylko diabli wiedzą dokąd, gdzieś w dół, w przepaść. Szybowali w okropnych ciemnościach. W końcu jednak coś w dali zabłysz-czało. Gdy podlecieli bliżej, rozświetliło się płomieniami niczym pożar leśny. Wreszcie stanęli na ziemi i oczom Iwańczyka ukazały się ogromne kotły z gotującą się, bulgocącą smołą. Nie mogło być żadnych wątpliwości co do tego, że są w piekle. Chłopcu przeszły ciarki po plecach. Nie było jednak rady, przecież dobrowolnie wynajął się do tej roboty. Gdy tak rozmyślał, niespodziewanie płomień ogarnął jego skrzydła i spalił je. Diabeł nakazał Iwańczykowi, aby długim żelaznym pogrzebaczem mieszał gotującą się smołę. Wsadził chłopiec pogrzebacz i przeraził się. Dostrzegł gotujących się w smole grzeszników. Kogo tam nie było. I kudłaty pop, i łysy ksiądz, i dziedziczka przytulona do lokaja, i dziedzic obejmujący młodą ślicznotkę, i pański rządca z batogiem w ręku, i ekonom z butelką w gębie, i pokojówka, i kucharz i licho wie kogo jeszcze tam nie było z pańskiej służby. Podszedł chłopiec do następnego kotła i poruszył smołę pogrzebaczem. Natychmiast wynurzyli się na powierzchnię ludzie porządni; chłopi i tacy, którzy za życia niemal za świętych uchodzili. „Chyba każdy człowiek — pomyślał chłopiec — musi po śmierci smoły zakosztować." Chciał już ruszyć dalej, aż tu nagle na powierzchni kotła ukazała się jego chrzestna matka. — Synku! — zawołała — nie dbałam o ciebie, gdy byłeś maleńki. Za to teraz muszę odpokutować. •— Zostałaś, mateńko, niesprawiedliwie osądzona, bo przecież byłem szczęśliwy tylko wówczas, gdy z twojej to woli gęsi pasałem. Nie zdążył chłopiec do końca wypowiedzieć tych słów, a tuż obok niego stanęła chrzestna w białym odzieniu. — Dzięki, ci, syneczku, że uwolniłeś mnie z tej męki. Musisz stąd uciekać, bo szatany gotowe są i ciebie wrzucić do kotła. Ja ci wskażę drogę, która wyprowadzi cię z piekła. Ujęła kobieta Iwańczyka za rękę i wymijając kotły skierowała się ku wyjściu. Dookoła rozlegały się jęki i krzyki ludzkie. Gdy stanęli wreszcie na skraju piekła, kobieta znikła, a chłopak trzykrotnie uniósł nad głową czapkę. Wnet wyrosły mu skrzydła, dzięki którym bez trudu pomknął w górę. Leciał tak szybko, że tylko wiatr gwizdał mu w uszach, a obłoki co chwila pozostawały w tyle. W końcu osiadł na powierzchni ziemi. Srodze utrudzony, padł na trawę i usnął. I nie wiadomo, czy to we śnie, czy na jawie, zjawił się Iwańczykowi Chrystus, dał mu gęśle i rzekł: — Masz, w tym instrumencie ukryte jest twoje szczęście. Podniósł się chłopak z ziemi, zabrał gęśle i wyruszył w świat. Chodził sobie, chodził, aż wreszcie wynajął się u karczmarza za pastucha. Wypędzał co rano krowy na pastwisko, siadał na kępach trawy i grał na gęślach. Gdy tylko przykładał rękę do strun, krowy unosiły głowy i skakały tak zawzięcie, że jeno mleko świstało im z wymion. Wieczorami, po zapędzeniu krów do obory, gospodyni nie mogła z nich nawet kropli mleka udoić. Zastanawiał się karczmarz długo, ale nie mógł dojść, co jest przyczyną tej odmiany, poszedł więc do rabina. Duchowny długo czytał święte księgi, wreszcie rzekł: — Z pewnością chochlik leśny wysysa mleko. Po czym doradził karczmarzowi, aby wziął mocz od zdrowej krowy, wlał go do wyjałowionego garnka, teagotował w piątek, a w sobotę wypił. Resztą, która zostanie, ma wysmarować wymiona krowom. Karczmarz podziękował rabinowi, wrócił do domu i spełnił dokładnie polecenia. Wszystko okazało się na nic. Krowom wcale nie przybyło mleka, a do tego tak wynędzniały, że strach było na nie patrzeć. Zrozpaczony karczmarz schudł nie mniej niż jego krowy. Pewnego razu zwrócił się do siedzącego nad kieliszkiem kowala, który był znany ze swej przebiegłości : 91 — Powiedz, w jaki sposób przywrócić mleko bydlętom. — A skąd ja mogę wiedzieć? Poradź się znachora chyba. — Już się radziłem. Nic nie pomaga. Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem i dużo umiesz. Jeżeli pomożesz, dam ci kwartę wódki. — Za kwartę, bracie, o nie! — zawołał kowal, — Musisz postawić trzy kwarty, wtenczas pomogę. Upierał się przy swoim karczmarz, ale koniec końców przystał na trzy kwarty. — Wobec tego dawaj pierwszą kwartę! Popiję sobie nieco i spojrzę na gwiazdy, z nich muszę wszystko wyczytać. Wypił kowal wódkę przyniesioną przez karczmarza i powlókł się za opłotki, na pastwisko, gdzie Iwańczyk wypasał stadko. Spojrzał i zdębiał. Chłopiec grał sobie na gęślach, a krowy wokół niego harcowały tak, że aż z nich piana spływała. W mig zrozumiał kowal, dlaczego krowy nie dają mleka, i zawrócił w kierunku wsi. Nabrał jednak nieprzepartej ochoty do tańca i zaczął pląsać po trawie. Wiadomo jednak, jak tańczy pijak. Podskoczył kowal parokrotnie, nogi mu się zaplątały i runął, biedak, w parów. Przeleżał tam do rana. Gdy już wytrzeźwiał, udał się do karczmarza i rzekł: — Już wiem, kto zaczarował twoje krowy. Stawiaj tu wódkę, to ci powiem! Przywlókł karczmarz dwie kwarty i śledzia na zakąskę. Wypił kowal, przekąsił i zawołał: — Pastuch urzekł twoje krowy! — Nie może być, przecież to dziecko! — Więc idź na pastwisko i sam zobacz, jak lię pasą twoje bydlątka! Udał się karczmarz na łąkę i gdy tylko usłyszał grę pastuszka, podniósł poły sukmany i wraz z krowami miotał się po łące tak długo, jak długo grał Iwańczyk. Wzburzony karczmarz zaskarżył pastuszka do sądu. Ława przysięgłych rozpatrzyła sprawę, uznała pastuszka winnym stosowania czarodziejskich sztuczek i skazała go na bezzwłoczne powieszenie. Powiedli biedaka przez miasto na miejsce stra- ceń. Zebrał się ogromny tłum. Jedni płakali, boć to przecież powieszą dziecko, inni cieszyli się, myśląc, że wieszają niebezpiecznego czarownika. Wreszcie wprowadzono chłopca na podwyższenie i kat sięgnął po pętlę. Iwańczyk tymczasem wyciągnął spod pachy gęśle i trącił struny. Kat wypuścił sznur i jął tak pląsać, że aż podwyższeni j drżało pod nim. W ślad za katem ruszył w tan sędzia, który odczytywał wyrok. Nie wytrzymał również spowiednik-pop i zawirował na deskach. Tłuir gapiów otaczających szubienicę też zaczął skaka. niczym groch prażony na patelni. Wkrótce wszyscy pokryli się potem, ale nikt nie mógł ustać na miejscu. Pastuszek tymczasem, grając, coraz bardziej oddalał się od szubienicy i tłumu, aż w końcu zupełnie zniknął z oczu. Kiedy ocknęli się wszyscy, rozdziawili gęby, rozejrzeli się, a po Iwańczyku nawet śladu nie zostało. Wysłano pogonie, ale łatwiej przecież ująć wiatr w polu, niźli ujarzmić muzykę. Iwańczyk przewędrował przez wiele ziem i dotarł wreszcie do kraju białoruskiego króla, gdzie zaczął rozweselać dwór swoją muzyką. Zawsze, gdy tylko zjeżdżali się zamorscy goście i jęli chełpić się, król wzywał Iwańczyka i kazał mu grać na gęsiach. Goście wtenczas tańcowali jak opętani, a z czasem już na zawsze przestali wychwalać swoje kraje i musieli uznać wyższość Białego króla. Zgoda buduje — niezgoda rujnuje W pewnej wsi mieszkali trzej kalecy: ślepy, głuchy i beznogi. Wybuchła wojna i nieprzyjaciel dotarł do tej właśnie wsi. Wszyscy zdrowi mieszkańcy ukryli się w lasach, na mokradłach lub w zaroślach. Pozostali we wsi tylko niewidomy, głuchy i chromy. Ślepy usłyszał turkot kół na ulicy i odgłosy uciekających ludzi. Nic jednak nie widział i dlatego nie mógł się ruszyć z miejsca. 92 Głuchy natomiast siedział sobie pod drzewem ¦! stodołą, wyplatał łapcie, nic do niego nie do-jrało, dlatego nie zabrał się z uciekającymi współ- tr.ieszkańcami. Beznogi wszystkich widział i wszystko słyszał, i.c nie mógł się ruszyć z miejsca. Pozostał więc * opustoszałej wiosce. Wróg tymczasem wtargnął do wsi, złupił dobytek i podpalił budynki. Pożar ogarnął wkrótce całą miejscowość. Poczuł ślepiec, że wieś się pali, miotał się więc r.n wszystkie strony. Wszędzie jednak natykał się na płomienie. Głuchy mógłby dopomóc niewidomemu, ale przecież wcale nie słyszał jego wołania. Beznogi był także bezsilny. Doskonale widział, co się dzieje, ale nie był w stanie zrobić kroku. W końcu jednak doczołgał się do głuchego, potarmosił go i wskazał mu palącą się wieś. Obejrzał się głuchy i zerwał się na równe nogi. Tymczasem ślepy wrzeszczał wniebogłosy: — Ratujcie, jeśli macie Boga w sercu! Beznogi na migi wytłumaczył głuchemu, co się dzieje ze ślepym. Ten pojął, wziął beznogiego na ramiona i poszedł między płonące budynki. Wkrótce natknęli się na ślepca i wyprowadzili go z płonącej wsi. Wszyscy trzej zatrzymali się w polu i poczęli zastanawiać się, co tu z sobą zrobić. Nie mieli przecież ani domostwa, ani jedzenia. Radzili, radzili i w końcu postanowili, że nigdy się nie rozstaną, że otoczą się wzajemną troską, będą zachowywać się tak, jakby byli jedną i tą samą istotą. Głuchy udał się w kierunku spalonej wsi, wyszperał skądsiś wózek i wrócił do towarzyszy. Na wózek ten wgramolili beznogiego i pojechali, gdzie oczy poniosą. Po pewnym czasie dotarli do jakiejś opuszczonej wioski. Beznogi pozostał na wózku, a ślepy z głuchym wyruszyli na poszukiwanie wody i żywności. Niewidomy miał niezwykle wyostrzony słuch, toteż wkrótce doszło go jakieś bulgotanie. Poszedł w tym kierunku i natknął się na strumyk, z którego zaczerpnął wody. Głuchy natomiast dostrzegł stado kraczących wron. Gdy podszedł bliżej miejsca, nad którym uwijały się ptaki, ujrzał na ziemi dużą skrzynię z serami. W ten oto sposób ślepy z głuchym zdobyli wodę i pożywienie. Chcieli już wracać do beznogiego, ale ślepy szturchnął swego towarzysza i wyciągnął rękę w kierunku chlewika. Dosłyszał bowiem dolatujące stamtąd pochrząkiwanie świń. Skoro otworzyli drzwi, okazało się, że znajduje się tam około pół tuzina prosiąt. Wróciwszy do beznogiego wszyscy trzej postanowili zatrzymać się w opuszczonej wsi i czekać na powrót jej mieszkańców. W nocy sypiali na słomie w gumnie, a we dnie wygrzewali się na słońcu. I wiodło się im wcale nieźle. Wzajemnie się wspierali, razem starali się o pożywienie, wszyscy razem dbali o bezpieczeństwo. Społem bowiem posiadali to, czego brakło każdemu z nich z osobna. Niewidomy doskonale słyszał, głuchy dobrze widział, a chromy mądrze myślał. Czego więc mieli się obawiać? Radzili sobie w każdej potrzebie. Dzięki zgodzie przetrwali. Doczekali końca wojny i powrotu ludzi, którzy nie mogli zrozumieć, w jaki sposób kalekom udało się przetrwać mimo braku pomocy zdrowych osób. Ułomni zaś odpowiedzieli im: — Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Każdy z nas dbał o wszystkich, a wszyscy troszczyli się o każdego. Jasio Prostaczek W pewnym kraju żyli ludzie niczym w niebie: z frasunkiem i pracą byli za pan brat, ale nie znali biedy. Przestrzeń, rozległe grunta, swoboda — tylko pracuj i powiększaj dostatek. I tak żyli sobie w tym kraju ludziska w zgodzie, łagodności, trudząc się we dnie, a odpoczywając w nocy. A gdy bieda nawiedzała kraj, wspólnie śpieszyli na ratunek. Dbali o chorych, pomagali biednym i przez to wszyscy byli szczęśliwi. Zjawił się jednak skądsiś straszliwy smok, który zaczął latać nad całym krajem; rabował on dobytek i porywał ludzi. Uprowadził ich wielu i zmusił 93 176 -Eli B5[0UIS JOpO TpZOBZ Zł 'BUJB.m}BU 5[B; BZ33Z.I 3IS (E}s us; ppjuis jpupst" A\psngnjs-A\puBd b[q "Sou z fllBM. njsojd od 'bj[ouis po jfofepi 'jopo oq 'npoaSo ogs; op oAzijqz ais {gpur 3iu ?{3TAYOJZ3 X{5[XMZ 'pOjgo A{B3 J^UJBS od 9ts {pazszoj poauis j(soxi raoizpnj az 'j['b; DSizpaaiuis i po otuS jfezoBZ nouo5[ av y -y3\ iAupaf bj^[ -oAuaps uiAzora arapdnz jTOBJjn '5[ouis Sts jbzjbissz stsbzo utXj 5xs ijiMBfod qpsods o^o usi /^ za; oqp 'E^Ejd ogsum sogai^fAzo BiqSzj;s oubtui 'iurzpn| bs iuibs sz 'oizpAjSAY 5is eqoi5[;sjCzsAi. obCbui sizpaBSod a\ 'istiStijs sz 'ogs; op o{zsoq '3jp5[s oszjpsz o§3avAz z X[Aą ta\o;oS t roso; uz si^ -Bjqop oSsp[pzsAY sz qoi ijbo I TZpn{ BU IjBpBdBU BfBjgz BJB3 TipTA\ 0{Xq b 'u3p3f]Aq 5[oxns zspazad oq 'uBd qoi ziu 3ZSf3TUZOj[i3U 3iqOS O ]zpn{ OBiA\Bqzod t oi 'l3oap I ]5[BpS BU TlOBJBd Z TJBMOJP3A\Aa\ B5[SIA\OJXn Z [Bf 1 ąoKzsziiąfau qoioA\s o A\ npsszDZssiu bu sis pAzonj 1 o [| p B 'tlOBJBd A\ 5[OUIS JIM ppjsods ipXaoł5j3iu 5[Bup3f -Xqonui j[Bf npojg z i[5n]g uiXjo;>i av 'bav;s3|ojj[ o§3a\s op 'izpnj qoAuat o; zbjoo jBMAjod 5[ouis ZB 'Bia9Z03UIZ 3Z [b; i -n{O5[oa|so biubiavb;s 'a BUIBdO5[ 'MO{BAV BIUBdAs 'AVO0B{Bd BIU3ZSOUZA\ Op zywać przyjemnym zapachem i karcić chłopów za to, że nie wiedzą, co śmierdzi, a co pachnie. Tymczasem cielsko smoka rozłożyło się do tego stopnia, że i najbardziej wytrwali panowie nie wytrzymali. Zaczęli więc odcinać zepsute łapy i inne członki smoka. Odejmą panowie jedną łapę, a miast niej wyrośnie pięć nowych. Wykrają kawałek ciała, a na tym miejscu powstanie nowa narośl niczym pagórek. I w ten oto sposób wszystko na tym smoku odrasta, jak pędy na ściętej wierzbie. Rozrósł się niczym góra i przykrył swoim cielskiem cały ogród. A śmierdział przy tym tak okropnie, że nie było na świecie zakątka, do którego nie doszedłby smoczy odór. Koniec końców panowie też zarazili się od smoka i zaczęli cuchnąć, tak jak ich władca. Pańskie choroby spowodowały, że ludziom zaczęło się wieść jeszcze gorzej. Ci z panów, którzy byli zdrowi, porywali coraz to nowych mieszkańców tej ziemi i zmuszali ich do karmienia, mycia i doglądania tkniętych chorobą, nie było jednak rady. Zamorzeni, głodni, nie widzący świata bożego, ludzie musieli obsługiwać i strupieszałego smoka i strupieszałych panów. I trwało to wszystko przez całe wieki. Ludzie rodzili się i umierali, ale zmiany na lepsze nie było widać. Od tego nędznego bytowania ludzie otępieli i stracili rozsądek do tego stopnia, że przestali już ufać w nadejście lepszego jutra. Przywykli do swego losu i nie wyobrażali sobie, że można żyć inaczej. Mawiali zazwyczaj — tak przecież żyli nasi pradziadowie i dziadowie i my w ślad za nimi musimy znosić te męczarnie. Nadszedł jednak czas, kiedy przyszedł na świat w tym kraju chłopczyk. Urodził się słabiutki, mizerny i chudy, od maleństwa do końca życia pozostał wątły. Nie ruszyli go panowie, bo do pracy był całkiem niezdatny. Wydoroślał wreszcie chłopak, ale ciągle bawił się tylko z dziećmi. Przezwali ludzie tego młodzieńca Jasiem Prostaczkiem. We wszystkie zimy Prostaczek siedział na piecu i łuczywem się bawił, latem natomiast przesypywał piasek z maluczkimi. Wreszcie osiągnął Prostaczek trzydziesty roczek. Pewnego dnia siedział przy drodze i piaseczkiem się bawił. Aż tu nagle przyszli trzej wędrowcy. Zbliżyli się do Prostaczka i siedli na przyzbie. Rozejrzeli się, ale żywej duszy nie dostrzegli, bo wszyscy wieśniacy zostali przez panów wypędzeni do roboty. Nabili wędrowcy lulki tabaką i wtenczas połapali się, że nie mają ognia. Zwrócili się więc do Jasia, aby się wystarał o żar. Udał się Jasio do chałupy, wygrzebał z pieca zdzie-bełko węgli i wyniósł na podwórze. Zapalili wędrowcy lulki i spytali Jasia, czym się zajmuje. — Przesypuję piaseczek — odrzekł Jasio — bo z każdej pracy korzyści ciągną tylko panowie. Nasi ludzie tego jednak nie rozumieją. Harują, wypruwają z siebie żyły, a nic z tego nie mają, bo wszystko zagarniają panowie. Zresztą nie tylko chudobę, ale i ludzi pędzą w nieznane, nie mają nad nimi litości, biją, męczą, torturują, mordują. Wędrowcy wysłuchali Jasia, pokiwali głowami, wydobyli instrumenty i popłynęła muzyka. Pierwszy raz zagrali — obdarzyli Jasia rozumem. Drugi raz zagrali — napełnili jego serce współczuciem. Trzeci raz zagrali — rozwiązali mu język. Zniknęli wędrowcy, a Jasio Prostaczek odtąd zmienił się zupełnie. Zmądrzał, postanowił zacząć działać i w drogę wyruszyć. Wykonał dudę i zagrał na niej tak pięknie, tak żałośnie, że nie tylko ludzie, ale nawet zwierzęta i ptaki zaczęły gromadzić się wokół niego i słuchać. I ruszył Prostaczek na wędrówkę po świecie, przygrywaniem ludzi gromadził i prawdę im o życiu prawił. Ludzie zaczynali pojmować ogrom doznanych krzywd. Burzyli się przeciw temu, że panowie nie pracują, a mają wszystko, biedni zaś urabiają sobie ręce, a giną z głodu. |I niósł się głos Prostaczkowej dudy szeroko po świecie i coraz szerzej otwierały się ludziom oczy, i coraz ich więcej było gotowych do walki o sprawiedliwość. Dotarł w końcu wielki głos do pałaców, do panów i do smoka. I zaczęli panowie zbierać wojsko, aby zgładzić Prostaczka i jego dudę. Usłyszą panowie głos dudy na wschodzie i pędzą tam z całym swoim wojskiem. Błyszczą pałasze, jeżą się piki, grzmią armaty, a Prostaczka już dawno tam nie ma. Uspokoją się panowie, nasłuchują, a tymczasem głos dudy rozlega się na zachodzie i leci od wsi do wsi, od kraju do kraju, ludziom 95 prawdę przekazując. Pędzą panowie z kolei na zachód, szablami dzwonią, strzelają na oślep, ale Prostaczka dosięgnąć nie mogą. Brzmi duda, gra, klekocze niczym ptak, gwiżdże, świszczy tak przeraźliwie, że panom portki się trzęsą i krew w żyłach zamiera. I oto sługusi smoka od tej pory nie mogą zaznać spokoju ani w dzień, ani w nocy. Przygotowują zemstę. Duda natomiast nie milknie. Leci jej głos po świecie i ludzi zjednuje. I nie można tej muzyki ujarzmić ani unicestwić. Leci ona ponad światem, omijając wszelkie przeszkody, bo ma siłę wielką, chociaż ciała nie posiada. I dźwięczy, i dźwięczy, aż przywoła wreszcie taki czas, w którym wszyscy ludzie będą sobie równi. Oj, ty moja dudo, oj, ty moja nadziejo! O tym, który pieniądze wymyślił Był pewien bardzo skąpy człowiek, który innym nawet wody nie dał się napić. Miał pełne obory bydła i świń, ale rozpaczał, gdy zdechło niewyda-rzone prosię. Spichlerz jego pękał od zboża, ale stratę jednego ziarna gotów był okupić rzewnymi łzami. A zawistny był ten chłop, że aż strach. Posiadał przecież ogromne bogactwa, a innym zazdrościł najdrobniejszej rzeczy. Skąpił zresztą wszystkiego nie tylko innym, lecz również samemu sobie. Schudł i wyglądał niczym suchy badyl. Doszło do tego, że jadł tylko raz dziennie. Zresztą jakie było to pożywienie. Mieszał ziemniaki z plewami, piekł je na węglach, posypywał jeszcze popiołem, zjadał i popijał wodą. Śmieli się ludzie z głupiego bogacza, który żałuje sobie chleba i żre plewy. Z powodu takiego odżywiania nazwali go Plewą. Trząsł się Plewa nad swoim dobytkiem i ciągle myślał, jak tu pomnożyć majątek. Ciężko jednak "wzbogacić się z pracy rąk. W gospodarstwie jak w rzece — jedno przypływa, a drugie odpływa. Plewa był bardzo niezadowolony, że jego bogactwa powiększają się zbyt wolno. 96 Jakoś dowiedział się od ludzi, że człowiek, który znajdzie kwiat paproci, będzie bez ustanku opływał w dostatki. Opętany żądzą bogactwa, Plewa zaczął pytać o szczegóły i wywiedział się, że paproć kwitnie tylko raz w roku, w noc Kupały, i że kwiat ten strzegą diabły i chochliki. Możliwość pomnożenia majątku tak owładnęła Plewą, że nawet się wyzbył uczucia strachu. Po jakimś tam czasie nadeszła noc Kupały. Jeszcze słonko nie zdążyło zajść, a Plewa już chwycił tobołek i pognał do lasu. Gdy znalazł się w gąszczu leśnym, zaczęło zmierzchać. Na niebie zapalały się gwiazdy. Wreszcie zapadła noc na dobre. Ciemno było choć oko wykol, niczym w zawiązanym worku. Patrząc na migające między konarami gwiazdy chciwiec ciągle myślał o kwiatach paproci. Brnął Plewa w las coraz bardziej i dotarł wreszcie do takiej gęstwiny, że nie było sposobu stamtąd się wydobyć. Zatrzymał się więc i zaczął nasłuchiwać, pełen nadziei, że usłyszy szczekanie psa czy ludzkie odgłosy. Raptem w lesie zahuczało tak okropnie, że bogaczowi ciarki przeszły po plecach. Między drzewami zaroiło się od diabłów, które harcowały, obejmując wiedźmy. A wokół diabłów zebrała się gromada różnego paskudztwa, które połyskiwało oczyma, zębiskami kłapało i klaskało łapami. Skąpiec był przerażony i trząsł się jak mokry pies na mrozie. Nie było jednak wyjścia — musiał stać, gdyż nie wiedział, jak się ma stąd wydostać. Raptem wśród liści rosnącej opodal paproci zauważył kwiat płonący niczym gwiazda. Rzucił się ku niemu, ale cała zgraja diabłów, krzycząc i piszcząc, zastąpiła mu drogę. Stanął Plewa jak wryty, a ciało | jego drżało niczym w febrze. Chciał się przeżegnać, ale natychmiast uświadomił sobie, że bogactwo nie ma nic wspólnego ze znakiem krzyża. Postanowił więc oddać duszę diabłu w zamian za kwiat paproci, który może otworzyć mu drogę do nieogarnionego wprost bogactwa. W tejże chwili podskoczył do Plewy diabeł i rzekł: — Pomyślałeś o mnie, więc jestem. Dam ci klucz do bogactwa, a ty mi zapiszesz swoją plugawą duszę. Nie jest ci ona wcale potrzebna, a nawet przeszkadza ci w nikczemnym życiu. Przyobiecał Plewa swoją duszę diabłu i spytał go, jak długo będzie mógł korzystać z uzyskanego dzięki niemu majątku. — Pozostanie on przy tobie na wieki — rzekł diabeł. — Nawet gdy ty już odejdziesz, ludzie będą łączyli bogactwo z twoim imieniem. Po krótkim targu o długie życie, którego domagał się Plewa, diabeł zażądał od niego podpisania cyrografu krwią utoczoną z małego palca. Po tej ceremonii diabeł wreszcie wręczył Plewie kwiat paproci i dał mu wskazówki, w jaki sposób ma z niego korzystać. Wrócił Plewa do domu i życie jego zmieniło się nie do poznania. Każde jego życzenie w mig się spełniało. Bogactwo Plewy przyjęło takie rozmiary, że wkrótce zabrakło na nie miejsca. Zaniepokoiło to bogacza i wezwał do siebie diabła. Diabeł wysłuchał narzekań Plewy, po czym rzekł: — Dobrze, dam ci środek, który umożliwi ci zgromadzić bogactwo całego świata, a przy tym nie będziesz potrzebował na nie dużo miejsca. I nazbierał szatan ludzkich łez, ludzkiej krwi i ludzkiego potu, po czym wszystko to wlał do kotła i zaczął podgrzewać. Na ogniu trzymał tak długo, aż łzy, krew i pot stopiły się w złoto. Plewa, skoro zobaczył nie znany mu metal, zawołał : — Daj mi te błyskotki, nigdy jeszcze takich rzeczy nie miałem. — Nie — odrzekł diabeł — wpierw te błyskotki obiegną cały świat, zwielokrotnią się i dopiero wtenczas wrócą do ciebie. I zaczęło złoto krążyć po świecie i ludzi ograbiać. Wkrótce u Plewy uzbierało się tyle grosza, że mógł kupić cały świat. Ciągle jednak niepokoił go zbliżający się dzień śmierci. Szukał ratunku u lekarzy i znachorów, ale ci tylko powtarzali, że śmierć jest nieuchronna. Usiłował Plewa uciec od diabła, chroniąc się wraz ze złotem w piwnicy. Lecz niewiele to mu pomogło — śmierć i tam go nękała. Bogacz myślał, że przekupi ją złotem, ale śmierć na to roześmiała się tak szaleńczo, że aż jej kości zatrzeszczały. Wskazując na złoto, śmierć zawołała: — Stań się tym, z czego powstałeś. Po tych słowach złoto stopiło się, zamieniając się z powrotem w pot, łzy i krew ludzką. Piwnica wypełniła się po brzegi i tu znalazł grób zachłanny Plewa. Natychmiast zjawił się diabeł, który chwycił duszę bogacza i zawołał: — Dopóki będzie istniał świat, dopóty będziesz dla wszystkich ludzi potworem, który żywił się krzywdą, łzami i krwią ludzką. Pomysłowy posłaniec Żył sobie pewien pan, ale taki był podlec i złośnik jak samo nieszczęście. Nikt nie mógł mu dogodzić, wszyscy bali się go niczym diabła. Każdemu, kto tylko do niego przyszedł z jakąkolwiek prośbą, pan krzyczał w nos: — Co powiesz? Nieborak odpowiadał: — Same dobre nowiny, panie. — A co powiesz oprócz dobrych? Zabierzcie gałgana do stajni! W ten oto sposób nie pozwalał nawet dojść do słowa. Inaczej nie rozmawiał pan z podwładnymi. Dlatego bali się go ludzie okrutnie. Nikt nie śmiał powiedzieć mu przykrego słowa. Zawsze, gdy rozmówca mu nie dogodził, kończyło się zamknięciem go w stajni i rózgami. Był jednak pewien niepozorny chłopek, przezwany Stopakiem, który potrafił z panem rozmawiać. Pewnego razu pan wygrał w karty piękny majątek. Wiosną zapragnął go obejrzeć i tak pozostał tam przez całe lato. Bardzo spodobał się panu nowy majątek. Nie darmo powiadają, że nowe sito na kółEu szanowane, a stare pod ławą deptane. Tymczasem w starym majątku działy się niedobre rzeczy. Można rzec, że bieda siedziała na biedzie i biedą poganiała. Postanowił ekonom zawiadomić o wszystkim pana. Nie miał jednak kogo posłać. Wszyscy okropnie się bali, każdemu droga była własna skóra. Żaden z chłopów nie godził się służyć za posłańca. Ekonom bezradnie załamywał ręce. Skoro dowiedział się o jego kłopotach Stopak, przyszedł natychmiast do ekonoma i rzekł: 7—Niewyczerpany dzban 97 — Pójdę do pana i wszystko mu opowiem, ja umiem z nim rozmawiać! Uszczęśliwiony ekonom o mało nie wycałował Stopaka. Dał mu garść pieniędzy, darował mu własne buty i wysłał do pana. Nie wiadomo, jak długo szedł Stopak, wiadomo jednak, że nie ominął żadnej karczmy. Dotarł jednak do owego nowo nabytego majątku i napatoczył się na lokaja. — Czego tutaj wałęsasz się, włóczęgo? — krzyknął lokaj i poszczuł Stopaka psami. Stopak wyciągnął z torby kawał słoniny i cisnął psom. Psy zajęły się słoniną, a Stopak tymczasem wszedł na ganek. — Czego chcesz? — spytał lokaj. — Muszę się zobaczyć z panem. Przynoszę mu, panie, wieści ze starego majątku! — Dobrze — odrzekł lokaj — zawiadomię, tylko powiedz, skąd ty wiesz, że i ja jestem panem? — Skąd? — przecież widzę. Nie jesteś panem, ale półpankiem, który ma czoło niskie, nos śliski, a więc liże pańskie półmiski. Lokaj miał zamiar chwycić Stopaka za włosy i spuścić Ze schodów, ale właśnie w tym momencie zawołał go do siebie pan. — Co tam za chłop u ciebie? — spytał pan. — Posłaniec od pani — odpowiedział lokaj. — Zawołaj go tutaj! Pomknął lokaj z powrotem, a Stopak tymczasem wyciągnął woreczek z tabaką, nabił fajkę, wydobył hubę, krzemień oraz krzesiwo i zaczął wykrzesywać ogień. Wykrzesał, zapalił, zaciągnął się dymem i splunął na czystą podłogę. — Idiże, pan ciebie woła! — krzyknął lokaj. — Chyba nie trzęsie go padaczka, zaczeka ^-odrzekł Stopak i zaciągnął się znów dymem. * — Idź prędzej! — Czas nie nagli, fajkę dopalę! Nie wytrzymał pan i po raz drugi przynaglił lokaja. Stopak nie śpiesząc się wypalił fajkę, wytrze-pał z niej popiół, schował fajkę za pazuchę i pomaleńku powlókł się na pańskie pokoje. Lokaj niczym pies pognał przed Stopakiem i po kolei drzwi otwierał. Wszedł Stopak do pańskiej komnaty i Zaczął dusić się od kaszlu. Zdenerwowany pan czeka i tylko wąsa podkręca. — Dzień dobry, panie! — Co powiesz? — Same dobre wieści, panie! — A co powiesz oprócz dobrych wieści? — Przysłał mnie, panie, ekonom, abym zawiadomił, że złamał się pański scyzoryk! — Jaki scyzoryk? — A ten, no, chyba ten, którym ostrzono pan.. pióra! — A w jakiż to sposób złamano ten scyzoryk — Powiadają przecież, że bez narzędzia nawę: wszy nie można zabić. Ale każdy instrument może się zepsuć. To właśnie zdarzyło się z pańskim scyzorykiem. Chcieli panu na buty zedrzeć skórę z wyż-ła. Posłużyli się scyzorykiem, ale skóra była twarda i nóż się złamał. — O jakim wyżle pleciesz, gałganie? — Pański wyżeł. Ten, który wpadł kiedyś do studni, a przy wydobywaniu go, pamięta pan, utonął Nikita. Lubił pan brać tego psa na polowanie. O ile dobrze pamiętam, to u sąsiada pan wymienił tego wyżła na trzech chłopów. — Więc mój wyżeł zdechł? — Zdechł, panie! — Jakiż był powód jego śmierci? — Powiadają, panie, że pies cieszył się dobrym zdrowiem, ale obżarł się koniny i kitę odwalił! — Jakiej tam znowu koniny? — To znaczy mięsa z ogiera. — Z jakiego ogiera? — Z pańskiego bułanka, z cętką na czole. — Więc i ogier zdechł? — Zdechł, panie. Żal go, dobry był źrebiec. — Alem nieszczęśliwy! — Nie i aa co się przejmować, panie! Przecież wiadomo, że jeżeli źrebię urodzi się z cętką, to albo zdechnie, albo wilk je dopadnie. — A dlaczego zdechł ogier? — Wysilił się chyba. — A gdzie się wysilił? Jeżdżono na nim za prędko czy co ? — Nikt na nim nie jeździł, panie, zawsze stał w stajni. — Więc co ? — Wodę, panie, wozili ogierem. 98 — A po co wam była potrzebna ta woda? — Ludzie powiadają, że tonący brzytwy się chwyta. Gdy zapaliła się we dworze chlewnia, to ekonom rozkazał chłopom ze wsi także ogierem wodę wozić. — To i chlewnia spłonęła? — Spłonęła, panie. — A w jaki to sposób zapaliła się? — Chlewnia, panie, stała blisko obory, od niej właśnie się zajęła. — Więc i obora spłonęła? — Niczym świeca, panie. — A dlaczego zapaliła się obora? — Tego, panie, dokładnie nie wiem. Albo od wozowni, albo od pałacu. — Jezus Maria, więc i pałac spłonął? — Spalił się, panie, doszczętnie. — To znaczy, że cały dwór spłonął? — Wszystek, panie. Teraz tam pusto i gładziut-ko. Można siać rzepę. Chwycił się pan za głowę obiema rękami i zaczął lamentować. — Od czego zapalił się pałac? — wołał zrozpaczony. — Od świec, panie — odpowiedział Stopak. — A po cóż palono świece? — Przecież świece, panie, koniecznie trzeba zapalić przy nieboszczyku. — A któż tam zmarł? — Wieczne jej odpoczywanie, pani nasza miłościwa zmarła. — Co, co ty mówisz? Pani zmarła? O jakim nieszczęśliwy ! — Niech pan tak nie płacze. Ma pan na otarcie łez i przybytek. — Jaki, gadaj prędzej! — Pan Bóg obdarował pana wnukiem. Najstarsza pańska niezamężna córka syna powiła. Powiadają, że to piękny chłopak. Bardzo podobny ponoć do pańskiego furmana Mikity. Wieściami dobity do reszty pan zwalił się z krzesła, a Stopak udał się do kuchni, aby coś niecoś przekąsić. Takim oto człowiekiem był Stopak i w taki właśnie sposób potrafił z panami pogwarzyć. Król Jan Białoruski W pewnym kraju rządził król, którego nazywano Białoruskim. Na imię miał on Jan, a syna także nazwał Janem. Syn już od młodych lat był zawziętym myśliwym. Z polowań czasami wracał z łupem, a czasem z pustymi rękami. Pewnego razu Jan-syn napotkał w polu chłopa--chudzinę. Chłop ziemię orał marną szkapiną, za którą biegał okazały źrebak. — Chłopie! Chudzino! — zawołał królewicz Jan — sprzedaj mi źrebaka. — Nie mogę. W nim cała moja nadzieja! — Sprzedaj mimo wszystko. Dam ci sporo gro^ sza! — A ileż to, panie, dać możecie? — Dam ci sto rubli! Zastanowił się chłop, checiaż wiedział, że sto rubli to duży grosz, i odrzekł: — Było, nie było, za sto rubli bierzcie, panie! — Mądrze czynisz, przecież za te pieniądze kupisz dwa konie i jeszcze na kawałek ziemi zostanie. Rzekłszy to królewicz zabrał źrebaka i zaprowadził go do królewskich stajni. Tej samej nocy król Jan Białoruski miał sen. Zapamiętał z niego tylko jedno zdanie: „Twój syn kupił źrebaka sobie na pocieszenie, tobie na utrapienie". Zaniepokojony, uniósł się na posłaniu, zamyślił się i postanowił poszukać odpowiedzi w senniku. Z objaśnień wynikało, że rzeczywiście ojcu zagraża wklkie niebezpieczeństwo ze strony syna. Po dłuższych rozważaniach król postanowił stracić syna. Nazajutrz wezwał go do siebie i rzekł: — Janie, muszę ci coś powiedzieć. — Słucham, ojcze! — Chcę, abyś udał się ze mną nad morze. Wskażę ci, gdzie są nasze granice morskie. Przecież wkrótce obejmiesz po mnie rządy i powinieneś wiedzieć, dokąd sięga nasze królestwo. — Więc chodźmy, ojcze! Gdy już wyruszyli, król ciągle rozmyślał nad swoim postanowieniem. Syn natomiast beztroska 99 wyprzedzał ojca i często schodził na pobocze drogi. W pewnej chwili oddalił się od ojca na znaczną odległość i natknął się na jabłonkę. Nie wiadomo po co, zaczął kijem obijać jabłka. Potłuczone drzewo ozwało się ludzkim głosem: — Janie królewiczu! Zostaw w spokoju owoce. Lepiej poobłamuj moje uschnięte gałązki i weź je ze sobą. Na pewno w nocy ci się przydadzą. * Usłuchał królewicz rad drzewa. Nałamał gałęzi, związał je w dwa pęki i pobiegł za ojcem. Gdy już dopędził króla, ten skarcił go srodze: — Cóż to hasasz po polu?! Masz iść w ślad za ojcem! — Zboczyłem nieco, ojcze, chciałem skosztować jabłek! — Więcej nie zbaczaj! Szli, szli, aż wreszcie dotarli do błękitnego morza. Zatrzymali się na brzegu, a król wskazując na horyzont zawołał: 100 — Widzisz? Tam daleko jest biała skała. Ona u wyznacza granice naszego królestwa. — Nic nie widzę, ojcze! — Przybliż się do wody i uważnie się przyjrzyj. wówczas dostrzeżesz! Stanął królewicz tuż nad wodą, a król pchnął go z tyłu i szybciutko oddalił się. Nie chciał bowiem widzieć tonącego syna, ani słyszeć jego wołania Obawiał się, że zmięknie jego serce i wydobędzie syna na brzeg. Tymczasem przypłynął do brzegu wieloryb i połknął królewicza wraz z wiązkami gałęzi, które on trzymał pod pachą. W brzuchu wieloryba było dosyć przestrzennie. ale bardzo ciemno. Królewicz wydobył z kieszeni krzesiwo, wykrzesał ogień i podpalił gałązki jabłoni. Ognisko bardzo doskwierało wielorybowi. Po dwóch dniach postanowił pozbyć się niepożądanego gościa. Podpłynął do brzegu, zwymiotował i ¦ i królewicz zdrów i cały znalazł się na lądzie. Nie wiedział jednak, co począć. W ciągu minionych dwóch dni jego odzież zgniła i był zupełnie nagi. Postanowił, że do domu nie wróci, obawiał się bowiem, że tym razem ojciec uśmierci go skuteczniej niż poprzednio. Wreszcie zdecydował się wyjść na gościniec. — Przecież będzie ktoś przejeżdżał lub przechodził — powiedział sobie w duchu — i z pewnością okaże mi pomoc. Na gościńcu czekał dosyć długo, lecz nikt się nie pojawiał. Zamierzał już nawet odejść, ale koniec końców postanowił jeszcze trochę zaczekać. Dobrze zrobił, bo po chwili usłyszał turkot kół i z daleka ujrzał powóz. Własna nagość tak go jednak onieśmieliła, że w ostatniej chwili umknął z drogi i schował się za krzaczek. Za karocą biegł piesek, który wywęszył obecność obcego człowieka i zaczął głośno szczekać. Przejeżdżający drogą obcy król, siedzący w karecie, kazał stangretowi zatrzymać się. — Idź — rzekł — sprawdź. Musi być w pobliżu człowiek, skoro pies tak ujada! Stangret zszedł z kozła, rozejrzał się wokół, dostrzegł golasa za krzakiem i powiadomił o tym króla. — Jakiś nagi młodzieniec kryje się za krzakiem! — Sprowadź go tutaj! Stangret przyprowadził królewicza przed królewskie oblicze. — Jak ciebie zowią? — spytał król. — Jestem Janem, synem Jana. — A kim ty jesteś? — Przecież on — zwrócił się król do stangreta — podobny jest do mojego syna jak dwie krople wody. — Rzeczywiście! — odpowiedział furman. — A może ty jesteś moim synem? Skąd się tutaj znalazłeś? — Ja tego nie wiem — skłamał królewicz. —• Zobaczymy! Wsiadaj do karety! — rozkazał. W najbliższym miasteczku król kazał kupić chłopcu ubranie i zawiózł go do swojego pałacu. Okazało się, że prawdziwy królewski syn znajdował się tam. Gdy wreszcie postawiono chłopców obok siebie, nawet król nie mógł rozróżnić, który z nich jest jego rodzonym synem. — Żyjcie sobie i chowajcie się razem—rzekł król. — A to, że jeden z was jest rodzony, a drugi przybrany, nie ma żadnego znaczenia. Odtąd chłopcy stanowili nierozłączną parę. Nigdy nie kłócili się i nie bili. Z czasem wydorośleli i zmężnieli. Gdy król już zestarzał się — kazał ich wezwać i rzekł: —• Chcę was powiadomić, iż postanowiłem królestwo podzielić na połowę i każdy z was obejmie rządy nad swoją częścią. Pragnę, abyście żyli w zgodzie i jak najczęściej wspominali mnie dobrym słowem. Wkrótce król umarł, a bracia, zgodnie z jego wolą, żyli w przyjaźni i pokoju. Często wspominali zmarłego i oddawali jego pamięci należną cześć. Po pewnym czasie bracia zaczęli myśleć o ożenku. — Wiesz, bracie — rzekł przybrany królewski syn — musisz się ożenić! — Mnie się wydaje, że ty pierwszy powinieneś to uczynić! •— W żadnym wypadku. Jesteś prawdziwym królewskim synem i pierwszeństwo należy się tobie! Ja natomiast będę twoim swatem i wybiorę ci dobrą dziewuchę! — Skoro znasz dobrą dziewuchę, to się zgadzam! Ciekawe jednak, gdzie ona mieszka! — Mieszka w obcym królestwie. Jest królewną — jedynaczką. Znajdziemy ją bez trudu, bądź tylko łaskaw kupić dla mnie prostego chłopskiego sukna. — A po cóż ci takie sukno? Czyż nie masz lepszego przyodziewku? — Mam, czy nie mam, to nie ważne. W danym wypadku potrzebny mi jest chłopski ubiór. Kupił więc królewicz surowego sukna, wezwano do pałacu krawca i kazano mu uszyć siermięgę. Królewicz Jan ubrał siermięgę i spytał brata: — No, dobrze wyglądam? — Jakże tam dobrze, okropnie! Wstyd w tym pokazać się ludziom na oczy! Czyżbyś zapomniał, że jesteśmy królewiczami? — To nic, bracie. Ja jestem swatem i w tym ubiorze mi do twarzy. Ty zaś jesteś kawalerem, panem młodym i musisz przyodziać świąteczne szaty. Mam do ciebie jedną prośbę. Gdy będziemy już u kró- 101 łewny, nie nazywaj mnie ani bratem, ani królewiczem, ani Janem. Mów mi po prostu Jasio Łazę-ga-Szara Siermięga. Bracia dosyć szybko przygotowali się do podróży i ruszyli. Już z drogi wysłali królowi — ojcu wybranki — list, w którym powiadamiali go o celu swojej wizyty. Podróż braci okazała się bardzo trudna i niezwykła. Dotarli do okropnie gęstej i mrocznej puszczy. Przedzierając się przez knieje natknęli się na człowieka, który, nie bacząc na letni skwar, ubrany był w wełniane spodnie, futrzaną czapkę i kożuch. Człowiek ów siedział i zawodził: i' ¦¦¦— Ależ chłodno, ależ ziąb! — Bracie — rzekł królewicz — przypatrz się temu dziwakowi. — Już ci powiedziałem — odrzekł Jan — że masz mnie nazywać Jasiem Łazęgą-Szarą Siermięgą albo swatem! >.•¦¦-.•.