Ewa Ostrowska Co słychać za tymi drzwiami . i -, 4 Badestinusa 60 »nr7 i Bronkę obudził dziwny dźwięk: miarowy, posuwisty — jakby ktoś za oknem odgarniał śnieg, ale skąd śnieg, skoro już druga połowa marca, a ostatnie cztery dni były wręcz majowe? Z narastającym zdumieniem słyszała jednak wyraźnie, jak skrzypi przeraźliwie szufla, jak w rytm tego skrzypienia chrzęści odgarniany śnieg i jak stęka babka. Bo to babka każdej zimy odrzuca śnieg z podwórza, odśnieża przejście do ulicy przez ogródek, oczyszcza chodnik i jezdnię przed drewniakiem. Śni mi się, pomyślała znowu Bronka, ale ten dźwięk stawał się coraz bardziej nachalny; poczuła też, że zmarzła pod kołdrą i że w pokoju jest bardzo zimno. Otworzyła oczy i czym prędzej je zamknęła: świata za oknami nie widać, szyby pokrył mróz. — Och! —jęknęła Bronka, okręciła się szczelniej kołdrą. Śnieg! Mróz! Pod koniec marca! Można oszaleć! Gdyby chociaż na pocieszenie była niedziela, błogie lenistwo do dziesiątej, czasem dłużej, nawet do południa, wystarczyło powiedzieć matce: ależ ja dziś źle spałam w nocy, a matka zaraz: to odeśpij, odeśpij, wyleż się przynajmniej. I zaraz babka przynosiła śniadanie do łóżka, wspaniałe życie w niedzielę — pojeść, poleżeć, pooglądać telewizję, ale do niedzieli daleko, dopiero czwartek, więc trzeba wstać i na to zimno... -- Och! -.- jęknęła Bronka.— barany! Matko święta, w takij pogodę matka każe mi założyć barany! Barany slras/yły Bronkę od dwóch miesięcy. Wisiały, u thc/jc) sterczały w szafie, rozpierając się dostojnie, grube i ciężkie, gorzej niż ohydne. Dwa miesiące temu ciotka Adclu przytargała wielki pakunek: robiłam porządki i znalazłam swoje stare barany. Nie noszę ich od lat, nosić nie będę, może tobie się przydadzą. A jak nie — to pod tramwaj z nimi! O, Boże —• westchnęła jeszcze ciotka — nie rozumiem, jak ja mogłam coś podobnego na siebie wkładać. Rzeczy wiście; Irud no sobie wprost wyobrazić elegancką ciotkę Adelę w takim koszmarnym baranim tłumoku. Siedziała przy kuchennym stole, niedbale paliła papierosa, ubrana tak szałowo: kiecka co najmniej za trzy patole, z Mody Polskiej, kozaczki — drugie trzy albo i więcej. Matka przy ciotce wyglądała jak podstarzała i uboga krewna z głuchej prowincji, a to przecież matka jest młodsza od ciotki. Trzyma się fantastycznie, fajna ciotka, pomyślała wtedy Bronka, kręciła się po kuchni w poszukiwaniu czegoś „dobrego", babba upiekła wczoraj placek, ale gdzie go schowała? Tymczasem matka, pieszczotliwie gładząc futro, usprawiedliwiała się przed ciotką, że nie powinna przyjmować tak kosztownego prezentu. Ależ daj spokój, nie zawstydzaj, roześmiała się ciotka, nie chcesz? to pod tramwaj! „Pod tramwaj" - było ulubionym powiedzeniem ciotki, wszystko, co się jej nie podobało, wrzucała „pod tramwaj". To ty mnie zawstydzasz, certowała się matka, naprawdę za darmo? Nie chcesz pieniędzy? No, jeśli tak — i matka rzuciła się ciotce na szyję, co raczej ciotce nie sprawiło przyjemności. Bronią, chodź, przymierz — oznajmiła matka. Co rnam przymierzyć? — zdumiała się Bronka, raz tylko spojrzała na to wydęte futrzane paskudztwo! więcej się nim nie interesowała; wciąż nie mogła odkryć nowego schowka, w którym babka przed nią ukryła ciasto. Jak to co? Futro — powiedziała matka z naciskiem — już widzę, że będzie w sam raz na ciebie. Marna chyba żartuje ^~ zawołała Bronka, a ciotka natychmiast wpadła w słowo: oczywiście, że żartuje — i roześmiała się, pewno wyobrażając sobie, jak Bronka wyglądałaby w takim futrze. Wcale nie żartuję — powiedziała urażonym tonem matka — przecież to prawie nowe, prawdziwe futro, w pięknym kolorze, pięknie uszyte i w sam raz na Bronię. Ciotka Adela nerwowo zapaliła papierosa i spojrzała przepraszająco na Bronkę, a matka już okręcała Bronkę wciśniętą w futro — pasuje, pasuje jak ulał. Bronią, ale ci ładnie. Bronią, ach, jakie ono przyjemne w dotyku, jakie ciepłe, prawda? A Bronka czuła się w tym futrze, jakby wtłoczona w beczkę. Futro sięgało do pół łydki, miało biskupie rękawy, ogromny szalowy kołnierz, koszmar! Mamo, przecież ja jestem za tęga — broniła się Bronka — wyglądam jak beczka w beczce. Moja droga, przeciwnie, to futro, ponieważ jest szerokie, tuszuje twoją figurę, a zresztą, wcale nie jesteś aż taka gruba, więc po co te kompleksy? A w ogóle — zdenerwowała się matka — od dawna ci powtarzam: nie jedz tyle! Znowu mielesz buzią i gdzie przed tobą chować ciasto? Nie jedz tyle, to będziesz szczupła. Młoda dziewczyna i taka rozlazła. A w tym futrze -— bardzo ci dobrze. Całkiem zgrabnie wyglądasz, prawda, Adela? Ciotka spłoszyła się. Gdyby je nieco skrócić i zebrać w ramionach, powiedziała, coraz wyraźniej zawstydzona swoim niewczesnym prezentem. Skrócie? Wybacz, Adela, ale na podobne marnotrawstwo nigdy nie pozwolę. Przecież to prawdziwe futro! Skrócić! A zresztą Bronka ma reumatyzm i bardzo dobrze, że takie długie to futro, przynajmniej będzie grzało w kolana. No i przecież teraz się tak nosi: do pół łydki. Ciotka Adela cierpiała coraz bardziej i kiedy matka uszczęśliwiona, że ma dla Bronki prawdziwe futro, pobiegła do spiżarni po butelkę wina z porzeczek, ciotka przepraszająco musnęła policzek Bronki: wiesz co, Broniu? Oberwij rękaw albo wypal dziurę. Ciociu! Jęknęła Bronka, niech ciocia coś wymyśli, przecież matka naprawdę każe mi w tym chodzić. Niech ciocia powie matce, że zabierze to futro, bo się cioci nagle przypomniało... no, nie wiem, co by się cioci mogło • przypomnieć, ale błagam. Biedna dziewczyna, westchnęła ciotka pełna współczucia, ale jakże ja mogę odbierać to, co dałam? I dodała przepraszająco: Bronią, przez myśl mi nie przeszło... ja naprawdę chciałam dobrze. Barany więc zostały, a Bronka dostała spazmów. W życiu, powiedziała, nie założę tego świństwa. Jeżeli mama uważa, że te barany takie wspaniałe, to czemu mama nie obdarzy nimi naszej ukochanej i chorowitej Marynki? Jest szczupła, wyższa ode mnie i ma zielone oczy, w sam raz do koloru baranów. Bój się Boga, Broniu, przecież Marynce kupiłam kożuch, po co jej barany? Właśnie, krzyknęła Bronka, Marynce mama kupiła kożuch za dwadzieścia pięć patoli, a ja mam obnaszać darowane barany! Jak ty byś wyglądała w kożuchu, powiedziała matka, jesteś za tęga. Kożuch pogrubia, A barany niby wyszczuplają, co? rozkrzyczała się Bronka. Nie podnoś głosu! Wściekła się matka. Smarkata! Masz prawdziwe futro i powinnaś być wdzięczna... ja nie mam futra. Ja chodzę w palcie na watolinie! Jaw twoim wieku... — i potoczyła się kwiecista opowieść o tym, co matka wdziewała na siebie w wieku Bronki, można by pomyśleć, że nosiła jedynie zgrzebne worki i trepy. Na szczęście dla Bronki zima ciągle nie nadchodziła i prawdziwe futro raz na dwa tygodnie uroczyście trzepane, okładane wciąż nowymi kulkami przeciwmolowymi, sterczało w szafie. Bronka matkę wzięła podstępem: po co, mamo, niszczyć prawdziwe futro, skoro nie jest zimno. Szkoda ciuchrać bez potrzeby. A teraz — zamiast wiosny — mróz, śnieg i matka nie pozwoli założyć kurtki. Och! Jęknęła znowu Bronka. Z kuchni dobiegło głośne trzaśniecie drzwiami, potem krok ojca, mocny i energiczny, teraz przytupujący, widocznie dla rozgrzewki, a potem głos ojca zadudnił basem: psa by nie wygnać na taką pogodę. I zaraz głos matki zrzędliwie upomniał: Tadek! spójrz, ile śniegu naniosłeś. I znowu ojciec: bo mama guzdrze się z tym śniegiem, chodnik jeszcze nie ruszony, śniegu po kolana prawie, a sypie i sypie, bez przerwy. Przeraźliwie zaskrzypiało za ścianą krzesło: zawsze skrzypiało, gdy ojciec siadał, ojciec jest wielki, zwalisty, potężny; w sekundę później zatrzeszczał stół, zawsze tak trzeszczy, gdy ojciec opiera się o stół łokciem, zresztą, wszystko w tym starym drewniaku, przegniłym i zbutwiałym, trzeszczy i skrzypi. Głos matki też jakby zatrzeszczał w nagłej złości: nie uprzątnęła chodnika? To co ona robi? Zobaczysz, wlepią nam grzywnę, jak w ubiegłą zimę. Śmiech ojca zabrzmiał jakoś gorzko, ironicznie. — Więc potrącisz1 jej z renty, nie dasz sobie krzywdy zrobić. — O! — rozperlił się wysoką gamą oburzenia głos matki — robisz mi wyrzuty? Mogłeś zapłacić grzywnę ze swojej pensji, jak jesteś taki hojny. Bronka pod kołdrą parsknęła śmiechem: ciekawe, z której pensji? Chyba z tej lewej, ale i lewe przed matką się nie ukry-ją.Biedny ojciec, pomyślała, straszna fujara, boi się matki. — A właśnie — kontynuował gniewnie głos matki — zapomniałam cię wczoraj zapytać, dlaczego nie oddałeś mi pieniędzy za fuchę? Bronka aż wstrzymała oddech, ciekawa odpowiedzi ojca, ale odpowiedzi nie było, natomiast głos matki nacierał. — Wróciłeś wczoraj do domu po siódmej, więc jeśli nie wpadła ci fucha, to gdzie się szwendałeś? Tylko nie kręć, że u Sosnowskiego, bo sprawdzę, jak ostatnim razem. W kuchni zapanowała na chwilę absolutna cisza, przerwał ją zawiedziony głos matki: — Tylko tyle? No, dawaj, dawaj, nie kręć. I znowu cisza. I znowu głos matki, teraz zadowolony, jakiś syty: — No, całkiem nieźle. Całkiem. Tadeusz, słuchaj, skombinuj koniecznie pięć metrów takiej samej błękitnej glazury jak w ubiegłym miesiącu. Oglądała u Heni jej glazurę jakaś znajoma i znajoma tej znajomej chce też taką samą. Obiecałam Heni, że w przyszłym tygodniu zgłosisz się po adres i omówisz warunki. Ojciec widocznie bąknął coś pod nosem, gdyż Bronka usłyszała tylko gwałtowną odpowiedź matki: — E, tam! Gadanie! Możesz, możesz! Dlaczego miałbyś wpadać? Dotąd jakoś, chwała Bogu, nie wpadłeś, nie wpadniesz i tym razem. Czy w ogóle ktokolwiek od was kiedyś wpadł? — głos matki 8 zabrzmiał od nowa irytacją, przeszedł na tony zgryźliwe a może ty niespodziewanie zachorowałeś na uczciwość, co? Najwyraźniej matka wstała dziś lewą nogą, taki koncert od rana, podsumowała Bronka, przewróciła się na drugi bok, postanawiając zostać w łóżku jak najdłużej. Nie miała /.umiaru stać się kolejną ofiarą złego humoru matki, a musiało być jeszcze wcześnie, bo przecież ojciec wychodził na budowę najpóźniej o wpół do siódmej. Cholerna babka, pomyślała Bronka ziewając, musiała pod moim oknem ten śnieg skrobać? Jeszcze mogłabym pospać. Wystawiła na chwilę rękę spod kołdry, ależ zimno, do diabła! No tak, matka, ufając telewizyjnej prognozie meteorologicznej i wzbierającym zielenią pączkom liści na drzewach, nie pozwoliła wczoraj nawet przepalić w piecu: po co marnować węgiel, jeżeli tak ciepło? Matka ostatnio namiętnie skąpiła, a wszystko przez to przeklęte mieszkanie na Słowackiego. Od dwu lat matka zaczęła śnić na jawie i we śnie o tym mieszkaniu. Zupełnie zwariowała, ona taka realistka, taka trzeźwa. Jakby jej ktoś zaoferował teraz pałac — odmówiłaby, bo pałac — to dla niej właśnie mieszkanie na ulicy Słowackiego dziesięć. Owszem, czemu nie? Luksusowe, cztery pokoje z holem, służbówką, kuchnią wykładaną seledynowymi kafelkami, łazienką wielkości pokoju w blokach, ale żeby aż tak ogłupieć? Że też ta stara musiała zasłabnąć akurat przed stoiskiem matki, nie mogła gdzie indziej?! I co ona w ogóle robiła w tej dzielnicy miasta, tam u siebie nie ma Delikatesów? W każdym razie dwa lata temu ta stara, Konarzew-ska, zawędrowała tutaj i omsknęła się koło stoiska matki. Od 1 razu coś mnie tknęło, opowiadała matka, te brylanty na palcach, no i ten kapelusz wariacki z woalką przedpotopo-i wą; ale zwłaszcza te brylanty rzucały się od razu w oczy, taka starucha, a ręce ubryłantowane, i to jak! Założę się, że każdy pierścionek wart co najmniej z pięćdziesiąt tysięcy. I matka „tknięta", a raczej pełna szacunku dla pierścionków tej starej, okazała jej niesłychaną uprzejmość: zaprowadziła na - zaplecze, wydzwoniła taksówkę, odprowadziła do taksówki,1 a potem, gdy usłyszała ten adres! Adres niczym magiczne zaklęcie do Sezamu, nie tylko starą odwiozła, ale i zapłaciła za taksówkę, co już było wydarzeniem niebywałym, ponieważ matka, nawet w czasach, kiedy nie oszczędzała na mieszkanie, niezbyt chętnie sięgała do portfela. Właściwie, byłoby fajnie mieć takie mieszkanie, pomyślała Bronka, głosy w kuchni ucichły, słyszała tylko krzątaninę matki. Czemu nie? Własny pokój, wreszcie bez Marynki, wygodnie, niezależnie. Tu, cholera, chcę spać, a ta pali światło, bo się uczy namiętnie, idiotka. Ja chcę słuchać płyty Krawczyka, a ta się wykrzywia, nie znosi Krawczyka. I tak ze wszystkim. Jakby ta stara wykitowała, a mamie udałoby się dostać po niej chałupę... Głupie marzenie, taką chałupę przydzielą jakiemuś dygnitarzowi, a nie ekspedientce z Delikatesów. Tę czteropiętrową, szarą kamienicę Bronka znała doskonale: matka lubiła w niedzielę po mszy jechać „na spacer" na ulicę Słowackiego. Najbardziej elegancka ulica w całym mieście, twierdziła matka. Ojciec potakiwał bez zainteresowania, urywał się szybko, babka szła gotować obiad i tylko one, Bronka z Marynką, musiały towarzyszyć matce. Czasami matka prosiła w zwykły, powszedni dzień: 10 dziewczęta, pojedźmy na spacer. I jechały, Marynka, ponieważ jest taka posłuszna córeczka, że aż się rzygać chce, no, a Bronka, ponieważ zawsze to jakaś atrakcja, lepsze od udawania, że się człowiek wkuwa. Matka podziwiała na tej ulicy wszystko — przestronne, szerokie okna kamienic, klatki schodowe wykładane imitacją marmuru, kute bramy, firanki wiszące w oknach, fragmenty mebli, widoczne przez te firanki, i balkony, i płyty chodnika, i samochody parkujące przed domami, i ludzi, wchodzących w bramy kamienic, wszystko bowiem na tej ulicy było dla matki wspaniałe. Tu każdy kundel obsikujący latarnię był wspaniałym rasowym psem. a każdy facet prowadzący takiego kundla był kimś. Na tej ulicy mieszkały same „ktosie", śmiały się z matki. Czasem Bronka prowokowała: nie przejechałaby się mama na ulicę Ktosiów? Matka podczas spacerów zachowywała się jak wariatka, więc Bronka, obawiając się kompromitacji, zostawała w tyle i szła kilka kroków za matką, która wspinała się na palce, zaglądała w parterowe okna, podziwiała zielone wachlarze palm, czyjeś brzdąkanie na pianinie: cóź za gra, mówiła matka, to na pewno jakiś wielki artysta. Ale nerwowe podniecenie osiągało szczyt przed kamienicą opatrzoną numerem dziesięć. Tę matka upodobała sobie najbardziej, ta była dla niej najwspanialsza wśród wspaniałych — jedyna. Rzeczywiście, była to efektowna kamienica, w słońcu lśniła pasażem okien, wydawało się, że nie posiada wcale murów, tylko te okna. Mieszkających tu ludzi matka znała z nazwiska; to znaczy wyobrażała sobie, że ów facet z brzuszkiem, niski i czerwony na twarzy, to na pewno ten znany dziennikarz, wygląda tak nobliwie, mówiła matka. 11 Nazwiska osób poznała z listy lokatorów, umiała je na pamięć, wymawiała z nabożnym skupieniem. Na ludzi wchodzących do pięknej bramy, wykładanej imitacjął czarnego marmuru — a może nawet prawdziwym marmurem? — patrzyła z bałwochwalczym uwielbieniem. Nawet Marynka wolała przed kamienicą numer dziesięć oddalić się od matki na przyzwoitą odległość. Ludzie stąd wydawali się matce inni, jakby z innego świata, z tego wspaniałego, do którego ona nie miała nigdy dostępu. Wśród stałych klientek miała żonę dziennikarza i znaną aktorkę, ale nawet one były gorsze, ponieważ nie mieszkały na Słowackiego dziesięć. Sama elita, mówiła matka, same znakomitości. Artyści, pisarze, nikt tuzinkowy, nikt przeciętny. Ruda dozorczyni, niska, tęga kobieta, była dla matki również ktosiem. Uśmiechała się do tej dozorezyni. Matka, która rozstawiała po kątach sprzątaczki ze swoich Delikatesów, dla której, ekspedientka działu spożywczego nie zasługiwała na grzecznościowy ukłon, która do swojej podwładnej, pani Henryczki, starszej osoby przed emeryturą, odnosiła się z nonszalanckim lekceważeniem, każąc odnosić do domu paczki z wędliną, wysyłając po kawę, ciastka, lody — tu, przed tą kamienicą, gotowa była wyrwać dozorczyni miotłę i sama puścić się w tan po podwórzu, sama zamiatać marmurowe klatki schodowe. Patrzcie, mówiła matka, pełna zachwytu: to właśnie dozorczyni. Więc później Bronka na widok dozorczyni trącała Marynkę: patrz, to właśnie księżniczka perska. A tej starej matka ani razu nie spotkała podczas swoich spacerów po Słowackiego. Ani przed kamienicą, ani na podwórzu, ani nawet wtedy, kiedy ośmielała się wsiadać do 12 windy tylko po to, żeby pojeździć nią wolno i dostojnie, bo ta winda tak jeździła: wolno i dostojnie, od parteru na czwarte piętro i z powrotem, na dół. Przejedziemy się?— proponowała często córkom, ale one odmawiały. Wiecie, opowiadała swoje wrażenia z owych podróży matka, w tej windzie pachnie. Perfumami. Wiecie, na drugim piętrze wsiadł do . /indy ten aktor. W telewizji wygląda młodziej, ale jaki on irzystojny. Przepuścił mnie pierwszą przy wyjściu. Więc jdyby nie te brylanty na rękach Konarzewskiej — matka straciłaby swoją szansę przekroczenia progu Sezamu. A tak wkroczyła pewnie i legalnie, obejmując troskliwiej czule podpierając tę starą. Trzeba było widzieć matkę opowiadającą o tym nie-chanym zdarzeniu! Uznała je za cud boski, za zrządzenie ,)atrzności To cud boski, nie inaczej - mówiła, płonąc ypiekami, głosem załamującym się od nerwowego podnie-:nia. A ta stara mieszka tam sama jedna, w takim jieszkaniu! Jest wdową po bracie jakiegoś przedwojennego lisarza, o którym dziś pies z kulawą nogą nie pamięta. Ale :n szwagier to frajer, ten mąż, to był dopiero ktoś. abrykant. Autentyczny fabrykant; A ta stara nie ma dziś w lieszkaniu ani jednego przyzwoitego grata! Cztery pokoje, kuchnia, hol — puściuteńkie, porosłe pajęczynami, nie wietrzone, udusić się można. Okna zasłonięte zawsze storami to właśnie jej, tej starej! Tylko jedno łóżko i krzesło, które stoi przy jej łóżku, ale krzesło, mówię wam, takiego nie widziałam nigdzie, takie krzesło jak ze starego filmu —-matka wreszcie znalazła określenie na to niebywałe krzesło i kilka obrzydliwych obrazów na ścianie, za które nie dałabym złamanego grosza, które wyrzuciłabym czym prę- 13 dzej na śmietnik, takie tam pokractwa wymalowane, a t\ stara powiada, że za te obrazki to mogłabym z całą rodzin? kilka ładnych lat przeżyć^ palcem o palec nie uderzając. Om tak właśnie żyła, nie uderzając palcem o palec. Wyprzeda wała po kolei meble, srebra, porcelanę z tego mieszkania, mówi, że ma już nędzne resztki, że kiedyś to miała, ale przepadło podczas wojny. Po mężu nie dostała żadnej renty; ale nie pracowała nigdy. No, mówię do niej, ale skoro bra pani męża był pisarzem, to przecież powinna pani otrzymy wać, jako najbliższa rodzina, honoraria za wznowienia A ona się śmieje ironicznie: ale, moja pani, szwagier b; przedwojennym pisarzem, teraz takich nie wznawiają W każdym razie, jeżeli udało się jej tyle lat przeżyć bez żad< nej pracy, to znaczy, że miała nieliche meble i obrazy. W ty mieszkaniu mieszkała jeszcze przed wojną, ale teraz ( dawna prawie nigdzie nie wychodzi. Boże, jakie miała* szczęście, że ona przyszła do naszych Delikatesów, że jej si słabo zrobiło koło mego stoiska, że mnie coś tknęło! O, znów coś nadaje ojcu o tym mieszkaniu, pomyślał Bronka, bo zza ściany głos matki perorował: a ty mi si, Tadeusz, nie wymiguj, ostatecznie ja też każdego dni ryzykuję, może nie? Teraz chodzi o to mieszkanie, pewnu każą zapłacić, chociaż ono leży w gestii gospodarki ko-, munalnej; darmo nie dają, to i każdy grosz ważny. I wiesz co?; Wczoraj widziałam w Peweksie dywan, bardzo ładny, wzór turecki, duży, w sam raz pasowałby do tego narożnego pokoju, gdzie zrobiłabym stołowy. Jak myślisz: kupić czy poczekać? O, matko, westchnęła Bronka. Ta matka! Całkiem jej piątej klepki brak. Kupować dywan do narożnego pokoju 14 v mieszkaniu, w którym mieszka wciąż jeszcze i nie umiera 'HO właścicielka! Żeby chociaż miała się gorzej. Żeby ichorowała na zapalenie płuc albo na coś, albo złamała ogę, albo dostała niestrawności! Ale ta stara żyje i ma się .ilkiem nieźle. I skąd w ogóle nadzieja matki na mieszkanie i u) niej? Skichać się można od tych ciągłych rozmów o starej, mieszkaniu itepe. Zaraz po spotkaniu starej matka uważała, że załatwi jej iniis/kanie dla siebie. Przecież ta stara żyć wiecznie nie le, mówiła matka, muszę załatwić formalności, zanim i ie. Bój się Boga, Teresa, zaprotestował ojciec, ale matka icdziała: ta stara niech się Boga boi. To grzech zajmować kic olbrzymie mieszkanie. A jeśli będzie żyła długo, to co .a i na wtedy? — zapytała Bronka ze złością, bo takie tam lupie gadanie; dzielenie skóry na niedźwiedziu. Otruje ją iiimą, czy jak? Umieszczę w przytułku — odparła matka w ogóle to dziwne, że nikt z władz nie zainteresował się itarą do tej pory. I matka natychmiast wkroczyła do akcji. Energicznie bojowo. Drogą oficjalną, no i kanałami prywatnymi. Tu .nianie, a tam mięsko. Zobaczycie, załatwię to mieszkanie, _ Jgrażała się. Prawda, matka wiele może załatwić. Nikt by nawet nie przypuszczał, co ludzie gotowi uczynić dla zdobyciu kawałka świńskiego zadka — święte słowa matki. Nie musiałam kończyć studiów, powtarza często matka, znosząc do chałupy kolejny „wziątek" od wdzięcznej klientki, patrzcie: ja jak jakaś pani doktor, bomboniery, czekolady, koniaki. A wszystko za kawałek świńskiego zadka. A ile uprzejmości, uśmiechów, przymilań. Ile zapewnień — odwdzięczę się przy okazji... gdyby pani kiedyś czegoś 15 potrzebowała... Czekolady i bombonierki oraz „wziątk w forsie matka przynosi do domu, a koniakami handluj oddaje w komis do stoiska z alkoholami. No i leci nowa dol tak matka umie się rządzić. Cwana jak cholera. Nie frajerk Zarabia w tym swoim stoisku kupę forsy, może trochę mni niż ojciec, no, mniej, ale też niemało. I po co się człowiek m wysilać, uczyć jak ostatni idiota? Matka się nie wysilał; jakiś kurs i całe wykształcenie, a bywało, przynosii dziennego „utargu" pięćset, sześćset złotych. No, aj przecież jeszcze swoją dolę otrzymywała pani Henryczk* i to uczciwie, fifty-fifty, matka jest bardzo skrupulatn w takich sprawach. Bronka parsknęła śmiechem: przypomniało się jej prze rażone zdumienie Marynki. Jakby się nagle urwała z sznura, jakby przez te wszystkie lata niczego nie zauważała jakby się nagle ocknęła ta idiotka, ten słodziel, ten pieszczo szek wszystkich. Wytrzeszczając w kosmicznym zdumieni i swoje zielone oczy, jąkając się jak kretynka uderzom w głowę, spytała matkę: mamo, jak to? co ty mówisz? te nieprawda? Matka akurat tego dnia miała fart, dwa koniaki które opyliła u koleżanki w stoisku z alkoholami, odpaJają< jej oczywiście, co należy, i wziątek namacalny w postać dwustu złotych ekstra za prowiant spod lady na chrzcin) u pewnej znajomej, no i utarg niekiepski, razem matka chapnęła w ciągu jednego dnia więcej niż patyka. Czego t> nie rozumiesz, Marynko? zdumiała się matka tą lawiną wyjąkanych pytań. Te pieniądze, mamo, jak to? wy- buchnęła Marynka. Stara krowa, bo to się działo w ubiegłym roku, a taka głupia, jakby niedorozwinięta w ogóle. Przecież to nieuczciwe, powiedziała Marynka i wyglądała tak, jakby 16 rljjr nj ktoś umarł, blada jak ostatnie nieszczęście, ręce się trzęsą, I woda drży, bo matka wytłumaczyła jej, że niby dlaczego nieuczciwe? Czy klient wiele straci, jeżeli mu się nie doważy lalno deko czy dwa? Matka aż oburzyła się w pewnym momencie: ja nigdy nie podmieniam gatunków wędlin, i >i)wiedziała, to jest dopiero nieuczciwe! Boże, mamo, jąkała iV nadal Marynka i matka poczuła się lekko dotknięta: ależ, i óruchna, to przecież nic złego, tłumaczyła. Naprawdę, pr/ccież nikt nie sprawdza, czy mu brakuje deko albo pół, ja nic wpadnę. Ale Marynce nie chodziło wcale o bezpieczeństwo matki, o co jej chodziło — w ogóle trudno zrozumieć. < '/emu to robisz, mamo, zapytała. Boże, co za idiotka, nie wytrzymała Bronka, gdzie ty żyjesz, na jakim świecie? przecież jakoś trzeba żyć, nie? Właśnie, podchwyciła matka, I1 zęba żyć, wszyscy tak robią. To niemożliwe, powiedziała Marynka. Owszem, możliwe, odparła matka, już serio rozgniewana i dotknięta do żywego. I wiesz, robią dużo itorsze rzeczy niż ja. Takie ekspedientki ze spożywczego na przykład rozmrażają kurczaki! Oczy Marynki zrobiły się ogromne. Rozmrażają? Kurczaki? No, bo za świeże kurczaki jest wyższa cena niż za mrożone, rozumiesz? Tak, rozumiem, teraz rozumiem, odparła grobowym głosem Marynka. O, matka jest wyjątkowo mądrą kobietą, potrafi załatwić swoim stałym klientom nie tylko szynkę spod lady. Zaczyna się wszystko, rzecz jasna, od tego świńskiego zadka. To początek łańcucha, to kamyczek, który wyzwala lawinę zależności i możliwości lub, nazywając to inaczej, delikatnie: wdzięczności. Okazuje się, że wszyscy chcą jadać koniecznie zadek świński i gotowi dla tego zadka zrobić wiele. Komplet 17 mebli, na który trzeba się wcześniej zapisywać, pralkę automatyczną, na którą też trzeba się zapisywać, i narożnik w kolorze bordo, i podgrzewacz dla niemowlaka, każdy deficytowy towar, poszukiwany — matka może, umie załatwić. Mówi, śmiejąc się, że obok sprzedaży wędlin wyspecjalizowała się w świadczeniu usług dla ludności. Bo matka od lat wyznaje zasadę: ludziom należy pomagać. Zasada brzmi pięknie, jej pointa nieco mniej pięknie: pomagać, bo to się opłaci. Prędzej czy później musi się skalkulować, mówi matka. Należy jeszcze wiedzieć, komu pomagać. Tylko ktosiom. Matka zna się na ludziach, rzadko się myli, ocenia raczej bezbłędnie: komu. Stara Konarzew- ska była szlachetnym wyjątkiem spośród setek rencistek zajmujących kolejkę do stoiska matki. No, tu matkę wzięły te wielokaratowe brylanty. Nie znaczy to, że matka goni rencistki, och, nie, matka słynie ze swojej uprzejmości, jeszcze się nie zdarzyło, aby jakiś klient wpisał na matkę skargę, przeciwnie: książka życzeń i zażaleń pęcznieje od pochwał pod adresem matki. Matka powiada: w dzisiejszych czasach ludzie nabierają się na uprzejmość. To klucz, który ich otwiera, rozczula, wzrusza, ulepią, więc matka promie- • nieje życzliwą uprzejmością: służę panu, pani pozwoli, że jej pomogę, radzę ten kawałeczek, szanowna pani, dziękuję ślicznie, przykro mi, ale nie polecam. Och, przyglądać się matce, gdy w swoim stoisku błyszczy uśmiechami, rozdziela je hojnie, pracowicie i na wszelki wypadek: tej pani w futrze, która jest stałą klientką i żoną kogoś tam na stanowisku, i tej grubej babie w chustce, która co prawda nie jest stalą klientką i nie wiadomo, czy jest kimś, ale kto wie? kto wie? na wszelki wypadek lepiej zastosować środek zwany uprzej- 18 mością; dziś, powiada matka, nie wiadomo, czy dama' w futrze jest pomocą domową, czy panią doktor; obydwie i mszą futra i stoją w kolejce po kawałek szynki. Damy w futrze, która jest tylko pomocą domową, matka nie wesprze swoimi możliwościami, ale: „dla pani, pani doktor, ws/.ystko. Ależ pani doktor, cóż za kłopot, dla mnie żaden, ja tl/iś pani, jutro pani mnie, przecież trzeba sobie pomagać". ()d czasu spotkania tej starej, matka zaczęła czerpać z tych nagromadzonych, skrzętnie schomikowanych zapasów wdzięczności, jakie posiadała u rozmaitych pań na stanowi-hicli lub żon facetów na stanowiskach. A jak odmówić i mocy komuś, kto z takim życzliwym i bezinteresownym miechem ofiarowywał kiedyś swoją? Starania o mieszka-c to jednak coś bardziej poważnego niż załatwienie irożnika w kolorze bordo czy automatycznej pralki bez ¦¦ pisu. Należało je poprzeć legendą. I ta się narodziła. Nigdy nikogo o nic nie prosiłam, relacjonowała matka wieczorami oicu, a cienka ściana przepuszczała każde słowo, tak powie-łł/ialam na wstępie: nigdy! Nikogo! Bo prosić nie umiem, ale irra/ proszę. Przez całe swoje życie męczę się w ciasnocie, vs wilgoci, koszmarne warunki jednym słowem, można sprawdzić. Gnieździmy się na dwudziestu metrach kwadratowych w pięć osób. Czy to pani sobie wyobraża? Żadnych *ygód sanitarnych, wodę nosimy z ulicznego hydrantu, ściany zżarte pleśnią, grzybem, drewniak, który pięćdziesiąt l.tt temu budował jeszcze mój świętej pamięci ojciec. Ja / mężem śpię w kuchni za parawanem, moja stara matka, i hora na astmę, też w kuchni na rozkładanym łóżku, bo nclyny pokój odstąpiliśmy córkom, one muszą mieć jaką i:iką przestrzeń życiową. Jestem prostą kobietą, tak powie- 19 działam, i może dlatego takie mieszkanie mnie, zwykłe! Cz całe życie jako ślusarz. Ja, towarzyszu, zaczynałam ekspedientce, byłej robotnicy, nie należy się. No, to on* ,sj start w życie jako pracownica fizyczna, byłam prządką zanrzeczrta nrałtnwni<> »ra™„ m;a}^t™ «•¦„« „„i«.oJ )Si;|gaiam świetne wyniki. Mój mąż, towarzyszu, jest zaprzeczyła gwałtownie, że czemu miałoby się nie należ© i żebym zadzwoniła do niej jutro, to ona mnie umówi a swoim mężem. W miarę postępu czasu i docierania do coraz to nowyc osób, na coraz to wyższych stanowiskach, opowieść matk nabierała żywych kolorów. Barwna i malownicza, wspieran rozmaitymi papierami oficjalnymi, zaświadczeniami wyłu dzanymi od znajomych lekarek, które zreszlą wystawiały je, ufając całkowicie matce. No, bo babka rzeczywiście chorowała na astmę, cukrzycę, reumatyzm. A r^pka na potrzeby nowego mieszkania zachorowała na serce i chociaż rejonowa lekarka wady serca się nie doszukała, to znalazła ślad nerwicy i matka ubłagała ją o zaświadczenie dla władz. Bronka była zdrowa jak rydz i tu matka nie mogła nic wskórać, za to przy Marynce — wielkie pole do popisu. Anemia — to raz, zapalenie mięśnia sercowego — to dwa,i ropne anginy — to trzy. Na anemię Marynka chorowała w wieku lat siedmiu, zapalenie mięśnia sercowego przecho-i dziła w wieku lat dziesięciu, ale matka wydębiła zaświadczenie, że córka jej, Maryna Cegłowsfca, lat szesnaście i pół, jest w złym stanie zdrowia, chora na to i owamto, z powodu fatalnych warunków mieszkaniowych. Tak uzbrojona wstępowała, do coraz to nowych gabinetów, a wieczorami cienka ściana przekazywała nadsłuchującym dziewczynom ykłym robotnikiem budowlanym. Ma świetną opinię racy. Proszę, tu opinia z pracy... A może towarzysz uważa ż.e nam, rodzinie właściwie robotniczej, nie należy się takie i urs/.kanie, że nie posiadamy moralnego prawa, aby się o nie ' Tak, to prawda, obecnie pracuję jako kierowniczka i w Delikatesach. Ale swoją pozycję wypracowałam /m trudem. Nosiłam dziecko pod sercem i wyrabiałam ie procent normy, i potrafiłam jeszcze uczyć się, niać wykształcenie w szkole dla pracujących i zdać ¦f na bardzo dobrze. Marzyły mi się studia ekono-.-, oczywiście zaoczne, ponieważ na dzienne pozwolić uie mogłam, ale urodziła się druga córka i musiałam nować. Całe życie mieszkam w warunkach poniżej iej krytyki, w pleśni i grzybie, ale do tej pory nie ' im się o mieszkanie, ponieważ miałam świadomość, że Uki rodzin mieszkają jeszcze gorzej niż moja i im się pierwszeństwo... Jezu, ale nadaje — szeptała w podziwie Bronka. aryna, słyszysz? Nie starała się dotąd o mieszkanie! Ale tylko dlatego, że od lat mówi się o rozbiórce tych i i na Sprawiedliwej. Po co mam bulić ciężką forsę, skoro parę lat i tak mieszkanie dadzą? — chichotała Bronka. kic studia ekonomiczne? Nigdy nie była na żadnych sprawozdania matki. Więc mówię mu: towarzyszu, chociaż! .md i ach, dziennych czy zaocznych. Maryna, co ty? Masz nie należę do partii, pochodzę z rodziny o bogatych! mmc kota na puszczy. tradycjach robotniczych. A co, Tadeusz, może to niepraw-1 a ta idiotka, Marynka, zamiast bawić się rozmówkami da? Mój ojciec, towarzyszu, już dziś nieżyjący, pracował! //a ściany albo odwracała się na swoim tapczanie plecami do 20 21 Bronki, okrywając kołdrą aż po same uszy, albo wytra szczała oczy i mówiła: biedna mama. Dlaczego biedna? co; ty? Bo to wszystko jest ohydne, ohydne! Zaraz aż ohydne! Pi prostu: samo życie. Tak trzeba, tak się załatwia. Więc ni rozumiem, dlaczego współczujesz matce zamiast ją podzi wiać? Ja nie współczuję, ja się nad nią lituję, odparł; Marynka. A co to za różnica? A w ogóle, większość z tego, matka nawija tym różnym facetom, jest prawdą. Przecie: pracowała w fabryce, przecież dziadek był ślusarzem, ojci< jest robotnikiem, babka ledwo się potrafi podpisać. I matun matka zrobiła zaocznie, miała te ambicje, nie? A może te barak nie przegnił od starości? Może nie nosi się wod; z ulicy? No, ty nie nosisz, a szkoda, jakbyś tak ponosiła tobyś wiedziała, co to znaczy przytaskać z tego cholerneg hydrantu kilkanaście wiader wody. I rwie nas wszystkich oc wilgoci. I oni, matka, ojciec, babka, gnieżdżą się w kuchni żeby nam było wygodniej. Jak ty niczego nie rozumiesz odpowiadała Marynka. — O, matko, zamiast kimać, rozmyślam o idiotyzmacł — przeciągnęła się Bronka — ale swoją drogą, ciekawam o co Marynie chodzi? Ma wszystko, czego ja nie mam Ładna, zgrabna i ubierana przez matkę w dobre ciuchy. Tak kożuch jej fundnęła! Za dwadzieścia pięć patoli! A dla mnu barany za frajer. Broniu, Broniu, ależ jesteś na kożuch tęga! — rozdrażniła się Bronka. — Cholera, na kożuch tęga, a na barany w sam raz. Żeby to mnie matka kupiła ta kożuch, to całowałabym ją po rękach, a Maryna — jakb; niezadowolona. Córuchno, kożuszek pi kupiłam, popatr: jaki piękny, dwadzieścia pięć tysięcy, oznajmiła mat dumnie, a Marynka, ta frajerka, głowę na dół i nic. Maryniu 22 |i'z, nie cieszysz się, przymierz, przymierz. Owszem, 'e się, mamo, powiedziała, jakby ją kto do trumny dał, tak grobowo. Co ci, córuchno? Nic, głowa mnie Idiotka. I kto ją zrozumie? Maryna, ty chyba się ¦ukłaś albo zwariowałaś, taki kożuch! A ona: za wziątki i lilojki. Ale się matka zdenerwowała, popłakała się, uiwdę biedna. A ty myślisz, że ze swojej pensji mogłabym tki kożuch kupić? Właśnie, o tym mówię, odpowiedziała .1 ry na. Dziecko, dlaczego? może ty naprawdę jesteś chora, co t lobą dzieje, może powinnam zaprowadzić cię do lekarza? [, czort z Marynka, pomyślała coraz bardziej rozdrażnio-Jronka, widmo baranów było coraz bliższe, cholerna Itka obnosi kożuch z miną cierpiętnicy, a ja muszę się liec/yć wkładając koszmarne barany. Bo matka niewąt-,ic każe mi je założyć i trzeba będzie przybrać radosny ncch. Każe włożyć, matka jest przecież tak cholernie .kliwa. a ścianą ciężkie, powolne kroki, trzaśniecie drzwiami: ika skończyła odmiatać śnieg albo przyszła rozgrzać ręce ii pieca. Zawsze tak robiła: okutana w wełnianą chustę aż r/ubek nosa, w wojłokowych buciorach, w watowanej ice wchodziła maleńka, przygarbiona, ciężko dysząc, /ymywała się koło pieca i wyciągała czerwone ręce i ronę ciepła. Bronią! Wstawaj! Ubieraj się ciepło, grube majtki, iła bieliznę, golf, bć> dziesięć stopni mrozu — zawołała tka z kuchni. — Marynka już dawno po śniadaniu. Marynka, cacany dzidziuś. Co mówisz? Nic nie mówię! Tylko jak wstawać w takim zimnie? 