¦¦¦. — A więc, swacie, przypatrz się i powiedz, czy ten1 dziwak nam się nie przyda; 1 Jasio Łazęga-Szara Siermięga obejrzał napotkanego i spytał go: — Cóż to wrzeszczysz, że jest ci chłodno, skoro inam w samych koszulach jest za gorąco? — Za to zimą, przy największym mrozie mogę się rozebrać i jest mi ciepło. :— Więc chodź z nami, może cię jakoś ogrzejemy! < — Chętnie pójdę! Ruszyli razem i wkrótce wyszli z puszczy. Na podmokłym polu dostrzegli człowieka, który zbierał żaby, ślimaki i inne różne paskudztwo. Wszystko to człowiek ten zjadał i ciągle wrzeszczał: — Jestem głodny! \ Wędrowcy podeszli do żarłoka i spytali: — Dlaczego to, człowiecze, nie pójdziesz do wsi i nie poprosisz o kawałek chleba? — Właśnie wypędzili mnie ze wsi, bo wszystkich doszczętnie objadłem. — To chodź z nami, może jakoś ciebie nakarmimy. — Chętnie pójdę! We czwórkę ruszyli w dalszą drogę, która zawiodła ich znowu do puszczy. Ludzkie wołanie doleciało ich uszu. Poszli w kierunku, skąd dochodził głos, i wkrótce stanęli nad jeziorem. Po brodę w wodzie stał człowiek i jęczał: — Pić! — Cudaku! — zawołał Jan — schyl głowę i n_-pij się do syta. — Jeżeli tylko pociągnę jeden łyk, w jeziorze rr. już nie zostanie. Co więc będę pił potem? — Nie przejmuj się, pomożemy ci! — Uważaj, żebyś mnie nie oszukał! — Nie oszukamy! Wówczas ów człowiek siorbnął i wypił całą wodę, co do kropli. Na dnie zostały tylko ryby, raki i żaby. Wtenczas żarłok rzucił się na nie i w okamgnieniu wszystkie pozjadał. — No, więc jak —• Moczygębo —¦ spytał królewicz — zaspokoiłeś pragnienie? — Nie wiadomo, czy zaspokoiłem, ale wiadomo, że się rozochociłem! Gdzie ja po raz drugi się na- — Nie martw się, będziemy o ciebie dbać w podróży ! I ruszyli w dalszą drogę. Szli długo, ale wreszcie dotarli przed oblicze króla, którego na początku podróży powiadomili listem o celu swego przybycia. Król przyjął ich przyjaźnie i od razu oświadczył: — Czekam na was od dawna. Przybywacie z długiej drogi, więc raczcie zaznać rozkoszy w mojej łaźni! — Dziękujemy ci, królu —• odrzekli goście — chętnie skorzystamy z twojej gościnności! Ruszyli we wskazanym im kierunku, ale już na pięć wiorst przed łaźnią musieli się zatrzymać. Łaźnia ta bowiem zbudowana była z żeliwa, które rozpalone było do czerwoności. —¦ Ooo! — zawołał Zmarzlak — wreszcie się ogrzeję! — Ogrzej się, bracie — rzekł Jasio Łazęga-Szara Siermięga — i ostudź tę łaźnię, żebyśmy mogli zbliżyć się do niej. Zmarzlak podszedł do łaźni, chuchnął na nią i wystudził ją do tego stopnia, że wnet woda w kotłach zamarzła. Obejrzeli goście wyziębioną łaźnię, wrócili do króla i powiadają: — Czyżbyś, królu, nie był w stanie zebrać w ca- 102 tym swoim królestwie nieco drewienek, aby ogrzać łaźnię? — Widzę — odrzekł król — że twarde są z was sztuki i należy poważnie do was podchodzić. Otóż postanowiłem wydać swoją córkę za mąż dopiero wówczas, gdy wypijecie cały zgromadzony na moim dworze zapas win i wódek. — Spróbujemy! — odrzekli przybysze. Gdy już wszystkie beczki zostały z piwnic i składów wytoczone na dziedziniec, Moczygęba rzekł: — Wy, bracia, posmakujcie tylko co lepszych win, a o resztę już ja się zatroszczę! Zasiedli za stoły, kto ile mógł, tyle wypił, a Moczygęba wszystko do dna wyżłopał i wrzasnął na cały dziedziniec: — Co jest, przecież nie ma co pić! Zaskoczony król wezwał gości i rzekł: — A teraz, moi drodzy, musicie zjeść cały poczęstunek, co tylko wam poda służba! — Z przyjemnością, królu! — odrzekli goście. Król rozkazał służbie pozabijać wszystkie woły, krowy i świnie, ugotować je w kotłach na dziedzińcu i uraczyć gości. Gdy już jadło było przygotowane, do dzieła przystąpił Żarłok. — Nie obawiajcie się zbytnio, bracia — rzekł — całe mięsiwo, a także kości biorę na siebie! Zasiedli przybysze za stoły, każdy z nich zjadł nieco, a Żarłok wymiótł wszystkie kotły do czysta i powiedział: — Przydałoby się jeszcze odrobinę mięsiwa na przekąskę! Król już więcej nie stawiał gościom warunków i przyrzekł, że w najbliższej przyszłości wyda za królewicza swoją córkę. Goście pożegnali się z królem, ucałowali się serdecznie i ruszyli w powrotną drogę. Gdy wkroczyli do lasu, okazało się, że jezioro napełniło się wodą. Moczygęba natychmiast wlazł do wody i zawołał: — Jestem wam wdzięczny, bracia. Dzięki wam chociaż raz dobrze sobie popiłem! Reszta poszła dalej i dotarła do podmokłego pola, na którym pozostał Żarłok. — Dziękuję wam, przyjaciele. Przy was dobrze sobie podjadłem! Pozostała trójka zagłębiła się w las i doszła do legowiska Zmarzlaka, który ułożył się i rzekł: — Nigdy wam nie zapomnę tego, że dzięki wam chociaż raz się wygrzałem! Bracia królewicze bez przeszkód dotarli do domu i zaczęli myśleć o jak najszybszym przygotowaniu wesela. Gdy już przyszła umówiona z królem pora, postanowili jechać do niego. Królewicz Jan znów się ubrał w chłopską suk-manę. — Bracie — rzekł królewicz, który zamierzał się ożenić — zdejmij z siebie ten łach, przecież i sobie, i mnie wstydu narobisz! — Ty się mną nie przejmuj! Każdy przecież za siebie odpowiada! Wsiedli do karety, wzięli ze sobą sporo służby i odjechali. W drodze królewicz — przyszły pan młody — długo rozmyślał i doszedł do wniosku, że pojawienie się na dworze teścia z takim chłopkiem roztrop-kiem może mu popsuć szyki. Cichcem naradził się ze swoimi towarzyszami i kazał służbie wypchnąć przybranego brata z karety. Spadł Jasio Łazęga-Szara Siermięga w przydrożny kurz i zawołał: — Boże, mój Boże, gdybyś dał mi konia, do-pędziłbym ich i rozprawił się z nimi. Po chwili spełniły się życzenia Jasia Łazęgi-Szarej Siermięgi. Stanął przed nim okazały wierzchowiec. Dosiadł go Jasio i nie tylko dogonił, ale i wyprzedził karetę. Zawstydzony takim obrotem sprawy, królewicz wierzchowca Jasia Łazęgi-Szarej Siermięgi kazał przyprząc do swojej karety, a jego wsadzić Ido środka. Po pewnym czasie kareta z weselnikami wjechała do miasteczka. Królewicz wysłał do króla pismo, w którym prosił o wymianę zmęczonych koni. Jasio Łazęga-Szara Siermięga udał się zaś do miejscowego kowala. Stanął w drzwiach kuźni i zawołał: — Kowalu, Boże dopomóż! — Bóg zapłać, Jasiu Łazęgo-Szara Siermięgo! — Mam do ciebie sprawę! —• Więc mów, po coś przyszedł! — Wykuj mi dwudziestopięciopudową uzdę! — Po co ci taka uzda? 103 — Nie musisz tego wiedzieć, więc ja nie muszę wyjaśniać! Wykuł kowal uzdę. Jasio Łazęga-Szara Siermięga zapłacił mu za robotę. Włożył uzdę do karety i ruszyli. Nie ujechali daleko, gdyż spotkali ich wysłannicy królewscy, prowadzący ognistą klacz, na której króleweicz — przyszły pan młody — miał do pałacu wjechać. Nikt oprócz Jasia Łazęgi-Szarej Siermięgi nie wiedział, że to nie klacz, lecz dwanaście diabłów w konia wcielonych. Gdy królewicz zamierzał dosiąść klaczy, Jasio Łazęga-Szara Siermięga zawołał: —¦ Wstrzymaj się, bracie. Pozwól, że ja ją wpierw ujeżdżę i poskromię! Jasio Łazęga założył klaczy dwudziestopięcio-pudową uzdę i wskoczył na grzbiet wierzchowca. Klacz stanęła dęba, a potem uniosła się aż pod obłoki. Nie była jednak w stanie zrzucić jeźdźca. Umęczona, zniżyła lot i zwaliła się na ziemię. Jasio Łazęga-Szara Siermięga wsiadł do karety i wszyscy razem pojechali na dwór królewski. Gdy już byli na miejscu, Jasio ukłonił się królowi i rzekł: — Widać, panie, konie masz marne. Kazałeś wysłać chabetę, która już po kilku kilometrach stanęła i trzeba ją było wymienić. Przyparty do muru król kazał czynić przygotowania do wesela. Po ślubie odbyła się uczta weselna i wszystko przebiegało, jak należy. Po przyjęciu rzekła małżonka do królewicza: — Najdroższy, pójdziemy na trzecie piętro, zabawimy się tam rzucaniem kuli. Przysłuchujący się tym słowom Jasio Łazęga-| Szara Siermięga szepnął na ucho królewiczowi: — Bracie, uważaj i beze mnie nigdzie nie chodź! Jasio Łazęga na moment opuścił małżonków, a wówczas królewna ponowiła zaproszenie. — Chodźmy, pobawimy się kulą. Królewicz przystał na jej prośbę i udał się w ślad za żoną na trzecie piętro pałacu. Królewna wydobyła kulę i cisnęła ją w pierś królewicza. — Łap! — krzyknęła. Królewicz jednak odskoczył w bok, a kula utkwiła w ścianie. — Teraz rzuć ją w moim kierunku! — zawołała królewna. Królewicz przyłożył rękę do kuli, ale nie był w stanie ruszyć jej z miejsca. Właśnie w tejże chwili wpadł do pokoju Jas: Łazęga-Szara Siermięga i zawołał: — Bratowo, nie zmuszaj go do tej zabawy. M;. w swoim królestwie inaczej bawimy się kula! — O, jakże inaczej ? — A popatrz, proszę! Jasio Łazęga tak mocno kopnął kulę, że przebiła wszystkie ściany pałacu i wyleciała na miast i — O tak, bratowo, bawimy się u siebie kulami! Razem we troje zeszli na dół i znowu zasiedli do uczty. Gdy wszelkie zapasy już wypito i zjedzono, królewicz postanowił wracać z małżonką do swego kraju. Taki obrót sprawy nie cieszył królewny. Przed wyjazdem ukryła ona w karecie pięciopudową szablę, która miała jej posłużyć do krwawej zemsty. Pierwszej nocy po przyjeździe do pałacu męża królewna postanowiła rozprawić się z Jasiem Ła-zęgą-Szarą Siermięgą. Na szczęście po zgaszeniu świec Jasio wstał z posłania, przełożył poduszkę w drugi koniec łóżka, położył się więc odwrotnie. O północy królewna wstała, ujęła pięciopudową szablę i wymierzyła cios, celując prosto w szyję Jasia Łazęgi. Okazało się jednak, że zamiast głowy, ucięła mu stopy. Oszalały z bólu Jasio wypełzł z komnaty i po-czołgał się w kierunku gościńca. Na drodze królewicz strasznie jęczał i zwijał się z bólu. Po pewnym czasie natknął się na nieszczęśnika przechodząc) drogą kaleka bez rąk. — Kim jesteś i dlaczego wrzeszczysz? — spytał przechodzień. — Obcięto mi stopy i strasznie cierpię! — Ja też jestem kaleka, nie mam rąk. Muszę ci jednak pomóc. Czy możesz wleźć na moje plecy? — Spróbuję! Królewicz wgramolił się na ramiona Bezrękiego i rzekł: — Możemy iść! — A dokąd pójdziemy? Królewicz z bólu i ciężkich przeżyć utracił pamięć i, zamiast do pałacu, kazał się nieść do puszczy. 104 Zaszyli się nieszczęśnicy w lasach i zamieszkali •-im. Z czasem rany królewicza całkiem się zagoiły. , Pc okolicy rozeszła się wieść, że dwóch strasznie pokaleczonych zbójów rabuje przejezdnych. Tak też i było, kalecy poczęli napadać na panów i na kupców i zabierać im cały majątek. Gdy zbliżyła się zima, Bezręki rzekł: — Niedługo nastaną mrozy. Musimy coś zrobić, aby uchronić się przed nimi. — A cóż możemy zrobić? - Sądzę, że należy zbudować chatę. - Przydałaby się. Pewnego dnia przejeżdżał przez las kowal, który w lózł na targ pełen półkoszek siekier. Zbóje zatrzymali go i pięć siekier wzięli dla siebie. Potem przy-:ąpili do ścinania drzew. Beznogi siadał na grzbiet Hezrękiego, ten przenosił go pod drzewa i Beznogi e ścinał. Drzewa te ściągnęli następnie w jedno niejsce i przystąpili do wznoszenia budynku. Minę-;o trochę czasu i chata była gotowa. Zbudowali w izbie piec i żyli jak się patrzy. Nadal wychodzili na drogę biegnącą przez las i grabili dziedziców, handlarzy i duchownych. Biednych zaś nie tylko nie krzywdzili, ale jeszcze wspomagali ich groszem. Bardzo ich męczyło to, że musieli w chacie wykonywać różne babskie roboty. A to zamiatanie, a to pranie, gotowanie. — Wiesz co? — rzekł Beznogi. — Ano nie wiem! * — Sądzę, że przydałaby się nam gospodyni! — A skąd to niby mamy ją wziąć? — Ze wsi weźmiemy, tylko musisz mnie tam zanieść! — Czy myślisz, że tak szast-prast zdobędziesz kobietę? — Nie szast-prast wcale. Pójdziemy, gdy na wsi będzie się odbywała zabawa. Staniemy za węgłem chaty i porwiemy przechodzącą dziewuchę. Zaciągniemy ją tutaj i niech sobie gospodarzy. W najbliższy wieczór świąteczny kalecy udali się pod karczmę, schwycili pierwszą lepszą dziewczynę i uprowadzili ją do lasu. Gdy już znaleźli się w leśnej chatce, rzekli: — Nie lękaj się, będzie ci u nas bardzo dobrze. Zrabujemy kupcom trochę mąki, krup, słoniny, węd- lin. Będziesz jadła, ile tylko zapragniesz, i nas także nakarmisz. Dziewczynę bezustannie trawiła tęsknota za rodzicami. Wychudła strasznie i ciągle myślała o najbliższych. Z czasem jednak przyzwyczaiła się, utyła od dobrego jedzenia i żyło jej się jak u Pana Boga za piecem. Po pewnym czasie dziewczyna pod nieobecność zbójów zaczęła odwiedzać staruchę. A była to starucha niezwykła. Nazywała się Baba Jaga o Żelaznej Nodze. Jeździła na żelaznej stępie i żelaznym tłuczkiem stępę poganiała. Pierwszy raz Baba Jaga przybyła pod chatkę w nocy. Zastukała do drzwi i zawołała: — Dziewczyno! Dziecko moje, otwórz! Po otwarciu drzwi Baba Jaga rozwaliła się u kolan dziewczyny i rozkazała: — Poiskaj wszy w mojej głowie! Dziewczyna przystąpiła do iskania, a Baba Jaga przekłuła jej pierś i zaczęła wysysać krew z serca. Gdy już się nasyciła, wsiadła na stępę i odjechała. Swoje zabiegi powtarzała Baba Jaga niemal każdej nocy. Doprowadziła wreszcie dziewczynę do straszliwego wyczerpania. Wychudła, biedula, jak szkapa i na nogach się chwiała. Zaniepokojeni wyglądem gosposi zbóje poczęli dochodzić prawdy. — Cóż to się dzieje z dziewczyną? — spytał Beznogi. — W oczach marnieje. Czy ty czasem jej nie dokuczasz? — Broń Boże, braciszku. Ja też to zauważyłem, ale właśnie ciebie podejrzewałem! — Jestem niewinny! I- Ja także! Wezwali zbóje dziewczynę i spytali ją: — Dlaczego tak wychudłaś? Czy ci u nas jedzenia nie starcza? — Wujaszkowie najdrożsi. Niemal co nocy pod waszą nieobecność przyjeżdża na żelaznej stępie Baba Jaga o Żelaznej Nodze. Ona to wysysa moją krew serdeczną. — Wiedz, że więcej ciebie nie będzie męczyła. Rozprawimy się z nią! Tej nocy zbóje nie poszli na rozbój, tylko ukryli się w chatce. Gdy Baba Jaga przybyła o północy 105 i rozgościła się niczym we własnym domu, wyszli z ukrycia, wtłoczyli ją w stępę i poczęli grzmocić. Jeden tłukł rękami, a drugi nogami. Poturbowana Baba Jaga zawołała: — Beznogi i Bezręki, wstrzymajcie się! Coś wam powiem! — Mów! — Nie bijcie mnie więcej, a ja zaprowadzę was do źródła, które uleczy wasze kalectwo. — Prowadź! Poszli zbóje za wiedźmą, lecz krzepko ją trzymał Beznogi. Po pewnym czasie dotarli do studzienki, Bezręki od razu zamierzał zanurzyć swe kikuty w wodzie. Beznogi jednak go wstrzymał. — Zaczekaj, bracie! Zbadamy to źródło! Beznogi oderwał z drzewa gałązkę i wsadził ją do wody. Liście na gałązce natychmiast skurczyły się i zwiędły. Rzucili się zbóje na Babę Jagę i na nowo zaczęli okładać ją, jeden pięściami, a drugi nie szczędził kopniaków. — Powstrzymajcie się! — zawołała Baba Jaga. — Tam razem wskażę wam ożywiające źródło. Wszyscy razem udali się do drugiej studzienki. Tutaj Beznogi ujął spróchniały konar i zanurzył go. Po wyjęciu z wody na konarze pojawiły się zielone liście. Wtenczas Bezręki wsunął do studzienki swe kikuty i za chwilę odrosły mu obie dłonie. Następnie ujął Beznogiego i zanurzył go w wodzie. Po chwili odrosły mu stopy. Wraz ze stopami kaleka odzyskał pamięć i przypomniał sobie, że jest królewiczem. Uzdrowieni zbóje znów wzięli w obroty Babę Jagę. Tam razem obaj tłukli ją i kopali. | Sioro już nieco zmęczy/i się, jeden z nich spytał: — Co będziemy dalej z nią robić? Zatłuczemy na śmierć, czy puścimy? — Ani jedno, ani drugie — odrzekł królewicz — w lesie są potężne dębowe pnie. Rozłupiemy klinami jeden z nich, włożymy do szczeliny włosy Baby Jagi, a kliny wyrwiemy. Niech sobie jędza poleży przez kilka lat. Gdy już Babę Jagę na zawsze unieruchomili przy pniu, wrócili szczęśliwi do leśnej chaty. — Wujaszkowie! A coście zrobili z Babą Jagą? 106 — Pień dębowy krzepko ją za włosy trzyma. Jul stamtąd nigdy nie ujdzie! — Ale jest żywa czy martwa? — Odrobinę życia jeszcze w niej zostało! — Ach, wujaszkowie! Przecież ona się wygrzeb:. — To nie może się zdarzyć! Wiedźma przy pnia uschnie i zdechnie! — Proszę was, pójdźcie i sprawdźcie! Usłuchali zbóje dziewczyny i zapuścili się w knieję. Okazało się, że Baba Jaga wyrwała pień z korzeniami i znikła bez śladu. — Widzisz, bracie — rzekł Jasio Łazęga — jednak popełniliśmy błąd. Musimy teraz odnaleźć Babę Jagę i uśmiercić ją. Chatę Baby Jagi odnaleźli bez trudu, gdyż cały czas szli po śladach odciśniętych w ziemi przez korzenie pnia, który wlokła za sobą wiedźma. W chacie zastali piękną dziewczynę, rozpalającą w piecu. — Dzień dobry, ślicznotko! — rzekli. — Witajcie, zuchy! W jakim celu przybywacie? — Poszukujemy zbiega! — A więc to wyście moją matkę zamęczyli? Mogę wskazać jej kryjówkę. Musicie jednak przyrzec mi. że jeden z was ożeni się ze mną. — Przyrzekamy! — Matka ukrywa się w piwnicy! Wywlekli zbóje Babę Jagę z piwnicy i zaciągnęli ją na bagnisko. Nazbierali tam torfu, karpiny i gałęzi, rozniecili ogromne ognisko i wrzucili do niego Babę Jagę. W ten oto sposób zginęła okrutna wiedźma, żywiąca się krwią ludzką. Wrócili zbóje do chatki, a córka Baby Jagi pyta: — Coście zrobili z moją matką! — Już jej nie ma na świecie. — Więc jestem wolna i idę z wami. — Nie śpiesz się. Później zabierzemy ciebie! — Nie ma mowy! Obiecaliście, więc zabierajcie, musicie dotrzymać słowa! — Jesteś uparta i nic z tobą nie poradzimy. Chodź z nami! Gdy już wrócili do leśnej chatki, dawny Bezręki zbój rzekł: — No cóżj bracie? Sądzę, że już pora, abyś się ożenił. — Nie, braciszku — odpowiedział Jasio Łazęga--Szara Siermięga — ja mam jeszcze do załatwienia dużo spraw. Ty natomiast jesteś wolny, więc się żeń. Sądzę, że córka Baby Jagi będzie dobrą żoną. — Ja też tak myślę, ale co poradzimy z naszą gosposią? — Ta sprawa jest bardzo prosta. Niech sobie idzie do rodziców. Powiadomiona o tym dziewczyna zawołała: — Dawno bym od was uciekła, ale przecież nie znam drogi! Jak więc mogę wrócić? Zbóje odprowadzili dziewczynę do wsi i sowicie ją wynagrodzili.Wrócili do leśnej chatki i urządzili weselisko. Gdy już było po wszystkim, dawny Bez-ręki rzekł: — Bracie, musimy podzielić między sobą nasz majątek. — Nic nie potrzebuję, braciszku! Wezmę tylko trochę na drogę. Niech wszystko przy tobie zostanie, może się kiedyś przyda. Pożegnali się zbóje serdecznie. Życzyli sobie nawzajem szczęścia i rozeszli się w różne strony świata. Jasio Łazęga-Szara Siermięga udał się do królestwa, gdzie pozostałjego przybrany brat. Wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył królewicza pasącego świnie. — Cóż to, bracie — spytał Jasio Łazęga — życie uczyniło cię pastuchem? — Nie życie, tylko ty. Ożeniłeś mnie z wiedźmą, ona ze mnie zrobiła pastucha! — Dawaj więc mi rózgę. Wyręczę cię przy tym prostackim zajęciu! — Mniejsza o to, bracie. Lepiej opowiedz, gdzie się podziewałeś? — Długa by to była opowieść, bracie! Powiem krótko, szukałem utraconych nóg. — Jakich nóg? Przecież je miałeś i masz! — Mam, ale nie miałem! Twoja małżonka zamierzała mi uciąć głowę, pomyliła się jednak i ucięła nogi. No, ale to wszystko jest już przeszłością. Dawaj rózgę! — Nie bierz rózgi, bracie! — Dlaczego? — Po co masz się męczyć, tak jak ja się męczę! Każdego wieczora żona zmusza mnie, abym całował tę oto dużą świnię w ryj albo gdzie indziej! — To rzeczywiście niezbyt przyjemne, bracie. Skoro jednak wyżaliłeś się już, to daj mi rózgę. — Więc weź ją, ale co ja mam teraz robić? — Idź do kowala i poproś, aby wykonał ci trzy pręty z miękkiego żelaza i trzy pręty z hartownej stali. Królewicz wykonał polecenie Jasia Łazęgi i wrócił na pole. — Co mam teraz czynić? — spytał. — Daj mi swoje ubranie, a sam nałóż moje. Udaj się do łaźni, wejdź na dach i siedź tam aż do mojego przybycia. Królewicz postąpił zgodnie z danymi mu wskazówkami. Jasio Łazęga-Szara Siermięga nie doczekał wieczora i pognał świnie do pałacu. Natychmiast ukazała się na ganku królewna i wrzasnęła: — Cóż to, pastuchu, już przygnałeś stado!! Czy nie widzisz, że jeszcze daleko do wieczora?! — Niech diabli wezmą te twoje świnie! Mam tego dosyć! — Służba! — wrzasnęła królewna — przynieście rózgi i wychłostajcie pastucha! — Szkoda rózgi kalać, droga małżonko! Popatrz, ile na mnie brudu. Każ nagrzać w łaźni. Umyję się, wtedy możesz mnie zatłuc na śmierć! — To twoje życzenie mogę spełnić — zawołała królewna. — Dziewko, idź, napal w łaźni, niech się umyje ten brudas! Udał się Jasio Łazęga-Szara Siermięga do łaźni i długo rozkoszował się zażywając kąpieli. fCzekała królewna na powrót małżonka, czekała i wreszcie nie wytrzymała. Chwyciła pęk rózeg i pognała do łaźni. Gdy tylko otworzyła drzwi, Jasio Łazęga schwycił ją za włosy i obalił na ziemię. — Ej, bracie! — zawołał do siedzącego na dachu królewicza —podrzuć mi no tylko miękkich pręcików! Chwycił w locie spadające pręty i zaczął nimi chłostać królewnę, która skomliła i krzyczała okropnie: — Najdroższy, przestań! Już nigdy nie będę 107 ciebie poniżać. Od dzisiaj ty królem, a ja będę ci uległa we wszystkim. — Bracie! — zawołał Jasio — podaj jeszcze kilka twardszych prętów! Rzucił królewicz pręty z hartownej stali, a Jasio zaczął nimi okładać królewnę i przygadywać: — A masz za pastucha! A masz za świniopasa! A masz ci za całowanie świni! Królewna błagała, przysięgała, całowała stopy, przyrzekała poprawę i szacunek należny królowi. Wreszcie Jasio Łazęga puścił królewnę i zawołał: — Złaź, bracie, z łaźni! Królewicz zszedł, przebrał się w swoje ubranie, wrócił do pałacu i życie jego naprawdę się odmieniło. Już nigdy nie pastwiła się nad nim małżonka. Zrobiła się uległa i oddawała mu cześć należną władcom. Uszczęśliwiony król wezwał Jasia Łazęgę-Szarą Siermięgę i rzekł: — Bracie, jestem ci niewymownie wdzięczny. Chciałbym, abyś został zawsze przy mnie. Boję się bowiem, że żona znowu może wziąć nade mną władzę. — Nie obawiaj się, bracie, to już nigdy się nie powtórzy. Pozostać z tobą nie mogę, gdyż mam porachunki z własnym ojczulkiem i dlatego muszę się udać do ojczystego królestwa. Bracia pożegnali się i Jasio Łazęga-Szara Siermięga wyruszył do rodzinnego kraju. Gdy już wkroczył na obszar królestwa swego ojca, zaczął podawać się za tego, który potrafi ujeżdżać konie. Chodził od wsi do wsi i pytał, czy nie ma kto konia do ujeżdżenia. W pewnej miejscowości powiadomiono go, że u króla jest nieokiełznany źrebiec, który nikodb nie dopuszcza do siebie. Legenda głosi — powiedzieli ludzie Jasiowi Łazędze — że ten, kto ujarzmi ogiera, uśmierci króla, ale wszyscy, którzy dotąd bezskutecznie próbowali, śmierć ponieśli z ręki królewskiej. Udał się Jasio Łazęga-Szara Siermięga na królewski dwór. Na pałacowym ganku siedział siwiuteńki starzec, w którym rozpoznał on swego ojca. — Dzień dobry, królu! — Witaj, wędrowcze! — Chciałbym spróbować ujeździć twego ogiera! — Obejrzyj się wpierw do tyłu! — Po co? — Spójrz, oto tam na dziewięciu żerdziach sterczą głowy tych, którzy bezskutecznie usiłowali tego dokonać! Dziesiąta teraz oczekuje na twoją głowę' — A może na twoją, królu? — Jeżeli ci się uda dosiąść ogiera, to wtenczas ja stracę głowę. Jasio Łazęga-Szara Siermięga stanął pośrodku dziedzińca i gwizdnął. Ze stajni doleciało rżenie ogiera. Po chwili od uderzeń kopyt rumaka runęły murowane ściany i żelazne wrota. Ogier wybiegł ze stajni, stanął jak wryty. Jasio Łazęga dosiadł go i przejechał wokół dziedziniec. Przerażony król nie wierzył swoim oczom, zas jeździec zsiadł z konia i podszedł do króla. — Czy wiesz, królu, kim jestem? — Nie wiem. — Twoim synem! — Ach, więc sen jednak się sprawdza! Jestem zdany na twoją łaskę i niełaskę. Rób ze mną, co chcesz! — Starcze, chyba nie sądzisz, że stanę się ojco-bójcą?! Chcę żyć z tobą w zgodzie! Król ucieszył się niezmiernie, że żyw jest jego syn. Zarządził przygotowanie wielkiej uczty, na którą zaprosił pół świata. I ja tam też trafiłem. i miód, wino piłem, po brodzie ściekało, do ust nie trafiało. Czarodziejska woda Pewna gospodyni bardzo narzekała na męża. Skarżyła się, że codziennie mąż wywołuje kłótnie i obrzuca ją obelżywymi słowami. Gospodyni ta szukała pomocy u dobrych ludzi. Czego tylko jej nie doradzano. Do jakich sposobów się nie uciekała. Wszystko na nic. Mąż stawał się z każdym dniem gorszy. Nawet zaczął pić i uciekać z domu coraz to częściej. Żona i modliła się, i pościła, i czarowała, i dawała mężowi wywary z ziół. Nic nie skutkowało. 108 Wreszcie ktoś doradził babinie, aby poszła do starego przewoźnika, który zna różne sposoby na rodzinne niesnaski. Staruszek wysłuchał kobiety, wręczył jej flaszkę z wodą i rzekł: — Masz tutaj czarodziejską wodę. Jak tylko twój mąż wróci do domu, natychmiast nabierz jej do ust, ale nie połykaj. Trzymaj ją tak długo, jak długo będziesz chciała mieć spokój w chacie. Podziękowała kobieta przewoźnikowi, zabrała butelkę z cudowną wodą i poszła do domu. Gdy tylko wrócił mąż, żona natychmiast pociągnęła z butelki łyczek. Minęła godzina, minął dzień, minął tydzień, a w domu spokój. Ani kłótni, ani zniewag, ani bójek. Kiedy jednak czarodziejska woda się skończyła, swary rozpoczęły się od nowa. Kobieta znowu udała się do przewoźnika i poprosiła o cudowną wodę. Wróciła z nową flaszką i w domu na jakiś czas zapanował spokój. Gdy po raz trzeci niewiasta odwiedziła staruszka, ten wyjawił jej tajemnicę działania cudownej wody: — Dawałem ci zwykłą studzienną wodę. Działanie jej polegało na tym, że napełniając nią usta, nie mogłaś jazgotać. Milczałaś ty — milczał i twój mąż. Wiadomo przecież, że kobieta najczęściej obrywa za gadulstwo. Idź więc do domu i staraj się mniej gadać. Zobaczysz wtenczas, że ład zapanuje w waszym domu. , Niewiasta wzięła do serca słowa starca i dzięki temu w jej rodzinie wszystko się ułożyło. O Janie-Draganie Wszystko to działo się tuż po stworzeniu świata. Żył wówczas Kościej Nieśmiertelny, który pozabijał wszystkich osiłków, wytępił czarowników, a a tym skradł Słońce, Księżyc i Gwiazdy i przez na ziemię sprowadził straszną ciemność. Ludzie byli bezradni, nic nie mogli uczynić, ciągle więc pytali: — Cóź my teraz poczniemy? Prawda, niektórzy wychodzili na szlaki i kontro- lowali przejeżdżających, myśląc, że może Słońce i Księżyc ktoś będzie przewoził. Wszystko to jednak na nic się zdało. W pewnej wsi ojciec miał trzech synów. Dwóch z nich było mądrych, trzeciego zaś, zwanego Ja-nem-Draganem, powszechnie uważano za głupca. Mądrzy bracia postanowili wyjechać na gościniec, aby sprawdzać przyjeżdżających, na to Jan-Dragan rzekł: — Ojcze, ja też z nimi pojadę. Bracia jednak słuchać o tym nie chcieli. — Nigdzie on nie pojedzie — wołali — niech sobie siedzi na piecu! — Jeżeli, ojcze, nie dasz mi konia — uparł się Jan-Dragan — to pieszo pójdę! Zrozumiał ojciec, że nie powstrzyma syna, i rzekł: — Musicie wziąć go ze sobą, nie ma rady! Po czym wszystkim trzem przydzielił po jednym koniu. Starsi bracia dosiedli swoich wierzchowców, natomiast Jan-Dragan poszedł pieszo, prowadząc konia za sobą. — Dlaczego nie wsiądziesz na konia? — spytali bracia. — Za wsią go dosiądę! Gdy opuścili już opłotki, Jan-Dragan chwycił swego konia za ogon i zaczął nim tak potrząsać, że wszystkie wnętrzności z niego wyleciały i tylko skóra pozostała mu w rękach. Jan-Dragan rzucił skórę na ziemię i gwizdnął bohaterskim świstem. Po chwili zatrzymała się przed nim kareta zaprzężona w konia, któremu z nozdrzy buchały płomienie, a spod kopyt sypały się i skry. |— Puśćcie swe konie — rozkazał Jaś-Dragan swoim braciom. Bracia pojęli, że Jan-Dragan wcale nie jest głupcem i że nie można go lekceważyć. Zsiedli więc ze swoich wierzchowców. — Wszyscy do karety, być może, że coś zdziałamy ! — zawołał Jan-Dragan. Gdy wsiedli, ruszyli w drogę. Jechali bardzo długo, wreszcie dotarli do morza. Pod lasem dostrzegli ogromny biały dom, a obok nieduży strumień. Wysiedli z karety i Jan-Dragan natychmiast udał się do lasu. Naznosił drzewa na polanę i przystąpił do 109 budowy chaty. Gdy była już gotowa, postawił w niej piec. Konia zaś wprowadził do karety i zamknął. O zmierzchu Jan-Dragan rzekł braciom: , — Bracia, musimy trzymać wartę na moście, przy strumieniu. Każdego należy zatrzymywać. Może w ten sposób uda nam się odnaleźć to, co jest nam tak niezbędne. Pierwszej nocy musiał pełnić wartę najstarszy brat. Nie poszedł jednak, stchórzył i skrył się koło chaty. O północy Jan-Dragan wstał i udał się na most. Wyrwał z pomostu żelazną belkę i cisnął ją w ogromny biały dom. A był to pałac Kościeja Nieśmiertelnego, który wymordował wszystkich osiłków i pozbawił ludzi Księżyca, Słońca i Gwiazd. Od uderzenia belki cały pałac zadrżał w posadach. Zerwał się najstarszy syn Kościeja i krzyknął: — Ojcze, coś niemiłego nas spotyka! — A któż nam może zrobić przykrość? Przecież zniszczyliśmy wszystkich osiłków i czarowników. Wprawdzie pozostał Jan-Dragan, ale to przecież jeszcze młodzik, nie powinien tutaj dotrzeć. Zresztą jedź, synu, i sprawdź na miejscu. Syn dosiadł charta, wziął ze sobą sokoła, aby mu drogę oświetlał, i ruszył. Gdy już był blisko mostu, chart stanął jak wryty. — Cóż to, charcie i sokole — spytał jeździec — czyżbyście coś czuli ? Przecież wiecie, co ojciec powiedział. Osiłków pozabijaliśmy, czarowników 110 uśmierciliśmy. Pozostał tylko Jan-Dragan, ale jest jeszcze młodzieniaszkiem i nie mógł tutaj przybyć. — A jednak przybyłem! — zawołał z mostu Jan--Dragan. Po czym wyrwał następną żelazną belkę i zabił nią syna Kościeja Nieśmiertelnego. Charta i sokoła zabrał ze sobą i udał się do chatki. Bracia nie zauważyli jego powrotu, gdyż spali, starszy pod chałupą, a młodszy w izbie. Jan-Dragan puścił wolno charta i sokoła, a sam ułożył się do snu. Nad ranem wrócił do izby starszy brat, dostrzegł charta i świetlistego sokoła, obudził więc młodszych braci i jął się przechwalać: — Wy tutaj sobie śpicie, a ja podczas warty pojmałem psa, a także ptaka, popatrzcie, jak się świeci! Jan-Dragan uniósł głowę i odrzekł: — Zuch jesteś, bracie. Dzięki temu ptaszkowi >¦ izbie będzie widno. Minął dzień, a wieczorem miał stanąć na warcie młodszy brat. Nie poszedł jednak, gdyż strach go obleciał. Wcisnął się pod ścianę chaty i tam pozostał. Przed północą Jan-Dragan opuścił izbę i udał się na most. Jak poprzedniej nocy, znów wyrwał żelazną belkę i cisnął ją w pałac Kościeja. Od uderzenia zatrząsł się cały pałac, a młodszy syn zerwał się na równe nogi i pobiegł do ojca. — Ojcze, coś musiało się stać! — Nic nie powinno się zdarzyć. Wyjdź jednak i rozejrzyj się! Syn dosiadł charta, wziął sokoła i pojechał w stronę mostu. Gdy był już blisko rzeki, chart zatrzymał się i nie chciał iść dalej. — Kogóż to, charcie i sokole, obawiacie się? Przecież ojciec powiedział, że pokonaliśmy wszystkich wrogów, a Jan-Dragan ma za krótkie nogi, aby tutaj dotrzeć. — A jednak dotarłem! — zawołał Jan-Dragan, wyłażąc spod mostu. Po czym schwycił żelazną belkę i zabił syna Kościeja. Zabrał charta i sokoła i wrócił do chaty. Położył się i usnął. Nad ranem wrócił młodszy brat, który spędził noc pod chatą, a zobaczywszy drugiego charta i drugiego sokoła, zawołał: — Wstawajcie, obejrzyjcie moją zdobycz! Jan-Dragan uniósł głowę i pochwalił brata. — Zuch jesteś — rzekł — teraz w chacie jest tak widno, że igły można zbierać! Minął dzień, nadszedł wieczór i na wartę, zgodnie z ustaloną kolejnością, zaczął zbierać się Jan-Dragan. Gdy był już gotów, zwrócił się do braci: — Nakazuję wam, abyście tej nocy nie spali. Grajcie w karty. Macie tutaj dwie garście złota. I niech nie przejmuje się ten, który przegra, możecie liczyć na moją hojność. Oto wbijam nóż w sufit. Jeżeli zacznie z niego kapać krew, nic nie czyńcie. Jeżeli jednak krew poleje się ciurkiem, otwórzcie drzwi karety i wypuśćcie konia. Udał się Jan-Dragan na most, wyrwał żelazną belkę i rzucił ją w pałac Kościeja. Od wstrząsu obudził się najmłodszy syn i przybiegł do ojca. — Ojcze, z pewnością Jan-Dragan nas niepokoi! — Masz rację, synu, to on. Jedź więc. Jesteś silniejszy od niego i powinieneś z nim się rozprawić. Uważaj jednak, bo to chytra bestia! Ruszył syn Kościeja i po krótkiej chwili był już przy moście. — Wiem, Janie-Draganie, że tu jesteś! Stawaj do walki! Jan-Dragan ujął dwudziestopięciopudową buławę i odrzekł: — Już staję! Weszli obaj na miedziane klepisko i natarli na siebie. — Nie, Janie-Draganie! — wrzasnął syn Kościeja — to nie jest odpowiednie dla nas miejsce. Idziemy na srebrne klepisko. Na nowym placu natarli na siebie trzykrotnie i obaj ugrzęźli po kolana w srebrze. -r- Janie-Draganie — krzyknął syn Kościeja — i tan plac nie jest nas godzien, pójdziemy na złote klepisko! Gdy przeszli, zaczęli walczyć zażarcie. Po pewnym czasie Jan-Dragan poczuł, że słabnie i dlatego zawołał: — Dawaj, wytchniemy chwilę! Syn Kościeja przystał. To pozwoliło Janowi-Dra-ganowi zdjąć z nogi but i rzucić go w chatę, w której bracia spali jak susły. Przeciwnicy znowu podjęli walkę, ale Jan-Dragan czuł, że coraz bardziej słabnie. Był pewien, że bracia 111 usnęli i dlatego nie przychodzą z pomocą. Musiał więc szukać wyjścia. Po dłuższej chwili zawołał: — Dawaj, jeszcze raz odpoczniemy! — Możemy! — odrzekł syn Kościeja. W przerwie Jan-Dragan ściągnął drugi but i cisnął go w chatę. Trafił w sam komin. Spadająca cegła uderzyła śpiącego na przypiecku brata i go obudziła. Chwycił brat klucze i pobiegł, żeby otworzyć karetę. — Szybciej — zawołał ze środka koń — przecież lada moment gospodarz może zginąć! Tymczasem walka na klepisku rozgorzała na nowo. Wkrótce jednak nadbiegł koń i krzyknął ludzkim głosem: — Janie-Draganie, zejdź z drogi! Jan-Dragan odskoczył w bok, a koń kopytami, niczym kapustę, posiekał syna Kościeja. Dosiadł Jan-Dragan konia i już chciał odjechać. W ostatniej jednak chwili postanowił przeszukać ubranie zabitego. Zsiadł z konia, sięgnął do kieszeni syna Kościeja i wyciągnął z niej książeczkę i chustkę, zawiązaną w węzełek. Książeczkę schował do swojej kieszeni, a chustkę rozsupłał. Bardzo się uradował, gdy wyskoczyło z niej Słonko. Udał się więc do synów Kościeja zamordowanych w poprzednie noce. U drugiego też znalazł chustkę, z której uwolnił Księżyc, a w chusteczce trzeciego znajdowały się Gwiazdy. Słonko, Księżyc i Gwiazdy wzleciały od razu w niebo i zrobiło się bardzo jasno. Po powrocie do chatki Jan-Dragan rzekł: — Bracia, odzyskaliśmy to, czego szukaliśmy. Od dzisiaj ludziom znów będzie dobrze. Muszę jednak wam powiedzieć, że nie spełniliście zbyt dobrze mojego polecenia. Usnęliście, a jak o mało życiem nie zapłaciłem za waszą beztroskę. No, ale wszystko skończyło się szczęśliwie! Bierzcie mego konia i wracajcie do domu. Zatrzymacie się przed wsią w tym miejscu, w którym ja ojcowego konia za ogon potrząsałem. Tam mojego konia puścicie i pójdziecie do domu pieszo. Ja z wami nie wracam, bo mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Zresztą może was jeszcze dogonię. Gdy bracia odjechali, Jan-Dragan sięgnął do kieszeni i wydostał książeczkę, którą znalazł u za- bitego najmłodszego syna Kościeja. Dziwna to była książeczka. Mówiła o sztuce wcielania się w najprzeróżniejsze postacie. Ze wskazówek w niej zawartych Jan-Dragan skorzystał natychmiast. Przeobraził się w gołębia, poleciał i usiadł na oknie domu Kościeja Nieśmiertelnego. Po chwili do komnaty, w której znajdował się Kościej Nieśmiertelny, weszła jego córka i rzekła: — Ojcze, moi bracia ulegli Janowi-Draganowi. ale ja go unicestwię. Wyprzedzę go i wcielę się w kryształowy strumień. Jeżeli tylko wypije ze strumienia wody, niechybnie pęknie. Po chwili weszła do komnaty druga córka. ¦—Jeżeli ty, siostro — rzekła — nie unicestwi-. Jana-Dragana, to ja tego dokonam. Wcielę - . w jabłoń o złotych i srebrnych jabłkach. Jeżeli tyłku je zerwie i skosztuje — udławi się. ¦— Jeśliby i tobie, córeczko, nie powiódł się zamiar — wtrąciła się żona Kościeja — to ja go zgładzę. Po prostu dopędzę Jana-Dragana oraz jego braci i połknę żywcem wszystkich na raz. Jan-Dragan sfrunął z okna, dopędził braci, runął na ziemię i z ptaka stał się znów człowiekiem. Wszyscy razem ruszyli przed siebie. Po pewnym czasie bracia przyjechali nad kryształowy strumień. Wysiedli z karety, aby się napić. Jan-Dragan jednak ich przestrzegł. Wziął do rąk żerdź i z całej siły uderzył w powierzchnię wody. Strumień zniknął, a na jego miejscu powstało błoto. Jan-Dragan zrozumiał, że zabił jedną z córek Kościeja. Wsiedli do karety i pojechali dalej. W pewnej chwili przed karetą wyrosła jabłoń o srebrnych i złotych jabłkach. Bracia rzucili się ku owocom, ale Jan-Dragan ich wyprzedził. Uderzył żerdzią po gałęziach i w miejscu, gdzie rosło drzewo, wędrowcy ujrzeli dół wypełniony błotem. Bracia jednak nie wiedzieli, że w ten sposób Jan-Dragan unicestwił drugą czarownicę, i z oburzeniem zawołali: — Cóż to, Janie-Draganie, nie pozwalasz nam ani się napić, ani coś zjeść! Skoro tak, nie chcemy jechać z tobą dalej. — I ja nie zamierzam. Ruszajcie sami, koń wskaże wam właściwą drogę. Zostanę tutaj, mam jeszcze porachunki z głównym wrogiem. Bracia odjechali, a Jan-Dragan pozostał. Po- 1 112 stanowił udać się do najbliższego miasta. Wiedział, że w mieście jest żelazna kuźnia o potrójnych drzwiach i że pracuje w niej trzech bohaterskich kowali. W kuźni tej zamierzał szukać schronienia przed pogonią żony Kościeja Nieśmiertelnego. Gdy był już na ulicach miasta, poczuł na plecach oddech wiedźmy. Wpadł do sklepu, chwycił dziesięć worków soli i wszystkie na raz cisnął w rozdziawioną paszczę wiedźmy. Pragnienie zmusiło ją do udania się nad rzekę, w tym czasie Jan-Dragan zdążył dobiec do kuźni o potrójnych drzwiach. — Braciszkowie! — zawołał — ratujcie! Za chwilę będzie tu wiedźma! — Zgoda, uratujemy cię — odpowiedzieli kowale — ale za to musisz pracować przez cały rok w kuźni. — Będę pracował! Wpuścili kowale Jana-Dragana do wnętrza kuźni i potrójne drzwi zamknęli na trzy spusty. Po chwili kuźnia zachwiała się od razów wiedźmy. — Wydajcie hycla! — wrzasnęła wiedźma. — W przeciwnym razie rozwalę waszą kuźnię na kawałki. — Wcale nie wiedzieliśmy — odrzekli kowale — że go ścigasz. Przegryź w drzwiach dziurę i wsuń język, a my posadzimy ci na nim Jana-Dragana i rób z nim, co chcesz. Wiedźma-żmija przegryzła drzwi i wsunęła jęzor do wnętrza kuźni. Jan-Dragan uchwycił jęzor obcęgami i położył go na kowadle. Wówczas kowale ujęli w dłonie młoty i zaczęli raz po raz walić, po chwili jęzor odpadł. Wówczas kowale wyszli z kuźni i z młotami rzucili się na siedemdziesięciopudowe cielsko wiedźmy. Tłukli je ile tylko wlazło, a potem powlekli przez całe miasto ku rzece. Na brzegu przywiązali do szyi wiedźmy ogromną żelazną kulę i strącili czarownicę w nurty rzeki. Przepłynęła zaledwie kilka metrów i poszła na dno. Wrócili kowale do kuźni, a Jan-Dragan, zgodnie z danym słowem, pracował w niej przez okrągły rok. Gdy skończył się czas jego służby, kowale nakarmili go i napoili, po czym pożegnali serdecznie. Wyszedł Jan-Dragan z miasta i zagłębił się w za- gajnik. Zachciało mu się śpiewać. Od jego potężnego głosu liście osypywały się w drzew. W pewnej chwili z gęstwicy wyskoczyła na dziwacznym pojeździe dziewczyna. — Zejdź z drogi! — wrzasnęła — bo okaleczę! Jan-Dragan pomyślał w duchu, że nie może być, aby takie maleństwo zrobiło mu krzywdę. Nie zszedł więc z drogi, a gdy dziewczyna mijała go, pchnął nogą jej pojazd. Noga natychmiast do niego przyrosła. Pchnął drugą i ta też przywarła do pojazdu. Nogę chciał oderwać ręką, ale i ręka znieruchomiała. I tym sposobem dziewczę, zwane Antypką, za-taszczyło mocarza — Jana-Dragana — do pałacu Kościeja Nieśmiertelnego. Antypka usługiwała Kościejowi, każdego rana podnosiła mu pięciopudowe powieki. Gdy już znaleźli się w pałacu, Antypka zawołała: — Dziadku! Przywiozłam ci Jana-Dragana! — Podnieś mi powiekę, dziecino! Uniosła Antypka powiekę, a Kościej Nieśmiertelny przyjrzał się Janowi-Draganowi i rzekł: — Gołąbku! Nie będę ciebie ani męczyć, ani torturować. Nie ujdziesz jednak przede mną. Każdy, na kogo popatrzę, musi tutaj wrócić, gdy tylko tego zapragnę. Zamordowałeś moich synów, córki i żonę. Możesz jednak uratować swoją głowę. Stanie się tak wówczas, gdy sprowadzisz tutaj córkę władcy pewnej wyspy na morzu. Jeżeli tego nie uczynisz, pożegnasz się z życiem! Jan-Dragan nie miał wyboru. Ruszył na poszukiwanie córki wyspiarskiego władcy. Po przejściu dziesięciu wiorst napotkał człowieka, którjlzatrzymał się i spytał: — Dokąd idziesz? — Idę w świat! — Weź mnie ze sobą! — A coś ty za jeden? — Jestem człowiekiem, przed którego wzrokiem nic się nie ukryje. — Idziemy więc razem! Przeszli kawałek drogi i napotkali następnego przechodnia. — Dokąd, chłopcy, zdążacie? — spytał napotkany. 3 — Niewyczerpany dzban 113 ¦— Idziemy w świat! — Mogę się dołączyć do was? — A kim jesteś? — Jestem biegaczem. W ciągu godziny mogę obiec całe królestwo! — Wobec tego chodź z nami! Minęło trochę czasu i znów ujrzeli jakiegoś wędrowca. — Dokąd to wybieracie się, chłopaki? — spytał. — Idziemy w swaty! •— Pozwólcie mi iść z wami! ¦— A ktoś ty za jeden? — Jestem żarłokiem. Bez względu na to, ile zjem, ciągle jestem głodny. — Możesz przyłączyć się do nas. Ruszyli naprzód i po pewnym czasie napotkali przechodnia uzbrojonego w żelazne widły. — Dokąd to, chłopy, zmierzacie? •— W swaty! — A nie wzięlibyście mnie ze sobą? — A jaka z ciebie korzyść? — W ciągu pięciu minut tymi oto widłami mogę całe morze w kupki poukładać! — Więc przydasz się z pewnością. Chodź z nami. Gdy już dotarli do morza, spostrzegli człowieka pod pachą trzymającego płachtę. — Dokąd to, chłopcy? — zawołał. — W swaty na wyspę! — Siadajcie więc na moją płachtę. Przeniesie nas wszystkich do pałacu. Wgramolili się na płachtę, unieśli się w powietrze i po chwili znaleźli się przed ogrodzeniem pałacu. A w pałacu tym mieszkał czarownik, który w sztuce czarodziejskiej przewyższał nawet Kościeja Nie4 śmiertelnego. Na każdą sztachetę ogrodzenia pałacu była wbita ludzka głowa. Pustych było tylko siedem. — Te sztachety, bracia — rzekł Jan-Dragan — czekają na nasze głowy! Zbliżyli się przybysze do wrót, a te otworzyły się, przepuściły ich i zamknęły się na wszystkie zamki. Rozwarły się potem drzwi pałacu, w którego wnętrzu przybysze natknęli się na starca, od stóp do głów obrośniętego kosmykami włosów. — Z jakim zamiarem przybywacie? — spytał starzec. — W swaty do twojej córki. — A który to z was chce ją pojąć? — Ja — odrzekł Jan-Dragan. — Córko, chodź no tutaj! — zawołał starzec. W drzwiach ukazała się dziewczyna. — Sami widzicie — rzekł starzec—jaka śliczna jest moja córka. Możecie o nią się ubiegać tylko wtedy, gdy spełnicie moje życzenie. A oto ono. W odległym królestwie są dwie studnie. Ten, kto do nich dotrze i obmyje się zaczerpniętą z nich wodą stanie się taki piękny jak moja córka. Musi się jednak śpieszyć, aby zdobyć wodę przed służącą, którą do tych studni wysyłam. Ten, kto da się wyprzedzić, nie tylko nie zdobędzie mojej córki, ale straci życie. Przybysze wyprawili do studni tego człowieka, który obiegał królestwo w ciągu godziny, a król--czarownik wysłał Babę Jagę. Biegacz bez trudu wyprzedził Babę Jagę, zaczerpnął do butelek wody i ruszył z powrotem. Gdy wracał, Baba Jaga zatrzymała go, uśpiła, na głowie posadziła mu srokę, zabrała butelki z wodą i ruszyła ku pałacowi czarownika. Czas mijał, a wysłannik ciągle nie wracał. Zaniepokojony Jan-Dragan. wezwał człowieka, przed którego wzrokiem nic się nie mogło ukryć, zaprowadził go na balkon i kazał mu wypatrywać. — Wysłannik nasz — zawołał wszystkowidzący — siedzi ze sroką na głowie i śpi. Jan-Dragan krzyknął gromkim głosem i obudził śpiącego. Biegacz ruszył w pogoń za Babą Jagą. dopędził ją, podstawił jej nogę, odebrał butelki i po chwili już był w pałacu. Jan-Dragan obmył się cudowną wodą i zmienił się nie do poznania. Dopiero po pięciu godzinach wróciła do pałacu Baba Jaga. Król-czarownik, zobaczywszy odmienionego Ja-na-Dragana, rzekł: — No cóż, przed weselem musicie się nieco posilić. Mam dwa spichlerze. Jeden zawalony jest po powałę jedzeniem, drugi zastawiony beczkami z winem. Jeżeli to wszystko zjecie i wypijecie za jednym przysiadem, możecie liczyć na moją przychylność. Jeżeli coś zostanie, postradacie głowy. 114 Żarłok w mig rozprawił się z zapasami. Zjadł i wypił wszystko, i wrzasnął na cały dziedziniec: . — Przynieście jeszcze coś na zakąskę! Jestem głodny! Zdziwiony takim obrotem sprawy król kazał wezwać gości i rzekł: — Cudowna woda odmieniła wasze twarze. Jedzenie i picie zadowoliło wasze żołądki. Musicie teraz po podróży wyparzyć się w łaźni. Przybysze udali się do łaźni, ale nie zdołali do niej podejść bliżej. Od dwóch dni było w niej palone i przez to rozżarzyła się do czerwoności. — Ej, żarłoku! — zawołał Jan-Dragan. — Wypiłeś dziesiątki beczek wina, chluśnij no na łaźnię. Żarłok chlusnął kilka razy i łaźnię wystudził. Wszyscy weszli do wnętrza i z przyjemnością zaczęli chlapać się w ciepłej wodzie. Tymczasem czarownik wezwał córkę i rzekł: — Weź pogrzebacz oraz miotłę i wygrzeb oraz pozamiataj popiołek, jaki pozostał z ciał naszych gości. Dziewczyna przyszła pod łaźnię, a mężczyźni, zobaczywszy ją, zaczęli wołać: — Cóż to, gosposiu, tak licho napalono w łaźni ? Jesteśmy zziębnięci! Z płaczem wróciła dziewczyna do czarownika. — Ojcze! Wszyscy są żywi. Kąpią się i jeszcze żarty stroją. — Wiedz, córko, że są to ludzie niezwykli. Więcej już nie będę ich poddawał próbie, oni są w stanie mnie ukatrupić. Nie ma rady, musisz wyjść za mąż! Gdy goście wrócili z łaźni, czarownik zawołał ich i powiedział: — Oto moja córka, oddaję ją w wasze ręce. Wszyscy razem udali się na brzeg wyspy. Nad morzem stanęli na płachcie i unieśli się w powietrze. Gdy byli w połowie drogi do brzegu, dziewczyna wyskoczyła do wody. Człowiek z widłami w mig poskładał morze w kupki. Na dnie znaleźli dziewczynę i z powrotem wsadzili ją na płachtę. Wówczas dziewczyna rzekła: — Janie-Draganie, za ciebie wyszłabym z wielką radością. Ale ty przecież oddasz mnie Kościej owi Nieśmiertelnemu. — Masz rację. Musisz zostać jego żoną! Na brzegu pożegnał się Jan-Dragan z towarzyszami, podziękował im za pomoc i skierował się wraz z królewną do Kościeja Nieśmiertelnego. Wprowadził ją do pałacu, stanął przed Kościejem i zawołał: — Patrz, przyprowadziłem ci żonę! — Antypko — rozkazał Kościej — podnieś mi rzęsę. Antypka postękując uniosła jego pięciopudowe powieki. Kościej obejrzał zdobycz i, wyraźnie zadowolony z wyglądu dziewczyny, rzekł: — W porządku, Janie-Draganie, możesz się rozgościć w pałacu. Po tygodniu Kościej wezwał Jana-Dragana i powiada: — Musisz wykonać jeszcze jedno moje polecenie. Sprowadzisz tutaj piękność — morską królewnę, która każdego rana wynurza się z fal, wychodzi na brzeg i śpiewa pieśni, od których kołysze się całe morze! Udał się Jan-Dragan do miasta i zamówił u stolarzy domeczek z rozsuwanymi drzwiami. Następnie wynajął woźnicę i zawiózł na brzeg morza ten domeczek. Umaił go kwiatami, rozłożył wokół najprzeróżniejsze łakocie, a sam ukrył się w środku. Nad ranem z głębin wypłynęła piękność — morska królewna. Nie wyszła jednak na brzeg, zatrzymała się opodal i rzekła: — O, jaki piękny domeczek! I smakołyki wokół leżą. Nie pójdę jednak, być może to jest pułapka. Po czym zawróciła, i znikła w morskiej toni. Nazajutrz piękność — morska królewna wypłynęła znowu. Tym razem wyszła na brzeg i zbliżyła się do domku. Na trzy kroki przed domkiem zatrzymała się i zawołała: — Ciekawe, co to za domek, ale lepiej być ostrożną, może to podstęp! Obróciła się na pięcie, pobiegła ku morzu i skryła się w falach. Trzeciego dnia piękność — morska królewna ukazała się znowu. Tym razem dosyć śmiało zbliżyła się do domku. 115 — A jednak spróbuję smakołyków! — zawołała. W tej właśnie chwili Jan-Dragan rozsunął drzwi i schwycił ją za rękę. Bezsilna, wyrywała się i miotała, ale nic jej to nie pomogło. Musiała się ukorzyć. Jan-Dragan wyszedł z domeczku i przyjrzał się jej uważnie. Była tak cudna, że podobnej nie tylko w życiu, ale i w bajce nie spotykamy. „Ach, gdybym taką miał żonę" — pomyślał. Piękność — morska królewna pogodziła się z losem, objęła Jana-Dragana, pocałowała go i spytała: — Ty mnie dla Kościeja przeznaczyłeś? — Tak, dla niego! — Ja jednak chcę być twoja. Uważaj więc mnie za swoją własną żonę, Kościejowi nie ulegnę. To on mnie ulegnie, oczaruję go i dowiem się, gdzie ukrywa się jego śmierć. Ty zaś ją uwolnisz. Gdy Kościej zginie, będę na zawsze twoją. Ruszyli i niebawem przybyli do pałacu Kościeja. Weszli do Kościejowej komnaty i Jan-Dragan zawołał : •— Przyprowadziłem piękność — morską królewnę! —• Antypko, podnieś moje powieki! Obejrzał Kościej Nieśmiertelny piękność — morską królewnę i wyraźnie zadowolony rzekł: —• Doskonale spisałeś się, mój drogi. Jestem ci wdzięczny. Uwalniam ciebie, możesz wracać do domu, albo pozostać tutaj, będziesz mi niczym syn rodzony. — Nigdzie stąd nie pójdę — odpowiedział Jan--Dragan. — Będę szczęśliwy mając was za ojca* — Doskonale, synku, pozostań! Bierz sobie córkę' królewską z wyspy i uważaj ją za swą żonę. Otwieraj zbrojownię, wybieraj strzelby moich synów, poluj, jedz, pij, baw się, używaj życia! Jan-Dragan wybrał jedną ze strzelb i oddalił się od pałacu. Tymczasem piękność — morska królewna poczęła schlebiać Kościejowi Nieśmiertelnemu. — Najdroższy mój panie! Jesteś przepiękny i tak długowieczny. Mój dziadek przeżył trzysta, a ojciec dwieście lat. Oni was, panie, znali i cenili. Wy też z pewnością przeżyliście niemało wiosen, ale wcale tego po was, panie, nie widać. —¦ Najdroższa moja! Ja przeżyłem już siedem >-lat i nie wiadomo, ile jeszcze przeżyję. Przeć u jestem Nieśmiertelny. Ja przeżyję nawet ciebie — O mój najmilszy, o mój najdroższy! Na czym więc polega tajemnica twojej długowieczności1 Gdzie się ukrywa twoja śmierć? — Tajemnicy mego życia i mojej śmierci nikomu dotychczas nie wyjawiłem. Nie znała jej ani pierwsza, ani druga żona. Ciebie jednak kocham najwięcej i tobie wszystko powiem. — Powiedz, najukochańszy! — Czy widzisz daleko w głębi oceanu wyspę? — Widzę! — Na tej wyspie rośnie potężny dąb. Pod tym dębem wykopany jest kosoboki, trzysążniowy dół. W dole tym stoi odporna na butwienie i ogień komoda. W komodzie zamknięty jest zając. We wnętrzu zająca znajduje się kaczka, a w kaczce jajko. W jajku jest uwięziona moja śmierć. Piękność — morska królewna poczęła głaskać i pieścić Kościeja Nieśmiertelnego i ten wreszcie usnął. Tymczasem znajdujący się na polowaniu Jan--Dragan doznawał dziwnych przygód. Na początku napotkał psa. Gdy celował do niego ze strzelby, pies zawołał: — Janie-Draganie, nie zabijaj mnie. Mogę ci się jeszcze przydać. Po jakimś czasie nadleciał orzeł. Jan-Dragan chciał go zabić, ale ptak odezwał się ludzkim głosem: — Nie strzelaj, będę ci wkrótce pomocny! Gdy już stanął nad morskim brzegiem, dostrzegł zaplątanego w sitowiu szczupaka. — Janie-Draganie—jęczała ryba — pomóż mi wydostać się, a ja ci się odwdzięczę. Wyplątał Jan-Dragan szczupaka i wrzucił go na głęboką wodę, po czym wrócił do pałacu Kościeja. Piękność — morska królewna bardzo się ucieszyła z jego powrotu. Wyprowadziła Jana-Dragana na balkon i wskazując na daleką wyspę, rzekła: — Na tej oto wyspie rośnie potężny dąb, pod dębem wykopany jest spory dół, o głębokości trzech sążni. W tym dole jest odporna na ogień i na 116 butwienie komoda. W komodzie znajduje się zając, w nim zaś kaczka, a w kaczce jajko. W jajku ukryta jest śmierć Kościeja Nieśmiertelnego. Jan-Dragan udał się nad morze i przepłynął je wpław. Na wyspie wyrwał dąb z korzeniami i wygrzebał komodę. — Rozwalę ją — rzekł po cichu — zabiję zająca oraz kaczkę i roztrzaskam jajeczko. Gdy tylko rozbił komodę, wyskoczył z niej zając i popędził jak szalony. Nadbiegł jednak pies, po chwili dognał zająca i rozerwał go, z zająca wyleciała kaczka i pofrunęła nad morze. Nie wiadomo skąd zjawił się orzeł i rozszarpał kaczkę. Jajko jednak spadło do morza. Zrozpaczony Jan-Dragan nie wiedział, co począć. Po chwili jednak podpłynął do brzegu szczupak, trzymając w zębach jajko. — Zabieraj — rzekła ryba — mówiłam, że się odwdzięczę! Jan-Dragan schował jajko do kieszeni i popłynął w stronę lądu. Wszedł do pałacu, stanął przed Kościejem Nieśmiertelnym i krzyknął: — Trzymaj się, bydlaku. Śmierć ci przyniosłem! — Antypko — wrzasnął Kościej — podnieś mi powiekę! | Dziewczyna spełniła życzenie czarownika. Spojrzał Kościej na Jana-Dragana trzymającego w ręku jajko i oniemiał. — Janie-Draganie — zawołał po chwili — nie uśmiercaj mnie. Nigdy już nikogo nie tknę. Do końca życia będę się odżywiał tylko rybkami. Jan-Dragan wcale nie słuchał tych słów. Walnął jajkiem w łysinę Kościeja Nieśmiertelnego i ten nogami się nakrył. Po chwili już leżał martwy. Jan-Dragan wyszedł na dziedziniec i gwizdnął bohaterskim świstem. Po chwili stanął przed nim rumak. Jan-Dragan zabrał piękność — morską 117 królewnę oraz córkę króla wyspiarskiego i ruszył do ojcowskiego domu. Tam córkę króla wydał za mąż za brata, a piękność — morską królewnę sam pojął za żonę. I odtąd zaczął żyć spokojnie i bogactwo mnożyć. Złotogłowy kotek Byli sobie pewien dziadek i pewna babcia. Kiepsko im się żyło. Doszło do tego, że zabrakło im nawet kawałka chleba i główki kapusty. Babcia rzekła wówczas dziadkowi: — Pojedź, dziadku, do lasu, zetnij dębczaka, zawieź do miasta, sprzedaj i kup chociaż ćwierć kilograma mąki. Poszedł dziadek do lasu, wziął siekierkę, wybrał dębczaka i uderzył w pień siekierką. W tejże chwili wyskoczył spod drzewa złotogłowy kotek. Sierść jego była złota, przetykana srebrem, złote i srebrne miał także uszy i łapki. — Czego chcesz, dziadku? — spytał kotek. — Chcę ściąć to drzewo. Babcia kazała mi zawieźć drwa do miasta, sprzedać je i kupić ćwierć kilograma mąki. — Nie ścinaj, dziadku, drzewa, wracaj do domu, będzie miała swoją mąkę babcia! Przyjechał dziadek na podwórko. Zajrzał do spichrza, a tam całe zapole wypełnione było mąką. Babcia nazajutrz znów poleciła dziadkowi: — Naostrz siekierę, jedź do lasu, zetnij dębczka, powieź do miasta, sprzedaj i kup ćwierć kilogram^ soli. Dziadek udał się do lasu, podszedł do dębczaka i uderzył w niego siekierą. W tej właśnie chwili wyjrzał złotogłowy kotek. — Czego pragniesz, staruszku? — Babcia kazała mi ściąć drzewo, zawieźć do miasta, sprzedać i kupić ćwierć kilograma soli. —• Wracaj do chałupy, będziecie mieli sól. Przyjechał dziadek do chaty, wszedł do komory, a tam od soli pękają skrzynie. Babcia i dziadek najedli się chleba z solą do syta. Następnego dnia babcia nakazała dziadkowi: — Jedź do lasu i poproś złotogłowego kotka 0 kapustę. Pojechał dziadek do lasu, uderzeniem siekier-wywołał złotogłowego kotka i rzekł: — Chleb mamy i sól mamy, brak nam jednak kapusty. — Wracaj do babci, będziecie mieli kapustę' Przyjechał dziadek na podwórko, zajrzał ć piwnicy, a tam pełno kapusty. Ugotowała babcia kapuśniaczku i oboje najedi: się po uszy. Z rana babcia obudziła dziadka i nakazała mu. aby pojechał do lasu i zażądał od kotka słoniny. Udał się dziadek do lasu. Stanął pod drzewem 1 wywołał złotogłowego kotka. — Jakie masz życzenie, starcze? — Kotku, gołąbku, potrzebujemy słoniny! — Wracaj do domu. Będziecie mieli słoninę! Udał się dziadek z powrotem, zajrzał do komory. a tam leżą ogromne połcie słoniny. Babcia ugotowała kapuśniaczku. Obficie go okrasiła i oboje najedli się po czubek nosa. Następnego dnia babcia znowu wyprawiła dziadka do lasu. — Jedź — rzekła — i zażądaj od kota pszennej mąki. Dziadek udał się do lasu, przekazał kotu życzenie babci i otrzymał obietnicę, że będzie miał pszenną mąkę. Po powrocie dziadek ujrzał pełne beczki pszennej mąki. Babcia upiekła pierogi i uraczyła nimi dziadka i sama opchała się nimi. Nazajutrz babcia zmusiła dziadka, aby udał się do lasu i zażądał od kota mięsa. Kot kazał dziadkowi wracać do domu. Gdy dziadek wszedł do komory, dostrzegł pełne kubły mięsiwa. I od tej chwili dziadkowi i babci wiodło się niczym w raju. Niczego im nie brakowało, na wszystkim im zbywało i żyli jak u Pana Boga za piecem. Minął może rok, a może i dwa lata przeleciały. Pewnego razu babcia przywołała dziadka i rzekła: ¦— Jedź do lasu i ubłagaj kotka, aby uczynił ciebie wójtem, a mnie wójtową. 118 Dziadek wziął topór, pojechał do lasu, stuknął w drzewo i po chwili wyjrzał spod niego złotogłowy kotek. — Czego pragniesz, dziadku? — Żona moja błaga ciebie, abyś mnie uczynił wójtem, a ją wójtową! — Wracaj do domu, spełni się wasza prośba! Przyjechał dziadek do domu i bardzo się zdziwił, że wszyscy uważają go za wójta, a babcię przyjmują jako wójtową. Minęło parę tygodni, a babcia woła dziadka i mówi: — Jedź do kotka i poproś go, aby uczynił ciebie szlachcicem, a mnie szlachcianką. Dziadek udał się do lasu, wywołał kotka. — Jakie masz, starcze, życzenie? — Moja staruszka dopomina się o szlachectwo dla siebie i dla mnie. — Wracaj do domu, starcze, stanie się zgodnie z wolą babci. Minęło trochę czasu i babcia znów woła dziadka. -— Jedź do kotka i poproś, aby uczynił ciebie dziedzicem, a mnie dziedziczką. Pojechał staruszek do lasu, stuknął siekierą w pień dębu i natychmiast ukazał się kotek. — O co ci chodzi, dziadku? — Baba moja chce zostać dziedziczką, a we mnie chce widzieć dziedzica! — Wracaj do domu, spełni się wasza prośba! Dziadek był bardzo zdziwiony, bo napotkani przez niego ludzie zdejmowali czapki i nisko mu się kłaniali. To oznaczało, że uznają go za dziedzica. Mijał dzień za dniem i wkrótce przestało odpowiadać babci życie dziedziczki. Kazała więc dziadkowi znowu wyruszyć do lasu. — Jedź — rzekła — i zażądaj od kotka, aby uczynił mnie królową, a ciebie królem. Dziadek ruszył w kierunku lasu. Odnalazł dębczaka i stuknął w niego siekierą, pod drzewem ukazał się kotek. — Czego chcesz, starcze? — Baba żąda od ciebie, abyś uczynił ją królową, a mnie królem! — Wracaj do domu, będziecie królewską parą. Po powrocie zastał dziadek i pałac, i korony, i dworzan. Minęło trochę czasu w spokoju. Pewnego dnia babcia jednak znów wezwała dziadka i kazała mu jechać do lasu. — Jedź do kota — krzyknęła — chcę zostać boginią, a ty musisz zostać bogiem! Dziadek udał się do lasu i przywołał kotka. — Jakie przywozisz żądanie, dziadku? —¦ Starucha chce zostać boginią, a mnie masz uczynić bogiem! — Wracaj do domu, dziadku! Przyjechał dziadek z powrotem, ale zamiast babci, zastał sukę. Sam też zamienił się w psa. Obwąchali się wzajemnie i pobiegli w świat. 0 Janku-Psim Synu 1 jego wyczynach Żył sobie bezdzietny król. I to, że nie miał dzieci było powodem jego codziennej troski. Pewnego razu szedł król ulicami miasta i myślał: „Komuż to po mojej śmierci dostanie się królestwo?". Idąca naprzeciw króla stara baba spytała: — O czym to tak rozmyślasz, królu? — Ano, spróbuj, babciu, odgadnąć? Staruszka popatrzyła uważnie na króla i rzekła: — O dzieciach, królu, myślisz. Trapisz się, gdyż nie wiesz, komu królestwo przekazać! — Prawdę mówisz, babciu, ale powiedz, jak zaradzić temu nieszczęściu. — Rada jest bardzo prosta. Żyje w morzu jednooka i jednoboka ryba. Jeżeli ją złowisz, usmażysz, potem poczęstujesz nią żonę, wtenczas możesz oczlkiwać syna. Król natychmiast wrócił do pałacu, wezwał wszystkich rybaków i nakazał im, aby złowili rybę jednooką i jednoboka. Rybacy wzięli swoje sieci i poszli nad morze. Rzucili sieci po raz pierwszy — a w nich nic; rzucili po raz drugi — a w nich pustka; rzucili po raz trzeci i wyciągnęli rybę z jednym okiem i z jednym bokiem. Przynieśli ją do pałacu i wręczyli królowi, który natychmiast wezwał kucharkę i rozkazał jej usma- 119 żyć rybę. Gdy już się dosmażała, kucharka, jak to zwykle bywa, skosztowała odrobinę. Spróbowała i natychmiast zaszła w ciążę. Zaniosła kucharka rybę królowej, która zjadła ją i też zaszła w ciążę. Ości, pozostałe po tej rybie, rzucono pokojowej suczce. Od tych ości zaszła w ciążę także suczka. Minął niespełna rok i kucharka, królowa oraz suczka urodziły synów. Najsłabszym dzieckiem był synek królowej, najsilniejszym zaś synek suczki, którego ludzie nazwali Psim Synem. Jednakże wszyscy chłopcy rośli w oczach. Bawili się na pałacowym dziedzińcu, już po trzech latach całkowicie wydorośleli i stali się prawdziwymi osiłkami. Lecz najsilniejszy z nich był Psi Syn. On to poprosił królewskiego syna, aby pałacowi kowale zrobili dlań żelazną dziesięciopudową laskę. Gdy laska już była gotowa, wszyscy trzej: królewski syn, syn kucharki i Psi Syn —• udali się na polowanie. W lesie postanowili, że rozejdą się w różne strony i dopiero wieczorem spotkają się w umówionym miejscu. Gdy każdy z nich powędrował w swoją stronę, Psi Syn cisnął dziesięciopudową laskę do góry. Dopiero po dwóch godzinach zaczęła ona spadać. Wtenczas Psi Syn podstawił dłoń, o którą uderzyła laska i rozsypała się w drobny mak. O zmierzchu zebrali się wszyscy na polanie, a Psi Syn zaczął się uskarżać: — Źle kowale wykonali królewskie polecenie, wykuli laskę do niczego. Rzuciłem nią w lecącego wróbla, a ta padając uderzyła o źdźbło trawy i rozleciała się na drobniutkie kawałeczki. Wracając do pałacu Psi Syn zwrócił się do królewskiego syna, aby wyprosił u ojca zezwolenie na wykonanie laski dwudziestopięciopudowej. Kowale wkrótce taką laskę wykuli i trzech zuchów znowu wyruszyło na polowanie. Tak jak i poprzednio, postanowili się rozejść i spotkać na polanie. Gdy tylko towarzysze skryli się w lesie, Psi Syn tak mocno podrzucił laskę do góry, że zupełnie znikła z oczu. Dopiero po czterech godzinach spadła i uderzając o podstawione kolano siłacza rozbiła się na kawałeczki. O zmierzchu chłopcy spotkali się w umówionym miejscu. A Psi Syn znowu się uskarża: — Marną laskę otrzymałem. Rzuciłem nią w: wronę, trafiłem w sęk i oto wynik —roztrzaska;, się zupełnie. I znowu począł błagać królewskiego syna, ab. wyprosił u ojca laskę jeszcze potężniejszą. Król, po wysłuchaniu syna, osobiście udał >.. do kuźni, zebrał kowali i nakazał: — Rozkazuję wam, abyście wykonali pozłacana pięćdziesięciopudową laskę. Jeżeli nie zrobicie postradacie głowy. Kowale wykonali laskę jak się patrzy. Zabrał >. Psi Syn i wraz z towarzyszami ruszył do łasi Gdy tylko się rozeszli, Psi Syn cisnął laskę do gór;. Zanim spadła, minęło sześć godzin. Uderzył. 0 podstawioną jego dłoń i odskoczyła bez szwanku Wówczas Psi Syn cisnął ją ponownie. Tym razer laska leciała dwanaście godzin. Wracając trafi; w podstawione jego kolano i wcale się nie rozbiła Po chwili Psi Syn cisnął ją po raz ostatni i połóż} się spać. Po przebudzeniu się usłyszał huk lecące laski. Uniósł się i podstawił głowę. Laska spadł. wprost na jego łysinę, odbiła się i poza lekkim w\ -gięciem, nic się jej nie stało. Dopiero teraz Psi Syn udał się na polowanie 1 w krótkim czasie ubił ogromną ilość ptactwa i zwierzyny. Pościągał to wszystko na polanę Wśród leżących wokół niedźwiedzi, wilków, lisów. zajęcy, łosi, orłów, jastrzębi i różnej innej zdobycz> wcale nie było go widać. O zmierzchu wrócił królewski syn i syn kucharki, obaj nie mogli się nadziwić, że ich towarzysz zdobył tak wielki łup. Powoli mijał czas. Trzej siłacze w końcu zwrócili się do króla, aby zezwolił im zwiedzić całe królestwo. Król jednak długo się upierał: — Dokąd pójdziecie — za każdym razem mawiał — przecież jesteście jeszcze zbyt młodzi. — Królu — odpowiadali chłopcy — nie bacz na naszą młodość. Poradzimy sobie, tylko pobłogosław nas. Uległ król. Pobłogosławił junaków, każdemu przydzielił konia, charta i miecz. Ruszyli. Jechali długo. Wreszcie dotarli do ogromnej równiny stepowej, na której oprócz ziemi i nieba, jak okiem sięgnąć, nic dostrzec nie 120 byli w stanie. Zaczęło już zmierzchać, więc z niepokojem królewski syn i syn kucharki pytali: — Gdzież my tutaj przenocujemy? Na to Psi Syn odrzekł: — Nie wszyscy wędrowcy nocują pod dachem. Jeżeli nie napotkamy jakiejś chatyny, musimy spocząć pod gołym niebem. Niebawem jednak dotarli do chatki. Okazało się, że izby w niej są czyste i z noclegu mogą tu skorzystać. Gdy już się rozgościli, Psi Syn rzekł: — Przygotujcie wieczerzę, a ja w tym czasie obejrzę okolicę. Wyszedł z chaty, opuścił obejście i wkrótce dotarł do bystrej rzeki, przez którą przerzucony był most kalinowy — był to most niezwykły, gdyż wzniesiony przez siłę szatańską. Po nim o pomocy diabły i smoki przedostawały się do chatki i pożerały znajdujących się w niej podróżnych. Wrócił Psi Syn do chatki, razem z towarzyszami spożył wieczerzę i rzekł: — Jeden z nas, bracia, musi objąć wartę przy moście kalinowym. Zaczęli ciągnąć losy i okazało się, że na warcie ma stanąć królewski syn. — Uważaj — rzekł Psi Syn — abyś nie usnął. W przeciwnym razie i sobie, i nam narobisz kłopotów! Udał się królewski syn na most i niemal do północy chodził tam i z powrotem. W końcu jednak zmorzył go sen, rozciągnął się więc na trawie, podłożył miecz pod głowę i usnął. Psiego Syna coś korciło, aby pójść i zobaczyć, co się dzieje przy kalinowym moście. Opuścił więc chatkę i udał się w stronę rzeki. Akurat o północy nadleciał trzygłowy Smok i spytał: — Kto tu jest? — Jam jest — Janko-Psi Syn, — A dlaczego to, Janie-Psi Synu, przywiozłeś swe kości do obcego kraju? — Jeszcze nie wiadomo, czyje kości zostaną w tej ziemi! — Hardy jesteś! Dotąd nikt nigdy nie ośmielił się rzucić mi wyzwania, a ty to czynisz! — Czynię! — Więc przygotuj plac do walki. — Masz, diabelska siło, trzy ryje, zatem ty przygotuj. Rozwścieczony Smok dmuchnął tak, że wszelkie wykroty i mchy uleciały na trzy kilometry. Pozostało równiuteńkie klepisko. Dmuchnął także Psi Syn i natychmiast się pozłociły obrzeża klepiska. Na tym to placu natarli na siebie przeciwnicy. Psi Syn strącił Smokowi dwie głowy, ale potwór też trafił i wbił go w ziemię po kolana. Uderzył siłacz buławą raz jeszcze i ostatnia głowa potwora spadła na ziemię. Nazbierał Psi Syn osikowego drzewa, rozniecił ognisko, spalił potwora, a popiół wsypał do rzeki. Po czym wrócił do chatki, obudził syna kucharki, nakazał mu ugotować śniadanie, a sam położył się przespać. Gdy już się rozwidniło, wrócił królewski syn, a Psi Syn uniósłszy się na posłaniu spytał go: — No, jak tam, obyło się bez kłopotów? Nie słyszałeś ani krzyków, ani żadnego szumu? — Nic nie słyszałem. Nikt nie przejeżdżał, nikt nie przechodził. Przez całą noc był spokój. Od śniadania do wieczora bracia nic nie robili, tylko czekali. Gdy zaczęło zmierzchać, pociągnęli losy. Okazało się, że wartę ma pełnić syn kucharki. — Uważaj — rzekł Psi Syn — nie uśnij. W przeciwnym razie nam wszystkim narobisz kłopotów! Początkowo syn kucharki pilnie czuwał przy kalinowym moście, później jednak, zmęczony, w półśnie rozciągnął się na ziemi, podłożył miecz pod głowę i usnął. Około północy Psi Syn opuścił chatkę i poszedł nad rzekę. Po krótkiej chwili na kalinowy most jrzyleciał sześciogłowy Smok. Potwór wyczuł o-becność człowieka i zawołał: — Kto tu jest? — Ja jestem, nazywam się Jasio-Psi Syn. — A dlaczego to, Jasiu-Psi Synu, zachciało ci się kości złożyć w obcej ziemi? — Nie wiadomo, coż ta ziemia przykryje - moje kości czy twoje głowy! — Chcesz więc ze mną walczyć! Zaraz posadzę cię na mej łapie, drugą stuknę z góry i powstały z ciebie placek połknę. — Uważaj, żebyś się nie udławił takim plackiem! 121 — Oczyść plac, będziemy walczyć! — Masz sześć jęzorów, możesz nimi wyrównać ziemię! Dmuchnął Smok i tam, gdzie były mchy, wykroty, parowy, zrobiło się na przestrzeni aż sześciu kilometrów gładziutko jak na patelni. Chuchnął także Psi Syn i całą placówkę pozłocił. Przystąpili do walki. Długo się zmagali. Psi Syn zmiażdżył trzy smocze głowy, a Smok wbił przeciwnika w ziemię po pas. Wówczas osłabiony Psi Syn wrzasnął: — Popatrz, twoja żona podąża ku nam! Obejrzał się Smok, a Psi Syn natarł wtedy na niego i strącił jeszcze dwie jego głowy. Zatrwożony o swój los, potwór rzekł: —• Słuchaj, Psi Synu, królowie i książęta w czasie walki zawsze robią przerwy, my obaj też potrzebujemy wypoczynku! — Królowie i książęta walczą o słuszną sprawę, a ty o diabelskie interesy się zmagasz —¦ odrzekł Psi Syn i potężnym uderzeniem strącił ostatnią głowę potwora. Po walce pozbierał wszystkie głowy, spalił je na ognisku, popiół wrzucił do rzeki i poszedł do chatki. Obudził królewskiego syna, kazał mu rozniecić w piecu ogień, a sam ułożył się, aby wypocząć. Nad ranem wrócił z warty syn kucharki i powiedział, że noc przeszła spokojnie, bez żadnych przygód. Minął dzień i zbliżył się wieczór. Po spożyciu posiłku Psi Syn rzekł: — Bracia, idę dzisiaj objąć wartę na kalinowym moście. Może ze mną zdarzyć się coś najgorszego^ — A jak my się dowiemy, że coś ci zagraża? — Zostawiam wam ten oto nóż i szklankę z wodą. Jeżeli z noża ściekną do szklanki krople krwi, będzie to znak, że jest ze mną kiepsko, wówczas dosiadajcie koni i przybywajcie jak najprędzej z pomocą. Psi Syn udał się na kalinowy most, a bracia zasiedli do gry w karty. Grali, grali, ale około północy zapadli w krzepki sen. Tymczasem gdy Psi Syn znajdował się na kalinowym moście, nadleciał dwunastogłowy Smok. — Cóż to, Janie-Psi Synu —¦ rzekł potwór — chcesz, abym zjadł cię na zakąskę? — Spróbuj, obawiam się, że stanę ci kością w gardle! — Mylisz się, Janie! Sądzisz, że rozprawisz się ze mną tak jak z moimi braćmi? Tym razem to ci się nie uda! Musisz zginąć! — Więc zmierzmy się! — Oczyść plac! — Masz dwanaście ryjów, więc sam oczyszczaj.' Dmuchnął Smok i tam, gdzie były parowy, krzaki i wertepy, powstała gładziutka równina, długości dwunastu kilometrów. Dmuchnął także Psi Syn i cała równina pokryła się warstwą złota. Przy pierwszym starciu potwór stracił trzy głowy, a Psi Syn ugrzązł w ziemi tylko do kostek. Smok zaczął prosić o przerwę w walce. Psi Syn jednak nie przystał na to i następnym uderzeniem strącił trzy dalsze jego głowy. Sam jednak też oberwał i ugrzązł w ziemi po kolana. Zaniepokojony takim obrotem sprawy, zawołał: — Popatrz, Smoku, twoja żona się zbliża! Obejrzał się potwór, a Psi Syn zerwał z głowy czapkę i cisnął nią w chatę, w której spali jego bracia. Czapka zerwała z chaty dach, ale śpiący się nie obudzili i przez to nie zobaczyli, że stojąca na stole szklanka napełnia się krwią. Przeciwnicy znów natarli na siebie, zaczęli się zmagać i po pewnym czasie osłabli: — Dawaj, odpoczniemy — zawołał Smok — ale przez chwilę nie dłuższą, niż czas potrzebny do spalenia ¦włosa! — Odpocznijmy — zgodził się Psi Syn. Zanim Smok wyrwał włos z głowy i spalił go. Psi Syn zdjął z nogi but i cisnął nim w chatę. But uderzył w budynek i zerwał z niego powałę. Bracia jednak nawet nie drgnęli i spali dalej. Wznowił potwór walkę z człowiekiem i stracił w niej trzy dalsze głowy. Przy tym jednak wgniótł Psiego Syna w ziemię po pas. Po pewnym czasie Smok krzyknął: — Odpocznijmy, ale przez chwilę nie dłuższą, niż czas niezbędny do spalenia słomki. — Odpocznijmy! Zanim potwór spalił słomkę, Psi Syn zdjął z noti 122 drugi but i rzucił nim w chatę. Od uderzenia zawaliła się chata. Obudzeni wreszcie bracia dostrzegli krew w szklance, wskoczyli na konie i popędzili do kalinowego mostu. Gdy przybyli na pole walki, Smok posiadał już tylko jedną głowę, ale Psi Syn był wbity w ziemię po samą szyję. Bracia rzucili się na potwora, dobili go, a swego towarzysza wydobyli z głębi ziemi. Rozsierdził się strasznie Psi Syn i chciał się rozprawić z braćmi. Ledwo go ubłagali i udobruchali. Gdy już nastała między nimi zgoda, wspólnie pozbierali wszystkie głowy Smoka, spalili je w ognisku i popiół wsypali do bystrej rzeki. Dopiero wtedy Psi Syn wygarnął braciom prawdę w oczy: — Pierwszej nocy królewski syn usnął na warcie, a ja zabiłem wówczas trzygłowego Smoka. Drugiej nocy nie popisał się syn kucharki i sam musiałem się rozprawić z sześciogłowym Smokiem. Trzeciej nocy prosiłem was, abyście nie spali, gdyż groziło nam największe niebezpieczeństwo — Smok dwu-nastogłowy. A wy jakżeście postąpili?! Bracia spuścili nosy na kwintę, udobruchany Psi Syn rzekł: — Mniejsza o to. Już wszystko w porządku. Wiedzcie jednak, że niebezpieczeństwo istnieje nadal. Żyją żony potworów - Smoczychy. One to \4 każdej chwili mogą nas unicestwić. Zabierzcie się więc do odbudowania chatki, a ja spróbuję odnaleźć Smoczychy. Po tych słowach Psi Syn dosiadł swego konia i ruszył przed siebie. Po jakimś tam czasie dotarł do nieznajomej chatki. Zsiadł z konia, przybrał postać kota i zaczął miauczeć pod oknem. Po chwili wyszła z chaty baba, wzięła kota na ręce i spytała: — Kocie, koteczku, o szarym czółeczku! Jam nieszczęśliwa ! Zbój przeklęty, Psi Syn, unicestwił mego męża, Smoka. Gdybym tylko wiedziała, którędy on 123 będzie przejeżdżał, natychmiast wcieliłabym się w łóżko stojące na łące. Ten zbój ułożyłby się na łóżku i już nigdy nie podniósłby się z niego. Dowiedziawszy się o podstępie Smoczychy, kot wyskoczył przez okno, wcielił się w człowieka, dosiadł wierzchowca i pocwałował dalej. Po jakimś tam czasie dostrzegł następną chatkę. Znów przybrał postać kota i zaczął miauczeć pod oknem. Z chaty wyjrzała baba, posadziła kota na kolanach i jęła się użalać: - Ach, kotku, koteczku, o szarym czółeczku! Zły rozbójnik, Psi Syn, zamordował mego męża. Jeżeli ten hycel będzie tędy przejeżdżał, to ja wcielę się w jabłoń ze złotymi jabłkami. Gdy on tylko skosztuje owocu — zakończy swoje życie. Kot, wysłuchawszy wiedźmy, wyskoczył przez okno. Zamienił się w człowieka. Psi Syn wsiadł na konia i ruszył dalej. Nie wiadomo, jak długo jechał, ale wiadomo, że dojechał do trzeciej chatki. Opodal zeskoczył z konia, przyjął postać kota i zamiauczał pod oknem. Po chwili otworzyły się drzwi i ukazała się starucha. Schyliła się nad kotkiem, pogłaskała go, wzięła na ręce i zaczęła się zwierzać: — Kotku, koteczku, o szarym czółeczku! Czy nie widziałeś przypadkiem Psiego Syna. On zgładził mego męża. Och, gdybym to ja wiedziała, którędy on będzie przejeżdżał, natychmiast stałabym się kryniczką źródlaną. Skoro Psi Syn wypiłby jeden łyk wody z tego źródła, zaraz by padł otruty. Dowiedziawszy się o zamiarze wiedźmy kot szybko wybiegł z chaty, wcielił się w człowieka, który dosiadł konia i pocwałował. Mijał czas, mijała droga i wreszcie dojechał Psi I Syn do czwartej chatki. Zsiadł z konia, przeobraził się w kota, skradając się podszedł pod chatynę i zaczął miauczeć. Skrzypiąc otworzyły się drzwi i u-kazała się w nich stuletnia baba. Wzięła kota, wróciła do izby i posadziła go sobie na kolanach. Po chwili rozmawiała z nim niczym z przyjacielem. — Kotku, koteczku, o szarym czółeczku! Może słyszałeś, a może widziałeś zbója, Psiego Syna, który moich trzech synów—trzech sokołów uka-trupił. Ech, gdybym napotkała go na swojej drodze, zmieniłabym się w żmiję i połknęłabym Psiego Syna wraz z jego koniem. Kot zeskoczył z kolan wiedźmy, rozbił szybę w oknie i pomknął w pole. Tam zmienił się w cz)< wieka, który wskoczył na konia i pomknął z pown tem. Bracia raz dwa zebrali się i ruszyli w droc. Jechali, jechali, aż dotarli do przepięknej łąki o p. szystej trawie. — Bracia — rzekł syn kucharki — popatrzcie jaka miękka trawa. Nareszcie trochę pośpimy! — Jakże możemy spać na wilgotnej ziemi? odrzekł Psi Syn. — Pójdziemy dalej, może znajdziemy jakieś legowisko. I rzeczywiście, jechali zaledwie chwilę, gdy di strzegli wśród łąki okazałe łoże. Psi Syn podsze^ bliżej i uderzył w nie mieczem. Trysnęła krew i łoże a także łąka znikły bez śladu. Wtenczas Psi S\ powiedział: — Oto widzicie, bracia, co to za łąkę i jakie łoż. napotkaliśmy. Była to żona trzygłowego Smok., a jej zamierzeniem było uśmiercić nas wszystkich. Odechciało się braciom snu i gromadą ruszył: w dalszą drogę. Gdy już ujechali spory kawałek. ujrzeli piękny sad. Wśród drzew jaśniała jabłoń 0 złotych jabłkach. Skoro podjechali do niej. królewski syn zawołał: — Bracia, musimy skosztować złotych jabłuszek! — Poczekajcie chwilę — rzekł Psi Syn — zaraz o-trząsnę nieco tych jabłek. Podszedł do jabłoni i uderzył po gałęziach mieczem. Polała się krew, a sad i jabłoń zniknęły bez śladu. — Widzicie, bracia, nie była to jabłoń, tylko żona sześciogłowego Smoka. Gdybyśmy zjedli jej owoce, zapłacilibyśmy za to życiem. Dosiedli bracia koni i ruszyli przed siebie. Po pewnym czasie przecięła im drogę kryształowa krynica. Bracia koniecznie chcieli się napić, Psi Syn ich jednak powstrzymał. Podszedł do strumienia i dostrzegł w nim kubek. Uderzył mieczem po naczyniu 1 potok spłynął krwią. Po chwili wszystko znikło. — Bracia — rzekł Psi Syn — nie mieliśmy przed sobą strumienia, tylko żonę dwuaastogłowego Smoka. Chciała ona pomścić śmierć swego męża. 124 Gdybyśmy wypili odrobinę wody, padlibyśmy trupem. Otóż, druhy moje, rozprawiliśmy się ostatecznie ze smokami i z ich małżonkami, pozostała jednak jeszcze na świecie Matka Smoków. Walka Z nią będzie najcięższa. Podejmę ją jednak sam, a wy wracajcie do domu. Pożegnali się bracia w szczerym polu i dwaj zawrócili swe rumaki, trzeci zaś — Psi Syn — ruszył naprzód. Po przebyciu długiej drogi dojechał do chatki, w której mieszkała groźna Baba Jaga - przeciwniczka Matki Smoków. Psi Syn wszedł do wnętrza izby i przywitał czarownicę. — A dokąd to, Janie-Psi Synu, Bóg ciebie prowadzi? — Jadę na spotkanie z Matką Smoków, a od ciebie pomocy oczekuję! Wypytała Baba Jaga o szczegóły i zaczęła się krzątać. Wymieszała pół na pół sól z mąką, ugniotła ciasto, upiekła z niego trzy placki i wręczyła je Psiemu Synowi. — Weź te placki! Jeżeli napotkasz Smoczą Matkę wcieloną w żmiję, powiedz jej: „Najpierw poczęstuj się moim chlebem serdecznym, a później dopiero połykaj mnie!" Psi Syn podziękował Babie Jadze i ruszył w dalszą drogę. Tym razem nie jechał długo, bo już wkrótce Smocza Matka pod postacią żmii zagrodziła mu drogę. — Nareszcie ciebie dopadłam! — zawołała — zgładziłeś moich trzech synów-gołąbków i trzy syno-we-jaskółeczki. Teraz ciebie połknę! — Wpierw zjedz mój chleb serdeczny — zawołał Psi Syn i w paszczę gada cisnął pierwszy placek. Sól zaczęła natychmiast straszliwie palić Smoczą Matkę. A ponieważ nie używała ona zwykłej wody, musiała wrócić do swego obejścia, aby się napić ze -.zczególnego jeziora. Porzuciła zamiar połknięcia człowieka i poleciała ugasić pragnienie. Szybko jednak się uwinęła, wypiła pół jeziora i natychmiast ruszyła w pogoń za uciekającym Psim Synem. Wkrótce go dogoniła i wrzasnęła: — Zabójco moich synów-sokołów i synowych--kukułeczek! Teraz już nie ujdziesz, połknę cię! — Zanim to zrobisz, poczęstuj się moim chleb-kiem — odrzekł Psi Syn i w rozdziawioną paszczę żmii cisnął drugi placek. Okropne pragnienie zmusiło Smoczą Matkę do natychmiastowego powrotu nad jezioro. Wypiła niemal całą wodę i rzuciła się za uchodzącym Psim Synem. Bardzo szybko go dopadła z krzykiem: — Tym razem zapłacisz mi za śmierć synów-orłów i synowych-gołębic! Zeżrę ciebie! — Rób, co chcesz, ale bądź łaskawa spróbować mego placka — odrzekł Psi Syn — i wrzucił w paszczę żmii trzeci bochen. Dręczona strasznym pragnieniem, Smocza Matka znów pomknęła nad jezioro, dopiła resztę wody i pognała trop w trop za uciekającym. Psi Syn już czuł oddech ścigającej go żmii, zdążył jednak wpaść do przydrożnej kuźni i zawołał: — Bracia! Zamykajcie na rygiel drzwi, za chwilę zjawi się tutaj straszna żmija. Kowale natychmiast zaparli wrota, a najstarszy z nich włożył do paleniska pięćdziesięciopudowe obcęgi. Po chwili żmija dopadła drzwi i wrzasnęła: — Wydajcie mi Psiego Syna, jeżeli nie chcecie, abym was wszystkich razem pożarła! — Przegryź drzwi! — zawołał kowal — i wsuń tu język, a ja posadzę na nim twego zbiega! Po chwili dał się słyszeć zgrzyt i jęzor żmii ukazał się w otworze. Wtenczas kowal ujął pięćdziesięciopudowe obcęgi i uchwycił nimi jęzor gadziny. Wszyscy kowale porwali za młoty, wyłamali drzwi i zaczęli grzmocić napastniczkę po głowie. Gdy J'mija już była na wpół martwa, kowale rzucili ją a palenisko i zaczęli dmuchać z dwu miechów. Cielsko żmii rozżarzyło się do czerwoności i wówczas kowale przerzucili je na kowadło. Psi Syn ujął pięćdziesięciopudowy młot i wraz z innymi zaczął kuć jej cielsko. Kuli, kuli aż wreszcie wykuli kształt konia. Dmuchnął kowal w nozdrza i koń ożył. — No, Janie-Psi Synu — rzekł kowal — dosiadaj konia. Masz oto tutaj zapalone pasmo włókna lnianego. Jeżeli objedziesz wokół świat, zanim pasmo się spali, przekonasz się, że masz dobrego konia, 125 jeżeli nie, to wracaj, będziemy doskonalili twego wierzchowca. Wskoczył Psi Syn na konia, chwycił w rękę żagiew i pomknął. Jednak wkrótce wrócił, gdyż się okazało, że już w połowie drogi pasmo się spaliło do cna. Kowale wrzucili konia na palenisko, rozgrzali i znów chwycili za młoty. Wykuli zupełnie inne nogi. Gdy już wszystko było skończone, kowal zawołał: — Siadaj i próbuj jeszcze raz! Dosiadł Psi Syn ogiera, ujął żagiew i ruszył galopem. Cwałem objechał świat dookoła, a żagiew tylko do połowy się spaliła. Stanął przed kowalem i począł mu serdecznie dziękować. — W porządku, chłopie — odrzekł kowal — na tym koniu nikt ciebie nie pokona. Uważaj jednak, abyś w najbliższym czasie nie wjeżdżał na targowisko, bo czeka ciebie nieszczęście! Jeszcze raz podziękował Psi Syn kowalowi i odjechał. Po jakimś czasie dotarł do miasteczka, w którym właśnie odbywał się targ. „Dlaczego miałbym nie zatrzymać się? — rozmyślał. — Przecież wokół są porządni ludzie. Pójdę, pochodzę trochę po targowisku". Tak zastanawiając się, zsiadł z konia i zaczął przechadzać się w tłumie.W pewnym momencie podszedł do niego Staruch-Kopeć z brodą długą na łokieć, z wąsiskami na sążnie dwa i z ślepiami niczym jabłka. Starzec wycedził pod wąsami: — Wreszcie zbliżył się twój kres. Zabiłeś moich trzech synów-sokołów, trzy synowe-gołębice, a żonę wcieliłeś w konia i jeździsz na nim! Rzekłszy to Staruch omotał Psiego Syna wąsiskami i tak go ścisnął, że dech mu zaparło. Nie widząc żadnego ratunku, Psi Syn krzyknął: — Starcze! Nie duś mnie, przecież tym nie wrócisz życia swoim bliskim! Jeżeli ci zależy na żonie, to mogę cię wyswatać z taką dziewuchą, że palce lizać. Słowa te podziałały na Starucha-Kopcia. Oswobodził omotanego Psiego Syna i rzekł: — Uwolnię ciebie pod warunkiem, że wyswatasz mnie z Marią-królewną, córką króla Pobiegają. 