23 ¦*,: — Normalnie: wstać i już. Marynka wstała bez ceregie nawet się umyła. — Kiedyś porzygam się tą Marynką — mruknęła Broi ka. — Patrzcie, jaka bohaterka: nawet się umyła, no, n< — Bronią... — babka stanęła w drzwiach pokoju. ¦— Czego? — Co zjesz na śniadanko? Marynka jadła jajeczka n miękko, ugotować jajeczka? — Nie chcę jajek. • , — To co? i — Odchudzam się. Nie będę jadła. — A co to za fanaberie? — zawołała matka z kuchn — Odchudzaj się, oczywiście, ale rozsądnie, śniadanie trz< ba zjeść, wypełnić żołądek, żeby miał co trawić. — Och, mamo! — jęknęła Bronka. — Masz zjeść śniadanie i koniec dyskusji. Zdecyduj si( co babcia ma.ci zrobić, babcia nie ma czasu, jeszcze mm odwalić śnieg z jezdni, bo nam karę wlepią, nie wyobrażas sobie, jaki śnieg, a wiatr ciągle nawiewa i nawiewa. Babka westchnęła ciężko. — Więc co będziesz jadła, Broniu? — Kakao. I bułkę z masłem. Dwie bułki z masłem Bronka poczuła potężny głód, szybko wyskoczyła spo kołdry. O, matko święta, ale ziąb! — Dziewczynki, pa! Lecę! Marynia, tylko dobrze ok szyję szalikiem! Bronią, a ty oczywiście założysz futro! Nie zapomniała o futrze, cholera! Omal nie krzyknę Bronka, aż jej się gorąco zrobiło ze złości: nie zapomniała, pewno nie założę, jeszcze czego, pomyślała Bronka, nie m zamiaru wystawić się na ogólne pośmiewisko. , mc/ascm matka poguniala babkę. Mamo! Co z tym I u mcm dla Broni? Dziewczyna spóźni się do szkoły, /< jej trzeba ostudzić kakao, niezdrowo, żeby piła zbyt ic I niech mama zaraz wytrzepie jej futerko! I niech ta nic zapomni o surówce do obiadu! Za mało jemy min! Marynia taka blada, anemiczna, a Broni na Mię materii... c / sionki wykrzykiwała coś o tej przemianie materii, .u /.resztą; ma fioła na punkcie naszego zdrowia, la Bronka, prawda jest naga, jestem tłusta, bo żrę za > zwalać na przemianę materii. A Maryna je jak Cholera, czemu ona nie ma też takiego wściekłego |ak ja? ąc za sobą spódnicę po podłodze, jeszcze nie ubrana, ziewając poszła do kuchni. Babka, wciąż okutana • ohydne chusty, stała przy piecu, mieszała w garnku Dwie buły posmarowane grubo masłem leżały na /prost na ceracie. Marynka siedziała przy stole dna, obcinała paznokcie. Bronkę zatrzęsło. Po ;: jeśli nie założy tego futrzanego tłumoka, będzie ra. Po drugie: babka chyba na złość posmarowała te V: grubo masłem. Po trzecie: cerata była uwalana, bo io jadł tu śniadanie ojciec, a ojciec zawsze wszystko siebie zapaskudzi, porozlewa mleko, potłuści ma-ysmaruje dżemem, ta cerata aż się lepi! Jak można w ly wsadzić bułki! Nie ma w tym domu talerzyków? l ra, suwak się popsuł właśnie przy spódnicy, a babka wczoraj wszywała, pewno specjalnie tak wszyła, > sic popsuł! O! — krzyknęła Bronka. — O! Niech babcia spojrzy: I 24 25 widzi babcia? widzi? I w czym ja teraz pójdę do szkoły? mogła babcia przyszyć mi porządnie? — Trzeba byfo sobie samej przyszyć — odezwała Marynka. — Nie mądrzyj się! Mama babci kazała przyszyć, mnie! A w ogóle jesteś świnia — krzyknęła wściekle Bror — nie masz innego miejsca do obcinania paznokci?! A cia niech zapamięta: śniadanie dla mnie proszę podawać talerzu! Babcia, jak chce, może sobie jeść choćby z podłe — Ty to jesteś świnia — powiedziała Marynka. — A baranów niech babcia nie trzepie i tak ich nie załc — wrzeszczała dalej Bronka, miotając się po kuchni, j ' Gdzie w tym domu jest jakaś agrafka? Przecież nie pój w rozpiętej spódnicy! — Nie wrzeszcz — powiedziała spokojnie Marynka.' No tak, teraz Bronka już wiedziała, co ją tak rozdrażr Nawet nie wizja baranów ani te buły wprost na ceracie, { Maryna! Ten słodki pieszczoszek wszystkich! A właści| nie tyle Maryna, co jej kożuch! Już wisiał przerzucony pr krzesło — taki fantastyczny, szałowy kożuch! W którl Maryna wygląda też fantastycznie! A ja, pomyślała Bronf a ja? Z impetem wywaliła szufladę z kredensu na stół. Szpui| nici, igły, zatrzaski, bawełniczki — wszystko pieczołowic pedantycznie poukładane potoczyło się po stole. WprJ w te maślane plamy, w dżemowe wysepki. Ale ten ojciecj pomyślała Bronka. Mama ma rację twierdząc, że jak świr Wśród przyborów do szycia nie było ani jednej agrai Bronka zgarnęła ten cały majdan do szuflady i zaczę przewracać w następnych. Przecież musi czymś spiąć 26 ,-ttł spódnicę! Wyciągnięta za daleko szuflada wypadła ilłogę. Do diabła, zaklęła Bronka, kopnęła jakąś i.j ściereczkę, która z tej szuflady wypadła, no tak, tmniała sobie: przecież ma agrafkę, przy majtkach, bo i ich gumka zerwała. !c ściereczki, które wywaliłaś na podłogę, babcia tj prała, krochmaliła i prasowała ¦— odezwała się nk:i. N<> to co? — zapytała Bronka. — Czego ty się mnie z? ' ¦ (a odstawiła garnek z płyty, dmuchnęła idiotycznie; lak robiła, żeby mleko lub kakao nie „uciekło", llkc znowu poniosło: co za obrzydliwy zwyczaj dmu- cudze kakao, przecież babce cuchnie z ust. C/y naprawdę babcia musi zawsze pluć do mego D? krzyknęła Bronka, odsunęła krzesło, siadła, jąc, aż babka naleje kakao do kubka i poda do stołu, babce niezdarnie szło, nie mogła znaleźć kubka na potrąciła szklankę, zrzuciła łyżeczkę, a macała, ma- no, wreszcie znalazła! Całkowita skleroza, pomyślała f» Vji, obserwując nieskoordynowane ruchy babki. Głowę i w ramiona, cholera, może płacze? Ręce babce się ', kubek w nich aż dygotał, siorbnęła nosem — Tne współczucie Bronki ulotniło się natychmiast: jak i katar, to powinno się używać chusteczki do nosa, ma rację, że tak babkę goni, babka jest niemożliwa. >ka znowu siorbnęła; nie, nie miała kataru — jednak a. Bronka zobaczyła twarz babki: obrzmiałą od i, czerwoną, pomarszczoną, brzydką twarz starej ko-Stawiając przed Bronką kubek, babka idiotycznie 27 wykręciła głowę, jakby nie chciała pokazać swoich łez, któ ściekały bruzdami po twarzy i wsiąkały w brzeg wełnią chusty. Ciekawe, pomyślała Bronka, czy mama zabierze babkę tego fantastycznego mieszkania, jeżeli je, oczywiście, łatwi? — Mogłabyś chociaż powiedzieć: dziękuję — odezwi się Marynka. — Nie, ty chyba dziś rzeczywiście zwariowałaś — wiedziała Bronka. — Czy ktokolwiek w tym domu kon kolwiek za coś dziękuje? Pobrałaś jakieś specjalne lek dobrego wychowania? Może od mamy? Ona co drugie sto sadzi: dziękuję uprzejmie, służę uprzejmie, kłaniam się nisi polecam się. Komu mam i za co dziękować, do diabła?, Babka znikała już za drzwiami kuchni. I nie odwra-głowy ku siedzącym przy stole dziewczynom, powiedzi — A wszystkie żonkile i pierwiosnki wymarzły. B Boże. Bronka osłupiała: całkowita skleroza u babki. Wyb nęła śmiechem. — Ot i masz — powiedziała do Marynki — ukoch babcię. Jej nie można urazić. — Czyżby? — zapytała Marynka. — Ech! — wzruszyła ramionami Bronka, zabrała się jedzenia. Marynka milczała. Obrysowywała palcem s wiały wzór ceraty. To milczenie wydało się Bronce wy: wające. — Nie podobam ci się? — zaatakowała. Marynka milczała. — No, ty, śliczna, odpowiedz, kiedy cię grzecznie pyta 28 >głaś powiedziała Marynka, wciąż obryso-<>r. k mogłam? No, tylko ty »ię nie rozbecz, ty rszczoszku, zapadający na zdrowiu. A co, może r/ydliwe, kiedy babka dmuchu w moje kakao? łga gile nosem? Albo jak smarka w rękaw? Albo /.y jedzeniu, że aż się flaki wywracają. Tobie się wracają, co? Całujesz babkę, ale ocierasz usta. jak jesteś taka dobra, litościwa, to czemu tu mu nie wyskoczysz za babką, nie wyrwiesz jej i nie odwalasz śniegu? Albo czemu pozwalasz woje brudy? A co, może ci nie pierze? Wyprałaś raz, choć cokolwiek? Pończochy, majtadały? apki? A ja swoje piorę. Więc co się czepiasz? >dzi? O babkę? Też mi ważna persona! Nawet i wstydzi! A ciotka Adela babki na próg swego puszcza. powiedziała Marynka. żliwa osobo -— zakpiła Bronka. — Uważaj, bo i*/ dziurę w tej ceracie i będzie na mnie. Przecież >, co nie tak, zwala się na mnie w tym cholernym Mbo wiesz? Wydłub! Może matka odżałuje stówę 1^1 nową, zamiast tego paskudztwa. Ty lepiej popatrz, I|M się wygłupiać, jak cisnęłaś kożuch. Gorzej niż byle In bym taki kożuch całowała. A twoje kozaki... l v też masz takie — przerwała Marynka; > nie wypadało mnie zbyć tańszymi. Ja na twoim Maryna, umiałabym się urządzić. Ciężka frajerka. ci matka płacić pensję? Maryniu — zaczęła prze- .ić Bronka — czemu ty nigdzie nie chodzisz, nie 29 bawisz się, jesteś taka młoda, śliczna, może potrzeb pieniędzy? Chcesz, za każdą piątkę zapłacę ci dwi złotych. Ty byś, Maryna, zbiła majątek... — Przestań. — A ta frajerka, zamiast matce podziękować, zamias wiem co, bo jej piątki sypią się jak z rogu obfitości, powi; mnie pieniądze mamy nie są potrzebne. — Śmierć frajerom, co? — Takim jak ty, pewno że śmierć. Jezu, żeby tak matka zechciała płacić. Cholera, a tu człowiek musi kradać drobne, bo skąpią na kino. Co? Do kina? Ty ma; uczyć, a nie po kinach. Gdybyś była taka zdolna Marynia... — Bronka spojrzała wrogo na siostrę. — skończona frajerko. Niemożliwa frajerko. Ale Marynka już nie odwzajemniła spojrzenia: zapa na w okno, nieobecna, wyłączona. Jaka ona śliczna... żebym tak ja... — i wielki żal tar Bronką. Maryna jest śliczna, zdolna, mądra, ma kożuc dwadzieścia pięć patoli i matka ją ubóstwia, nie pot niczego odmówić. Kupiła kożuch, chociaż tak skąpi, sknerzy na to mityczne mieszkanie. Żeby chociaż Maryna chodziła do jakiegoś innego lice Chłopcy z klasy Bronki i z innych również, na z maturalnych, obwołali Marynę miss szkoły. Ledwo ty pokazała się w szkole — wszyscy, wszyscy zainteresowali tą śliczną Maryna. To twoja siostra, ta smarkata z pie szej a? zaczepiali chłopcy Bronkę na przerwach. Ale dzi< czyna, bezbłędna, a niech cię, Bronka, ale niasz siostrę, cz na sobie spojrzenia tych wszystkich chłopaków, z któr żaden dotąd nawet nie spojrzał w jej stronę, spojrzę 30 |i% kurczyła się pod ich taksującym brzemieniem, to s/ne, koszmar. Bronka — powiedział Jurek, ta i vna licząca metr pięćdziesiąt wzrostu w kapeluszu, n >ta ¦— aż nie do uwierzenia, że to twoja rodzona >t i i )uć takiemu w gębę, czy jak? Bo nie sposób znosić iwytów i tego nagłego zainteresowania: nagle cała lopaków miała mnóstwo spraw do załatwienia i; Bronka, słuchaj, wpadnę do ciebie wieczorkiem, i nigę od matmy; Bronka, kochanie ty moje, nie yśmy się do kina, zaprosiłabyś siostrę?... Dać po • ma wyjścia. A Krystiana powiedziała: wiesz, ty leś podobna do Maryny. Nie podejrzewając ironii, • nadzieją: naprawdę? Oczywiście, odpowiedziała ;t, uderzające podobieństwo. Przede wszystkim i. Toteż gdy Maryna podeszła na przerwie, syknęła iścią: zjeżdżaj. Jesteś za dobra dla mnie. Broniu, co : raszyła się Marynka. Zjeżdżaj, powtórzyła Bronka, I zniewagi Krystiany i tych wszystkich innych żebyś nie śmiała zbliżać się do mnie. Odtąd nie do szkoły razem, chociaż matka kazała Bronce ać się siostrą. Nawet na przystanku udawała, że nie ryny. W szkole jednak nie dało się ukryć pokre-t. Koszmar trwał. Nauczyciele chórem okrzyknęli , nieomal geniuszem. Była dobra tak w polskim, jak natematyce. Cholera, żeby chociaż rozrabiała, albo co. ona cacana, grzeczna: zachwycająca. Twoja siostra, owska, jest nie tylko zdolna, ale ambitna i pilna, cnna. Dlaczego z niej nie bierzesz przykładu? Na lym kroku, wszędzie słyszała: Maryna, Maryna i Ma-I jak ją strawić, tę cudowną Marynę? Na szczęście 31 Maryna, młodsza o rok, chodziła do innej klasy, szczęście nie musiała patrzeć na Marynę na lekcjach. Ale: wątpliwe szczęście zostało Bronce odebrane: w tn licealnej podłapała dwie tęgie dwóje, z polaka i anglika. przekonana, że pod koniec roku jakoś je „wyciągnij Przecież zawsze udawało się „wyciągnąć": trochę się pou( ła, mnóstwo najęczała przed profesorami, że warunki mi( kaniowe, grzyb, wilgoć, wspólny pokój na pięć osób, ci praca, wodę nosić itepe, i jakoś szło, „wyciągano". Ale cholernej trzeciej licealnej: pech. Ten świnia, gimnast] zemścił się i usłyszawszy o dwóch golach, dorzucił trzeciej Z gimnastyki! Boże święty! A wtedy Rosjanka zaraz dow] ła swego gola. Cztery gole, klęska. I pomyśleć, że właścii przez gimnastykę. Bo gdyby gimnastyk nie uparł się, Rosj^ ka dałaby się ubłagać, matka by tam coś podetknęła i krzyku. Gimnastyk był młody, przystojny i kochała si< nim cała kupa idiotek. Bronka miała go w pięcie, ale bardzo przytyła podczas ostatnich wakacji, leżąc pod }i łonką i odchudzając się jabłkami, że nie znalazła w soj odwagi, aby pokazać się dziewczynom w kostiumie gimi stycznym. Nie chodziło przecież o tego kretyna, tylk< dziewczyny. Były okropne, bardziej niżwstrętne. P< się przed lekcjami gimnastyki: matko, Bronka, ale masz uda; panie profesorze, niech pan spojrzy na głowską, czy nie nadawałaby się na miotaczkę? Nina Dumbadze, śmiał się gimnastyk. I dziewczyny nas wytrzasnęły skądś zdjęcie tej Dumbadze; popatrz, Broni masz szansę. A gimnastyk, jakby kibicując tym rozgn kom, wymyślał dla Bronki specjalne ćwiczenia odchudi jące. No, a teraz, Cegłowska, strenujemy brzuszek, a dziej 32 :hotały zalotnie. Bronka na widok gimnastyka gęsiej skórki. A teraz przytyła tak, że gorzej nie lic, nie będzie ćwiczyć! I przez cały rok szkolny na salę gimnastyczną nie rozbierając się do Cegłowska, rozbieraj Się! Ani mi się śni, odpo-cstem chora. Jesteś bezczelna, a gdzie zwolnienie Nie miała, bo skąd? Poszła do okulisty, ostatecz-i; te okulary nie dla ozdoby. Dziecinko, powiedział lista, oczkom nie zaszkodzi, a na figurę pomoże, zwolnienia. Błagała matkę prawie na kolanach: łatwi mi zwolnienie z gimnastyki. Co to, to nie, malcami matka, ćwicz! Ułatwi ci to przemianę schudniesz. I gdyby chociaż gimnastyk poskarżył , chowawczyni, dyrektorowi, ale on z cicha pęk, na i oku gol! W ten sposób Bronka dobiła do Marynki, 11 — Marynka dobiła do klincującej w trzeciej klasie i. Nowa wychowawczyni jawnie i publicznie okazała swoje niezadowolenie: będziesz mi psuła wyniki, ty ziółko. Marynka! Usiądziesz z siostrą, jesteś za nią K<>wiedzialna. Przynajmniej będę pewna, że nie dasz jej ić. Do szkoły i ze szkoły chodziły oddzielnie, ale kole, jak na ironię, siedziały razem. Podobno usadzono Maryna — powiedziała Krystiana na przerwie — |nt i iłuję, para z was wyborowa. Powinnaś się ubierać — Bronka drgnęła. Maryna a oim fantastycznym kożuchu stała przy drzwiach z ręką ¦ lamce. A co cię to obchodzi? Właściwie nic — odparła Marynka. Postała chwilę, la, aż nagle wybiegła prędko, jakby ją ktoś gonił. — Idiotka —- powiedziała Bronka. Wiatr zacinał w szyby. Musi być okropnie zimno, pomy-^ ślała Bronka. Czy ja w końcu muszę iść dzisiaj do tej-J zakichanej szkoły? Na trzeci rok w tej samej klasie mnie jużj nie zostawią, muszą przepuścić, Bronka roześmiała się^l a gimnastyk za tego gola dostał niekiepskie zmywanie głowy. Hanka Sosnowska słyszała na własne uszy, stała niedaleko pokoju nauczycielskiego, bo^ie spóźniła na lekcją i bała się wejść do klasy, więc tam stała, a jakiś wizytatoi obrabiał gimnastyka. Pan to już przesadził z tym niedosta-i tecznym, kolego. Ależ, panie wizytatorze, Cegłowska de- '* monstracyjnie nie ćwiczyła, to obniżało mój autorytet. Autorytetu nie osiąga się wystawianiem niedostatecznych, kolego. Niedostateczne świadczą o braku kwalifikacji nau-i czyciela, kolego. Tak podobno dosunął, i chwała mu za to! Lecz z drugiej strony, jeżeli gol świadczy o braku kwalifikacji nauczyciela, to po cholerę mam się uczyć? Albo w taką pogodę zasuwać do budy? podsumowała w myślach Bronka, przeciągnęła się, ziewnęła, dokończyła kakao. Matce po-^ wiem, że rozbolała mnie głowa albo coś tam, wszystko jedno co. 'l Zbyt późno usłyszała kroki matki. W rozpiętym płaszcz wpadła nerwowo do kuchni. Bronka poderwała się od stoh z głupią miną. — Dlaczego jeszcze tutaj? — napadła z punktu matka. Marynkę spotkałam na przystanku, dlaczego nie z Maryń* ką, a tutaj, w domu? Chciałaś zwagarować, co? Mało przez! ciebie mam kłopotów w szkole? Żebyś się chociaż uczyła!! Boże, co za dziecko — mówiła matka, grzebiąc w szufladach kredensu. — Bronka! Może widziałaś: miałam tutaj gdzie! 34 taką teczkę z dokumentami w sprawie mieszkania... zapomniałam wziąć, a dziś mam spotkanie z panią Lotowską, wiesz, to jest żona tego Łotewskiego, kierownika wydziału gospodarki komunalnej... Bronka! — krzyknęła, bo Bronka w kurteczce usiłowała się cichcem wymknąć z kuchni — a ty dokąd?! — Ależ, mamo... do szkoły... — Dlaczego nie w futerku? Chyba zwariowałaś? Czy wiesz, jak zimno? Chcesz się przeziębić? Tylko mi choroby w domu brakuje! A ciepłe majtki włożyłaś?! — wyrzucała z siebie matka, rozbebeszając jednocześnie szuflady. — Dobry Boże, gdzie ja to podziałam? O, jest! — ucieszyła się wyciągając spod ręczników zieloną teczkę. — Jest! Ale czemu pod ręcznikami? Dałabym głowę sobie uciąć, że kładłam pod prześcieradła... Bronka! Ubieraj futerko, tak nie pozwolę ci wyjść, zapalenie płuc gotowe. — Kiedy babcia nie wytrzepała. — No tak! — rozzłościła się matka — mogłam się tego spodziewać! Czy ona kiedykolwiek zrobi to, o co ją poproszę? Ale w kurtce nie pójdziesz. Mowy nie ma. Wkładaj futerko. — Mamo... — powiedziała błagająco Bronka. — Pośpiesz się. — Nie włożę! — zbuntowała się Bronka. — Jest ohydne. — Ach, więc to tak? Futro ohydne? Nie włożysz? — Mamo, niech mama zrozumie, wyglądam w nim jak beka. . ~ — Nie trzeba być beką! -— krzyknęła rozsierdzona matka. — Masz w tej chwili założyć futro! — Ani myślę! — podniosła głos Bronka. — A co: założy J mi je mama siłą? Ręka matki spadła szybko na policzek Bronki. — I niech mnie mama nie bije! — Bronka wpadła w furię. I — Mam prawie osiemnaście lat! Jestem już dorosła! Niej pozwolę, żeby mnie mama waliła o byle co po twarzy. Teraz ręka matki wykonała kilka pośpiesznych ruchów, rozlegały się tylko ostre plaśnięcia. — Karmię cię, ubieram — powiedziała dysząc matka — i dopóki cię karmię i ubieram, masz mnie słuchać. Dorosła — roześmiała się ironicznie — dorosła. Marsz po futro, ty moja dorosła córko, która nawet do matury dobrnąć nie j możesz. Łzy wściekłości dławiły Bronkę, oślepła od nich. Rzuciła^ się do pokoju, do szafy, do tego paskudnego grata, zatrzesz- i czały drzwi, futro też jakby zatrzeszczało, kiedy je zdejmo- j wała z wieszaka. Wynieść się stąd, uciec, myślała Bronka, jak] najdalej. Z podwórza doleciał podniesiony głos matki: — Dlaczego mama nie wytrzepała futerka Broni? Prze-] cięż prosiłam jak człowiek! ¦— Och — powiedziała na głos Bronka poczekaj ty...| W gardle załomotało serce, ręce zdrętwiały. Bronka otworzyła segment, wsadziła dłoń pod bieliznę matki, macała. Leżała na samym spodzie, pod halkami, ta biała] koperta, z zapisaną na wierzchu sumą: sto pięćdziesiąt] dolarów. Bronka najpierw wsunęła pod golf całe sto pięćdziesiąt razem z kopertą. Nadsłuchiwała: głos matki w dalszym ciąg wymyślał babce. Już biegła do kuchni, lecz nagle zawrócił Tak, właśnie tak, tak to zrobi! Poczekaj ty, powtórzyła. Policzki piekły. Serce waliło. Odliczyła pośpiesznie pięćdziesiąt dolarów! Resztę schowała do koperty i kopertę odłożyła na miejsce, pod bieliznę osobistą matki. Zamknęła segment. Włożyła barany, pobiegła do kuchni. Szuflada, ale która? Ta ze ściereczkami? Nie, zbyt prędko odnajdą. Ta, gdzie sztućce? Też mogą za szybko znaleźć... O! Tu, do tej, w tej szufladzie babka trzyma gumki do weków i inne rupiecie. W sieni załomotały kroki. — Cholera —jęknęła Bronka. Zacisnęła w garści dolary. :— O — rozjaśniła się matka na widok Bronki ubranej w futro — i po co ta awantura? — Właśnie — powiedziała Bronka — po co? Przepraszam. Matka rozanieliła się. — Och, Broniu, Broniu, to ja cię powinnam, przeprosić, niepotrzebnie tak się uniosłam. Och, jak ci ładnie w tyni futerku — zapiała fałszywym zachwytem matka, a Bronkę znowu zapiekły policzki i serce załomotało ze złości. — Obejrzałaś się w lustrze? Prawda, jak cię wyszczupla? — Wyszczupla — powiedziała Bronka. — Jak cholera — dodała cicho. 36 II Głos Historycy dudnił; tubalny i gromki pokrzykiwał pod tablicą o jakichś tam zwycięstwach, ale Marynka nie uważała, roztrzęsiona wypadkami dzisiejszego poranka. Babka co prawda płakała często, lecz właśnie dziś płacz babki wydał się Marynce szczególnie bezbronny, a Bronka wyjątkowo okrutna. Matka od wczesnego ranka wzbudzała tylko sprzeciw —- ojciec tylko odrazę. Jak grzebał po tych swoich przepastnych i wiecznie zatłuszczonych kieszeniach, udając, że nie znajduje forsy, aby w końcu wyciągnąć pomiętą setkę, a potem następną i następną, aż wreszcie cały plik setek. Stał przed matką lekko pochylony, taki ogromny, potężny, zwalisty, a wyglądał jak mały chłopiec, któremu odbierano ukochaną zabawkę. I matka z tą swoją wyciągniętą ręką, ręką nienasyconą, zachłanną. Dawaj! Dawaj! Nakazywała ręka matki, a ojciec wciskał w nią pomięte setki. Pewno, że ojciec nie „zachorował" na uczciwość! Czy kiedykolwiek był uczciwy? Może był — kiedyś. Kiedy? pomyślała Marynka, patrząc tępo na skandującą Historyce. Czyja to wina, że jest taki, jaki jest? Czy to w ogóle czyjaś wina? Czy można kogoś obwiniać o machlojki ojca, doszukiwać się przyczyn? Ta próba wyłgania się od nowej fuchy była tym wstrętniejsza, że dyktowały ją nie resztki uczciwości, lecz zwykłe lenistwo. Ojcu po prostu nie chciało „się kłaść po godzinach pracy tej błękitnej glazury, wolałby pooglądać telewizję albo posiedzieć u kumpla, wypić piwo czy setkę pod golonkę w „Marzence". Jego nie obchodziło to mieszkanie na Słowackiego, na które matka ostatnio na-j miętnie gromadziła pieniądze. Biedny ojciec, pomyślałaf 38 Marynka, nawet, na ćwiartuchnę nie ukradnie, bo matka wywraca mu kieszenie do podszewki, bo za „Marzenkę" urządzi karczemną awanturę, bo i do kumpla trafi. Złodziejaszek okradany ze swoich złodziejskich zdobyczy przez matkę. Jakie to smutne. I jakie wstrętne. Ojciec, matka — a chciałabym znaleźć się od.nich jak najdalej. Koniu mój, koniu i co ty ze mnie zrobiłeś? Obudziła się dzisiaj, kiedy dopiero świtało. Od dawna już budziła się wcześnie, a zasypiała późno, długo patrząc szeroko otwartymi oczami w ciemność; obudziła się, wiatr targał oknem; zza ściany głośne chrapanie ojca i nagle przestraszony głos zaspanej jeszcze matki: Jezus Maria, co to? co to? śnieg? mróz? Za chwilę głos matki nabrał energii: mamo! Mamo! Niech mama szybko wstaje. Zima! Śnieg spadł! Trzeba chyba śnieg odgarniać. Niech mama ubierze się i zobaczy, jak to z tym śniegiem. Skrzypnięcie drzwi, trzeszczenie podłogi. Znowu skrzypnięcie drzwi i szurający krok babki. I matka: no tak, zima, zima w marcu! No, to czemu mama stoi? Na co czeka? Nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego matka tak pogania babkę, komu każe śnieg odrzucać; babci? pomyślała, nie, to niemożliwe, babka od ubiegłej zimy tak bardzo się przygarbiła, postarzała, tak mocno puchły jej nogi od cukrzycy, nie! Zza ściany chrapanie ojca — o, ojciec miał mocny sen. I monolog matki: Jezu Mario, zima, zimno, trzeba napalić w piecu u dziewczynek, przeziębią się, a było tak ciepło, fak wspaniale... No, ale mama się guzdrze! Wypadła z łóżka w koszuli, nie okrywając się nawet szlafrokiem, potrząsnąć ojcem, przerwać ten jego błogi, syty 39 t sen, krzyknąć do matki: jak możesz! Wyganiać na mróz starą kobietę! Swoją rodzoną matkę! Ojciec leżał na wznak, parawan matka już odsunęła; zgięta przy kuchni rozpalała ogień. Plecy babki okutane w waciak znikały za drzwiami. Spóźniłam się, pomyślała Marynka. Marynia? Dziecko! Zawołała matka z niepokojem, w koszuli na taki ziąb? Zaziębisz się, ptaszku. I biegła już do Marynki, już okrywała ją swoim szlafrokiem, leć do łóżka, tak wcześnie, jeszcze możesz poleżeć, ręka matki musnęła policzek Marynki. Babcia? Gdzie? powiedziała Marynka, okręcając się szczelniej szlafrokiem matki, piekielnie było zimno. Wszystko przez to kretyńskie sknerstwo, nie pozwoliła napalić w piecu, pomyślała Marynka ze złością. Babcia poszła odgarniać śnieg, straszne rzeczy, co się nawyrabiało przez jedną noc, ile śniegu nasypało, jaki mróz. Gołe ramiona matki pokryła gęsia skórka, zaraz zrobię śniadanko, ugotuję mleczka i przyniosę ci do łóżka. W tej kuchni to dopiero lodownia, pomyślała Marynka, zakasłała, głupio tak stać i marznąć, ale zapytała: dlaczego babcia poszła odgarniać śnieg? Ojciec nie może? Matka spojrzała zdumiona: ojciec? ojciec? Maryniu! Obudź się! Ty jeszcze śpisz. Mama nawet nie wyobraża sobie, jak dawno temu obudziłam się, powiedziała z godnością Marynka. Boże , Maryniu, aż tak źle spałaś? Może nie pójdziesz do szkoły? Może odpoczniesz? Niczego nie zrozumiała, niestety, westchnęła Marynka. Poczuła karcące spojrzenie Historycy, wyprostowała się ._ w ławce, przybrała mądrą minę, mającą oznaczać: ależ uważam, uważam. Ktoś za oknem szurał szuflą, pewno woźna odgarnia śnieg sprzed głównego wejścia do szkoły. Cały ranek słyszała ten dźwięk. I towarzyszący mu, jakby z nim zespolony, chrapliwy oddech babki. A może tylko wyobrażała sobie, że słyszy ten oddech? Bo jak można tu, w kuchni, słyszeć oddech kogoś, kto jest poza domem? Ale słyszała, narastał, domagał się pomocy. Ojciec spokojnie wycierał gruby, czerwony kark ręcznikiem, matka, także ze spokojem, czesała włosy. Boże, pomyślała Marynka. Patrzyła na nich, na ojca, na matkę — czy oni nie słyszą charkotu babki? Oni nawet nie pomyślą o babce, obojętni i syci, jak z wiersza Pąwlikowskiej. Obojętni, syci i szczęśliwi, jak krowy żujące trawę, pomyślała z przejęciem, zawierciła łza wzruszenia. Piękny wiersz, wspaniały, cudowny. Gdybym umiała pisać wiersze, napisałabym o tym charczącym oddechu babki. I o czerwonym karku ojca. Obojętnym ruchu ręki matki, trzymającej grzebień. I o tym, co czuję-patrząc na nich. Zaraz ojciec siądzie do śniadania, naje się, dużo będzie jadł, zawsze je dużo, łakomie, szybko, niechlujnie. A tam, niedaleko, ale jakże daleko, ta stara kobieta, babcia, charczę od wysiłku. Dyszy, dyszy, usta otworzone, Marynka otrząsnęła się, a jeśli upadnie? Rozkładając ręce szeroko, jakby chciała kogoś objąć — tak trzy lata temu na grządkę z truskawkami upadł dziadek, gdy go podnieśli, twarz miał jakby we krwi, ale to nie była krew, to były rozpryśnięte jagody truskawek. To dziecko źle wygląda, usłyszała głos ojca, coś jej chyba dolega. Maryniu, zawołała matka, ty lepiej nie idź do szkoły. Ty musiałaś bardzo źle spać. Zawołać, że to przez nich. Powiedzieć obojgu: obojętni, syci... Powiedzieć do matki: i ty kiedyś będziesz stara. Chciałabym, żeby każdy twój krok sprawiał ci ból. I żeby ktoś na ciebie krzyczał: szybciej, szybciej, co się guzdrzesz,- idź odwalać śnieg. Maryniu, czemu przyglądasz mi się w taki sposób! Krzyknęła matka. Wcale na mamę nie patrzę. Myślę 0 babci, która odgarnia śnieg, powiedziała Marynka. A jeśli upadnie? Nie pleć, zdenerwowała się matka. Więc Marynka, urażona, umilkła. Żadnych wyrzutów sumienia, pomyślała. To jest po prostu przerażające. Powinnam pójść, zabrać babce szuflę i sama... ale dziś klasówka z anglika, nie da rady opuścić szkoły. A ten żre — spojrzała na ojca z odrazą. A potem, ledwo wyszła z domu, spostrzegła na wprost furtki kanciastą, w watowanej kurtce postać babki. I te jej ruchy, jakby na zwolnionym filmie. Poczuła się winna, bo jak wyminąć teraz babkę, jak koło niej przejść, w tym pięknym kożuchu, ciepłym i lekkim, z teczką pod pachą, w wygodnych kozaczkach; przejść i co? uśmiechnąć się? kiwnąć głową? powiedzieć coś? cześć babciu, ale napadało? hej, babciu, jak leci? albo: och, babciu, jakaś ty biedna? No, bo przecież powinna coś powiedzieć, jakże wyminąć w milczeniu? Babka też zobaczyła Marynkę. Marynia, zawołała cicho. Czy czegoś chciała? Może łaskawego spojrzenia? Może dobrego uśmiechu? Może chciała tylko poskarżyć się, że żonkile wymarzły? A może niczego nie chciała, tylko przywołała mnie ot, tak sobie, bez żadnej określonej przyczyny: Maryniu, pomyślała Marynka. Szuranie szufli za oknem pracowni ustało. Pochylone plecy Marzeny Sobczakówny z pierwszej ławki wskazywały, że odpytywanie skończone 1 klasa coś notuje. Marynka pochyliła się gorliwie nad zeszytem. Oparta o szuflę babka uniosła zakutaną głowę, dostrzegła jeszcze jej oczy, wyblakłe, bez wyrazu i zmoczone? łzami? 42 potem? — policzki i ruch warg powtarzających: Maryniu. Wówczas puściła się pędem koło babki, ocierając się o nią prawie, prawie czując na swojej twarzy jej dyszący oddech i ruch warg: Maryniu: Czy babka zawołała jeszcze raz? Czy tylko się tak Marynce wydało, że zawołała — głośno, rozpaczliwie, jak człowiek potrzebujący pomocy? Mary-niuuu! Za rogiem zatrzymała się. A jeśli babka naprawdę upadła? Zapominając, że znajduje się na ruchliwej już ulicy, wśród •ludzi, skradającym krokiem cofnęła się do rogu kamienicy, zasłaniającej uliczkę, wyjrzała: babka — z tej odległości anonimowa, niczyja — odrzucała śnieg. I ten widok wstrząsnął Marynka, beznadziejność tej poruszającej się niemrawo, jakby lunatycznie postaci, bezsens tego istnienia, okręconego w chusty i waciaki. Powiedziała głośno: Boże, Boże. jakiś mężczyzna podszedł do Marynki. Był gruby, miał nalaną twarz. Uśmiechnął się i zaseplenił: nie chciemy iść do śkółki? boimy się złej naucicielki? a może pójdziemy razem? taka śliczna, a taka nieścięśliwa. Pocieszę. Zadygotała z urazy i obrzydzenia. Pocieszę! Pogonił ją lepki szept mężczyzny, gdy biegła do tramwaju. Ludzka fala wniosła ją niemal do wagonu, stała rozciśnięta, spłaszczona wśród podobnie spłaszczonych ciał innych. Nienawidziła tego grubego faceta i tej paniusi przed sobą w brązowym kapeluszu i tego starego człowieka siedzącego przy oknie, i wszystkich, i siebie też nienawidziła. — Cegłowska! Marynka spojrzała nieprzytomnie na Historyce. — Cegłowska! Co się z tobą dzieje? .— Ależ ja uważam, pani profesor — powiedziała Ma- 43 rynka i szybko zamknęła zeszyt: nie zapisała ani jednego słowa. — Drugi raz nie zwrócę ci uwagi, tylko od razu wlepię dwóję. — Przepraszam... Usiadła, zmieszana. Historyca raz jeszcze spiorunowała ją wzrokiem. Marynka przybrała pokorną minę, chwilę słuchała — właśnie dukał przed mapą Europy Jacek; Ewka Kwaśniewska podpowiadała. Historyca jest przygłucha, i to mocno przygłucha, ale wstydzi się do swojej głuchoty przyznać, więc Ewka nie musi się obawiać, że wpadnie, a Jacek, że dostanie gola. Jacek — powiedziała Historyca — nie mamrocz pod nosem, przecież wiesz, że lubię, kiedy uczeń mówi wyraźnie i starannie. Biedna Historyca, pomyślała Marynka. Bronka temu grubemu facetowi dałaby po prostu w twarz. Lub powiedziała tak wulgarnie, co o nim myśli, że odechciałoby mu się zaczepek. Bronka potrafi się obronić. Nie pozwala nikomu nadepnąć sobie na odcisk. Jeżeli ktoś Bronkę potrąci, ona oddaje natychmiast. Śmierć frajerom, powtarza często, jedno z jej ulubionych powiedzeń, coś w rodzaju maksymy. Jezu, Maryna, i po co się tak wkuwasz, śmierć frajerom, siostro! Maryna, ty frajerko, gdzie tak długo byłaś? Pewno stałaś w kolejce zamiast pchać się do przodu? Przecież widziałaś, jak ja to załatwiam! Ma się te metody. Upatrzyć trzeba najpierw jakąś facetkę na początku kolejki! Poczekać, aż kupi i wyjdzie ze sklepu. Potem wejść i powiedzieć: tu stała taka pani w zielonym kapeluszu, to moja mama, i zapomniała kupić ktostkę masła. Jezu, Maryna, ty ciężka frajerko, dlaczego zwróciłaś tę stówę? No nie, 44 z tobą nie daje się wytrzymać, facetka się myli, wydaje o stówkę za dużo, a ta zwraca. Dlaczego nieuczciwe? Nie obawiaj się, już ona sobie odbije! Taką okazję zmarnować! Tadeusz, powiada matka do ojca, nie sfrajeruj się tylko, zaczynacie nowy blok. Nie sfrajeruj się — oznacza po prostu, żeby ojciec skorzystał z okazji i jak najwięcej riakradł. Prace wykończeniowe przy blokach mieszkalnych to jest dopiero okazja. Ojciec targa na „zapas" i ustawia w komórce beczki farby emulsyjnej, pudła kleju do glazury, zwanego latexem, pędzle, potrafi wykombinować towar tak chodliwy jak armatura do łazienki; tę glazurę też potrafi wykombinować. Tylko się nie sfrajeruj, przestrzega matka. Więc cóż znaczy małe cwaniactwo Bronki, jej „metody" na ułatwianie sobie życia? Zarzucić matce lub ojcu, że są nieuczciwi? Ależ podobny zarzut wprawi ich jedynie w osłupienie. W jakie osłupienie wpadła matka, kiedy ją zapytałam o wziątki i machlojki z ważeniem, pomyślała Marynka. Jak oburzyła się, jak obraziła. Uczciwe jest niedoważać po pół deka luksusowej wędliny, a nieuczciwe podmieniać gatunki wędlin albo rozmrażać kuraki. Moja droga, powiedziała matka, czy ty sobie wyobrażasz, że ja ze swojej pensji mogłabym ci kupić kożuch? Maryna, o co ci chodzi? Mój Boże, jaka ty jesteś nieżyciowa! A Bronka napadła: ty, Maryna, co? Przebudziłaś się nagle, słodkie dzidzi? Ocknęłaś? Co ty, nie wiesz, że wszyscy kombinują, jak mogą? Trzeba po prostu umieć żyć. Umieć żyć. Bronka uczy się żyć. Matka umie. Ojciec umie. Panie z działu spożywczego też potrafią i rozmrażają kurczaki. Koledzy ojca także. Przecież nie on jeden wynosi farby, latexy, płytki, glazury. A ten konduktor z pośpiesz- 45 nego pekaesu: sprzedał nam bilety po prostu na krótszą trasę. Mrugnął, powiedział: najbliższy przystanek w Kowalach, jakby co, wsiadłyście dopiero w Kowalach. A pani doktor, ta znajoma matki, ta jej wierna klientka, która kupiła sobie działkę nad jeziorem i żeby nie zapłacić piętnastu tysięcy podatku, wystarała się dla siebie o kwalifikacje rolnicze? Taka lekarka to jest zawód, opowiadała w domu matka. Kilku ważniejszych pacjentów i już się żyje. A koniaków nie musi kupować, ani czekolad, pacjenci naniosą. Wybudowała sobie chatę nad jeziorem za dwieście tysięcy, a ocwaniła wydział finansowy na piętnaście. Bo jej pacjentem był jakiś facet z wydziału rolnego, wpisał ją na kurs rolniczy, ktoś zależny z kolei od tego faceta zdał za panią doktor egzamin, bo przecież ona nie rozróżni żyta od pszenicy. Jako „rolniczka", została zwolniona od zapłacenia podatku. W głosie matki brzmiał żal, że jej znajomości nie są tak znaczące. A ja, cholera, dopowiedziała zaraz matka, muszę się w pas kłaniać, służyć na dwu łapkach, uśmiechać się, bo tylko handluję zadkami świńskimi. Tak, tak, Maryniu, jak to wspaniale, że ty jesteś tak wszechstronnie uzdolniona, będziesz lekarzem. A Bronka pójdzie na politechnikę. Medycyna, politechnika. Ty na to, ty na tamto. Nawet nie zapyta, czy chciałabym na medycynę. Ale za to potępiać nie mogę, przecież pragnie dla nas jak najlepiej. Tak wyobraża sobie nasze szczęście. Biedna mama — i fala współczucia ogarnęła Marynkę — biedna; niczego nie rozumie, niczego nie pragnie. No, pragnie, a jakże, zaprzeczyła Marynka, poczuła ból, że pragnienia matki są takie żałosne i, co ukrywać, po prostu głupie... Wyjdziecie dobrze za mąż. Za 46 jakichś bardzo bogatych chłopaków, ty, Maryniu, jesteś taka śliczna, że możesz mieć każdego. Najlepiej syna badylarza. O, ci to mają pieniądze. Miliony. Zamieszkasz w pięknej willi, będziesz jeździła wspaniałym samochodem, takie marzenia. Kiedyś o takiej przyszłości marzyła dla siebie. Biedna! Bogaty mąż — oto perspektywa. Mieć pieniądze — oto cel życia. Cóż za ubóstwo, nędzota, pomyślała Marynka. Wyszła za mąż za ojca, bo miał dobry fach: murarz zawsze potrzebny, zawsze może zarobić. I tak żyją, oboje gromadząc pieniądze. Ile matka musi mieć odłożonej forsy! Sobie skąpi, ojcu skąpi, babce — lepiej nie mówić, jeszcze z, jej renty coś uskubnie; Bronka i tak wszystko jedno w co ubrana, i tak tłusta i brzydka. I te gromadzone od lat pieniądze zamierza wydać na mieszkanie. . Wyobrażam sobie, co pokupuje, przecież matce podobają się same ohydztwa. Ta lampa, którą mi pokazywała — pseudokryształowy pająk za sześć patyków, gorzej niż koszmar. Taką powieszę w salonie. O takiej marzyłam. Piękna, prawda? I trzeba potwierdzić, że piękna. Bo co? Zaprzeczyć, że ohyda? I'tak nie przyjmie do wiadomości, i tak nie zmieni upodobań. Wiesz, Maryniu? Jeżeli uda mi się załatwić to mieszkanie przy Słowackiego, będę chyba najszczęśliwszym człowiekiem. Pamiętam, jeszcze pracowałam w fabryce, jeszcze ciebie na świecie nie było, a już lubiłam tam chodzić, na tę ulicę, i wyobrażać sobie, że mieszkam tu, że jestem stąd. Wybierałam jakieś okna — o, to są moje okna. Widać wachlarz rozłożystych łiści palmy, to moja palmar Miękkie firanki, puszysty dywan, głębokie fotele. Wychodziłam z roboty utytłana, z tym ogłuszającym hukiem maszyn 47 w uszach, z ustami zapchanymi pyłem, nogi jak kłody, spuchnięte i żadnej nadziei na nic, zawsze już tak przez całe życie: dudniąca maszyna, migające czółno, pył, pył, w oczach, uszach, w gardle, przełyku, palce stwardniałe od wiązania nitek i tutaj, dopiero tutaj, na tej ulicy, opuszczała mnie fabryka, uwalniałam się od niej, tu odzyskiwałam nadzieję, że będzie inaczej, lepiej, chociaż ten świat wydawał mi się tak wspaniały, tak piękny, że nieosiągalny. Wiesz? To właśnie tutaj powzięłam decyzję, że muszę się naprawdę wyzwolić, tak pomyślałam, nagle, gwałtownie: skończę wieczorówkę, nie dam się, to co, że nie mam siedemnastu lat, że spodziewam się dziecka. I widzisz, skończyłam, i nawet potem na kursy poszłam, tak że dziś nie muszę być jakąś zwykłą ekspedientką, ale jestem kierowniczką stoiska w Delikatesach. Ile zawdzięczam tej ulicy! I dlatego zdobędę to mieszkanie. Urządzę je tak, jak całymi latami marzyłam. A potem zaproszę Sosnowskich, i nawet panią Henię zaproszę, i może nawet którąś z tych ze spożywczego — niech zobaczą. No, a przede wszystkim zaproszę Adelę. Matka nienawidziła swojej siostry. Ciotka Adela miała bowiem fart, nie pracowała nigdy w fabryce, nikt jej nie zabraniał się uczyć. Dziadek ją ubóstwiał, a babka omal się do niej nie modliła. Nie dosyć, że skończyła studia, to jeszcze znalazła dla siebie takiego męża! — usta matki, gdy mówiła o ciotce, zaciskały się w kreseczkę, cienką i bladą, jadowitą. Forsiasty jak cholera i jeszcze większy ważniak. Pan inżynier. Pan dyrektor, pomyślałby kto: Hrabia. Hrabia Kacpe-rak, wybuchała sardonicznym śmiechem matka, też mi hrabiowskie nazwisko! Nie wiadomo, kogo bardziej nienawidziła: siostry czy szwagra? No, wuj jest zwykłym draniem, i 48 \ pomyślała Marynka. Ożenił się z ciotką, lecz z jej rodziną nie utrzymywał żadnych kontaktów. Jego noga nie postała na Sprawiedliwej. Ciotka na Sprawiedliwą przychodzi, ale nikogo do siebie nie zaprasza. Jak to ciotka powiedziała? Aha: inny świat. Wybacz, Teresa, powiedziała ciotka, gdy matka ją usilnie zapraszała na swoje imieniny, wybacz, ale nie. Mój mąż czułby się skrępowany tutaj, wśród twoich gości. I ja chyba również. Musisz to zrozumieć: żyjemy w innych światach. A głupia matka nieustannie podtyka ciotce paczki z wędlinami i ciotka zresztą bez żadnych skrupułów dopomina się ciągle o te paczki i jeszcze ma pretensje, że schab miał zbyt grubą kość, a baleron był zbyt tłusty. Przed każdym przyjęciem dzwoni do matki, do' Delikatesów, i „zamawia" wędliny i mięso. Niech Bronka albo Marynia mi podrzucą. Gdy matka „podrzuca", szanowny wuj nie raczy się przywitać, zamyka się w gabinecie. Z nami się wita, a jakże, pomyślała z obrzydzeniem Marynka, całuje, świnia, w same usta. Bronka wręcz mu powiedziała: no, wolnego, co mnie wuj tak liże. Pobladł i wycedził: ależ jesteś wychowana. Żadnej ogłady. Wuj ma jej za dużo, a jest zwykła świnia i tyle. Straszne, powiedział wuj, ciotce się jednak nie poskarżył, przestraszył się Bronki. Za to Bronka poskarżyła się matce. Nie pójdę więcej, niech mnie mama nie wysyła. Wuj się lepi. Moja droga, powiedziała matka, nie zmyślaj. Nigdy w coś podobnego nie uwierzę. Kazik to kawał drania, ale żeby zdobyć się na takie świństwo? Ostatecznie, wuj pochodzi z kulturalnej rodziny, zajmuje wysokie stanowisko, no w ogóle jest kimś. Tobie po prostu nie chce się wozić tych paczek, tobie się nic nie chce. Oto mentalność mojej matki, pomyślała Marynka, raz drań, 49 a raz ktoś,, bo na stanowisku i z potężną forsą. A mięso posyła ciotce bynajmniej nie z miłości siostrzanej. Ciotka co trochę znosi matce jakieś swoje ciuchy, w których już nie chodzi. Jak to obrzydliwe futro baranie. — Cegłowska! Historyca stała przed ławką Marynki. — Uprzedzałam cię, Cegłowska, że wlepię dwóję. No i wlepię^ - — Ależ, pani profesor! — Bardzo się ostatnio opuściłaś, Cegłowska. Wszyscy na ciebie narzekają.