126 Musisz jednak iść do króla pieszo, nie pozwolę-abyś dosiadał mojej żony. Uwolniony Psi Syn ruszył na poszukiwanie króla Pobiegają i jego córki. Szedł i pytał o drogę, ale nikt nie mógł mu pomóc. Wreszcie spotkał człowieka, który sam go zagadnął: — Kim jesteś? — spytał — i dokąd podążasz? — Jestem Janem-Psim Synem, a ty jak się zwiesz? — Siemionem się wabię! — Idę, Siemionie, do króla Pobiegają, ale drogi nie znam. ¦— Droga jest prosta, ale nie zaprowadzi ciebie na dwór królewski. Pełno jest tam psów, które na trzy wiorsty przed pałacem spodnie z ciebie zedrą. — A czy nie ma na nie żadnego sposobu? — Sposób znam tylko ja. — Więc wskaż drogę — pomóż mi! — Zgoda, pomogę! Ruszyli i po pewnym czasie napotkali człowieka, z którym wszczęli rozmowę: — Jak się nazywasz? — Grzegorz. A wy jak? — Jam Siemion! — A ja Jan-Psi Syn! — Dokąd idziecie? — Do króla Pobiegają w swaty. — Trudna to sprawa. Jeżeli nawet przedrzecie się do pałacu, to wiedzcie, że czekają was przykre niespodzianki. — A jakie to niespodzianki? — Król was obowiązkowo wyśle do łaźni, która jest tak rozżarzona, że z odległości trzech wiorst włosy zapala na człowieku. — Kto ją może ostudzić? — Ja! — Dołącz więc do nas! Grzegorz zgodził się i powędrowali wszyscy razem. Po drodze spotkali jeszcze jednego człowieka, nazywał się on Jan. — Po kąpieli w łaźni — rzekł Jan — uraczą was w pałacu jadłem i piciem. W ciągu dwunastu lat zbierano te zapasy. Będziecie musieli spożyć całe góry jedzenia i wypić wino ze wszystkich piwnic. — Przecież pękniemy — ozwał się Grzegorz — nikt tyle nie zje! 1 — Ja mogę to wszystko opchnąć — odrzekł Jan. — To chodź razem z nami! — Mogę iść! Ruszyli. Szli, szli i napotkali jeszcze jednego człowieka. — Jak się nazywasz? — spytali. — Mikrucha. A wy coście za jedni i dokąd zmierzacie? Gdy ujawnili cel swojej wędrówki, Mikrucha rzekł: — Po obiedzie król każe wam rozpoznać, która z jego córek jest najstarsza. Wy nie potraficie jej odróżnić od sióstr, bo wszystkie królewny są do siebie bardzo podobne. — A kto mógłby rozeznać się w królewnach? — Ja — odrzekł Mikrucha. — Więc przyłącz się do nas! I tak piątką ruszyli do króla Pobiegają. Na trzy kilometry przed pałacem zatrzymały ich psy. Wtenczas Psi Syn spytał: — Który z was mówił, że poradzi z psami? — Ja — odrzekł Siemion. W mig chwycił psiska, powiązał je ogonami i wszystkie wraz zarzucił sobie na ramię. Bez przeszkód dotarli wędrowcy do pałacowego dziedzińca, na którym spotkał ich król Pobiegaj- Skoro dowiedział się, w jakim przybyli celu, Pobiegaj rzekł: — Prawdopodobnie uzyskacie rękę mojej córki. Zanim jednak to się stanie, musicie dobrze wyparzyć się w łaźni. Jesteście przecież wędrowcami i Bóg wie, może jakieś robactwo przywlekliście. Skierowali się do łaźni, ale nie uszli daleko. Już na trzy wiorsty przed łaźnią taki żar od niej buchał, że nie sposób było iść dalej. — Któryż to z was — spytał Psi Syn — obiecał wystudzić łaźnię ? — Ja! — ozwał się Grzegorz. Wyszedł Grzegorz do przodu, dmuchnął i żar jakby ręką zdjęło. Udali się wszyscy do łaźni i z przyjemnością się wykąpali. Po ich powrocie król Pobiegaj rzekł: — Widzę, że uda się wam zdobyć moją córkę. Musicie jednak po podróży nieco się posilić. Po czym kazał służbie znieść wszystkie zapasy zgromadzone w ciągu ostatnich dwunastu lat. — Jeżeli wszystko to spożyjecie — odezwał się król — możecie liczyć na spotkanie z moją córką. Goście zasiedli do stołów i zaczęli pałaszować. Wkrótce jednak się najedli do rozpuku, a jedzenia i picia wcale nie ubyło. Wtenczas Psi Syn spytał? — A któryż to z was przechwalał się, że wszystko pozjada i powypija? — Ja! — odrzekł Jan i rzucił się na jadło i napoje. Z łatwością połykał ogromne połacie mięsa i bochny chleba, a beczki wina wypróżniał szybciej, niż zwykły człowiek wypija szklaneczkę wody. Gdy już wszystko znikło ze stołów i piwnic, Jan wrzasnął: — Co jest! Jestem głodny, dajcie jeszcze krzynę! — Nie mam wyjścia — rzekł król — wydam najstarszą królewnę, ale musicie ją rozróżnić wśród innych moich córek. Po chwili ukazało się dwanaście dziewic, podobnych do siebie jak dwie krople wody. — Któryż z was — spytał Psi Syn — przyrzekał, że rozpozna, najstarszą? — Ja! — odrzekł Mikrucha i zaczął przechadzać się koło dziewic. Przeszedł raz, przeszedł drugi raz, a za trzecim razem zatrzymał się przy jednej z nich i rzekł: — Oto ona! Powiadomiony król przyszedł do gości i rzekł: — Zuch jesteś, Psi Synu. Od dwunastu lat żaden ze starających się nie mógł rozpoznać najstarszej, a ty rozróżniłeś! Wkrótce król wyprawił weselisko. Tym razem nie było już żadnych podstępstw i oszustw. Wszystko przeprowadzono po ludzku. Po uczcie weselnej król młodą parę pobłogosławił i pożegnał. Gdy już opuścili pałac i udali się w podróż, królewna zwróciła się do Psiego Syna z zapytaniem: — Powiedz, najdroższy, wyswatałeś mnie dla siebie, czy też dla kogoś innego? 127 — Nie, nie dla mnie jesteś przeznaczona. Mężem twoim będzie Starzec-Kopeć, o brodzie długiej na łokieć, o wąsach długich na sążnie dwa i z ślepiami niczym jabłka. Wiadomość ta zasmuciła królewnę. Po krótkiej chwili zamieniła się w gwiazdę i zaczęła się unosić w niebo. Psi Syn wcielił się natychmiast w księżyc i dopędził ją. Wówczas królewna przeobraziła się w łabędzia i usiłowała odpłynąć, ale Psi Syn wcielił się w sokoła i pojmał ją. Królewna ponownie przeobraziła się, tym razem w kunę, natomiast Psi Syn zamienił się w wilka i prędko dopędził uciekinierkę. Królewna dała za wygraną, pokornie poszła z Psim Synem i nie próbowała już uciekać. Wreszcie odnaleźli Starca-Kopcia, który powitał ich słowami: — Nie wiadomo, Psi Synu, czy wyswatałeś mi królewnę, nie tając wobec mnie złych zamiarów. Jeżeli robiłeś wszystko z czystym sercem, to możesz bez obawy przejść po sprężynie zawieszonej nad tą oto przepaścią. Psi Syn przeżegnał się i przeszedł na drugi brzeg przepaści. — No, a ty, królewno — rzekł Starzec-Kopeć — też musisz udowodnić swoją szczerość. Chcę wiedzieć, czy nie będziesz mną pogardzać, a patrzeć na innych. Ta przepaść jest dobrym sprawdzianem dla mnie. « Przeżegnała się królewna i bez szwanku przedostała się na przeciwległy brzeg. — Widzisz — zawołał Psi Syn — przeszliśmy, bo jesteśmy szczerzy! Teraz ty spróbuj. Nie wiemy przecież, jak się prowadziłeś. Może nie tylko pa- | trzyłeś na młódki, ale i lazłeś do nich. — O czym ty mówisz, przecież jestem starym człowiekiem! — W starym piecu diabeł pali! Idź! Zrobił Starzec-Kopeć kilka kroków, sprężyna zachwiała się i czarownik na złamanie karku runął w dół. Gdzieś tam głęboko roztrzaskał się na kawałki. Psi Syn odnalazł swego Jconia i wrócił do domu. Jako mąż Marii-królewny rozpoczął nowe, spokojne życie. Chłopska chytrość Z jakiegoś tam powodu pan bardzo się obrazi: na księdza. Postanowił się na nim zemścić. Myślał rozważał, ale nic nie mógł wymyśleć. Siedzi pa: wściekły i tylko wąsa gryzie. W owym czasie przyszedł do pana chłop. Zobaczył go zafrasowanego i zapragnął mu pomóc. — Boże, dopomóż — rzekł chłop i skłonił się do pańskich stóp. — Czego chcesz? — warknął pan. — Najdroższy panie, widzę, że jest pan czymś zafrasowany. Niech mi pan powie, o co chodzi, może pomogę swoim głupim chłopskim rozumem. — W czym mi możesz pomóc? Ja muszę się zemścić nad tym gałganem, księdzem. — Zgoda, panie, zobaczy pan, jak go jutro ośmieszę! — Jeżeli to zrobisz naprawdę, otrzymasz pieniądze, jeżeli nie, to poczęstuję cię batogami. — Słucham, parne — odrzekł chłop i udał się w stronę rzeki. Nałowił raków, przykleił do ich grzbietów zapalone świeczki i wieczorem wpuścił je do ogrodu, tuż przed domem księdza. Rozpełzły się raki po całym ogrodzie i migotały w trawie niczym gwiazdy. Chłop tymczasem podszedł do okna, wywołał księdza. — Ktoś ty? — spytał ksiądz. — Jestem aniołem. Przybywam z nieba! — A czego pragniesz? — Twojej duszy. Mam dostarczyć ją Bogu. Uszczęśliwiony ksiądz otworzył okno, dostrzegł migocące płomyki, uwierzył, że ma do czynienia z aniołem, i wgramolił się na framugę. Wówczas chłop podstawił wór, do którego zwalił się proboszcz. Zarzuciwszy wór na plecy, poczłapał chłop do pańskiego chlewika. Tam otworzył drzwi, wrzucił wór między świnie, zawarł drzwi i poszedł do domu. Nazajutrz, gdy słońce było już wysoko na niebie, udał się chłop do pana i poprosił o sprzedanie wieprzka. Pan poszedł z chłopem do chlewu i bardzo się zdziwił, gdy usłyszał niesamowity 128 jazgot świń. Po otworzeniu drzwi pan i chłop ujrzeli niezwykły widok. W kącie chlewu siedział w samej koszuli przerażony ksiądz. — A cóż to sprowadziło tutaj księdza dobrodzieja? — spytał pan. Upokorzony ksiądz spiekł raka i milczał. Pan był bardzo zadowolony z obrotu sprawy i obdarował chłopa ładnym groszem. 0 synu kupca, Janie, 1 jego przygodach Bogata wdowa po kupcu miała syna podrostka. Chłopak wcale do handlu się nie garnął, tylko dzień w dzień hasał po mieście. Pewnego dnia matka rzekła synkowi: — Starczy już tych harców, weź się do roboty! — Jak mam handlować, skoro nie mam pieniędzy? — Masz tutaj, synku, sto rubli i kup trochę jakiegoś towaru! Chłopak obszedł całe miasto, ale nic nie znalazł takiego, co by go zainteresowało. Wyszedł w pole i dostrzegł grupę dzieci bijących pałkami psa. — Za co go bijecie? — spytał. — Za nic! — odrzekli.—Jest stary, przestał szczekać, więc chcemy go dobić. - Nie róbcie tego, lepiej mi go sprzedajcie! - A ile nam dasz za niego? — Macie tutaj sto rubli! Chłopcy pomyśleli, że mają do czynienia z po-myleńcem. Schwycili pieniądze, zostawili psa i wzięli nogi za pas. Kupczyk wrócił z psem do domu. Umieścił go w obórce, począł go karmić mięsem i mlekiem. Po jakimś czasie wdowa znów napomniała syna: —• Dlaczego tylko bąki zbijasz, weź się do handlu! — O jakim handlu może być mowa, skoro nie mam pieniędzy! — Weź te sto rubli i rozejrzyj się za jakimś towarem. Chłopiec powałęsał się po mieście, ale nic nie znalazł godnego uwagi. Opuścił więc miasto i udał się na polną drogę. Niebawem napotkał grupę pod-rostków znęcających się nad kotem. — Dlaczego męczycie zwierzę ? — spytał. — Zestarzał się, przestał łowić myszy, chcemy go ubić. — Lepiej mi go sprzedajcie! — A ile nam dasz? — Dam sto rubli. Podrostki z niedowierzaniem wzięły pieniądze i rzuciły się do ucieczki. Wróciwszy do domu chłopiec umieścił kota na stryszku obórki i zaczął go pieczołowicie doglądać. Minęło trochę czasu i wdowa znów zwróciła się do syna: — Dlaczegoż to nie bierzesz się do handlu? — A jak mogę wziąć się do handlu bez pieniędzy? Matka znowu dała synowi sto rubli. Nieco pochodził on po bazarze i straganach, a nie widząc nic ciekawego, poszedł sobie za miasto. Nad rzeką zauważył grupę chłopców zawzięcie bijących coś leżącego na ziemi. Ponieważ nie mógł dopchać się, więc spytał: — Chłopcy, co wy tak bijecie? — Żmiję zabijamy! — Przerwijcie tę zabawę, a ja żmiję odkupię! — A ile nam za nią dasz? — Sto rubli! Chłopcy chętnie pozbyli się gada za taką zawrotną sumę. Kupiecki syn wrócił do domu. Znalazł koszyk, wymościł go pierzem. Włożył do kosza żmiję i zaczął jej troskliwie doglądać. | Po jakimś tam czasie wdowa znów zagadnęła syna: — No, jak tam z twoim handlem? — O jakim handlu może być mowa bez pieniędzy? — Synu! Otrzymałeś przecież ode mnie już trzysta rubli! Musisz mi pokazać zakupiony towar! Chłopiec zaprowadził matkę do obórki i rzekł: — Oto pies, za którego zapłaciłem sto rubli! — No, nieźle, synu, nieźle! — A tam na strychu jest kot, który kosztował też sto rubli! — To też niezły zakup! 9 — Niewyczerpany dzban 129 — A tutaj w koszyku, matko, jest żmija za sto rubli. — Ach ty, łobuzie! Cóż to za towar? Przecież żmija jest głównym wrogiem człowieka! Zanieś ją natychmiast tam, skąd ją wziąłeś. W przeciwnym wypadku nie wracaj do domu! Włożył chłopiec żmiję do chusty, udał się nad rzekę. Tam wydobył gada i cisnął go na ziemię. W tej właśnie chwili zniknęła żmija, a zamiast niej zjawiła się piękna królewna. — Dzięki ci serdeczne, Janie — rzekła — byłam dotychczas zaczarowana. Trzeba było mnie uderzyć o ziemię, aby odczarować. Właśnie ty to uczyniłeś. Nigdy ci tego nie zapomnę! Moje królestwo znajduje się za dwunastoma morzami. Jeżeli chcesz, to udaj się razem ze mną na dwór mego ojca! Jan zgodził się i poszedł z królewną za dwunaste morze. Gdy już wreszcie dotarli do pałacu, królewna rzekła: — Ukryj się, Janie, wejdź do tego oto burzanu, bo nie wiem, jak do ciebie odniesie się mój ojciec. Jeżeli wiadomość o tobie przyjmie przychylnie, to przyjadę po ciebie złotą karocą. Jeżeli nie będzie o tobie chciał słyszeć, wrócę tutaj i odprowadzę ciebie do twego kraju. Król, zobaczywszy utraconą córkę, z radości nie mógł powstrzymać łez. Po pierwszych pocałunkach i uściskach zawołał: — Jakże jestem szczęśliwy, córko! Myślałem, że już nie ma ciebie wśród żywych! — I nie byłoby mnie zapewne, ojcze, gdyby mnie nie uratował Jan, syn kupiecki! — Córko! Dlaczego więc go tutaj nie przyprawa* dziłaś. Chciałbym go hojnie wynagrodzić! * — On, ojcze, znajduje się niedaleko stąd, w burzanach! Król kazał natychmiast zakładać konie do złotej karocy i przywieźć do pałacu wybawcę swej córki. Gdy to już się stało, Jan przez kolejne trzy dni nic nie robił, tylko bez ustanku jadł, pił i bawił się. Czwartego dnia królewna odwiedziła Jana i rzekła mu: — Ojciec zamierza ciebie wynagrodzić. Gdy zaofiaruje ci złoto lub nawet połowę królestwa, ty się nie zgadzaj. Proś go o pierścień z prawej r-Wkrótce król wezwał Jana i spytał: — Co, Janie, pragniesz otrzymać w nagrodę za swój szlachetny czyn? Możesz prosić o wszysu-. Każde twoje życzenie zostanie spełnione. — Najmiłościwszy królu, właściwie tonie od ciebie nie potrzebuję. Jeżeli możesz, to ofiaruj mi pierścieś z prawej ręki! — Mój synu — odrzekł król — po cóż ci t..-. drobiazg? Przecież możesz otrzymać rzeczy o wi... bardziej wartościowe! — Jeżeli wasza królewska mość nie chce mnie obdarzyć pierścieniem, to nie wezmę niczego! — Skoro jesteś taki uparty, weź sobie ten pierści j Jan podziękował królowi za podarunek, pożegna! go i opuścił pałac. Razem z królewną wsiadł dc złotej karety i udał się nad brzeg morza. Stąd królewna cudownym sposobem przeniosła go przez dwanaście mórz, postawiła przed rodzinnym domem i rzekła: — Żegnam ciebie, Janie. Czeka cię dużo przygód. Pamiętaj, że każde twoje życzenie spełni się wówczas. gdy przełożysz pierścień z jednego palca na drugi. Po tych słowach królewna znikła, a Jan udał się do domu. Przywitał się z matką, rozgościł się i rzekł: — Matko, w obcych krajach nauczyłem się handlu. Zanim jednak zajmę się nim, chciałbym się ożenić — Tylko wybierz sobie jakąś dobrą dziewczynę, a ja ciebie z radością pobłogosławię! — Już wybrałem, matko! — A kogóż to? — Królewnę, matko! — Co też ty, synu, mówisz? Za wysokie są dla nas królewskie progi. Wybierz dziewczynę ze stanu równego naszemu! — Matko, albo królewna, albo żadna! Musisz, matko, udać się do króla i powiadomić go o moim zamiarze! Chcąc nie chcąc, musiała matka udać się na dwór królewski. Przed pałacem matkę zatrzymały straże: — Dokąd idziesz, staruszko? — Do króla, chłopcy, chcę swego syna wyswatać z królewną! 130 — No, to idź! Przeszła matka przez kilka pokoi i dotarła wreszcie do króla: — Witam waszą królewską mość! » — Witaj, staruszko! W jakiej to sprawie przybywasz 1 — Mój syn Jan chce poślubić twoją córkę, królu. Jest to dobry chłopak. Przebywał w zamorskich krajach i różnych sztuk się nauczył! — Bardzo ładnie, staruszko! Skoro taki z niego majster, to niech zbuduje do jutra pałac marmurowy, lepszy od mojego. Jeżeli to mu się uda, porozmawiamy o żeniaczce, a jeżeli nie, to głowę straci! Przerażona kobieta wróciła do domu i zawołała: ¦— Synu, swoimi zachciankami skrócisz i moje, i własne życie. Król zażądał od ciebie, abyś zbudował do jutra p akc lepszy cd jego zamku! — Nie martw się, mateczko! Kładź się spać a ranek pokaże na co mnie stać! Matka ułożyła się do snu, a Jan o północy wyszedł z domu i przełożył z ręki na rękę pierścionek. W tym momencie stanęło przed nim dwunastu zuchów: — Czym mamy się zająć? — spytali. — Zbudujcie przed świtem taki pałac marmurowy, jktóry pod każdym względem będzie przewyższał królewski zamek! Już za chwilę wyrósł na pustkowiu przepiękny pałac. Jan rzucił na niego okiem i udał się na spoczynek. Nazajutrz obudził matkę, pokazał jej wspaniałą budowlę i kazał jej iść do króla. Matka w te pędy udała się na królewski dwór. Bez trudu odnalazła króla i oświadczyła mu: — Najjaśniejszy panie, przyszłam w sprawie małżeństwa mego syna z twoją córką! 131 — Pałac wzniesiony przez twego syna — odrzekł król—jest wcab, wcale. Skoro jednak chce poślubić królewn?, musi zbudować jeszcze most o złotych i srebrnych przęsłach! Kobieta wróciła do domu i przekazała synowi królewskie żądanie. A ponieważ był już wieczór, syn rzekł: — Kładź się, matko, odpoczywaj. Zobaczymy, co nam ranek przyniesie! O północy Jan udał się nad rzekę, prz;łożył pierścień z ręki na rękę, przywołał dwunastu zuchów i rzekł: — P/zed ranem ma stanąć tutaj most o złotych i srebrnych przęsłach! — Stanie się zgodnie z twoją wolą! — oirzskli zuchowie. Po chwili most spiął oba brzegi rzeki. Nazajutrz król podszedł do okna i po prostu nie mógł patrzsć w stronę rzeki, taka łuna biła od złoto-srebrnego mostu. Zresztą nie mógł długo oglądać dzieła Jana, gdyż przyszła do pałacu jego matka i znów zaczęła mówić o małżeństwie. — Kobieto! — rzekł król — stanie się zgodnie z twoim życzeniem tylko wówczas, gdy twój syn zdoła do jutra zasadzić przy moście srebrnolistne drzewa, w których rajskie ptaki będą śpiewały niebiańskie pieśni. Wróciła kobieta do domu i przekazała Janowi wieść o nowym życzeniu króla. — Nie przejmuj się, matko, kładź się spać, a ranek ukaż; naszym oczom i srebrnolistne drzewa, i rajskie ptaki! O północy Jan udał się na ganek i przełożył z palca na palec pierścień. Gdy tylko zjawiło sil przed nim dwunastu dziarskich młodzieńców, przekazał im życzenie króla. Wkrótce wyrosły przy moście niezwykłe drzewa, a rajskie ptaki zaśpiewały w nich tak piękne pieśni, że aż się przedwcześnie obudził król. Rankiem Jan przyszedł do matki i rzekł: — Idź, matko, do króla i powiedz mu, że jeśli jego córka nie wyjdzie za maie za mąż dobrowolnie, to porwę ją przemocą. Kobieta udała się do króla i oświadczyła mu: — Wasza^królewska mość! Jeżeli królewna nie poślubi mojego syna dobrowolnie, to on ją pojmie za żonę siłą! — Słuchaj, kobieto — odrzekł król — chcę poddać twojego syna ostatniej próbie. Żądam od niego, aby do jutra zbudował woskową cerkiew o złotych dzwonach. Przed cerkwią ma. rosnąć taka jabłoń. która zakwitnie przed nabożeństwem, a po nabożeństwie pokryje się dojrzałymi jabłkami. Jeżeli twó syn dokona tego, otrzyma rękę królewny, jeż;'.: zaś nie — straci głowę! Kobieta wróciła do domu mocno zatroskana: — Synu — rzekła—jutrzejszy dzień będzie najgorszym dniem w moim życiu. Król zażądał takich rzsezy, których nie może wykonać żaden człowiek. Jeżeli zaś nie spsłnisz jego warunków, Z2tnie c: głowę! Jan wypytał matkę o szczegóły królewskich zachcianek i odrzekł: — Kładź się, matko, i odpoczywaj. Jutrzejszy poranek może być dla nas bardzo wesoły. Gdy tylko zbliżyła się północ, Jan wyszedł przed dom, przerzucił z palca na palec pierścień i stanęło przed nim dwunastu zuchów: — Jakie masz polecenie? — spytali. — Musicie do jutra wznieść woskową cerkiew o złotych dzwonach. Poza tym przed cerkwią ma rosnąć taka jabłoń, która powita kwiatem przybywającego do cerkwi króla, a pożegna go dojrzałymi owocami, gdy będzie opuszczał cerkiew. Poza tym żądam dla siebie od was takich szat, które nigdy królowi nawet się nie śniły! Nazajutrz o świcie rozdzwoniły się dzwony. Obudzony król wezwał służbę i spytał: — Cóż to się stało? — Najjaśniejszy królu, przed pałacem w ciągu nocy została wzniesiona cudowna cerkiew. To właśnie w niej dzwonią dzwony. Król szybko ubrał się i wraz z córką poszedł na nabożeństwo. W drodze do cerkwi zatrzymał się przy kwitnącej jabłoni. Opuszczając cerkiew dostrzegł na jabłoni piękne dojrzałe jabłka. Więcej król już nie kaprysił. Kazał wezwać Jana i dał swoje przyzwolenie na ślub. Przystąpiono do weselnych przygotowań. Na 132 ucztę weselną zaproszono między innymi gościa zza dwunastu mórz, zwanego Łukopiorem Cymbałowi-czem. Wesele ciągnęło się dwanaście dni. Po czym wszyscy udali się do pałacu Jana i tam ucztowali przez dalsze trzy dni. Jan wcale nie wiedział, że jego żona jest w zmowie z Łukopiorem Cymbałowiczem, i dlatego nie zachował ostrożności. W noc poślubną królewna tuliła się do Jana i wypytywała go o jego tajemnicę. Nie podejrzewając nic złego, Jan opowiedział małżonce o czarodziejskim pierścieniu. Gdy Jan tylko usnął, królewna zdjęła z jego palca pierścień i wraz z Łukopiorem Cymbałowiczem pomknęła za dwanaście mórz. Nazajutrz król przysłał dla młodej pary zaproszenie na herbatkę. Jan kazał obszukać wszystkie pokoje, ale żony nie znaleziono. Chciał więc odwołać się do pomocy pierścienia i dopiero wtedy spostrzegł, że nie ma go na palcu, i wszystko zrozumiał. Król, dowiedziawszy się o zaginięciu córki, cały swój gniew skierował na Jana. Kazał go natychmiast aresztować i uwięzić. Straże odprowadziły Jana na plac, a murarze wybudowali wokół niego wieżę, która miała tylko jeden otwór, służący do podawania posiłków. W tej to wieży przesiedział Jan może miesiąc, a może i dziesięć niedziel. Matkę Jana wysłano do monasteru, a jego pałac król przywłaszczył sobie. Kota i psa zaś bezlitośnie wypędzono na ulicę. Wałęsając się po zaułkach, kot [zagadnął psa: — To nie jest w porządku, że'nie pomagamy Janowi, który uratował nas, płacąc za to ciężkie pieniądze! — A cóż my tutaj możemy zrobić? — Możemy, bo ja wiem, gdzie się znajduje królewna! •—• A więc gdzie ? — Jest razem z Łukopiorem za dwunastoma morzami! — To po co tutaj obijamy się? Chodźmy do królestwa Łukopiora! — Chodźmy! Udał się pies z kotem nad morze, zatrzymali się na brzegu i poczęli zastanawiać się: — Masz kpszy wzrok ode mnie — rzekł pies — przyjrzyj się, może dostrzeżesz za morzem królestwo Łukopiora? Kot wytężył wzrok i stwierdził: — Widzę! — Skoro widzisz, to wskazuj drogę, popłyniemy! Przez morze pies z kotem płynęli półtora miesiąca. Po wyjściu na brzeg wyczerpane zwierzęta wypoczywały w burzanach przez trzy dni. Gdy już nieco odzyskały siły, kot rzekł: — A czy ty wiesz, psie, że w tym królestwie jest pełno psów, ale nie ma kotów. ¦— Nie wiem! — Więc wiedz, że nie ma kotów i przez to myszy pół królestwa zjadły. Zatem śmiało mogę się udać na dwór Łukopiora. Jestem tam potrzebny. Ty jednak nie idź, bo rozszarpią ciebie psy Łukopiora. — To idź sam, ale pamiętaj, że jesttm głodny! Kot udał się do pałacu i ukazał się królewnie. — Łukopiorze! — zawołała królewna. — Patrz, przybył do nas kot tego podleca, Jana. Jestem mu milsza od gospodarza! Królewna wzięła kota na ręce, pogłaskała go i podsunęła mu różnego jadła. Kot zjadł trochę, a resztę cichcem odniósł psu. — Jedz, leż i czekaj na mnie! — rzekł kot i wrócił do pałacu. Przyszła właśnie chwila posiłku dla Łukopiora i królewny. Wokół jedzących rozsiadła się chmara myszy i szczurów, kot, nie czekając długo, wziął się do roboty. W ciągu pięciu godzin zadusił tyle myszy i szczurów, że ledwie na pięciu furach zdołano je wywieźć. Na noc Łukopior zamknął kota w stodole. Nazajutrz okazało się, że trzeba podstawić aż dwadzieścia fur, aby wywieźć wszystkie uduszone myszy. Łukopior był dumny z kota i nakazał służbie, aby nakarmiła go łakociami. Kot jednak jadł malutko, gdyż niemal wszystko odnosił psu. Niebawem od obfitego żarcia pies utył i nabrał siły. Pewnego razu kot, siedząc na progu pałacu, zauważył przejeżdżającego mysiego króla o złotych 133 uszach i łapach. Kot skoczył, schwycił króla za kark i przygniótł do ziemi. — Kocie — zawołał mysi król — puść mnie, a ja wyświadczę ci każdą przysługę! — Puszczę, jeżeli przyrzekniesz, że odnajdziesz czarodziejski pierścień! — Odnajdę! Kot uwolnił mysiego króla, a ten rozkazał wszystkim swoim podwładnym, aby ruszyli na poszukiwanie pierścienia. Myszy rozbiegły się po pałacu, przeszukały każdy zakątek. Wszystkie wysiłki okazały się daremne — pierścienia nie znaleziono. Kot udał się do mysiego króla i zagroził mu: — Jeżeli nie odnajdziecie pierścienia, to wytępię wasz ród doszczętnie! Król zebrał wszystkie myszy i przekazał im słowa kota. Po wysłuchaniu króla, mała skośnooka mysz rzekła: — Ja widziałam, jak królewna przed udaniem się na spoczynek wkłada pierścionek do ust. Długo głowiły się myszy nad tym, w jaki sposób wykraść pierścień z ust królewny. Wreszcie dwu-ogoniasty szczur oświadczył: — Ja znam taki sposób! Zanurzę swoje ogony w łajnie i gdy królewna uśnie, przeciągnę ogony po jej ustach. Wtenczas królewnę zemdli i zacznie wymiotować. Gdy tylko pierścień spadnie na podłogę, pochwycą go myszy i umkną. • Mysi król poparł pomysł szczura. Najbliższej nocy wszystko poszło jak z płatka i myszy przytasz-czyły pierścień. Mysi król udał się z pierścieniem do kota i rzekł: —¦ Zabieraj swój pierścień i zostaw nas w spokoju. | Dosyć już nas zdziesiątkowałeś! — Wasze szczęście, że zdobyliście pierścień. Gdyby nie to, wytrzebiłbym was do reszty! Z pierścieniem w zębach udał się kot nad morze, odnalazł psa i rzekł: —¦ Psie, mamy pierścień. Możemy ruszać do domu! — Więc daj mi ten pierścień. Jestem silniejszy od ciebie! — Jesteś stary i zębów ci brakuje. Pierścień będzie bezpieczniejszy w moim pyszczku! 1 Pies nie upierał się przy swoim i wszedł za kotem do morza. Ruszyli do swego królestwa i płynęli. nic nie jedząc i nie pijąc, przez półtora miesiąc;^ Na pięćdziesiąt kilometrów od brzegu kot zupełni, osłabł. W pewnej chwili otworzył pyszczek i rzekł: — Weź, psie, pierścień! Właśnie wtedy pierścień wypadł mu z pyszczka i poszedł na dno. Na szczęście nadbiegła potężna f fala i wyniosła psa z kotem na brzeg. Śmiertelnie znurzone zwierzęta przez trzy dni wypoczywały w nadrzecznych burzanach. Na czwarty dzień postanowiły udać się do matki Jana. Odnalazły ją w monasterze. Uradowar staruszka zawołała: — Ach, moje biedaki, jesteście z pewności., głodne! Po czym oddała im cały swój zapas jedzenia. Zwierzęta najadły się do syta i znowu podążyły nad morze. Zaczaiły się przy samej wodzie. Po jakimś czasie wypsłzł z morza złotooki rak Chabior. ¦— Psie, popatrz! Mamy pomocnika! f —¦ Musimy go schwytać! — Ruszamy! Rzucił się pies do wody, chwycił raka za grzbiet. Po chwili nadbiegł kot i wspólnie zaciągnęli raka na wysoki brzeg. —-Puśćcie mnie!—zawołał rak —czego ode mnie chcecie? — Puścimy cię tylko wtedy, gdy otrzymamy pierścień, który zatonął nam w morzu, pięćdziesiąt kilometrów od brzegu! — Więc uwolnijcie mnie! W przeciwnym razie nie wydobędę pierścienia! — Nie, bracie! Morze jest duże, znikniesz, jak zniknął pierścień! Wtenczas złotooki rak zawołał potężnym głosem. Na jego wezwanie zebrała się ogromna chmara raków. — Czego od nas żądasz, królu? — spytały raki. Król raków opowiedział im o pierścieniu. Stworzenia ruszyły na poszukiwanie i przeszukały całe morze, od dna do powierzchni. Niebawem wypełzły na brzeg i przyniosły pierścień. 134 Pies uwolnił króla raków. Schwycił zębem pierścień i wraz z kotem ruszyli w powrotną drogę. Gdy już byli na miejscu, długo zastanawiali się, w jaki sposób przekazać pierścień Janowi. Wreszcie dowiedzieli się, że co czwartek okienko wieży, w której zamknięty jest Jan, otwiera się i wtedy każdy przechodzień może mu podać jałmużnę. W najbliższy czwartek kot udał się pod wieżę, wskoczył do okienka i rzucił pierścień Janowi na kolana. Długo nie zastanawiając się, Jan włożył pierścień na palec, a w chwilę potem przełożył na drugą rękę. Jak spod ziemi wyrosło przed nim dwunastu zuchów. — Czego sobie życzysz? —¦ spytali. — Zburzcie natychmiast wieżę! Po chwili z wieży zostało tylko rumowisko. Uwolniony Jan udał się do swego pałacu i mieszkającego w nim królewskiego kuzyna poprosił 0 nocleg. Kuzyn zgodził się. O północy Jan wyszedł na ganek, przełożył pierścień z palca na palec i zażądał od zuchów, aby przynieśli zza dwunastu mórz Łukopiora i królewnę razem z ich pałacem. Nazajutrz pałac ten stał obok pałacu Jana. Natomiast Jan wziął do ręki swoją złotą szpadę i przebił nią Łukopiora. Królewna, gdy ujrzała Jana, padła na kolana 1 zaczęła go błagać: — Daruj mi, najdroższy! Działałam przeciwko tobie nie z własnej winy! Zmusił mnie do tego ojciec! Jan przebaczył królewnie i zamieszkał z nią razem. Natychmiast kazał przywieźć z monasteru swoją matkę. Otoczył opieką i przyjaźnią psa i kota. Króla natomiast wypędził na cztery wiatry. 0 chłopie, Wichrze 1 zachłannym proboszczu Pewien biedny chłop nic nie posiadał, oprócz wielu dzieci. Było to przed świętami, kiedy jego żona rzekła: — Ciągle tylko siedzisz, hultaju, ruszyłbyś się i poszedł na wieś, może byś u kogo garść mąki wy-błagał! Nie było rady. Podniósł się chłop i ruszył na wieś. Wstąpił do sąsiada i zaczął prosić: — Bracie mój, wujaszku najmilszy, zrób łaskę, pożycz kilka garści mąki. Sąsiad okazał serce. Przyniósł miarkę mąki i rzekł: — Bierz, bracie, wraz z miarką. Uszczęśliwiony chłop podziękował, wziął miarkę i wyszedł z chaty. Szczęście jego trwało jednak krótko. Postąpił zaledwie kilkanaście kroków. Zerwał się wiatr, wyrwał z rąk chłopa miarkę i poniósł ją w pole, wywiewając doszczętnie mąkę. Zrozpaczony chłop stanął jak wryty. Podumał nieco i zawołał: —• Do domu z pustymi rękami nie wrócę! Stara by mnie zagryzła. Lepiej pójdę w świat! Ruszył wprost przed siebie i wkrótce otoczył go gęsty las, zapadła nocna cisza. Po jakimś czasie dostrzegł przed sobą migające światełko. Gdy podszedł bliżej, zobaczył domek. Zajrzał do środka i dostrzegł siedzącą staruszkę. — Dobry wieczór, starowino! — Witaj, wędrowcze! — Czy mógłbym u ciebie przenocować? — Cóż mam z tobą począć, biedaku? Nocuj. Chłop rozebrał się i usiadł na ławie. Staruszka przyjrzała się mu i spytała: — Jakaż to bieda wypędziła ciebie z domu? — Ach, starowino. Historia mojej biedy jest bardzo długa. Opowiem ci tylko jej koniec. Otóż mam dużo drobnych dziatek. W związku z tym, że zbliżało się święto, a dzieci były wygłodzone, postanowiłem pójść do sąsiadów i pożyczyć kilka garści mąki. Sąsiad był życzliwy i dał mi ze dwa garnce mąki. Radość moja jednak była krótka. Gdy tylko wyszedłem z chaty, wiatr złośliwie wywiał całą moją zdobycz i rozniósł po polu. Nie mogłem z pustymi rękami wracać do domu. Ruszyłem w świat i dotarłem do twojej chatki. — Naprawdę jesteś nieszczęśliwy, biedaku. Skoro jednak tutaj trafiłeś, to posil się nieco, pomódl się i kładź się spać. Chłop poszedł za radą gospodyni, zjadł nieco 135 położył się i usnął. Wcale nie przypuszczał, że starowina jest matką Wichru i Wiatru — winowajców jego utrapienia. Po jakimś czasie, gdy chłop już mocno chrapał, wrócili do chatki synowie staruszki. Matka od razu napadła na nich: — Cóż to, synkowie, tak głupio się zabawiacie! Zamiast tego, aby kpić z bogatego, wy krzywdzicie biedaka! — Mateńko, już więcej nas nie besztaj! My temu biedakowi pomożemy! , Nazajutrz o świcie chłop wstał, umył się, pomodlił nieco i zamierzał już opuścić chatkę. Podeszli doń jednak synowie staruszki i rzekli: ¦— Gospodarzu, weź od nas te oto żarna! — A po cóż mi one, najmilsi, skoro nie mam zboża? — Bierz! To są żarna niezwykłe. Za każdym obróceniem kamienia będziesz miał worek takiej mąki, jakiej tylko zapragniesz! Uradowany chłop zarzucił żarna na plecy i pognał do domu. Żarna rzeczywiście były niezwykłe. Dawały tyle mąki, ile tylko rodzina chłopa potrzebowała. Nic zatem dziwnego, że w ciągu roku życie rodziny zmieniło się nie do poznania i że wszyscy zaczęli jej zazdrościć dostatku. Jakoś przed świętami Bożego Narodzenia chłop zaprosił do siebie popa. Pop rozgościł się w chałupie na dobre, obejrzał gospodarstwo i rzekł: — Powiedz, Michale, w jaki to sposób tak się wzbogaciłeś? — Przy bożej pomocy, ojcze! — Bóg biednym sprzyja, ale wcale ich nie wzbogaca, Michale. Musi być jakieś inne źródło twego dostatku! Obecna przy rozmowie gospodyni nie wytrzymała i wtrąciła się: — Ja, ojcze, opowiem! — Mów — odrzekł mąż — ale uważaj, żebyś nam biedy nie napytała! — Ojcze — rzekła gospodyni — mamy niezwykłe żarna. Dają nam tyle mąki, ile tylko zapragniemy! — Dobrze zrobicie, jeżeli te żarna przekażecie mnie — powiedział pop. — U was nie mają żadne: zabezpieczenia i może je kto skraść. U mnie r tomiast nic się im nie może złego przydarz Zawsze, gdy będziecie tylko potrzebowali ma przyjdziecie do mnie i weźmiecie, ile wam trzeb ¦— Stary! — zwróciła się gospodyni do męża oddamy te żarna ojczulkowi! Przecież ojciec wielebny dobrze nam radzi! Chłop nie sprzeciwiał się i pop żarna zabrał. Od razu udał chorego, zaprzestał odwiedzani-parafian i z cudownymi żarnami poszedł na pL-banię. Minął rok i wyczerpał się chłopu cały zap. mąki, jaki posiadał. Udał się więc do popa i otrz; mał jedną miarkę mąki. Gdy miarkę tę zużył, znowu odwiedził plebanię. Tym razem pop dał chłopu tylko ćwierć miarki. Nie na długo tego starczyło i chłop znowu był zmuszony udać się do popa. Tym razem jednak, zamiast mąki, otrzymał kropidłem po głowie. Wróciło chłopisko do domu i odtąd jego rodzina popadła w taką samą biedę jak kiedyś. Cierpiał chłop, cierpiał, aż wreszcie postanowi) znowu udać się do Wichru i Wiatru. Jak postanowił, tak i zrobił. Wyruszył w drogę i bez truć odnalazł chatkę. Wszedł do wnętrza i, zobaczywsz staruszkę, przywitał ją: — Witam cię dobrym słowem! — Witaj, dobry człowieku! — Czy nie mógłbym, staruszko, otrzymać u ciebie kąta na nocleg? — A przenocuj sobie, wędrowcze! Chłop rozebrał się i usiadł na ławie. — A dokąd to ciebie, biedaku, Bóg prowadzi? — spytała staruszka. — Idę w świat, chcę poszukać Wichru i Wiatru. — A po cóż oni są ci potrzebni? — Mam do nich żal o to, że mąkę, którą z trudem dostałem u sąsiada, wywiali z miarki do reszty! — No cóż, wędrowcze, posil się, rozbierz i legnij na spoczynek. Chłop spożył wieczerzę, zmówił pacierz i rozciągnął się na ławie. Po jakimś czasie wrócili do chatki synowie starowiny, Wicher i Wiatr. 136 — Cóż to — oburzyła się na nich staruszka — znęcacie się nad starym człowiekiem? Wstydu nie macie! —• Matko, nie krzycz na nas! Postaramy się tego staruszka wynagrodzić! Nazajutrz, gdy już chłop wstał i ubrał się, Wicher i Wiatr rzekli mu: -— Masz tutaj, starcze, złotą kozę! •— Synkowie najmilsi, a cóż ja będę z nią robił? — Gdy tylko będziesz potrzebował pieniędzy, rozścielisz obrus, kozę weźmiesz za rogi, postawisz ją i wstrząśniesz. Za każdym potrząśnięciem będą się z niej sypały złote i srebrne dukaty! Podziękował chłop, zabrał kozę i udał się w powrotną drogę. Gdy już przyszedł do domu, żona spytała: ¦— Z czym wróciłeś? — Ze złotą kozą! — A cóż my z nią będziemy robili! — Weź, babo, rozściel biały obrus, chwyć kozę za rogi, postaw na nogi i wstrząśnij nią. Żona wykonała polecenie męża i z kozy zaczęły sypać się złote talary i dukaty. Uszczęśliwiona gospodyni zawołała: — Bogu dzięki serdeczne za tę złotą kózkę! Jakoś przed Wielkanocą pop znowu objeżdżał swoich parafian. Zajechał także do Michała. Poświęcił chatę, rozejrzał się, usiadł i rzekł: — Cóż to, Michale, się stało? Jesteś bogatszy niż przedtem! •— Ot, przy pomocy boskiej jakoś sobie radzę! — Nie wykręcaj się sianem, bracie. Zdradź przyczynę swego dostatku! — Ojcze wielebny — nie wytrzymała gospodyni— t<| dzięki złotej kozie dobrze nam się wiedzie! — Więc jednak nie Bóg, a tylko koza wam pomaga. Koza jest grzesznym zwierzęciem. Lepiej zrobicie, gdy oddacie ją mnie, a ja was zawsze wesprę groszem! Gospodarz począł się drapać w czuprynę, a gospodyni pośpieszyła z odpowiedzią: ¦— Bierzcie sobie, ojczulku, tę kózkę! Minął rok i wszelkie zapasy w domu gospodarzy całkowicie się wyczerpały. Rad nierad, musiał chłop iść do popa i prosić o wsparcie. Pop, gdy ujrzał chłopa, spytał: 137 — W jakimi to celu przybywasz, Michale? — Jesteśmy bez; grosza, ojcze. Może byście wsparli jakimś piątakiem. — No cóż. Skoro jesteś w potrzebie, to weź tego oto piątaka, ale więcej tutaj nie przychodź! Chłop wziął pieniądze, wrócił do domu, ale po piątaku wkrótce śladu nie zostało. Zmuszony był więc znowu udać się do duchownego. — Co ciebie, Michale, sprowadza? — spytał proboszcz. — Nędza, ojcze! Jestem bez grosza, może użyczycie mi rubla! Tym razem pop nie cackał się z chłopem. Wyprowadził go na próg plebanii i takiego dał mu kopniaka, że chłop znalazł się pod płotem. Rozgoryczony i zły, postanowił chłop udać się znowu do Wiatru i Wichru. Bez trudu trafił do chatki, postukał w okno i zawołał: — Dobry wieczór, gospodarzom! Starowina otworzyła drzwi i odrzekła: — Witaj, wędrowcze! — Czy nie mógłbym u was znaleźć kąta na nocleg! — A, nocuj sobie z Bogiem! Wszedł chłop do środka, rozgościł się, rozsiadł się na ławie. Staruszka tymczasem, krzątając się po chałupie, spytała: — A cóż to ciebie, człowieku, do nas sprowadza? — Bieda, mateńko! ¦— A jakaż to bieda? ' — Pożyczyłem onegdaj u sąsiada dwa garnce mąki. Gdy tylko wyszedłem na ulicę, nadleciał Wicher z Wiatrem i cały zapas mojej mąki rozwiali po polu. — Nie frasuj się, wędrowcze, siadaj do stołu, posil się i kładź się spać. Wszystko jest w ręki|[ Boga. Chłop poszedł za radą gospodyni i wkrótce już smacznie chrapał. Tymczasem wrócili do chatki Wicher z Wiatrem. Staruszka nie dala im wytchnąć: — Cóż to, synkowie — rzekła — tak głupio żartujecie ze starego człowieka? —¦ Już nic nie mów, mateńko, zawiniliśmy i postaramy się tego chłopa wynagrodzić. Nazajutrz o świcie chłop wstał, umył się i zaczął przygotowywać się do wyjścia. Właśnie wtenczas podeszli do niego Wicher i Wiatr i rzekli: — Gospodarzu, chcemy ci dać tę oto czarodzk -ską torbę. Jak sam widzisz, torba jest złota, a frędz srebrne. — A do czegóż ta torba ma służyć? — Gdy już wrócisz do domu, a będziesz m: jakieś życzenie, to uklęknij, weź w ręce tor i rzeknij: „Trzej z torby!" Gdy ci, którzy wyskocz zrobią swoją robotę, krzyknij: „Trzej do torby! Niedaleko od wsi chłop postanowił sprawdź przydatność torby. Klęknął więc i zawołał: „Tr. -Z torby!". W tejże chwili wyskoczyło z torby trze^ Zuchów z batogami. Młodzieńcy jęli nielitościw: -smagać chłopa, wołając przy tym: „Po cóż oddalę?, żarna! Po cóż oddałeś kozę!". Zmaltretowany chłop ledwo wyrzekł: „Trzej do torby!", a młodzieńcy natychmiast zniknęli w jej wnętrzu. Jako tako dowlókł się do chałupy, wszedł do środka i zawołał: — Babo, przyniosłem złotą torbę! — A po cóż nam potrzebna złota torba? — Zaraz się przekonasz. Złaź z pieca, weź torbę i zawołaj: „Trzej z torby!". Gospodyni natychmiast zlazła z pieca, wzięła torbę i rzekła: „Trzej z torby!". Za chwilę zjawili się trzej chłopcy, zaczęli nielitościwie smagać babę i przygadywać: „A po cóż oddałaś żarna? A po cóż oddałaś kozę?". — Babo! — zawołał chłop — krzyknij: „Trzej do torby!". Gospodyni zawołała: „Trzej do torby!" i chłopcy z batogami zniknęli bez śladu. Właśnie zbliżało się ważne święto i z góry b\'. wiadomo, że proboszcz będzie odwiedzał doir parafian. W związku z tym, że w domu nie było n_-wet jednego grosza, chłop postanowił oddać w zastaw ostatnią gospodyni spódnicę, za którą otrzymali pięćdziesiąt kopiejek. Trzeba było przecież jakoś przyjąć duszpasterza. Gdy pop zjawił się w domu i odbył swe duszpasterskie powinności, gospodarz wydobył pół litra wódki i zaprosił duchownego do stołu. — Cóż to, Michale — zdziwił się pop — znowu się wzbogaciłeś? — Wola boska, proboszczu! 