-Jedziesz już tylko na swojej opinii. Ale długo na niej nie pojeździsz. W każdym razie, jeżeli o mnie chodzi, piątki ci nie postawię. - — Dlaczego? — spytała głupawo Marynka. Spojrzała zdumiona na nauczycielkę: dopiero przed trzema dniami Historyca odwołała Marynkę po skończonych lekcjach do pokoju nauczycielskiego. Była słodka jak miód i prawiła mnóstwo komplementów, ty, Maryna, jesteś najlepsza, solidna, obowiązkowa, reszta to... itepe. Okazało się w końcu, że Historyca chce, aby Maryna wzięła udział w olimpiadzie historycznej. Marynce zrobiło się przykro: musiała odmówić. Przecież pani profesor wie, że biorę udział w olimpiadzie polonistycznej. Zrezygnuj, ja cię proszę. Profesor Wierzyńska nie obrazi się, ja z nią porozmawiam. Profesor Wierzyńska doprowadziła aż trzech swoich uczniów w ciągu ostatnich lat do szczebla wojewódzkiego, a Ewa Kalinowska dostała się nawet na centralne eliminacje. Zresztą, dodała Historyca, ponieważ Marynka milczała, nie masz żadnych szans w polonistycznej. Nie przejdziesz poza okręgowe. Pamiętasz Darka? On był zdecydowanie 50 I lepszy od ciebie, a nie przeszedł. No? Teraz Marynce zrobiło się głupio: bo gdyby chociaż Historyca powiedziała wprost, uczciwie: Maryna, zależy mi, bo i mnie wpadną punkty za ciebie. Będziesz mi się liczyła za osiągnięcie pedagogiczne i dydaktyczne, ale w taki sposób? Bardzo mi przykro, pani profesor, nie mogę, powiedziała, wstydząc się podnieść oczy na Historyce. — Jeszcze się pytasz: dlaczego? Jesteś bezczelna i zarozumiała. Czy uważałaś na dzisiejszej lekcji? Milczysz? A ja cię lojalnie uprzedzałam, że wstawię dwóję. Może uważałaś? — Nie, nie uważałam — powiedziała Marynka — ale historię umiem. — W takim razie zreferuj temat dzisiejszej lekcji. Nawet nie potrafisz powtórzyć tematu — Histocyca chwyciła zeszyt Marynki — nawet nie byłaś łaskawa wpisać tematu do zeszytu, nie mówiąc już o notatkach z mego wykładu. Gdzie masz notatki? Przecież wiesz, że ja wymagam prowadzenia notatek, z czego nauczysz się dzisiejszej lekcji, skoro nie notowałaś wykładu? A ja rozszerzyłam temat poza podręcznik. I umiesz? Na piątkę? — Historyca energicznym krokiem przeszła przez pracownię i otworzyła dziennik: Cegłowska — niedostateczny! No, ten niedostateczny przekreśla definitywnie twoją piątkę. — To nie jest fair, pani profesor — powiedziała Marynka. — Mów głośniej. Mamroczesz, to też jest brak szacunku dla nauczyciela, takie mamrotanie! — To nie jest fair, ta dwója, pani profesor — powtórzyła bardzo głośno Marynka. — Co takiego? — I pani o tym wie doskonale — dokończyła Marynka. W pracowni zapadła cisza. *^v w «¦» T3 kj '5 -2 a 2 a •-' l >—i 2 JS osunęła się na schody, usiadła, przycis-jjeśli wciąż będzie cisza? Czy ktoś to nie może być tak, to nie tak musi powiedzieć. Bo konieczne teraz te dolary, obojętnie gdzie, dzie już setki razy szukała. To todzi przecież o pointę. Chodzi o to, i, kiedy już znajdzie. Czy zapłacze Zawoła: Boże, skrzywdziłam cię, A ja? Co na to ja? spłoszyła się Bronka. Co ja Czysir wariactwOj pomyśłała Bronka. Podniosła się, o1rzepiU;i lut-o Chyba Zwariowałam, zabierając te dolary ziraz wrócę [ schowam do tamtych. Wyszła na llicę5 kierując się w stronę domu. Też wymyśliłam sobie zeinstę Pęknąć ze śmiecłlU5 pomyślała. Kretyńsko nie zeąsta Szczeniactwo. Jakby nie można było maczej fo prostu: tego tłumoka więcąj Qie założę WaHĆ w gębę tez mi pOzwolę. Jeżeli matka musi koniecznie kogoś W(mc mech ulży sobie na Marynie. No, ale Maryna ni yicama. C*cana, porządna —jej walić nie ma za co. Dla Maryny wszy5tko5 a dla mme? Naglg zobaczy}a z}otą kulę pcmaranczy.{ siebie siedzącą przy kuchennym stole. Toczy si^fcula po stoie. Za nią druga. I trzecia. I czwarta. Ręka h iS tOrby' wVJmuje następną, dorzuca do tam-tyr- UKia^a pomarańcze na kupkę. Są nieposłuszne, ucie-kają, matka uparta) ch(x tg pomarańcze ułozyć razem;i Dopasowuje: ta do tej; teraz ta Przeiicza. T^ dwa? trzy> czery, pięć. Uorzuca tę ostatnią już, z dna torby, szóstą. Ta sz/stajest najrnniejsza {najmniej złota Matka podnosi ją do 54 - ' oczu, ogląda z namaszczeniem. Potem patrzy na Bronkę. Zastanawia się. Obraca tę ostatnią, szóstą, najmniejszą i najmniej złotą pomarańczę w palcach. Dokłada do tamtych pięciu. Uśmiecha się. Jaka piękna, złota górka wyrosła na stole. Ty jedz jabłka, mówi matka do Bronki, i z gwałtowną złością woła: ty jesteś zdrowa, co się tak gapisz? Jabłka jedz! Mamo! Bronka ukradła moją pomarańczę! Ma-aa-mo-ooo! Boże, co ze mną, przerwała te wspomnienia Bronka, machnęła ręką, jakby w ten sposób zamierzała je przepłoszyć, dobra tam, nieważne, mogły być jabłka, pies drapał zakichane pomarańcze. I Marynę, i w ogóle wszystko. Ale w gębę się walić nie dam. W ogóle się niev dam. Nikomu się nie dam. — Hej, Bronka! Spojrzała: przed nią stał Romek. Piękny, jak zwykle. Szałowy. Stał i uśmiechał się. Pod Bronką zmiękły nogi. Uśmiecha się do mnie! Spotkałam go, to cud, Boże drogi, cud! I wszystko nagle stało się nieważne, nieistotne, głupie; patrzyła na uśmiechającego się do niej chłopaka, zapominając o Marynie, matce, nawet o tych nieszczęsnych baranach zapomniała. — Hej — wykrztusiła wreszcie. A on znowu się uśmiechnął. W ciągu ostatnich trzech tygodni jeździła pod politechnikę prawie codziennie. Wystawała godzinami pod „żelaznym" sklepem, to był punkt obserwacyjny, tędy Roman musi przechodzić wracając z zajęć, a wtedy ona odwróci się od wystawy i zawoła ze zdziwienieni: O, Roman? Co za spotkanie! Wpatrywała się więc namiętnie w leżące na wystawie gwoździe, śruby i nakrętki, jak idiotka, jak ostat- •H tm 55 nia idiotka, bo trzeba być naprawdę ostatnią idiotką, żeby się aż tak poniżać i czatować na chłopaka, myślała, nie mam przecież żadnych szans, nigdy nie miałam, ot, zdarzyło się raz, że zaproponował spotkanie, ale przecież nie chodziło mu wcale o mnie, chodziło mu wyłącznie o Marynę. Cham, pomyślała, lecz tkwiła przed wystawą. A była taka szczęśliwa, gdy ten śliczny, świetnie ubrany chłopak poderwał ją na ulicy. Najpierw lazł za nią. Chyba zwariowałam, mam halucynacje, myślała Bronka, ale szedł za nią, czuła to przecież, wiedziała. I serce waliło jak zwariowane. A kiedy zagadał, zatraciła się zupełnie, tak bardzo bała się, że skończy się wszystko na głupiej rozmowie, że nie zechce umówić się, spotkać, bo przecież do tej pory nie chciał. Ale umówił się, na ten sam dzień, i jeszcze żądał zapewnień: przyjdziesz na pewno? nie nawal, dobrze? Te godziny dzielące ją od spotkania,, niebywałe godziny, szczęśliwe, cudowne. Wywaliła całą szafę w poszukiwaniu kiecki, nie jadła obiadu, czas jakby stanął w miejscu. Pognała na umówione miejsce dobre pół godziny wcześniej i drżała z obawy, że nie przyjdzie. Czekając na niego, przeżywała męki niepewności i radość nadziei. A kiedy podjechał małym fiacikiem, nie potrafiła powiedzieć słowa, uśmiechała się tylko i myślała, że wygląda na pewno z tym uśmiechem jak ostatnia idiotka. Pojechali do kina. W kinie nie próbował jej objąć, film go nudził wyraźnie, często spoglądał na zegarek, ziewał. Umierała w tym kinie. Lecz po wyjściu wpadła w euforię. Odwiozę cię do domu, chcesz, zaproponował. No pewno, że chciała. Marzyła o -tym. Odwiózł, zapytał: nie zaprosisz mnie na herbatę? A może masz srogich rodziców? f Maryna siedziała nad książką, notując coś pilnie. Ojca nie było, matki też. Babka się nie liczyła. Zresztą teraz nic się dla Bronki nie liczyło. Niech babcia zrobi nam herbatę, poleciła. Proszę, wejdź, tam jest mój pokój. Ale on zatrzymał się i spojrzał na Marynę. Pozwól, że ci przedstawię. To moja siostra, Maryna... — zaczęła i nie dokończyła. Zobaczyła zesztywniałą twarz Maryny i bardzo głupi jakby niepewny uśmiech Romana. Oni się znają, pomyślała. Wybacz, Bronią, powiedziała suchym głosem Maryna, nie mam przyjemności... I wyszła z kuchni do pokoju. No, to ja już pójdę, odezwał się Roman. A herbata? Babcia szykuje, przecież chciałeś herbatę? Zajrzała mu w twarz pytająco i błagalnie. Jak to, myślała, jak to? Tak sobie pójdzie? dlaczego? przecież sam wprosił się na herbatę? Spieszę się bardzo. I tak zmarnowałem mnóstwo czasu. Świnia, płakała później, długo w noc, ale świnia. Ale cham. Lecz nie mogła przestać o nim myśleć. I marzyła o tym, żeby go chociaż zobaczyć. Chociaż z daleka. Chociaż przez chwilę. Chociaż jeden raz. Łaziła pod politechnikę, bo powiedział, że tam studiuje. Zełgał z pewnością, tyle godzin wystała pod tym sklepem. Zamierzała wybadać siostrę, co ich łączyło, lecz Maryna krzyknęła: nie pytaj mnie nigdy o niego! Rozumiesz! Nie pytaj! A teraz spotkała go. Kilkadziesiąt metrów od domu. Co tu robił? Po co tu przyszedł? Kogo szukał? Znowu Maryny? A, niech tam, pomyślała, wszystko.mi jedno, ja go kocham. — Ale spotkanie, co? — powiedział. Wyciągnął rękę. Zaczęła szarpać się z rękawiczką. Nie zdejmuj, powiedział jakoś tak niedbale i Spostrzegła w jego spojrzeniu polito- 57 . ... • • wanie. Poczuła się śmieszna z tą rękawiczką na pół ściągniętą, teraz nie wiedziała, co zrobić z ręką: wyciągnąć czy schować za siebie. Szybszy ruch i rękawiczka zsunęła się, spadła wprost pod nogi chłopaka, w rozdeptany, brudny śnieg. W popłochu rzuciła się ją podnieść, barany zachrzęś-ciły, co ja wyprawiam, przecież to on powinien podnieść; co ja wyprawiam i teraz chciała zapaść się pod ziemię, gorzej niż idiotka, pomyślała, Marynce — ta myśl była szpilą — na nim nie zależy, ona potrafiła powiedzieć: nie mam przyjemności... odepchnąć, obrazić, a ja? Otrzepywała rękawiczkę z błota bezsensownie; czerwona, gorejąca. Uśmiechał się, był wstrętny. Nawet nie drgnął, nawet nie zrobił ruchu, żeby się schylić, pomyślała. Trzeba mu coś powiedzieć, ale co? — Rzeczywiście, spotkanie — powiedziała. — Dziwne. Czatował tu na Marynkę, pomyślała. — Dlaczego dziwne? Chciałem cię zobaczyć. — Mnie? — i już miała dodać: nie zalewaj, ale przestraszyła się; że on się obrazi i odejdzie. — Ciebie — powiedział. — Czekałem specjalnie na ciebie. Zapomniałaś? Coś mi jesteś winna. ~~ Ja? — Herbatę? Nie wypiłem przecież swojej herbaty — zajrzał Bronce w oczy, dotknął jej ręki — więc chyba mnie na nią zaprosisz? — Teraz? — zapytała pośpiesznie. — Teraz nie mogę, powinnam być w szkole, rozumiesz? — zaczęła tłumaczyć się gorączkowo. -7 W domu matka... Roześmiał się. — Nie przejmuj się tak. Herbata nie zając, nie, ucieknie. 58 — Możemy pójść do kawiarni... — zaproponowała. — Czemu nie, możemy. — No to co? Idziemy? Roześmiał się jeszcze głośniej. — Przy najbliższej okazji. Nie zając, nie ucieknie. Świnia, pomyślała Bronka, kpi ze mnie! Ależ nie, nie kpi: żartuje. Tylko żartuje, nic więcej. Przecież przyszedł tu dla mnie. Sam powiedział. Czekałem specjalnie na ciebie, tak powiedział. Uśmiechał się tak cudownie. Do mnie się uśmiechał. Dotknął mojej ręki. — Rozmowna to ty nie jesteś. — Będziemy tak tu stać? Wiesz, jakaś sąsiadka... i tego, potem matka się dowie, że ja nie w budzie... Chodźmy — a ponieważ stał dalej, dodała wyjaśniająco: — Ja dziś już nie idę do budy. — To świetnie, fajnie — powiedział. — Szkoda, że wcześniej nie wiedziałem o tym. — Bo co? — podchwyciła. — Kiedyś ci powiem. To „kiedyś" uskrzydliło Bronkę. O mało się nie rozpłakała. Och, będzie dla mnie „kiedyś", będziemy się spotykać, będziemy... — Całkiem fajna z ciebie dziewczyna, całkiem — powiedział. — No to cześć. Nie zrozumiała. Jakie: cześć? — Co? Co? — zapytała. — No... cześć, Baj, baj! — i pokiwał ręką. Ciągle nie rozumiała. Jak to, chce odejść? I nie umówił się? To po co tu przychodził? O, Boże! Doznała olśnienia. To przez to cholerne, ohydne futro! Pokazać się z dziewczyną 59 ubraną w taki tłumok! Akurat dzisiaj musiał spaść śnieg, akurat dzisiaj to futro i matka musiała wrócić po zapomniane papierzyska, wszystko akurat dzisiaj! Gdybym miała na sobie kurtkę albo kożuch za dwadzieścia pięć patoli... Och, nie! On nie może tak odejść! — A wiesz — powiedziała szybko — Marynka opowiada o tobie niestworzone historie. Mnie i nie tylko mnie. Podobno umierasz z miłości do mojej siostry. Roześmiał się. — To nie ja, dziecino. Nie mój styl. — Tak właśnie sobie myślałam — ciągnęła Bronka — ale Marynka opowiada wszystkim, jak za nią łazisz, narzucasz się, błagasz... Uśmiechnął się znowu, ale oczy mu stężały. — Ach, tak opowiada? No, dobra. Niech opowiada. Ale takich jak twoja siostra mogę mieć na kopy. — No pewno — przytaknęła. — Więc kiedy? — Co: kiedy? — Kiedy się spotkamy? — Zadzwonię. Bądź w domu po południu. Zadzwonię. — Jak to: zadzwonisz? — Po prostu wykręcę numer, a ty podniesiesz słuchawkę. — Romek! My nie mamy telefonu! — wykrzyknęła. — O? No popatrz, popatrz, a byłem przekonany, że macie... coś podobnego. To gdzie się umówimy? Może tutaj? Skinęła głową. Była tak szczęśliwa, że słowa grzęzły w gardle. — Tutaj, na tym przystanku, o piątej. Baj! — pomachał ręką. Patrzyła, jak odchodził. Był wysoki, był wspaniały. Umó- 60 m wiłam się z nim, umówiłam, myślała. Spotkam go, zobaczę, jeszcze dziś, o piątej. Włożę kurtkę, nikt nie zmusi mnie do włożenia tej futrzanej ohydy. Ale nie mam dobrej spódnicy... O, Boże, przypomniała sobie, taki komplet... Kosztował aż trzydzieści pięć dolców, o czym Krystiana informowała z dumą, dystansując tym kompletem za trzydzieści pięć dolców wszystkie dziewczyny z całej budy. Żadna nie miała takiego kompletu, w budzie dotąd trwał szał na spodnie z Peweksu, najdroższe obnaszała Ewka Lędzierska, więc pół budy pognało oglądać Krystianę w jej dolarowym nabytku. Niezgrabna, za szeroka w biodrach Krystiana wyglądała w tym komplecie zupełnie szałowo, no, może nie szałowo, ale całkiem nieźle. Przecież ja mam dolary, pomyślała Bronka. IV Nie. Historyca nie odesłała ani do wychowawczyni, ani do dyrektora. Powiedziała tylko: tak. Dobrze. Zrozumiałam. Zapamiętam — i w absolutnej ciszy skończyła lekcję. Dzwonek, klasa trzecia a wysypała się z pracowni. Marynka wlokła się w ogonie, chciałabym teraz być daleko stąd, myślała, chciałabym być jak Robinson Cruzoe. Było jej gorzko i źle. Bardzo gorzko i bardzo źle. Lubiła Historyce. Podziwiała za ogromną wiedzę, nietypowe lekcje, podczas których uczniom nie wolno było korzystać z podręcznika, bo podręcznik jest jak lekarstwo na bezsenność, mawiała Historyca i oburzała się naiwnie: historia, historia, moi złoci, to jak pasjonująca powieść, jak najbardziej intrygujący kryminał. I lekcje Historycy należały do pasjonujących, nie musiała upominać się o ciszę, gdy prowadziła wykład, słuchało się jej z zapartym tchem, ona powinna pisywać seriale telewizyjne, a nie wykładać historię, powiedziała kiedyś o Historycy Hanka Jankowiak. Była więc Historyca dla Marynki wspaniałą nauczycielką, której współczuła: upośledzenie Historycy prowokowało uczniów do kpin i złośliwych żartów. Bawiono się jej kosztem. Gdyby miała odwagę powiedzieć: moi złoci, jestem głucha, mówcie głośniej. Ale nie miała. Udawała, że słyszy doskonale, tylko żąda dobitnych i głośnych odpowiedzi. Toteż lekcje, podczas których Historyca urządzała „odpytywanki", z reguły należały do wesołych. Wywołany do odpowiedzi referował temat bardzo głośno, wplatając najrozmaitsze wstawki, słyszalne jedynie dla klasy. Czasem to były kompletne androny w rodzaju: pod Waterloo Napoleon poniósł sromotną 62 klęskę, a był uczesany na jeża, a czasem, co dowcipniejsi wymieniali uwagi dotyczące osoby Historycy. Pod Waterloo Napoleon poniósł kompletną klęskę, a Historyca płacze po nim do tej pory. Należało zachowywać podczas tych wygłupów całkowitą powagę, żeby Historyca nie domyśliła się. niczego, i to właśnie było dla klasy najbardziej zabawne. Często tej powagi klasa nie umiała utrzymać, ktoś zaczynał cichutko chichotać i wyzwalał lawinę śmiechu. Historyca wpadała w popłoch, zupełnie nie pojmując przyczyny wesołości, a klasa wyła jak opętana. Moi złoci! Wołała Historyca, biegając po pracowni, wy chyba powariowaliście! Moi złoci, no, proszę, przestańcie, bo pomyślę, że to ja zwariowałam. Marynka śmiała się razem ze wszystkimi, potem było jej głupio, że się śmiała. Po ostatnim popisie Zośki Kołodziej-czyk zaprotestowała: to jest zwykłe świństwo, Zośka. Zośka wzbogaciła program wstawek o uwagi dotyczące kalectwa Historycy. Jakoś rzeczywiście nikt do tej pory nie zauważył, że uszy ma Historyca potężnych rozmiarów, słoniowate, odstające. Dopiero gdy Zośka powiedziała: a uszy Historycy w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, kiedy barykady pokryły Paryż, zawachlowały na wietrze jak proporce — oczy całej klasy skierowały się na gładko uczesaną głowę Historycy — i śmiech gruchnął niepowstrzymany, a Zośka dokończyła bezczelnie, głośno: i ogłuchły od huku armat. Historyca zdenerwowała się: Kołodziejczyk, nie rozśmieszaj klasy! Mów wyraźnie, co tam mamroczesz pod nosem. Pani profesor, oburzyła się Zośka, ja przecież mówię wyjątkowo głośno, ja prawie krzyczę. Czy pani profesor dziś gorzej słyszy? Historyca zmieszała się, siadaj, powiedziała i wstawiła trójkę. Zośka zaprotestowała: jak to, pani profesor? 63 ¦"' P^ff*PS I Tylko trójkę? Przecież umiałam wszystko... i dodała z niepokojem: a może jednak pani profesor ma coś z uszami? Historyca poczerwieniała: mam wyjątkowo dobry słuch, ale rzeczywiście, rzeczywiście, oceniłam cię zbyt surowo — i poprawiła troję na czwórkę. Zośka była rozpromieniona. Oburzyła się więc na Marynkę: dlaczego świństwo, coś ty? Ale część klasy poparła Marynkę: nieco przesoliłaś, Zośka, powiedział Czarek, ostatecznie istnieją jakieś granice żartów. O, patrzcie go, zawołała Zośka, sam najwięcej i najgłośniej rżałeś. Może nie? Ale teraz uważam, że przesoliłaś, powtórzył Czarek. Eee, dajcie spokój, obraziła się Zośka, po prostu zazdrościcie, bo udało mi się wycyganić od Historycy czwórkę. O, matko święta, zdenerwowała się Zośka na koniec, przecież się nic nie stało! Ona się nawet nie domyśliła, że to z niej te ryki. Gdyby się domyśliła, to co innego, to byłoby świństwo, rzeczywiście, dokończyła Zośka. A ty, Maryna, nie udawaj takiej cnotliwej. Właśnie wtedy, po tym popisie Zośki, Marynką myślała, pełna współczucia dla Historycy, że Historyca zalicza się do tej kategorii osób, które nie potrafią się obronić. I ja również, myślała, śmiałam się z niej; to wstrętne. A teraz Historyca wzięła swój maleńki, prywatny odwet, skorzystała z prawa silniejszego; tak bardzo chciałabym się mylić, myślała Marynka, nie mieć racji. Co mi po takiej racji? Co na niej zyskuję? Świadomość, że ktoś, kogo szanowałam, nadużył w stosunku do mnie swojej władzy? Zapamiętam, powiedziała Historyca. To była groźba: zapamiętam, zrozumiałam. W gruncie rzeczy, myślała Marynka ciskając teczkę pod ścianę, pod którą już zgromadziła się cała klasa . w oczekiwaniu na zwolnienie przez polonistkę pracowni, nie - 64 rliodziło mi o tę nieszczęsną piątkę, to był test na uczciwość, st na sprawiedliwość. A może należało przyjąć w pokorze, milczeniu ten akcik zemsty? Lub pójść po lekcjach w cztery oczy prosić o przebaczenie? Przeprosić, udać, że 11 ie znane są mi intencje, że dwója za nieuwagę to dwója uczciwa, a nie dwója-protest? A może należało po prostu okazać tolerancję? Jest nauczycielką, jest starszą osobą i mój dialog z nią w obecności całej klasy był nietaktem? - To chamstwo! — krzyknęła Zośka Kołodziejczyk, a Marynka zapytała dość nieprzytomnie: co? co? — Twoje zachowanie! Chamstwo! — krzyknęła ponownie Zośka. I dopiero teraz Marynka spostrzegła ogólne podniecenie klasy i wrogość. Ta wrogość była skierowana przeciwko niej. — O co wam chodzi? — zapytała. — Jeszcze udaje głupią! Otoczono ją kołem. Złe, rozgniewane twarze. Oburzenie w oczach. Jak mogłaś w ten sposób! Świństwo! Zarozumiała tupeciara! Bezczelność! A wszystko dla marnego stopnia! A jaka pewna siebie! Umiem na piątkę, umiem na piątkę! Tak się ześwinić dla stopnia! Historyca powinna za drzwi, do dyra! Historyca jest zbyt dobra, zbyt liberalna! — trwał atak klasy, jakby wszystkich osobiście dotknęło zachowanie Marynki na lekcji. Nie spodziewała się takiego ataku. Aż tak mnie nie lubią, pomyślała. Nikt przecież nie napadł na Zośkę Kołodziejczyk, jej argumentacja: nie domyśliła się, więc nic się nie stało, trafiła do przekonania nawet Czarkowi. A ileż to razy ktoś z klasy wykłócał się o stopień nie tylko z Historyca i nikt się nie oburzał? Przecież, myślała Marynka, wszyscy w klasie 65 doskonale wiedzą, że jestem najlepsza i bez żadnego zalewania należy mi się piątka. Powinni mnie poprzeć, a atakują. — Zawsze była nadętą purchawą! — wołała Zośka Kołodziejczyk. — Zawsze sądziła, że zjadła wszystkie rozumy. Patrzcie, jak ją oburzyła ta dwója! A co, szanownej Cegłowskiej zwykła, pospolita dwója przytrafić się nie ma prawa? A kto na mnie niedawno napadł, że jestem nieuczciwa, bo wycyganiłam zamiast trójki czwórkę? Wycyganiłam, ale nie napadłam bezczelnie! A Cegłowska publicznie ubliżyła Historycy. I kto jest świnią? — Dlaczego powiedziałaś, że dwója jest nie fair? A twoje zachowanie było fair? Może uważałaś? — to Hanka Jędrzej-czak. Największa oszustka i krętaczka z całej klasy. Jedzie na ściąganiach i podpowiedziach. Ściąga, co się da i jak się da. Na każdej przerwie gryzmoli w zeszycie, „przygotowując się" do następnej lekcji. Bezczelna, potrafi zabrać komuś zeszyt bez pytania i odpisywać. No, nie ode mnie, pomyślała Marynka. Kiedyś powiedziałam jej: ty, Hanka, jesteś taka stonka. Żerujesz na wszystkich. , —*- Najwspanialsza i najpiękniejsza, miss! — to Andrzej Marciniak. — Szczyt doskonałości! Sama gracja! — I ten pryszczaty nieehluj także, zdumiała się Marynka. Przecież umierał z miłości do mnie, zasypywał liścikami, namolny, klejący, pryszczaty amant. W lustro popatrz, przyjrzyj się sobie, no i szyję umyj, powiedziała mu wreszcie, żeby się odczepić. — Ona nawet z nami rozmawiać nie raczy, dzieci! Przecież ona nami pogardza. Taka piękna i taka najlepsza: przodownica w nauce i pracy społecznej — to Frania 66 Toporska. Po mnie najlepsza w klasie: druga lokata. Tylko trzy czwórki na pierwszy semestr. O jedną więcej niż ja. Po każdej klasówce przylatuje i pyta: co dostałaś? Co dostałaś? a potem woła: dlaczego Cegłowska dostała piątkę, a ja zaledwie czwórkę? Napisałam wypracowanie na bite sześć stron, a Cegłowska tylko na trzy i pół. Biedna idiotka! Nie rozumie, że nie ilość stron stanowi o wartości pracy, lecz jej treść. — A pamiętacie, jak Cegłowska... Nie, nie będzie dłużej słuchać tych pokrzykiwań. To odrażające, wstrętne, pomyślała. Niech sobie wrzeszczą. Wywrzeszczą się i przestaną. Mogą się nawet nie odzywać do mnie, nie zależy mi. — Przepuśćcie — powiedziała. Podniosła swoją torbę, minęła Zośkę i Andrzeja. No nie, jednak świnia! Pogonił ją okrzyk — to Zośka, zawsze mówiłam, że Cegłowska... — to znowu Frania. I tak każdy z nich znalazł dziś pretekst do swojej małej prywatnej zemsty, odegrali się na mnie, pomyślała Marynka, korytarz był długi, szumiał dziesiątkami głosów, no, pomyślała Marynka, niedługo cała szkoła zacznie bębnić o ekscesie Maryny Cegłowskiej z trzeciej a; chciałabym być jak Robinson Cruzoe. Podeszła do okna, zapatrzyła się, w puste, rozbielone śniegiem podwórze szkoły. A żonkile wymarzły, pomyślała Marynka. Biedna babcia. Nie słyszała dzwonka na lekcję. Ani tej ciszy, jaka zapadła w opustoszałym korytarzu szkolnym po skończonej przerwie. — Maryna? A ty czemu nie na lekcji? Dyrektor we własnej osobie. Marynka wpadła w popłoch. I 1 Co powiedzieć? Nie usłyszałam dzwonka, panie dyrektorze? Myślałam o żonkilach, które wymarzły tej nocy? Chciałam być jak Robinson Cruzoe? — Boli mnie głowa, panie dyrektorze. I pani profesor zwolniła mnie... do domu zwolniła — skłamała Marynka. Boże, co ja wyprawiani, co ja wyprawiam, pomyślała w panice. — Wyglądasz rzeczywiście nietęgo — przyznał dyrektor .*— ale czemu tu stoisz, zamiast iść do domu? — Bo szatnia zamknięta, panie dyrektorze — brnęła dalej — a pani woźna... Zastukały czyjeś kroki na schodach. Poznała je. Tak stukały kozaki wychowawczyni. —- Marynka! Dlaczego nie na lekcji? Teraz już nie miała nic do powiedzenia. Milczała. — To kto cię zwolnił. Cegłowska? — głos' dyrektora nabrał oficjalnych, suchych tonów. — Marynka! — zdumiała się wychowawczyni. — Zwalniałaś się z polskiego? Milczała. -— Maryna! — zdumienie wychowawczyni przeszło w naganę. -— Proszę wyjaśnić tę sprawę, koleżanko — powiedział" dyrektor — i wyciągnąć w stosunku do Cegłowskiej wszystkie konsekwencje. Nasza prymuska! Chciała uciec z lekcji. Milczała. — Przynajmniej zdobyłabyś się na słówko usprawiedliwienia — dorzucił dyrektor. — No, tupetu to jednak tobie, wbrew pozorom, nie brakuje. Nie posądzałem cię o to, Cegłowska. 68 i 1 odszedł. W oczach wychowawczyni był już tylko ostry yrzut. — Ty? Uciekać z lekcji? Kłamać? Oszukiwać? Nie, no wiesz, Maryna! Gdybym cię sama nie przyłapała, nie uwierzyłabym. Nie, nikomu dziś ufać nie można, zawiodłam się na tobie, Maryna. Powiedz przynajmniej: dlaczego? Ty, taka solidna, obowiązkowa? , Milczała. — Rzeczywiście, tupetu ci nie brakuje. Zresztą, ja coś wiem na ten temat, kiedyś dałaś próbę tego, co potrafisz - ciągnęła urażona wychowawczyni. — Idź na lekcję. 1 nie licz na moją pobłażliwość. Stopień ze sprawowania masz już obniżony. Milczała. •— No, Cegłowska, marsz na lekcję. — Proszę — powiedziała Marynka. — Proszę, nie teraz... — A co to znowu? W tej chwili na lekcję i bez dyskusji! — Tak jak wtedy — powiedziała Marynka — pamięta pani profesor? Rok temu, zimą? Też mnie pani odesłała, bez dyskusji. Ale wtedy chodziło tylko o konia, zwykłego konia, który umierał, a dziś... — O, moja droga — przerwała wychowawczyni — robisz się na dodatek bezczelna. Porozmawiamy jeszcze o tym. Czy mam cię zaprowadzić do pracowni, czy pójdziesz łaskawie sama? — No tak — powiedziała idiotycznie Marynka, spojrzała jeszcze raz w twarz wychowawczyni, ale nie znalazła w niej nic prócz gniewu —- *o ja już pójdę. Gdy wchodziła do pracowni, klasa ucichła, a odpowia- dający z rozbioru logicznego Czarek urwał w pół słowa. Polonistka uniosła pytająco brwi: — Dlaczego przychodzisz w połowie lekcji, Cegłowska? — Ponieważ zamierzałam uciec do domu, pani profesor — odpowiedziała wyzywająco Marynka. Była wściekła, przede wszystkim na siebie, że tak idiotycznie wpadła. I na wychowawczynię, że nie próbowała jej bronić przed dyrektorem, a zamiast spytać o powody, dla których nie poszła na lekcję, od razu przytaknęła dyrektorowi; nawet wyglądała na zadowoloną z tej afery, wreszcie znalazła okazję, żeby odegrać się na mnie, myślała "Marynka. A ja, naiwna, już zaczęłam ją lubić, ale się nabrałam. Najgorzej jednak była wściekła na dyrektora: po prostu nie miał prawa tak jej potraktować, od razu, z punktu jak notoryczną rozrabiarę. Ani prawa, ani żadnych podstaw. No, bo co, że nie poszła na lekcję? Takie wielkie przestępstwo? Nigdy dotąd nie dała powodu swoim zachowaniem do jakichkolwiek skarg, nie wagarowała, nie ściągała, nie podpowiadała, starała się być uprzejma i grzeczna wobec wszystkich bez wyjątku nauczycieli, zawsze wzorowa i celująca, czemu się więc tak przyczepił? Zupełnie tak, jakby tylko czekał na okazję, aby się przyczepić. Widocznie jest taki sam, jak wszyscy, pomyślała Marynka, głęboko upokorzona tym wrogim tonem dyrektora. A ja go tak zawsze ceniłam, wydawał mi się sprawiedliwy, mądry. Proszę, jak to niespodziewanie mnie zdemaskowano: tupeciara i bezczelna, a więc jeżeli tak... niech będzie tupeciara! Teraz ta głupia Ortografia dołoży swoje, no i bardzo dobrze, niech dołoży! — Z mojej lekcji chciałaś uciec, Cegłowska? — zdziwiła się polonistka. 70 — Owszem. Z pani profesor. Ale nie tylko. W ogóle ze wszystkich. W pracowni nagła cisza. No, no, jak mnie uważnie słuchają, pomyślała 'Marynka, oczywiście, nie wierzą. Ostatnim razem, gdy nawiewali z lekcji, nawet pies z kulawą nogą o tym mi nie powiedział, wchodzę do pracowni, żywego ducha, pusto i musiałam się gęsto tłumaczyć przed Rosjanką, dlaczego klasa zwiała. Wyszło na to, że to ja jestem świnia, chociaż nie zwiałam. — Ty? — dziwiła się polonistka i to zdziwienie polonistki było kąśliwe, ironiczne. — Ty chciałaś uciec? Ktoś tam w głębi pracowni zachichotał. — A cóż w tym dziwnego? — powiedziała rozwścieczona tym chichotem i tym zdziwieniem polonistki Marynka, spojrzała wrogo na klasę. — Pani profesor wybaczy, lecz lekcje polskiego są tak nudne. — Cegłowska! — Stopień ze sprawowania już mi podobno obniżono, czy mam więc wyjść do pana dyrektora? — Siadaj. — Nie do dyrektora? — Powiedziałam: siadaj! — ostro poleciła polonistka. — I wiedz, że nie mam zwyczaju załatwiać konfliktów z uczniami przy pomocy osób trzecich. Milcz, Cegłowska. Ani słowa. A po mojej nudnej lekcji bądź łaskawa zostać w pracowni. Ale jej dopiekłam, pomyślała z satysfakcją Marynka, siadając w ławce. Wstrętny babsztyl. Och, co za babsztyl. Tępa krowa. Nigdy jej nie lubiłam. Zawsze uważałam ją za tępą babę. I kto jej wydał dyplom uniwersytecki? Betoniara. 