138 — Boska, nie boska! Musiałeś znowu coś zdobyć! Gospodyni i tym razem wyprzedziła męża: — Ojcze, macie rację. Mamy złotą torbę o srebrnych frędzlach. — Torba taka wcale nie jest wam potrzebna! Właściwie postąpicie oddając tę torbę mnie! Gospodarze chętnie przystali. Przynieśli torbę i wręczyli ją proboszczowi. Pop obejrzał torbę i spytał: — A w jakiż sposób należy z nią postępować? — Gdy tylko będziecie, ojcze, mieli jakieś życzenie, to klęknijcie i zawołajcie: „Trzej z torby!". Uradowany pop przerwał obchód parafian i udał się natychmiast do domu. Znalazłszy się na plebanii, zawołał natychmiast popadię, kazał jej klęknąć, Męknął także sam i zawołał: „Trzej z torby!". Natychmiast wyskoczyło z torby trzech młodzieńców, zaczęło okładać popa i popadię batogami, przygadując: „Oddaj przywłaszczone żarna, kozę i torbę! Oddaj przywłaszczone żarna, kozę i torbę!". Stłuczony na kwaśne jabłko pop wezwał parobka i kazał zaraz odwieźć chłopu wszystkie przedmioty. Parobek wykonał polecenie popa i w ten sposób żarna, koza i torba wróciły do prawowitego właściciela. I od tej pory chłop Michał nie znał, co to bieda, i żył, jak się patrzy. Chłopak Paluch Pewne podstarzałe małżeństwo miało siedmioro dzieci. Najmłodszego chłopaka nazwano Paluchem. Rodzina z czasem popadła w biedę i doszło do tego, że nie było czym nakarmić dzieci. Bezsilni rodzice postanowili wyprowadzić swoją czeredę do lasu i tam ją zostawić. Rozmowę tę podsłuchał Paluch. Z rana udał się nad rzekę, nazbierał z dna białych kamyczków i wsypał je do kieszeni. Po kilku dniach ojciec zebrał wszystkie dzieci, zaprowadził je w głąb lasu i zostawił. Opuszczone dzieci zaczęły płakać i zawodzić. Nie rozpaczał tylko Paluch. Rozejrzał się wokół i rzekł: — Przestańcie płakać, wyprowadzę was z lasu! Znam drogę, bo idąc w tę stronę przez cały czas rzucałem na ziemię białe kamyki. Po kilku dniach ojcu udało się zarobić nieco grosza i żal mu się zrobiło utraconych dzieci. Przecież mógłby je teraz bez trudu wykarmić. 0 tym właśnie rozmyślał ojciec z matką, kiedy oto Paluch przyprowadził całe rodzeństwo pod okno. Paluch usłyszał rozmowę rodziców i zawołał: — Nie martw się, ojcze, wszyscy jak jeden wróciliśmy do domu! Wielka była radość rodziców, gdy się okazało, że wszystkie dzieci zdrowe i całe znalazły się w domu. Mijał czas i w domu znowu zapanowała bieda. Rodzinę nawiedził głód. Bezradny ojciec w nocy powiedział żonie, że zamierza znów wyprowadzić dzieci do lasu i tam je zostawić. Paluch i tym razem usłyszał rozmowę. Natychmiast wstał, aby pobiegnąć nad rzekę po kamyki. Drzwi jednak były mocno zaryglowane i nie udało mu się opuścić domu. Nazajutrz ojciec zebrał dzieci, wręczył Paluchowi ostatnią kromkę chleba 1 poprowadził swą gromadkę do lasu. Przez całą drogę Paluch drobił w kieszeni chleb i okruszyny wyrzucał na drogę. Gdy w lesie ojciec zniknął i dzieci pozostały same, Paluch postanowił zaprowadzić je do domu. Okazało się to jednak nie takie łatwe. Otóż okruchy chleba zjadły ptaki i dzieci bezradnie krążyły po lesie. Nazajutrz Paluch wlazł na drzewo i rozejrzał się po okolicy. Dostrzegł w pobliżu chatkę. Zszedł na ziemię i poprowadził do niej dzieci. Gdy byli już blisko chatki, wyszła z niej kobieta i spytała: —¦ Czego potrzebujecie? . —¦ Zbłądziłyśmy w lesie. Przenocuj nas, babciu! » — Nie wiem, co począć. Mój mąż jest ludożercą i pozjada was, gdy tylko wróci. — Więc dobrze nas ukryj, babciu! Baba wpuściła dzieci do chatki i kazała im wleźć pod łóżko. Po pewnym czasie wrócił do domu ludożerca i zawołał: — Dawaj jedzenie! Gospodyni postawiła na stół miód i wino. Ludożerca wszystko zjadł i wypił, wstał od stołu, przeszedł siei rzekł: •—• Coś mi się wydaje, że czuć ludźmi! 139 Ludożerca rozglądnął się po chacie, zajrzał pod łóżko i dostrzegł ukrytych tam chłopaków. Niczym szczenięta powyciągał ich i postanowił zjeść. Miał ten ludożerca własnych siedmiu synów i aby odróżnić ich w nocy od obcych, nałożył im na głowy złote czapki. Gdy tylko wszystko uciszyło się w chałupie i domownicy zapadli w sen, Paluch wstał, pozdejmował czapki z głów synów ludożercy i po-nakładał je swoim braciom. O północy obudził się ludożerca i pozabijał wszystkie dzieci bez czapek i znów się położył. Wtenczas Paluch zerwał ze snu swoich braci i wszyscy razem rzucili się do ucieczki. Nazajutrz obudził się ludożerca i zobaczył, że pozabijał własne dzieci. Natychmiast nałożył sied-miomilowe buty i rzucił się w pogoń za zbiegami. Kiedy posłyszał Paluch pogoń, dobrze ukrył w krzakach swoje rodzeństwo. Utrudzony pościgiem ludożerca położył się na mchu, aby wypocząć. Wkrótce usnął twardym snem. Wtenczas Paluch wyszedł z ukrycia, ściągnął z ludożercy siedmio-milowe buty, a w jego kieszeni znalazł dużą grudkę złota. Buty włożył Paluch na własne nogi. Wszyscy bracia ujęli go za ręce i pomknęli ku rodzicom. W domu Paluch oddał złoto ojcu. Dzięki temu w rodzinie zapanował dostatek i nie było już powodu wypędzania dzieci do lasu. 0 Janie-żołnierzu 1 jego wyczynach I W pewnym królestwie mieszkała królewna, która nigdy się nie śmiała. Król gwałtownie poszukiwał komedianta, który potrafiłby rozweselić jego córkę. Zanim jednak do tego doszło, muszę opowiedzieć o żołnierzu Janie, który po dwudziestopięcioletniej służbie wracał do domu. Był ten Jan i obżartuchem, i moczymordą niezgorszym, ale obce mu było wszelkie skąpstwo. Ostatnim groszem dzielił się z każdym. Tym razem miał Jan przy sobie tylko trzy grosze. Szedł Jan-żołnierz, szedł i napotkał lecącego* naprzeciw żuka. — Żołnierzu — zawołał żuk — odbyłeś dwudziestopięcioletnią służbę. Z pewnością masz sporo pieniędzy. Daj mi chociaż jeden grosik. Jan wydostał z kieszeni grosik i dał go żukowi. Ten odleciał, a Jan poszedł własną drogą, obliczając: — Jeden grosik oddałem żuczkowi, pozostał}" mi jeszcze dwa. Zajdę sobie do karczmy, za grosik kupię tabaki, a za drugi wypiję łyczek wódki. Jan nie skończył jeszcze swego wywodu, aż tu niemalże nadepnął na pełznącego raka. •— Żołnierzu — zawołał rak — zakończyłeś dwudziestopięcioletnią służbę. Na pewno pieniądze się ciebie trzymają! Wesprzyj mnie groszem! Zastanowił się Jan, chwilę pogrzebał w kieszeni, wydobył grosik i podał go raczkowi. Ruszył dalej i niebawem napotkał myszkę, która prosiła go o jałmużnę. Długo nie zastanawiając się, żołnierz oddał ostatni swój grosz. Jednak w tejże chwili zjawili się przed nim żuk i rak. •— Jeżeli będziesz potrzebował pomocy — rzekł żuk — możesz na nas liczyć. Jan pomaszerował dalej i wkrótce dotarł do miasta, w którym mieszkała owa smętna królewna. Król ogłosił wszem i wobec, że wyda swoją córkę Za tego osobnika, który zdoła ją rozśmieszyć. Zjechało na dwór królewski mnóstwo dworzan i wielmożów, każdy na swój sposób starał się rozśmieszyć królewnę. Wszystkie jednak ich wysiłki okazały się na nic. Żadna ze sztuczek nie potrafiła wywołać uśmiechu na jej twarzy. Jan-żołnierz też postanowił spróbować szczęścia. Jakoś dopchał się na piętro pałacu i wcisnął się między znakomitych gości. Skończyło się jednak na tym, że znakomici goście wypędzili go i zjechał tyłkiem po schodach, prosto w błoto. Spadając Jan bardzo się poturbował i strasznie zabrudził swój płaszcz. Rozgoryczony niepowodzeniem i zły na swych krzywdzicieli, zawołał: — Ach, żeby przybyli tutaj żuczek z raczkiem 140 i myszką, to może pomogliby mi chociaż szynel oczyścić! Właśnie w tejże chwili zjawili się żuk, rak i myszka. — Do czego ci jesteśmy potrzebni? — spytał żuk. — Wyrzucono mnie z pałacu. Mam obolałe kości i szynel zapaćkany błotem! — Zdejmij swój płaszcz! — odrzekł żuczek. Rozebrał się żołnierz, a żuczek i raczek pochwycili jego szynel i zaciągnęli wprost do strumienia. Niebawem wrócili, a wtenczas raczek stanął na odwłoku i uniósł do góry szczypce, na które żuczek Zarzucił mokry płaszcz. Myszka poczęła kręcić się w kółko i wyżymać poły szynelu. Żuczek zaś latał dokoła, powodując w ten sposób przyśpieszony ruch powietrza, które suszyło płaszcz. Całe to wydarzenie obserwowała przez okno piękna królewna. A rozbawiło ją to tak, że zaniosła się dziewczęcym śmiechem. Uszczęśliwiony król przybiegł do córki, która oświadczyła mu: — Nie rozśmieszył mnie, ojcze, żaden z królów ani książąt. Rozbawił mnie zwykły żołnierz. Za niego wychodzę za mąż! Król nie przeciwstawiał się woli córki. Chociaż krzywym okiem patrzał na zwyczajnego żołnierza. Odbyły się zaręczyny, a wkrótce potem wesele. Jan-żołnierz nie zamieszkał jednak w pałacu. Zatrzymał się w oficynie przeznaczonej dla służby. Królewna mimo to odwiedzała go każdego dnia, przynosząc mu jedzenie i machorkę. Ponieważ niezbyt wypadało jej chodzić do pomieszczeń przeznaczonych dla służby, starała się namówić Jana, aby przeniósł się do pałacu. Jan jednak i słyszeć o tym nie chciał. — Po co tam pójdę! — zawołał. — Pamiętam dobrze, jak mnie przyjęto! Z twoim ojczulkiem spotykać się też nie mam życzenia! Znam to całe królewskie nasienie! Każ ostatecznie wybudować dla mnie domek w ogrodzie! Okazało się, że w sadzie już od dawna stoi wartownia i w niej to chętnie zamieszkał Jan-żołnierz. Dostarczano mu tam jedzenie, tabakę i to mu w zupełności wystarczało. Nikogo do siebie nie dopuszczał. Przestał nawet przyjmować żonę. I tak minęło około roku. A tu raptem gruchnęła wieść, że dawny zalotnik córki, zagraniczny król, wypowiedział ojcu królewny wojnę. Ponieważ król postanowił ruszyć na wyprawę z całym dworem, a zatem także i z córką, królewna przyszła do wartowni, aby pożegnać się z Janem. — Najdroższy mój — rzekła — przyszłam, aby pożegnać się z tobą, gdyż jutro wyruszam z ojcem na wyprawę wojenną. —• A cóż mnie obchodzą twoje wyprawy. Dla mnie ważniejszą sprawą od waszej wojny jest to, że nie mam już od kilku dni tytoniu! Królewna nie zraziła się wcale głupstwami, które plótł jej ukochany. Udała się do pałacu i przyniosła mu kilka kilogramów tabaki. Jan-żołnierz nabił natychmiast fajkę, nałożył chyba garniec tabaki, a jak zakurzył, to cały królewski ogród dymem zasłonił. Wkrótce król wraz z dworem i wojskiem udał się na wyprawę wojenną. Jan-żołnierz, jak gdyby to go nic nie obchodziło, pozostał w swojej wartowni. Gdy tylko ucichły odgłosy wyruszającej na wojnę wyprawy, Jan zawołał: — Żuczku, raczku i myszko, przybywajcie do mnie! Po chwili wezwane zwierzęta stanęły przed nim i spytały: — Czego od nas, żołnierzu, potrzebujesz? — Niedawno teść z moją żoną udali się na wojnę, chciałbym też znaleźć się na polu bitwy! — Gwizdnij więc bohaterskim świstem i krzyknij głosem potężnym, a przywołasz rumaka, który ciebie wnet zawiezie na bitewne pole! Gwizdnął Jan, krzyknął i po chwili stanął przed nsn wspaniały rumak o złocistosrebrnej sierści. — Dlaczego mnie wezwałeś? — spytał wierzchowiec. — Wyruszył teść wraz z moją żoną na wojnę, chciałbym się do nich przyłączyć! — Musisz się przedtem odmienić. Właź więc w moje prawe ucho, a wyleź przez; lewe! Wśliznął się Jan do prawego ucha, a wymknął się lewym. Po wyjściu zrobił się taki czysty i piękny, że nawet w baśniach takich urodziwych rzadko spotykamy. 141 — No, zatem ruszamy? — spytał źrebiec. — Ruszamy! — Siadaj więc na mnie! Za kilka minut będziemy na miejscu! Jan-żołnierz przytroczył do swego boku niezwyciężony miecz, dosiadł rumaka i pogalopował w szalonym pędzie. Przybył na pole bitewne akurat przed starciem się dwu wojsk. Na oczach swego teścia i żony natarł na wojsko napastników. Swoim niezwyciężonym mieczem położył pokotem całą armię na przestrzeni dziesięciu kilometrów. Dotarł też do wodza napastników i uciął mu lewe ramię. Po rozprawieniu się Z przeciwnikiem Jan podjechał do swego teścia, który go w ogóle nie poznał. — Powiedz, rycerzu — spytał teść — z jakiego pochodzisz rodu? Z jakiego stanu się wywodzisz: urzędniczego, duchownego czy też królewskiego? Jan nie udzielił wyraźnej odpowiedzi i tym wprowadził króla w pewne zakłopotanie. — Powiedz więc, rycerzu, w jaki sposób mam ciebie wynagrodzić? Wolisz pieniądze czy stanowisko? — Ani jedno, ani drugie, królu! Proszę ciebie tylko, abyś obdarował mnie chusteczką, która zawiera znaki twego imienia i nazwiska. Król natychmiast wyjął chusteczkę i wręczył ją Janowi. On zaś skłonił się królowi i błyskawicznie się oddalił. Wrócił do królewskiego ogrodu. Zszedł z konia, wlazł do jego lewego ucha, wylazł przez prawe i na powrót stał się takim samym łamagą, jakim był przedtem. Rumaka wypuścił Jan na jedwabiste łąki, n»d miodowe strumienie, a sam wszedł do wartowni i zaczął pędzić powszedni swój żywot. Niebawem wróciło królewskie wojsko i zjechał cały dwór. Królewna natychmiast przybiegła do wartowni, wołając: — Mój najdroższy, wielka szkoda, że nie byłeś razem z nami. Nic więc nie widziałeś! My tymczasem najedliśmy się strachu i prawdopodobnie przegralibyśmy bitwę, gdyby nie to, że jakiś tajemniczy rycerz rozbił doszczętnie wojska napastników! — Mniej obchodzi mnie wasza wyprawa niż u że już od trzech dni nic nie mam do żarcia i Ikrzenia ! Królewna udała się do pałacu i wróciła z je." niem i z workiem tytoniu. Jan nabił fajkę kilk garściami tabaki i tak zakurzył, że dymem f słonił cały ogród królewski. Minęło parę dni, kiedy królewna przybiegła ( wartowni z nową wieścią o wojnie: — Serce moje — rzekła — napadły na nas aż trz> królestwa. Bezręki król zebrał nowe wojsko i zwał jeszcze dwór swoich kamratów. Niedługo ruszamy na wyprawę. Byłoby dobrze, żebyś przysz.-. chociaż na pożegnanie i popatrzał na nasze woj>k — Na wojsko już dość się napatrzyłem w cz.-:_ dwudziestopięcioletniej służby. Mam go do>. Jedźcie sobie, a mnie dajcie spokój! Zasmucona królewna opuściła wartownię i powróciła do pałacu. Wkrótce wojsko wraz z królem i dworem od-maszerowało na spotkanie przeciwnika. Po oddaleniu się królewskiego orszaku i oddziałów wojskowych Jan-żołnierz wyszedł z wartowni i zawołał : — Żuczku, raczku i myszko, wzywam was na pomoc! Po chwili przyleciał żuczek, przybiegła myszka i przypełzł raczek. — Czego pragniesz? — spytał żuczek. — Mój teść i żona wyruszyli na wojnę. Chciałbym dołączyć do nich! — Wezwij bohaterskim gwizdem i potężnym krzykiem złotogrzywego konia. On ciebie powiezie tam,, gdzie zechcesz! Jan-żołnierz gwizdnął i krzyknął, po chwili stanął przed nim jak wryty złotogrzywy rumak. — Czego ode mnie żądasz, żołnierzu? — Chcę, żebyś zawiózł mnie jak najszybciej na pole bitewne! — Właź do mego prawego ucha i wyleź przez lewe. Jan wykonał polecenie rumaka i przeobraził się w tak pięknego młodzieńca, że nie sposób było od niego oczu oderwać. Przytroczył niezwyciężony miecz, wskoczył na rumaka i popędził przed siebie. 142 Na pole walki dotarł Jan właśnie w chwili, gdy zbliżały się do siebie wrogie wojska. Jan wyprzedził oddziały swego teścia, natarł na przeciwnika i uderzeniami miecza zmiótł jego wojska na przestrzeni piętnastu kilometrów. Odnalazł też wodza napastników i uciął mu prawą rękę. Po rozprawieniu się z nieprzyjacielem Jan podjechał do swego teścia. I tym razem nikt go nie rozpoznał. — Powiedz, rycerzu — zawołał król — z jakiego jesteś stanu i czym mam ciebie wynagrodzić: złotem, krzyżem czy przyznać ci wyższy stopień? — Swego pochodzenia, królu, nie ujawnię, wyróżnień żadnych nie potrzebuję, pragnę tylko, abyś mi dał pierścień ze swymi znakami. Król bez namysłu zdjął z palca pierścień i przekazał go Janowi. Wskoczył on wówczas na konia i wkrótce zniknął z oczu. Wrócił do królewskiego ogrodu, zsiadł z konia, przecisnął się z lewego do prawego ucha konia i znów przybrał dawny wygląd ciemięgi. Podszedł do rumaka i wypuścił go na łąki zielone, na trawy jedwabiste, nad strumienie miodowe. Sam zaś poszedł na wartownię i rozłożył się wygodnie na posłaniu. Niebawem przybył na dwór król ze swoją świtą. Królewna natychmiast przybiegła na wartownię, wołając: — Mój skarbie! Jakaż szkoda, że nie było ciebie razem z nami. Co prawda, najedliśmy się strachu, ale byliśmy świadkami wspaniałego zwycięstwa tajemniczego rycerza nad naszym wrogiem. — Wszystko to mnie mało obchodzi! Bardziej się przejmuję tym, że brakuje mi picia, żarcia i czegoś do kurzenia. Urażona królewna zalała się rzewnymi łzami. Nie mogła zrozumieć obojętności męża. Udała się jednak do pałacu, aby wkrótce wrócić z jedzeniem, piciem i tytoniem. Minęło parę tygodni i znów lotem błyskawicy obiegła królestwo wieść. Okazało się, że bezręki król zjednoczył wokół siebie aż dziewięć królestw i ruszył na czele ogromnej armii. Dowiedziawszy się o tym królewna natychmiast przybiegła na wartownię. — Najdroższy mężu! Zawisło nad nami wielkie niebezpieczeństwo. Całe nasze królestwo jak jeden mąż staje do walki. Nie możesz tkwić na uboczu. Musisz wziąć udział przynajmniej w pożegnaniu dworu i wojska! — A do kaduka! Idźcie sobie! Mnie wojaczka wasza nic nie obchodzi! Urażona do głębi serca taką odpowiedzią męża, królewna zapłakała gorzko i opuściła wartownię. Wkrótce król na czele swego dworu i wojska opuścił miasto. Gdy tylko wszystko się uciszyło, Jan wyszedł przed wartownię i zawołał: — Żuczku, myszko i raczku, przybywajcie do mnie natychmiast! Niebawem przed Janem stanęli żuczek i myszka,, a w końcu przyczołgał się i raczek. — Po co nas wezwałeś, Janie? — spytał żuczek. — Teść mój wyruszył na wojnę, przeciwko wojskom z dziewięciu królestw. Nie mogę w takiej chwili siedzieć tutaj bezczynnie! — Janie — rzekł żuczek — bohaterskim świstem i potężnym okrzykiem przywołaj konia złotono-giego. On ciebie zawiezie na pole walki. Podziękował Jan swoim przyjaciołom i gwizdnął donośnie, i krzyknął gromko. Po chwili stanął przed nim ognisty rumak. — Czego żądasz ode mnie, żołnierzu? — spytał. — Pragnę uczestniczyć w walce z wojskami, które skierowali przeciwko nam królowie z dziewięciu królestw! I — Właź więc do mego prawego ucha i wyjdź przez lewe! Jan przecisnął się przez końskie uszy i zmienił się nie do poznania. Stał się przepięknym rycerzem. Natychmiast przytroczył do pasa niezwyciężony miecz i wskoczył na złotonogiego rumaka. Po chwili już zaniósł ogier Jana na bitewne pole. Swoim niezwyciężonym mieczem Jan położył trupem wojsko nieprzyjaciela na przestrzeni dwudziestu kilometrów. Oczyścił z wrogów obszar całego królestwa. Wreszcie dosięgną! bezrękiego króla i uderzeniem miecza zmiótł jego głowę. 143 Gdy wracał z tej zwycięskiej bitwy, natknął się na królewski orszak. — Rycerzu — zawołał król — powiedz, jak mam ci się odwdzięczyć ? Jeżeli chcesz — otrzymasz pieniądze, jeżeli chcesz - otrzymasz odznaczenie, jeżeli chcesz, to oddamy ci pół królestwa. —• Pragnę, królu, tylko połowę twojej czapki. Król natychmiast zdjął z głowy czapkę, kazał ją przeciąć na pół i jedną jej część przekazał Janowi, który podziękował i szybko oddalił się. Skoro wrócił do wartowni, był tak wyczerpany, że nie przebierając się padł na posłanie i usnął. Niebawem na dwór przybył cały orszak królewski. Królewna natychmiast udała się do wartowni, aby odwiedzić swego męża. Jakież było jej zdziwienie, gdy dostrzegła przy wartowni złotonogiego rumaka, którego już widziała pod rycerzem na polu walki. Zdumiała się jeszcze bardziej, gdy weszła do wartowni. Otóż na posłaniu spoczywał rycerz. Na jego palcu połyskiwał królewski pierścień, z kieszeni zwisała królewska chusteczka, a obok leżała połowa królewskiej czapki. Uszczęśliwiona królewna wyleciała z wartowni, rzuciła się ku pałacowi, przybiegła do ojca i zawołała: — Ojcze, tym znakomitym rycerzem, który trzykrotnie rozgromił naszych nieprzyjaciół, jest nie kto inny, tylko mój mąż Jan-żołnierz. Król nie dał wiary tym słowom, sam udał się do wartowni. Dopiero po obejrzeniu konia, pierścienia, chusteczki i czapki uwierzył w prawdziwość słów królewny. " Uradowany król natychmiast kazał ogłosić wszem i wobec, że królestwo trzykrotnie zostało uratowane przez prostego żołnierza. Po obudzeniu się Jana-żołnierza odprawiono Jan wreszcie udał się do pałacu królewskiego i zamieszkał w nim razem z uradowaną żoną. Do dzisiaj szczęśliwi małżonkowie żyją i miód z winem piją. Od czasu do czasu ich nawet odwiedzam. Syniątko Pewne stare małżeństwo nie miało dzieci. Staruszkom z tego powodu było bardzo przykro. Wszystkie sposoby, jakich doradzali im ludzie, zawiodły. Pewnego dnia dziadek był w lesie i napotkał tam nieznajomego starca. Dziadek opowiedział mu 0 swoim nieszczęściu. — Wracaj do domu — rzekł starzec — weź trzydzieści trzy jajka i na dodatek jedno maleńkie ja-jeczko. Siedź na tych jajkach przez trzydzieści trzy dni i jeden dzionek na dokładkę! Wrócił dziadek, zebrał trzydzieści trzy jajka 1 jeszcze jedno jajeczko, włożył jajka do kobiałki i począł je wysiadywać. Po trzydziestu trzech dniach i jednym dzionku wylęgło się z jajek trzydziestu trzech synów i jeden maleńki chłopaczek, którego starzy nazwali Syniątkiem. Dzieciaki ledwo z jajek się wylęgły, a już stanęły na nogach i zaczęły wołać: — Ojcze, daj nam jakąś robotę! Dziadek zaprowadził chłopców do lasu, a oni wzięli siekiery i łopaty i poczęli karczować pnie. uprawiać ziemię, grunt pod zasiew przygotowywać. Najbardziej się uwijało Syniątko. Wcale nie korzystało z siekiery. Chwytało drzewa gołymi rękami i wyrywało je z ziemi. Gdy poletko już było gotowe, chłopcy zasiali pszenicę. Niebawem ona wzeszła. Pięknie wyrosła i we właściwym czasie poczęła dojrzewać. Pewnego razu dziadek poszedł obejrzeć poletko. Wrócił bardzo zasmucony. Otóż okazało się, że każdej nocy pszenicę zjada i tratuje klacz, zwana Siwuchą-Bezuchą-Bezbrzuchą. — Synkowie — rzekł ojciec — nie ma innej rady., musimy po nocach strzec pszenicy przed rabusiem. Synowie postanowili kolejno czuwać w lesie. I tak przez trzydzieści trzy noce jeden po drugim sie-ól\d\ nn lesie koleyao mzyscy. Żadnemu z mti\ nie udało się jednak nie tylko schwytać szkodnika, ale nawet go zobaczyć. Wreszcie kolej wypadła na Syniątko. Udał się chłopak do lasu, obszedł dookoła poletko, przeżegnał się i usiadł na miedzy. O północy doleciał jego uszu jakiś chrzęst. 144 Chłopak podczołgał się w tym kierunku, skąd dochodził go chrobot, i zobaczył Siwuchę-Bezuchą--Bezbrzuchą, która w najlepsze zajadała sobie pszenicę. Podpełzł więc jeszcze bliżej, skoczył i chwycił Siwuchę-Bezuchą-Bezbrzuchą za grzywę. Klacz stanęła dęba, ale szybko zrozumiała, że trafiła w mocne ręce. Zaczęła więc wcielać się w różne dzikie zwierzęta, aż wreszcie w płomień. Nie mogła jednak dać rady Syniątku. Chłopak trzymał ją coraz to mocniej. Klacz ukorzyła się i rzekła: — Skoro poskromiłeś mnie, cóż mam robić! Możesz siadać na mnie! Ledwo wskoczył na jej grzbiet, Siwucha-Bezucha--Bezbrzucha wzbiła się w powietrze i poszybowała nad lasem i nad obłokami. Chłopak tymczasem mocno się trzymał grzywy i ani myślał zlecieć. Wreszcie klacz opadła na ziemię i rzekła: — Utrzymałeś się na mnie! Teraz pojedziemy do moich stajen, a tam pozwolę ci wybrać najlepszego z moich synów. Niebawem klacz przywiozła Syniątko do stajni, w których stały trzydzieści trzy ogiery i jeden maleńki konik. Chłopak długo się nie zastanawiał. Wybrał dla siebie maleńkiego koniczka, dosiadł go i pojechał do domu. Gdy był już na miejscu, postawił konika w stajence, sam zaś udał się do dziadka i rzekł: — Ojcze, pszenicy już nikt nie ruszy! Złapałem rabusia. Ja zaś, ojcze, opuszczę ciebie, bo woła mnie wielki świat! Dziadek chciał powstrzymać Syniątko, ale szybko przekonał się, że próżne jego wysiłki. Machnął więc ręką i zgodził się. Niebawem chłopiec przygotował się do drogi, pożegnał rodziców, braci, dosiadł konika i odjechał. Podróżował po świecie dosyć długo, wreszcie dotarł na królewski dwór. Spodobał się bardzo królowi, który długo nie zastanawiając się zrobił go dworzaninem. Bardzo to było nie w smak przydwornym wielmożom. Nie mogli ścierpieć, że jakiś przybłęda jest bliższy królowi niż oni. Usiłowali więc zasiać niezgodę. Wreszcie zwąchali się z pewną wiedźmą, która im rzekła: — Udajcie się do króla i powiedzcie mu, że w odległości trzydziestu trzech mil i jednej milki stąd znajduje się Niewyczerpany Dzban, który może dostarczyć na dwór tylko Syniątko. Przyszli wielmoże do króla i powiadają: — Najmiłościwszy królu. W odległości trzydziestu trzech mil i jednej milki stąd jest Niewyczerpany Dzban. Syniątko wie od dawna o nim, ale wcale nie zamierza go dostarczyć królowi. Król natychmiast wezwał Syniątko i zagrzmiał: — Niby wiernie mi służysz, ale nie we wszystkim! Ukryłeś przede mną prawdę o Niewyczerpanym Dzbanie. Żądam, abyś natychmiast mi go dostarczył. Jeżeli nie uczynisz tego, pożegnasz się z życiem! Chłopiec opuścił pałac i płacząc udał się do stajenki, do swego konika. — Dlaczego tak płaczesz, Syniątko? — spytał konik. — Król poruczył mi zadanie, którego nie jestem w stanie wykonać! Muszę przywieźć mu od czarownicy Niewyczerpany Dzban! — Nie martw się. To nic trudnego. Zdobądź tylko pud słoniny, pud masła i wracaj szybko do mnie. Chłopiec wkrótce zdobył słoninę, masło i wrócił do stajenki. Dosiadł konika i wyjechał z pałacowego dziedzińca. Dosyć szybko dotarł do chaty czarownicy. Zatrzymała go zgraja psów i kotów. Psy żądały słoniny, a koty dopominały się o masło. t Jeździec cisnął na ziemię słoninę i masło i bez przeszkód minął wrota. W chacie nie było wiedźmy. Już bez: trudu odnalazł Niewyczerpany Dzban, dosiadł konika i opuścił obejście. Niebawem wróciła czarownica i spostrzegła brak Niewyczerpanego Dzbana. Ruszyła w pogoń i dosyć szybko dognała uciekinierów. Konik jednak tak sprytnie uderzył o ziemię kopytkami, że wylatującym spod nich piachem oślepił zupełnie czarownicę. Dała więc za wygraną i powlokła się z powrotem do chaty. Chłopiec wrócił na królewski dwór i wręczył 10 — Niewyczerpany dzban 145 królowi Niewyczerpany Dzban, znów między nimi zapanowała zgoda. Nie trwało to jednak długo, gdy wielmoże ponownie zaczęli podjudzać króla. O-świadczyli mu wręcz: — Wasza królewska mość! Syniątko jest w mocy dostarczyć od wiedźmy Czarodziejskiego Ptaka, który ma tak potężny głos, że w czasie jego śpiewu drży ziemia w trzydziestu trzech księstwach i jednym księstewku na dokładkę! Król natychmiast kazał wezwać Syniątko i rzekł: | — Niezbyt jesteś lojalny wobec mnie. Ukrywałeś przede mną wieść o Czarodziejskim Ptaku. Rozkazuję ci zdobyć tego Ptaka i odstawić na mój dwór. Roniąc gorzkie łzy, chłopak udał się do stajenki i opowiedział konikowi, jakie to nowe zadanie otrzymał od króla. — To nie jest zadanie, tylko zadanko! — odrzekł konik. - Idź, wystaraj się o dwa pudy słoniny, dwa pudy masła, bo zaraz ruszamy po Ptaka. Syniątko w mig się wystarało o słoninę i masło i ruszyło w stronę chaty czarownicy. I tym razem we 146 wrotach zatrzymały go psy i koty domagające się pokarmu. Chłopiec rzucił im pod nogi słoninę i masło i spokojnie przekroczył wrota. W chacie czarownicy odnalazł Czarodziejskiego Ptaka, zabrał go i ruszył w powrotną drogę. Niedługo po tym wiedźma wróciła do chaty, skoro nie zastała Ptaka, rzuciła się w pościg. Nic jednak nie wskórała. Konik i tym razem oślepił ją piaskiem spod kopyt i wiedźma wróciła do chaty jak niepyszna. Syniątko tymczasem Czarodziejskiego Ptaka zaniósł na dwór, co bardzo ucieszyło króla. Ale i tym razem nie na długo zapanowała między nimi zgoda. Nie darmo powiadają — łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Wielmożowie nie dali za wygraną i znów udali się do króla, oświadczając mu, że Syniątko wie o cudownych Gęślach-Samograjach, ale wcale nie kwapi się z dostarczeniem ich na królewski dwór. Król wezwał natychmiast Syniątko i rzekł: — Dowiedziałem się, że jesteś w stanie zdobyć cudowne Gęśle-Samograje. Bądź więc łaskaw je dostarczyć, jeżeli ci życie miłe! Zrozpaczony chłopak udał się do konika. — Co znowu ciebie gnębi? — spytał konik. — Król zażądał cde mnie przywiezienia od wiedźmy Gęśli-Samograjów! — Nie martw się, Syniątko! Idź, przynieś trzy pudy słoniny i trzy pudy masła. Chłopak udał się do królewskiej kuchni i przy-taszczył stamtąd słoninę i masło. Dosiadł konika i pojechał. We wrotach, przed chatą wiedźmy psy i koty otoczyły konika i zażądały cd Syniątka trzech pudów słoniny i trzech pudów masła. Chłopak chętnie pozbył się niewygodnego ciężaru. Psy i koty rzuciły się na jedzenie, a on tymczasem przedostał się do chaty. Tym razem jednak okazało się, że znalezienie Gęśli-Samograjów nie jest takie łatwe. Były bowiem ukryte głęboko pcd narożnikiem chaty i zanim Syniątku udało się je wykopać, poszło w kawałki dwanaście łopat i haków. Dużo czasu minęło po odjeździe Syniątka, zanim wróciła wiedźma i dostrzegła pcd chatą ogromny dół. Rzuciła się w pościg, ale było za późno. Syniątku tymczasem dawno udało się dotrzeć do pałacu, a Gęśle-Samograje już cieszyły królewskie oczy. Król cd tej pory wyzbył się wszelkich dąsów i traktował Syniątko jak przyjaciela. Wielmoże jednak nie dali za wygraną i spiskowali nadal. Porozumieli się z wiedźmą i ta im doradziła, aby król zażądał cd Syniątka dostarczenia do dworu Morskiej Panny. Król, skoro dowiedział się o istnieniu takiej panny, zapałał chęcią poznania jej. Nie-pcmny na przyrzeczoną przyjaźń, wezwał Syniątko i rzekł gromkim głosem: — Jeżeli ci życie mile, musisz cdnaleźć Morską Pannę i przywieźć ją tutaj! — Przywiozę, ale pcd warunkiem, że otrzymam Niewyczerpany Dzban, Czarodziejskiego Ptaka i Gęśle-Samograje! — Możesz to wszystko wziąć! — odrzekł król. Chłopak wziął Dzban, Ptaka i Gęśle i podśpiewując udał się do stajenki. — Dlaczegoś taki radosny? — spytał konik. — Mam zdobyć Morską Pannę, ale myślę, że przy współpracy tych oto pomocników poradzimy sobie! — Masz rację, poradzimy! — odrzekł konik. Długo nie zwlekając, wyruszyli ku morzu. Po przybyciu na miejsce zauważyli blisko brzegu pałacyk Morskiej Panny. — Teraz — rzekł konik — zanieś Niewyczerpany Dzban, Czarodziejskiego Ptaka i Gęśle-Samograje do pałacyku i rozkaż Dzbanowi, aby wypełnił się napojem, Ptakowi, aby śpiewał, a Gęślom, aby grały, sam zaś wracaj tutaj. Chłopiec spełnił polecenie konika i wrócił na brzeg. — Teraz — zawołał konik —ja się położę i będę udawał martwego. Ty zaś, Syniątko, ukryj się pod moją grzywą. Gdy na moim ciele usiądą zwabione kruki, schwyć je i zażądaj, aby przyniosły gojącej i żywej wody. Być może, woda okaże się nieodzowna. Chłopiec ukrył się przy koniku. Niebawem pojawiła się nad nimi para kruków. — Siądźmy — zawołał jeden kruk — widzę świeże mięso! — W żadnym wypadku, to jest pułapka — odrzekł drugi. Minęła dłuższa chwila i na niebie ukazała się następna para kruków. — Bracie — zawołał jeden z ptaków — widzę mięso! Siadamy? — Siadamy! — odrzekł drugi. Gdy tylko ptaki siadły, Syniątku udało się migiem wyskoczyć spod grzywy i pochwycić jednego z nich. Wolność Ptak mógł odzyskać wówczas, gdy jego towarzysz przyniesie z dalekiego kraju gojącej i żywej wody. Kruk więc odleciał i po pewnym czasie wrócił z dwiema flaszeczkamiwcdy. Chłopiec wtedy uwolnił jego towarzysza i idąc za wolą konika udał się do pałacu. — Uważaj — rzekł konik — postaw te flaszeczki na stole. Jeżeli znajdziesz się w kłopocie, wołaj mnie! Będę nie opodal. Poszedł chłopiec do pałacyku i postawił na stole 147 buteleczki z gojącą i żywą wodą. Po chwili wróciła do pałacyku Morska Panna. Zobaczywszy obcego przybysza, chwyciła go za kark, zabiła i cisnęła na podłogę. Rozejrzała się po komnacie i dostrzegła Niewyczerpany Dzban, Czarodziejskiego Ptaka, który zawodził piękne trele, i Gęśle-Samograje, które wydawały niezwykłe dźwięki. Opuściła ją złość i nawet zaczęła żałować swego postępku. Zrozumiała bowiem, że przybysz wcale nie miał złych zamiarów. Pochyliła się nad martwym Syniątkiem, a spostrzegłszy na stole flaszeczki z wodą, skropiła nią leżącego. Po chwili, ku radości Morskiej Panny, przybysz ocknął się i wytłumaczył jej powód swojego tu pojawienia się. Morska Panna zgodziła się jechać z nim do królewskiego pałacu. Wówczas Syniątko, wychodząc na brzeg, trzykrotnie gwizdnął. Niebawem przycwałował konik. Chłopiec zabrał Niewyczerpany Dzban, Czarodziejskiego Ptaka i Gęśle-Samograje i wraz z Morską Panną dosiadł konika, u-dając się w powrotną drogę. Wielmożowie, dowiedziawszy o tym, pobiegli do króla i wmówili w niego, że Syniątko ma złe zamiary* że nie dla króla, a dla niego przeznaczona jest Panna Morska. Król natychmiast rozkazał, aby przed wrotami wykopano głęboki dół, a jego dno zasypano żarem. Przez dół przerzucono wąską kładkę. Gdy chłopiec zbliżył się do wrót, Morska Panna rzekła: — Idźmy, Syniątko, śmiało. Byliśmy wobec króla uczciwi i dlatego nic się nam nie stanie. Wzięli się za ręce i bez szwanku przeszli prze* dół ziejący ogniem. Król uwierzył ostatecznie w wierność Syniątka. A ponieważ Panna Morska bardzo mu przypadła do serca, długo nie zwlekając poślubił ją. Wielmożów ukarał, Syniątko natomiast uczynił swoim powiernikiem. I ja również na uczcie weselnej byłem, miód i wino piłem. Wszystko po wąsach ściekało, a do ust nie trafiało. 0 Iwanie Iwanowiczu 1 Bułacie Iwan Iwanowicz, carewicz moskiewski, był wielkim miłośnikiem kręgli. Pewnego razu rzucił on kulą w słupki, ale ta odbiła się i uderzyła w nogę przechodzącą babuleńkę. Obejrzała się staruszka i rzekła z przyganą: — Iwanie Iwanowiczu, zamiast do mnie, lepiej byś zalecał się do córki króla Kirbita. Carewicz wrócił do pałacu wielce zatroskany. Nie wiedział bowiem, gdzie się znajduje państwo, w którym mieszka owa carówna, córka Kirbita. Żądza poznania jej była w nim jednak tak silna, że carewicz, nie czyniąc długich przygotowań, wraz z lokajem ruszył w drogę. Jechali dwa dni, lecz nie napotykali nikogo. Trzeciego dnia dostrzegli w lesie, opodal drogi, cha-tynę. — Idź, chłopcze — rozkazał carewicz — sprawdź, może to właśnie tutaj mieszka carówna Kirbitówna! Lokaj wrócił z chatki i powiadomił carewicza, że w chatce mieszka jakaś starowina. Carewicz zawrócił konie w stronę chatki, po czym wszedł do wnętrza. — Witaj, staruszko! —• Witaj, Iwanie Iwanowiczu, rosyjski carewiczu! Powiedz, dokąd to śpieszysz? — Wyruszyłem na dwór cara Kirbita, zamierzam bowiem ubiegać się o rękę jego córki. — Dobrze zrobiłeś, że zajrzałeś do mnie. Wskażę ci, jakim sposobem możesz zdobyć carównę, córkę Kirbita. Na jego dworze jest młodzieniec udały, Bułat. On to porwał się na życie cara Kirbita. Wobec czego car zakuł Bułata w kajdany i zamyśla sprzedać go kupcom zagranicznym na bazarze. Kup tego Bułata, a on ci ułatwi osiągnięcie podjętego zamiaru. Iwan Iwanowicz podziękował staruszce i udał się we wskazanym przez nią kierunku. Wkrótce przyjechał do stołecznego miasta. Nie tracąc czasu, udał się na bazar. Długo bezowocnie krążył wśród tłumu, natykając się ciągle na pospólstwo. Chciał już opuścić bazar, ale wreszcie spotkał cara trzy- 148 mającego na uwięzi młodzieńca zakutego w żelazne kajdany. Iwan Iwanowicz podszedł do cara i przywitał go: — Witaj, carze Kirbicie! Czy sprzedajesz tego młodzieńca? — Sprzedaję! — A ile za niego chcesz? — Sto rubli! Iwanowi Iwanowiczowi wydało się, że cena jest zbyt wygórowana, dlatego też nie kupił Bułata. Wrócił do staruszki w leśnej chatce, a ta go spytała ? — Kupiłeś Bułata? — Nie, babciu, nie kupiłem. — A dlaczego nie kupiłeś? — Cena wydała mi się zbyt wysoka! — Źle zrobiłeś! Trzeba było zapłacić tyle, ile żądał car Kirbit. Nie ma jednak rady, posil się i kładź się spać. Zastanowimy się jutro, co masz dalej robić. Nazajutrz staruszka nastawiła samowar, poczęstowała Iwana Iwanowicza herbatą i rzekła: — Idź, Iwanie, na bazar i obowiązkowo kup Bułata. Iwan Iwanowicz udał się na bazar i bez trudu odnalazł cara. — Dzień dobry, carze Kirbicie! — zawołał. — Dzień dobry, Iwanie Iwanowiczu, rosyjski carewiczu! — Czy sprzedajesz Bułata, udanego młodzieńca? — Sprzedaję! — A ile go cenisz? — Dwieście rubli! Zaskoczony takim obrotem sprawy Iwan Iwanowicz zawrócił na pięcie i udał się do staruszki. — Więc jak, Iwanie Iwanowiczu, kupiłeś Bułata? — Nie kupiłem! — A to dlaczego? — Car Kirbit podniósł o sto rubli cenę! — Głupi jesteś. Nie słuchasz mnie, a powinieneś słuchać! Staruszka nakarmiła Iwana i kazała mu iść na spoczynek. Nazajutrz obudziła go, poczęstowała śniadaniem i rzekła: — Idź na bazar i kup Bułata. Bez niego nie wracaj. Jeżeli postąpisz wbrew mojej radzie, stracisz życie! Iwan udał się na bazar i już po chwili spotkał cara Kirbita. — Dzień dobry, carze Kirbicie! — Witaj, Iwanie Iwanowiczu, rosyjski carewiczu. — Sprzedajesz Bułata, młodzieńca udanego? — Sprzedaję! — A ile za niego żądasz? — Trzysta rubli! Iwan, nie targując się wcale, wręczył carowi trzysta rubli, po czym wziął łańcuch, którym był skrępowany Bułat, i tak nim potrząsnął, że całe żelastwo opadło z młodzieńca. Udał się Iwan Iwanowicz do leśnej chatki, a w ślad za nim poszedł Bułat. Skoro tylko Iwan Iwanowicz wszedł do wnętrza, staruszka spytała go: — No jak, kupiłeś tym razem Bułata? — Kupiłem! — A gdzie on jest? — Jestem, babciu — zza pleców Iwana odezwał się Bułat. Staruszka kazała im usiąść i rozgościć się. Po chwili Bułat, nieco oswojony, zwrócił się do Iwana: — Powiedz, Iwanie Iwanowiczu, rosyjski carewiczu, w jaki sposób zamierzasz zdobyć Kirbitów-nę? — Cała rzecz polega na tym, że nie mam najmniejszego pojęcia, jak!... — To ciężka sprawa — rzekł Bułat. — Car Kirbit ma siedmioskrzydłą klacz, którą ukrywa w stajni za dwunastu drzwiami. Jeżeli zdołasz tę klacz zdobyć, to i Kirbitówna będzie twoja. — A jakże mogę przedostać się do carskiej kla-|zy? " -— Musisz kroczyć odważnie, a wszystkim wartownikom mówić, że idziesz z carskiego polecenia! Nazajutrz Iwan udał się na dwór cara Kirbita i śmiało skierował się do stajni, w której za dwunastoma drzwiami znajdowała się skrzydlata klacz. Przy pierwszych drzwiach zatrzymali go wartownicy. — Dokąd to, Iwanie Iwanowiczu, rosyjski carewiczu ? — Idę z carskiego polecenia do skrzydlatej klaczy! — Nic nie wiemy o takim poleceniu! — Bardzo źle, że nie znacie carskich rozkazów! 