71 I 'Chyba takiego drugiego betonu nie ma wśfód nauczycieli w naszej szkole. Ciekawe, jak teraz ona się na mnie odegra? Bo musi się odegrać. Musi ratować swój autorytet; więc co? Obniży stopień z polskiego? Aleja nie dam, nie pozwolę, nie ma prawa. Odwołam się, choćby do samego ministra oświaty. Nie wyśle mnie na olimpiadę... tak, to oczywiste, mogę się pożegnać z olimpiadą. Ach, pomyślała, Marynka, być jak Robinson Cruzoe. Tak naprawdę, bardzo pragnęła wziąć udział w olimpiadzie. Właściwie wszystko jedno w jakiej, polonistycznej czy języka rosyjskiego, czy matematycznej. Od dawna pragnęła. Ale jakoś nikt z profesorów, chociaż miała piątki, dotąd jej nie typował. W zeszłym roku na polonistyczną pojechał Darek; przegrał oczywiście. W rysyjskiej przepadła Krystiana, co było do przewidzenia: przecież Krystiana ma fatalny akcent, aż trudno zrozumieć, jakimi kryteriami kierowała się Rosjanka, typując taką Krystianę. Marynka była przekonana, że gdyby ona brała udział, dószłaby do centralnych i kto wie, może nawet udałoby się zająć punktowane miejsce? Toteż kiedy polonistka zgłosiła kandydaturę Marynki do tegorocznej olimpiady polonistycznej, Marynka zapomniała o swojej niechęci do niej, omal nie rzuciła się nauczycielce na szyję. No, nareszcie, doczekała się tego upragnionego wyróżnienia! Ale polonistka nieco ostudziła zapały Marynki: bierzesz na siebie dużą odpowiedzialność, powiedziała, długo się wahałam, doszłam jednak do wniosku, że jakąś szansę masz. Teraz nie mam już żadnej, pomyślała z goryczą Marynka. Teraz mnie odstawi. Teraz mnie załatwi. Chyba, że ją przeproszę. Ale czyjej wystarczą moje przeprosiny? I pomyśleć, że Historyca chciała, a ja jej 72 J odmówiłam. Gdybym nie odmówiła, nie mściłaby się dziś na mnie i wszystko byłoby dobrze. Bez afery. I co mnie opętało, żeby postawić się Historycy? Fair czy nie fair, co to za różnica? Żadna. I tak muiałaby postawić mi piątkę. Przecież zawsze miałam piątkę z historii. A jakby tak przeprosić Historyce? W cztery oczy, żeby nikt nie wiedział? Chyba nie zażąda przeprosin przy całej klasie? Zaryzykuję, powiem, że przepraszam i że chętnie wezmę udział w olimpiadzie historycznej. A potem powiem Ortografii, że sama rezygnuję z udziału w polonistycznej. Przy takiej nauczycielce jak ona szansę mam oczywiście niewielkie.. Trochę się uspokoiła. Tak, tak to załatwi. To jest jedyne wyjście. Krowa, pomyślała o polonistce. Spojrzała w jej stronę: tępotę ma wypisaną na twarzy. A wyobrażenie o swoich lekcjach — ogromne. Od pierwszej licealnej nie cierpiała polonistki. Zanim jeszcze zorientowała się w wymaganiach nauczycielki, wpadła na wypracowaniu o Rolandzie. Siedziała nad nim do późnej nocy, cyzelując i poprawiając, chciała zachwycić tym wypracowaniem nową, obcą klasę i nową nauczycielkę. Zgłosiła się do odczytania. Polonistka wysłuchała, nie przerywając, a potem podsumowała: zlituj się, Cegłowska, cóż ty za bzdury wypisujesz? I jeszcze je deklamujesz z takim patosem: „czerwona krew lała się po zielonej trawie". Dwa razy powtórzyłaś w tekście to zdanie, widocznie ogromnie ci się spodobało. A jest ono oparte na oczywistościach typu: masło maślane. Wiadomo, że krew jest czerwona, trawa zielona, do tego wszystkiego dodajesz błękit nieba, biel chmur, nie, ty się naprawdę zlituj, Cegłowska. Wypracowanie Cegłowskiej — zwróciła się do rozbawionej klasy — 73 'II I jest najlepszym przykładem, jak nie należy pisać wypra-cowań. Cegłowska chciała się przed nami popisać, zapominając przy tym o szacunku, należnym ojczystemu językowi. Jeżeli ktoś z was posiada tak zwane ambicje literackie, nie radzę się z nimi ujawniać, będę je bowiem tępić bez litości. Najpierw nauczcie się pisać i mówić poprawnie, a potem — proszę bardzo, próbujcie powiedzieć wszystko, „co pomyśli głowa". , W ten sposób unicestwioną Marynka odtąd na widok polonistki dostawała gęsiej skórki. Polonistka nie była zresztą lubiana w szkole, lekcje prowadziła zwięźle, sucho, trzymając się ściśle podręcznika, dwóje stawiała bez litości, za jeden błąd interpunkcyjny obniżała stopień, za błąd ortograficzny dyskwalifikowała pracę. Gramatykę należało mieć w jednym palcu, historię literatury znać na wyrywki. Straszny babsztyl, myślała zawsze o niej Marynka. Ktoś ochrzcił polonistkę Ortografią i tak ją powszechnie nazywano, gdyż rzeczywiście miała bzika na punkcie ortografii. Każdy błąd ortograficzny kazała pisać po pięćdziesiąt razy. Pani profesor, jęczała delikwentka, zapiszę cały zeszyt. Ale zapamiętasz na całe życie, jeżeli jesteś zbyt tępa, aby przyswoić^sobie zasady pisowni. Marynka pisała „ortograficznie", przecinki stawiała mniej więcej poprawnie, a ponieważ prędko zorientowała się w wymaganiach polonistki, nie powtarzała więcej błędu z początków kariery w liceum. Chce mieć wypracowania odtąd-dotąd? Więc niech je ma, proszę bardzo, żadnych ozdobników, żadnych metafor, ściśle według podręcznika. Czasem jeszcze zdarzały się wpadki: Cegłowska, co rozumiesz przez wyrażenie: „poeta pisząc swój utwór czuł oburzenie"? Historia literatury jak 74 dotąd milczy na temat, co Kochanpwski czuł pisząc „Odprawę posłów greckich". Może na przykład „czuł" przejmujący ból zęba? Tyle razy wam tłumaczę, wstrzymujcie swoje pióra od podobnych frazesów. Chętnie natomiast posłucham o tym, co wy czujecie przy lekturze Kochanowskiego. Głupia, tępa baba, pomyślała Marynka. Bezduszna i małostkowa. Nie należało z nią zaczynać. Matka zawsze powtarza: pokorne cielę dwie matki ssie — i matka ma rację. Dzwonek na koniec lekcji zabrzmiał wyjątkowo ostro, przenikliwie i blisko. Zbyt blisko: jakby ktoś zadzwonił przy samym uchu — Marynka drgnęła, pochyliła się nad ławką, opuściła głowę. Bała się, przetarła spocone dłonie. Co powiedzieć, myślała w panice, może się rozpłakać? Przecież ja nie chciałam. Powiedzieć jej o tej dwójce z historii? A przede wszystkim o tym, że Historyca chciała mnie podkupić? Coś muszę powiedzieć, jakoś usprawiedliwić, obronić. — Z ciebie, Maryna, lepsze ziółko —: Franka przystanęła przy ławce Maryny — po prostu: świnia. — Cieszysz się, co? — odezwała się cicho Marynka, nie podnosząc głowy. — Nigdy nie mogłaś mi darować, że jestem lepsza od ciebie. — Po prostu: świnia — Franka pokiwała głową, odeszła. — Cegłowska. Marynka wstała. — Patrz na mnie! — głos polonistki był ostry, nieprzyjemny — i nie opuszczaj głowy. — Pani profesor, ja... — zaczęła Marynka; miała przed sobą twarz polonistki, zwyczajną i pospolitą, ani starą. 75 I ani młodą, nijaką, bez oznak gniewu, taką jak zawsze: oficjalną, surową. Może się uda jakoś — pomyślała Ma-rynka. — Tyłka szczerze — powiedziała polonistka — bez kłamstw. Uważasz moje lekcje za nudne, tak? — No... — zająknęła się Marynka-—¦ tak w ogóle... -- Nie cenię cię, Cegłowska — oznajmiła polonistka 3 i Marynkę te słowa zatkały — nigdy cię nie ceniłam. Chociaż | wokoło wszyscy uważają cię za wzorową i sumienną, i zdolną. Rzeczywiście, jesteś zdolna. Ałe miałka. Ambitna, owszem, ale ja nie cenię takiej ambicji. Twoja ambicja oczekuje poklasku, ty lubisz się popisywać, Cegłowska. Za szybko się zgadzasz, nie masz odwagi protestować. Dlatego dziś tak bardzo mnie zdumiałaś, nawet zaszokowałaś. Ty zbuntowana? wyzywająca? ba, nawet bezczelna, to coś nowego. Wiesz, podobałaś mi się nawet. „Lekcje polskiego są tak nudne..." Powinnam cię była wyrzucić za drzwi, każdą inną uczennicę wyrzuciłabym, ale w twoim przypadku zastanowiła mnie ta samobójcza odwaga. To interesujące poznać motywy, dla których wzorowa, lecz nijaka Cegłowska zdobywa się na akt szczerości. Bo ty byłaś niewątpliwie szczera i to na swój sposób było wspaniałe. Popatrz, ja się nudzę, czytając twoje prace, ty nudzisz się na moich lekcjach... ^ — Przecież... przecież — Marynka zupełnie się zagubiła, niczego już nie rozumiała. O co tej małpie chodzi, w co ona zagrywa, myślała Marynka. — Ja mam u pani profesor piątkę, więc dlaczego piątkę? — A dlatego, że merytorycznie nie mogę twoim pracom niczego zarzucić. Nie robisz błędów, stawiasz prawidłowo 76 przecinki, piszesz stylistycznie, masz poprawną składnię, o/.ytasz lektury i streszczasz podręcznik. Same atuty. Piątka. Kpi sobie ze mnie. Krowa, pomyślała Marynka. Sama lylko odtąd-dotąd. Sama powiedziała, że będzie tępić bez litości, a mało się nade mną naznęcała w pierwszej licealnej? Och, Boże, więc to w ten sposób odgrywa się teraz? Szlachetna metoda, nie ma co. — Czemu więc pani profesor zgłosiła mnie do olimpiady? - zapytała Marynka. — Bo nie miałam nikogo lepszego — powiedziała okrutnie polonistka. — Zresztą, masz szansę nawet wypaść nieźle w wojewódzkiej dzięki tym swoim atutom. Dalej już nie, ponieważ ty nic od siebie, wszystko w tobie cudze. A jeśli fiie cudze, to banalne. Frania Toporska miałaby szansę większą, gdyby nie jej błędy ortograficzne. Przykro mi, Cegłowska. Musiałam ci to powiedzieć. Bo widzisz... polonistka zawahała się i po .chwili dokończyła: — obawiałam się, że jeszcze chwila, a zaczniesz mnie przepraszać. A byłaś taka wspaniała: pani lekcje są takie nudne... - i polonistka roześmiała się - bo są nudne, Cegłowska. Nudzę się na nich śmiertelnie, kiedy tak w nieskończoność wałkuję z wami gramatykę. Szczerość za szczerość. No, a teraz idź. Za moment skończy się przerwa. Ukłoniła się bez słowa. Wychodząc miała ochotę trzasnąć drzwiami, lecz zamknęła je bezgłośnie. Czekaj, pomyślała, czekaj, ja ci jeszcze pokażę... i pędem pobiegła do łazienki. Tam się wypłacze. m I Peweks był jeszcze zamknięty i Bronka długo wałęsała się ulicami — podniecona, szczęśliwa. Obchodziło ją teraz tylko jedno: Romek chciał ją zobaczyć, przyszedł specjalnie. Specjalnie, powtarzała w zachwyceniu. Cały świat może się zapaść, nic nie jest ważne, tylko on. Dla niego. Jezu, kocham go, powtarzała. Spotkają się jeszcze dziś, za kilka godzin. Wyjdzie mu na spotkanie, jak każda inna dziewczyna. Będzie już czekał, rozglądał się, a gdy zobaczy ją, nadchodzącą, uśmiechnie się. W ogóle nie założę rękawiczek, pomyślała Bronka. Gdzieś pójdziemy, może do kawiarni, a może do kina ? Tyle ludzi na ulicy, a wśród tych ludzi ja i on, będzie się już ściemniać, zapalą się latarnie uliczne i na chodniku nasze dwa cienie koło siebie, blisko. Może mnie obejmie? Ile razy, dziesiątki? setki? zwłaszcza wiosną, gdy jest tak pięknie, idąc ulicą, odwracała głowę, żeby nie patrzeć na te wszystkie szczęśliwe dziewczyny, te dziewczyny najszczęśliwsze, mająeeswoich chłopaków; te dziewczyny, które mijała i na które nie chciała patrzeć, wszystkie, wszystkie dziewczyny wydawały się jej szczęśliwe, zakochane. Jakże chciałaby się zakochać; jej chłopak nie musiałby być piękny ani wspaniały, nie, wszystko jedno, jaki byłby, byleby tylko zechciał ją pokochać. Nigdy, nigdy, myślała Bronka, nie miałam swego chłopaka. Nigdy się z nikim nie spotykałam, nigdy na żadnego nie czekałam, nie ubierałam się dla żadnego. No, był Janek, nawet kiedyś powiedział: szkoda, Bronka, że nosisz okulary, masz całkiem ładne oczy, ale Janek... Maryna go odbiła. Więc Janek się nie liczył. Tylko te 78 i i podtatusiałe facety, myślała z goryczą Bronka, o, u łysych i brzuchatych na brak powodzenia nie mogę narzekać. Dowcipy Sosnowskiego, kumpla ojca, wulgarne, wstrętne, ic rechoty, kiedy się razem z ojcem spijał: Bronią, ty musisz być ciepła dziewczyna, Bronią, ty swemu mężowi starczysz i za pierzynę, i za piecyk elektryczny. Tylko dać w mordę, pomyślała z nienawiścią Bronka, tylko bić. Pan jest spity jak świnia, panie Sosnowski, jak panu nie wstyd, krzyczała matka. Co ja zrobię, pani Cegłowska, skoro lubię tłuste kobitki. Ty obleśna, stara świnio, powiedziała mu Bronka mściwie, kiedy niby przypadkiem zderzył się z nią w drzwiach i poczuła jego rękę na swojej piersi. Dam w pysk, jeżeli jeszcze raz... Ale dziś, za kilka godzin będzie czekał na nią piękny chłopak, poda mu rękę i pójdą gdzieś, wszystko jedno gdzie, i to będzie szczęście, moje szczęście, pomyślała lironka, jestem szczęśliwa. A Sosnowskiemu przy pierwszej okazji dam w twarz. ..-.'¦ Czy Romek przyjedzie fiacikiem? Nie chciała tego, bo wtedy drogą do kina, kawiarni czy dokądkolwiek stanie się /byt krótka i wtedy ręce będzie miał zajęte kierownicą, ¦ wtedy mnie nie obejmie, pomyślała, a w ogóle to takie piękne: chodzić ze swoim chłopakiem ulicami. Bez celu się włóczyć. Oglądać wystawy. Przebiegać, trzymając się za ręce, przez jezdnię. Bronka płonęła. Czemu ten czas tak się wlecze? Że też ze mną, przeleciało przez myśl, dlaczego? I niepokój, strach, a jeśli on tylko tak? dla kawału? Nie, zaprzeczyła na głos gwałtownie, pamiętała, jak patrzył na nią, patrzył tak, jakbym była jedyna na świecie, to się przecież czuje, czuje się, kiedy chłopakowi zależy, pomy- 79 I I. ślała. Po co by przychodził w taką koszmarną pogodę na róg Sprawiedliwej? No i powiedział: chciałem cię zobaczyć. Tak powiedział! Przystanęła przed wystawą, bo łzy... Chciałem cię zobaczyć, powtórzyła. Przyszedł nie dla Marynki, lecz dla mnie. Widocznie wtedy, kiedy byliśmy w kinie, widocznie wtedy jednak spodobałam mu się. No, bo przecież powiedział: czekałem specjalnie na ciebie, uspokajała swoje wątpliwości. Schudnąć, postanowiła. Muszę, muszę schudnąć. Umaluję się dzisiaj. Kupię najlepszy tusz do rzęs, puder, szminkę, wszystko za dolary. Nie założę okularów. Komplet... — i zobaczyła siebie w tym komplecie, jeżeli Krystiana wygląda w nim szałowo? Krystiana jest co prawda nieco szczuplejsza, ale ja jestem lepiej zbudowana, pomyślała. Mam dłuższe nogi. Dopiero na mnie ten komplet będzie leżał! Pięćdziesiąt doków! Ile za to można nakupować! Wydam wszystko, co do centa. Nawet nie pomyślała o matce. Wszystko nieważne. Założy komplet, a on powie: Bronka, ty wcale nie jesteś brzydka, niepotrzebnie wpadłaś w kompleksy. Bronka, dopiero teraz widzę, jaka jesteś ładna. Wreszcie Peweks otworzono, Bronka z niepokojem weszła do sklepu, przez okna wystawowe nie mogła dojrzeć, czy taki komplet, jaki kupiła Krystiana, wisi jeszcze w gablocie. Ale był! Fantastyczny, nie, bardziej fantastyczny niż Kry-stiany. Właściwie jej nie był taki znowu szałowy, ten tutaj o całe niebo lepszy, kolor przede wszystkim cudowny, głęboki granat! I spódnica lepsza, bo prosta, a nie rozszerzana jak Krystiany, i wdzianko szałowe: bluza wpuszczana w pasek. A Krystiany wdzianko jak zwykła koszula wypuszczana na spódnicę. 80 \ Ekspedientka, młoda dama o minie królowej, która właśnie czeka na akt koronacji, ledwo mrugnęła okiem w kierunku Bronki. — Ten komplet kosztuje aż trzydzieści dwa dolary — oświadczyła. — O! — Bronka zaczerpnęła powietrza, tak ją oburzyła ta pogardliwa informacja ekspedientki. Małpa, pomyślała. — Nie szkodzi, że aż, pani pokaże. Dama nawet nie drgnęła. Obrzuciła Bronkę ironicznym spojrzeniem. — To dla szczupłych. Pani za tęga. Bronka zbladła. Poczekaj, ty małpo, pomyślała. Pochyliła się ku ekspedientce, pani będzie uprzejma podać... zawiesiła głos i wyskandowała twardo swoje nazwisko. Złożę na panią skargę. Za chamskie zachowanie wobec klientki, której rodzony wujek jest wicedyrektorem departamentu w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. Z wściekłości nie wiedziała dokładnie, co mówi, nieważne, chodziło o efekt, a ten był natychmiastowy, piorunujący; dama zerwała się, jakby ją oblano warem, ależ, proszę pani, przecież ja, ja już podaję, lecz może doradzę coś lepszego, ciekawszego, dostaliśmy nową partię, lewisy, czy to panią interesuje? Ty, głupia małpo, pomyślała Bronka, łaskawie skinęła głową, a ekspedientka rzuciła się na zaplecze, no proszę, pomyślała Bronka, nie tylko matka chowa pod ladą świńskie zadki. Te lewisowskie komplety były superfantastyćzne. Bronka omal nie jęknęła z zachwytu. Chciałaby mieć wszystkie, wszystkie, Boże, który tu wybrać, w którym będzie mi najlepiej? To jest to, pomyślała, przyglądając się kompletowi 81 I ¦• k w jasnozielonym, trawiastym kolorze. Miał dość wąską spódnicę i do niej króciutką marynareczkę, cudne. Ten, pokazała ekspedientce. Proszę uprzejmie, służę uprzejmie, pani pozwoli do kasy — dama wciąż padała do nóżek. W tym kolorze będzie pani wspaniale, skomplementowała jeszcze Bronkę. Lepka facetka, pomyślała z pogardą. Przestraszyła się, spoglądając na cenę: prawie czterdzieści dolców! Lecz zaraz uśmiechnęła się ironicznie: co tam dla mnie czterdzieści dolców. Zapłaciła, odebrała z rąk kłaniającej się damy swój lewisowski nabytek, kupiła jeszcze przy innym stoisku tusz do rzęs i puder w kremie i zostało niecałe pięć dolarów. Nie bardzo wiedziała, na co je wydać — straciła koncept. Cholera, pomyślała, trzeba mi było zabrać wszystkie, ale bym się obkupiła! I tak mnie matka nabije po gębie, i tak. I tak będę za złodziejkę, i tak. Jezu, ale się będzie wyprawiało, pomyślała. A niech tam! Ten lewis taki fantastyczny, wart każdej draki. Co mi tam. Spotkam się dziś z Romkiem! Powie mi: Bronka, jesteś dziś taka wiosenna... jak ci ładnie w zielonym. Powie tak i uśmiechnie się. Jezu, pomyślała, jaki on śliczny, kiedy się uśmiecha. Przystanęła w pół kroku: przecież nawet nie przymierzyłam! Chyba zwariowałam, a jeśli będzie za ciasny? Zbyt tęga, zbyt tęga, zabrzmiały słowa ekspedientki. To przez tę małpę, pomyślała Bronka, całkiem zgłupiałam. Weszła do pierwszej lepszej bramy, później na klatkę schodową, drżącymi rękami rozwinęła paczkę, przyłożyła spódnicę do bioder — nogi też drżały, Boże, Boże, chyba dobra, chyba nie za ciasna, długość świetna, do pół łydki, no, odetchnęła z ulgą, dobra, przecież aż taka gruba nie jestem, na pewno się dopnę. Na f L 82 f wszelki wypadek nie zjem obiadu. Ani łyżki zupy, ani plasterka mięsa. Ale dopnę się, na pewno. Uspokojona schowała spódnicę; góra też się wydawała obszerna, mój wymiar, na pewno, pomyślała, i wszystko /nowu było łatwe. On powie, myślała, szałowo wyglądasz. Autentyczny lewis, powiem. Za dolary. Prawie czterdzieści dolców. Wtedy on powie: pod kolor twoich oczu. Jakie ty masz ładne oczy, Broniu... Wymówiła półgłosem swoje imię, wyszła na ulicę. Idiotyczne imię, cóż za imię, naprawdę, że też matka nie potrafiła wymyślić lepszego! Bronisława! Kto to słyszał dziś o Bronisławach! Przedpotopowe imię! Poproszę go, żeby nazywał mnie Sławka. Sławko... teraz dopiero widzę, że masz zielone oczy... ech, obruszyła się Bronka, też idiotyczne zdrobnienie. Broniu... powtarzała cicho, modelując głos, powie mi: Broniu... Obejmie, może pocałuje?... Aż zrobiło jej się słabo, żaden chłopak nigdy jej nie całował, nie usiłował nawet, Janek też nie. Spotkała się z Jankiem dwa razy, raz poszli na lody, potem trochę pochodzili po ulicach, a drugi raz Bronka przyprowadziła Janka do domu, i Maryna... co tam Janek! Nie liczył się i nie liczy, pomyślała. Taka pokraka. Mały, niższy ode mnie, albinos. Jeszcze się spotkamy, poczekaj. Będę w kostiumie i nawet na ciebie nie spojrzę. Będę szła / Romkiem, nie, będę jechała z Romkiem jego fiacikiem i zatrzymamy się pod światłami, a Janek będzie akurat przechodził przez jezdnię, zobaczy mnie, a ja mu pokiwam ręką: cześć, Jasiu, cześć. Uśmiechnęła się: życie jest piękne, jednak. A matka? Co tam matka! Już się jej postawię, powiem, co myślę, powiem: 83 wzięłam, bo mi się tak spodobało, ja też chcę wyglądać jak, człowiek, a nie donaszać jakieś futrzane tłumoki po ciotce Adełi. A jeśli matka uderzy mnie, powiem: niech mnie mama! nie bije, bo oddam, nie pozwolę się bić, jestem dorosła. Co tam! Mogę nawet rzucić szkołę, pójść do pracy, chociażby na pocztę, siedzi się i stempluje listy, też mi praca, a pensja leci. Chociaż nie, poczta odpada, bo na poczcie niczego człowiek nie urwie dla siebie, lepiej do handlu, jakiś kursik i już. I poczuła się dorosła, co tam matka! Podeszła do kiosku, wygrzebała z kieszeni spódnicy pieniądze ukradzione wczoraj matce, carmeny, rzuciła niedbale, i zapałki! Rozejrzała się wyzywająco po przechodniach, ale jakoś nikt specjalnie nie zwracał na nią uwagi. Zapaliła. I tak z papierosem, którego dym drażnił ją w gardle, zabawiał oczy, z torbą przerzuconą nonszalancko przez ramię szła wolno, roztrącając ludzi, ponieważ postanowiła nikomu "nie ustąpić z drogi. Ktoś krzyknął za nią gniewnie: jak pani chodzi! Uśmiechnęła się ironicznie, chodzę jak chcę, pomyślała. Jakiś mężczyzna obejrzał się za nią, całkiem przystojny, pomyślała; była dorosła. Śnieg przestał padać, pojaśniało, rozpięła futro, ale ten czas się wlecze, pomyślała, spoglądając na zegarek: dopiero jedenasta. Odrzuciła nie dopalonego papierosa, zakaszlała, świństwo te papierosy, pomyślała, ale, cholera, tak fajnie si^ z nimi wygląda. Ciotka Adela na przykład... Tak, ładnie mruży oczy wydmuchując dym, wtedy widać rzęsy, i w ogóle będę palić, postanowiła. Choćby na złość matce; matka nie znosi dymu, no i babka ma astmę, ojciec musi na swego smrodliwego sporta wychodzić do sionki. Ja nie będę wychodzić, pomyślała Bronka. Romek też na pewno pali. 84 ( 'hociaż wtedy chyba nie palił. No, jeżeli on nie pali, to nie będę. Pani jest za tęga, przypomniały się Bronce słowa ekspedientki. Małpa, pomyślała. Poczekaj, małpo, przyjdę do Peweksu, z Romkiem, wtedy zobaczysz, jakiego mam chłopaka, gała ci wyjdzie. Za tęga. Śmieszne. Owszem, jest trochę za gruba, ale czy aż tak? No, uda za grube, ale pod spódnicą ud nie widać. Gdybym była niska, pomyślała Bronka, to wyglądałabym okropnie. Nie mogę wyglądać okropnie, jeżeli on chce się ze mną spotykać! Ale schudnąć warto. Nawet należy. Ukradnę matce ze dwie stówy, kupię kawę i czerwone wino i zastosuję dietę księżniczki holenderskiej. Krystiana polecała mi tę dietę, złośliwa małpa, schudniesz, Bronka, w ciągu trzech dni trzy kilogramy, no, ale ty musiałabyś schudnąć z dziesięć, żeby było widać. Poczekaj, ty małpo, pomyślała Bronka, jutro przyjdę do szkoły w moim lewisie. I poproszę Romka, niech po mnie przyjedzie pod szkołę. Gwałtownie zapragnęła zobaczyć się w tym komplecie. Przymierzyć zaraz, natychmiast! Utuszować rzęsy, przypudrować policzki, być piękną. Jesteś jeszcze zbyt tęga, Bronka, powie Romek, ale ci z tym do twarzy. Ja zawsze powtarzam, że nie ma brzydkich dziewczyn. Są tylko źle ubrane albo zaniedbane. A ty jesteś szałowo ubrana. Postanowiła pojechać do „Teosia", tam są takie duże lustra w przymierzalniach. Wsiadła w tramwaj, tramwaj wlókł się, bo zwrotnice jeszcze zawalone śniegiem, cholera, na piechotę zaszłabym szybciej, denerwowała się Bronka. Ktoś ją popchnął, zawsze te cholerne tłoki, myślała ze złością, pogniecie mi się mój lewis. Pchnęła stojącą przed nią 85 kobietę łokciem w plecy, niechże się pani na mnie nie kładzie, nie widzi pani? Przesunęła torbę pod futro i drugą ręką osłaniała swój rzekomo ciężarny brzuch. Starsza pani siedząca koło okna poderwała się: niech pani usiądzie. Dziękuję uprzejmie, odparła Bronka i z ciężkim westchnieniem osunęła się na zwolnione miejsce, ależ mnie nogi bolą, nałaziłam się jak głupia. Starsza pani, która ustąpiła Bronce miejsce, stała obok i popychana przez ludzi mówiła co chwila: przepraszam, ale tak się pchają. Nie szkodzi, nie szkodzi, odpowiadała łaskawie Bronka, myśląc ze złośliwą radością: ale numer! Często urządzała „numery" w tramwajach. Dopadała do wolnego miejsca, a gdy już usiadła, przybierała minę męczennicy. Czasem dyszała pośpiesznie, zwracając na siebie uwagę, rozpinała płaszcz, jakby męczyła ją wielka duszność, a jeśli padało na nią czyjeś współczujące spojrzenie, szeptała: to serce. Lubiła też inaczej. Lubiła prowokować do uwag w rodzaju: ta dzisiejsza młodzież. Jeżeli tramwaj był przepełniony, jeżeli ludzie upchnięci jak śledzie, zdarzało się, że ktoś zwracał jej uwagę: jak można, taka młoda i siedzi, a tu staruszka... wówczas Bronka mówiła: ależ oczywiście, w tej chwileczce, tylko moja kula... Tu powinna stać moja kula, tu postawiłam, oparłam, o, tu... Boże! Osoba zwracająca Bronce uwagę dostawała krwawych wypieków, staruszkę usadzano pośpiesznie na zwolnionym przez kogoś innego miejscu, a ludzie zaczynali w popłochu szukać rzekomej kuli. Było to śmieszne, komiczne, te poszukiwania, Bronka nerwowo zaciskała ręce: Boże, moja kula... jeszcze przed chwileczką była, opierałam na niej łokieć... Zaczynała się 86 więc dyskusja o zwyrodniałych złodziejach. Boże, nie, niemożliwe, mówiła Bronka, po co komu moja kula? Jak ja uraz będę chodzić? Raz zdarzyło się, że jakiś starszy pan ofiarował pomoc w załatwieniu w trybie błyskawicznym kuli, był to lekarz ortopeda, napisał Bronce swój adres, u-lefon, biedna dziewczyna, a ludzie są straszni. Kiedy indziej jakaś pani chciała koniecznie Bronkę odprowadzić , do domu. Dziękuję pani, broniła się cierpiętniczo Bronka, [jakoś dokuśtykam. Pomagano jej wstać, pozbierać manele, podpierano, robiono miejsce: biedna, biedna dziewczyna: szła, ciągnąc za sobą nogę. Ale kiedy już była na ulicy, kończyła zabawę. Odchodziła szybko, nagle ozdrowiała. Ale numer, myślała zawsze. Cóż za kretyni. W domu opowiadała Marynie, jak wykiwała naród w tramwaju. Maryna, ta idiotka, patrzyła przerażona: nie, ty tego nie zrobiłaś, mówiła. Dlaczego by nie? Pomyśl logicznie: czy ja mam na czole napisane, że jestem okaz zdrowia? A może właśnie jestem kaleką? Czy jak ktoś młody, to musi być zdrowy? A te babska tramwajowe zawsze bezczelnie zaczynają od wymyślania: ta dzisiejsza młodzież nepe, aż człowieka szlag trafia. I bez pardonu, młoda, won, ustępuj miejsca. A figa. No, a poza tym, to bardzo śmieszne, mówię ci, Maryna. Starsza pani ciągle wisiała nad Bronką, a zbliżał się przystanek, na którym Bronka miała wysiąść. No nie, pomyślała lironka, w takim tłoku nie będę się przepychać z torbą na brzuchu. Odsunęła futro, wyjęła torbę. Starsza pani w całkowitym osłupieniu wyjąkała tylko: coś podobnego. Niekiepski numer, pomyślała Bronka. Jeden z lepszych. Barany ciotki Adeli na coś się przydały. 87 I Weszła do >,Teosia", ruchomymi schodami wjechała na drugie piętro, do działu ubrań, już nie pamiętała o tramwajowym incydencie, ręce się trzęsły, w kolanach miękko: zaraz') przymierzę, pomyślała. W przymierzalni wysokie lustra trzykrotnie powtórzyły jej odbicie. Jezu, pomyślała, ja rzeczywiście i bez torby na brzuchu wyglądam w tym futrzanym tłumoku jak w ostatnim miesiącu ciąży. Wybuchnęła nienawiścią do matki: tak mnie ubrać! Bezczelna: prawda, jak cię wyszczupla! Och, już ja ci wygarnę, och, trzeba było zabrać wszystkie dolary, wszystkie, co do jednego! Wyszczupla! Cisnęła barany, miała ochotę je podeptać, w takim tłumoku mnie widział, Boże święty, to chyba cud, że się ze mną umówił, cud. Ale gdy rozwinęła paczkę ze swoim lewisem, gdy znowu zobaczyła tę szałową spódnicę, tę marynareczkę =—wściekłość minęła; nie, to niemożliwe, żeby w takim komplecie wyglądać źle. W takim komplecie człowiek musi wyglądać fantastycznie, pomyślała. Po raz pierwszy w życiu ubiorę się w coś wystrzałowego. W coś, co podoba się mnie, a nie matce. Matka szyła dla Bronki spódnice w cztery kliny; ciemne spódnice, czarne albo granatowe, gdyż, Broniu, mówiła matka, jasny kolor będzie cię pogrubiać. Kupowała ohydne szerokie swetry, też zawsze ciemne, ponure, bo ty, córuchna, nie możesz nosić nic dopasowanego. Cholera, powiedziała Bronka, dotykając pieszczotliwie spódnicy, cholera. Jak Kopciuszek, pomyślała Bronka, ściągając znienawidzoną spódnicę w kliny i obszerny czarny golf. Brakuje tylko wróżki. Zamknęła oczy. Otworzę je dopiero wtedy, kiedy się przebiorę, pomyślała. Serce waliło. Ręce latały. 88 Spódnica utknęła na biodrach. To dlatego, że mam grubą [ bieliznę, pomyślała Bronka. To dlatego. Wciągnęła brzuch. ch, to dlatego, że ta bielizna... Podciągnęła spódnicę z całej pity, coś trzasnęło. Zbyt tęga. Zbyt tęga. Zbyt tęga — waliły skroniach słowa ekspedientki. — Jezu — powiedziała Bronka- Otworzyła oczy i w jvielkich, lśniących lustrach przymie- zalni zobaczyła siebie: spoconą, brzydką, prawie kwadra- ową twarz grubej dziewczyny. Zbyt grubej dziewczyny, /i by się mogła zmieścić w jasnozielony komplet lewisowski, k 11 piony za ukradzione pieniądze, i zbyt grubej na to, żeby ii,- mogła komukolwiek podobać. VI Historyca, jej dwója, konflikt z klasą, wpadka przed dyrektorem, groźba wychowawczyni, że obniży stopień ze sprawowania '— to wszystko stało się nieważne, głupie nawet. Ważna była teraz tylko polonistka. Tylko ona. Nikt więcej. Łzy prędko obeschły — pozostała nienawiść. Nienawiść rozsadzała łomotem gardło, dudniła w skroniach.^ Nie cenię cię, Cegłowska. Nie cenię. Nie cenię. Tępa krowa.! Ograniczona idiotka. Babsztyl. Należało powiedzieć: i jai pani nie cenię, zresztą nie zależy mi na pani ocenie, ona się po! prostu nie liczy, pani mnie nie ocenia, lecz mści się, ponieważ] ośmieliłam się przy całej klasie powiedzieć o tych nudnych: jak flaki z olejem lekcjach. A z udziału w olimpiadzie sama rezygnuję. Rzeczywiście, żadnych szans, jeśli się ma takiego profesora jak pani. Bronka by tak powiedziała, pomyślała Marynka, Bronka nie liczy się z nikim. A ja, zwyczajnie, jestem głupia: przecież chciałam być tylko uprzejma, nawet dręczyło mnie coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że tak się zachowałam. A, ona co sobie wyobraziła? Że się wycofam? Że padnę plackiem? Nie cenię cię, Cegłowska. Patrzcie ją, jak podsumowała! A ja się wypinam, używając słownictwa Bronki, na panią profesor. Jeśli Toporska taka dobra, niech jedzie na olimpiadę, ta infantylna kretynka, która zazdrości mi każdej wyższej oceny, a cieszy, kiedy się na czymś potknę. Historyca da się przebłagać, będzie nawet szczęśliwa, jeśli się zgodzę wziąć udział w historycznej. Nikt ode mnie w całej klasie nie zna lepiej historii. Przygotuję się i będę nie tylko dobra, będę najlepsza. 90 Dłonie się lepiły, wycierała je co chwilę. Ortografia, myślała wściekle Marynka, tępa Ortografia. Nie cenię cię, nigdy cię nie ceniłam. Wszyscy mnie cenią, a ona, cóż za indywidualność, nie ceni. Wzięła mnie na stronę i z rozbra-iijącą, a jakże odważną szczerością, tak, aby nikt nie słyszał, powiedziała, co o mnie myśli. Stawia piątki, ale nie ceni. I vpuje na olimpiadę, ale ciągle nie ceni. Boże, jakie to u s/ystko nędzne, obrzydliwe, być jak Robinson Cruzoe, nie mieć nic wspólnego z takimi ludźmi jak Ortografia, Histo-i vca, dyrektor, wychowawczyni, jak ta cała hałastra: te "lupie dziewczyny i jeszcze głupsi chłopcy z klasy. Obojętni, vci i szczęśliwi, pomyślała Marynka, wzruszyła się, otarła l/ę: koniu mój, koniu, westchnęła. A może wszystko stąd, że powiedziałam prawdę Historycy, że stawia dwóje nie fair, < >rtografii, że ma nudne lekcje. Wzięła torbę, wyszła z łazienki, korytarz szumiał głosami uczniów, jeszcze parę minut do dzwonka, nie ma.się gdzie podziać, nie ma nigdzie bezludnej wyspy, pomyślała Ma-ivnka, wszystkie zajęte. Ktoś ją popchnął, ktoś zawołał; Maryna! Ale nie zatrzymała się, nie chciała nikogo widzieć, lvszeć; podeszła do okna, do tego samego, przy którym przyłapał ją dyrektor, też dobry, pomyślała, ja mu jeszcze powiem. Uczeń to nie człowiek, nie ma prawa mieć problemów, przeżywać, zamyślać się, cierpieć. No, aleja przecież wiem nie od dzisiaj: dyrektor mnie nie lubi, wszystko przez tę swoją siostrzenicę, Jolkę. Nawet przeniósł ją do równoległej klasy, pod pozorem, że nie chce uczyć nikogo ze swojej rodziny, naprawdę jednak chodziło o to, że nie dawałam jej odpisywać zadań z matmy. Nikomu nie daję i dawać nie będę, niby dlaczego ktoś, komu się nie chce pracować, ma 91 korzystać z wyników mojej pracy? Takie mam zasady — tuk powiedziała wtedy do Jolki, rozwiązałam, owszem, siedziałam do drugiej w nocy, i ani myślę ci dawać. Nie mówisz chyba serio, zdumiała się Jolka, była „nowa", dobiła w połowie pierwszego semestru w drugiej licealnej i nie; znała zasad Marynki. Daj spokój Marynie, Jolka, już ona i taka, nic nie poradzisz, rozległy się głosy w.klasie. I naj klasówce też nie da ściągnąć, dopytywała się Jolka. Nawetj nie proś, powiedziano Jolce. Jolka była wyjątkowo tępa z przedmiotów ścisłych, odpisywała nagminnie. Niepotrzebj nie, gdyż 1 matematyk, i fizyk tak się z nią cackali, Jolcia to? Jolunia tamto, dopiero kiedy się wydało, że to siostrzenic! dyrektora, no, to wszystko już było jasne. Obrzydliwe pomyślała Marynka i nagle doznała olśnienia: ależ taki właśnie mniej więcej od półtora roku, czyli od momentr przyjścia Jolki do szkoły, dyrektor wyraźnie ochłódł w sto sunku do mnie. A ja, naiwna, nigdy sobie tego nie skojarzyłam! Jolka musiała mnie nieźle przed nim obrobić! A dzisiaj przyłapał na małym kłamstewku i od razu — Cegłowske tupeciara. Marynka pomyślała, że naprawdę ma dość tej szkoły.] Tych ludzi tutaj, dość. Nie cenię cię, nie ceniłam... to jednaki boli. Obrażać bezbronnego, pomyślała Marynka, przecież wl gruncie rzeczy w stosunkach z profesorem uczeń jest bezbronny. Profesor może powiedzieć wszystko, co mu ślina na język przyniesie, zmyślać, obrażać, naubliżać, a uczeń musd pokornie milczeć. Podła baba. Uwzięła się na mnie^o samego początku: wypracowanie Cegłowskiej jest najlep szym przykładem, jak nie należy pisać wypracowań. Ciekal we, czemu nie czepia się takiej Zuzki na przykład? Zuzktf 92 powinna z każdej pracy mieć tylko dwóje, byki sadzi ko: marne, a pisze jak analfabetka. A ona ostatnio nawet p stawiła Zuzce czwórkę. Aż się Franka oburzyła: jak to, Krawczykówna ma czwórkę? Wszystkich zatkała ta czwórka. Od pierwszej klasy każdy profesor powtarzał Zuzce: ty, Krawczykówna, musisz się zastanowić, nie masz szans w liceum, nie dasz rady. Biedna, zawsze miała jedną odpowiedź: ale ja się tak uczę, pani profesor, ja się tak uczę... Może mnie jednak pan profesor zapyta jeszcze raz, ja się tak uczę... Aż żal, aż przykro. Kiedyś chemik wywołał Zuzkę do odpowiedzi, popatrzył ze współczuciem i powiedział: Krawczykówna, właściwie szkoda czasu na ciebie, ja i tak wiem. co mi powiesz: tak się uczę, panie profesorze, tak się uczę. Siadaj — i postawił bez pytania troję na szynach. A tu macie: c/wórka. I to u kogo? U bezwzględnej Ortografii, która nigdy nikomu nie popuści, nie daruje, nie usprawiedliwi? Sama Zuzka wystraszyła się tej czwórki. Pani profesor, ja przepraszam, ale pani profesor chyba się omyliła... Dlaczego miałabym się omylić? Bo tu jest... tu jest czwórka — i Zuzka rozpłakała się. No to się ciesz zamiast ryczeć, że masz u mnie czwórkę, powiedziała Ortografia. Podczas przerwy klasa wydzierała zeszyt Zuzki, każdy musiał zobaczyć tę niebywałą czwórkę na własne oczy i przeczytać pracę. Pewno ściągałaś, powiedziała Zośka Kołodziejczyk, patrzcie, ani jednego byka, tylko d.wa przecinki opuszczone. I bite cztery strony! Przysięgam, że nie ściągałam, zaklinała się Zuzka, lylko akurat ten temat przerabiałam wczoraj ze swoją korepetytorką. I nauczyłam się na pamięć. To ci heca, podsumowała Zośka, niebywałe. 93 /I ( w~„.