149 Wartownicy naradzili się chwilę, porozmawiali ze sobą i przepuścili Iwana. W podobny sposób przeszedł Iwan przez jedenaście dalszych drzwi i jedenaście straży. Przy ostatnich, dwunastych drzwiach miał nieco więcej kłopotów. Wartownicy zatrzymali go pytając: — Z czyjego polecenia, Iwanie Iwanowiczu, przychodzisz? • — Z carskiego polecenia, chłopcy! — Nic nam o tym nie wiadomo! — To bardzo źle, że nie wiecie o tym, co jest wiadome pozostałym jedenastu strażom! — Co prawda, to prawda — rzekli wartownicy — skoro przepuścili ciebie wszyscy, to i my musimy przepuścić. Otworzył Iwan ostatnie drzwi, osiodłał skrzydlatą klacz, wskoczył na nią i pomknął ku leśnej chatce. — No, jak — spytała staruszka — wykradłeś klacz? — Wykradłem, babciu! — Skoro wykradłeś siedmioskrzydłą klacz, to i carównę też zdobędziesz! — A jak ją, babciu, mam zdobyć? ¦— Niedługo w cerkwi będzie odprawiane nabożeństwo dziękczynne. W ten sposób car chce uczcić poskromienie spiskowca Bułata. Na nabożeństwie będzie obecna Kirbitówna. Iwan Iwanowicz udał się natychmiast do stolicy i w dniu nabożeństwa zakradł się do cerkwi. Gdy nabożeństwo się skończyło, wszyscy zaczęli opuszczać cerkiew. Carówna zobaczyła, że Iwan Iwanowicz nie zbiera się do wyjścia, toteż i ona się ociągała. Skoro zostali tylko we dwoje, Iwan Iwanowicz podszedł do niej i rzekł: | •— Witam ciebie, córko cara Kirbita, i zapytuję, czy zgodziłabyś się wyjść za mnie za mąż? — Na wezwanie najmilszego spuściłabym się na ręczniku z dziesiątego piętra! Iwan Iwanowicz nie zrozumiał zagadkowej odpowiedzi carówny i nieco zafrasowany udał się do leśnej chatki. — No jak, Iwanie Iwanowiczu, widziałeś carównę? — spytał Bułat. — Widziałem, Bułacie! •— I cóż ona powiedziała? —¦ Powiedziała, że na wezwanie najmilszego z dziesiątego piętra spuści się na ręczniku! — Doskonale, Iwanie Iwanowiczu. To znaczy, ż: zostałeś przyjęty i możesz jechać. W nocy Iwan Iwanowicz i Bułat dosiedli koni i pojechali pod carski pałac. Carówna posłyszała stukot kopyt końskich. Natychmiast przywiązała do okna ręcznik i po nim zsunęła się wprost na siodło, obok Iwana Iwanowicza. Po chwili ruszyli spod pałacu i opuścili wkrótc: miasto. Zatrzymali się daleko za miastem. Bułat rozniecił ogień, ugotował strawę, poczęstował carównę, Iwana Iwanowicza i sam się posilił. Tymczasem na carskim dworze zauważono zniknięcie carówny. Car wezwał natychmiast głównodowodzącego i rzekł: — Iwan Iwanowicz, rosyjski carewicz, porwał moją córkę. Wyznacz natychmiast kompanię żołnierzy. Daj rozkaz, aby wszczęto niezwłocznie pościg. Iwana Iwanowicza należy pojmać, zabić i posiekać na kawałki, a córkę, moją dostarczyć zdrową i całą do pałacu. Zgodnie z wolą cara pościg ruszył z miejsca. W owym czasie Iwan Iwanowicz:, carówna i Bułat byli na postoju. Bułat, który miał wyostrzony słuch, posłyszał daleki tętent kopyt i głosy ludzkie, ujął więc miecz i stanął na warcie. Niebawem dotarł do niego pościgowy carski oddział: — Powiedz, bracie — Bułata zagadnął dowódca — czy nie widziałeś przypadkiem Iwana Iwanowicza, rosyjskiego carewicza, i carówny Kirbitówny? — Owszem, widziałem! Właśnie jestem wraz I nim i carówna! Chwycił Bałat swój miecz, machnął na prawo i na lewo i większość żołnierzy położył trupem. Pozostało przy życiu tylko pięciu. — Idźcie — zwrócił się Bułat do żołnierzy — do psubrata cara Kirbita i powiedzcie mu, że jeżeli nie zaprzestanie zsyłać na nas żołnierzy, wszystkich. czeka ten sam los, jaki spotkał tych oto, którzy tutaj leżą! Wrócił Bułat do śpiącego Iwana Iwanowicza i carówny, obudził ich i nakarmił. Po spożyciu posiłku wszyscy troje dosiedli koni i odjechali. W tym właśnie czasie car Kirbit wezwał główno- 150 dowodzącego i kazał mu, aby wysłał w pościg dwa pułki wojska. — Niech pojmają — rzekł car — Iwana Iwano-wicza, rosyjskiego carewicza. Niech zetną mu głowę i na kawałki posiekają jego ciało. Królewnę zaś niech całą i zdrową dostarczą do pałacu! Wieczorem Iwan Iwanowicz i Bułat znowu zatrzymali się na wypoczynek. Bułat przygotował posiłek i udał się na czaty. Po pewnym czasie jego uszu doleciał tętent koni i u-słyszał głosy ludzkie. Niebawem pojawiły się przednie straże. Oficer podjechał do Bułata i spytał: •—'Witaj, młodzieńcze! Czy nie widziałeś Iwana Iwanowicza, rosyjskiego carewicza, i carówny Kirbitówny? — Widziałem, bo jestem ich sojusznikiem! — odrzekł Bułat i dobył miecza. Natarł Bułat na pułki carskie i wnet położył wszystkich pokotem. Zaledwie kilku żołnierzy ocalało. — Wracajcie do cara — zwrócił się Bułat do niedobitków — i powiadomcie go o losie jego pułków. Powiedzcie psubratu, aby przestał wysyłać ludzi na śmierć. Żołnierze odjechali, a Bułat wrócił na biwak, obudził Iwana Iwanowicza i carównę, nakarmił ich i wszyscy razem ruszyli w dalszą drogę. Jechali przez cały dzień, a o zmierzchu znów zatrzymali się na postój. Tymczasem z carskiego dworu ruszyła nowa pogoń. Tym razem puściły się w pościg trzy pułki. Bułat ugotował kolację, nakarmił Iwana Iwanowicza i carównę, ułożył ich do snu, a sam uzbrojony w miecz udał się na skraj lasu. Nad ranem nadciągnęła carska armia. Dowodzący pułkami zbliżył się do Bułata i spytał: — Młodzieńcze, czy nie przejeżdżał tędy Iwan Iwanowicz, carewicz rosyjski, z carówną Kirbitów-ną? — Przejeżdżał! Jestem jego towarzyszem! — rzekł Bułat i runął na pułki z obnażonym mieczem. Po dłuższej walce niemalże wybił wszystkich do nogi. Zaledwie kilku żołnierzy pozostało przy życiu. —• Wracajcie do psubrata cara Kirbita — zwrócił się do nich Bułat — i powiedzcie mu, co się stało z jego pułkami. Jeżeli ma litość w sercu, niech oszczędzi następnych żołnierzy, bo zginą tak samo jak i ci, których ciałami usiane tutaj pole! Nad ranem Bułat udał się na postój. Rozpalił ogień, ugotował strawę, obudził Iwana Iwanowicza i carównę. Wszyscy razem posilili się, dosiedli koni i ruszyli w drogę. Jechali cały dzień. O zmierzchu Iwan Iwanowicz rzekł: — Zanocujemy tutaj! — Lepiej jedźmy dalej! — odrzekł Bułat. Iwan Iwanowicz jednak się uparł i postawił na swoim. Rozzłoszczony Bułat musiał się podporządkować jego woli. Rozniecił ognisko i przystąpił do przygotowania wieczerzy. Po spożyciu posiłku Bułat w wielkim gniewie zapomniał zabrać miecza, gdy udał się na skraj lasu. Niebawem doleciał jego uszu tętent kopyt końskich i odgłosy ludzkie. Po chwili zbliżyło się do lasu sześć carskich pułków. Dowodzący carskim pościgiem podjechał do Bułata i spytał: — Powiedz, bracie, czy nie widziałeś przypadkiem uciekających Iwana Iwanowicza, rosyjskiego carewicza, i carówny Kirbitówny? — Widziałem, bo uciekam razem z nimi! — odrzekł Bułat i chciał dobyć broni. Dopiero teraz spostrzegł, że nie ma przy sobie miecza. Rzucił się więc w stronę ogromnego dębu, wyrwał go, uchwycił za wierzchołek i zaczął grzmocić carskie pułki. Zmiażdżył prawie wszystkich, ostało się zaledwie kilku, i to ciężko poturbowanych. Bułat przywołał owych nieszczęśników i rzekł: •—• Wracajcie do cara Kirbita i opowiedzcie mu o wynikach jego wyprawy. I Żołnierze oddalili się, a Bułat wrócił na polanę, na której pozostał Iwan i carówna. Ujrzał tam żałosny widok. Na ziemi leżał z uciętą głową Iwan Iwanowicz, obok z odrąbaną głową i rozbebeszo-nym kałdunem siedmioskrzydły koń, a carówna Kirbitówna w ogóle zniknęła. •—¦ Iwanie Iwanowiczu!—zawołał zrozpaczony Bułat. — Nie usłuchałeś mnie. Wbrew mojej woli Zatrzymałeś się na postoju, dlatego zginąłeś! Bułat popadł w rozterkę, począł jednak gorączkowo poszukiwać wyjścia. Wreszcie zamyślił ukryć się 151 I w brzuchu siedmibskrzydłego konia. Jak postanowił, tak zrobił. Po pewnym czasie nad polaną pokazały się dwa kruki. Zatoczyły nad pobojowiskiem kilka kręgów. Młodszy kruczek osiadł na martwym koniu i zaczął szarpać padlinę. Bułat błyskawicznym ruchem schwycił ptaka za nogi. Nadleciał natychmiast stary kruk i rzekł: — Bułacie, udały młodzieńcze, uwolnij mego syna! — Uwolnię, ale wpierw musisz oddać mi przysługę. Ty latasz po całym świecie i z pewnością wiesz, gdzie jest woda gojąca i ożywiająca. — Źródło takie ukryte jest za dwunastoma przeszkodami. — Dam ci więc dwie flaszeczki, a ty przyniesiesz mi tej wody! — Bułacie, przywiąż mi te flaszeczki pod skrzydłami — odrzekł kruk. Bułat podwiązał flaszeczki i kruk odleciał. Nie bacząc na wszystkie przeszkody, dotarł do dwóch źródeł, z obu nabrał wody do flaszeczek i wrócił na polanę. Bułat wziął spod jego skrzydeł buteleczki, rozdarł na dwie części kruczka, po czym skropił go wodą gojącą i ożywiającą. Po chwili ptak jakby nigdy nic ożył. — Dobrej wody przyniosłeś, możesz odlecieć wraz ze swoim synem — rzekł Bułat i wypuścił młodego kruka. Po czym natychmiast podszedł do ciała Iwana Iwanowicza, przystawił do jego szyi ściętą głowę i skropił ją gojącą wodą. Po chwili głowa zrosła się z szyją. Wówczas Bułat skropił carewicza wodą ożywiającą i on ożył. W podobny sposób postąpił I Bułat z koniem i jego też wskrzesił. — Widzisz, carewiczu — rzekł Bułat z wyrzutem — ostrzegałem ciebie, abyś nie nocował, a ty mnie nie usłuchałeś. Przez twój upór i ty, i koń utraciliście życie. Poza tym porwano carównę! Iwan Iwanowicz popadł w rozpacz. Bułat jednak uspokoił go, nakarmił i rzekł: — Twoja carówna została porwana przez Smoka Idola. Zaraz udamy się do jego pałacu! — Oczywiście! Pb chwili ruszyli w drogę i niebawem dotarli do pałacu zbudowanego na dwunastu palach. Idol dostrzegł śmiałków i wyszedł im naprzeciw. — Po co tutaj przybywacie? — spytał groźnie. — Mamy swoje sprawy! — odrzekł Bułat i schwycił Idola za włosy. Uniósł go wysoko, posadził na swojej dłoni, a drugą ręką trzepnął Idola z taką siłą, że zmiażdżył /go na placek. Po czym cisnął nim o ziemię, sam zaś wszedł do komnat. Znalazł tam carównę Kirbi-tównę, za rękę wyprowadził ją na dziedziniec i posadził na koniu obok Iwana Iwanowicza. Wielka radość towarzyszyła temu spotkaniu. Ruszyli wszyscy razem i jechali cały dzień. Gdy się ściemniło, zatrzymali się na nocleg. Po wieczerzy Bułat znów udał się na czaty. O północy przeleciały nad nim ptaki. Jeden z nich rzekł do swoich towarzyszy; — Macocha Iwana Iwanowicza to wiedźma. Na jego powitanie przygotowała poczęstunek. Jeżeli Iwan Iwanowicz czegokolwiek skos ztuje — straci życie, a jego żona, carówna Kirbitówna, będzie na dworze pasała świnie. Jeżeli ktokolwiek słyszy, co mówię, i przekaże to Iwanowi Iwanowiczowi, zamieni się w kamienny słup! Bułat wrócił do śpiących, obudził ich nad ranem, nakarmił i wszyscy ruszyli dalej. I znów jechali cały dzień. Gdy zaczęło zmierzchać, Bułat rzekł: — Iwanie Iwanowiczu, musimy zatrzymać się na postój! — Po co, przecież już blisko jest pałac mego ojca! — Musimy jednak nocować tutaj! — nalegał Bułat. Do rozmowy wtrąciła się carówna Kirbitówna: — Słuchaj Bułata — rzekła — przecież już raz postawiłeś na swoim i wiesz, ile to nas kosztowało! Iwan Iwanowicz uległ. Pozostali więc na noc, spożyli posiłek i ułożyli się do snu. Bułat natomiast ponownie udał się na czaty. O pomocy przelatywały nad nim rajskie ptaki i coś gaworzyły o carycy. Jeden z nich rzekł: — Macocha Iwana Iwanowicza uszyła dla niego szubę ozdobioną złotem i serbrnymi gwiazdami, a nie brak na niej także gadów pełzających i latają- 152 cych. Gdy carewicz tylko włoży na siebie tę szubę, gady w mig go uduszą, a carówna Kirbitówna będzie pastuszka przy carskich świniach. Jeżeli ktoś dowie się o tym, co mówię, i powiadomi carewicza, od razu skamienieje. Bułat wrócił na postój, zaczekał do świtu, obudził śpiących, nakarmił ich i wszyscy udali się w dalszą drogę. Niebawem dotarli na dwór carski. Macocha natychmiast przyniosła piękną szubę, zdobną w gwiazdy i gady. Zaczęła namawiać pasierba, aby nałożył ją i udał się na zebranie synodu. Bułat jednak wyprzedził Iwana Iwanowicza. — Pozwól — rzekł — że ja najpierw ją przymierzę. Bułat wziął szubę i nie zwlekając udał się do zagajnika. Nazbierał gałęzi, podpalił je i rzucił szubę w ogień. Natychmiast z płomieni zaczęły wypełzać i wylatywać gady. Bułat chwycił konar i jął zapędzać gady z powrotem w ogień. Gdy już dokonał dzieła, wrócił do pałacu. Przyszedł właśnie wówczas, gdy służba podawała posiłek Iwanowi Iwanowiczowi. Bułat przejął tacę z potrawami i cisnął ją na podłogę. W ten oto sposób uchronił carewicza od dwóch nieszczęść. Zbliżała się noc i macocha przydzieliła przybyłym komnaty. Postanowiła, że Bułat będzie spał sam, a młodzi w oddzielnej komnacie. Bułat jednak się uparł: — Będę spał razem z młodą parą! — Lepiej chyba, abyś spał w osobnym pokoju — odrzekł Iwan Iwanowicz. — Wcale nie będzie lepiej, carewiczu! Będzie gorzej! — A niech sobie nocuje z nami — wtrąciła się do rozmowy carówna Kirbitówna. — Przecież już nieraz sypiał przy nas! Iwan Iwanowicz przystał. O północy Bułat uniósł się z posłania i stanął przy oknie. Po chwili ktoś wyważył futrynę i w ramie okna ukazała się głowa wysłańca macochy, diablika, który przyszedł uśmiercić carewicza. Bułat, długo nie zastanawiając się, urwał łeb diablikowi i wyrzucił go za okno. Niebawem u-kazał się łeb drugiego diabła. Bułat postąpił z nim tak samo jak z poprzednim. Minęła chwila i w oknie zamajaczyła głowa trzeciego diabła. Bułat szybko ją ukręcił i cisnął precz. Potem wziął miecz i udał się do ogrodu, wstawił wyważone okno, przymknął okiennice i wszedł do pokoju. Właśnie w tym momencie obudził się Iwan Iwanowicz i zobaczywszy uzbrojonego Bułata narobił krzyku: — Ten zabójca — wołał carewicz — chciał tym oto mieczem zamordować mnie i żonę! Bułata natychmiast schwytano i uwięziono. Nazajutrz Iwan Iwanowicz wezwał kowali i rozkazał im, aby wykuli hak, którym miał być rozerwany Bułat. W dniu kaźni Bułat zwrócił się do Iwana Iwanowicza tymi oto słowami: — Pozwól mi, Iwanie Iwanowiczu, rosyjski carewiczu, wyznać niczym na spowiedzi pewną prawdę. Carewicz zgodził się. I wtenczas Bułat opowiedział, o czym rozmawiały rajskie ptaki. Tylko wyrzekł ostatnie słowa, natychmiast skamieniał. — Zginął nasz najserdeczniejszy przyjaciel! — zawołała carówna Kirbitówna. Po roku powiła ona syna. Pewnej nocy dręczył Iwana Iwanowicza straszny sen. Śniło się mu, że tylko śmiertelna krew jego syna może przywrócić życie skamieniałemu Bułatowi. Długo się zastanawiał i męczył Iwan Iwanowicz. Wreszcie wysłał żonę do cerkwi, a sługom nakazał zabić synka i pomazać jego krwią skamieniałego Bułata. Służba wykonała rozkaz carewicza. Pomazany krwią niemowlęcia kamienny słup ożył. W ten właśnie sposób odzyskał życie Bułat. Skoro dowiedział się, komu zawdzięcza swe ocalenie, Bułat natychmiast skropił martwe dziecko gojącą i ożywiającą wodą i przywrócił je życiu. Zrozpaczona po stracie dziecka matka nie posiadała się z radości, gdy doszła ją wieść o zmartwychwstaniu syna. Szczęśliwi rodzice urządzili ucztę, o której głośno było na całym świecie. I ja na tej uczcie byłem, miód i wino piłem. Po brodzie ściekało, do ust nie trafiało. 153 Jak zbój chłopa wzbogacił Pewien chłop miał dwóch synów. Jeden z nich był bardzo przebiegły i chytry, a drugi — szczery i prostoduszny. Zmarł z czasem ojciec i bracia zaczęli dzielić się ojcowskim majątkiem. Nie darmo ludziska mówią: dobremu przy złym się dostanie. Chytry brat zabrał niemal cały ojcowski majątek, a prostodusznemu zostawił tylko jedną krowę. Chytry wkrótce bardzo się wzbogacił, a jego brat z żoną i dziećmi przymierali głodem. Bieda tak mocno dokuczała prostoduszemu, że po naradzie z żoną postanowił sprzedać ostatnią krowę. Gdy prowadził ją przez las, natknął się na grupę ludzi, którzy wlekli zbója na powieszenie. Nieszczęśnik skomlił, zaklinał się, że jest niewinny, i błagał o darowanie mu życia. Tamci jednak słuchać nawet nie chcieli, przywiązali sznur do gałęzi i pętlę zarzucili zbójowi na szyję. Ulitował się chłop nad zbójem i za cenę jego głowy oddał gromadzie swoją krowę. Ludzie odcięli sznur, a zbój zerwał się i niczym zając dał susa w gęsty las. Do zagrody wrócił chłop bez krowy i bez pieniędzy i opowiedział żonie o całym zajściu. I choć dzieci szczerze popłakiwały z głodu, kobiecina usłyszawszy, że jej mąż wybawił od śmierci człowieka, ucałowała go i zadowolona ułożyła się z całą rodziną do snu. W nocy gospodyni miała piękny sen. Skoro obudziła się, zupełnie zapomniała, co jej się śniło. Pozostało jej jednak w pamięci, że coś bardza pachniało. Już na jawie pociągnęła nosem i poczuła* nadzwyczaj przyjemny zapach w izbie. Podniosła się z posłania, roznieciła ogień i dostrzegła, że sień zawalona jest rozmaitymi łakociami i wszelkim bogactwem. Gospodarz zrozumiał, że w ten oto sposób odwdzięczył mu się uratowany przez niego zbój. Cała rodzina najadła się do syta, a dzieci, gdy pobiegły bawić się na podwórze, wzięły ze sobą po garści słodziutkich pierników. Dzieci bogatego brata, skoro zobaczyły w rękach biedaków pier- niczki, zaczęły je wypytywać, skąd mają tyle słodkości. Niewiele jednak się dowiedziały. Bogacz, usłyszawszy o całej sprawie, bardzo był ciekaw, w jaki to sposób wzbogacił się jego br^: Teściowa bogacza, która chciała dopomóc swemu zięciowi, rzekła: — Gdy się zmierzchnie, zaczaję się w sieni twe; brata i, być może, coś tam usłyszę. Jak baba rzekła, tak i zrobiła. Na swoje nieszc ście wlazła do sieni właśnie wtedy, gdy zbój p: taszczył nowe kosze. Wystraszony zbój, nie wiedz z kim ma do czynienia, rzucił się na babę i zacz._ ją okładać pięściami. A że starowina była już słab:.. to i Bogu duszę oddała. Zbój chwyci! zwłoki i wlókł je pod drzwi bogatego brata. Popłakała rodzina bogacza, powzdychała i pogrzebała starą. Zbój tymczasem w nocy wykopał z grobu nieboszczkę, którą przyniósł pod okno domu jej zięć postukał w szybę i zmienionym głosem zawołał: — Oddaj swoje krowy i woły biednemu bratu, bo nie mogę zaznać spokoju na tamtym świecie! Przerażona rodzina bogacza przez całą noc drżała ze strachu i nie mogła zmrużyć oka. Nazajutrz bogacz wyjrzał z chaty, zobaczył trupa teściowej i jak nieprzytomny pognał do popa. — Ojcze! — rzekł chłop — w nocy teściowa wróciła z cmentarza i zażądała, abym oddał bratu krowy i woły. Ponoć nie przyjmują jej na tamtym świecie, ot i teraz leży pod oknem. Bądźże łaskawy ojczulku raz jeszcze ją pochować. Pop polecił chłopu spełnić życzenie zmarłej i ponownie odprawił nabożeństwo pogrzebowe. Bogacz chcąc nie chcąc oddał krowy i woły biednemu bratu. Następnej nocy teściowa jednak znowu zjawiła się pod oknem i zażądała od zięcia, aby oddał bratu konie, świnie i owce. I tym razem bogacz był posłuszny woli nieboszczki. Skoro po raz trzeci dokonano obrządku pogrzebowego i wbito w mogiłę osikowy pal, nieboszczka więcej się nie pojawiła pod chatą zięcia. Zrozumiałe, że biedak po otrzymaniu od brata tak cennego daru, zaczął żyć w dostatku. Zbój zaś poszedł sobie własną drogą. I i 154 0 Spiżowym Potworze 1 królewiczu Janku Pewien król posiadał koło pałacu ogromny sad, długi na trzy wiorsty i niemal na trzy wiorsty szeroki. W sadzie tym rosły niezwykłe jabłonie o złotych i srebrnych liściach. Każdej jesieni drzewa te rodziły złote i srebrne jabłka. Król nie mógł się nacieszyć ich widokiem. Pewnej nocy królowej przyśnił się dziwny sen. Rano udała się więc do króla i rzekła: — Mój mężu, śniło mi się, że nasz sad został ¦wykarcżowany, a na miejscu tym zasiano pszenicę. Na poletku wszystkie kłosy były złote i srebrne, a ziarna także srebrne i szczerozłote. Król natychmiast wezwał służbę i kazał wykar-czować sad. Potem ziemię wyrównano i zaorano. Jesienią, w tym samym czasie, kiedy chłopi sieją zboże, zasiano królewską pszenicę. Jakież było zdziwienie na dworze, gdy zauważono, że niedługo po siewach królewska pszenica nie tyłko wzeszła, ale wyrosła i wkrótce dojrzała. Tak jak się śniło królowej, każdy kłos na tym poletku był szczero-•srebrny albo szczerozłoty. Uszczęśliwiony król nie mógł nasycić wzroku dojrzewającą pszenicą. Radość jego nie trwała jednak długo. Okazało się bowiem, że poletko każdej nocy nawiedza Spiżowy Potwór, który ścina kłosy pszenicy i tratuje ją niemiłosiernie. Król popadł w rozpacz, zwołał służbę i żołnierzy i rzekł: — Ten, kto złowi lub unieszkodliwi rabusia, otrzyma wysoką nagrodę. Jeden z żołnierzy strzegących pałacu udał się do króla i oświadczy!: — Ja schwytam rabusia! — Próbuj — odrzekł król. Wieczorem żołnierz poszedł na poletko i skrył się w dziupli jednego ze ściętych drzew. O północy jego uszu doleciał szmer i szum. Po chwili Spiżowy Potwór usiadł wśród pszenicy, po czym zaczął zrywać kłosy i wiązać je w snopy. Gdy miał już dwa snopy, przywiązał je do swych skrzydeł i zamierzał odlecieć. Właśnie w tvm momencie wyskoczył z dziupli żołnierz i chwycił Spiżowego Potwora za nogi. Na odgłos szamotaniny zbiegli się inni żołnierze, skrępowali Potwora i zawlekli do królewskich piwnic. Wsadzili go do lochu zamkniętego na dwanaście drzwi i dwanaście zamków. Uradowany król sprosił z wielu królestw znakomitych gości, aby pochwalić się swoją niezwykłą pszenicą, a przede wszystkim schwytaniem Potwora. Licznie zjechali do pałacu książęta i królowie, którzy przed przystąpieniem do oglądania dziwów zostali zaproszeni na przyjęcie. Właśnie w owym czasie maleńki królewicz zabawiał się na pałacowym dziedzińcu, strzelając z łuku do wróbli. Strzała puszczona z jego łuku poszybowała w kierunku piwnic i wpadła do lochu, w którym znajdował się uwięziony Spiżowy Potwór. Królewicz obszedł cały dziedziniec i płacząc zbliżył się do lochu. — Janku królewiczu, dlaczego tak płaczesz? — spytał Potwór. — Straciłem swoją strzałę. Nie wiem, gdzie się zapodziała! — Twoją strzałę, królewiczu, ja trzymam w ręku! — Więc rzuć mi ją! — Nie, królewiczu! Jeżeli chcesz otrzymać swoją strzałę, to musisz otworzyć kluczem dwanaście kłódek i dwanaście drzwi. — Jak otworzę, skoro przy drzwiach stoją strażnicy, a klucz od lochu ma w kieszeni mama? — A, Janku królewiczu, pójdź do mamy i udaj chorego. Matka weźmie ciebie na kolana i zacznie głaskać. Wówczas cichutko wyciągnij klucz z jej kieszeni. Później wejdź do sali tronowej i nałóż na . głowę królewską koronę. Gdy będziesz w koronie, »wszystkie straże ciebie przepuszczą do lochu. Otworzysz drzwi i wyprowadzisz mnie na drogę. Wtenczas zwrócę ci twoją strzałę. Królewicz natychmiast pobiegł do pałacu i wszystko wykonał tak, jak radził mu Spiżowy Potwór. Po chwili z kluczem w ręku i w koronie na głowie ukazał się na dziedzińcu pałacowym. Bez przeszkód przeszedł obok straży, otworzył dwanaście kłódek i dwanaście drzwi, uwolnił Spiżowego Potwora i wyprowadził go na drogę. — Dzięki ci, Janku królewiczu — zawołał Po- 155 twór. — Pamiętaj, że masz we mnie dłużnika, który zawsze przyjdzie ci z pomocą. Bierz swoją strzałę i żegnaj! Uszczęśliwiony królewicz wrócił, by nadal bawić się łukiem. Tymczasem uczta króla z gośćmi zbliżyła się ku końcowi i król zapragnął pokazać im Spiżowego Potwora. Służba jednak powiadomiła króla, że Spiżowego Potwora nie ma w lochu. — Jak to nie ma? — wrzasnął król. — Wypuścił go królewicz Janek! Wzburzony król srodze rozprawił się ze strażą. Kazał wartownikom pościnać głowy i podobnej przemocy chciał użyć na królewiczu. Goście jednak odwiedli go od tak haniebnego zamiaru, poradzili królowi, aby wypędził synka z dworu. Król postąpił zgodnie z ich radą i królewicz został siłą wydalony z pałacu. Wyszedł Janek królewicz za miasto i łza mu Zrosiła policzek. Nie wiedział, biedak, dokąd ma się udać i co począć. Po chwili podszedł do niego żołnierz i spytał: — Dlaczego to, Janku królewiczu, tak płaczesz? — Jakże mam nie płakać, żołnierzu, skoro wypędzono mnie w świat i sam nie wiem, co robić! — Nie martw się, królewiczu! Pójdę z tobą i będę twoim sługą, ale król musi na to wyrazić zgodę. Ruszymy w świat i myślę, że nie zginiemy! Królewicz wrócił do pałacu i wy błagał u ojca pozwolenie na zabranie ze sobą żołnierza. Król wyraził zgodę. Janek królewicz przed udaniem się na wędrówkę nałożył odświętne ubranie, bogato zdobione tak w sznury, jak i we wstążki. Przywołał żołnierza i razem ruszyli w szeroki świat. Przeszli szmat drogi i zmęczyli się srodze. — Pragnienie mi dokucza — zawołał Janek królewicz — żołnierzu, postaraj się o wodę. — Znam tu w pobliżu jedną studnię, pójdziemy tam i napijemy się. 156 Gdy wędrowcy podeszli do studni, okazało się, że jest ona bardzo, bardzo głęboka, a na powierzchni wody pływa kubek. — Mam przy ubraniu sznury i wstążki. Część tego urwiemy. Na sznurach tych spuszczę ciebie, żołnierzu, do studni. Tam sam się napijesz i kubek wody wydobędziesz dla mnie. — Nie, królewiczu, trzeba zrobić inaczej. Jesteś słaby i nie podołasz wyciągnąć mnie. Wobec tego ja ciebie spuszczę do środka. — Dobrze, Janie, w takim razie urwiemy część sznurów i zwiążemy je w jedną długą linę. Gdy już lina była gotowa, żołnierz obwiązał nią królewicza i spuścił go do wnętrza studni. Po chwili królewicz ugasił swoje pragnienie i zawołał: — Żołnierzu, wyciągnij mnie! — Nie, królewiczu, nie wyciągnę ciebie, jeżeli nie spełnisz moich warunków! — O co ci chodzi? — Chcę, abyś oddał mi swoje królewskie ubranie. Dzięki niemu będę uchodził za królewicza, a ty będziesz moim sługą! Zastanowił się królewicz chwilę i doszedł do wniosku, że lepiej być żywym sługą, niż pozostać królewiczem i zginąć w studni. Spojrzał więc do góry i zawołał: — Zgoda! Od dzisiaj będziesz królewiczem Iwanem Iwanowiczem, a ja będę twoim służącym! Wyciągaj! Żołnierz wydobył królewicza, a ten szybko się rozebrał. Zdjął swoje odzienie także żołnierz, za chwilę przebrali się i ruszyli w świat. W ten oto sposób żołnierz został królewiczem, a królewicz Janek — żołnierzem. Długo wędrowali, przeszli wzdłuż i wszerz kilka królestw, wreszcie posłyszeli, że władca pewnego królestwa zamierza wydać swoją córkę za jakiegoś znakomitego wielmoża. Otóż do tego królestwa dotarł wreszcie fałszywy królewicz ze swym sługą. Wiadomo przecież, że jak cię widzą, tak cię piszą. Ponieważ zaś żołnierz był ubrany po królewsku, został powitany na dworze z honorami należnymi królewskim rodzinom. Żołnierz przywitał się z królem i rzekł: — Proszę waszą królewską mość, aby mój służący został zamknięty w stajni. Jest on złodziejem i nicponiem. Stajnia jest dla niego odpowiednim pomieszczeniem. Służba królewska natychmiast zamknęła Janka w stajence. Żołnierz zaś pił, jadł i zabawiał się w królewskim pałacu. Po kilku dniach król przyjął żołnierza i rzekł: — Mam w swych stajniach trzy niezwykłe klacze. Postanowiłem wydać córkę za mąż za tego młodziana, który potrafi przez trzy dni z rzędu wypasać je na łąkach i wieczorem przygnać z powrotem do stajni. — Jeżeli nic nie masz przeciwko temu, najjaśniejszy królu, to zlecę mojemu służącemu, aby się tym zajął. — Twoja sprawa, gościu! Żołnierz udał się pod stajenkę. Klasnął w dłonie i wywołał Janka. — Dzień dobry! — przywitał żołnierza Janek. — Witaj, sługo! Masz oto tutaj kromkę chleba i natychmiast wyprowadź na zachodnie łąki trzy niezwykłe klacze królewskie. Gdy je napasiesz, przygnasz przed zmierzchem z powrotem. Janek nałożył niezwykłym klaczom jedwabne uzdy. Dosiadł jedną z nich i ruszył na zachodnie łąki. Skoro znalazł się już na miejscu, stała się rzecz niezwykła. W rękach Janka pozostały tylko jedwabne uzdy, klacze zaś znikły bez śladu. Jasio obszedł zachodnie łąki wzdłuż i wszerz, ale nie natrafił nawet na ślad klaczy. Zapłakał gorzko, zjadł kromkę chleba i zawołał: — Któż to mi przysporzył tych kłopotów? Spiżo-I wy Potwór jest wszystkiemu winien! Po chwili stanął przed nim Spiżowy Potwór i rzekł: — Wymieniłeś moje imię, więc jestem. Witam cię, Janku królewiczu, i w gościnę zapraszam, chcę, abyś poznał moją żonę, córki i synów. Ruszył Janek za Potworem i wkrótce znaleźli się przed pięknym trzypiętrowym, spiżowym pałacem. W pierwszej komnacie ujrzał Janek żonę Spiżowego Potwora. — Żono najmilsza — zawołał Potwór — ukłoń 157 się Jankowi królewiczowi, bo to on mnie uwolnił z lochu. Żona nisko skłoniła się przed Jankiem. W drugim pokoju siedziało dwanaście córek Potwora. — Córki moje najdroższe! — rzekł Potwór — przywitajcie pięknie Janka królewicza. Dzięki niemu odzyskałyście ojca. Córki grzecznie schyliły głowy. Weszli do trzeciego pokoju i zastali tam dwunastu młodzieńców. — Synowie najukochańsi! — zwrócił się do nich Potwór. — Temu oto junakowi zawdzięczam ocalenie. Oddajcie mu szacunek! Synowie unieśli się i złożyli niski ukłon. — No, synowie! — rozkazał Potwór — sześciu z was uda się na zachodnie łąki, aby pojmać królewskie klacze, a pozostałych sześciu pójdzie i tęgo napali w łaźni. Nasz gość musi dobrze się wymyć. Wszyscy synowie rozeszli się, a Janek królewicz pozostał ze Spiżowym Potworem sam na sam. Niebawem jednak wrócili synowie, którzy mieli z:ająć się łaźnią, i oświadczyli, że wszystko zostało przygotowane. Potwór zaprowadził Janka do łaźni, umył go, wyparzył, a potem wręczył mu spiżowe ubranie i czapkę. Po powrocie Janka z łaźni do pałacu uraczył go garncem doskonałego piwa. Po wypiciu piwa Janek nabrał wprost niebywałej siły. Gdy wyszedł z pałacu i przechodził przez most, ten uginał się pod nim. Po niedługim czasie wrócili ci synowie Potwora, którzy poszukiwali królewskich klaczy. — Ojcze! — rzekli synowie — przyprowadziliśmy klacze! | — Synkowie, a gdzież znaleźliście je? — W zaroślach, ukryły się na mokradłach. Ledwo wypatrzyliśmy je. — Dobrze, synkowie! Teraz je porządnie przy-wiążcie! Synowie wykonali polecenie Potwora, a on tymczasem zaprosił Janka na sutą ucztę. Zaczęło się zmierzchać i Potwór rzekł: — Janku królewiczu, już czas na ciebie. Musisz odprowadzić klacze. Chcę uprzyjemnić ci przebywanie w stajence. Weź tę oto serwetkę, należy ona do jednej z moich córek. Ten obrusik spełni każde twoje życzenie. Janek pożegnał gospodarza, dosiadł klaczy, pozostałe przywiązał do niej i pomknął w stronę królewskiego pałacu, co pewien czas przesiadał się z jednej kobyły na drugą. Wjechał na królewski dziedziniec właśnie wtedy, gdy w przedsionku stał król wraz z żołnierzem. Król oszołomiony był wyglądem Janka i tym, że zdołał przyprowadzić z powrotem klacze. — Mówiłem waszej królewskiej mości — rzekł żołnierz — że mój służący to zwykły złodziej. Proszę popatrzeć, jaką niebywałą odzież gdzieś ukradł! — Niewątpliwie, mój gościu, masz rację — odpowiedział król — z pewnością odzież jest kradziona. Król kazał natychmiast z powrotem zamknąć Janka w stajence i pozostawić wokół straże. Klacze zaś na polecenie króla otrzymały tęgie baty za to, że pozwoliły się złapać i odprowadzić. Gdy już się zupełnie ściemniło, Janek wyjął podarowaną mu przez Spiżowego Potwora serwetkę, rozłożył ją i rzekł: — Serwetko-obrusie! Spraw, aby wnętrze tej stajenki, było piękniejsze niż wystrój komnat królewskich ! Po chwili w stajence pojawiły się wspaniałe krzesła, fotele i kanapy, i stoły, i wszystko, co jest potrzebne i niepotrzebne. Obejrzał Janek te wspaniałości i znów rozkazał: — Serwetko-obrusiku, daj mi kwartę spirytusu. Gdy tylko życzenie to zostało spełnione, Janek wziął naczynie ze spirytusem, wyniósł je na dwór i niepostrzeżenie postawił koło wartowników. Żołnierze po chwili zauważyli spirytus, od razu strzelby ustawili w kozły, popili sobie i niebawem smacznie chrapali. Królewna tymczasem podeszła do okna i spojrzała w kierunku stajenki. Zdziwił ją niezwykły, jarzący się blask świateł. Wezwała natychmiast opiekunkę i rzekła: — Piastunko moja, pójdźmy do stajenki, zobaczymy, jak tam się miewa Janek-służący! — To chodźmy, panienko! Po chwili królewna i jej opiekunka były już w sta- 158 jence. Rozejrzały się i nie mogły uwierzyć własnym oczom. Nigdy jeszcze nie widziały takiego przepychu. Janek zaś leżał na kanapie i udawał śpiącego. Królewna pokręciła się po stajence i zagadnęła nianię: — Piastunko! Powiedz, w jaki sposób można byłoby go obudzić? — A niech królewna trzaśnie drzwiami, z pewnością się ocknie. Królewna otworzyła drzwi i na powrót mocno je zamknęła. Janek udał, że się obudził, i zawołał: — Proszę o przebaczenie, królewno, że nie powitałem pani z należytymi honorami. Nudzi mi się w tej stajence, więc nieco się zdrzemnąłem! — Trzeba jednak przyznać — rzekła królewna — że nie masz tutaj powodów do narzekań! — Czym chata bogata, tym rada, zapraszam panie do stołu. Na żądanie Janka serwetka sprawiła, że natychmiast było i jedzenie, i picie, i walki kozackie na pięści, i przedstawienia komediantów, i wiele innych rzeczy. Oszołomiona królewna nie mogła ochłonąć od tych dziwów. Wreszcie przyszła nieco do siebie i rzekła: — Janku, sługo, sprzedaj mi czarodziejską serwetkę! — Sprzedać nie mogę, ale mogę podarować! — Nie potrzebuję jałmużny. Stać mnie, bym sobie kupiła. — Nie kupi królewna tego obrusika — bo ja go nie sprzedaję! — odciął się Janek. Ponieważ zrobiło się już bardzo późno, królewna pożegnała Janka i obie, królewna wraz z piastunką, udały się do pałacu. Janek zaś złożył serwetkę i wszystko w stajence przybrało dawny wygląd. Wyszedł wówczas na dwór, powkładał wartownikom do rąk strzelby i obudził ich. Nazajutrz skoro świt zerwano Janka ze snu, polecono mu pójść do pałacu, po czym kazano zaprowadzić klacze na łąki. Janek wszedł do stajni, raz uderzył pod kolano pierwszą klacz, następną dwukrotnie, a trzecią trzy razy. Potem założył klaczom jedwabne uzdy, wskoczył na jedną z nich i pomknął przed siebie. Kiedy zajechał na łąki, klacze znikły bez śladu. Zafrasowany królewicz nie wiedział, co począć, i znów wezwał Spiżowego Potwora. Po chwili stanął on przed nim, wołając: — Witam cię, Janku królewiczu! Zapraszam w gościnę. Chcę, abyś wyparzył się w łaźni i uraczył jedzeniem. Janek udał się za Potworem i wkrótce dostrzegł trzypiętrowy srebrny pałac. Potwór wezwał dziewięciu synów i kazał im ruszyć na poszukiwanie królewskich klaczy, pozostałym trzem polecił napalić w łaźni. Minęło nieco czasu, zanim wrócili trzej synowie i oświadczyli, że łaźnia jest gotowa. Potwór zaprowadził Janka do napalonej łaźni i urządził mu wspaniałą kąpiel. Później wręczył Jankowi odzież całą ze srebra i srebrną czapkę oraz podał mu garniec czarodziejskiego piwa. Po jego wypiciu Janek poczuł się tak silny, że aż ława się pod nim zachwiała, a gdy wracali do pałacu, to pod jego stopami zadrżał most. Niebawem wrócili ci synowie, którzy udali się na poszukiwanie klaczy. —• No! jak, synkowie! — spytał Potwór — złowiliście klacze? — Złowiliśmy, ojcze! ¦— A gdzie były? — W morzu pojmaliśmy je, ojcze! — Teraz mocno je przy wiążcie, synkowie, a my z Jankiem królewiczem pójdziemy coś przekąsić. Janek w ślad za Potworem poszedł do pałacu, gdzie najadł się i napił po dziurki w nosie. Pod wieczór Spiżowy Potwór rzekł: — No, mój najdroższy gościu, na ciebie już pora! Janek podziękował za przyjęcie, wskoczył na jedną z klaczy i popędził w kierunku królewskiego pałacu. Musiał jednak kilkakrotnie zmieniać konia,, był bowiem taki ciężki, że jedna klacz długo pod nim nie wytrzymywała. Wreszcie wjechał na dziedziniec pałacu, a stojący przy królu żołnierz zawołał: —¦ O proszę, popatrzcie, wasza królewska mość. Ten nicpoń gdzieś ukradł ubranie utkane ze srebra. 159 •— Sam widzę! — odburknął król. Po czym nakazał służbie, aby klacze wysmagała batogami, a Janka zamknęła w stajence. Janek przeczekał, aż wszystko w pałacu ucichło, i dopiero wówczas wyjął serwetkę, po czym zażądał, aby stajenka przybrała odświętny wygląd. Po chwili rozjarzyła się ona światłami, a wnętrze jej wypełniły meble nadzwyczajnej piękności. Z kolei na swe życzenie otrzymał Janek spirytus, który natychmiast wyniósł przed stajenkę. Strzegący jej żołnierze tak jak poprzedniego dnia wypili spirytus i ułożyli się do snu. Właśnie w tym momencie wyjrzała przez okno królewna i, zwabiona światłami w stajence, zawołała: — Piastunko, pójdźmy w odwiedziny do służącego Jasia! — Idziemy, panienko! Królewna otworzyła drzwi od stajenki i powitała Janka: — Witaj, sługo! — Dzień dobry, królewno! Bardzo się cieszę z twoich odwiedzin, gdyż nudziłem się tutaj okropnie! — Właśnie widzę, jak się nudzisz! — odrzekła ironicznie królewna. — Mogłabyś, królewno, poprosić króla, aby mnie uwolnił z tego chlewika! Wychodzisz przecież za mąż, jesteś szczęśliwa! Zrób więc cokolwiek i dla mnie! — O jakim zamążpójściu ty mówisz, na tego podleca, twego pana, patrzeć nie mogę. Chętnie natomiast poślubiłabym ciebie! — Ach, królewno, po co mamy mówić o rzeczftch niemożliwych. Przecież to nie do pomyślenia, aby królewna została żoną chłopa! Janek zaprosił królewnę i jej opiekunkę do stołu i za sprawą serwetki uczęstował je do woli, po czym ku rozrywce pokazał najprzeróżniejsze cudeńka. Była już późna noc, gdy królewna rzekła: — Jasiu, sługo, sprzedaj mi swoją serwetkę. — Nie sprzedam, królewno, ale mogę podarować. —¦ A czego żądasz w zamian? — Jednej wspólnej nocy, królewno! — Zgadzam się! Spędzę z tobą noc, ale przy za- palonych światłach i z mieczem położonym miedz;. nami! — Przystaję na te warunki! — odrzekł Janek Królewna udała się z opiekunką do pałacu, a J-- nek zwinął serwetkę i stajenka przybrała dawn> wygląd. O świcie służba obudziła Janka, dała mu kromkę chleba i kazała wyprowadzić na łąki królewskie klacze. Janek udał się do stajni, uderzył pod kolano każdą klacz, nałożył im uzdy, dosiadł jedną z nich i wyjechał z dziedzińca pałacowego. Niebawem prz> -był na łąki i natychmiast klacze zniknęły tajemniczo. Janek rozejrzał się bezradnie dookoła i dostrzegł nadchodzącego Spiżowego Potwora. — Witaj, Janku królewiczu! Pozwól się zaprosić na kąpiel i poczęstunek! Jasio udał się za Potworem i wkrótce uderzył go w oczy jaskrawy blask bijący od trzypiętrowego złotego pałacu. Po wejściu do pałacu Potwór zawołał: — Synkowie moi! Całą dwunastką ruszajcie na poszukiwanie królewskich klaczy, a wy, córeczki, wszystkie razem przygotujcie do kąpieli łaźnię! Synowie i córki natychmiast rozeszli się. Minęło trochę czasu, zanim córki wróciły i oświadczyły. że kąpiel jest przygotowana. Potwór zaprowadził Janka do łaźni i wykąpał go. jak się patrzy. Po kąpieli poczęstował kwartą piwa i wręczył złote ubranie. Przywdział je Janek i za-błyszczał niby słońce. Potwór przyprowadził Janka do pałacu, posadził go na stołku i spytał: — Powiedz, Janku królewiczu, jaką w sobie moc czujesz? — Gdyby wbito w ziemię słup sięgający aż do nieba i gdyby przymocowano do niego uchwyt, to zdołałbym całą ziemię obrócić. Spiżowy Potwór zastanowił się przez chwilę i doszedł do wniosku, że Janek jest zbyt silny. Przyniósł mu więc szklaneczkę wina, kiedy je Janek wypił, stracił nieco siły. Pod wieczór wrócili synowie Potwora. — No jak, synkowie, złowiliście klacze? — Złowiliśmy, ojcze! — A gdzie się ukrywały? 