~ doświadczona nauczycielka jak Ortografia nic domyśliła się, że wypracowanie Zuzki nie jest jej własną praca? pomyślała Marynka i doznała kolejnego olśnienia: ależ tak, rzecz jasna, oczywista jak słońce — to Ortografia we vvJasneJ osobie udziela Zuzce korepetycji! Cale zachowanie Ortografii na to wskazuje: taka miła dla Zuzki, wyrozumiała serdeczna, łagodna, ciągle ją na lekcjach przepytuje, jakby chciała wszystkim udowodnić, że Zuzka uczy się i urrłie' zwraca się też do Zuzki często po imieniu, chociaż (jo wszystkich bez wyjątku po nazwisku. No, ale jeśli bierze forsę za prywatne lekcje, to musi Zuzkę windować i winduje: nawet tak bezczelnie. Akurat taki sam temat, identyczny temŁ** korepetytorka przerabiała dzień przed klasówką? Cóż za zbieg okoliczności, interesujący zbieg. I jeszcze jedno, Marynka wytarła spocone dłonie, praca Zuzki była rzeczywiście niezła, przecież ją czytałam. Czy to możliwe, żeby najbardziej tępa z całej szkoły Zuzka, którą się toleruje z litości, stawia z litości trójczyny na szynach, w ciągu pan1" miesięcy korepetycji aż tak się podciągnęła? Ktoś jej napisa te pracę i teraz ja wiem, kto! Więc przy pierwszej okazj pOv>nem: niech pani profesor wyśle na olimpiadę Krawczy kóysmę, ją pani profesor zapewne ceni, ona się tak uczy, tak ucZy i łatwo się domyślić, przy czyjej pomci|cy. Szczerość za szczerość. jaka ulga! Marynka podniosła głowę, rozejrzała się: o, do diabła, już chyba po dzwonku! Może mnie nie cenić, naprawdę mi już teraz nie zależy, pomyślała, szybko zbiega-; jąC ze schodów na pierwsze piętro, do pracowni języka rosyjskiego. Zaraz po rosyjskim, pomyślała Marynka, walę do Historycy. A może najpierw do dyrektora, uprzedzić 94 skargę Historycy? Ale nie, jak się znam na ludziach, Ilistoryca nie poskarży się na mnie. Może by i poskarżyła, udyby nie ta rozmowa w cztery oczy, podczas której chciała mnie skaptować. Co prawda brak mi świadków, zastanawiała się Marynka, ale i Historyca ich nie ma. Pewno, że jakby co, dyrektor uwierzy Historycy, nie mnie, a ta się wyprze. Ale —jak to mówi matka — smrodek zostanie... Weszła spokojna do pracowni. — Przepraszam za spóźnienie—zwróciła się z grzecznym 'uśmiechem do Rosjanki — lecz pani profesor Sosnowska trochę mnie przetrzymała na przerwie. Siadaj, Marynka. — Uśmiechnęła się ładnie raz je- ;ze, ukłoniła, usiadła na końcu, w ostatnim rzędzie, "rzecia lekcja, a Bronki nie ma, pomyślała, cholerna klem-znowu zwagarowała. Który to raz w tyin miesiącu? )rugi. Trzeba powiedzieć matce. Zośka Kołodziejczyk odwróciła się, rzuciła na ławkę Marynki kartkę. Marynka rozwinęła ją dyskretnie; „Ce- >wska! Jesteś świnia. Zawsze byłaś świnia. Od samego czątku. Zostań po lekcjach. Pogadamy. P.S. Franka mówi, że wie wszystko o tobie z pewnego >dła. Mówi, że to ty jesteś długim uchem Wychowanicy. c ja w to nie wierzę. Zośka".. Płomień objął Marynkę. Znowu te dłonie mokre. Fran- ... a skąd by Franka? No nie, tego już za wiele! Za wiele! wiem wychowawczyni, pomyślała Marynka, ale co po- cm? Co mogę powiedzieć? Boże, czego oni ode mnie chcą? >/e, co za świnia z tej Toporskiej! Co za straszna świnia... ! napisała pośpiesznie, gwałtownie pod spodem kartki: '¦ Zaczynało zmierzchać, w grudniu szybko zapada wieczór, kontur stojącego wciąż konia pociemniał, był czarny. Mocne bydlę,, powiedział przy kolacji ojciec. Jeszcze stoi. Noc pokryła konia ciemnością, tego wieczoru nie zapaliły się lampy na Sprawiedliwej, widocznie elektrownia oszczędzała prąd. Ciemność za oknem wydała się Marynce głęboką studnią, bała się, nie mogła przestać myśleć o stojącym w tej lodowatej ciemności koniu. Rano Marynka nawet nie wyjrzała przez okno, wiedziała: koń ciągle stoi. Niesamowite, powiedział ojciec, co za silne bydlę. Wygląda jak sopel lodu, powiedziała Bronka. A może on zdechł na stojąco? Okropność! Źle się czuję, mamo, czy mogłabym zostać w domu i nie iść do szkoły, poprosiła Marynka. Bała się przejść koło tego konia. Ale matce akurat nie dopisał humor, dotknęła czoła, szyi: gorączki nie masz, lepiej będzie, jeżeli się przewietrzysz. Mroźno, lecz przyjemnie. Gdybyś wcześniej się zorientował, powiedziała już do ojca, jak Sosnowski, załapałbyś znacznie więcej. Ojciec wzruszył ramionami niechętnie. Wystarczy tego, powiedział. Ty fujaro, odrzekła matka. Słuchaj, powiedziała matka do Marynki, jednak /.ostań w domu. Tak strasznie zbladłaś, co ci jest? Niedobrze? Ale teraz Marynka już nie chciała zostać w domu; więc 101 te trzaskania wiadrami w nocy? Matka i ojciec wyszli do pracy; babka klineowała w komórce, widocznie kazano jej zamaskować węgiel ukradziony w nocy. Bronka poszła, swoim zwyczajem, pierwsza do szkoły. Należało też wyjść. Mroźne powietrze ścisnęło w gardle: koń stał, jakiś pojaśniały, nierealny, a z wozu zniknął ładunek węgla. Kiedy znalazła się przy furtce, dostrzegła jednostajny, wahadłowy ruch grzbietu konia: kiwał się. Nie chciała się do konia zbliżyć i sama nie wiedziała, jak to się stało, ale już była przy nim. Miał zapadnięte boki, cały pokryty szronem, dlatego taki jasny, długie rzęsy przy wypukłych oczach jak lodowa pajęczyna. Jaki cichy, pomyślała, niewiarygodnie cichy. I gdyby nie to uparte, jednostajne kiwanie się, można było sądzić, że koń zamarzł. Zajrzała mu w oko, uniosła się oszroniona powieka, odsłaniając źrenicę: koń cicho zarżał. Marynka targnęła się do tyłu, oko konia wciąż patrzyło na nią. Boże, powiedziała Marynka. Zlituj się. Prawda, jaki biedny konik, odezwała się jakaś kobieta, która właśnie, podeszła do konia, biedny, biedny koniku. Marynka poczuła do tej kobiety gwałtowną nienawiść, za jej idiotycznie zdrobnioną, pieszczotliwą litość. To straszne, powiedziała ta kobieta do Marynki, jak ten konik cierpi. I że nikt mu nie pomoże. A pani? zapytała zdławionym głosem Marynka. Ja? Cóż ja? odpowiedziała ze zdumieniem kobieta, wzruszyła ramionami, odeszła. Koniu, mój koniu, powiedziała wtedy Marynka do tego konia. Nie! Nie! Zawołała i pobiegła jak oszalała do sklepu na rogu. Wpadła do środka, roztrąciła łudzi, bo kolejka już była spora, krzyknęła do pani Eli, ekspedientki, dobrej znajomej matki, ten koń! Pani musi natychmiast... natychmiast musi, ten koń! Marynka, co ci się 102 stało, zaniepokoiła się pani Ela. Ten koń, proszę natychmiast zadzwonić, natychmiast! krzyczała Marynka. Ach, koń, no tak, to rzeczywiście okropne, stwierdziła pani Ela, a ręce jej już sięgały po torebkę i zaczęły odważać jabłka. Rzeczywiście masz rację: okropne! Ale cóż na to poradzić? Niech pani gdzieś zadzwoni! Zaraz, natychmiast! Choćby na milicję, krzyknęła Marynka. Ależ, Marynko, lepiej dla ciebie będzie, jeżeli przestaniesz zajmować się koniem, a pojedziesz do szkoły. Pani Ela była wyraźnie dotknięta rozkazującym tonem Marynki. Zresztą, ten koń ma właściciela. Niech koniem zajmie się właściciel. Ostatecznie to on zostawił biedne zwierzę na pastwę losu. Słucham panią — i pani Ela zwróciła się do kolejnej klientki. Ale rozkradać nocą węgiel można było, prawda, chociaż ten węgiel też miał właściciela, krzyknęła Marynka. No, ja o węglu nic nie wiem, powiedziała pani Ela ściągając usta, a ty mi nie urządzaj awantur w sklepie, wyjdź, przeszkadzasz pracować. Pani! krzyknęła Marynka, wkładając w ten okrzyk całą swoją nienawiść, oburzenie, bezradność. Pani jest! I wy wszyscy, zawołała do oczekujących w kolejce, też! Było to bez sensu, wiedziała o tym, ale zabrakło jej słów. Wybiegła, na ulicy przystanęła: dokąd? do kogo? zatraciła się zupełnie, dokąd? do kogo? coś zrobić, aby przerwać mękę konia, ta męka i ci wszyscy ludzie, którzy podchodzą, patrzą, mówią: biedny konik cierpi, i mijają, idą dalej, odchodzą. Biegła teraz w kierunku szkoły, biegła nie zauważając, że /.wraca na siebie uwagę, widziała wciąż tę głęboką jamę w oku konia, tę źrenicę patrzącą na nią niemo, ślepo; chyba płakała, raz po raz ocierała twarz. „Obojętni, syci i szczęśliwi" zabrzmiał sygnał. Och! Zawołała Marynka, tak! Tak! 103 j nawróciła, pędem puściła się z powrotem, tak, powtarzała „^rączkowo, ona pomoże, tak, tylko ona! „Obojętni, syci j szczęśliwi, krążycie spokojnie w pobliżu, niedaleko, jak kj-owy żujące trawę wokoło tego, kto umiera na krzyżu", motto do lekcji wychowawczej, poświęconej znieczulicy j obojętności, wspaniałej lekcji, na której większość dziewcząt płakała, więc Marynka biegła, uskrzydlona pewnością, Lg razem z wychowawczynią, że wychowawczyni! Zapom-n}ała nawet o swoim miejscu w fotelu i o filiżance herbaty, 0 tym intymnym porozumieniu łączącym ją z wychowawczynią. „Obojętni, syci i szczęśliwi", jak wspaniale i z uczuciem wychowawczyni recytowała Pawlikowską na lekcji; żeby tylko zastać w domu, modliła się Marynka, siedziała, że powinna zastać: był wtorek, a we wtorek wychowawczyni miała „okienko", powtarzała często ze Lfniechem, że ze wszystkich dni tygodnia najbardziej lubi ^torek, gdyż wtedy może spać aż do dziewiątej. Znajome drzwi, Marynka zatargała dzwonkiem, załomotała pięścią. I cisza. Boże, nie ma, pomyślała Marynka j znowu dzwonek, i znowu łomot. Głos wychowawczyni, wołającej ze środka, że już otwiera, odebrała jako wyzwolenie. Pani profesor, krzyknęła i zaczęła o koniu, ale wychowawczyni, otulając się szlafrokiem, przerwała: co to ma ^naczyć? Pani profesor, koń! Marynka pośpiesznie, bezludnie wyrzucała z siebie, że koń, że węgiel, że tyle godzin, że to niemożliwe, taka męka, i zamilkła dopiero wtedy, gdy piskliwy, wściekły głos wychowawczyni zawołał: Cegłowska? Co? co? zapytała Marynka, spojrzała w twarz wychowawczyni, przeraziła się: ta twarz była obca. Obca 1 wściekła. Po pierwsze, powiedziała wychowawczyni, jak 104 śmiesz przychodzić do mojego domu o tej porze? Jak śmiesz walić jak opętana w moje drzwi? Krzyczeć jak dzikuska? Co w ogóle ma znaczyć twój ton: pani musi! Natychmiast! I tak dalej? I po trzecie: spójrz, ile naniosłaś mi śniegu! Nawet nóg nie raczyłaś wytrzeć! Koń, spróbowała jeszcze raz Marynka, lecz wychowawczyni krzyknęła: a nie zawracaj mi głowy jakimś tam koniem! Co to ja jestem? Lecznica dla zwierząt czy towarzystwo opieki? Dla jakiegoś konia ona mnie budzi przed dziewiątą! Cegłowska! Ty w ogóle ostatnio zrobiłaś się za bardzo bezczelna. Ostrzegam cię, Cegłowska, niech ci się nie wydaje, że możesz się aż tak spoufalać. Co? przeraziła się Marynka. I prosto w twarz wychowawczyni krzyknęła: niech pani teraz sobie poszuka innej, na mnie nie liczy, ja... Chciała zawołać jeszcze, że wszystkim powie, ogłosi całemu światu prawdę, lecz wychowawczyni, ściszając głos do szeptu, powiedziała: nie stawiaj się, Cegłowska. To nie twój styl. I nie masz wyjścia, za daleko zabrnęłaś. Jak znalazła się w szkole, nie wiedziała. Na czwartej lekcji Rosjanka przywołała ją do siebie. Marynka, ty masz gorączkę, płoniesz. Idź do domu. Chyba rzeczywiście miała temperaturę i była tak bardzo, straszliwie zmęczona. Wróciła do domu; pod latarnią ubity śnieg, koń zniknął. Matka i ojciec siedzieli w kuchni, popijali kawę. I matka, i ojciec urwali się z pracy. Nienawidziła ich. Na widok Marynki matka poderwała się od stołu. Boże, ptaszku, co tobie. Odepchnęła rękę matki, zamknęła się w pokoju. Maryniu, otwórz, błagała matka. Bo każę ojcu wyważyć drzwi, zagroziła wreszcie, a Marynka roześmiała się z pogardą: tak, użyj siły, wspaniale, lecz drzwi otworzyła. Pozwoliła się położyć do łóżka, napoić herbatą, lekami, w końcu i tak nic nie ma znaczenia, myślała. Matka długo krzątała się przy niej, później wróciła do kuchni, robiła jakiś napój czy napar i zaczęła opowiadać ojcu o tym koniu. Przez cienką ściankę wpadało każde słowo, wyraźne i jakby oddzielane. A wiesz, mówiła matka, ten woźnica też złamał nogę. Idąc po pomoc dla konia, to ci pech, nie? Podobno w południe zjawił się syn woźnicy, krzyczał na całą ulicę, koniu, mój koniu, co oni z tobą zrobili, czy coś takiego, biedny mały. Milicja też była. Chodzili po Sprawiedliwej od domu do domu i przepytywali o ten węgiel. Oczywiście, nikt o niczym nie wiedział. Mamo! — krzyknęła Marynka. Co, ptaszku? matka stanęła w drzwiach. A koń, zapytała Marynka. Co z koniem? A co mogłoby się stać z koniem, zdziwiła się matka, zabrali go po prostu do rzeźni. Kanalie, powiedziała Marynka. Maryniu, przestraszyła się matka, ten koń miał złamaną nogę, nie nadawał się już do pracy. Wy jesteście kanałie, powiedziała Marynka, rozkradliście węgiel. Gdybyś nie była chora, zdenerwowała się matka, To co, zapytała Marynka, to co? Ale niech się mama nie obraża, ja też jestem kanalia. Kanalia ż czystym sumieniem. Tadeusz, krzyknęła matka, chyba trzeba wezwać lekarza, ona bredzi, ona ma gorączkę. Przez wiele dni rozmyślała później o koniu, wychowawczyni, matce, ludziach, świecie. Wszystko było złe i wstrętne. Matka kradła na potęgę, oszukiwała klientów na dwa deka, Jęcz uważała się za uczciwą, bo przecież jej złodziejstwa nie przynosiły poważnego uszczerbku kieszeniom klientów, w myśl złotej zasady, aby wilk syty i owca cała. Z panią Henryczką też zawsze sprawiedliwie dzieliła się pół na pół i pani Henia za matkę wskoczyłaby w ogień. 106 J Ojciec też kradł, z kradzionych na budowie materiałów robił fuchy i nie czuł się bynajmniej napiętnowany, bo wszyscy na budowie kradli i robili fuchy; wszędzie oszuści i złodzieje, 0 uczciwych zasadach i czystych sumieniach. Te klientki matki, które podtykały bomboniery, koniaki, aby ominąć kolejkę i napełnić swoje lodówki, brzuchy szynką i baleronem. Te panie eleganckie, wykształcone, nobliwe, na stanowiskach, śliniące się do matki, sepleniące zdrobniałym imieniem: pani Tereniu, pani Teresko kochana, te panie obiecujące swoją dozgonną wdzięczność i ten cały system zależności, jaki wytworzył się wokół matki. I wreszcie wychowawczyni, którą dziewczyny uwielbiają, bo jest taka wspaniała, taka koleżeńska, taka przyjacielska, rozumiejąca: wychowawczyni, budująca swoje zaufanie na dono-sicielstwie. I ja, pomyślała Marynka, donosicielka. Wszystko lepkie, paskudne, zbrukane. Jak poruszać się w tym świecie, aby samemu się nie zbrukać? Pójść na milicję i zadenuncjować matkę? Ojca? Nie nosić tego pięknego kożucha za dwadzieścia pięć tysięcy? Ale ten kożuch naprawdę piękny, wygląda w nim jak / żurnala, jak modelka. Nie pójść więcej do wychowawczyni. Cóż to zmieni? Wychowawczyni zacznie się odgrywać, bo jest mizernym człowiekiem, taką małą kanalią; no i znajdzie sobie inne długie ucho. A ja, myślała Marynka, w końcu nigdy niczego poważnego jej nie powiedziałam. Ja, podsumowała Marynka swoje rozmyślania, naprawdę byłam 1 jestem czysta. Nie moja wina, że ludzie są tacy, że świat taki. I gdzieś tam zakołatała myśl, że jednak matka nie jest głupia z tą swoją zasadą: wilk syty i owca cała. Wybrać 107 mniejsze zło, naz%}a tc> Marynka i z podniesioną głową, pałającym okiem poS2}^ na swoje kolejne spotkanie u wychowawczyni. A konia lubiła ^ oiiiinać. Pamiętała go tak dokładnie, tak realnie, mimo Upływu czasu- Słyszała jego ciche rżenie. Widziała jego złodoVva(;iałą grzywę. I wtedy zaczynało walić serce, boleśnie, rriQCn0, wzruszająco: litość przepełniała Marynkę, uwzniośl^ja Cóż za wspaniałe uczucie! Przywoływała więc tego konja ^ chwilach, kiedy świat wydawał się szczególnie czarny, a Q^ jego bezbronną ofiarą. Koniu mój, koniu, mówiła. — Koniu mój, lconju — westchnęła Marynka. I nim zabrzmiał ^^onek na koniec lekcji rosyjskiego, Marynka była gotOwa przyjąć walkę. VII Włóczyła się ulicami. Była nieszczęśliwa. Była gruba i brzydka. Gruba, brzydka — myślała Bronka, walcząc ze łzami — i na dodatek złodziejka. Ukradłam matce pięćdziesiąt dolców. Matka mi tego nigdy nie przebaczy. Nigdy. Zrobiło się ciepło, słońce grzało, śnieg zamienił się w brudną breję, z dachów kapało. Barany ważyły tony, nogi spuchły, piekły. I to nieprawda, że ja go kocham, pomyślała Bronka, Ja tylko chciałam kochać. Kogoś, wszystko jedno kogo. Kochałabym nawet takiego Janka, świńskiego blondyna, z odstającymi uszami. Kochałabym, ale i on na mnie się wypiął. Janka poznała w zeszłym roku, latem, przy saturatorze. Pił v,odę sodową 7 sokiem malinowym. Właściwie, /auwa-ż>l:i po (:op;< ro iio\\c/as. jjdy ją / ig.idn-jł: ale upał. nie? Spojrzał i -• i!KX-hi.v;ia bi/\c'jl uk cholera, świński blondyn $vuv>bki biordyn i.Ń?r.Kchi'ąi sif pr/yja/nie1 ten sok malino v do kitu. spiobuj, cytry nowm. Spojrzała r.ujc&zc/c. |uż we i/ni' i; ovv<'cni _ie.-.t b'/\d!-i, ale ogromn-e s^mpalyczny /...mówiła wodę 't sokiem cyn>nowym, on-również, wypili. lak, gorąco piekielnie, powiedział, to pić się chce, rzucił iiionetę na saturator. Przestraszyła się: odchodzi już? Już i ii ic? Uśmiechnął się przecież pierwszy, pierwszy zagadał, to j;ikby podrywka, a może jest nieśmiały, pomyślała, wciągnę-l.i brzuch, uśmiechnęła się: w którą stronę idziesz? Pokazał i chociaż nie było to po drodze Bronki, zawołała: świetnie, bo ja też w tę. Szła obok niego. W ustach zaschło. Co powiedzieć, trzeba coś powiedzieć, myślała, coś interesującego. Gorąco, powiedziała, i śmierdzi spalinami. Za dużo 109 samochodów. E, odparł, jakie tarn samochody. W Paryżu, tam jest ruch! Byłeś w Paryżu? Aż przystanęła z wrażenia. E, powiedział, nie byłem, czytałem. I znowu szli milcząc. O, powiedziała Bronka, lody włoskie. Pójdziemy na lody? Nie mam forsy na lody, odparł, miałem akurat na trzy sodówki. Zafunduję ci, zaoferowała się pośpiesznie. Kiedy ja... zaprotestował i był taki zmieszany, że aż się roześmiała, szczęśliwa: on jest naprawdę nieśmiały, pomyślała, i wtedy nie jest brzydki ani taki bardzo świński blondyn, on jest cudowny! Chodź, nie wygłupiaj się, zafundujesz mi następnym razem. Zjedli te lody koło wystawy z artykułami drogeryjnymi, lody były rzadkie, Wodniste, oszukane. Oszukują na tych lodach, powiedział. Bardzo, potwierdziła. Lody zjedli, stali przed wystawą, millczeli. Patrzyła na niego zachwycona: pierwszy chłopak, z którym jadła lody! Muszę iść, powiedział. Może jeszcze loda, zaproponowała, albo może pójdziemy na sodówkę z cytrynowym? Nie, dziękuję, wystarczy. Już mi w brzuchu trmrczy. Właściwie to nie przepadam za lodami. O, powiedziała Bronka. Nie wiedziałam. Uśmiechnął się: miła z ciiebie dziewczyna. Jak ci na imię? Bronka. A ja — Janek. Ryż,y Janek, zaśmiał się. Och, jak mogą, wcale nie jesteś ryży,, zaprzeczyła pośpiesznie. Ryży, ryży, nie da się zaprzeczyć. Och, był cudowny, cudowny! Taki szczery! Patrzyłai na niego coraz bardziej szczęśliwa. To kiedy zafundujesz; mi lody? spytała: Kiedy? A boja wiem? Kiedy chcesz... Moiże jutro? Dobra, może być jutro. Gdzie? Gdzie chcesz. To rtnoże tutaj, przy cukierni? Można i tutaj... Nie spała całą noc. Była szczęśliwa. Janek wydawał się jej piękny, dobry, wspaniały. Wszystko się już w nim Bronce 110 podobało. I te piegi, i te blond włosy, i odstające uszy. Podczas drugiego spotkania zjedli lody, pomilczeli, przeszli ulicą do pierwszej przecznicy i wtedy powiedział: no to cześć. Pod Bronką ugięły się nogi. A ja myślałam, że pójdziemy do kina. W taki upał? Do kina? Masz łeb, dziewczyno! No to do parku. No, jeżeli tak myślałaś... Poszli do parku. Jakże żałowała, że jest jasny dzień. Bo gdyby był wieczór... Jest nieśmiały, myślała. Obejmij mnie, prosiła w myślach, obejmij. Co masz taką dziwną minę, zapytała. Jakby cię coś mdliło? Pewnie ci niedobrze po lodach. Potem znowu chodzili, milczeli. Janek pogwizdywał. Ładnie gwiżdżesz, powiedziała. Co? co? zapytał. Pochodzili jeszcze trochę: wybacz, Bronka, lecz muszę lecieć... Jak to? Już? No, daj spokój, ile czasu można łazić po parku. To chodź do mnig. Mieszkam niedaleko. Poczęstuję cię winem. Matka robi świetne wino. Poszli. Pod jabłonką siedziała Marynka. Maryna, to Janek. To moja siostra, Marynka. Potem powiedział: Jezu, Bronka, ale ty masz piękną siostrę! Filmową! I ożywił się, uśmiechnął, nawet dodał: a wiesz, Bronka, że ty masz całkiem ładne, oczy? Tylko te okulary... Powinnaś sobie fundnąć szkła kontaktowe. Musiała odwrócić głowę, aby ukryć łzy. Kochała go. Była szczęśliwa. Przychodził przez tydzień. Codziennie. Gdzie się spotkamy, pytała. Najlepiej u ciebie w domu, odpowiadał. Piekła dla niego wymyślne kruche ciasteczka, przystrajała tacę kwiatami, śpiewała, tańczyła. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa, wreszcie miała swego chłopaka. Janek, Jaś, Jasio, odmieniała jego imię. Myła codziennie głowę. Nawet tuszo- ^^ ,_,.,...,..,. wała rzęsy. Mam ładne oczy, ładne oczy, powtarzała stercząc przed lustrem, jeszcze nikt nigdy jej nie powiedział, że ma ładne oczy. Tego ostatniego dnia wymyśliła specjalne danie: truskawki w bitej śmietanie, z bezami, pycha! Janek gdzieś przepadł w ogródku, wyszła przed dom, chciała go zawołać, lecz nagle zrobiło się jej nieprzyjemnie, głupio: ona wysila się, wariuje z jakimiś kremami, a Janek... nie, to nie Janek, to Maryna. Świnia. Dostrzegła Marynkę za krzakiem agrestu, a obok niej Janka. Pochylał się nad Maryną. Świnia nie siostra, pomyślała. Odstawiła tacę, poczekaj, ja ci pokażę, ty świnio. Podrywać mojego chłopaka! Chciała biec do Mary-ny, ale Maryna właśnie odskoczyła od agrestu, jakby ugryzła ją jadowita żmija, szybko ruszyła ścieżką w stronę domu. Za nią Janek. Zostaw mnie, słyszysz? usłyszała Bronka gniewny i wzburzony głos Maryny. I po co ty w ogóle tu przychodzisz? Jesteś nieuczciwy, rozumiesz? Kiedy mi się tak podobasz... to Janek. Boże, pomyślała Bronka. Mimo upału zrobiło się jej zimno. Ale ty mi się nie podobasz. Chociażby dlatego, że jesteś chłopakiem Bronki. Ja? Chłopakiem Bronki? Chyba oszalałaś? Przychodzę tu tylko dla ciebie. Jesteś łajdak. Dlaczego? Dlatego, że tak cholernie mi się podobasz? Nie, dlatego, że umawiasz się tu z Bronką, a za mną łazisz. Z Bronką? Chciałem być wobec niej grzeczny, bo biedna dziewczyna, wcale nie miałem ochoty z nią się umawiać, ale co tu odpowiedzieć, jeżeli ta twoja Bronka pyta co chwilę: to kiedy się spotkamy? Ja mówię do niej: fajnie, cześć, a ona: to kiedy? Sto razy dawałem do zrozumienia, że mnie to z nią nie bawi, ziewałem, gwizdałem, milczałem itede, a ona taka nachalna... Wynoś się stąd. Natychmiast, 112 głos Marynki drżał z oburzenia. I żeby tu twoja noga więcej nie postała. Boże, powtarzała Bronka, Boże. Ziemia zakołysała się pod nogami: Boże. Ty chamie, och, ty chamie. Ale nadchodził już uśmiechając się głupio, chodź, powiedziała, zrobiłam pyszną herbatę i krem z truskawkami. Dziękuję, Bronka, ale muszę już iść. Jak to, dlaczego? No to cześć, Bronka. Był przy furtce, nie wytrzymała; odchodził, odchodził! Janek, zawołała za nim, ale jutro wpadniesz? Jutro nie mogę. To pojutrze? Pojutrze też nie mogę. Więc kiedy? No, w przyszłym tygodniu. Czekała przez cały tydzień. Nie przyszedł oczywiście. Płakała w nocy, płakała w dzień, kryjąc się po kątach. Co za świnia, co za cham, myślała, lecz ledwo zaskrzypiała furtka, już biegła z bijącym sercem, gotowa przebaczyć, gdyby jednak przyszedł. W miesiąc później spotkała go na ulicy. Szedł z przeciwnej strony, nie mógł minąć. Przystanęła, uśmiechnęła się. W ostatniej chwili, jakby sobie coś nagle przypominając, odwrócił się i wszedł do najbliższej bramy. Nawet okiem nie mrugnął, że poznał. Gdybym go tak teraz zobaczyła, pomyślała Bronka, pewno też te miękkie kolana, i to walenie serca. Chociaż miał mnie w pięcie. Roman też ma mnie w pięcie. Wszyscy mają mnie w pięcie. Alę przecież powiedział, pomyślała natychmiast, przyszedłem tu specjalnie, żeby ciebie spotkać. A jeżeli tak powiedział? Po co miałby kłamać? To logiczne: po co? Zbliżała się do skrzyżowania. Jeżeli zdążę przejść jeszcze na zielonych światłach, pomyślała, znaczy, że nie kłamał. 113 i > * Przyśpieszyła kroku, zielone światła w sygnalizatorach mrugnęły, wystrzeliła biegiem, muszę zdążyć! Przebiegła przez jezdnię już na żółtych. To się nie liczy, pomyślała. Nadjeżdżał tramwaj: jeżeli suma cyfr numeru będzie x parzysta, znaczy, że nie kłamał. Była jedynka, nie liczy się, pomyślała Bronka, nie liczy się, bo numer pojedynczy, mówiłam: suma cyfr, a tu tylko jedna cyfra. Dopiero przy piątej wróżbie wyszło, że nie kłamał: tak, nie, tak, nie, liczyła Bronka auta stojące na parkingu, tak! I doznała takiej ulgi, aż zrobiło się jej słabo. Oczywiście, nie kłamał, przecież powiedział: przyszedłem specjalnie. Specjalnie. To co, że jest gruba i brzydka. Aż taka gruba nie jest, tylko kupiła zbyt ciasny komplet. Gdyby nie ta cholerna królowa z peweksu, gdyby nie ta wymalowana krowa, ze swoją chamską uwaga, wybrałabym inny, były przecież obszerniejsze. A teraz za późno, zostały mi cztery dolary i trzydzieści centów, pomyślała. I pomyślała zaraz: ale w kopercie leży jeszcze sto dolarów... — Nie, nie! — powiedziała na głos. — Ale dlaczego by flie- — odpowiedziała sama sobie. Dlaczego by nie, pomyślała, skoro już i tak będę domową złodziejką. Skoro już ukradłam pięćdziesiąt, mogę ukraść następne pięćdziesiąt, wszystkie! I spotkać się z nim,' zobaczyć, a potem niech mnie matka choćby zabije, wszystko mi jedno. Wszystko mi jedno, co potem, wszystko mi jedno, powtarzała, biegnąc do domu. Nic mnie nie obchodzi, co potem, tylko to jest ważne, powiedział przecież: specjalnie. Przyszedłem, żeby ciebie zobaczyć. Specjalnie. I nagle go zobaczyła- Śnię, pomyślała. Boże, Boże, ja 114 chyba śnię. Wychodził ze sklepu monopolowego, Romek, szepnęła. To cholerne serce... a niech je, pomyślała. Na chwilę pociemniało w oczach, nie widział jej, szedł powoli, niedbale, jaki piękny, pomyślała, pomachała ręką: hej, Romek. Spojrzał w jej kierunku. Hej, hej! — powtórzyła swój okrzyk, ale on się nie zatrzymał. Czyżby nie zauważył, pomyślała, podbiegła do niego: popatrz, ale się dziś ciągle spotykamy. — Spływaj — usłyszała. — Co? co? — zabełkotała. — Spływaj, dziecino. Patrzyła na niego, przerażona, niczego nie rozumiejąc. Roześmiał się. — Baj, kochanie-----rzucił ze śmiechem, a Bronka patrzyła za nim, patrzyła, widziała jego plecy, oddalał się, zamazywał, zakryły go jakieś inne plecy, zmieszał się z tłumem ulicy. \ VIII Dla podkreślenia, że nie ma nic wspólnego z tymi| dziewczynami i tymi chłopakami, zaraz po dzwonku na przerwę podeszła do okna i odwróciła się plecami do klasy. Niech nie wyobrażają sobie, że ją zagną. Taka Zośka, zero kompletne, bezczelna dziewczyna, urządzająca kpiny z kalectwa Historycy, patrzcie ją, ona deklaruje swoje zaufanie: ale ja nie wierzę, że jesteś uchem Wychowanicy; Idiotka! Dopiero co najgłośniej ze wszystkich krzyczała. A teraz się podlizuje. Pewno ma interes. A może rozważyła,1 że lepiejjsię z Cegłowską przyjaźnić, ostatecznie Cegłowske jest kimś, najlepsza w klasie. Albo może znowu będzie chciała pożyczyć jakiś ciuch; co trochę łazi i skamle, MarynaJ pożyczyłabyś mi ten sweterek moher, rozpinany, co? Mar randkę... Obrzydliwa dziewczyna. Niedomyta, cuchnie niej potem, jak się od takiej odczepić? Bo grzecznej odmo\ — nie zrozumie. Trzeba było powiedzieć: lepiej myj się poc pachami, Kołodziejczyk, bo się pocisz i haniebnie cuchnieszj Przypomniała sobie grymas niesmaku na ładnej twarzyl wychowawczyni, gdy opowiadała jej o cuchnącej Koło-dziejczykównie. Musiała opowiedzieć: za „chamrę" i zą „podliznę". Zośka wtedy tak się wściekła, omal nie rzuciła się z pięściami: Cegłowską, ty chamro, wrzasnęła, sama śmierdzisz, mieszkasz w drewniaku i wodę nosisz z ulicy, t| chamro, chamro! — wrzeszczała nieprzytomna z upokorzę nia Zośka. Franka z Andrzejem odciągnęli ją od Marynkil ktoś z tyłu rzucił z cicha: ale z Cegłowskiej podiizna. ^ „podlizna" ubodła Marynkę, obejrzała się szybko, lecz zal plecami nie było już nikogo. Kiedyś, powiedziała wynioślef 116 Marynka, zwracając się do klasy, obrażaliście się na mnie, to niekoleżeńska itepe A niby dlaczego mam świadczyć usługi z własnej pracy, to moja praca i z nikim jej nie dzielę. Obrażali się, bo nie dawałam ściągnąć ani odpisać na klasówkach. Świnia, taka i owaka, same zawsze inwektywy. Więc się już do nich przyzwyczaiłam. I nie widzę powodu, abym miała myśleć co innego, a mówić co innego. Oczywiście, mogłam się wyłgać: nie pożyczę ci, Zosiu, swetereczka, ponieważ właśnie jest brudny, albo ma dziurkę, albo coś takiego. Aleja nie lubię kłamać, a prawda w oczy kole. O Boże, trzymajcie mnie, trzymajcie, wrzasnęła znowu Zośka. A ty, Kołodziejczykówna, jeszcze mnie kiedyś mile wspomnisz. Bo po prostu powiedziałam ci prawdę prosto / mostu i może nareszcie zaczniesz się myć pod pachami. Podlizna, milcz! A więc to Irka? Irka, patrzcie ją, jaka odważna! Irusia, która kocha się namiętnie w chemiku i z tej miłości traci rozum, wywołana do odpowiedzi przewraca oczami, wzdycha, rozchyla usta — pokazowa idiotka. Panie profesorze, może odnieść panu teczkę, może przynieść dziennik. Superidiotka. No, no, powiedziała więc do Irki, roześmiała się nawet, swoją inteligencję wysil lepiej na chemii, zamiast zubożać ją o wymyślanie nowych inwektyw dla mnie. A potem została sama w pracowni — cała klasa bowiem na znak protestu opuściła pracownię i pod drzwiami czekała na profesora. JPóźniej wychowawczyni urządziła istną pokazówkę na najbliższej wychowawczej: najpierw wykład o higienie osobistej, i na Zośkę wybiły purpurowe rumieńce, następnie o głupich idiotkach bez godności, które gotowe są targać dzienniki... Tak ogólnie, bez nazwisk, ale w myśl przysłowia: uderz w stół, a nożyce się odezwą. 117 — Marynka. — Zjeżdżaj —- powiedziała do Zośki. '— Ale wiesz... ja naprawdę nie wierzę. Zaraza jesteś, al żeby aż tak?... Ta głupia Zośka, wysoka i chuda, która od tamtego dnia szorowała się chyba co godzinę, i czemu ona się przygaduje? Podpuszcza, pomyślała Marynka, no, pewno, że podpuszcza, przecież mnie nienawidzi. Zawsze przy jj każdym konflikcie ujada najgłośniej. — Słuchaj — powiedziała do Zośki — kto cię na mnie napuścił, co? Franka? — Pewne fakty... — ktoś kończył rozmowę za plecami Marynki. Drgnęła. Obrabiają mnie, pomyślała. — Nie ma mowy, ktoś musi donosić — ostrym dyszkantem zaniósł się oburzony głos Franki. — Chociażby ta draka z żałobą na angliku! — zawtór* wał głos Irki. Marynka odepchnęła Zośkę, o, dość tego, dłużej ni pozwoli, wyskoczyła na środek pracowni. — Coś wam powiem, wy, tumany — powiedziała, a w krtani ścisnęło poczucie krzywdy: tyle się nacierpiała, kiedyś, zanim swoje rozmowy zaczęła traktować jako coś normalnego, tyle doznała poniżenia, wciąż tak bardzo gimnastyko wała się, aby nigdy nikogo, same nieważne bzdur w rodzaju: Zośka śmierdzi, Irka kocha się w chemiku, targ; mu teczkę; żeby choć raz powiedziała: Andrzej ściąga, albd uprzedzała o wagarach, nigdy, nigdy, a oni teraz ośmielają się... — wy, tumany — powtórzyła — idiota by się domyślił, że szykujecie drakę! — Ale ty jedna nie założyłaś żałoby! — wrzasnęli Franka. 118 Nie założyłam, bo nie chciałam! Powiedziałam wam prosto z mostu, że to szczeniactwo, taki wygłup! Dobry dla pierwszaków, a nie dla nas, starych koni! — To dlaczego Wychowanica od razu napadła na Hankę? Jędrzejczakówna, ja ci twoje kretyńskie pomysły wybiję z głowy? Co? Skąd wiedziała, że to był pomysł Hanki? Nie musisz kończyć ogólniaka, Jędrzejczakówna, ściągać i kręcić, i urządzać awantury w szkole, do tego to ty jesteś /dolna, tylko do uczciwej nauki brakuje ci zdolności. Skąd Wychowanica wie, że Hanka wiecznie ściąga? Wytłumacz się, czekamy — Andrzej z podniecenia aż wspiął się na palce; biedaczek, pomyślała z politowaniem Marynka, myśli, że wyda się wyższy. — Nie mam przed kim się tłumaczyć — powiedziała. Roześmiała się Andrzejowi prosto w twarz, przewyższała go prawie o głowę. — Alę powiem wam: zapytajcie ducha świętego, może on wam wytłumaczy, skąd Wychowanica wiedziała. Albo... — spojrzała na Frankę — albo Franki. — A co ja mam z tym wspólnego — zaperzyła się Franka. — Ludzie, dajcie spokój — krzyczała Zośka — w końcu jesteśmy dorośli, a o coś takiego posądzać?! Ta draka z żałobą była idiotyczna, ja też wtedy się sprzeciwiałam. — Ale żałobę włożyłaś i gromnicę przyniosłaś. — Żeby się nie wyłamywać. — A Cegłowska się wyłamała. — Cegłowska zawsze się wyłamywała. Była to prawda i emocje opadły. Na chwilę, bo zaraz Irka rzuciła się w stronę Franki: 119 — Franka, ale ty widziałaś... Mówiłaś wszystkim pc kolei. Więc jak? Widziałaś czy nie? Chodziła do niej czy nie chodziła? — No... tego... — powiedziała niezbyt pewnie Franka.) — Od razu mówiłam, że to niemożliwe! — krzyknęła znowu Zośka. — Co jej tak bronisz? — zdenerwowała się Franka. Zapomniałaś, jak ci przy całej klasie wytknęła, że śmierdzisz1^ No, więc tak! Widziałam na własne oczy Cegłowska wchodzącą w piątek do bloku, w którym mieszka Wychowanica. Idę ulicą, patrzę: Cegłowska, i wali prosto do tego bloku. Od razu mnie tknęło. To ja za nią. Cegłowska do windy, a ja ¦ schodami. Bezbłędnie trafiłam: wysiadła na piątym piętrze,) i do Wychowanicy. I siedziała u niej dobrą godzinę. Po co| tam poszła? Na herbatkę? na ciasteczko? Wychowanie nigdy żadnej z nas do siebie nie zaprasza. Dlaczego dla Cegłowskiej robi wyjątek? Cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na Marynkę. Tak się wsypać, pomyślała Marynka, omal nie roześmiał^ się na głos. Cóż za ponura farsa. I powiedziała dobitnie. — W takim razie, skąd ty wiesz, gdzie, w którym bloki| i na którym piętrze mieszka Wychowanica? Że tal bezbłędnie trafiłaś za mną? Jeszcze gorsza cisza. -— Jest tu Cegłowska? — z impetem otworzyły się drzwij wpadła Jadźka Cedro z drugiej b. — Cegłowska! Dyrektor wzywa! Wyszła z pracowni z satysfakcją, ale i ze znużenier Udało się, ale wszystko było paskudne, wstrętne. Łańcucłj informatorski, czego nie powiedziała jedna, to powiedziała 120 druga. Cóż za kanalia, pomyślała o wychowawczyni. Ja w inny dzień, Franka w inny. Koniu mój, wezwała konia na pomoc, chciała cierpieć, a nie cierpiała wcale, tylko znużenie, ale i radość. Franka wsypała się sama! Cóż za idiotka, pomyślała, donosicielka, a ja jestem czysta. Nie ja, ode mnie nic nigdy nie wyszło. A Frankę teraz rozdziobią. I dobrze jej tak. Weszła do sekretariatu i skierowała się ku drzwiom dyrektora. Sekretarka wstrzymała ją niegrzecznie: — Gdzie się pchasz? A dzień dobry? Zostawiłaś za drzwiami? — Pan dyrektor mnie wezwał — spojrzała wrogo na to tłuste, rozlazłe babsko, nigdy nie lubiła sekretarki. Jeszcze w pierwszej licealnej miała z nią spięcie z powodu świńskiego zadka, bo sekretarka odwołała ją pewnego dnia na bok i rozglądając się dokoła, jakby w obawie przed podsłuchem, zaszeptała: Maryniu, moja złota, mam prośbę... wiem, że twoja mama pracuje przy wędlinach, słuchaj, Maryniu, tak raźna tydzień, gdybyś mi podrzuciła z pół kilo szyneczki, co? Była wstrętna: przymilna, tłusta i lepka. Matka co prawda napomykała, że gdyby który z nauczycieli kiedykolwiek prosił, to, rzecz jasna, może liczyć, no, ale sekretarka nie jest profesorem. Pani wybaczy, powiedziała wtedy Marynka, lecz moja matka nie prowadzi prywatnego stoiska, tylko państwowe, a ja nikomu nie podrzucam szyneczek. Coś podobnego, zakrztusiła się sekretarka, i od tamtego czasu nie przepuściła żadnej okazji, aby nie przypiąć jakiejś łaty Marynce. — Wezwał, wezwał. Masz czekać. A wychowana to ty jesteś — i coś tam jeszcze plotła; a niech plecie, Marynka J 121 tylko wzruszyła z politowaniem ramionami, nie zamierzała! słuchać. Zastanawiała się, czego chce dyrektor? To nagłej wezwanie nie wróżyło niczego dobrego. Ależ jestem głupia,j| pomyślała w nagłym olśnieniu, przecież jasne: polonistka doniosła na mnie. I jakby na potwierdzenie tej myśli profesor SosnowskaJ ukazała się we własnej osobie, wychodząc z gabinetu dyrektora. Podła świnia, pomyślała Marynk.a. No, ale ja jej nie oszczędzę. Powiem o tych korepetycjach i o czwórce forsę. Nie cenię cię, Cegłowska, zadźwięczały słowa polo| nistki. Marynka otarła ręce. — Cegłowska! Do dyrektora! Zacznę od przeprosin, pomyślała szybko Marynka. Zwie rzę się. Powiem, że nie rozumiem, co się ze mną dziś stałe Być jak Robinson Cruzoe, bo ta dwója z historii... zwierzyć się. .Pchnęła obite dermą drzwi, już pewna, że się powiedziel że wygra, zwierzyć się... Nie cenię cię, Cegłowska... zwierzy^ się też na temat polonistki. Weszła do gabinetu ze skruszonym uśmiechem. Al| dyrektor nie był sam. Wychowawczyni postukiwała nerwc wo długopisem o blat dyrektorskiego biurka. — Siadaj — powiedział dyrektor. Usiadła na wskazanym krześle, przetarła spocone rę Zlękła się. Obecność wychowawczyni: przy niej nie mogę s zwierzyć, pomyślała. — Profesor Kędzierska — zaczął dyrektor i Marynkal oniemiała: jak to? Kędzierska? Nie Sosnowska? Historyca?] Ośmieliła się? Ta głucha baba, której współczuła? Broniła j przed wygłupami? — przy całej klasie, bezczelnie — ciągnął] dyrektor, a wychowawczyni wciąż i wciąż stukała długopi-j sem o blat biurka, wyraźnie zdenerwowana. — A to nie dosyć, to nie wszystko — mówił dyrektor — okazuje się, że byłaś autorką niewybrednych i wulgarnych dowcipów, i tym naprawdę jestem wstrząśnięty. Wyśmiewać się z ułomności, z kalectwa to zwyczajna podłość. — Spojrzał z naganą na wychowawczynię, widocznie i jego drażnił ten nieustanny stukot. Ręka wychowawczyni z długopisem zamarła nad blatem biurka. — Więc słucham cię, Cegłowska, co masz na swoje usprawiedliwienie? Koniu mój, koniu, pomyślała Marynka. Teraz cierpiała naprawdę. Ta świnia, podła, doniosła na mnie. — Milczysz? Ale na historii byłaś szalenie elokwentna. Mówiłaś dużo o stopniu nie fair, o wielkich uszach, które ogłuchły na barykadach. — Bo stopień nie był fair, a o wielkich uszach nigdy nie powiedziałam ani słowa — odezwała się cicho, z wysiłkiem Marynka. — I mogę to udowodnić. — Stawiasz się, Maryna? — powiedziała wychowawczyni.— Ty? W twojej sytuacji? Uważaj, bo przeholujesz. — Ja się po prostu bronię — odparła jeszcze ciszej Marynka. Opuściła głowę: nie patrzeć na nich, na dyrektora i wychowawczynię, oboje są podli, siedzi rozparty za biurkiem, władca dusz, siedzi i wierzy w każde słowo, jakie mu doniosą, a ta paskudna kobieta, też rozparta, zadowolona, triumfująca, też ma władzę, może zgnoić, może wynieść, kiedyś wynosiła, teraz gnoi. A gdybym tak opowiedziała dyrektorowi o metodach wychowawczych mojej wychowawczyni? Ciekawe, czy pan dyrektor byłby wstrząśnięty, czy oburzony na mnie, że jak śmiem. Czy uwierzyłby? Kto 122 123 I mu powiedział o kawale Zośici zwalając na mnie? Frai)ka nifil zdążyłaby dotrzeć jeszcze do dyrektora. Więc wychowawj czyni. Wiedziała ód Franki, Czy Franka jest aż taką świnią że ten wygłup Zośki przypisała mnie? Zazdrości mi wszystf kiego: stopni, urody i tego kożucha. Jestem pierwsza, a or tylko druga, i musi się wkuwać na potęgę, a ja nie muszęijj Długopis wychowawczyni znowu zastukał w dyrektorski^ biurko. — Jeżeli chodzi o moją opinię o Cegłowskiej, to owszemj doceniam Cegłowską uczennicę. Tutaj ma osiągnięcia. Jeśf zdolna. Jest pracowita. Jest prymuską. Ale Cegłowską człowiek... — wychowawczyni zawiesiła głos. — Nie szanuj^ Cegłowskiej człowieka. Cegłowską jest zarozumiała, przel pełniona pogardą do swoich koleżanek i kolegów, dziel świat na Cegłowską i resztę. Cegłowską człowiek to dośi mizerna figura, nieciekawa osoba. Jest tchórzliwa, wierno| poddańcza, dąży do zaspokojenia swoich ambicji wszelkir sposobami, nie zawsze uczciwymi. Obserwuję cię, Cegłowf ska, uważnie przez te trzy lata i mam podstawy, aby taką, i nie inną wypowiedzieć o tobie opinię. Chcesz być zawsz najlepsza. Pierwsza. Najwspanialsza. Dlatego dziś tak rozl wścieczylaś się tą dwójką z historii. Wiesz, że klasa cię nif lubi i tego też strawić nie potrafisz. Usiłowałaś zyska uznanie klasy tymi ordynarnymi wygłupami na historiij A dziś je tylko podsumowałaś swoim kolejnym wyskokier Wydawało ci się, że możesz być na tyle bezkarna... — Przepraszam, ale nie będę tego słuchać -*- powiedział stanowczo Marynka, przerywając wychowawczyni. Z sa tysfakcją spostrzegła, że długopis wychowawczyni znie ruchomiał, a dyrektor aż uniósł się z krzesła. — Nie mai 124 zamiaru polemizować z pani, profesor opinią o mnie, ale o jedno proszę: ó konfrontację z klasą. — Słuchaj, Cegłowską, co to za ton! — krzyknął oburzony dyrektor. — Przepraszam za ton, panie dyrektorze, ale nieprawdą jest, jakobym urządzała te kawały na historii. Wystarczy zapytać klasę: głośno i otwarcie, a nie po cichu, bez korzystania z pokątnych informacyjek. — Cegłowską! — długopis wychowawczyni rozszalał się, stukając raz po raz w blat biurka. Marynka jednak szła za ciosem. Czekaj, ty babo, myślała z nienawiścią, ja cię przerobię. Nie trzeba bez reszty ufać donosicielkom, wyłożyłaś się, babo. — Cegłowską, bo wyrzucę cię za drzwi — zagroził dyrektor. — Bardzo mi przykro, panie dyrektorze — w głosie Marynki brzmiały zdecydowanie i szacunek — ale muszę to powiedzieć. Mam chyba prawo db obrony? Czy mówię coś złego, proponując konfrontację z klasą?. Owszem, jestem nielubiana, ale klasa mnie poprze, ponieważ to nie ja urządzałam kawały. — A kto? — zapytała szybko wychowawczyni. Marynka miała ochotę roześmiać się jej w twarz. — Nie jestem już źródłem informacji — odpowiedziała z godnością Marynka. — Cegłowską! - - ryknął dyrektor. — Czy powiedziałam coś złego? — spytała bezbronnie Marynka. Ryk dyrektora zamiast przerazić, ucieszył; spojrzała na wychowawczynię, na ciemne wypieki rozlewające się na twarzy, no, pomyślała, to dopiero wstęp, dopiero 125 ci się dostanie. Biedny dyrektor zaufał informacjor. szanownej pani profesor i znalazł się w wyjątkowo paj skudnej sytuacji, ani mnie poprzeć oficjalnie, ani odmówić. — Zachowujesz się wyjątkowo bezczelnie — dodał dyrektor, potarł czoło: — no dobrze, skonfrontujemy. Proszę na najbliższej lekcji wychowawczej skonfrontować Cegłow-ską z klasą. Niech ma tę swoją konfrontację — polecił wychowawczyni. — Marynka uśmiechnęła się z wdzięcznością. France się też dostanie, pomyślała. Nie będzie już Franki. Właściwie, już jej nie ma. Ciekawe, co klasa z nią zrobi? No, przyłożą jej zdrowo. Biedna Franka. Taka wsypa na wszystkich liniach, to prawie śmierć cywilna. Końcowa. — Za chwilę, panie dyrektorze — odezwała się wychowawczyni — Cegłowska zażąda konfrontacji z profesor Kędzierską i zacznie jej wmawiać, że nigdy nie mówiły o dwójce nie fair, że jest w porządku, a natomiast profesc Kędzierską nie jest w porządku, ponieważ ośmieliła si| prymusce wstawić dwójkę. — Profesor Kędzierską z pewnością nie wskazywała m mnie jako na autorkę wulgarnych dowcipów — powiedziała Marynka. Dyrektor wyraźnie miał dość tej całej sprawy. — Nie prosiłem cię o zabieranie głosu, Cegłowska! powiedział ostro. — Profesor Kędzierską na szczęście nie wi^ nic o tych waszych wygłupach. I mam nadzieję, że się ni^ dowie. — Ode mnie na pewno nie — podkreśliła Marynkj| z mocą. —- Za innych nie ręczę. — Ty, Cegłowska, rzeczywiście — zaczął dyrektor nic 126 chętnie i Marynka pomyślała z przestrachem: przeholo-" wałam, stop! — No, mniejsza z tym! — machnął ręką. — W każdym razie nie zaprzeczysz, że dziś na lekcji historii urządziłaś karczemną awanturę! — podchwyciła szybko wychowawczyni. — I nie odwołasz się do świadectwa klasy, ponieważ cała klasa była na ciebie obu- i rzona. — Jestem gotowa przeprosić panią profesor Kędzierską — powiedziała szybko Marynka. — Nawet przed chwilą tutaj, w naszej obecności, oświadczyłaś bezczelnie, że dwóję ci wstawiono nie fair — atakowała wychowawczyni. Cholera, pomyślała Marynka, niedobrze z tą dwóją. Przecież teraz nie mogę zwierzyć się na temat Historycy. Więc jak? --- To moja pierwsza ocena niedostateczna i bardzo ją przeżyłam — powiedziała Marynka. — Może dlatego ciągle mi się wydawało, że niesprawiedliwie... Dlatego pan mnie przyłapał na korytarzu, panie dyrektorze, bó właśnie myślałam o tej dwójce i nie słyszałam dzwonka, i zupełnie straciłam głowę, okłamałam pana... — Marynce zadrżał głos, jakby się miała zamiar rozpłakać. — No więc, Cegłowska, widzę, że zaczynasz rozumieć pewne sprawy — powiedział dyrektor, następnie palnął mówkę na temat dobrego wychowania, szacunku dla starszych, zasad wzajemnego współżycia, musiał przecież, biedaczek, wyjść z honorem z tej afery, myślała Marynka, przybierając posłuszny wyraz twarzy. — Przeprosisz panią profesor Kędzierską, ona ci wybaczy, była ogromnie ha ciebie rozżalona — zakończył dyrektor. 127 i — Dziękuję, panie dyrektorze — powiedziała Marynka, otarła oczy, chociaż były suche, ukłoniła się, wyszła. Było już po dzwonku i na korytarzu cicho, oparła się o zimną, na olejno zamalowaną ścianę i śmiała się teraz do łez, do prawdziwych łez. Nieomal tanecznym krokiem pobiegła do pracowni chemicznej. — Przepraszam, panie profesorze — powiedziała do unoszącego w niemym zapytaniu brwi chemika — za spóźnienie, ale byłam na konferencji u pana dyrektora. — Ty? U dyrektora? — zdumiał się chemik! — No, no, świat się przewraca do góry nogami. Zdumienie profesora pochlebiło Marynce, usiadła na swoim miejscu pełna zapału, zemocjonowana pojedynkiem z wychowawczynią. Pod tablicą męczył się Andrzej Marci-niak, jeden rzut oka wystarczył i Marynka odkryła błąd w wypisanym wzorze. Szybko podniosła dwa palce: — Panie profesorze, on się pomylił... IX Wjechała windą na ostatnie piętro jakiegoś wieżowca, znalazła nie zamkniętą suszarnię, weszła i pomyślała, że nie wyjdzie stąd nigdy, zostanie tu na zawsze, gruba, brzydka, beznadziejna. Rozwinęła paczkę, cóż za bezsens, powiedziała półgłosem, patrząc na ten idiotyczny komplet. Suwak przy spódnicy nie wytrzymał, puścił, nie ma odwrotu, pomyślała Bronka, muszę być złodziejką. Rzuciła się z pięściami na ten komplet, gdyby chociaż suwak był cały, nie uszkodzony, może udałoby się zwrócić, może oddaliby forsę. — Boże, co ja ze sobą teraz zrobię? — powiedziała Bronka. Uciekła z tłocznej, ruchliwej ulicy w panice. Uciekła roztrącając ludzi, nieprzytomna z upokorzenia, z doznanego zawodu; przekonana, że wszyscy na tej ulicy znają prawdę 0 niej. Oto jest beznadziejną idiotką, która nieomal rzuca się na szyję chłopakowi, która rzuciłaby się na szyję każdemu chłopakowi, byle jakiemu, gdyby tylko zechciał zwrócić na nią uwagę, wziąć ją za rękę, objąć, pójść do kina, na spacer, wymówić jej imię w ten szczególny sposób, jedyny, niepowtarzalny. Uciekała, a w uszach cyniczny śmiech Romka pęczniał i rozsadzał głowę; uciekała, a ten śmiech ją gonił 1 gonił spojrzenia ludzi; była poczwarą i wydawało się jej, że w tych spojrzeniach dostrzega tylko obrzydzenie: jaka tłusta i brzydka dziewczyna. Dziewczyna, która nigdy nie znajdzie dla siebie chłopaka. Dziewczyna, której nikt nigdy nie pokocha. - ' ¦ — Boże, co ja teraz ze sobą zrobię? — powtórzyła 129 "W^ Bronka. Uderzyła pięścią w ścianę. Ściana była chropowata, ostra; dłoń zakrwawiła. ¦ Na klatce schodowej zahuczała winda, Bronka skuliła się, przywarła do tej ostrej ściany, jeszcze by tego brakowało, aby ją tu ktoś odkrył; w suszarni na nylonowych sznurkach wisiały sztywne prześcieradła, ręczniki, wzięto by mnie za złodziejkę, pomyślała w przestrachu Bronka. Ale ja jestem złodziejką. Matka mi nigdy nie wybaczy. Co ja jej powiem? Boże, zmiłuj się nade mną. — Mamo... — powiedziała prosząco, błagalnie. I dopiero teraz rozpłakała się. Rozmazując dłońmi łzy na policzkach, już czuła te razy, te uderzenia, jakie spadną niedługo na jej twarz. Usłyszała wrzask matki, zobaczyła oczy matki: złe, niewybaczająee. Nie, nie, poprosiła, jak gdyby matka stała tu, w tej suszami, przed nią. > , A gdybym tak, pomyślała, padła przed matką na kolana? Gdybym powiedziała wszystko, ale absolutnie wszystko? Ty jedz jabłka. — Przecież mama musi mnie zrozumieć! — krzyknęła Bronka. Ty jedz jabłka. -......Chyba zwariowałam — szepnęła Bronka. Zatkała uszy- Powiedzieć wszystko. Co to znaczy: wszystko? Rzucić się w ramiona matki i niech się dla mnie, chociaż winnej, otworzą, niech przygarną, niech pocieszą. Ja mamo, naprawdę jestem nieszczęśliwa — powiedziała Bronka. Przytuliła się do ściany, ściana zakłuła. — Nieszczęśliwa — powtórzyła Bronka. Od kiedy, pomyślała. Od zawsze? Od dzisiaj? No i dobra. Przecież mi nie zależy na niczym. Przecież lubię długo spać, mało pracować, 130 dużo jeść. No i dobra. Grunt to się nie przejmować. Stało się. Wzięłam dolce i kupiłam lewisa. Tak mi się spodobało. A co? Niby te dolce to takie uczciwe? Niby za co te dolce kupowane? Za pensyjkę?Czy za machlojki, za złodziejstwo? I co ja wariuję? Matko, to nie mój styl. Że mnie nawali po gębie. A niech wali, przyzwyczaiłam się. Wali mnie i wali od małego. Mam chyba odciski na policzkach. Czy ja się napraszam o jakieś czułości? Albo mi one potrzebne do czegoś? Mnie i bez nich dobrze. Tę idiotkę, tego słodziela niech sobie liże, ściska i tak dalej. Niech ćwirka do tej kretynki: ptaszku, wróblasku i inne idiotyzmy. A mnie co po nich? Obchodziłam się tyle lat, obejdę się i teraz. A co? Zamorduje mnie, że ją okradłam? Mam to w pięcie. Będzie wrzeszczeć, urządzi dzikie przedstawienie, naubliża. No i dobra. Tak prosiłam rok temu: mamo, mama mi sprawi szkła kontaktowe. W tych okularach wyglądam jak sowa. Mam przecież ładne oczy. Lepiej zacznij odżywiać się racjonalnie, przestań tyle żreć, zamiast myśleć o swoich ładnych oczach. Ty wiesz, ile takie szkła kosztują? No, więc klawo i fest! Zachciało mi się i ukradłam! I fest! — krzyknęła wściekle Bronka do wyimaginowanej matki. — I nie mam zamiaru kajać się! Ani przepraszać! Ani padać na kolana! Ani nic! Żadnych wyrzutów sumienia. Nie trzeba mnie było ubierać w ten tłumok! Niby mama nie widziała, jak ja w nim wyglądam? Widziała, ale nawet skrócić żal, bo to prawdziwe futro. Frajerka ze mnie, bo należało zabrać całą forsę. Wtedy byłoby dopiero fest! Za te wszystkie lata, kiedy mama mnie ubierała albo w darmowe łachy od ciotki Adeli, albo w taniochy z przeceny. Bronka gruba i brzydka? A jakby była taka śliczna i wspaniała jak Marynka? Ciekawe, co 131 wtedy? Jakby mama miała takie dwie śliczności w domu, to dzielenie pomarańczy nie byłoby łatwe. Ale ty, Bronka, jedz jabłka. Marynia, mój ptaszek, niech ćpa pomarańcze. O, Boże — powiedziała Bronka —już cicho — i zasłoniła twarz rękami. Siedziała tak, z zasłoniętą twarzą, długo, bardzo długo. Jeszcze nie czuła nienawiści do Marynki, tylko ten wielki, wypełniający ją całą żal do matki. Był tylko żal i nic poza nim. Ty jedz jabłka. I jem te jabłka, pomyślała Bronka, jem ciągle, nieustannie. Wcinani i wcinam. Że mnie nie zemdliło od tych jabłek przez te wszystkie lata? No, czasami, przy wielkim święcie, trafiła się i dla mnie łaskawa pomarańcza. Pójść i zapytać: dlaczego, co by odpowiedziała? Teraz to i tak bez znaczenia, przecież jestem złodziejka. Ale nie będę przepraszać. Ani się kajać. O niczym nie powiem, niczego nie zawierzę. Ukradłam, taka jest prawda. Chciałam być ładna, chciałam się podobać. A tu tylko tłusta facetka bez osobistej godności. Ale miał darmowy cyrk. Gdyby kiwnął palcem w bucie. Boże, jęknęła Bronka, chwytając się za głowę, co za szczęście, że nie kiwnął. I pomyślała sobie, że jest odrażająca. Że jej marzenia o swoim chłopaku są też odrażające. Że gdyby była na miejscu tego albinosa, Janka, nawiewałaby na widok takiej dziewczyny jak ona czym prędzej, no, bo jak się później opędzić? Skoro dziewczyna taka namolna? Skoro się tak nachalnie narzuca? — Więc czemu się szczypię? Leję ślozy?—powiedziała do siebie Bronka. — Cierpię? Taka jest naga prawda: brzydka 132 dziewczyna z brzydkimi marzeniami. Czy to w ogóle są marzenia? Może nawet marzyć nie potrafię. Jem, wysypiam się, odwalam robotę byle jak, urządzam wygłupy, jakieś pokazowy, w tramwaju, w sklepie — oto ja. Śmierć frajerom. Nie? I fest jest. Fest jak cholera. A przed byle chłopakiem miękną mi nogi. Więc kim ja jestem? Szmata. Złodziejka. Krowa. Właściwie nigdy dotąd żadnych problemów. Jeść, spać, wyłgać się od czegoś, nałgać na kogoś. Ty, Bronka — powiedziała z nienawiścią — ty chyba naprawdę zwariowałaś. Ciebie naprawdę dziś dopadło, siekło, zabolało, tylko co? Co to jest? Skąd się wzięło? Dlaczego siedzę tutaj, w jakiejś zakichanej suszarni, dlaczego waliłam pięścią w ścianę jak ktoś wypuszczony od czubków i zamiast wymyślać wspaniałe łgarstwo, rzewną historyjkę o tych skradzionych dolcach, myślę o sobie? Rozmyślam nad sobą? To coś nowego w moim życiorysie. Ty, Bronka, zamiast wygłupów, zastanów się, co powiedzieć matce. Bo przecież; ona zrobi z ciebie marmoladę. Jej nie powiesz, mamo, ja chciałam dla chłopaka, bo ona ci powie: najpierw się odchudź, nie żryj tyle i będzie miała, niestety, rację. Ty, Bronka, w ogóle jej niczego nie możesz powiedzieć, ponieważ zawsze usłyszysz: jedz jabłka/ Jedz jabłka. Stos pomarańczy, wszystkie dla Marynki. Sraczkowaty płaszcz z przeceny. Kapcie z przeceny, kiecki z przeceny, swetry z przeceny. Stos starych ciuchów od ciotki Adeli. Kożuch dla Marynki. Dżinsy z Peweksu dla Marynki. Wszystko dla Marynki. Bo Marynka... Nie, nie, rzuciła się Bronka, nie o to nawet chodzi. Nie o kożuch, nie o szmaty. Nie o to. Chociaż Marynki nigdy nie ubrałaby w taki tłumok. 133 Pomarańcze ułożone w słoneczną piramidę. Ich zapach drażniący w gardle, soczysty, złoty. Usta pełne śliny. Łapczywość spojrzenia. Ręka matki obracająca w wahaniu tę ostatnią, najmniejszą pomarańczę. — Och, mamo — powiedziała Bronka. A ręka matki ostrożnie ułożyła tę najmniejszą pomarańczę na szczycie piramidki. Ty jedz jabłka. — Tak — powiedziała Bronka — rozumiem: chodzi o te jabłka. X Żałowała jednak bardzo, że nie udało się jej zwierzyć dyrektorowi. To byłaby najodpowiedniejsza forma, załatwiająca sedno sprawy, i chociaż nie wypadło źle, mogło było wypaść jeszcze lepiej. Wychowawczyni dołożyłam niekiep-sko — sumowała swoje osiągnięcia Marynka, usadowiona wygodnie w ławce, bo chemik już rozpoczął wykład, a że wykłady miał wyjątkowo jałowe, więc Marynka z zasady nie uważała. Zresztą, przed chwilą dostała piątkę za wytknięcie błędu Marciniakowi i biedny, pryszczaty Andrzej powędrował na miejsce z lufą, świnia, powiedział półgłosem, mijając Marynkę. Posłała mu czarująco-słodki uśmiech: Marciniak spąsowiał. Biedny debilek, pomyślała Marynka. Ze mną nie zaczynaj, i tak przegrasz. Franka miała podpuchnięte oczy, musiała szlochać po-kazowo, kanalia, podsumowała Marynka. I głupia. Tak idiotycznie się podłożyć: wprost strzałem samobójczym, a chciała tym strzałem mnie dobić. Teraz jeszcze wychowawczyni jej przyłoży. Noj nie chciałabym się znaleźć w skórze Franki. Żyć z piętnem donosicielki, raz jeszcze spojrzała na Frankę, ryczała fest, pomyślała z zadowoleniem, a przecież, gdyby była nieco mądrzejsza, mogła się wyłgać, nawet wyjść z honorem, a ona płakała, jakby łzy były jakimś argumentem. Biedna idiotka, należało się postawić, jak ja u dyrektora, zaatakować, odczekać dobry moment. Poruszyła się niespokojnie w ławce: trzeba było nie tak delikatnie. Źle, źle to rozegrałam. Do diabła,. a jeśli on w ogóle nie zrozumiał mojej aluzji? Ale powiedzieć wyraźniej 135 znaczyło narazić się, jeszcze wychowawczyni zażądałaby wyjaśnień? I co wtedy? Głupie babsko, gdyby nie jej obecność, zwierzyłabym się, i Historyca z głowy, i Orto-grafia załatwiona. Nie cenię cię, Cegłowska. Ale jak cenić, panie dyrektorze, profesora, który udziela korepetycji swojej własnej uczennicy? Przerabia tematy klasówek? Chciałabym ocenić, szanować, wierzyć, ufać, tylko jak? No, teraz się nie zgrywa, bo rzeczywiście; jak? Jak cenić kogoś takiego jak polonistka? Wychowawczyni? Ta to już w ogóle pokazowa podlizna. Rozumiesz, Maryniu, pragnę „lepiej poznać problemy młodzieży". Wszystko można ubrać w piękne słówka, ustroić każde świństwo! I proszę, ona mówi, że Cegłowska to mizerna figura? A pani? A z pani jakaż to figura? A pani ambicje — nie mizerne? A pani metody -— może etyczne? No i ja wiem o pani wiele, bardzo wiele. Te nasze pogawędki były dwustronne. Pani się czasami zapominała, potrzebowała pani słuchacza, chciała pani choćby w oczach takiej Cegłowskiej, etatowej donosicielki, zobaczyć podziw, aplauz; tak było, nie da się zaprzeczyć. Opowiadała mi o swoich studiach, pokazywała indeks, świetne oceny, mówiła: ja też zawsze miałam ambicję być najlepszą. Raz powiedziała: no cóż, wylądowałam w szkole, ale i w szkole człowiek ambitny znajdzie pole do działania. A kiedy indziej, pamiętam doskonale, bo mówiłam jej wtedy, jaka to z niej wspaniała facetka, i tak dalej, szczotkowałam pod włos, jakby to określiła Bronka, bo wówczas bardzo chciała wiedzieć, kto był autorem tego dzikiego pomysłu z żałobą na angielskim, a jak tu się wykręcić? W końcu nie chcę sypać nikogo, to trzeba zakadzić, zakadziłam, ile się dało, a ona, rozanielona, poczęstowała mnie nawet kieliszeczkiem wy- 136 trawnego wina, więc dalszy ciąg kadzenia; obserwowałam, jak się pod wpływem tych wonnych kadzideł roztapia, to było fascynujące, takie marne pochlebstwa i tak się z nich cieszyć, połykać każde w zachwycie, i wtedy, całkiem rozkrochmalona powiedziała: cieszę się, że to słyszę Maryniu. To mnie utwierdza, upewnia, że nawet w szkole czeka człowieka przyszłość. Och, panią profesor na pewno czeka, pani profesor na pewno zostanie co najmniej dyrektorem szkoły. Nasza pani wicedyrektor... proszę wybaczyć, że się ośmielam, ale naprawdę, wszyscy uważają, że jest po prostu śmieszna___Pani profesor wie, jak nazywają panią wicedyrektor? Cipcią. Ona przecież nic, tylko te swoje ukochane kwiatki... Stawia oceny za wyhodowany okaz fikusa, a nie za wiadomości z biologii. A jak się ubiera... Pamiętała to doskonale: zamiast wybuchnąć gniewem, przerwać — wychowawczyni" słuchała, może jeszcze trochę napięta, jeszcze ostrożna i czujna, ale słuchała, a ironiczny półuśmieszek, jaki pojawił się w chwili wymówienia przezwiska wicedyrektorki, nie schodził jej z ust. Nie ma żadnego autorytetu, ciągnęła Marynka, bacznie wpatrując się w ten ironiczny półuśmieszek, w każdej chwili gotowa zwekslo-wać, nikt z nas nie traktuje pani wicedyrektor poważnie. No, no, Maryna, ostrzegawczo rzuciła wychowawczyni, ale uśmieszek pogłębił się, toteż Marynka ciągnęła śmiało. Och, prawda, Cipcia jest rozczulająca, Cipcię się nawet lubi, nawet czasem poklepuje, zapominając zupełnie, z kim ma się do czynienia. Proszę się nie zżymać, pani profesor, mówiła Marynka, ale taka jest prawda i pani też ją zna. Słyszała pani na pewno o tym słynnym dowcipie mojej niezrównanej siostry? Bo w pierwszej licealnej pani wicedyrektor wita 137 nowych uczniów nieodmiennie i tradycyjnie takim przemówieniem: Moi kochani, trzepała Marynka, już całkiem na pewniaka, chociaż uśmieszek nagle przepadł i usta wychowawczyni zacisnęły się surowo, z naganą, lecz to nie dla mnie nagana, pomyślała Marynka, trafiłam w dziesiątkę, moi kochani, powtórzyła starając się podrobić egzaltowany głos Cipci, jedni sadzą lasy, i to jest piękne, bo nie będzie nas, będzie las. A my tutaj, w naszej szkole, też możemy sadzić coś na kształt lasów, bo i kwiaty mogą urosnąć w drzewa. Mam taki zwyczaj — każdy nowy uczeń przynosi swoją ulubioną roślinkę, bo przecież każdy z was ma jakąś ukochaną roślinkę, prawda? Moja siostra chwyciła patyk, wetknęła w doniczkę z ziemią i uroczyście wręczyła Cipci. Ile razy mam podlewać swoją ukochaną roślinkę, zapytała zgoła niewinnie. Co drugi dzień, nie za wiele, odparła Cipcia. I Bronka podlewała, pękając ze śmiechu. A gdzieś w drugiej połowie grudnia narobiła rabanu na całą szkołę: cud! Słuchajcie, Cud! mój patyk rośnie! Bo rósł, rzeczywiście. Wypuścił dwa jasnozielone pędy. Żaden cud, oświadczyła Cipcia, tylko ty, Cegłowska, nie potrafisz odróżnić gałązki wierzby od patyka. Będzie więc rosła twoja wierzba, na razie w doniczce, natomiast wiosną zasadzimy ją koło szkoły. Pani wie, pani profesor: ta wierzba rośnie nie opodal bramy. Całkiem niezłe z niej drzewko. I wszyscy, którzy pamiętają o kawale Bronki, przechodząc koło tej wierzby, śmieją się — bynajmniej nie z Bronki, lecz z Cipci. Może i zacności człowiek, powiedziała z przekąsem, jednak ten brak autorytetu... Aż dziwne, prawda? Nie dokończyła przekonana, że wychowawczyni odczyta intencję bez stawiania kropki nad i. Wychowawczyni milczała, więc Marynka pochyliła się 138 poufale w jej stronę, ściszyła głos: mnie się wydaje, że nasza Cipcia musi mieć plecy. Cegłowska, oficjalnie upomniała wychowawczyni. Przecież nie jestem dzieckiem, znam życie, odrzekła Marynka. To prawda, życie bywa dość podłe, westchnęła wychowawczyni. A pani, powiedziała bezczelnie Marynka, taka mądra, z takim autorytetem, taką wiedzą, jest tylko liniowym nauczycielem. Gdyby to pani miała plecy... to byłoby nawet sprawiedliwe, wie pani? Wiedziała, że jest bezczelna, lecz ciekawiła ją granica poufałości, do której dopuści ją wychowawczyni, zanim powie: stop. Stop jednak nie padło, toteż Marynka ciągnęła dalej. Wiele koleżanek uważa, że to pani powinna zajmować miejsce Cipci. Naprawdę? rozanieliła się wychowawczyni. Chyba żadna z nauczycielek nie cieszy się takim autorytetem jak pani, zakadziła Marynka, nawet „angielka", nawet polonistka. Uważam, na przykład, że pani profesor Żaczyk skompromitowała się podczas tej awantury z żałobą. Cała szkoła śmiała się z niej. I właściwie, chociaż sama draka była głupawa, to pani profesor Żaczyk należało się coś w rodzaju upomnienia. Cegłowska, powiedziała wychowawczyni. Ależ, pani profesor, wszystkie dziewczyny gadały, że pani profesor na miejscu pani Żaczyk zachowałaby się zupełnie inaczej. Przede wszystkim pani nie prześladuje dziewczyn. A pani profesor Żaczyk ma obsesję na punkcie naszych ubiorów. Na każdej dosłownie lekcji angielskiego traci dobre pięćminut, wygłaszając te swoje kazania o naszym rozwydrzeniu i tak dalej. Że nieprzyzwoite, nosimy wyuzdane bluzki, malujemy oczy, jesteśmy zdeprawowane, a kiedyś chodziło się do szkoły w mundurkach, i takie tam morały. Mnie na przykład jeszcze w pierwszej klasie wyrzuciła za 139 drzwi, ponieważ miałam rozpuszczone włosy. Kazała mi wrócić na lekcję dopiero wtedy, kiedy je gładko zaczeszę i zwiążę. Oczywiście potem przed każdą lekcją angielskiego włosy wiązałam, ale to przecież uczy człowieka tylko hipokryzji, prawda? A biedną Hankę zbeształa tak strasznie, więc Hanlła podpuściła klasę i wtedy ten pomysł z ogólną żałobą i gromnicami na angielskim... To był wyjątkowo ordynarny pomysł, w złym guście, powiedziała ostro wychowawczyni, moja klasa narobiła mi takiego wstydu. Och, dziewczyny wiedzą, że pani profesor nie wypadało zareagować inaczej, bezwstydnie uśmiechnęła się Marynka, ale rozmawiały między sobą, że pani na pewno w duchu nas popiera. Kiedy żałobny orszak wędrował po szkole, cała szkoła miała ubaw, a profesorowie też pękali ze śmiechu i nikt wtedy nie gromił, że to paskudna zabawa. Ale ponieważ pani profesor Żaczyk dostała spazmów i narobiła straszliwego krzyku, gdy weszła do pracowni, a tu sami żałobnicy i gromnice zapalone syczą, więc nagle okazało się, że dowcip się nie udał. Rozmawiałyśmy potem między sobą i każdy dawał głowę, że gdyby to pani znalazła się w podobnej sytuacji, to z pewnością, proszę mi wybaczyć, nie tupałaby pani nogami, nie krzyczała na cały głos, no, przecież pani profesor dobrze wie, co wyrabiała pani profesor Żaczyk. Zgodziła się, rzecz jasna, że ona by nie. Jak bardzo jej zależy na naszym uznaniu, pomyślała Marynka. Jak bardzo jej zależy na uznaniu w ogóle. Ta rozmowa i wiele innych, ileż razy ją podpuszczałam. Gdyby tylko mogła, wygryzłaby Cipcię, wykopałaby pod Cipcią nie dołek, a dół. A teraz oświadcza, że Cegłowska człowiek... Przy dyrektorze! Jakby od dawna czekała na podobną okazję. O co jej chodzi? Po 140 tamtej historii z koniem dalej była serdeczna, miła, przyjacielska. A może ona się mnie obawia? Chee-mnie zastraszyć? Pokazać, co ona potrafi? Ale ja też potrafię, przy pierwszej okazji zwierzę się dyrektorowi. W każdym razie dam dobitniej niż dziś\do zrozumienia. Z Cipcią też warto by pogadać. Ostrzec. Podpytać. A wszystko to jest obrzydliwe i co ja tu robię, pomyślała Marynka, być jak Robinson Cruzoe, nie mieć nic wspólnego z wychowawczynią, głównie z nią, ale z innymi też nie, z taką polonistką, która za forsę stawia czwórki, z Historycą, która się mści, potem jeszcze lata na skargę do dyrektora, z sekretarką, która by chciała otrzymywać szyneczkę, a ponieważ jej nie dostaje, jest grubiańska, ani z matką, która tak „uczciwie" myli się tylko o deka. najwyżej o dwa, z ojcem, który ordynarnie kradnie z budowy, co się tylko da, i ma takie paskudne, wprost wstrętne ręce: wielkie, czerwone, z szarymi wżerami od klejów, zapraw murarskich i czegoś tam jeszcze, z tą głupią i tłustą Bronką, taką prymitywną, nawet z babką, bo jej łzawa pokora wobec matki jest nie do przyjęcia, budzi protest, a w ogóle babce cuchnie z ust i trzeba odwracać głowę, gdy się ją całuje. I z tym nadętym chemikiem również nie mieć nic wspólnego, pomyślała Marynka. spojrzała z odrazą na perorującego nauczyciela; nigdy go nie lubiła, od samego początku, od pierwszej licealnej. W pierwszej licealnej rozpoczął od sprawdzianu, długo łustrował zastygłą w przerażeniu klasę, aż wreszcie wybrał właśnie ją: ty, laleczko, pokazał palcem, i Marynka wzburzyła się, nie jest laleczką i nikomu nie pozwoli się pokazywać palcem. Była przygotowana, a chemik wyraził głośno swoje zdumienie: no, no, patrzcie 141 dii państwo, taka laleczka, a nawet rozumie. Wybuchnęła głośnym oburzeniem, wysłuchał jej z lekceważąco uniesionymi brwiami, uśmiechnął się lekko: gdybyś nie była taka ładna, wyrzuciłbym cię za drzwi. Idiota! Nigdy nie lubiła chemii, ale z wściekłością uczyła się jej wyjątkowo zajadle, aby nie dać temu idiocie na niczym się przyłapaćj a te kretynki, dziewczyny, kochają się w nim na potęgę, ponieważ jest młody i przystojny, kochają się, przewracają oczami, płaszczą się, a wywołane do odpowiedzi głupieją. Chemik przybiera znudzoną minę i prawi komplementy w rodzaju: mój Boże, jeszcze jedna przedstawicielka baranów. Kiedyś Marynka podniosła dwa palce: chciałabym zwrócić panu uwagę, panie profesorze, że baran to jest osobnik pici męskiej, nie żeńskiej. On nie ona. Rozejrzała się po klasie. Gwoli ścisłości, baranów tu widzę niewielu, jest icK znakomita mniejszość, dość mizernych, poza jednym, wyjątkowo okazałym. Klasa ryknęła śmiechem, chemik spur-purowiał, kazał Marynce przyjść do tablicy i maglował ją do końca lekcji, maglował na następnej, wreszcie dał spokój. Marynka chemię miała w małym palcu i z najpiękniejszym, nieomal wzniosłym, uduchowionym uśmiechem rozegrała ten pojedynek zdecydowanie na swoją korzyść. Jesteś wspaniała, Cegłowska, wołano na przerwach, dziewczyny rzucały się jej na szyję, ale dałaś mu popalić. Jeden jedyny raz, kiedy zyskała dla siebie sympatię klasy. Ale z klasą też nie mieć nic wspólnego, pomyślała Marynka. Odcinała się teraz od wszystkich, miała dość całego świata, klasy także, stado baranów, pomyślała z pogardą. Dziewczyny, które się tylko kochają, które tylko o ciuchach, żadnych głębszych zainteresowań, malują się idiotki, no tak, 142 ale one muszą się malować, ja nie muszę. Z nikim nawet porozmawiać... Poczuła się samotna, odosobniona, wyizolowana. Biedna, najbiedniejsza, inna. Koniu mój, koniu, i łzy pod powiekami, łzy na długich rzęsach. Kiedyś — rozpłakana — wzięła lusterko i przyglądała się swoim rzęsom, swoim oczom, z ulgą stwierdziła, że płacząc wygląda też ładnie; Bronka upodabniała się do koszmaru, kiedy zaczynała ryczeć. Koniu, czuła łzę łaskoczącą w policzek, węgiel rozkradli marni ludzie, przemykali nocą, unosząc wiadra, koszyki ze swoim łupem, a ty, mój niemy, cierpiący świadku... otarła tę łzę; świat jest podły, a dziś ze mnie chciano uczynić konia. Nie udało się. Tym razem jeszcze nie. Ale czy następnym potrafię się obronić? Chemik zabrał dziennik, kazał otworzyć okno, przewietrzyć pracownię, było już po dzwonku na przerwę, wyszedł. Marynka podniosła się, chciała spakować książkę, ale nagle tę książkę ktoś jej zabrał z rąk. — Co ty?! — omal nie krzyknęła Marynka. Spioruno-wała Małgośkę wzrokiem. — Zostaw. Później. — Idiotka. ,. — Bo ty musisz nam, Maryna, powiedzieć. Nie, ja wierzę, że to wszystko wytłumaczysz, jak Frania. :— Zośka Koło-dziejczyk zajrzała Marynce w twarz prosząco i jednocześnie przepraszająco. Jeszcze nie poczuła się zagrożona, jeszcze niczego nie rozumiała, co wytłumaczyć? Znowu jakieś kretyńsiwa, sięgnęła więc po książkę, lecz usłyszała stanowczo: — Zostaw. Później. I teraz do Marynki dotarło: nikt, poza Małgośką i Ko- łodziejczykówną, nie ruszył się z krzesła. I ta powaga, spokój, cisza. Tylko korytarz za drzwiami pracowni szumiał głosami. — No, powiedz, Maryna, że to nie ty — nalegała Zośka. — Zośka, zamknij się! Na pewno ona. Na pewno. Tylko do niej pasuje taka rola — zadudnił głos Andrzeja Mar-ciniaka. — Widzieliście ją dopiero co, te dwa służalcze paluchy w górze: panie profesorze, Marciniak się pomylił. Świnia! Chemik wcale nie zauważył tego błędu! Musiała się wychylić, musiała jak zwykle się popisać, dostać jeszcze jedną piątkę. — Ach, o to wam chodzi — powiedziała złym głosem Marynka. Roześmiała się. — Nie możecie przeżyć tej mojej piątki? — No, popatrzcie, czy nie świnia? — dopominał się Andrzej. . — No, świnia, pewno — przyznała Zośka — zawsze była świnią, ale żeby aż taką świnią, zastanówcie się... — Siadaj, kretynko, nie wtrącaj się! — Małgośka pchnęła Zośkę na krzesło. — A ty gadaj — powiedziała do Marynki — gadaj,' dlaczego łaziłaś do Wychowanicy? Po co? — Ja mogę przysięgnąć, na co chcecie... — zaszlochała z końca rzędu Franka. — Nie musisz. Wytłumaczyłaś logicznie. Teraz nas ciekawi, jak się wytłumaczy Cegłowska. Więc Franka się wykpiła, pomyślała Marynka i przestraszyła się ."Co im powiedzieć, żeby uwierzyli; Boże? Że nie miała innego wyjścia, musiała się zgodzić? Co powiedziała Franka, że z taką łatwością ją rozgrzeszono? Jeżeli zrobią ze mnie donosicielkę — to koniec, zaraz cała szkoła, wszyscy 144 nauczyciele i wszyscy... Coś powiedzieć, szybko! Zbyt długo milczę, nie wolno przeciągnąć milczenia. — Nie mam przed kim się tłumaczyć — powiedziała. — Dawaj książkę — zwróciła się do Małgośki. — Świnia — ktoś jeszcze dorzucił i w pracowni zrobiło się przeraźliwie cicho. — Książkę — powtórzyła Marynka. Dłonie miała mokre od potu, wytarła je. Franka wykpiła się, Franka nie? To kto w takim razie? Przecież ktoś jeszcze jest, na pewno, niewątpliwie. Kto? Ma teraz niekiepski ubaw, świetną zabawę: razem z innymi domaga się sprawiedliwości. Podniosła głowę. Nie, naprawdę nie chce mieć z tym kimś ani z resztą klasy nic wspólnego. Nie chce, nie musi. — Najlepiej będzie — powiedziała Marynka —jeśli w tej sprawie zasięgniecie informacji u naszej wspaniałej wychowawczyni. Proszę do niej, nie do mnie. Bo jeśli ja donoszę, to ona akceptuje moje usługi. Nie macie odwagi zwrócić się do niej? Po co się narażać, bezpieczniej i łatwiej posądzać mnie, prawda? Boja przecież jestem świnia. Boja, cokolwiek tu nie powiem, i tak zostanę świnią. Bo mnie, choćbym przysięgała na to samo, co Franka, nie uwierzycie. Proszę, cóż za wspaniały, sprawiedliwy sąd się zebrał. Bezstronny, obiektywny. Przeprowadza dowód prawdy. Nie znosicie mnie. Wolno wam. Jestem dla was solą w oku. Ta najlepsza. Ta, co lubi dostawać piątki. Ta, której nauka przychodzi z łatwością. I ta, która ma zasady. Wiem, gardzicie moimi zasadami. Też wam wolno. Wszystko wam wolno, bo stanowicie siłę. Mam się przed wami tłumaczyć. Śmieszne. Przecież wy marzycie, wy chcecie, aby to właśnie nikt inny, tylko Cegłowska okazała się najpodlejszą szmatą, 145 ostatnim zerem, kimś obrzydliwym, plugawym, nie wartym podania ręki. Więc, żeby sprawić wam tę satysfakcję, powiem: tak, to ja. Przez te trzy lata, od pierwszej licealnej donoszę, ile tchu w piersiach, ile sił w nogach, donoszę i donoszę. No i co? Gdzie ten ryk radości, że wasze na wierzchu? Czemu nie ryczycie raźnie a dziarsko? Skąd to milczenie, słyszycie przecież: to ja! I nie jest wam wesoło? Lekko? Wspaniale? Nabrała tchu, zwilżyła usta, bo zaschły jej, były sztywne. Ale wiedziała już: tej partii nie pozwoliła im wygrać. — Książkę! — powiedziała do Małgośki. — Słuchaj, Marynka... Wyrwała Małgośce książkę z ręki. Wrzuciła do torby. Zebrała klamoty. Skierowała się ku drzwiom. — Maryna,.nie wygłupiaj się, co chcesz zrobić?