160 iśiśi i i — Znaleźliśmy je na niebie. Rozbiegły się po obłokach! — Przywiążcie je mocno, synkowie, niech postoją! A ciebie, Janku królewiczu, zapraszam na poczęstunek. Zasiedli do stołu, pogadali sobie i popili, ile dusza zapragnęła. Wreszcie Spiżowy Potwór uniósł się i rzekł: — Musisz, Janku królewiczu, wracać! Żegnaj się z moją rodziną, bo jej więcej nie zobaczysz, a my z tobą jeszcze się spotkamy. Podziękował Janek za gościnność i opuścił złoty pałac. Nie ujechał jednak daleko. Okazało się bowiem, że żadna z klaczy nie może go udźwignąć. Nie było rady, musiał Janek zsiąść i wieść wszystkie klacze za uzdy. Wielkie było zdumienie na dworze królewskim, gdy dostrzeżono młodzieńca ubranego w złotą sukmanę i prowadzącego za sobą trzy klacze. Król wpadł w złość i rozkazał służbie, aby natychmiast klaczom poucinała głowy. Nie mógł bowiem pogodzić się z tym, że jego zaczarowane klacze dały się ujarzmić jakiemuś słudze. Janka zaś kazał znowu zamknąć w stajence. Gdy wszystko wokół ucichło, Janek wyszedł ze stajenki i zwrócił się do wartowników: —¦ Bracia-żołnierze, czy nie możecie mnie puścić na spacer? — Puścimy, Janku, a jakże! Przecież wiemy, że to ty częstowałeś nas wódeczką! Jesteśmy ci wdzięczni. Janek udał się wprost do sypialni królewny, która przyjęła go bardzo serdecznie. Serwetka i tym razem była hojna i dostarczyła im wszystkiego, czego od niej zażądali. Zrobiło się bardzo późno, trzeba było już udać się na spoczynek. Królewna zawołała opiekunkę i rzekła: 11 — Niewyczerpany dzban 161 — Piastunko! Proszę odłożyć miecze i zgasić świece! Skoro usłyszał te słowa Janek, strasznie się rozsierdził. Wstał i wychodząc tak trzasnął drzwiami, że okna wyleciały z zawiasów. — Piastunko! — zawołała królewna — co go tak rozgniewało? — Me wiem, panienko! Wczoraj mówiłaś, że spędzisz z nim noc przy zapalonych świecach i miecze będą między wami leżały, a dzisiaj postąpiłaś inaczej. Może rozgniewała go twoja niesłowność! Bojąc się gniewu ojca, królewna kazała obudzić TAtfacrzy, ViOrzy szyV*.u ij.ajjia.wVu lAma. Janek tymczasem udał się do stajenki i spędził w niej samotnie resztę nocy. Nazajutrz we dworze gruchnęła przykra wieść! Okazało się, że na królestwo napadł nieprzyjaciel. Przerażony król ogłosił wszem i wobec, że wyda córkę za tego, kto rozgromi napastników. Janek wyszedł ze stajenki i wezwał Spiżowego Potwora. Chciał go wprowadzić w całą sprawę, ale Spiżowy Potwór przerwał mu w pół słowa, mówiąc, że wie o wszystkim: — Przyprowadziłem ci, Janku królewiczu, konika wronego, przyniosłem miecz niezwyciężony, spiżową szatę i batog. Pojedziesz na tym koniu, natrzesz na nieprzyjaciela i pokonasz wszystkich. Janek podziękował za konia i za rynsztunek. Dosiadł wierzchowca i ruszył naprzeciw napastnikom. Wszystkich położył pokotem. Wreszcie odnalazł ich wodza i jego także zabił. Wrócił niebawem pod stajenkę, zdjął z siebie spiżową odzież, przytroczył ją do siodła i zawołał: — Leć, koniku wrony! Wracaj na swoje pastwisko, siły nabieraj. Gdy będziesz mi potrzebni znów ciebie wezwę! Koń oddalił się, a Janek zniknął w stajence i spał trzy dni i trzy noce bez przerwy. Królewna zaś w tajemnicy przed ojcem czuwała przy posłaniu Janka. Czwartego dnia znowu trwoga wstrząsnęła pałacem królewskim. Okazało się bowiem, że królestwo tratuje nowy, jeszcze silniejszy od poprzedniego nieprzyjaciel. Powiadomiony o tym przez królewnę, Janek wezwał Spiżowego Potwora. Tym razem dostarczył on Jankowi rumaka, miecz, batog i srebrne ubranie. Janek przebrał się, dosiadł konia i ruszył na spotkanie z, nieprzyjacielem. Rozgromi!cale wojsko wroga, położył trupem również wodza. Wrócił wieczorem przed stajenkę, zdjął srebrne ubranie, przywią-zał je do kulbaki i zawołał: — Pędź, rumaku, na pastwisko.' Nabieraj świeżych sił. Sam zaś udał się do stajenki, położył się i przespał sześć dni i sześć nocy. Skrycie przed ojcem królewna każdego wieczoru 'oiegia do stajenki "i czuwała przy śpiącym aż do rana. Siódmego dnia zła nowina lotem błyskawicy obiegła pałac. Okazało się, że nowy nieprzyjaciel pustoszy królestwo. Janek, gdy tylko dowiedział się o następnym najeździe, wezwał natychmiast Spiżowego Potwora. Tym razem Potwór przyprowadził mu najsilniejszego ze swoich koni, przyniósł też złoty miecz i złotą odzież. — Poza tym — rzekł Spiżowy Potwór — daję ci serwetkę od mojej najmłodszej córki. Gdyby ciebie wódz nieprzyjaciół zranił, wówczas wyjmij serwetkę i wezwij dwunastu bohaterów. Oni ci pomogą. Janek nie zwlekając przebrał się w złotą odzież, przytroczył złoty miecz, dosiadł rumaka i ruszył na poszukiwanie wrogów. Niedługo to trwało, gdyż nieprzyjaciel parł z taką siłą, że aż ziemia drżała. Janek uderzył na wrogów z wielką zawziętością i po długiej walce wszystkich pokonał. Wreszcie starł się z wodzem i w tej potyczce został ranny. Nie utrzymał się na koniu i spadł na ziemię. Wówczas to wydobył serwetkę, rozłożył ją i zawołał: — Bohaterowie, przybywajcie na pomoc! Nie wiadomo, skąd pojawiło się dwunastu osiłków, którzy na szablach roznieśli wodza wrogiego wojska. Janek wsiadł na rumaka i brocząc krwią ruszył w stronę dworu. Królewska para, stojąc przed pałacem, kłaniała się nisko, zapraszała bohatera--wybawcę na odpoczynek i ofiarowywała pomoc. Gdy Janek znalazł się przed pałacem, król włas- 162 noręcznie chustkę swojej córki rozerwał na połowę i jedną jej częścią obwiązał ranne ramię wybawcy. Zdjął też z palca córki pierścień i włożył go na palec bohatera. Janek podziękował królowi i oddalił się. Niezauważenie przemknął się do stajenki. Zrzucił ubranie, puścił konia, a sam ułożył się do snu, by przespać całych dwanaście dni. Królewna, tak jak poprzednio, już pierwszej nocy odwiedziła Janka. Nazajutrz powiadomiła ojca, że sługa królewskiego gościa ma ramię obandażowane kawałkiem jej chustki, a na palcu jej pierścień. Król udał się do stajenki i sam przekonał się 0 prawdziwości słów córki. Nakazał więc królewnie, aby pozostawała przy rannym i jak źrenicy oka strzegła jego spokoju. Gdy wreszcie na trzynasty dzień Janek się obudził, czekała już na niego królewska kareta, która zawiozła go do pałacu. Król nie mógł ukryć uczucia wdzięczności 1 z radości płakał niczym bóbr. Niedługo potem pobłogosławił szczęśliwą parę i w ten sposób Janek stał się jego zięciem i szczęśliwym mężem królewny. Przebierańca żołnierza zaś wywieziono w pole i rozstrzelano. Odbyła się wielka uczta weselna, podczas której król powiadomił wszystkich, że przekazuje całe królestwo w ręce młodych. I ja na tym weselisku byłem, miód i wino piłem. W poczęstunku dano mi pierogi i wyrzucono za progi. O Glińskim-Popielińskim Marcinie i jego kocie Maksymie Jedyną pociechą pewnej babci i pewnego dziadka był ich syn, a poza tym kot. I babci, i dziadkowi w końcu się zmarło. I w ten oto sposób ich syn, Marcin Gliński-Popieliński, pozostał na świecie tylko ze swoim kotem, Maksymem. Gliński-Popieliński niczym się nie przejmował i doszło do tego, że cała jego chata spróchniała i rozpadła się, ocalał tylko piec. Otóż na piecu zazwyczaj przesiadywali Marcin z Maksymem. I tak się ze sobą zżyli, że Marcin rozumiał język kotów, a Maksym język ludzki. Pewnego razu Marcin oświadczył kotu, że chciałby znaleźć żonę. — Jakże możesz się żenić — odrzekł Maksym — skoro nic nie posiadasz i nic nie umiesz. Przez całe życie tylko siedziałeś za piecem i przesypywałeś popiół z garści do garści. — Dlatego muszę poślubić taką dziewczynę, która też nic w życiu nie robiła, ale ma wszystko. Wyswataj mi, Maksymie, jaką królewnę! Pokręcił się kot na piecu i musiał zleźć na ziemię. Nie ma rady — pan każe — sługa musi. Naznosił Marcinowi ochłapów mięsa, kawałków chleba i parę myszy, aby ten nie umarł z głodu pod jego nieobecność, i wyruszył na dwór królewski. Szedł, szedł, aż wreszcie dotarł do lasu. Raptem wyskoczył zza krzaka zając. — Dokąd to idziesz? — spytał kota. — Idę szukać sprawiedliwości u samego króla. — A jakiej to sprawiedliwości? — Ciągle spotyka mnie krzywda, bracie zającu! Na przykład kocica gdzieś napaćka albo zje kiełbasę, czy też wypije śmietanę, zaraz gospodarz wrzeszczy: „Kot winien". A wcale to nie kot, tylko kotka. Idę więc do dworu, niech król położy koniec tej niesprawiedliwości raz na zawsze. — W takim razie, kocie, weź mnie ze sobą? — A to dlaczego? I —Bo ja też doznaję przecież krzywdy! Gdy tylko zajęczyca podgryzie korę na jabłoniach w sadzie, czy też kapustę w ogrodzie, to ludzie zaraz wrzeszczą: „Zając winien!". Idę więc z tobą, niech król nakaże, aby sprawiedliwie obchodzono się ze wszystkimi zającami! — Nie możesz jednak, zajączku, iść sam? — A to dlaczego? Przecież i ty sam idziesz? — Nie jesteśmy równi, zajączku! Zresztą wcale nie będę na dworze sam. Mam tam od dawna i dziadków, i rodziców, i wnuków, i braci, i siostry. Każde z nich dorzuci słówko w mojej obronie i król 16S zaraz będzie przekonany o mojej słuszności! A kto ciebie poprze? Nikt! Musisz przynajmniej połowę swojej braci leśnej zabrać ze sobą. Dopiero wtedy dadzą wam wiarę na dworze! Zając skoczył w głąb lasu i narobił okropnego rejwachu. Na jego wołanie zebrało się kilkaset tysięcy zajęcy. Całą zgrają ruszyły on; na królewski dwór. Gdy przedzierały się przez las, to łapami tak zdeptały korzenie, że powysychało tysiące drz-sw. Na polu natomiast wyżłobiły tak głębokie dziury, że woda z nich bijąca mogłaby cały świat zalaa Na szczęście nic złego jednak się nie stało, bo zające tę wodę wypiły. Po pewnym czasie zające, z kotem na czsle, dotarły na królewski dziedziniec. — Bracia — zwrócił się kot do zajęcy — nieprzyzwoite to, abyśmy całą zgrają ruszyli do króla. Może się on wystraszyć. Wejdźcie na razie do tej oto obórki. Zające chętnie wbiegły do obórki, a kot wtenczas mocno zamknął za nimi drzwi. Sam zaś udał się do króla. Wszedł na ganek i zawołał do wartownika: — Którędy do króla! Wartownik wskazał drogę i kot bez trudu odnalazł monarchę. — Witam, Waszą Królewską Wysokość! — rzekł kot. —• Witaj! Witaj! Słucham ciebie, co mi masz do powiedzenia? — Jestem posłannikiem Glińskiego-Popielińskie-go. Niech Wasza Królewska Mość raczy przyjąć od niego dary! — A cóż takiego on mi przysyła? — Niech Wasza Królewska Wysokość pozwoli ze mną do obórki. Król udał się z kotem pod obórkę i spojrzał przez szczelinę do środka. — Oho — zawołał — twój gospodarz musi być niezgorszym panem, skoro stać go na taką hojność. Podziękuj mu w moim imieniu i pozdrów. Kot pożegnał się z królem i ruszył w powrotną drogę. Gdy wreszcie przybył, jego oczom ukazał 164 się żałosny widok. Gliński-Popieliński z wyczerpania nawet nie mógł się unieść na piecu. Mimo to jednak zawołał: — No, jak królewna przyjęła moją rękę? — Jak ty możesz stanąć na ślubnym kobiercu, skoro nie jesteś w stanie podnieść się z pieca? — To twoja wina, Maksymie! Za mało zostawiłeś mi jedzenia! Kot udał się natychmiast nad rzekę, złowił kilkadziesiąt żab, przyniósł je, podał Glińskiemu--Popielińskiemu i rzekł: — Poczęstuj się. To król zamorski przysłał ci krabów! Po kilku tygodniach Gliński-Popieliński doszedł do siebie, stanął na nogi i znowu zmusił kota, aby poszedł na dwór królewski w sprawie jego małżeństwa. Maksym, rad nierad, musiał się udać na królewski dwór. Zanim wyruszył, zgromadził żywność, aby Gliński-Popieliński, nóg z głodu nie wyciągnął. Kiedy wszystko przygotował, opuścił piec i siedzącego na nim Glińskiego-Popielińskiego. W lesie, na polanie, prosto na Maksyma wyskoczyło wilczysko. Kot miauknął i dał susa na najbliższe drzewo. ¦—Czego się boisz? — zawołał wilk. — Lepiej powiedz, dokąd idziesz! — Lękam się ciebie! — Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. Tylko-musisz powiedzieć, dokąd idziesz! — Idę do króla. — A po co? — Od wieków koty są krzywdzone. Odpowiadam za winy także kocic. Musi więc król wprowadzić porządek. — Przecież u nas — rzekł wilk —jest podobnie. Wilczyca zagryzie jagnię albo prosię, a ludzie wszystko na wilka zwalają. Idę z tobą! — Nie możesz jednak iść sam, bo nikt ci nie da wiary! — A tobie dadzą? — Mnie dadzą, bo mam na dworze całą rodzinę. Każde z nich powie słówko i król przyzna mi rację! — Co zatem mam począć? — Zwołaj wilki choć z połowy lasu. Gdy wszyscy udacie się na dwór, to i raźniej wam będzie w kupie, i głos wasz będzie się liczył! Zawył wilk, zajęczał i zaczęły się zbiegać wilki z całego lasu. Zebrała się tego ogromna gromada. Po krótkiej naradzie wszyscy razem ruszyli na królewski dwór. Gdy już znaleźli się na królewskim dziedzińcu, kot rzekł: — Bracia, wasz widok przestraszyłby króla. Musicie więc na razie ukryć się w tej oto obórce, a później dopiero kilku z was przedstawi królowi prośbę. Wilki usłuchały i weszły do obórki, a kot natychmiast mocno zaryglował wrota. Sam zaś udał się do królewskiego pałacu. Wartownik przepuścił kota bez słowa. — Witam, Waszą Królewską Mość ! — zawołał kot obaczywszy króla. — Witaj, przyjacielu! Z jakimi nowinami przychodzisz? •— Przyszedłem z nowym darem od pana Glińskiego-Popielińskiego. — A gdzież ten dar? — W obórce, Wasza Królewska Mość. — Znowu zające? — Nie, tym razem grubsza zwierzyna! Zaciekawiony król udał się wraz z kotem pod obórkę, spojrzał przez szparę i ze strachu odskoczył do tyłu. — Jakież włości twój pan Gliński-Popieliński musi posiadać, skoro taką ilość zwierza przysyła? — Ogromne, królu! — Powiedz więc swemu panu, że jestem gotów wydać za niego swoją córkę. |Kot w podskokach ruszył w powrotną drogę. Pod piec przybiegł o północy. — Wstawaj! — wrzasnął. —¦ Król jest gotów wydać za ciebie królewnę! — Bardzo dobrze, kocie, ale jak pójdę na dwór króla, skoro nie mam żadnego przyodziewku. Nie wypada iść w łachmanach! — Nie przejmuj się. W ogóle żadne ubranie nie będzie ci potrzebne. Król przyjmie ciebie gołego. — Rób, jak uważasz! Będę ci posłuszny. Wyruszył Gliński-Popieliński wraz z kotem w stronę królewskiego pałacu. Gdy już byli koło 165 dworu, kot wsunął się do wartowni i skradł sporą ilość żołnierskich czapek. Wrócił z tą zdobyczą na królewski most, spinający rzekę biegnącą opodal pałacu. Czapki przekazał Glińskiemu-Popielińskiemu, sam zaś zaczaił się nad brzegiem. Po chwili udało mu się schwytać i wyciągnąć na brzeg króla raków. —-Puść mnie, a odwdzięczę ci się wedle twej woli! — Chcę, żebyś puścił z prądem ten most. — Mogę to zrobić, ale tylko wtenczas, gdy znajdę się w wodzie. Na lądzie jestem bezsilny. Kot przywiązał drut do nogi raka i wpuścił go do wody. Król raków wezwał natychmiast swoich podwładnych i rozkazał im podkopać pale mostowe. Zluzowany most popłynął z prądem. Kot uwolnił raka i pędem puścił się w stronę pałacu. Powiadomił króla, że stało się nieszczęście, gdyż most nie wytrzymał ciężaru oddziału wojska i świty Glińskiego-Po-pielińskiego i popłynął z prądem. Wszyscy utonęli, tylko Gliński-Popieliński, zupełnie goły, ocalał na moście. Król natychmiast wezwał pomoc. Na czele oddziału żołnierzy ruszył ku rzece. Gliński-Popieliński w mig pojął wszystko i tuż przed przybyciem króla zdjął z siebie łachmany i cisnął je w wodę. Rzucił także do rzeki wszystkie żołnierskie czapki, które płynęły po powierzchni wody i świadczyły o zagładzie całego wojskowego oddziału Glińskiego-Popieliń-skiego. Żołnierze zdjęli Glińskiego-Popiełińskiego z mostu i zawieźli do pałacu. Tam go ogrzano, nakarmiono i ubrano. Gliński-Popieliński przypadł do gustu królowi i królewnie. Wkrótce odbył się ślub i urządzono weselisko. Po ślubie państwo młodzi zamieszkali w pałacu, w którym złoto kapało ze strzechy. O trzech braciach myśliwych Pewien chłop miał trzech synów. Wszyscy trzej bardzo lubili polować. Pewnego razu bracia udali się na polowanie i zabłądzili w puszczy. Minęły trzy doby, zanim wyjechali na szeroki gościniec. Na rozstajach dostrzegli słup, do którego była przybita tabliczka z napisem: „Ten, kto pojedzie na prawo, będzie syty, ale koń jego będzie głodny''. „Ten, kto wyruszy na lewo, będzie głodował, ale koń jego będzie syty"; „Ten, kto pojedzie prosto, posiądzie królestwo Wachramieja". Najmłodszy z braci pojechał na prawo, starszy na lewo, a najstarszy, Iwanem Iwanowiczem zwany. pojechał na wprost. Po pewnym czasie przybył on do królestwa Wachramieja — prosto na dwór królewski. — Jak się zwiesz i jaki twój zawód? — spytał go król. — Nazywam się Iwan Iwanowicz, a z zawodu jestem myśliwym. — Doskonale, Iwanie Iwanowiczu, mamy w naszym królestwie dużo lasów, więc bądź łaskaw udać się na polowanie! Pojechał Iwan Iwanowicz do lasu i niebawem napotkał ogromnego lwa. Wymierzył do zwierza, a ten odezwał się ludzkim głosem: — Iwanie Iwanowiczu, nie zabijaj mnie, a dam ci za to swoje lwiątko. Na pswno przyda ci się w życiu. Iwan Iwanowicz wziął lwiątko i pojechał dalej. Wkrótce ujrzał niedźwiedzicę. Gdy tylko skierował w jej stronę strzelbę, niedźwiedzica zawołała: — Daruj mi życie, Iwanie Iwanowiczu, a ja ciebie obdaruję niedźwiedziątkiem. Z pewnością będziesz miał z niego pociechę! Iwan Iwanowicz zabrał ze sobą niedźwiedziątko i ruszył w głąb lasu. Po jakimś czasie natknął się na wilczycę i chciał ją zabić. Zaniechał jednak zamiaru, bo wilczyca błagała o litość i obiecała dać mu wilczka. Na królewski dwór wrócił Iwan Iwanowicz ze zwierzątkami i przez to zdobył wielką sympatię króla. Niebawem król wydał córkę za Iwana Iwa-nowicza. Po ślubie jeździł on nadal na polowanie, a lwiątko, niedźwiedziątko i wilczek biegały za nim niczym psy. Pewnego razu Iwan Iwanowicz postanowił wyjechać na łowy do nie znanej jeszcze puszczy. Żegnając go żona rzekła: — Mój najdroższy, tylko nie jedź przypadkiem do Północnej Puszczy. Jest ona niezwykła, a panują w niej niesamowite mrozy! Iwan Iwanowicz nie usłuchał przestróg żony i postanowił odwiedzić Północną Puszczę. Gdy tylko do niej wjechał, powiało straszliwym chłodem i ściemniło się zupełnie. W tej ciemności Iwan Iwanowicz nie mógł znaleźć powrotnej drogi. Mocno zmęczony, zsiadł z konia i zwrócił się do swoich pomocników: — Ty, lwie, postaraj się o ogień, niedźwiedź niech naznosi drzewa, a ty, wilku, zdobądź gdzieś pożywienie na kolację. Zwierzęta rozbiegły się w różne strony i po pewnym czasie wróciły z ogniem, drzewem i prosiakiem. Iwan Iwanowicz rozniecił ogień i począł smażyć prosiaka. Niebawem zajęczała puszcza i przed ogniskiem stanęła Baba Jaga Koścista Noga. — Najmilszy podróżniku, pozwól mi ogrzać się przy twoim ognisku! — prosiła. — Siadaj, babciu, i ogrzej się! — Boję się jednak twoich zwierzaków! — Nie obawiaj się, starowino, nie ruszą ciebie. — Nie podejdę, młodzieńcze, póki nie dasz mi po jednym włosku od twoich zwierząt i od konia, oraz z własnej głowy. Rozbawiony Iwan Iwanowicz spełnił życzenie Baby Jagi i w tym momencie wszyscy skamienieli, on,|jego koń i zwierzaki. Żona w domu czekała, czekała i nie doczekała się Iwana. W tym czasie najmłodszy brat Iwana Iwanowicza, Daniel, rozczarowany drogą prowadzącą od słupa w lewo, wrócił na rozstaje i pojechał prosto. Po pewnym czasie dotarł do lasów, przez które oneg-daj przejeżdżał Iwan Iwanowicz, i tak samo jak on napotkał lwicę. Chciał ją zastrzelić, ale lwica zaczęła prosić, by darował jej życie, i ofiarowała mu lwiątko. Nieco później otrzymał Daniel niedźwiedziąt-ko, a od wilczycy wilczka. 167 Z tymi zwierzakami dotarł Daniel na dwór królewski w państwie Wachramieja, a ponieważ był podobny do swego brata Iwana jak dwie krople wody, uszczęśliwiona królewna przyjęła go za męża i obsypała pocałunkami i pieszczotami. Nazajutrz Daniel postanowił pojechać na łowy. Królewna zaczęła go ostrzegać przed Północną Puszczą. —• Nie jedź tam, mężu, bo stamtąd nikt nie wraca! Daniel jednak jej nie usłuchał i zapuścił się w knieje Północnej Puszczy. Gdy tylko powiało chłodem i ściemniło się, Daniel wysłał swoje zwierzaki po ogień, drwa i prosię. Zwierzęta wkrótce wróciły i przyniosły to, czego zażądał. Wtenczas Daniel rozniecił ogień i siadł wokół ze swymi przyjaciółmi. Niebawem wynurzyła się z ciemności starowina, która była najprawdziwszą Babą Jagą Kościstą Nogą. — Pozwól mi się ogrzać — poprosiła. —¦ A ogrzej się, babciu! —¦ Boję się twoich zwierząt i nie podejdę dotąd, dopóki nie wyrwiesz im po jednym włosku, jak również koniowi i z własnej głowy. Daniel spełnił życzenie staruchy i po chwili on oraz jego pomocnicy zamienili się w kamienie. W tym samym dniu trzeci brat, Nikita Iwano-wicz, niezadowolony wyborem drogi, wrócił na rozstaje i pojechał na wprost. Tak samo jak i jego bracia napotakł po drodze lwicę, niedźwiedzicę i wilczycę. Za darowanie im życia otrzymał lwiątko, niedźwiedziątko i wilczątko. Z tymi to zwierzakami przyjechał na królewski dwór. Nikita był bardzo podobny do swoich braci i dlatego królewna pet traktowała go jak swego męża. Obsypywała go po" całunkami, tuliła do serca. Z rozmowy z królewną Nikita dowiedział się o wyjeździe swoich braci do zaczarowanej Północnej Puszczy. Zrozumiał, że braciom przytrafiło się nieszczęście, i postanowił pośpieszyć im na pomoc. Nazajutrz wyruszył do Północnej Puszczy i gdy tylko się ściemniło stanął jak wryty. Okazało się, że przed nim leżała ogromna kupa kamieni. Nikita nakazał zwierzakom, aby przyniosły ognia, drewek i prosiaka. Gdy wróciły, rozpalił ognisko i zaczął przygotowywać posiłek. Niespodziewanie zza drzew ukazała się Baba Jaga Koścista Noga i rzekła: — Miły człowieku, pozwól mi podejść do ogniska! — Podejdź sobie, staruszko! — Boję się twoich pomocników. Daj mi po jednym włosku z każdego z nich, a także swój włosek. — Przyjaciele — zawołał Nikita — chwytajcie ją. wleczcie na ognisko! Rzuciły się zwierzaki, chwyciły Babę Jagę i w mig ją rozciągnęły na węglach. — Nikito Iwanowiczu — wrzeszczała gromkim głosem Baba Jaga — każ mnie zabrać z ogniska, a przywrócę życie twoim braciom. — Nikita zwlókł wiedźmę z węgli i rozkazał: — Działaj! Wiedźma chuchnęła na kamienie i te ożyły, przemieniając się w braci, zwierzęta i w konie. — To ona — krzyknął Nikita do braci — zamieniła was w kamienie. Wleczcie ją powtórnie na stos. Bracia rzucili Babę Jagę w płomienie i tam wiedźma spłonęła do cna. Bracia wrócili na królewski dwór i o wszystkim opowiedzieli królowi i królewnie. Uszczęśliwiony król urządził wspaniałą ucztę, na której mnóstwo gości piło, jadło i radowało się. Radość ich jednak krótko trwała. Przyszło bowiem pismo od Baby Jagi Morskiej, która była córką Baby Jagi Kościstej Nogi. Baba Jaga Morska żądała, aby król w zamian za spaloną matkę oddał jej swą córkę. Groziła przy tym, że w razie sprzeciwu zaleje całe królestwo. Przerażony król kazał córkę wsadzić do złotego powozu i odwieźć nad brzeg morza. W ślad za karetą udali się nad morze bracia wraz ze swymi zwierzętami. Iwan Iwanowicz nakazał braciom trzymać karetę za tylne koła, a niedźwiedziom i wilkom atakować Babę Jagę Morską. O północy rozkołysało się morze i wypłynęła z niego Baba Jaga. Wypełzła na brzeg i poczęła ciągnąć ku sobie karetę. Wtenczas wilki i niedźwie- 168 dzie rzuciły się na wiedźmę i rozszarpały ją na strzępy. Gdy już było po wszystkim, niedźwiedzie zawróciły karetę i pociągnęły ją na królewski dwór. Uszczęśliwiony król zarządził dziękczynne modły. Sława trzech braci rozeszła się szeroko po ziemi. Wkrótce król przekazał królestwo Wachramieja w ręce Iwana Iwanowicza. Jego brata, Daniela Iwanowicza, wezwano do Azji, aby objął władzę, a bratu Nikicie Iwanowiczowi powierzono rządy w Ameryce. Zachłanny pop Pewnemu bardzo biednemu chłopu zmarło dzie-. cko. Zwrócił się do sąsiadów, aby zrobili trumnę i wykopali grób. Wiadomo jednak, że ludzie chętnie pomagają bogatemu, lecz nie biednemu. Prosił biedak, błagał, ale nikt mu nie pośpieszył z pomocą. Tak się rozżaliło chłopisko na ludzi za ich obojętność, że łzy niczym groch leciały mu z oczu. I chociaż, jak powiadają, wielkim grzechem jest robić trumnę i kopać mogiłę dla własnego dziecka, to jednak biedak nie miał innego wyjścia, musiał się tym zająć. Zanim jednak przystąpił do roboty, zaszedł do popa, aby zamówić nabożeństwo. — Zgoda — odrzekł pop — musisz jednak przynieść mi dziesięć złotych i miarkę owsa. — Nie mam, ojcze — odrzekł chłop — ani pieniędzy, ani owsa. Pop jednak obstawał przy swoim. Biedak błagał proboszcza i przyrzekł, że odrobi mu za tę przysługę pracą w polu. Pop był nieustępliwy i dłużej nie chciał słuchać. Rozpłakał się biedak i poszedł kopać dół. Kopał, kopał, aż nagle natknął się na garnek z czer-wieńcami. Zaniósł garnek do chałupy i dobrze go ukrył. Ale jedną monetę odniósł proboszczowi. Pop, wielce zdziwiony, zaczął wypytywać chłopa, skąd wziął pieniądze. Biedak szczerze opowiedział o wszystkim. Zmarłe dziecko pogrzebano z należytym nieboszczykom obrządkiem. Nawet żona popa wzięła udział w stypie pogrzebowej. Wieczorem pop wrócił do domu i zaczął myśleć 0 odebraniu chłopu znalezionego złota. Wreszcie obmyślił plan i przystąpił do dzieła. Zarżnął kozła, zdarł z niego skórę i odciął mu rogi. Później owinął się skórą, przymocował do głowy rogi i o północy udał się pod dom chłopa. Wsunął pop w okno rogatą głowę i wrzasnął dzikim głosem: — Oddaj pieniądze! Przerażony chłop natychmiast oddał garnek ze złotem. Pop złapał oburącz garnek i pognał na plebanię. Gdy znalazł się już w domu, usiłował postawić złoto na stole. Okazało się jednak, że ręce przyrosły mu do garnka. Do różnych sposobów uciekał się pop, ale rąk od garnka nie mógł odjąć. Chcąc nie chcąc musiał prosić biedaka o pomoc. Tymczasem zbiegli się parafianie i wlepili wzrok w duszpasterza owiniętego w koźlą skórę. Przyszedł wreszcie biedak, wyjął z rąk popa garnek 1 wtenczas spadł z niego koźli ubiór. Oto, jakiego piwa nawarzył sobie zachłanny pop. Maluch Udały Żyli sobie dziadek i babcia. Zestarzeli się, a dzieci jak nie mieli, tak nie mieli. Czego tylko oni nie robili, żeby doczekać się upragnionej pociechy. I wywary z ziół babcia piła, i do znachora chodziła, i pokutowała, i pieniądze na cerkiew dawała, a na-wel składkę na budowę żydowskiej szkoły jakąś tam wniosła. Nic jednak nie pomagało. Pewnego razu przyszedł do staruszków jakiś wędrowiec i poprosił o nocleg. Babcia poczęstowała przybysza wieczerzą, sama zaś stanęła koło przypiecka i ciężko wzdychała. Wędrowiec spytał starowinę o powód troski. — Jakże mam nie wzdychać — odpowiedziała — skoro Bóg na nas się zagniewał i przez tyle już lat dzieciątka nam, grzesznym, nie daje. — A w jakiż to sposób Boga obraziliście? — A Duch Święty może tylko wiedzieć! Czyż 169 my, ciemni ludzie, wiemy, co jest grzechem, a co nie? Być może co chwila grzeszymy! I zaczęła babcia wylewać swoje żale, biadolić nad tym, że nie mają komu zostawić swego majątku, bo wszyscy w rodzinie już dawno pomarli. — Nie zadręczaj się, babciu — odrzekł przybysz : — Bóg nad wami ulituje się i ześle wam dzieciątko. Tak się też stało, po jakimś czasie staruszka urodziła chłopczyka, który był wielkości piątego palca. Mały, niemały, ale przecież własny. Dlatego babcia doglądała chłopaczka, jak tylko mogła, i na chwilę nawet nie odchodziła od kołyski. Podrósł nieco chłopczyk, zaczął chodzić i nabie- rał siły, że aż cha! Zresztą ile on tam podrósł? Nadal był niewiele większy od palca. Niezmiernie jednak cieszyli się starzy, gdy w czasie śniadania lub obiadu synek buszował po stole, przeskakując przez łyżki i kromki chleba. Po jakimś czasie chłopakowi znudziły się harce po ławach i zapieckach. Zaczął prosić dziadka, aby go sposobił do roboty. Dziadek początkowo nie zgadzał się, w końcu jednak uległ. Zaprzągł szkapę do sani i rzekł: —• No, synku, jedź do lasu i przywieź matce nieco drzewa. Chłopak wskoczył szkapmie do ucha, szepnął jej, dokąd ma jechać, i ruszył w drogę. 170 W lesie Maluch ustawił sanie przy stosie drzewa. Akurat powiał silny wiatr i stos runął na sanie. Wtenczas chłopak znowu coś szepnął klaczy i ta powolutku skierowała się do wsi, na swoje podwórko. Zachwyceni staruszkowie zawołali: — Choć mały, ale udały. I od tej pory już zawsze nazywali go Maluchem Udałym. Pewnego razu dziadek z Maluchem Udałym poszli do lasu na grzyby. Dziadek nie zdążył nawet dostrzec grzyba, a Maluch już go taszczy do kobiałki. Po niedługiej chwili tyle grzybów nazbierał, że staruszek z trudem je uniósł. Akurat tędy przechodził pan, który wybrał się na polowanie. Zapytał starego, ile znalazł grzybów. Dziadek odpowiedział panu: — Zebrałem coś niecoś! Pan podszedł, spojrzał i oniemiał ze zdziwienia. — Dlaczego kłamiesz, gałganie? Jakim sposobem nazbierałeś aż tyle? — Przy pomocy syna, panie! — A gdzież twój syn? — Uważaj, panie, bo go rozdepczesz! — Więc to chłopak? Wziąłem go za grzyba. Pan podniósł Malucha, postawił go na dłoni i nie mógł się nadziwić. Tak mu się on spodobał, że zaczął namawiać dziadka, aby oddał chłopaka na służbę do dworu. Dziadek nie chciał słyszeć o tym. Dopiero wtenczas, gdy Maluch szepnął staremu do ucha, aby wyraził zgodę, bo on i tak wróci do domu, starzec przystał. Otrzymał od pana sto rubli i udał się do domu, dziedzic zaś poniósł Malucha do dworu. Dziedziczce tak się spodobał, że z rąk go nie wypuszczała. Pewnego razu dziedzic zaprosił liczne grono gości i pokazał im Malucha. Wszyscy byli zachwyceni. Rozzuchwalony Maluch z początku biegał po stole między talerzami, później jednak zaczął skakać gościom po głowach. W końcu pan kazał służbie zrzucić malca na podłogę. Wówczas Maluch kręcił się między nogami biesiadników, wreszcie zabłądził pod suknię dziedziczki. Pani połaskotana tak zaczęła rechotać, iż wszyscy myśleli, że coś ją opętało. Gdy po dłuższym czasie wyjaśnił się powód jej dziwnego zachowania, dziedzic kazał psami poszczuć Malucha. Ten uciekając przed psami wskoczył na kota, ktć.y z kolei dał susa na drzewo, przełazi na następne i zszedł na ziemię już za ogrodzeniem dworu. W ten oto sposób Maluch znalazł się w polu. W mig przemienił się w ptaka i pomknął do swojej wsi. Wielka była radość staruszków, gdy zobaczyli, że syn cały i zdrowy. Posadzili go na stole i przynieśli poczęstunek. On zaś dziobnął raz, drugi i już się nasycił, bo przecież wiadomo, ile jedzenia trzeba ptaszynie. Po jakimś czasie dziadek postanowił pojechać do miasta, aby kupić Maluchowi ładny podarunek. Po drodze napotkali jakiegoś pana. Wtenczas Maluch rzekł: — Ja się zmienię w wyżła. Ten pan z pewnością mnie zechce kupić, więc sprzedaj. Tylko smyczy nie oddawaj, bo nie wróciłbym do ciebie. Po chwili za furą dziadka biegło już okazałe psisko. Pan natychmiast zatrzymał konie i zaczął nagabywać dziadka, aby mu sprzedał wyżła. Targ w targ, dogadali się, zgarnął dziadek sporo grosza i ruszył w drogę. Pan zaś odjechał z psem. Po pewnym czasie spod kopyt pańskich koni wyskoczył zając i dał susa w Jas. Wyżeł rzucił się za nim. Daremnie pan wołał i szukał psa, przepadł bez wieści. Niedługo potem wyżeł dopędził dziadka, zamienił się w chłopca i rozsiadł się na furze. W mieście Maluch kupił dobre ubranie, buty i czapkę. Dziadek jednak nie pochwalał zakupów syn^a. — Po cóż wziąłeś taki duży rozmiar? — powiedział. — Przecież jesteś malutki jak paluszek. I w tym momencie stała się rzecz niezwykła. Maluch stał się normalnym, dorodnym kawalerem. Przywdział ubranie, które leżało na nim jak ulał. Raz jeszcze udał się Maluch do sklepu i kupił różnych różności i dziadkowi, i babci. W niedługim czasie po powrocie z miasta spotkał Maluch najpiękniejszą w okolicy dziewczynę i ożenił się. Staruszkowie wyprawili synowi huczne weselisko- 171 Pszczelarz Była bardzo przyjemna pogoda. Pachniało w powietrzu miodem. Skończyła się wiosna i rozpoczęło się lato. W miarę było deszczu, w miarę słońca i dlatego wszystko rosło jak na drożdżach. Gdy się przyłożyło ucho do ziemi, to się słyszało, jak trawa rośnie. Ziemię umaiły kwiaty czerwone jak płomień. A pachniały tak, że nie sposób było od nich się oderwać. Z rana pokrywała trawę i krzewy miodowa rosa. Później przygrzewało słońce, rosa parowała, a na listkach i łodygach powstawały krople miodu. Pszczoły, trzmiele i motyle krążyły bez przerwy nad kwiatami, przysiadały na nich i zbierały miód. Pszczelarz wciągnął powietrze, oblizał wargi i udał się do lasu, gdzie na wyrębach stały jego ule. Gdy już się zbliżył do kniei, usłyszał straszliwe brzęczenie pszczół, od którego aż się zachwiał las. Wsłuchał się Pszczelarz w odgłosy dolatujące z głębi lasu i zrozumiał, że niedźwiedzie napadły na pszczoły. Nie było rady, musiał spieszyć na ratunek. Biegnie Pszczelarz dzień, biegnie drugi, ale dobiec nijak nie może. Nareszcie, trzeciego dnia dopadł pasieki i zobaczył dwa niedźwiedzie, które zagryzły na śmierć pszczółkę. Biedaczka leżała z ogryzionymi żebrami, a napastnicy mruczeli, oblizując miód. Pszczelarz bez namysłu rzucił się na niedźwiedzie, które stanęły na tylnych łapach i ruszyły na niego. Pszczelarz jedną ręką złapał niedźwiedzia za język, a drugą wsunął mu do gardła tak głęboko, że uchwycił jego ogon i wywrócił napastnika skórą do środka, a wnętrznościami na zewnątrz. Zaryczał niedźwiedź | dzikim głosem, a jego towarzysz ujrzawszy, co się dzieje, rzucił się do ucieczki. Pszczelarz ruszył w pogoń. Dobiegł do rzeki i zobaczył, że niedźwiedź przepłynął już na drugi brzeg. Nie umiejąc pływać, Pszczelarz chwycił siebie za czuprynę i przerzucił w ten sposób swoje ciało przez rzekę. Przezorny niedźwiedź przyspieszył kroku. Nie na wiele to jednak się zdało. Pszczelarz dopadł zwierzę, chwycił je za ogon i zakręcił nim nad sobą młynka. W pewnej chwili ogon się urwał, a niedźwiedź wyrżnął głową w drzewo i wyzionął ducha. Zdarł Pszczelarz z niedźwiedzia skórę i wrócił ć pasieki. Zobaczył tam stado kruków, które nieli-tościwie dziobały wywróconego na nice niedźwiedzia. Zwierzę przy tym ryczało wniebogłosy. Pszczelarz odpędził ptactwo, dobił niedźwiedzia, zdari z niego skórę i uszył sobie z niej kożuch. Następnie zbliżył się do zamordowanej pszczólk. i jął nektarem z kwiatów polewać jej szkielet. P, chwili pokrył się on mięsem i pszczoła ożyła. Rozpostarła skrzydła i zaczęła dziękować swemu w>-bawcy. — Jeszcze przyjdę ci z pomocą! — rzekła i odleciała. Pszczelarz natomiast poszedł swoją drogą. Gd> znalazł się w głębi lasu, rozhulał się okropny wicher i rozszalała się nawałnica. Pod naporem burz> drzewa łamały się jak zapałki, a pioruny raz za razem waliły w drzewa. — Ale Eliasz dzisiaj dużo diabłów upoluje — pomyślał Pszczelarz i postanowił szukać ukrycia przed deszczem. Na siedmiu dębach zauważył uwite gniazdo. Zdecydował się ukryć pod nim. Wlazł na drzewo i oniemiał ze zdziwienia. Zamiast gniazda, stał przed nim otworem wspaniały pałac. W jego wnętrzu wszystko lśniło nieskazitelną czystością. Bojąc się zabrudzić podłogę, Pszczelarz rozścielił kożuch i na nim się położył. Tymczasem burza się nasilała, deszcz padał coraz większy i pioruny waliły raz za razem. W pewnej chwili przy blasku błyskawicy dostrzegł Pszczelarz stojącą przed nim postać. Była to dziewczyna tak piękna, że ani w życiu, ani w baśni 0 takiej nie słyszał. Stała i przebierała palcami długi, sięgający do jej stóp warkocz. Pszczelarz pomyślał, że ma przed sobą rusałkę. 1 wystraszył się, gdyż wiedział, że rusałki zatrzymują podróżnych, pieszczą ich, całują, a wreszcie tak łaskoczą, że oni umierają ze śmiechu, albo też wloką ich do mokradeł i topią. Przerażony zdjął z siebie krzyżyk i zarzucił go na szyję kobiety. Dopiero wtedy nieznajoma odezwała się w te słowa: — Nie bój się mnie, dobry człowieku. Nic ci złego nie zrobię. Jestem gotowa wiernie ci służyć przez całe życie, tylko wyzwól mnie z tej niewoli. 172 Po czym jęła opowiadać o tym, że za błękitnym morzem, za wysokimi górami i mrocznymi lasami znajduje się królestwo, w którym mieszkają piękni i dorodni ludzie. W tym królestwie jej ojciec jest królem, a matka królową. Nie bacząc na wysokie góry i szerokie morze, doleciał do tego królestwa straszliwy Smok i zaczął zabijać lub porywać najpiękniejsze dziewczęta. Dużo krwi niewinnsj przelała ta bestia i wiele osierociła matek. Po chwili milczenia królewna znów zaczęła mówić: — Mój ojciec — sławny król zadręczonej przez Smoka ziemi — ogłosił, że wyda mnie za mąż za tego siłacza, który zwycięży potwora. Smok, dowiedziawszy się o tym, uśmiercił wielu sławnych rycerzy, wyłamał wszystkie dębowe drzwi i żelazne zasuwy w naszym pałacu, dopadł mnie, porwał i zaniósł tu, właśnie w to oto miejsce. Jestem tu strasznie osamotniona. Jedyną moją przyjaciółką była pszczółka, która codziennie przynosiła mi wieści od moich kochanych rodziców. Jednak już ze trzy dni mnie nie odwiedza. Słyszałam straszny ryk niedźwiedzi, od którego drżała ziemia, i żałosny płacz pszczółki. Przypuszczam, że moja przyjacióka padła ofiarą tych rabusiów. — To prawda — odrzekł Pszczelarz — niedźwiedzie uśmierciły pszczołę, ale srodze zapłaciły za to. Popatrz, oto kożuch ze skóry jednego z napastników. Królewna nie namyślając się schwyciła kożuch i zarzuciła go na swoje ramiona. Po chwili znalazła w sierści karteczkę od rodziców. Po przeczytaniu listu zawołała: — Moi najukochańsi rodzice piszą, że muszę się dowiedzieć, co jest słabością Smoka, bo tylko wtenczas można go będzie zwyciężyć. — Nie przejmuj się, moja najpiękniejsza, nie zostawię cię, nawet gdybym miał zginąć — rzekł Pszczelarz. —• Mój sokols wspaniały — odrzekła królewna— jakże ty możesz walczyć ze Smokiem, skoro on nie boi się żadnego z ludzi? W tym czasie ucichła wichura i przestał padać deszcz. Słoneczne promienie wypełniły złotem po- wietrze. Po chwili jednak doleciał do nich głośny, groźny łoskot. — Chowaj się, mój sokole, bo Smok nadlatuje — zawołała królewna i rzuciła się Pszczelarzowi na szyję. Pszczelarz złapał dziewczynę wpół i puścił się wprost przed siebie. Po chwili wypadł z pałacu i znalazł się w strasznym gąszczu. Ucieczką i dźwiganiem ciężaru zmęczył się bardzo. Musiał więc usiąść pod dębem, aby nieco wypocząć. Niebawem Smok przyleciał do pałacu i stwierdził, że ktoś porwał królewnę. W bezsilnej wściekłości ugryzł się w ogon i rzucił się w pogoń. Pędził z taką furią, że las się za nim zapalał. Zaniepokojony Pszczelarz uniósł królewnę i pobiegł w kierunku trzęsawisk. Zręcznie przeskakując z jednej kępy na drugą, dobrnął do wysepki. Królewna zaś przylgnęła do niego całym ciałem i drżała ze strachu. Smok doleciał do trzęsawiska, lecz pewien, że zbiegowie nie mogli przejść przez mokradła — zawrócił do pałacu. Zamierzał od nowa tropić zbiegów, idąc ich śladem. Tymczasem zapadła noc. Pszczelarz przygotował z gałązek posłanie, na którym mogli wygodnie się ułożyć. Długo gawędzili i dopiero nad ranem zmorzył ich sen. Spali nawet wtedy, gdy już słonko było wysoko na niebie. Nie przeszkadzały im wcale pszczoły i trzmiele, gwarnie zbierające nektar z pobliskich kwiatów. Nie słyszeli także pogoni Smoka, który trafił na ich ślad i pędził przez mokradła ku wysepce. Uratował śpiących zajączek. Spłoszony przez Smoka, dał |usa i w rozpędzie skoczył na twarz Pszczelarza, który natychmiast się obudził. Zrozumiawszy, co się święci, chwycił senną królewnę i popędził przed siebie. Po chwili dobiegł do szerokiej rzeki. Stanęli jak wryci, a Smok był już tuż, tuż. Pszczelarz dostrzegł w wodzie szczupaka i zawołał: — Szczupaku! Szczupaku! Przenieś nas na drugi brzeg! — Nie mam czasu. Muszę łowić płocie!