—jęknęła Zośka Kołodziejczyk. — Jak to, co? — roześmiała się Marynka. — Nie widzisz? Biegnę donieść. Zatrzymała się przy drzwiach. — Już nie wrócę — powiedziała — odchodzę. Zabrzmiało to melodramatycznie, fałszywie, ale tak postanowiła: nic wspólnego. Z tą klasą, z wychowawczynią, z Ortografią i z Historycą. Na tej szkole świat się nie kończy. A jeśli dyrektor ją wezwie do siebie, zwierzy się ze wszystkiego. Wezwie, z pewnością, pomyślała., skoro nagle przestanę przychodzić do szkoły. I wychowawczyni dostanie za swoje. A oni wszyscy, pomyślała o klasie, poczują się dość paskudnie. Stado baranów. Bałwany. — Przecież chyba nie macie zamiaru przestawać z dono-sicielką? — rzuciła im to pytanie i zamknęła za sobą drzwi. 146 Dopiero teraz poczuła, ile kosztowało ją to wystąpienie. Aż pociemniało przed oczami, aż serce zatłukło po wariacku, boleśnie. Zbiegając na parter, do szatni, zrobiła błyskawiczne podsumowanie: to powinien być strzał w dziesiątkę. Oczywiście, wychowawczyni nigdy nie ujawni: kto, bo to przecież byłaby i dla niej generalna klapa. Ale cała szkoła zatrzęsie się w posadach: Maryna Cegłowska opuściła szkołę. Zaczną krążyć plotki, domysły, a że całą hecę trudno utrzymać będzie w tajemnicy, więc już za godzinę, za dwie, za dzień cała szkoła będzie wiedziała, dlaczego Maryna Cegłowska opuściła szkołę. Dyrektor zrozumie, że Ce-głowską okropnie skrzywdził. Wychowawczyni zostanie tak czy siak skompromitowana, Historycy nie trzeba będzie przepraszać, Historycą też powinna poczuć coś w rodzaju wyrzutów sumienia, a i Ortografią: nie cenię cię, Cegłowska... Przy pierwszej okazji spojrzeć Ortografii w oczy i zapytać: a teraz? teraz już mnie pani ceni? A jeśli, pomyślała Marynka, nie trafiłam w dziesiątkę, to i tak szkoda żadna. Najwyżej dyrektor mnie nie wezwie. Wtedy po prostu pójdę do innej szkoły. Matka ma jakąś znajomą wizytatorkę czy kogoś tam w wydziale oświaty, więc załatwi mi przeniesienie. Płakać po tej szkole nie będę. Szatnia była otwarta, ubrała się i wyszła na ulicę. — A jeśli jednak trafiłam w dziesiątkę — powiedziała do siebie, idąc do przystanku — to od jutra stanę się bohaterką numer jeden i cała szkoła będzie o mnie trąbić. Słońce świeciło, było ciepło, ani śladu po nocnym wybuchu zimy, śnieg topniał, z dachów kapało. Rozpięła kożuch, no, pomyślała, teraz tam dopiero się dzieje. Teraz 147 sobie wymyślają. Oskarżają się wzajemnie. Wrzeszczą. TNo i dobrze. Tramwaj nie nadjeżdżał, postanowiła nie czekać, poszła piechotą. Ma przecież sporo czasu. Ciągle myślała o tym, co się teraz dzieje w szkole, w klasie i żałowała, że nie ma czapki-niewidki, chciałaby to widzieć. To dopiero byłaby zabawa, pomyślała Marynka i roześmiała się; byłam wspaniała, pomyślała. — Wesoło ci — usłyszała, przed nią stał Roman. I w jednej sekundzie szkoła, klasa, wychowawczyni — wszystko stało się mało istotne, nieważne, łomot serca aż w gardle, duszący, tak bardzo nienawidziła tego chłopaka. Chciała go wyminąć, lecz zastąpił jej drogę. — Mnie też wesoło, wyobraź sobie — powiedział. — Zabawiłem się z twoją siostrą. Cóż za wesoła dziewczyna. Od razu, z punktu, gotowa. — Wynoś się, bo cię uderzę. Jak wtedy. — Nie ośmielisz się, dziecino. Ty jesteś wiotka, krucha, ty ze mną nie zaczynaj. — Wynoś się. — Chętnie to uczynię. Ale wiesz... znasz moje warunki. Musisz, dziecino, teraz odszczekać tamto. Umów się ze mną. Pójdziemy do kina. ¦ — Razem z twoimi kumplami, przy których dostałeś ode mnie w twarz. :— Właśnie. Razem z nimi. Muszą zobaczyć, że chodzisz ze mną. Jeszcze żadna dziewczyna nie ośmieliła się mnie tak obrazić. Tylko do kina. Jeden raz, a potem dam ci spokój. — Nigdy się z tobą nie umówię. Puść mnie, słyszysz? Bo 148 zawołam o pomoc — podniosła głos, nie panowała nad sobą, ludzie zaczęli się oglądać — słyszysz, ty kanalio? — Popamiętasz mnie jeszcze, Mąryna. Odwrócił się, odszedł. Patrzyła za nim, dopóki nie zginął wśród ludzi, jeszcze widziała jego barki, głowę, dobry Boże, odczepił się, cóż za ulga. Odszedł i nie musi go widzieć, nie musi słyszeć; teraz do domu, umyć się, pomyślała, wyszorować, zetrzeć z siebie to świństwo. Opowiedzieć komuś, zwierzyć się, tak ciężko to dźwigać, wspomnienia o tym chłopaku, opowiedzieć, komu? Dziewczyny w klasie obce. Bronka idiotka. Matka... cóż. dopiero by było histerii. Komu więc? Nikogo, nikomu. Jestem sama, pomyślała Marynka cierpiąc, nie muszę szukać dla siebie bezludnej wyspy... Szła wolno ulicą, bez celu, przed siebie, myślała już tylko o swojej samotności, chciało jej się płakać, uciekać, chować, nawet schować się, nie majak, ani gdzie uciec; koniu, koniu. Wszędzie podłość, okrucieństwo; taka babka na przykład, żonkile jej wymarzły, biedaczce, a ona tak lubi te kwiatki, rozczuliła, się nad babką, gdy wrócę do domu, pomogę jej przy obiedzie, może podłogę umyję? Więc natychmiast rozczuliła się i nad sobą, że jest dobra i wrażliwa, tak, tak, umyję podłogę, babci ciężko, ona dziś się tak napracowała przy śniegu, ale jednocześnie wiedziała doskonale, że podłoga w kuchni jest już dawno umyta. Pomyślała też o France, że taka biedna wpadła, dobrze, że się jednak wyłgała, te barany nabrały się na łzy; była bowiem przekonana, że Franka jest tą drugą. Franka, któż by inny, ale gotowa teraz wybaczyć nawet France, wszystkim — Historycy także; cóż jej się dziwić, rozmyślała Marynka, wypełniona już, try- 149 1 skająca cierpieniem, z którego czerpała hojnie litość dla babki, Franki, Historycy, tego głupiego dyrektora, och! Nawet wychowawczyni skorzystała: po prostu jedna z wielu, dlaczego ma być inna, lepsza, skoro podlizna? Nagle wydało się Marynce, że znowu widzi Romka. Cofnęła się gwałtownie do bramy, nogi osłabły, serce załomotało. Czy nigdy nie zapomni? Zawsze już tak będzie, przy każdym przypadkowym spotkaniu z tym chłopakiem: słabość w nogach, serce walące i ta odraza? Bo przecież on wreszcie przestanie napastować, znudzi mu się, musi się znudzić. Ale wystarczy, że przypomni sobie, że usłyszy to imię — na szczęście rzadkie — Roman, i już opanowanie pryska. To nie był Roman, musiało jej się przywidzieć,* odetchnęła z ulgą, ale nie miała odwagi wyjść na ulicę. Jeśli] się gdzieś przyczaił? Tak trafić, pomyślała. A była przekonana, że właśnie on] spełnia wszystkie warunki chłopaka, o którym marzyła od! dawna. Marzyła, lecz nie spotkała. Włóczyli się za nią różni, kochało się wielu, nagabywało, jednak żaden z nich nie nadawał się dla niej — tak uważała. Jeśli miał ładne oczy, to był niski, jeśli był wysoki, to miał krzywe nogi, jeśli był przystojny i wysoki, i nogi miał proste, to źle się ubierał, a jeśli się nawet świetnie ubierał i był i przystojny, i wysoki, i dobrze zbudowany, to nie miął własnego auta. A jej, chłopak musiał być wyjątkowy. Niepowtarzalny i jedyny. Najlepszy. Taki, żeby ściągał spojrzenia wszystkich dziewczyn. Więc gdy spotkała Romana, pomyślała: to jest ten! Był po prostu fantastyczny. Jak z filmu. Ideał. I chociaż zaczepił ją na ulicy, a-t)na nie uznawała takich zaczepek, uważając, że 150 są uwłaczające, tym razem odstąpiła od swoich zasad, dała się poderwać, umówiła się. Na spotkanie z Romanem s/.ykowała się ponad dwie godziny, przymierzała wszystkie kiecki, uczesała się inaczej, taki chłopak! Marzyła i pragnęła, aby się w niej —jak inni — zakochał. Przyglądała się długo sobie: czy jest dość ładna? Jest wspaniała, po prostu wspaniała, orzekła, byłby bęcwałem, gdyby tego nie zauważył. Ale zauważył natychmiast. Jesteś śliczna, powiedział. Przyjechał własnym autem, małym fiacikienC ideał, naprawdę; darowałaby mu brak auta, ale je miał — wszystko fantastycznie się układało. Pojechali do kina. W kinie objął ją, odsunęła jego ręce, nie tak szybko, powiedziała. Oczywiście, nie miała nic przeciwko temu, żeby ją obejmował, całował; całowała się już z kilkoma, z takim pięknym chłopcem całować się to czysta przyjemność, lecz nie od razu, nie pierwszego dnia, trzeba się w końcu cenić. Zajrzał jej w twarz, cofnął rękę: przepraszam, powiedział. I to „przepraszam" Marynę zaszokowało. Kpi czy o drogę pyta; chyba ma ochotę ją obejmować? Czemu tak prędko zrezygnował? Jest taki szałowy, że musi być zepsuty. A może uważa ją za smarkatą? Zjeżyła się w środku, to „przepraszam" wydało się jej fałszywe. A może aż tak się we mnie zakochał, pomyślała, bo twarz miał poważną, skupioną. E, tacy się nie zakochują, podsumowała, i właściwie poczuła się urażona, że tak szybko zrezygnował. Podczas następnych spotkań doszła jednak do wniosku, że się zakochał, po uszy, wpadł jak śliwka w kompot, taki chłopak, coś podobnego,- zakochał się i jest nieśmiały jak sztubak, spłoszony, grzeczny i subtelny. Niebywałe wprost, nie do uwierzenia. Śmieszyły ją te jego gesty: delikatne, opiekuńcze. Spotykali się często, 151 ! podjeżdżał flacikiem, wsiadała uśmiechnięta, pewna swojej urody, pewna siebie w ogóle, a on na przykład dotykał lekko jej dłoni i mówił: chyba zmarzłaś, i wkładał jej ręce w swoje śmiesznie duże samochodówki. Otwierał przed nią drzwiczki samochodu, podawał płaszcz, pytał, jak się czuje; cóż za galanteria. I ani razu nie próbował pocałować. Uważała, że najwyższy czas, niech przestanie się wygłupiać; spotykali się już prawie miesiąc, a on ciągle: wygodnie ci? nie zimno? czy nie wieje? nie grzeje? Idiota jakiś, czy co? Och, oczywiście, była w siódmym niebie, rozanielona, przeglądała się teraz wyjątkowo często w lustrze i patrząc na swoją twarz myślała, że rzeczywiście jest śliczna, że miała rację ceniąc się tak wysoko, że w końcu to nic dziwnego to uczucie Romana. Lecz z drugiej strony pragnęła, aby wyszedł poza te swoje niesmiało-subtelne względy, całować się z takim chłopakiem to przeżyć dreszcz emocji, chciała tego dreszczyku doświadczyć, przeżyć; często te idiotki z klasy opowiadały o swoich chłopakach, byle jakich chłopakach, przysłuchując się tym rozmowom myślała, że gdyby wiedziały jakiego ona ma chłopaka! Kocham się w nim bez pamięci, opowiadała Zośka o takim jednym paskudzie z czwartej licealnej, nie wartym nawet spojrzenia, i jak się w takim kimś można zakochać? Czasem myślała, że i ona w Romanie jest, zakochana, zależało jej przecież, aby mu się podobać, tak, kocham go, myślała, ale złościła się na jego nieporadność, tylko do kina:— i do kina, w kinie siedzi sztywny jak kołek. W tamtą niedzielę umówiła się z nim na popołudnie. Przed południem poszła do parku na spacer. Była podekscytowana, bowiem wczoraj Roman odważył się. No, odważył się, to może zbyt duże słowa, zaledwie musnął ustami jej usta, 152 chyba cię kocham, wiesz, powiedział. Patrzcie go, przecież kocha się w niej na zabój, a tu „chyba". To muśnięcie ust przyjęła z pobłażliwym lekceważeniem i nawet pomyślała: a może on po prostu nie umie się całować? Przechadzała się alejkami parku, postanawiając, że dziś go sprowokuje, może nawet mu też powie: kocham. Czemu nie powiedzieć? Cóż to szkodzi? Jest to wyjątkowo piękny chłopak i chciałaby, aby uczynił dla niej coś wyjątkowego, coś, co świadczyłoby o jego wielkim uczuciu. Szaleje za mną, a mówi: chyba. Cymbał, pomyślała. I nagle ktoś powiedział: Maryna. Ta Maryna. Przystanęła. Za dużą i gęstą grupą krzewów ktoś rozpytywał o dziewczynę imieniem Maryna. Przystanęła, rozbawiona i ciekawa ciągu dalszego. Ta Maryna to już gotowa czy jeszcze? I śmiech, głośny, cyniczny. Uśmiechnęła się również: ale obrabiają jakąś babeczkę, świnie. Na co bierzesz tym razem? Na czułość czy na męskość? Coś długo się z tą Maryna cackasz, może metoda fałszywa? Metoda super, usłyszała głos i omal nie krzyknęła: nie! Moje metody zawsze są super, jestem bezbłędny, perorował głos Romana. I znowu wybuch śmiechu. No, ładna to ona jest, warta zachodu. Z innymi się nie trudzę, odparł głos Romana, ale ta jakaś okropnie zakompleksiona, no i nieletnia, nie chcę mieć kłopotów. Potem mamuśka, ciotka i babcia ńa karku. No to kiedy finisz? Dziś. Wczoraj wyznałem jej miłość, a dziś ona dojrzeje i powie: kocham cię bez pamięci. A potem co? Potem? Och, stary, to co zwykle, potem się sama rozbierze. Minęła krzaki, dwie ławki zsunięte razem: cała ferajna, z pięciu ich tam siedziało, urwali w pół słowa; Marynka! — poderwał się Roman z głupawym, zażenowanym uśmiesz- 153 " i kiem, chlasnęła go na odlew mocno, z rozmachem, ile siły. Cierpiała długo, długo. A potem on zjawił się z Bronką. Ta głupia krowa miała minę kota na puszczy, oczy nieprzytomne ze szczęścia, Boże, cóż za krowa, cóż za kretynka, bez odrobiny samokrytyki, spójrz na siebie, przyjrzyj się, miała ochotę powiedzieć siostrze, w nocy słyszała jej płacz i ten płacz wydał się Marynce czymś niestosownym, obrzydliwym po prostu: i co ona sobie wyobrażała, gruba i brzydka? Widocznie musi mnie jednak kochać, skoro przystawił się do Bronki tylko po to, aby mnie zobaczyć? Ale w parę dni później otrzymała list od Romana, list był wyjątkowo plugawy i cyniczny, żądał w nim spotkania przy kumplach, jako rekompensaty za tamten policzek. Czuł się obrażony, i to miała być forma satysfakcji. Zadygotała z nienawiści, pomyślała z żalem, goryczą, cierpiąc: i takiego chciałam kochać. Poprawiła się zaraz: takiego kochałam. Tak, teraz była przekonana, że kochała go bez pamięci, wzniosie i pięknie. Potem zaczął ją napastować. Domagał się tej swojej satysfakcji. Jeszcze żadna dziewczyna, nigdy, powtarzał. Nie udawał, nie grał. Gdyby chociaż usiłował zatuszować swój cynizm. Cóż za wyjątkowa kanalia, cały czas grał komedię ze mną, myślała Marynka. Nikogo tak silnie nie nienawidziła jak tego chłopaka. Dławiła się nienawiścią. I dziś znowu... Jak się uwolnić od tej zmory, pomyślała załamana, stoję w tej ohydnej bramie, boję się wyjść na ulicę, każdy wyższy chłopak wydaje mi się Romanem, to jest nie do zniesienia. I nagle — omal się nie roześmiała, mój Boże, jakże była głupia, tak się mordować, tyle czasu! A takie proste rozwiązanie: umówić się z nim. A potem pójść do 154 I ojca, powiedzieć, że tam i tam czeka na nią chłopak, który ją napastuje, który omal jej nie zgwałcił. No, coś takiego w każdym razie, mocnego, żeby zabrzmiało, żeby ojcu wyszła /yla. A ojciec nie ułomek, jak mu przywali swoją wielką łapą. Ho przywali na pewno. Pamiętała nieporadną rozmowę z ojcem: Marynia, słuchaj, ten tego... jakby jakiś łobuz albo co... rozumiesz, to ty mi powiedz, to ja go... rozumiesz, ten tego? Uff! — odetchnęła, szybko wyszła na ulicę. Teraz nawet rozglądała się, czy gdzie nie zobaczy Romana. Teraz nawet pragnęła go spotkać. Ojciec go urządzi, ojciec go załatwi. Na całe życie odechce ci się zaczepiać porządne dziewczęta, pomyślała. XI Nie spodziewała się zastać Marynki w domu. Marynka była ostatnią osobą, którą chciałaby widzieć. Tymczasem Marynka zamiast wpatrywać się bałwochwalczo w oblicze jakiegoś belfra i chłonąć jego słowa z rozdziawioną gębą, siedziała koło pieca, na małym stołeczku, pochylona nad koszykiem z ziemniakami. Przed nią stała miednica z wodą, łupiny porządnie zebrane na gazecie: Marynka obierała za babkę kartofle! I jaka śliczna. I smukła. Bronce od nienawiści zakręciło się w głowie, wrzasnęła: — Jestem tłusta, wielka i chcę natychmiast żreć tłusto i dużo! Obiad! Dawać obiad! — Nie wygłupiaj się — powiedziała Marynka. — Dawać jeść! — krzyknęła histerycznie Bronka, rzuciła torbę na podłogę. — Nie wrzeszcz, nie jesteśmy głuche. — I znowu ta Maryna otwiera swój dziób! Boże, ja zwariuję, pomyślała Bronka, ściągając gwałtownie barany. — A torbę zanieś do naszego pokoju, nie musisz jej rzucać na środku kuchni. — Rzucam tam, gdzie mi się podoba, o! — i Bronka cisnęła baranami o podłogę, kopnęła z furią torbę, wprost pod nogi babki. — Babcia podniesie! — krzyknęła, patrząc wyzywająco na Marynkę. Blada twarz Marynki zapłonęła krwistym rumieńcem. — Podniesie! — krzyczała Bronka. — Bo inaczej powiem mamie, że babcia wysługuje się jej ukochaną Marynią w pracach domowych! — Bronka, jak możesz — powiedziała Marynka. — Mogę! O, ja dużo mogę! Ja jeszcze pokażę, co ja mogę! — rozszalała się Bronka. 156 I Tymczasem babka otarła ręce o fartuch, stękaęła, schyliła się, podniosła torbę i odłożyła na krzesło. Nie przejmuj się nią, Maryniu — odezwała się babka niech Bóg jej przebaczy. O! — krzyknęła Bronka, w gardle ścisnęło; nawet la stara, głupia babka, ta sklerotyczka, za Marynka, dla Marynki, o Marynce, pomyślała Bronka, nawet babka! Wszyscy o Marynce, dla Marynki, za Marynka, ja zwariuję, ici, to boli; o! — krzyknęła, jakby wołając o pomoc dla ie, i dziki żal targnął Bronką: ta Marynka, ta śliczna, ¦Jra, najmądrzejsza, najlepsza, wzór, ósmy cud świata — sze, odkąd sięga pamięcią: Marynka i Marynka. Tylko •n dziadek, pomyślała Bronka, kopnęła raz jeszcze z furią uny, tylko on jeden, a tak nikt mnie, tłusta, brzydka, rą można pomiatać, wszyscy pomiatają, nie chcą, nie ' i zebują, dlaczego? dlaczego? Dolary, Romek, Boże, leraz i . Jc skończona, teraz już koniec ze mną, teraz matka mnie skreśli, nigdy już nie zechce, nigdy mnie nie chciała, tylko d/iadek, dziadku! — omal nie krzyknęła na głos. Stała pośrodku kuchni, dysząca, i ten ucisk, ta gula w gardle, opamiętaj się, Bronka, pomyślała, jak możesz, Bronka, powtórzyła bezczelnie Marynka, spojrzała z wyrzutem — ślic/na Marynka, ptaszek, wróbelek, córeńka, córuchna, ona dostała wszystko, a ty, Bronka, jedz jabłka! Uderzyć ją mocno, z całej siły, w te wielkie, patrzące z wyrzutem oczy walnąć, co wyślepiasz gały?, wrzasnęła Bronka; zagłuszyć kr/ykiem ten ból, skąd on się wziął? ten ból, tu w piersiach? pomyślała, oczy Marynki zogromniały, piękne oczy o długich rzęsach, nawet zbyt długich, filmowych, twoja siostra ma filmową urodę, Bronka, aż nie do uwierzenia, że ty 157 i Marynka to siostry, te komentarze, te uwagi, jak zadra, jak cierń, wróbelek, ptaszyna, a dla mnie co, co dla mnie? Walenie po pysku, barany po ciotce Adeli, pośpieszne pocałunki na odczepne, czy matka powiedziała kiedykolwiek do mnie: wróbelku? ptaszynko? Jezu, nie wytrzymam, pomyślała Bronka; Bronka, opamiętaj się, zabrzmiał cichy głos Marynki i nagle Bronka poczuła zimno, jakby ją owionął mrożący wiatr, skostniała, chłód na czole, chłód w dłoniach. Podeszła do krzesła, usiadła. — Niech babcia podniesie moje barany — odezwała się zupełnie spokojnie, tylko ten chłód przeszkadzał wargom, były oporne — i wytrzepie, i powiesi ładnie, porządnie do szafy. Wyciągnęła nogi przed siebie, rozmazując błoto po podłodze. Deski były jeszcze wilgotne, babka musiała niedawno szorować podłogę. Ja wam pokażę. Pokażę wszystkim. Wszystkim po kolei, pomyślała Bronka. I tak nic już mnie nie uratuje. Złodziejka. — Boże, mój Boże — powiedziała półgłosem babka, siorbnęła. Ohyda, pomyślała Bronka, wszystko ohyda. — No, szybciej, szybciej — powiedziała Bronka. Marynka podniosła się ze swego stołeczka. Bez słowa zgarnęła barany, wygładziła, poszła do pokoju, zatrzeszczały drzwi szafy. Gdy wróciła i zatrzymała się przed Bronką, Bronka spostrzegła łzy w tych pięknych oczach i.niemą prośbę; poczekaj, jeszcze zapłaczesz, ja ci pokażę, pomyślała Bronka i odezwała się: — Nie ciebie prosiłam, co się wtrącasz? A babcia co, ogłuchła? Dawać obiad! 158 — Bronią — powiedziała Marynka — Bronią. Co tobie? To ciepło w głosie Marynki, to spieszczenie imienia: Uronią... Och, zabiję, zaraz coś złego zrobię, coś okropnego, pomyślała Bronka i krzyknęła: — Odwal się ze swoją Bronią! Do babki mówię! Babcia mi da jeść! Jeść mi się chce! Jak nie ma obiadu, dać mi chleba! /robić kanapki! Z wędliną, przybrać majonezem! Dużo majonezu, jak najwięcej! Niech aż kapie! Co babcia stoi i wyślepia się na mnie! Niech się babcia pilnuje! Mama na pewno chciałaby się babci pozbyć! — Bronka! — krzyknęła Marynka. — Zamknij się! Babka znowu otarła ręce. Znowu siorbnęła nosem. Łzy 11 iż biegły sznureczkiem po ciemnych policzkach. Pośpiesznym truchcikiem rzuciła się do kredensu, już wyjmowała i lileb, już słoik z majonezem, służalcza i pokorna. — I herbatę! Zatrzeszczała podłoga. To Marynka: Marynka podbiegła do babki. Wyjęła z jej rąk chleb, nóż. Odstawiła słoik majonezu. ¦— Ja jej podam — powiedziała stłumionym głosem. Wtedy babka rozpłakała się na głos jak małe dziecko. -- Boże — powiedziała Marynka — niech babcia w ten sposób nie płacze. Niech babcia zrozumie: to nie było przeciwko babci. To przeciwko mnie. Żeby mnie upokorzyć. Objęła płaczącą babkę, ocierała jej twarz, oczy> zaślinione bezzębne usta, podprowadziła na łóżko, usadziła. — Postanowiłaś być wspaniale dobra, co? — odezwała się Bronka. — No, to bądź. Czekam na twoje kanapki. 159 Herbatę osłodzić i wymieszać. Tak, dobrze, bardzo dobrze, chociaż nie! Nie chcę majonezu! Chcę bułkę z miodem — mówiła Bronka, a Marynka bez słowa, milcząco wykonywała jej polecenia. — Albo nie z miodem, z powidłami I zanieś mi do pokoju. Nie mam zamiaru jeść tutaj. I nakryj stół serwetą. — Nie wiedziała, co ma wymyślić, żeby wreszcie Marynka straciła swój kamienny spokój. — Poczekaj. Później zaniesiesz. Najpierw mi ściągnij kozaki. Albo każę babce. Obserwowała klęczącą teraz przed nią siostrę. Twarz Marynki była bez wyrazu, ale Bronka z mściwą satysfakcją spostrzegła, że jej ręce manipulujące przy zapięciu kozaka silnie drżą. Córuniu, ptaszynko, wróbelku, ach, jakaś ty śliczna, kopnąć za tę ptaszynę, za wróbelka, za te oczy matki patrzące z czułością, za jej ręce, które kładzie tak pieszczotliwie na czole Marynki, kopnąć, uderzyć, zrobić coś okrutnego, żeby zapłakała, żeby i ją zabolało, boli mnie, boli, pomyślała Bronka. Marynka podniosła się z kolan. — A teraz — powiedziała Bronka — wyczyść mi kozaki. Na glanc. Niech lśnią. Muszą być lśniące, bo ja mam dziś randkę. Ja, wielka, tłusta dziewczyna, mam randkę ze wspaniałym chłopakiem, który łaził za mną od dawna, dziś specjalnie dla mnie przyjechał aż tu, na przystanek, i marzł, specjalnie dla mnie, nie tylko ty się możesz podobać, chociaż jesteś taka śliczna. Jak to mówi matka? Maryniu, ptaszku, napatrzeć się na ciebie nie mogę. Marynka schylona po kozak uniosła głowę. — Boże, Bronią... — powiedziała. Litościwie to powiedziała. Wszystko, tylko nie litość, och, jak boli, pomyślała Bronka. 160 - Prędzej! Na glanc wypucuj! Przyglądała się siostrze, która koło kuchni zaczęła czyścić kozaki. Babka chlipnęła cichutko, beznadziejnie, siedziała na łóżku kanciasta, z małą, łysawą główką; do której z nich, pomyślała Bronka, mówiła kiedyś — ptaszku? wróbelku? I )o ciotki Adeli czy do matki? Którą z nich waliła w twarz? Matkę czy ciotkę Adelę? Której podtykała lepsze kąski? Ochłapy matce, dobre mięsko ciotce? O, jak jej jeszcze i.linieją oczy, te starcze, jakby oślinione oczy, kiedy ciotka przychodzi, jak wygładzają się policzki, jak tymi starymi łapskami dotyka włosów ciotki. Ale ciotka się na nią \\ ypięła, za próg swego domu nie wpuści, a matka traktuje ją ¦or/.ej niż służącą, i teraz się boi matki, gotowa przed nią i nl/ać, całować ją po rękach, żeby tylko zasłużyć na dobre i >wo i nie bać się, że któregoś dnia matka powie: no, mamo, i rdzo mi przykro, ale mama już tak zniedołężniała, że tylko nią kłopot, trzeba mamę gdzieś ulokować... Poczekaj, >myślała Bronka o matce, i ty kiedyś będziesz taka stara jak '. i bka i może znajdziesz się na moim garnuszku, o, poczekaj, lii/ ja ci odpłacę, albo nie, nie ja, ale ta twoja ubóstwiana Marynia, ta śliczna, dobra, najmądrzejsza, ten ptaszek i wróbelek, ty ślepa matko, ona już tobą pogardza, lecz ty u-go nie widzisz, ale ja widzę, o, ja od dziś widzę wszystko, a idzę, jak się ten twój ptaszek uchyla od twojej ręki, kiedy i hcesz pogłaskać, jak patrzy na ciebie, kiedy przynosisz wziątki, kiedy liczysz pieniądze i rozkładasz na kupki, tu pensja, tu wpadziochy, o, i to cię dopiero zrani, zatarga, zaboli... Czy jesteś zadowolona? — Marynka ustawiła przed Hronką błyszczące idealnie kozaki. Patrzyła bez wyzwania, bez nienawiści, współczująca, jakby smutna. — Odstaw na miejsce, do sieni. A teraz — powiedziała, gdy Marynka wróciła do kuchni — podaj mi moje kanapki. Nie będę jadła w pokoju. Mam ochotę nie rozstawać się z tobą, moja siostro. Mam nieprzepartą ochotę patrzeć na ciebie i patrzeć, wprost chłonąć, dziwna ochota, co? Nie odpowiedziała, tylko podała tacę z kanapkami. Bronka uśmiechnęła się i jednym ruchem ręki zmiotła ! kanapki na podłogę. Babka krzyknęła. Talerzyk rozbił się w drobne okruchy. — Straciłam apetyt, co ty na to, siostruniu? — Jezu, pomyślała błagalnie, niech ona się wścieknie, musi się wściec, bo inaczej naprawdę zrobię coś złego. Albo niech rozpłacze się, chcę, żeby płakała, żeby ją zabolało, czemu nie płacze? — Nic — odparła Marynka. — Pozbierasz, zamieciesz i może nawet zetrzesz podłogę? — Owszem. Pozbieram, zamiotę i zetrę podłogę. Nie wiem, Bronią, o co ci chodzi, nie rozumiem, ale jeżeli przyniesie ci to ulgę, mogę jeszcze raz wyczyścić twoje kozaki lub przyrządzić ci następne kanapki. — Stałaś się przeraźliwie dobra. Pl uję na ciebie, pluję, a ty nic. Nawet podłogę zetrzesz, a ja i tak powiem matce, że obierałaś kartofle, a jeśli weźmiesz ścierkę do ręki, powiem, że wycierałaś podłogę, a nasza ukochana mama wywrzesz-czy babkę za to, że siedziała i patrzyła, jak ty ścierasz podłogę. Przyznaj się, że nie robisz tego wszystkiego ze względu na mnie, tylko na babkę. — Bronią, dałabyś już spokój, naprawdę. — Nie dam ci spokoju! Nie mam ochoty dawać ci spokoju! —. Zgrywasz się. Okropnie się zgrywasz. 162 - To ty się zgrywasz. Jakby ci mało było tych peanów na i woja cześć, tych pieśni pochwalnych: mądra, najlepsza, lujśliczniejsza, wspaniała, to jeszcze chcesz uchodzić za « tiarytatywną anielicę? Taką, co to żywcem do nieba? 1'r/ecież to ty się zgrywasz na dobroć, zgrywasz się jak < liolera, obierasz kartofle, a po co? Babka i tak cię ubóstwia, i. i k wszyscy zresztą—mówiła Bronka, a Marynka, jakby nie lysząc, spokojnie ścierała podłogę. — Ta ścierka w twoich i całych rączkach to komedia, pierwszy raz wzięłaś ścierkę do n,ki, nawet nie umiesz jej wyżąć. Ale się nauczę. Kiedyś należało wziąć pierwszy raz '.derkę do ręki. I ja to zrobiłam dzisiaj. Powiem matce, że szorowałaś za babkę podłogę. Dopiero babkę spsioczy. Skłamiesz, bo nie szorowałam. Ale przy najbliższej »)k.i/)i wyszoruję. A mamą mnie nie strasz. I zrozum wus/cie, Bronka, że ja ci się nie dam sprowokować. Zresztą, nuwet nie możesz mnie sprowokować. Nie dzisiaj, w każdym razie. A w ogóle, jeżeli masz randkę, dlaczego nie tryskasz s/c/ęściem? Powinnaś być szczęśliwa, uśmiechać się... Bronka zerwała się: „jeżeli masz randkę", podła świnia, pomyślała, doskoczyła do Marynki, chwyciła za rękę mocno, brutalnie. Dlaczego mówisz „jeżeli?" Uważasz, że zmyślam? Jestem i dla ciebie tak odrażająca, że nie wyobrażasz sobie, aby spojrzał na mnie jakiś chłopak? Bronka, boli, puść — zaprotestowała słabo Marynka. O, ty moja wspaniała, filmowa siostro — syczała Bronka, ugodzona w samo serce tym „jeżeli"; usłyszała znowu to pogardliwe, jednoznaczne „spływaj" Romana 163 i zobaczyła jego twarz, którą tak chciała kochać, twarz wykrzywioną ordynarnym uśmieszkiem, i siebie, swoje oczekiwanie na szczęście, na cud, i te słowa: „przyszedłem specjalnie dla ciebie", i takstijący wzrok ekspedientki z Pe-weksu, i lustra powtarzające odbicie czerwonej, tłustej dziewczyny, która nie może wbić się w lewisowską spódnicę, kupioną za ukradzione dolary. — O! — jęknęła Bronka, zaszarpała rękę Ma rynki. — Bronią, przecież ja nie chciałam... — Owszem, chciałaś, wszyscy chcecie! Wszyscy, wszyscy — powtarzała nieprzytomna od tego cierpienia, które w niej wybuchło, popychała Marynę do pokoju, bo zza pieców Marynki mignęła przerażona Iwarz babki. — Chodź, chodź, nie tu, tam ci powiem, ty świnio, ty żmijo, nie potrzebują świadków, chodź, chodź, moja piękna siostro, porozmawiamy. — Bronka! — szarpnęła się Marynka, lecz Bronka trzymała mocno, wściekłe; a teraz słuchaj, słuchaj mnie uważnie masz rację, on na mnie cznia, on ma mnie gdzieś, masz rację nie mam żadnej randki, zadrwiono ze mnie, widocznie czatował tu na ciebie i może "zobaczywszy mnie pomyślał, że ty zaraz nadejdziesz, a potem miał taki świetny ubaw, och, jaki miał ubaw, Boże! — krzyknęła Bronka. Dlaczego? Dlaczego tobie wszystko, a mnie nic? Dlaczego, skoro ty przyszłaś na świat, mnie odepchnięto i tylko jeden dziadek, on jeden i nikt więcej! Wróbelku, ptaszynko, a co dla mnie? Powiedz, ty taka wspaniale dobra, obierająca za babkę kartofle, co dla mnie? Czy ciebie matka wali po gębie? O, bo dla mnie jest walenie po gębie i barany po ciotce Adeli, w których budzę ogólny śmiech. Dla mnie jest ogon ryby. 164 'h> w nim najwięcej ości, i wiórowate piersi kuraka, bo nikt n-ii zryć nie chce, ale Bronka zeżre, Bronka jest wszystkożer-n,i, a przede wszystkim — ty, Bronka, jedz jabłka. Jedz i.ibłka. Czy ty zdajesz sobie sprawę, ile nawchrzaniałam się ; ibłek przez te lata?! — krzyknęła Bronka. -— Nawet budzie każdy nauczyciel uważa za swój święty obowiązek i zy każdej okazji i bez okazji przypominać mi, że jestem pą, leniwą, ordynarną siostrą pracowitej, inteligentnej, lolnej, wrażliwej Marynki Cegłowskiej! Nawet w budzie! Vszędzie, wszyscy, wszędzie! A pamiętasz w ósmej klasie, k się uczyłam przez kilka miesięcy, jak ostatnia idiotka, jak etynka marnowałam czas, wkuwałam od rana do wie-ora, bo tak pragnęłam, żeby i mnie, i mnie tak jak ciebie za i >bre stopnie, matka... — nie mogła mówić już dalej, ieisnęło się gardło, ja cierpię, pomyślała, aż do dzisiejszego dnia, myślała dalej, walcząc z duszącymi łzami, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo pragnę być kochaną, ale ty, mamo, nie wiesz, że hodujesz żmiję, ślepa, ślepa, och! Zobaczyć rękę matki lądującą na policzku, tym pięknie wklęsłym policzku Marynki, z sześciu trój poprawiłam się wówczas na czwórki, przejechała pośpiesznie po mojej cenzurze, odłożyła, bez jednego słowa i zaczęła zachwycać się cenzurką Marynki: same piątki, od góry do dołu, och! — krzyknęła Bronka. Zobaczyła w tym momencie oczy Marynki. Patrzyły z ta-kim współczuciem, cierpiały razem z nią. I zobaczyła dłoń Marynki, wyciągającą się do jej policzka, i głos Marynki usłyszała cichy, łagodny, litujący się: jak ty mnie musisz nienawidzieć, biedaozko — i pacnęła z całej siły w tę wyciągniętą dłoń, ąż się rozległo. 165 — Tylko bez litości, dobrze?—powiedziała — obejdę się. Twojej nie przyjmę, od ciebie, nic, niczego, rozumiesz? I coś ci powiem, moja siostro. Przestaniesz być taka wspaniała. Postaram się o to. Popatrz — i Bronka otworzyła torbę, wyciągnęła zmiętą paczkę, wyrzuciła na stół poszarpany komplet — widzisz? Lewis za czterdzieści dolców, przypatrz się mu uważnie, a wiesz, skąd to mam? Ukradłam dziś matce pięćdziesiąt dolców, ukradłam, poszłam do Peweksu, kupi łam komplet, będzie w sam raz na ciebie, bo ja jestem zby tęga, ale na ciebie jak ulał, może przymierzysz? Och, ni trzeba, i tak widzę, że jak ulał. Będzie ci w nim ślicznie Maryniu, do twoich oczu, twojej cery i twoich włosów... — Bronka — w głosie Marynki zabrzmiał strach. — To twój komplet, moja śliczna, wspaniała, kocha przez wszystkich siostro. To nie ja go kupiłam. To ty. T ukradłaś matce dolce. Ty. Czy już wiesz, co zrobię? Domy ślasz się? — Boże, Bronka. — A co — zapytała — doniesiesz? XII — Cholera — powiedziała Bronka, ciskając irchę na parapet. — Cholera. Cholera. Jeszcze to słońce. Prosto w oczy. Czy nie może człowieka trafić szlag, skoro od przeszło trzech godzin, cały czas (iślepiony jaskrawo rażącym słońcem, szoruje te przeklęte okna? Macha rękami jak ostatni idiota, jak epileptyk w ataku szału, aż ramiona mdleją, bo te piekielne okna są wysokie i szerokie, stanowczo za wysokie i stanowczo za szerokie, więc macha, a szyby zamiast błyszczeć, wciąż /usmużone, szare. Po prostu zwyczajnie brudne. Przed i ozpoczęciem mycia były przynajmniej jednakowo zakurzone. A teraz? Bronka spojrzała na szybę i jęknęła z rozpaczą: Hoże! Słońce prosto w twarz, aż oczy łzawią, ramiona mdleją, i leb pęka od tego piekielnego mycia okien i od piekielnego hałasu z ulicy. Wprost trudno wytrzymać w takim hałasie. < 'o za wściekła ulica. Tramwaje raz po raz zatrzymują się na przystankach z gwizdem i wyciem, szyby w oknach drżą, lakby zamierzały się rozsypać w drobny maczek, lampa pod i Hitem dostaje drgawek; te rzekomo cichobieżne tramwaje \ywołują nieomal trzęsienie ziemi i koń by się uśmiał z ich ichobieżności, startują i hamują jak odrzutowce, a to przecież nie lotnisko, na miłość boską, lecz ulica! Tam, obok Sprawiedliwej, jeździły poczciwe, muzealne prawie tramwa- ic bo ulice wąskie, torowiska stare; tramwaje niby łomotały wagonami, narzekało się, a jakże, lecz w porównaniu z tym wyciem tutaj — była to sympatyczna pieszczota ucha, ot, laka muzyczka odległej i spokojnej ulicy. Tu tramwaje! 