—odrzekła ryba i odpłynęła. Właśnie w tej chwili nadleciał jastrząb. Pszczelarz zwrócił się do niego: 173 — Jastrzębiu! Jastrzębiu! Przenieś nas na tamten brzeg! — Jestem zajęty. Potrzebuję pożywienia dla piskląt! Na samym brzegu zauważył Pszczelarz pszczołę pijącą wodę. Postanowił więc zwrócić się do niej: — Pszczółko! Gołąbko! Przepraw nas na przeciwległy brzeg! — Cóż mam począć. Przez całe życie przeciej pracuję dla ludzi. Siadajcie, przeniosę was. " Usadowił się Pszczelarz z królewną na grzbiecie pszczółki. Zatrzepotała ona skrzydełkami i w mgnieniu oka znaleźli się już po drugiej stronie rzeki. W tej właśnie chwili dobiegł do rzeki Smok. Zaczął miotać się bezradnie po brzegu i niebawem przystąpił do budowy przejścia. Powyrywał dęby i zaczął je ciskać w nurty rzeki. Jeszcze do dzisiaj w tym miejscu leżą dęby. Pszczelarz tymczasem dotarł do domu i poczuł się raźniej. Niebezpieczeństwo jednak nie minęło, gdy Smok ukończył budowę tamy, przedostał się przez rzekę i przybiegł pod chatę. Schwycił Pszczelarz żelazny skobel i wbił go w paszczę potwora. Walka jednak była nierówna i z każdą chwilą wyraźnie rosła przewaga Smoka. Zrozpaczony Pszczelarz przypomniał sobie odratowaną w lesie pszczółkę i zawołał: — Pszczółko! Pszczółko! Przybywaj z pomocą! Niemal w tejże chwili zjawił się ogromny rój pszczół, które zaczęły nielitościwie ciąć potwora. Smok w poszukiwaniu ratunku skręcał się niczym wąż. Pszczelarz wykorzystał ten moment, chwycił siekierę i odciął gadowi głowę. Jeszcze długo Smok prężył się i podskakiwał. Pszczelarz podziękował pszczółce, dobił gada i zdarł z niego łaciatą skórę. Królewna cieszyła się niczym świeżo wykąpane dziecię. Zaczęła prosić Pszczelarza, aby udał się wraz z nią do jej ukochanego ojca — króla sławnego 174 królestwa, i ukochanej matki — wielkiej królowej. Pszczelarz długo przygotowywał się do dalekiej podróży. Wreszcie włożył do worka kopę łapci, krzemień, krzesiwo, hubę oraz smoczą skórę i wyruszył z królewną do odległego, sławnego królestwa. Szli bardzo długo. Pozostały za nimi lasy, przecięli mokradła, aż w końcu dotarli do gór. Zaczęli się wspinać, ale szczyty wciąż były daleko. Po pewnym czasie dotarli do dębu, na którym znajdowało się orle gniazdo z pisklętami. Orlęta były głodne i żałośnie kwiliły. Królewna nakarmiła je do syta, dzieląc się zapasami. Nie wiadomo skąd wybiegła kuna. Zwierzę rzuciło się na pisklęta. Pszczelarz zdzielił napastnika kijem. Właśnie wtedy nadleciała orlica i rzekła: — Dziękuję ci za pomoc. Odwdzięczę ci się, czym zechcesz! — Przenieś więc nas przez te góry! ¦—• Zgoda, siadajcie! Po chwili już byli w powietrzu. Przelecieli przez wysokie góry, a później przez szerokie morze. Wreszcie stanęli na upragnionej ziemi. Podziękowali ptakowi i skierowali się do królewskiego pałacu. Gdy wprowadzono ich do komnaty, król zapytał: — Coście za jedni i skąd przybywacie ? Nie dziwota, że biedak nie poznał swojej córki, bo była przecież bardzo wychudzona. Królowa jednak po głosie poznała swoje dziecko i rzuciła się królewnie na szyję. Wówczas, gdy królowa obejmowała i całowała odzyskaną córkę, Pszczelarz wyjął z torby i rozpostarł na podłodze smoczą skórę. Na jej widok strach ogarnął stojących opodal książąt i bojarów. Król poprosił Pszczelarza, aby opowiedział, w jaki sposób oswobodził królewnę. Po wysłuchaniu niezwykłej opowieści królewska para zaprosiła wybawcę do stołu i zaczęła go sowicie częstować. Po jakimś tam czasie król wydał swoją przepiękną córkę za Pszczelarza. Młoda para żyła, bogactwo mnożyła i o ludziach nie zapominała. Po śmierci króla Pszczelarz koronował się na władcę całego królestwa. Dobrze wiodło się ludziom za rządów Pszczelarza, bo zawsze pamiętał, że poczucie siły i szczęścia pozwala nam działać z korzyścią dla innych. Grajek i diabły Żył sobie Grajek. Od maleństwa nie garnął się do roboty, tylko ciągle grał. Gdy pasał woły, wykręcał z łozy piszczałkę i grał na niej. Wtenczas woły przestawały skubać trawę i z nastawionymi uszami wsłuchiwały się w dźwięki muzyki. W tym też czasie ptaki przerywały śpiew, a żaby kumkanie. A co się działo na nocnych wypasach koni! Zbiorą się nieraz dziewczęta i chłopcy — swawolą, żartują, śpiewają, a gdy tylko Grajek zagra, wszyscy cichną od razu. I każdemu się zdaje, że serce mu się otwiera, że jakaś siła czarodziejska unosi go w niebo, do słonka i gwiazd. I w takich chwilach zapominali ludzie o głodzie, o zmęczeniu, o troskach. Nieruchomieli i słuchali. Chciało się im, aby te dźwięki płynęły wiecznie. i nawet wtenczas, gdy Grajek milknął, nikt nie śmiał się poruszyć, aby nie spłoszyć echa, które płynęło nad dąbrową i niosło się coraz wyżej, w samo niebo. A nieraz Grajek grał żałośnie. Wtenczas nadciągały chmury i siąpił deszcz, a las zaczynał jęczeć, niczym człowiek. Gdy odgłos tej muzyki dochodził do ludzi, wszyscy stawali jak wryci i taki żal ogarniał ich serca, że nikt nie mógł powstrzymać płaczu. I niczym po odprawieniu rekrutów lub przy pogrzebie płakały kobiety, a niejeden brodacz także łzę z powieki ukradkiem ocierał dłonią. A nieraz Grajek uderzał w takie wesołe tony, że baby i chłopi porzucali grabie, widły, kosy, brali się podJjoki i puszczali się w pląsy. I wtenczas bez tchu wszyscy skakali, starcy i dzieci, i konie, i krzaki, i obłoki, i gwiazdy. Takim właśnie czarodziejem był ten Grajek. Wyprawiał z sercem ludzkim wszystko, co tylko zechciał. Gdy już podrósł, zrobił sobie skrzypce i wyruszył w świat. Grał ludziom wszędzie i wszędzie był przyjmowany solą i chlebem serdecznym. Kawał świata obszedł, dobrych ludzi rozweselał, a złym niczym nożem swoją muzyką serce ranił. Dostrzegły diabły, że wszędzie tam, gdzie zjawi 175 się Grajek, nie szerzy się występek i ludzie przestają grzeszyć, postanowiły więc zniszczyć młodzieńca. Pewnego razu, gdy Grajek szedł przez las, diabły nasłały na niego dwanaście głodnych wilków. Wilki otoczyły chłopca, szczerzą zębiska, a oczy niczym rozżarzone węgle w ciemności im się świecą. Przestraszył się Grajek mocno i pomyślał, że nadszedł jego koniec. Postanowił jednak na ostatek zagrać sobie. Dobył z worka skrzypce i powiódł smyczkiem po strunach. Jak żywa istota załkały skrzypaczki i wszystko od razu zamilkło w lesie. Wilki porozwierały paszcze, a łzy niczym groch zaczęły lecieć im z oczu. Zatrzymał Grajek smyczek, a zamroczone wilki jeden za drugim zniknęły w lesie. Chłopiec bez przeszkód ruszył w drogę i wkrótce dotarł do rzeki. Słonko już schowało się za las i tylko na wierzchołkach drzew rozpościerała się jego pozłota. Było tak cicho, że żaden listek na drzewie się nie poruszał. Nad rzeką Grajek usiadł na kamieniu i wydobył skrzypce. Zagrał na nich tak skocznie, że ruszył w tan las i ruszyła ziemia, ruszyły obłoki i gwiazdy. Nawet ryby zaczęły tak buszować w rzece, iż wydawało się, że woda kipi. Muzyka obudziła śpiącego na dnie Wodnika, który tak się podochocił, że woda wyszła z brzegów. Dostrzegł Grajek, że rozlana woda wyrządziła sporo szkody ludziom, i przerwał granie. Diabły tymczasem nadal knuły swój podstępny spisek. Gdy Grajek uniósł się z kamienia, podeszli do niego dwaj panicze i ofiarowali mu dobrą zapłatę za grę na zabawie. Ponieważ chłopak był bez grosza i nie miał gdzie przenocować, więc się zgodził. * Po jakimś czasie dobrnął na miejsce. Znalazł się ' w pałacu, w którym było bardzo dużo paniczów i panienek. Grajek zauważył, że co chwila ktoś z towarzystwa podchodzi do stołu, macza palce w misce i przeciera sobie oczy. Chłopiec cichcem przysunął się do miski, zanurzył palce, powiódł nimi po oczach i przejrzał. Spostrzegł, że panicze to diabły, a panienki to najprawdziwsze wiedźmy. Grajek ujął skrzypce i zagrał tak, że całe piekło obróciło się w perzynę. Rozbiegły się diabły po całym świecie i odtąd już Grajka boją się ruszać. Diabelskie trzęsawisko Sami widzicie, jakie tu są mokradła, jaka topiel. Można przez nie brnąć cały tydzień i nie dotrzeć do twardego gruntu. A trzeba wiedzieć, że niegdyś błyszczała tu niczym lustro tafla czystej wody. Właśnie po takiej gładzi pływał sobie Bóg i rozmyślał, w którym miejscu ma stworzyć ziemię. Pewnego razu, gdy Bóg płynął w czółnie i dumał nad przyszłymi urodzajami, zauważył go diabeł i cichcem pognał za Panem. Podpłynie nieszczęśnik do czółna i ze strachu daje raz po raz nurka do wody. Bardzo jednak jest ciekaw, co też Bóg zamierza zrobić. Bóg oczywiście widział diabła, ale wcale nie zważał na niego, płynął pomaleńku dalej i tworzył swoje dzieło. Rzucił Pan garść ziemi do wody i wynurzył się z niej grunt pokryty lasami, polami i łąkami. Zdumiony diabeł patrzy na to wszystko i nic nie może pojąć. Płynie za czółnem i myśli: — Gdybym tak podkradł trochę tego czarodziejskiego nasienia, to za moją sprawą powstałyby nie takie rzeczy, jakie stworzył Bóg. Tymczasem Bóg zawrócił czółno i natknął się na diabła. Zaplątał się szatan ogonem w wiązania łodzi i niczym piskorz zaczął się zwijać w wodzie. Udał Bóg, że w ogóle nie widzi diabła, a ten po kryjomu chwycił z czółna garść ziemi i żeby ukryć to przed Panem, wrzucił ją do paszczy i połknął. Po czym rad, że oszukał Boga, jął szybko oddalać się od czółna. I tutaj zaczęło się dziać coś niedobrego. Połknięta ziemia szybko pęczniała. Brzuch diabła rósł w oczach, tak że wkrótce szatan nie był w stanie oddychać. I począł diabeł rzygać na wszystkie strony. Gdzie tylko rzygnie, zaraz wyrasta tam krzak łozy. Pędzi szatan po wodzie, pluje na prawo i lewo i pleni się wokół różne diabelskie ziele. Po niedługim czasie wodę zupełnie pokryły krzaki, zarośla, dzika trawa. W ten oto sposób diabeł zmienił czystą wodę w diabelskie trzęsawisko. Spojrzał Bóg na diabelskie dzieło i aż się za głowę złapał. Nie wiedział, co począć. Nie znał sposobu na wytępienie łozy. 176 Na początku wysłał na ziemię słonko, aby spaliło zarośla. Grzało słonko, grzało, a tymczasem łoza rosła jeszcze szybciej niż przedtem. Zrozpaczone słonko poszło do Boga na skargę. Wtenczas Pan rozkazał, aby krzaki zmroził mróz. Ochłodziło się strasznie, zamarzła woda, a łoza nic sobie z tego nie robi. Tkwi w okowach lodu i czeka na wiosnę. Mróz zupełnie opadł z sił, zmęczony wrócił do Boga, narzekając na upór łozy. Długo zastanawiał się Bóg, wreszcie machnął ręką. Dał za wygraną. Wiadomo przecież, że zanim złe zniszczysz, to dobre samo zginie. Łoza tymczasem panoszyła się coraz bardziej. Rozpleniła się nie tylko na mokradłach, ale zaczęła atakować łąki i pola. Długo zastanawiał się człowiek nad tym, co ma począć. Wreszcie pomyślał, że kora łozy może się przydać na sznury i plecionkę. Poszedł więc na diabelskie mokradła i zaczął drzeć łozę i zwijać z niej linę. Zaniepokojony diabeł wylazł z trzęsawiska i spytał? — Cóż ty, człowiecze, robisz? — A czy ci to ślepia zaniewidziały? Przecież widzisz! — Widzieć, to ja widzę, ale nie wiem, do czego zmierzasz! — Podejdź bliżej, to ci pokażę! Gdy szatan się zbliżył, człowiek ukręconą liną mocno go przywiązał do potężnego dębu. Przestraszony diabeł tak się szarpnął, że wyrwał drzewo z korzeniami i pognał na oślep przed siebie. Człowiek zaś wskoczył na drzewo i zaczął pokrzykiwać : — Pędź na lewo! Skręć na prawo! Latał szatan jak szalony wzdłuż i w poprzek mokradeł. Od korzeni dębu pozostawały na błotach potężne rowy, wykroty i doły. Długo tak pląsał diabeł, aż wreszcie wyplątał się z liny, dał susa w bok i pognał diabli wiedzą dokąd. Człowiek natomiast pozostał sobie na diabelskim trzęsawisku. Zaczął trzebić łozę, drzeć z niej łyko na łapcie. Oczyścił poletko na rolę i na łąkę, ale nie mógł poradzić ze wszystkimi mokradłami. Nadal bujnie pienią się tam krzaki. Do dnia dzisiejszego diabelskie trzęsawisko jak było, tak istnieje. 0 Janku Poleszuku 1 królewnie Pewien starzec miał trzy córki i jednego syna, zwanego Jankiem Poleszukiem. Gdy już zbliżała się śmierć, starzec wezwał syna i rzekł: — Jeżeli przyjdą w swaty do starszej siostry, wydaj ją za mąż, jeżeli będą swatali młodszą, też wydawaj, gdy przyjdą wreszcie po najmłodszą — wydaj i tą. Wkrótce po tej rozmowie ojciec zmarł. Niebawem przyleciał w swaty do najstarszej siostry Kruk Krukowicz. Janek wydał za niego siostrę. Po jakimś czasie przyleciał w swaty do młodszej siostry Orzeł Orłowicz. I tym razem skończyło się na weselu. Wreszcie przypłynął w swaty do najmłodszej siostry Szczupak Szczupakowicz. Odbył się ślub i tej siostry. Wydał więc Janek wszystkie siostry, ale nie wiedział wcale dokąd wydał. Zrobiło mu się markotno. Postanowił wreszcie odszukać swoje utracone rodzeństwo. Zostawił dom i ruszył w drogę. Gdy już uszedł spory kawałek, natknął się na trzech diabłów walczących zawzięcie o czapkę niewidkę, buty trzy-milowe i latający dywan. Na widok człowieka diabły bardzo się ucieszyły i poprosiły go o pomoc w podziale łupu. — Biegnijcie do odległego o pięć kilometrów lasu. Ten, który dopadnie lasu pierwszy, wybierze dla siebie dwie rzeczy, temu, który przybiegnie drugi, pozostanie trzecia. Ucieszone diabły pognały. Janek zaś włożył trzyrlilowe buty, nadział czapkę niewidkę, stanął na latającym dywanie i pomknął w dal. Diabły wróciły spod lasu i zrozumiały, że człowiek ich oszukał. Tymczasem Janek szybował nad ziemią coraz dalej i dalej, wreszcie jego oczom ukazała się dziwna jasność. — Co to jest — zwrócił się Janek do latającego dywanu — pożar czy wschodzące słońce ? — Ani jedno, ani drugie — odpowiedział dywan — to pałac twego szwagra, Kruka Kruko-wicza. 12 — Niewyczerpany dzban 177 — Wieź mnie więc do tego pałacu! Niebawem dywan osiadł na ziemi. Janek udał się do pałacu i odnalazł w nim najstarszą siostrę. — Bracie — zawołała siostra — bardzo się cieszę, że tu przybyłeś, ale boję się, żeby ci mój mąż Kruk Krukowicz nie zrobił krzywdy. I Siostra nakarmiła brata, pogadała z nim nieco i ukryła go w komorze. Po pewnym czasie nadleciał Kruk Krukowicz i zawołał: — Oho, czuję obecność człowieka! — Mój najdroższy. Z pewnością obracałeś się wśród ludzi, więc wszędzie ci majaczy się człowiek. Podczas wieczerzy gospodyni zaczęła mówić o bracie: — Wiesz, że został w moim rodzicielskim domu brat. Jakbyś go przyjął, gdyby on tutaj się pojawił? ¦ Wypilibyśmy razem, pogadali, weselilibyśmy się! — Zatem chcę ci powiedzieć, że brat mój jest już w pałacu! — Poproś go więc tutaj! Wyszedł Janek z ukrycia i został serdecznie przyjęty przez szwagra. Po trzech dniach Janek oświadczył: — Siostro, muszę już ciebie opuścić. — Weź więc, bracie, ten oto ręcznik. Z pewnością przyda ci się w podróży. Podziękował Janek, stanął na dywanie i odleciał w poszukiwaniu drugiej siostry. Odnalazł ją dosyć szybko. Został serdecznie przyjęty przez nią i przez swego szwagra, Orła Orłowicza. Przed opuszczeniem pałacu siostra też go obdarowała ręcznikiem. Usiadł Janek znów na dywnie i ruszył do nąj- 178 młodszej siostry. Z daleka dostrzegł wielką jasność i nie wiedząc, co to jest, zawołał: — To z pewnością słońce zachodzi lub wschodzi! — Nie, Janku — odpowiedział dywan — tą jasnością promienieje pałac twojej najmłodszej siostry! Podlecieli bliżej i okazało się, że pałac był położony nad brzegiem morza. Opuścił Janek dywan i wszedł do pałacu. Siostra bardzo się ucieszyła i zawołała: — Ach, mój bracie rodzony, jak to dobrze, że tu przybyłeś. Nie wiem tylko, jak się do ciebie odniesie mój mąż. Nakarmiła siostra brata do syta i ukryła go w alkierzu. Tymczasem morze zafalowało i na jego powierzchni ukazał się Szczupak Szczupakowicz. Wyskoczył na brzeg, przeobraził się w pięknego młodzieńca i zniknął w pałacu. Gdy wszedł do komnaty, w której przebywała żona, Szczupak Szczupakowicz zawołał: — Oho! Coś mi tutaj zalatuje człowiekiem! — Mój najdroższy! Z pewnością w morzu obcowałeś z ludźmi. Stąd właśnie ten zapach. Skoro Szczupak Szczupakowicz zasiadł do jedzenia, żona spytała: — A jakbyś, mężu, przyjął mego brata, gdyby nas odwiedził? — Byłby moim serdecznym gościem! • — To chcę ciebie powiadomić, że mój brat jest w pałacu. — Więc wołaj go tutaj! Siostra zaprosiła Janka do stołu i oddano się ucztowaniu. W trakcie biesiady Janek powiedział: — Moi drodzy. Jestem samotny. Należałoby mi się ożenić! Szczupak Szczupakowicz zastanowił się i odrzekł: — Jest w pewnym kraju królewna — ślicznotka, ale niełatwo ją zdobyć. Miałem trzech braci, wszyscy o nią zabiegali, ale żadnemu nie oddała ręki. A chłopy byli na schwał, nie tacy jak ty. Nie masz więc po co o niej myśleć! Janek jednak zasięgnął języka u szwagra, szczegółowo wypytując o daleki kraj i o królewnę. Przed opuszczeniem zamku siostra wręczyła mu ręcznik, mówiąc, że z pewnością przyda się w drodze. Stanął Janek na latającym dywanie i pomknął. Leciał bardzo długo, wreszcie dostrzegł w dali czerwoną łunę. — Co to może być — zawołał — ognisko czy też słońce? — Ani ognisko, ani słońce — odrzekł dywan — to jest pałac królewny, o której marzysz! — Wieź mnie więc do tego pałacu! Po zejściu z dywanu Janek Poleszuk skierował się do pałacu. Zatrzymały go jednak straże. Dopiero gdy oświadczył, że przyjechał w swaty, został przepuszczony. Królewna, do której przybył, miała okrutny zwyczaj. Każdego przyjezdnego kawalera kazała służbie wrzucać do specjalnego dołu, w którym już siedzieli o głodzie wcześniej przybyli konkurenci. Zazwyczaj wygłodzeni kawalerowie rozrywali w strzępy nowo przybyłego. Gdy tylko dowiedziała się o przybyciu Janka Poleszuka, poleciła wtrącić go do lochu. Po kilku godzinach wysłała sługi, aby się dowiedzieli, co się dzieje w jamie. Tymczasem Jankowi powodziło się tam jak najlepiej. Gdy tylko znalazł się na dnie dołu, potrząsnął ręcznikiem i wnet pojawiło się dobre jedzenie, doskonałe picie i zagrała wspaniała muzyka. Sługa przywarł do skraju dołu i nie mógł się od niego oderwać. Tak go urzekło to, co zobaczył i co usłyszał. Dopiero po jakimś czasie sługa wrócił do pałacu. |— Dlaczego tak długo ciebie nie było? — spytała królewna. — Och! Królewno! Też nie wracałabyś, pani, gdybyś tylko zobaczyła i usłyszała te cuda! Zaciekawiona królewna nie zwlekając sama udała się do jamy. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczyła jedzących, śpiewających i rozbawionych skazańców. — Janku! — zawołała — skąd to wszystko masz? — A za sprawą tego oto ręcznika, królewno! — Sprzedaj więc mi go! — Sprzedać nie mogę, mogę podarować! 179 — Pod jakim warunkiem? — Pod takim, że obnażysz swe nogi do kolan! Zastanowiła się królewna, lecz obnażyła nogi. W zamian za to Janek wręczył jej ręcznik. — Teraz na pewno się pozżerają — mruknęła królewna odchodząc do pałacu. Nazajutrz w jamie ucztowano z większym rozmachem niż poprzedniego dnia. Królewna znów wysłała sługę, który po powrocie powiadomił ją, że Janek Poleszuk posiada drugi ręcznik. Królewna zapragnęła posiąść również i ten ręcznik. Pośpieszyła więc do dołu i spytała: — Czy możesz sprzedać swój drugi ręcznik? — Sprzedać nie mogę, ale mogę podarować, jeżeli tylko spełnisz moje życzenie. — Jakie? — Obnaż się do pasa! Królewna przemogła wstyd i spełniła życzenie Janka. Trzeciego dnia doniesiono królewnie, że straceńcy balują, jak jeszcze nigdy dotąd nie balowali. Królewna udała się do jamy i spytała Janka, cz\ może sprzedać trzeci ręcznik. Janek odrzekł, że ręcznik może jej przekazać pod warunkiem, że całkiem się rozbierze. Królewna obiecała to zrobić, ale w pomieszczeniu, w którym będzie sam na sam z Jankiem Poleszukiem. Służba wywlokła go z dołu i zaprowadziła do pałacu. Gdy tylko Janek znalazł się w komnacie, królewna objęła go i rzekła: — Chcę, byś został moim mężem! Janek Poleszuk chętnie się zgodził i wkrótce odbyła się huczna uczta weselna. Po weselu królewna wręczyła Jankowi klucze od wszystkich pałacowych pokoi i rzekła: — Możesz wszędzie chodzić i wszystko oglądać, nie otwieraj tylko jednego pokoju. Gdy Jasio został sam, nie mógł się oprzeć chęci zajrzenia do zakazanego pokoju. Otworzył więc drzwi i zajrzał do środka. Zobaczył tam skrępowanego i podwieszonego pod sufitem smoka. 180 — Jeżeli mnie uwolnisz — zawołał smok — przedłużę twe życie do trzystu lat. Janek podumał i doszedł do wniosku, że takie długie życie byłoby z pewnością bardzo ciekawe. Uwolnił zatem smoka z więzów Źle jednak zrobił, gdyż potwór wyleciał z pałacu, odnalazł w ogrodzie królewnę, porwał ją i znikł. Zrozpaczony Janek Poleszuk stanął natychmiast na dywanie i ruszył w pogoń. Po dłuższym czasie spostrzegł coś w rodzaju ogromnego ogniska. — Co to może być? — spytał. — To pałac smoka — odpowiedział dywan. — Zanieś mnie przed ten pałac! Janek bez trudu odnalazł żonę, zabrał ją i odleciał w powrotną drogę. Smoka w tym "czasie nie było w pałacu, gdyż znajdował się w polu. Jego wszystkowiedzący, latający koń zawołał: — Twoja żona zniknęła z pałacu! — Jakim sposoben zniknęła? — Zabrał ją Janek Poleszuk i odleciał na dywanie. — Jak sądzisz, czy damy radę zaorać pole, zasiać zboże, nawarzyć piwa i dogonić uciekinierów? — Damy! Smok nie spiesząc się zaorał pole, zasiał zboże, napił się piwa i dopiero wówczas ruszył w pogoń. Dognał uciekinierów, bez trudu zabrał królewnę i rzekł: — Daruję ci życie, lecz pamiętaj, że już otrzymałeś ode mnie sto z obiecanych trzystu lat! Janek nie dał za wygraną i po pewnym czasie znów wykradł z zamku królewnę. I tym razem dopędził go smok, odebrał mu żonę i zawołał: — Po raz drugi daruję ci życie. Z obiecanych trzystu lat pozostało ci więc tylko sto. Długo zastanawiał się Janek, wreszcie po raz trzeci wyruszył do pałacu i porwał swoją żonę. Nie uszedł jednak daleko, smok go dosięgnął, zabrał królewnę i zawołał: — Już odebrałeś cały mój podarunek, skończyło się twoje życie! Smok zabił Janka, pogrzebał go w ziemi, wbił w mogiłę słup i powiesił na nim tablicę z napisem: „Janek Poleszuk — śmierć poniósł w obronie swojej żony — królewny". Latający dywan smok przywłaszczył sobie. Nazajutrz właśnie w tych stronach polowali szwagrowie Janka, Kruk Krukowicz, Orzeł Orło-wicz i Szczupak Szczupakowicz. Podeszli do mogiły, przeczytali napis i bardzo się zasmucili. — Przestrzegałem go — rzekł Szczupak Szczupakowicz — aby porzucił myśl o królewnie. On jednak mnie nie słuchał i oto widzimy skutki. Szwagrowie natychmiast przystąpili do rozkopania mogiły. Wydobyli ciało Janka, skropili je gojącą wodą i rany zabliźniły się, po czym skropili ciało wodą ożywczą i Janek odzyskał życie. Szwagrowie pożegnali się z młodzieńcem i ruszyli swoją drogą. Janek natomiast zaczął się zastanawiać, jak tu odzyskać żonę. Nie miał jednak latającego dywanu i nie wiedział, w jaki sposób mógłby dotrzeć do pałacu smoka. Ruszył przed siebie i niebawem dostrzegł szamocącego się w trzęsawisku diabła. Okazało się, że diabeł wlókł wiązkę łoziny, zaplątał się w nią i grzązł w bagnie coraz bardziej. Ulitował się Janek nad nieszczęśnikiem, wyciągnął go, a potem we dwóch wydobyli łozinę. Gdy już znaleźli się na suchym gruncie, diabeł rzekł: — Dziękuję za pomoc! Wiem, kim jesteś i dokąd zmierzasz. Widzisz tę oto chatkę na chutorze? Mieszka w niej wiedźma. Idź do niej. Zechce ciebie wynająć do roboty na trzy dni, więc się zgódź, to ja ci pomogę, a za pracę otrzymasz konia! Zbliżył się Janek do chutoru, obejrzał go i przeraził się. Chata była ogrodzona żelaznym parkanem, a na każdej sztachecie sterczała ludzka głowa. Tylko jedna sztacheta była pusta. „Z pewnością — plmyślał Janek — na moją głowę czeka!" Mimo strachu wszedł jednak do wnętrza chaty i spytał: — Może mnie potrzebujecie do jakiegoś zajęcia? — A jakże. Będziesz pasł konia! Jeżeli go upilnujesz, otrzymasz, co tylko zechcesz. Jeżeli nie, zapłacisz za to głową! Janek przystał na warunki i wyprowadził rumaka na łąki. Niebawem zjawił się przy nim diabeł i rzekł: —¦ Puść konia. Opasałem całe pastwisko drutem. Sądzę, że upilnujesz konia. Janek puścił luzem ogiera, a ten wcale się nie 181 pasł, tylko ciągle cwałował i usiłował uciec z zagrody. Nie udało mu się jednak przeskoczyć ogrodzenia i wieczorem Janek pojmał go i już zamierzał prowadzić do stajni. Lecz powstrzymał go na chwilę diabeł: — Dzisiejszej nocy — rzekł — połóż się w stajni spać. Będziesz widział, jak wiedźma zacznie tłuc ogiera za to, że nie umknął. Janek wziął nieco jedzenia i zaszył się w rogu stajni. O północy weszła do stajni wiedźma, zaczęła okładać konia i wrzeszczeć: — Dlaczego nie uciekłeś? —¦ Jak mogłem uciec, skoro dookoła był drut kolczasty? — odrzekł koń. Nazajutrz Janek znowu wyprowadził konia i upilnował go nawet bez pomocy diabła. Trzeciego dnia przed wyprowadzeniem konia wiedźma przygotowała Jankowi kilka potraw, a do każdej nalała nasennych kropli. Zjadł Janek wszystko ze smakiem, wyprowadził konia na pastwisko i poczuł, że nie może się oprzeć senności. Na szczęście pojawił się diabeł i rzekł: — Nie przejmuj się, pośpij sobie. Ja popilnuję. Dopiero pod wieczór obudził się Janek i zaczął dziękować diabłu za pomoc. — Nie ma za -co — odrzekł diabeł. — Jutro wiedźma zaofiaruje ci do wyboru konie. Ty koniecznie weź tego, którego wypasałeś. Jest on bratem wszechwiedzącego i latającego konia smoka. Ten też z czasem będzie latał. Dobrze uważaj, bo wiedźma tego konia odmieni i będzie on wyglądał inaczej od innych rumaków. Raz jeszcze podziękował Janek diabłu, złapał konia i poprowadził go do zagrody. Nazajutrz wstał o świcie, obudził wiedźmę i rzekł: — Już pójdę sobie! — Obiecałam ci, że otrzymasz wszystko, czego zapragniesz! — Wziąłbym konia. —¦ Zaczekaj, zaraz wyprowadzę swoje rumaki, to sobie wybierzesz! Po chwili stało w rzędzie dużo pięknych koni. Janek obejrzał je, zatrzymał się przy najmizerniej-szym i rzekł: 182 — Tego chcę, babciu! —¦ Wybieraj lepszego. Na tym zdechlaku daleko nie zajedziesz! — Jednak chcę tego! — Więc bierz go sobie! Dosiadł Janek konia i odjechał. Gdy już oddalił się od zagrody, koń wiedźmy rzekł: — Wiem, że zmierzasz do pałacu smoka. U niego na służbie pozostaje mój brat — koń wszechwiedzący i latający. Ja na razie jestem o wiele słabszy od niego i nie będę w stanie pokonać go. Daj mi miesiąc czasu. Wynajmij się na ten czas u jakiegoś gospodarza. Po miesiącu znajdziesz mnie na trzech łąkach. Przyjdź tylko z długą liną. Janek usłuchał konia, zsiadł z niego i udał się do najbliższej wsi. Zajrzał do pierwszej lepszej chaty i zapytał: — Czy nie znajdzie się u was praca. Mogę wynająć się na miesiąc. — Zostań, starczy pracy! Pozostał więc na miesiąc, a gdy już okres ten się skończył, zwrócił się do gospodarza: — Już opuszczam was, gospodarzu! — Muszę ci zapłacić! — Nic nie potrzebuję, dajcie mi tylko długi sznur. — A po cóż ci sznur? Chcesz się powiesić? — zażartował gospodarz, po czym przyniósł mu chleba, sznur i nieco grosza. Pożegnał się Janek z gospodarzem i odszedł. Bez trudu odnalazł swego wierzchowca. — Siadaj na mnie — rzekł koń — i dobrze przywiąż się sznurem. Gdy Janek wykonał to polecenie, koń uniósł się w powietrze i tak pomknął, że tylko wiatr w uszach gwizdał. Przed pałacem Janek zszedł z konia i zajrzał do wnętrza. Okazało, się że smoka nie ma w domu. Bez przeszkód więc zabrał swoją żonę, przywiązał ją i siebie do konia i pomknęli. W tej właśnie chwili wszechwiedzący i latający koń smoka przywołał gospodarza i wrzasnął: — Nie ma już w pałacu naszej pani —¦ królewny! — A gdzież ona się podziała? — Poleszuk ją porwał. —¦ Przecież zabiłem go! — Szwagrowie go wykopali z ziemi i przywrócili mu życie. — Czy zdążymy zaorać niwę, zżąć zboże, napić się piwa i dopędzić zbiegów? — Jakie tam znowu piwo! Nawet herbaty nie zdążymy się napić! — Więc gońmy! Niebawem smok dopędził Janka i królewnę. Wtenczas koń, na którym jechał Janek, odwrócił się i rzekł: — Bracie najdroższy! Zrozum, że ja wiozę Białorusina, a ty wieziesz nieczystą siłę. Potknij się lewą nogą i zwal z siebie smoka. Usłuchał koń, potknął się i smok zwalił się na ziemię. Janek zeskoczył ze swego konia i dobił potwora. Potem dosiadł konia smoka, a swego oddał królewnie. Szczęśliwie dojechali do pałacu i rozpoczęli w nim spokojne życie. Być może, że jeszcze do dzisiaj żyją. O dziadku, Żurawiu, sakiewce i panu Pewien dziadek i babcia mieszkali w maleńkiej chatce. Staruszkowie nie posiadali ani dzieci, ani kuzynów, ani majątku. Dawno im przewaliło za osiemdziesiątkę, bo przecież wiadomo, że kiedyś ludzie żyli długo. Zresztą, jakie to było życie? Żywili się staruszkowie kawałkami chleba, wyproszonymi przez dziadka u ludzi. Jakoś wiosną babcia zlgadnęła dziadka: — Stary, wszyscy ludzie już na pole ruszyli. Mamy garnek prosa, może byś obsiał jakieś poletko. Dobrze byłoby spróbować kaszki albo krupniczku, bo już zbrzydł mi ten suchy chlebek. Dziadek posłuchał babci, wykarczował trochę lasu i zasiał proso. Po tygodniu udał się na poletko i nie mógł oczom uwierzyć. Proso sięgało mu do pasa. Widocznie sam Bóg ulitował się nad staruszkami i zezwolił, aby szybciej urosło ich proso. Radość dziadka trwała jednak krótko. Dostrzegł stojącego pośrodku poletka ogromnego Żurawia. 183 \ Schwycił kija i cisnął w ptaka. Żuraw uniósł się z ziemi i poszybował w dal. Zbliżył się dziadek do tego miejsca, gdzie dopiero co stał ptak, i ręce załamał. Proso było doszczętnie wydeptane i zniszczone. Złamany na duchu dziadek wrócił do chaty i rzekł: — Ech, babciu! Dał nam Bóg urodzaj, ale nie| sądzone nam było spożyć proso. Nielitościwie stratował je Żuraw! Przecież w młodości byłeś niezgorszym myśliwym. Weź strzelbę, poczyść ją, zaczaj się w lesie i ubij ptaka. Zachowamy trochę ziarna i mięso będziemy mieli. Dziadek poszedł za radą babci. Wyczyścił strzelbę i z rana udał się w kierunku poletka. Około południa ujrzał Żurawia. Ledwie dziadek uniósł swoją strzeblę, Żuraw wcielił się natychmiast w panicza i zawołał: — Powstrzymaj się, starcze, i nie strzelaj! Powiedz, czy to jest twoje proso? — Moje — odpowiedział dziadek. — Wiem, że ci narobiłem szkody i chcę ciebie wynagrodzić. Powiedz, czego pragniesz? — Czegóż ja mogę pragnąć? Nie mam ani dzieci, ani krewnych. Znikąd nie mam wsparcia. Jedzenie by się przydało. — Skoro jesteś taki samotny i biedny, to postaram się ci pomóc. Udaj się zaraz ścieżką porośniętą jedwabistą trawą, ona zaprowadzi ciebie do mojego pałacu. Nie wchodź do niego od zachodniej strony, podejdź od południowej. Gdy zatrzyma ciebie wartownik, powiedz mu, że idziesz do Żurawia, on ciebie przepuści i spotkamy się wtenczas. Wyrzekłszy te słowa panicz przybrał postać Żurawia i odleciał. Dziadek ruszył po wskazanej przez panicza ścieżce i wkrótce dotarł do polany. Dostrzegł na 184 niej piękny, błyszczący się dom. Drugiej takiej budowli chyba nie ma na świecie. Najwyżej może w baśni występować i nigdzie poza tym. Dziadek poszedł do pałacu od strony południowej i został zatrzymany przez strażnika: — Coś za jeden? Czy jesteś godzien wałęsać się przed tym pałacem? W tej właśnie chwili Żuraw otworzył skrzydłem drzwi i zaprosił dziadka do wnętrza: — Wchodź, starcze, wchodź do środka! Wartownik natychmiast się usunął i dziadek po przejściu dwóch pokoi znalazł się w trzecim. Tam właśnie Żuraw posadził go za stołem sowicie zastawionym jedzeniem i piciem. Było tam pod dostatkiem i dań, i owoców. Jeżeli czegoś brakowało, to chyba tylko ptasiego mleka. Gdy dziadek już sobie pojadł do syta, Żuraw spytał: — Powiedz, dziadku, co pragniesz otrzymać za zniszczone proso? — Mój panie najdroższy, cóż ja tutaj mogę powiedzieć? Wezmę to, co mi łaskawie dasz! Żuraw udał się do sąsiedniego pokoju i wrócił po chwili z sakiewką. — Masz, dziadku, tę oto sakiewkę. Gdy tylko zechcesz się posilić, wyjm ją i zawołaj: „Sakiewko, sakiewko, dostarcz mi jedzenia i picia". Sakiewka ciebie nakarmi i napoi. Uważaj jednak i nie upijaj się nigdy, bo wtenczas może ci ktoś ukraść sakiewkę. Gdy będziesz już syty, rzeknij: „Jedzenie i picie, schowajcie się w sakiewkę". Uszczęśliwiony dziadek wziął sakiewkę i udał się do domu. W połowie drogi zatrzymał się, dobył sakiewkę i zawołał: — Sakiewko, sakiewko, dostarcz mi jedzenia i picia! Po chwili dziadek znalazł się w przepięknej komnacie, w której ujrzał stół zastawiony najprzeróżniejszymi łakociami. Spróbował wszystkiego po trochu i rzekł: —¦ Jedzenie i picie, schowajcie się w sakiewce! Niebawem wszystko znikło. Dziadek ruszył naprzód i wkrótce dotarł do swojej chałupy. Wszedł do wnętrza i rzekł: — Dzień dobry! Babciu, czy jeszcze żyjesz? — A jakże, dziadku, żyję i na ciebie czekam! Już myślałam, że przydarzyło ci się jakieś nieszczęście. Obawiałam się, czy aby wilki lub niedźwiedzie ciebie nie ukatrupiły! — Nie, stara, ani wilki, ani niedźwiedzie nie wyrządziły mi krzywdy. Wróciłem zdrów i cały. Zresztą nie przyszedłem z pustymi rękoma. Siadaj za stołem, zaraz poczęstuję cię najlepszym jedzeniem i piciem. Przecież ty chyba z miesiąc nic w gębie nie miałaś. — A skądże, dziadku, weźmiesz to jedzenie i picie? — Siadaj, a zaraz sama zobaczysz! Usłuchała babcia i rozsiadła się za stołem. Obok niej usiadł także dziadek. Po chwili wyjął sakiewkę i położył ją na podrapanym, brudnym stole. — Sakiewko, sakiewko, dostarcz nam jedzenia i picia! — zawołał dziadek. W tymże momencie zniknęła izba kurnej chaty, a na jej miejscu pojawiły się komnaty, których i król by się nie powstydził. Na stole stały i wina, i pierogi, i różne różności, patrząc na nie babcia zbaraniała zupełnie. —¦ Boże — zawołała — skąd to wszystko wziąłeś? — Żuraw mnie obdarował, babciu. Pamiętasz, jak mnie wysłałaś do lasu, abym zabił Żurawia. Otóż ten ptak zaprosił mnie do swego pałacu i wręczył mi tę oto czarodziejską sakiewkę. Uszczęśliwiona babcia pojadła, popiła, a później objęła dziadka i wycałowała go serdecznie. — Dzięki ci, dziadku — rzekła —jestem dumna z ciebie. Wydaje mi się, że przyszedłeś z zaświatów. Ter&z już zawsze będziemy razem. Wiesz co, mój stareńfci, dosyć już namęczyliśmy się na tym bezludziu. Chodź, zaprosimy w goście wójta i starostę. Przecież teraz mamy czym ich ugościć. — No cóż, babciu, co prawda, to prawda. Niech sobie pobędą ludzie za naszym stołem. Babcia wnet się zebrała i poszła na wieś. Bez trudu odnalazła wójta i starostę: — Zapraszam naszą władzę w goście — rzekła. — Co tam, stare pudło, wymyśliłaś? — odgryzł się wójt. — Zapewne nie masz co do gęby włożyć, a gości spraszasz! 13 — Niewyczerpany dzban 185 — Wpierw, młody człowieku, przekonaj się, a później dopiero gadaj — odrzekła babcia. — Wiedz, że głodny nie wstaniesz od naszego stołu! Wójt i starosta byli nielichymi moczygębami, toteż po krótkim zastanowieniu się zdecydowali, że pójdą i sprawdzą. A nuż coś skapnie? Przyszli do chaty staruszków i przywitali gospodarzy: — Dzień dobry! — Witajcie, najmilsi! — No, cóż nam macie do pokazania? — Siądźcie na ławie, a zobaczycie. Wójt i starosta rozsiedli się na ławie, nie wypuszczając z dłoni harapów, z którymi nigdy się nie rozstawali, gdyż były im nader pomocne przy wypędzaniu chłopów na pańszczyznę. Dziadek natomiast wydostał sakiewkę i zawołał: — Sakiewko, sakiewko, dostarcz nam jedzenia i picia. Natychmiast chatę wypełniła dziwna jasność, a na stole zjawiło się tyle jedzenia i picia, że wójtowi i staroście oczy na wierzch wylazły. Rzucili się goście na jedzenie i picie i nie mogli pojąć, skąd to wszystko się wzięło. Wydawało się im, że znaleźli się w raju, a te różne smakołyki Bóg im zrzuca z nieba. Gdy już najedli się i napili po dziurki w nosie, wyleźli zza stołu i opuścili chałupę. Nazajutrz babcia zagadnęła dziadka. — Wiesz co, stary, może byśmy zaprosili w goście dziedzica? — Czyś ty zwariowała, stara. Czyż pan pójdzie w goście do takich jak my nędzarzy. Pójdź go zaprosić, jeżeli chcesz, aby ciebie batogiem zdzielił. —• Zdzieli, lub nie zdzieli. Pójdę i spróbuję' — To idź se! » Udała się babcia do dworu, odnalazła w pokojach dziedzica: ¦•—¦ Co, stara, powiecie? — spytał dziedzic. — Panie, uniżenie proszę was, abyście odwiedzili naszą chałupę i spożyli nieco jadła. — Ech, ty bydło nieokrzesane! Chcesz, żebym jadał u żebraków? — Po cóż, panie, od razu się gniewacie. Lepiej spytajcie swoich ludzi, którzy u nas już gościli, a dowiecie się, czy warto przyjść. Pan natychmiast wezwał lokaja i kazał przyprowadzić wójta. Ten niezwłocznie zjawił się we dworze: —• Słucham, wielmożnego pana dziedzica. — Ta starucha zaprasza mnie w goście. Ponoć u niej już byłeś, więc może powiesz, jakie tam ma cudowności! —• Panie! Jej stary posiada czarodziejską sakiewkę. Dzięki niej ma takie jedzenie i picie, jakie się nie śni największemu panu. Zaciekawiony pan kazał natychmiast zakładać konie. Gdy kareta podjechała pod pałac, wyszedł ze swą panią, usadowili się i kazali wieźć się do chałupy staruszków. Skoro już podjechali, z chaty wybiegł dziadek i rzekł: — Niech nie razi waszych oczu, panie, wygląd ścian mojej chaty. Za to w środku będziecie mieli i krzesła, i kwiaty, i poczęstunek godny waszego podniebienia. Kiedy już pan z żoną znaleźli się w izbie, dziadek wydobył sakiewkę i zawołał: — Sakiewko, sakiewko, dostarcz nam jadła, picia i wszelkich ozdób! Natychmiast na stole znalazły się nadzwyczajne smakołyki, a izba tak zmieniła swój wygląd, że żaden pałac w kraju nie mógłby jej dorównać. — Prosimy pana i panią za stół, na poczęstunek! — zawołał dziadek. — Myślę, że wszystko będzie państwu smakowało. Pan usadowił się z żoną za stołem i nie mógł się nadziwić — wszystkie wina były przedniej jakości. Zaczęli państwo kosztować jedzenia i smakować wino, boć wiadomo, że tylko prostak, gdy się dorwie do stołu, to natychmiast naje się po uszy i nachla. Po spożyciu posiłku dziedzic zwrócił się do dziadka: — Starcze, sam chyba wiesz, że nie powinieneś mieć lepszej kuchni niż moja. To by mnie ośmieszało w oczach sąsiadów. I dlatego proszę ciebie po dobroci, abyś oddał mi tę sakiewkę. Ja natomiast zapewnię ci dobre utrzymanie: dam krupy, mąkę, okrasę. Otrzymasz także krowę i świnię. Ponadto przydzielę ci służącego. Pomogę ci w wyjazdach do 186 monasterów, a gdy umrzesz, urządzę ci piękny pogrzeb. Dziadek podrapał się w głowę i udał się na naradę do babci: — Więc jak, babciu, postąpimy. Pójdziemy za radą dziedzica, czy nie? — Myślę, dziadku, że należy go usłuchać. Przecież wszystko będziemy mieli, i jedzenie, i ubranie, i pomoc służącego! Dziadek wrócił do pana i bez słowa wręczył sakiewkę. Dziedzic wyjechał i wkrótce przysłał staruszkom pud mąki, pud grochu, pud kaszy, dwa kilogramy słoniny, kilogram masła i cztery kilogramy soli. Przysłał też służącego. Minęło trochę czasu i cały pański podarunek spożyli staruszkowie. Dziadek wysłał służącego do dworu po nowe zapasy. — Panie — rzekł służący — przychodzę od staruszków po żywność! — Starczy im tego, co już dałem. Wielu znam takich, którzy czekają na moją pomoc. Niech twoi staruszkowie pójdą na żebry, świat jest duży i zawsze wykarmi i przyodzieje dwoje staruszków. Wrócił służący do dziadka i babci i przyniósł im smutną nowinę: — Dziedzic powiedział, że nie będzie utrzymywał darmozjadów. Radził, abyście ruszyli na żebry. Mnie zaś nakazał powrócić do majątku! Służący odszedł, a dziadek z babcią pozostali głodni i bez przyodziewku. Długo zastanawiał się dziadek i wyrzucał sobie, że poszedł za radą babci. Wreszcie postanowił znów udać się do Żurawia i szukać u niego pomocy. — Pójdę — zwrócił się do babci —¦ może raz jeszcze Żuraw wesprze! — Wesprze, czy nie wesprze, a spróbować trzeba! — odrzekła babcia. Udał się dziadek gładziutką dróżką, po jedwabistej trawie i dotarł do polany, na krórej stał przepiękny pałac. Wartownik zatrzymał staruszka: — Dokąd to, starcze? Czego tutaj szukasz? W tej samej chwili otworzyły się drzwi i ukazał się w nich Żuraw. > ¦ ~ — Chodź, staruszku, chodź! .'• Wartownik ustąpił z drogi i dziadek wszedł do wnętrza. — Jakaż to bieda sprowadza ciebie do mnie? — spytał Żuraw. — Dziedzic mnie srodze oszukał. Moja stara zaprosiła pana, a później doradziła mi, abym oddał mu sakiewkę. Pan przysłał nieco jedzenia, a gdy poprosiłem po raz drugi, radził nam wyruszyć na żebry. Żuraw posadził dziadka za stołem i nakarmił go do syta. Udobruchany staruszek zwrócił się do Żurawia: — Może byście mi dali jeszcze jedną sakiewkę? — Nie, tym razem dam ci beczułkę. Gdy tylko wrócisz do domu, postaw beczułkę na podłodze i zawołaj: „Dwunastu zuchów, wychodźcie z beczułki i wychłostajcie moją babę". Gdy młodzieńcy wykonają twoje polecenie, zawołaj: „Dwunastu zuchów, z powrotem do beczułki!". Później każ babci udać się do dziedzica i zaproś nie tylko jego z żoną, ale i wójta, i okoliczną szlachtę. Gdy już wszyscy znajdą się w twojej chacie, wywołaj chwatów i każ im wygarbować skórę państwu. Dziadek podziękował serdecznie, ujął beczułkę i udał się do domu. W chałupie kazał chwatom wychłostać babcię. Po czym wypędził ją do dworu, aby zaprosiła gości. Niebawem chałupa zaroiła się od szlachetnie urodzonych. Wtedy dziadek podszedł do beczułki i rozkazał młodzieńcom, aby ukazali się i przystąpili do dzieła. Natychmiast zjawiło się dwunastu zuchów. Zaczęli nielitościwie smagać i pana, i panią, i wójta, i szlachtę, i służących. Gdy już wszyscy zastali zbici na kwaśne jabłko, dziadek zawołał: '— Dość, zuchowie! Stańcie u progu, a ty, p