167 Jeden za drugim, nieprzerwany łoskot, nieustający grom, stale trzęsienie ziemi: najbardziej przeciążona linia, najbardziej ruchliwa arteria. I jeszcze autobusy, i ten piekielny kolos, tu zaraz za plecami domu, ten dom handlowy Sezam, który powinien nazywać się Hades, bo od wczesnego rana, od świtu dyszy setką dźwięków. Tysiące ludzi od wczesnego rana wali do Sezamu po zakupy, tłum przelewa się chodnikami, piski opon — samochody nie mieszczą się na parkingach, a za oknem sunie, sunie trzypasmową jezdnią obłąkana od pośpiechu ulica. I dokąd ci wszyscy ludzie tak gnają, pomyślała Bronka, otarła pot z czoła, sięgnęła po irchę. Och, słońce, zajdźże wreszcie, to boli! Wszystko już boli, oczy, ręce, ramiona, plecy, nogi, kolana, głowa! Co za idiota wymyślił takie olbrzymiaste okna? Co to, kościół czy mieszkanie? Na Sprawiedliwej okna były nieduże, pozwalały się myć jedną ręką. Na Sprawiedliwej było cicho, cichutko; wiosną pachniały czeremcha i bzy, latem maciejka, jesienią jabłka, w czeremsze koło składziku gnieździł się słowik, kląskał przez cały maj. Zapachy, cisza, spokój. A tu? — Cholera! — wrzasnęła Bronka. Z nienawiścią spojrzała na szyby. Okna w naszym mieszkaniu mają błyszczeć jak kryształ, oznajmiła matka po przeprowadzce. Są to najpiękniejsze okna, jakie widziałam w swoim życiu, dodała patetycznie, zawsze marzyłam o takich oknach, na całą ścianę. Teraz je mam, są moje, własne, i dlatego muszą być piękne, najpiękniejsze. Muszą lśnić jak kryształowe. Żeby każdy to lśnienie spostrzegł. — Lśnienie, szlag by je trafił — zamamrotała Bronka. Przymknęła oczy, błysk słońca oślepiał, tarła irchą na ślepo. 168 I .śnienie, myślała, lśnienie. Co miesiąc, powiedziała matka, co miesiąc będziemy myć szyby. Oczywiście, miała na myśli babkę. „Będziemy" oznaczało, że babka będzie myć co miesiąc te kilometry szyb. Wczoraj matka oznajmiła: mama przetrze okna, mieszkamy już prawie dwa miesiące, okna są czarne od kurzu. Żeby mama nie narzekała, kupiłam nawet irchę. Kosztowała całe trzysta /lotych... i chciała coś jeszcze dodać, ale w tym momencie Maryna wydała z siebie dziwny okrzyk, jakby się dławiła i >scią ryby, ale to było po obiedzie, przy herbacie, więc matka poj rżała na Marynę pytająco: czy coś ci się nie podoba? Jak iv się zachowujesz? Maryna odchrząknęła, owszem, nie podoba mi się, odparła wyzywająco, mama zapomniała, że lubcia skończyła siedemdziesiąt dwa lata. Cieszę się, że > > tym doniosłym fakcie pamiętasz, podjęła rękawicę matka, i co z tego? Po prostu babcia nie będzie myła okien. Niech mama wynajmie kogoś do tej pracy. O, powiedziała matka, Maryniu, jakaś ty dobra, jakie u ciebie czułe serce, wspaniale, wspaniale! Mamo, krzyknęła zaraz Bronka, bo wiedziała przecież, co dalej nastąpi, ale u matki już krwiste wypieki na policzkach i poszarzałe oczy; nie zważając na okrzyk Bronki, matka ciągnęła swoje: moja córeczka ukochana, serduszko ilobre, ty złodziejko, zasyczała, pochylając się w stronę M arynki, jeszcze się stawiasz? będziesz dyktować, co ja mam robić w moim własnym domu? Przypominać o latach babki? Mamo, krzyknęła znowu Bronka, a ta cholerna Maryna patrzyła na matkę wyzywająco, bezczelnie. Och, jeżeli tak współczujesz babce, proszę bardzo, w takim razie ty umyj okna. Wszystkie. W całym domu, podkreśliła matka. Dobrze, umyję, roześmiała się Marynka, wstała od stołu, 169 . sięgnęła po irchę, ale matka szybkim ruchem wydarła irchę: o, nie, moja panno. Ga-ze-ta-mi, zaskandowałą. Gazetami, jeśli łaska. Jesteś młoda i silna, wybyczyłaś się przez wakacje, tobie ircha nie jest potrzebna; Mogę gazetami, powiedziała Marynka i wyszła z pokoju. Trzasnęły drzwi. Potem drugie, od łazienki. Teraz tam na pewno płacze, pomyślała Bronka. Ja Marynce pomogę, powiedziała patrząc błagalnie na matkę. Niby dlaczego ty masz pomagać, sprzeciwiła się matka, ty masz się uczyć. Boże, powiedziała matka z rozpaczą, oczy wypełniły się łzami, Boże, za co mnie tak karzesz? Pomogę, krzyknęła Bronka, rozumie mama? I niech mama wreszcie przestanie nazywać Marynkę przy każdej okazji złodziejką! Przecież to jest nie do wytrzymania! Co ty rozumiesz, co ty możesz rozumieć, powiedziała matka już cicho, nagle skulona, otrząsając się jak w gorączce, nic, niczego. Skuliła się jeszcze bardziej. Nawet mnie nie przeprosiła. Mógłbym przysłać Kołaczkowską z budowy do mycia tych okien, wtrącił ojciec. Głupio, jak zwykle, bo matka poderwała się: i kto jej zapłaci, tej twojej Kołacz-kowskiej? Czy ty wiesz, ile kosztuje wynajęcie kobiety do mycia takich okien? Za bogaty jesteś? Ostatnio jedziesz na gołej pensyjce, bo ci się nie chce tyłkiem ruszyć! Zaostrzono kontrole, powiedział ojciec, tylko tyle zdążył powiedzieć, matka wybuchnęła potokiem pretensji. I która matka jest prawdziwa? Ta, która wydziera się na ojca, że zbyt mało nakradł na budowie, czy ta, która czeka, wciąż czeka na jedno słowo usprawiedliwienia Marynki; czy ta, która Marynkę nienawidzi za jej zacięty upór, a może ta, która ciągle jednak dla Marynki, o Marynce i przez Marynkę? — Mamo — powiedziała Bronka. Zapłakała krótko, 170 boleśnie. Szyba jęknęła pod czołem. Mamo, powtórzyła Bronka. Masz irchę, powiedziała wczoraj matka, podała irchę i wyszła z pokoju. Tylko tyle: masz irchę. A w stołowym Marynka zgrzytała gazetami po szkle. Wcale nie poszła wypłakać się do łazienki. Do łazienki poszła po wiadro i szmaty. Wyszła bez śladu łez, i po co ja, jak ostatnia idiotka, byłam przeciw matce, pomyślała, przyglądając się siostrze, Bronka, po co? Uwijaj się, Bronka, uśmiechnęła się drwiąco, zakołysała wiaderkiem. Do kolacji siadali w osłabionym składzie — matka podziobała kanapkę, upiła łyk herbaty, wierciła się na krześle, pobladła, przestraszona: Marynka bowiem prowokująco balansowała na parapecie okna. Myła je już pięć godzin i matka nawet nieśmiało zaproponowała: już dobrze, całkiem dobrze, są czyste, ale Marynka w odpowiedzi chlusnęła wodą na wyglansowaną szybę. Świnia, pomyślała Bronka. Ale świnia. A nocą słyszała wciąż ten uparty i wyzywający szelest gazet na szkle i skradające się kroki matki przez hol. Widocznie podglądała Marynkę przy pracy, widocznie chciała jej powiedzieć: już dosyć, a może nawet powiedziała? Może w ogóle pragnęła odwołać wszystko, a może czekała, że Marynka rzuci się jej w ramiona. Bronka, przewracając się bezsennie z boku na bok, czuła wściekłość to na matkę, to na Marynkę, i wielki, głęboki żal: do mnie by nawet nie zajrzała, ja mogłabym myć okno do białego rana. Miała ochotę wstać, zacząć wariacko hałasować, krzyczeć, wyć, trzaskać oknem, zrobić byle co, coś idiotycznego i wściekłego zarazem, aby tylko przerwać to bezsensowne i tragiczne czuwanie matki. Bo jestem głupia, mówiła Bronka w poduszkę, bo nie idę za ciosem; być zawsze przeciwko Marynie, to jedyny sposób, aby wygrać, 171 rozgrzebywać wciąż tę historię z dolarami, właśnie niech matka pamięta: złodziejka, tak, ukradła, tak, wagarowała, jest podła. Oto nasza Marynka, kradnie, oszukuje, waga-ruje, więc. daj mi, mamo, to wszystko, co ofiarowywałaś tak hojnie i tak szczodrze mojej siostrze i nadal pragniesz jej ofiarowywać. Za ścianą, w tak zwanym salonie, głośno, zbyt głośno trzasnęła szyba. Bronka zamarła: tam w salonie Marynka dziś od obiadu myła kolejną porcję okien. Głupia, uparta, nieubłagana Marynka. Mogła mieć wszystko — nie miała niczego. Nie zależało jej na niczym; czyżby nie zależało? Bo co ją właściwie obchodzi babka? Po co się wczoraj wtrącała? Świnia, pomyślała Bronka z nienawiścią. Dlaczego nie powiedziała matce, że to ja? Ja, a nie ona. Och, Boże, co za świnia! Zeskoczyła z parapetu, czort z tymi oknami, zamazane i już, lepsze nie będą, a okna w stołowym lśniły według życzenia matki jak kryształ, Marynka szorowała je i pucowała, pucowała i szorowała przez całą noc, do białego rana, nad ranem dopiero Bronka usłyszała kroki siostry wracającej do swojego pokoju. Za ścianą znowu huk. Jakby coś spadło. Boże, pomyślała Bronka, a jeśli zrobiło się jej słabo? I pędem puściła się do salonu. Pchnęła drzwi: Marynka stała na parapecie, tarła szybę gazetą. Tarła pośpiesznie, gwałtownie, jakby ją ktoś poganiał. Wariatka, pomyślała Bronka. Słońce zalśniło na włosach Marynki połyskliwą miedzią. Chyba nie miała już nawet siły, aby je odrzucić, bo opadły na twarz, zasłaniając oczy, usta; biedna, pomyślała Bronka. Tyle okien, cała ściana okien. I jeszcze w kuchni nie 172 umyte, i w pokoju starych. Boże, a przecież to takie proste: pójść do matki i powiedzieć —- to nie ja, to Bronka. — Maryna — odezwała się Bronka. Ale Marynka nie przerwała pracy. Chyba wcale nie słyszała wejścia siostry. Teraz dopiero Bronka spostrzegła, że ruchy Marynki są automatyczne, może ona śpi na stojąco, pomyślała ze strachem Bronka. — Maryna! — wrzasnęła. Marynka odrzuciła włosy z twarzy, odwróciła się w kierunku Bronki, omiotła ją obojętnym spojrzeniem. -- Do diabła z tobą! — krzyknęła Bronka — sama chciałaś! — i wypadła z salonu. Umrzeć, umrzeć, zaniosła się suchym łkaniem, jakże była nieszczęśliwa. Dlaczego Maryna przez tyle miesięcy milczy, znosząc piętno domowej złodziej-fci? Ja tego nie wytrzymam dłużej — powiedziała na głos Bronka. Gdyby chociaż okazywała mi nienawiść, gdyby pluła na mój widok, wściekała się; czy ona tak naprawdę i icrpi, czy tylko udaje? Ta obojętność, to milczenie to zgrywa, poza czy sprzeciw? Ale przeciwko komu? Kie, ja nic / tego nie rozumiem! —- Idiotko! Powiedz wreszcie, że to ja, ja ukradłam! — krzyknęła Bronka w stronę półotwartych drzwi do salonu. Odpowiedział jej gwałtowny szelest gazet na szybach. — Och, a jednak nienawidzę cię, Maryna — powiedziała Bronka. Jeszcze na Sprawiedliwej nie wytrzymała tego zapiekłego milczenia, rzuciła się przed Maryna na kolana: przebacz mi, przebacz, Maryna. Czy mi kiedykolwiek przebaczysz? Dalekie spojrzenie Maryny zabolało gorzej niż policzek: co mam ci przebaczyć? Więc Bronka zachłysnęła się krzykiem: przecież wiesz co! Tamto! Maryna uśmiechnęła się lekko, 173 I obojętnie: niepotrzebnie się zadręczasz. Ja o tamtym nawet nie myślę. A było to powiedziane tak spokojnie, tak mimochodem, tak zbywająco, że Bronka poderwała się z kolan, chwyciła Marynę za ramiona, zajrzała w oczy; nie wierzyła Marynie: ani w jej spokój, ani w jej obojętność. To gra, pomyślała, oczy Maryny zapadnięte i podcienione wytrzymały spojrzenie Bronki. Wiesz, krzyknęła Bronka, ty jesteś gorsza świnia ode mnie! Ty jesteś najgorsza ze wszystkich świń, jakie znam! A ponieważ Maryna znowu uparcie milczała, potrząsnęła nią, wołając: przynajmniej powiedz, o czym teraz myślisz? Myślę o tobie, odpowiedziała Marynka. I co myślisz? Co? Że jestem świnia? Nie, odparła Marynka, myślę, że jesteś po prostu głupia. Bronka odskoczyła od siostry jak oparzona. Biedna, biedna Broniu, powiedziała Marynka, a w jej głosie zabrzmiało współczucie. Nienawidzę cię wciąż, rozumiesz? — i Bronka nie wytrzymała napięcia: rozpłakała się głośno, beznadziejnie i bezradnie. Pomóż mi wyplątać się z tego. Pomóż. Ulżyj. Nawet nie wiesz, jak mi ciężko. A mnie, zapytała Maryna. Tobie? Przecież ty jesteś tylko wrobiona. Masz cały czas przewagę nade mną, odpowiedziała Bronka gorzko. Naprawdę: po prostu głupia, powtórzyła Maryna, Jakby tu, w tej całej sprawie, chodziło o ciebie. — A o kogo, do diabła? — krzyknęła ponownie Bronka w kierunku salonu, — Dlaczego tak uparcie milczysz? Dlaczego nie zawołasz: to Bronka, ta świnia! Jak to wytłumaczyć? Jakby do końca nie chciała i nie mogła uwierzyć, że takie świństwo jest w ogóle możliwe, pomyślała Bronka. Eee, pomyślała zaraz, to tylko zagrywa na szlachetność. 174 — Dlaczego? — krzyknęła Bronka, wpadając do salonu - - dlaczego... i umilkła. Marynka nie tarła szyb, siedziała na podłodze, taka skurczona, z włosami na twarzy; te włosy wydały się Bronce biedne. — Dlaczego, do jasnej anielki, nie powiesz, żeby ci pomóc? Przecież ledwo dychasz! — Bronka ! wydarła Marynce gazetę z ręki. — Dawaj, skończę za ciebie, a na drugi raz nie odstawiaj takiej szlachetnej osoby, bo kto ci kazał się wtrącać, babka nie babka, czort z babką, a matka kv chyba zwariowała, wyobrażając sobie, że stara babka podoła tym przeklętym oknom! Siadaj! — ryknęła Bronią. Siedź na tyłku i nie patrz tak na mnie; ja nie udaję ani dobrej, ani szlachetnej, w ogóle na nic się nie wysilam, nie em z frajerów, chociaż przez ciebie, jak skończona )tka, zamiast wygodnie leżeć na tapczanie, zasuwam przy nach. Patrzcie ją, babki pożałowała! Zawsze jednakowo bra i wspaniała Marynia! Co za złote serduszko! — iwiła Bronka, myśląc jednocześnie, że swoim gadulstwem zagłuszy sumienia. I kto tu jest ostatnią frajerką? Ja czy iryna? Raczej ja: pomagam Marynie myć okna! Niebyłe, nie do uwierzenia i nawet, co tu obwijać w bawełnę. wet babce współczuję, i w ogóle co się ze mną dzieje? winnam skakać z radości, że Maryna skończona. Dlacze-nie skaczę? I )oniesiesz, spytała wtedy prowokacyjnie. Owszem chcia-żeby doniosła. Bo Maryna musiała donieść, musiała przeczyć, wskazać palcem: to Bronka. Proste: musiała się /ccież bronić. I fajnie, klawo, o to chodziło, niechby się ic/.uła splugawiona, brudna. Samym podejrzeniem o kra-ież. Ten przestrach w oczach Maryny to już satysfakcja. o, leć, donieś, donieś, mamrotała podniecona Bronka 175 i reszta tamtego dnia stała się oczekiwaniem. Donieś, donieś, myślała Bronka, obserwując Marynę. Matka wróciła z pracy — i nic. Cisza. Maryna wyglądała normalnie, spokojnie, była zamyślona, smutna, nie zwracała w ogóle uwagi na Bronkę; no, donieś, błagała Bronka w myślach, ten spokój w domu, ta normalność stawały się nie do zniesienia. Noc jakby nie miała końca, równy oddech śpiącej siostry doprowadzał Bronkę do szału: jak ona może spać, nie boi się? Nie wierzy, że ja to zrobię? Och, zrobię to, podsycała swoją nienawiść Bronka. Potem płakała długo: muszę tak zrobić, nie mam innego wyjścia. Marynie matka przebaczy, a mnie? Ty jedz jabłka. Wstała rano z podpuchniętymi oczami, nienawidząca całego świata i siebie przede wszystkim. Podczas śniadania matka przyglądała się Marynie: coś źle wyglądasz, ptaszku, powiedziała i nienawiść Bronki przemieniła się w ogromny żal, nie do powstrzymania: przecież ja też dziś muszę źle wyglądać, nie spałam całą noc, dlaczego do mnie nie powie: ptaszku? Kiedy matka w pewnym momencie zwróciła się do niej: a i ty, Bronią, jakaś dziwna... — wybuchnęła: niech się mama nie wysila, przecież obchodzę mamę tyle co zeszłoroczny śnieg! I serce w niej zamarło, co ja gadam? Co ja wyprawiam? I już była gotowa biec do matki, wołać, mamo, jestem złodziejką, ukradłam ci dolary, lecz matka właśnie wzruszyła ramionami: widzę, że wstałaś lewą nogą, i całe zainteresowanie matki złym wyglądem Bronki ulotniło się. Bronka znalazła się na samym dnie rozpaczy, i znowu nienawidziła Marynkę, matkę, wszystkich bez wyjątku. A ta świnia jest lepsza, niż bym chciała, nie doniosła, ona 176 widocznie sądzi, że ja żartowałam. Ona ma mnie w pięcie. No, poczekaj ty, jeszcze popamiętasz! —i kiedy Marynka wyszła z pokoju, szybko wpakowała komplet na jej półkę, a do portmonetki włożyła resztę z pięćdziesięciu dolców. Ja nic żartuję, nie żartuję, powtarzała, nie pozwolę się mieć w pięcie. I pragnęła, żeby to stało się już, zaraz, teraz. Niech len dom zatrzęsie się od krzyków, niech stanie się piekłem, bo wtedy ona będzie mogła wykrzyczeć swoją nienawiść i żal, ty jedz jabłka, przypomni matce, ale ja już nigdy nie bedę jadła jabłek i złodziejki też nie pozwolę z siebie zrobić, ale wy tak bardzo chcecie, żeby to właśnie ja, no to proszę! Niech i tak będzie; spójrzcie, jaki szałowy komplet zaiwa-niłam za dolce, wchodzi mi na jedno moje biodro, leży jak ulał, w sam raz mój wymiar, no, niech mnie mama wali, mama przecież ubóstwia mnie walić. Rozdygotała się tak, że matka nareszcie ją dostrzegła. Bronka — zdumiała się matka — ty płoniesz, chyba [ Jesteś chora. Szybko mierz temperaturę. O, Boże, spóźnię się | br/ez ciebie do pracy! j Termometr naciągnął trzydzieści siedem i osiem. Chora, przeraziła się nie na żarty matka, przestała się śpieszyć do pracy, niech mama już idzie, prosiła rozanielona Bronka, <>l u łona w łóżku kołdrą, napojona herbatą z malinami, niech mama idzie. Matka przysiadła na krześle obok, zatroskana i zmartwiona; mamo, zaczęła Bronka zdławionym głosem, muszę mamie coś wyznać... Matka dotknęła czoła Bronki, !>>, kochanie, zapytała. Mamo, powiedziała Bronka, wybuchnęła płaczem, nie starczyło odwa'gi, nie starczyło siły, ta iv k a matki na czole, była tak czuła, tak dobra; nie teraz, pomyślała Bronka, później. , 177 Matka poszła do pracy: gdy wróci z pracy, powiem, obiecywała Bronka. Matka wróciła z pracy ^- gdy zje obiad, powiem. Odkładała tę chwilę, dzień był tak piękny: leżała w łóżku, a matka ciągle krzątała się przy niej. Jutro powiem, na pewno, przyrzekła solennie. I już zapomniała o tym, że to Marynka miała donieść, zapomniała o swojej do Marynki nienawiści; matka przebaczy mi, myślała, przecież i mnie kocha. Wieczorem temperatura spadła. Nie masz gorączki, powiedziała matka, no i chwała Bogu, bo już się obawiałam jakiejś choroby. Ty że swoim silnym organizmem, powiedziała jeszcze matka, pół biedy, ale gdyby tak Marynka podłapała od ciebie... Bronka krzyknęła piskliwym głosem: — Aha, rozumiem, rozumiem wszystko! Ty, Bronka, jedz jednak jabłka! ' — Coś ty zgłupiała? —odparła matka ze złością i wyszła z pokoju. — Jedz jabłka! Jedz jabłka! — krzyknęła Bronka. I postanowiła, że żadnych wyrzutów sumienia. Śmierć frajerom, tylko frajer przyznawałby się do kradzieży. Niech mi udowodni, że to ja, mówiła Bronka zatykając głowę poduszką, nie chciała słuchać głosu matki, który teraz, tani, w kuchni, perorował donośnie o niewdzięczności, o bezczelności. Cala jej choroba pewno z obżarstwa, pewno się czymś przeżarła, mówiła brutalnie matka, a ja się tak przestraszyłam; poczekaj, jeszcze bardziej się przestraszysz, zagroziła Bronka, naciągając na głowę jeszcze i kołdrę, a jeśli mnie nazwiesz złodziejką, powiem: ty mnie tego nauczyłaś. Jestem tylko pojętną uczennicą. Powinnaś być zadowolona. 178 Przemęczyła jakoś noc, rano wkroczyła do kuchni wyzy-ijąca, hałaśliwa. Będę dużo się obżerać, oświadczyła, może ima znowu się przestraszy? Ale tak naprawdę to nie ma >wodu, obżarstwo nie jest zaraźliwe i mamy ukochana lurynka nie zapadnie na wątłym zdrowiu. Ty, Bronka, ciekłaś się czy co, krzyknęła matka. A właśnie: może się :iekłam. I trzeba mnie zaszczepić jak psa. Nie, naprawdę wściekłaś, uważaj, bo ci przyłożę, zagroziła matka. No, c niech mnie mama bije, oświadczyła Bronka. Marynka nawet nie spojrzała na nią podczas tej kłótni, ta ważna, pomyślała Bronka, poczekaj, minie twoja żność, minie. Radzę ci, nie zwlekaj, donieś — powiedziała do Maryny, matka, zabrawszy jakieś parMerzyska w sprawie mieszania, pognała do miasta. — Ty sprzecież lubisz donosić. Odczep się — warknęła Maryna. - Ani myślę. Nawet zamierzam iść z tobą razem do [oły. Dobrana z nas para: ty wiotka, ja gruba, ty śliczna, ja ka, ty mądra, ja głupia, ty chorowita, ja zdrowa. Odczep się — powtórzyła Marynka, chwyciła torbę, fcuch i wypadła z domu. Ptaszek, wróbelek — rzuciła za nią Bronka. Nie chciało się jej nic, nawet jeść; położyć się, zasnąć i spać, myślała idąc na przystanek. Spóźniła się do szkoły, ho przepuściła ze dwa tramwaje, potem stała pod drzwiami piacowni, zastanawiając się, czy wejść,; czy poczekać na korytarzu do dzwonka. Wejdę, pomyślała, niech się nasz słodziel ucieszy, że mnie objadą. Nasz słodziel nigdy się nie późnią, nasz słodziel jest obowiązkowy, punktualny, sumienny, super. 179 I nagle poczuła nieodpartą ochotę zrobić coś idiotycznego, coś tak głupiego, żeby wszyscy, na czele z Marynką osłupieli. Przecież wszyscy, pomyślała, uważają mnie tępaka, a zwłaszcza Marynka. Wejść do pracowni i zatań-' czyć krakowiaka. Albo wsadzić głowę i wrzasnąć: a kuku! Albo pokazać język. Albo... a, cholera z wygłupem, po-j myślała, otworzyła drzwi. Wychowawczyni przerwała na widok wchodzącej Bronki w pół słowa. Cała klasa wlepiła w nią oczy. Bronka zmieszała się: przyglądano się jej, jakby była jakimś dziwolągiem, co, u diabła, pomyślała Bronka, było jej głupio, a może mam brudną twarz? Co się tak wśłepiają? Marynki w pracowni nie było. Gdzie Maryna, pomyślała Bronka. — - Cegłowska raczyła się spóźnić — odezwała się wycho-| wawczni, podniosła głos: — Gdzie ty wchodzisz? Do klasy? Czy do knajpy? Tak bez słowa? Nawet nie stać cię na słowo „przepraszam"? Nawet nie próbujesz jakiegoś nędznego kłamstwa? A tę co ugryzło, pomyślała Bronka: 1 gdzie Marynka? Dlaczego jej nie ma? — A twoja siostra — atakowała wychowawczyni — zapewne choruje? Ciężko? Zapewne mamusia wystara się o lipne zwolnienie lekarskie? Ale powiedz matce i siostrze, że zwolnienia nie będę honorować, wiem doskonale, że jest zdrowa. Widziano ją wczoraj w mieście. — Ależ pani profesor— zaczęła Bronka, lecz wychowawczyni krzyknęła: — Milcz! Siadaj na miejsce! 1 spodziewaj się wezwania do pana dyrektora! 180 Niczego nie rozumiała. Gdzie Marynka? Co to wszystko laczy? Dlaczego nie przychodzi do szkoły? Skąd ta wściek-)ść u wychowawczyni? Dlaczego wmieszany jest w to lyrektor? Usiadła obok Zośki KołOdziejczyk, zapytała szeptem, co dzieje, lecz wychowawczyni huknęła: Cisza! Cegłowska, bez konszachtów! Wściekła jak wszyscy diabli, pomyślała skonsternowana ronka. Coś musiało się stać. I chodzi o Marynę. Spojrzała ^ lająco na Zośkę, ta kiwnęła głową i zaraz pochyliła się nad irtką. „Bronka — czytała w parę minut później Bronka — laszna draka. Maryna naurągała Historycy, bo ta postara jej gola, i od tego się zaczęło. Potem ktoś doniósł na jrynę, że to niby ona robiła te numery Historycy, dyrektor | wściekł, wychowawczyni również, ale to betka, najgorsze. Maryna była długim uchem Wychowanicy. Sama wiesz >brze, że ktoś od dawna donosił. To Marynka. Kiedy ustawiliśmy jej taki zarzut, trzasnęła drzwiami, naurągała in oświadczając, że nie chce mieć z nami nic wspólnego pc. Od trzech dni nie przychodzi do budy". Matko święta, pomyślała Bronka, pośpiesznie dopisując id liścikiem: „Zośka! Skąd wiecie, że to właśnie Maryna? /.eba mieć dowody!", podsunęła kartkę Zośce. Zośka i pisała tylko jedno zdanie: Wychowanica sama nam to ./.oraj oświadczyła, świnia, nie?" Powiedziałam: bez konszachtów. Dawaj to — wychowawczyni stała przy ławce Bronki. Bronka zacisnęła w ręku kartkę. — Oddaj. Natychmiast. 181 Zajrzała w twarz wychowawczyni. Była to ładna twar: i Bronka lubiła przyglądać się jej regularnym rysom w ogóle lubiła wychowawczynię. Nie bardzo wiedziała za co ale lubiła, kogoś zresztą musiała w tej szkole lubić. Duż< dziewczyn darzyło wychowawczynię sympatią; co prawda po tej ostatniej awanturze z żałobą u wielu sympatia osłabła i właśnie wtedy, ktoś z klasy, Franka? Andrzej? powiedział wiecie, musimy mieć donosiciela. Wtedy Bronka też zawo łała: wiecie, chyba tak! A nawet: na pewno tak! Pamięta doskonale tę chwilę, bo zrobiło się jej wówczas bardz< przykro, przecież taki kij ma dwa końce: jeżeli ktoś donosi to wychowawczyni wysłuchuje, a jeżeli wysłuchuje, to jakżi taką lubić? Ale lubiła wciąż, mimo wszystko lubiła, chocia; doskonałe zdawała sobie sprawę, że wychowawczyni bynaj mniej za nią nie przepada. — Słyszałaś? Jak długo każesz mi czekać? Wciąż patrząc w twarz wychowawczyni, Bronka jeszcz silniej zacisnęła kartkę, zmięła ją. Obok znieruchomiał z przerażenia, zastygła wprost Zośka. Więc „świnia" nii odnosiło się do Marynki, lecz do wychowawczyni, pomyślą ła Bronka. Wysłuchiwać najpierw, korzystać z tego, co sii usłyszało, pomyślała znowu Bronka, a potem powiedziei wszystkim... — No? — wyciągnęła rękę wychowawczyni. Bronka uśmiechnęła się. I w tę wyciągniętą rękę włożyłi zmiętą kartkę. Zośka jęknęła cicho, ze zgrozą. Nic się nie bój Zośka, pomyślała Bronka, ona musi tę „świnię" przełknąć A ja będę obserwować, jak przełyka. Zazwyczaj wychowawczyni niszczyła odebraną na lek cjach korespondencję. A może udawała, że niszczy? W każ 182 dym razie mówiła, konfiskując listy: ponieważ uznaję ta-icinnicę korespondencji, nawet takiej jak ta, więc... — zmięty liścik wrzucała niedbale do torby. Założę się, że tej kartki nie zniszczy, pomyślała Bronka. Teraz jest ciekawa, zbyt ciekawa, teraz chce wiedzieć, co się o niej myśli... Trzymając w ręku kartkę, wychowawczyni powróciła na grodek pracowni. Wywołała do odpowiedzi Andrzeja. An- ilrzej bąkał coś trzy po trzy, dukał, nie przerywała mu, wydawać by się mogło, że słucha, ale nie, nie słuchała, inaczej bawiłaby Marciniakowi gola: przecież on plecie nie na it. Co teraz będzie, Bronka — szepnęła Zośka. Cii, patrz... I 'alce wychowawczyni zaczęły delikatnie rozprostowywać l.;n ikę. Potem ułożyła ją na katedrze. No i potem... Matko — szepnęła znowu Zośka. Nie było żadnej wątpliwości, wychowawczym kartkę czytała. I nawet nie spojrzała w kierunku Bronki. annie podarła kartkę, bardzo starannie, za starannie. i zecież powinna była chociaż żachnąć się, ostatecznie nia" to niezbyt sympatyczny komplement. Marciniak, niony własną elokwencją i brakiem reakcji ze strony liowawczyni, rozkręcił się najwyraźniej, poszedł na sć; dokonywał epokowych odkryć, bogate złoża naftowe ryto niedawno nie opodal Kołobrzegu, oblicza się... ilobrze, siadaj, przerwała wychowawczyni i Marciniak mimfująco wrócił na miejsce. I )oniosła więc klasie, że Maryna" donosiła, pomyślała Iłionka. Co ona ma przeciwko Marynie? Tak ją wrobić... A może to prawda? Może Maryna donosiła? Ktoś donosił, 183 ˇ z pewnością. Ktoś, lecz nigdy Maryna, zaprzeczyła gwałtownie Bronka, Maryna jest uczciwa. Nie taka jak ja. Ona nie potrafiłaby się zeszmacić. Ona nigdy nie oszukiwała, ona jest czysta, dumna, pełna godności. Posądzić ją, cóż za bzdura, cóż za świństwo — i spojrzała z niechęcią na Zośkę. Przecież to Zośka była autorką najgorszych wygłupów na historii, kto przypisał je Marynie? Co za ludzie — rozejrzała się po klasie — znaleźli sobie ofiarę, a moja głupia siostra dała się podpuścić. Sama pójdę do dyrektora! Trzeba mu powiedzieć, trzeba wszystkim powiedzieć, takie świństwo, niebotyczne, okropne. Bronka pałała oburzeniem, czuła się tak, jakby to ją posądzono o donosicielstwo. Boże, pomy-J ślała, jak można w taki sposób. Trzeba się bronić, świnie, świnie! I ja też świnia! Najgorsza z najgorszych. Bronka zamarła, zmartwiała: a jeśli matka znajdzie komplet na półce] Maryny? A jeśli już znalazła? Panie Boże — powiedziała szeptem Bronka — spraw, żeby nie znalazła. — Co? — zapytała cicho Zośka. — Odczep się! — Nienawidziła teraz Zośki, wszystkich, z sobą na czele. Wstać i krzyknąć: Maryna jest czysta! Nie do pomyślenia nawet, żeby Maryna! Ona nie chciała nosić swojego wspaniałego kożucha za dwadzieścia pięć patoli, ponieważ kupiony za frajerskie pieniądze! Ona nie brzydzi się całować babki, chociaż babce tak bardzo cuchnie z ust. Ona zawsze ustępuje miejsca w tramwajach, starszym oć siebie, nie wpycha się do kolejek, nie nadskakuje chłopakom,] nie przywłaszcza reszty z zakupów; matko święta, ależ jestem ohydna, to już mnie prędzej można by było przypisać takie świństwo, do mnie by pasowało, ale nie do niej. Ona nawet obronić się nie potrafi. Och, powinna im wszystkim 184 i.oczyć do oczu, zelżyć, a ona po prostu wyszła z klasy, raz, za jej plecami dobito ją ostatecznie i nikt nie iprotestował, nawet w sprawie tak oczywistej i bezspornej jik kawały na lekcji historii? Żebym ja wówczas była w szkole... No, ale teraz jestem, pomyślała Bronka, wydarła kurtkę ż zeszytu, napisała: „Zośka! Czy przyznałaś się do łych kawałów na historii?" Zośka przeczytała, pokręciła przecząco głową. Podlizna — szepnęła Bronka, wyrwała następną kartkę: „Dlaczego, na co czekasz?" Zośka tylko wzruszyła ramionami. — Dlaczego? — ponowiła pytanie Bronka, bez uciekania do pośrednictwa kartki. •— Ojej, nie bądź głupia — mruknęła Zośka. — Marynie nie pomogę, zresztą, nie zasługuje nawet, a sama się okopię. Ach, tak? — na cały głos powiedziała Bronka. Cegłowska! Co to za pogawędki? — krzyknęła wycho-! wawczyni. - Ja tylko zadałam pytanie Zośce — bardzo głośno i powiedziała Bronka — dlaczego nie przyznała się do tych kawałów na lekcji historii? -- Siadaj, Cegłowska! To jest lekcja geografii! A ty załatwiasz jakieś osobiste porachunki! Bardzo panią profesor przepraszam — oświadczyła Bronka — ale to nie są osobiste porachunki. Zresztą, już wiem dlaczego — zwróciła się do klasy — dla tego samego powodu, dla którego wy nabraliście wody w usta. Cegłowska! Bo wyrzucę cię za drzwi. I jeszcze jedno: zakładając nawet, że wasze podejrzenia 185 były słuszne, że to właśnie moja siostra, a nie ktoś inny, spełniała rolę posłusznej informatorki, chciałabym wam; zwrócić uwagę na pewien fakt... — W tej chwili za drzwi! — Ależ już biegnę, pani profesor — posłusznie zgodziła] się Bronka — tylko skończę. Chodzi mi mianowicie, żel zawsze są dwie strony... i w tej brzydkiej historii też byłyj dwie. Jedna, która informuje, i druga,~i!tera wysłuchuje,] oraz korzysta z tych informacji. Nie zapominajcie o stronie drugiej, przypominam wam na wszelki wypadek — powie-j działa Bronka już przy drzwiach, ukłoniła się wychowaw-1 czyni i wyszła. Chwilę stała na korytarzu, zastanawiając się, co dalej robić. Iść do dyrektora? Nie, po co? Teraz to] zbyteczne, pomyślała, teraz przynajmniej z tego jednego i zarzutu Maryna oczyszczona. Do domu, postanowiła. Albo] nie: do matki, do sklepu. Od razu, nie zwlekając powiedzieć:] mamo, to ja. To ja, mamo. Nie chciałam, ale tak wyszło. To ja, mamo, powtarzała Bronka przez całą drogę dol Delikatesów. Proszę, niech mi mama wybaczy. Wiem, że to] straszne, co zrobiłam, ale proszę: niech mama wybaczy. Matki jednak nie zastała. Pani Henryczka wyjaśniła, że ] matka otrzymała od kogoś telefon: podobno do Peweksu dostarczono partię dywanów. Bronka jęknęła. Pożyczyła od] pani Henryczki dwieście złotych na taksówkę i z przeczuciem j nieszczęścia pojechała do domu. Żeby nie było za późno, powtarzała, ale ledwo pchnęła drzwi do kuchni, już wie-j działa: za późno. Przerażona babka pochlipywała w kącie kuchni. Matka I stała przy stole, przed nią leżała koperta. Mamo — Bronce 1 wydawało się, że powiedziała to bardzo głośno, że krzyknę- 186 la: mamo! Matka odwróciła się. Mamo, ja zaraz mamie wszystko wytłumaczę, zaczęła Bronka, lecz matka powiedziała chrapliwie: oddaj. Oddaj, ty złodziejko. Gdyby matka płakała. Gdyby w jej oczach był ból, cierpienie, rozpacz. Tak, tego oczekiwała Bronka. Bólu w oczach matki. Bo przecież to musi boleć: córka złodziej-k a. Powinno boleć. Taka myśl —jak ukłucie, takie podejrzenie — jak sztylet. Ale oczy matki były złe, wściekłe i suche. Głos smagał: oddaj, ty złodziejko. Jak tym oczom powiedzieć: to ja, wybacz? Jak zaufać temu głosowi? Tak od razu, żadnej wątpliwości, tak na pewniaka, na całość? — pomyślała Bronka i kiedy ręka matki wzniosła się do uderzenia, pochwyciła ją, odepchnęła myśląc, że gdyby to naprawdę Marynka, że gdyby Marynka, to ta ręka matki nie przecięłaby ze świstem powietrza, to ta ręka byłaby czuła, współczu-|;ica, cierpiąca i łagodna. Ty jedz jabłka, zawsze jedz jabłka pochyliła głowę, przyjmując następne razy matki na miniona, na plecy. Matka bijąc chrypiała: oddawaj, ty złodziejko. Milczała, bo cóż mogła powiedzieć? Mamo, wybacz? Zasapana matka przestała w końcu walić, powtarzała tylko: oddawaj, oddawaj, albo: co z nimi zrobiłaś? albo: mój dobry Boże, tyle pieniędzy. Mnie nie ma, myślała Bronka, nie istnieję, chodzi tylko o te dolary. Babka wyszła ze swego kąta, przyznaj się, Bronią, ty się lepiej przyznaj, zajęczała, i ten jęk babki dopełnił miary, Bronka zadarła głowę: czy jestem jedyną córką mamy, że od razu mama mnie oskarża? Och! — krzyknęła matka, jakby porażona tą insynuacją, a babka znowu zawtórowała: jak możesz, Broniu, jak możesz. 187 Na to wkroczyła do domu wychowawczyni. W krótkich zdaniach wyjaśniła matce, że ma córki chuliganki, że jedna od trzech dni nie przychodzi do szkoły, którą zresztą opuściła samowolnie, że druga córka też zachowała się dziś skandalicznie, a wyrzucona za drzwi — po prostu sobie poszła. Z tego wszystkiego matka zrozumiała tylko część dotyczącą Marynki; mnie nie ma, nie istnieję, myślała Bronka, słuchając nerwowych zapewnień matki, że jeżeli chodzi o Marynkę, to zapewne jakaś omyłka, niemożliwe, nie do uwierzenia. Jak to nie ma jej w szkole?! — wykrzyknęła matka z tak wielkim i czułym niepokojem, że Bronka odwróciła się do ściany. Matka płakała — więc gdzie jest, co zrobiliście memu dziecku? Musieliście je skrzywdzić! Niech pani nie będzie śmieszna, powiedziała wychowawczyni, uprzedzam, że jeżeli Maryna nie zjawi się jutro w szkole, to wyciągniemy jak najsurowsze konsekwencje. A Bronka będzie miała obniżony stopień ze sprawowania. Sama zabiorę ją z tej szkoły, krzyknęła matka, przeniosę do innej, lepszej! Niech pani nie będzie śmieszna, powtórzyła wychowawczyni, żeby przenieść do innej szkoły, trzeba mieć zgodę kuratorium i naszą. Obejdę się bez waszej zgody, krzyknęła rozwścieczona matka, i niech mi pani tu nie ubliża, na panią też znajdę sposób! Wychowawczyni przybladła. To szantaż, powiedziała, aleja się nie dam zaszantażować. Na tamto nie ma pani świadków. I lepiej będzie dla obu pani córek, żeby pani się uspokoiła. Nie tym tonem ze mną. Tak, tak, oczywiście, zgodziła się natychmiast matka, przepraszam, ale powinna pani zrozumieć, tak się zdenerwowałam, i przepraszała wychowawczynię uniżenie, a gdy wychowawczyni poszła, krzyknęła: szyneczki ode mnie przyjmowała za 188 l.irmoehę, a teraz napada na Marynkę?! Nie mam świadków! Och, gdybym miała, inaczej wyglądałaby ta rozmowa. Idonka! Ty wiesz, mów, co oni zrobili Marynce? Dlaczego h i nie broniłaś? Dlaczego nie uprzedziłaś? Boże, jaka ty i-steś podła, powiedziała matka i spojrzała na Bronkę nienawiścią. Gdzieś uciec, schować się, bo jak to wszystko dłużej nosić? Bez sensu, pomyślała Bronka. Wycofała się do i okoju. ¦-• Och, nie, nie — powiedziała. Uklękła na podłodze, pośród rozwalonych sukienek, spódnic, bluzek, swetrów, i 'lelizny osobistej, książek i zeszytów; jej sukienki, spódnice, Muzki, swetry, bielizna osobista, książki, zeszyty powyrzu-. .me z jej półek, przetrząśnięte — półki Marynki nie tknięte i.iwet, szyderczo, urągająco schludne. Ten ład półek Maryny. I te wybebeszone na podłodze [ ubrania. Ty, Bronka, jedz jabłka — powiedziała półgłosem, nie łudź się, nie oczekuj, ty nie istniejesz, ciebie nie ma. Ty ¦po prostu jesteś niepotrzebna — zaczęła zgarniać swoje [rzeczy, układać na podłodze w jakieś bezsensowne kupki — [ty jedz jabłka — powtarzała. Ktoś wszedł do pokoju. To babka. — Niech przynajmniej babcia mnie oszczędzi! — krzyknęła Bronka. _¦ ' — Och, Broniu, Broniu — powiedziała babka, a w głosie i ej brzmiał żal. Bronka gwałtownie zapragnęła pocieszenia, ten żal w głosie babki zaświdrował, zaskowyczał w Bronce, poderwała się, rzuciła ku babce na ślepo, wtuliła w przesiąknięty zapachami kuchennymi fartuch babki. 189 I — Bronią, co ty? — zdumiała się babka. — Co ty, dziecko? A potem wróciła do kuchni i z niezwykłą stanowczością oznajmiła: — To nie Bronią. Jak można z własnej córki robić złodziejkę. Pewno sama gdzieś zapodziałaś te pieniądze. — Jeżeli nie Bronka, to kto? — uniosła się matka — a zresztą, co mi mama zawraca głowę Bronką, skoro Marynka... — Marynka... — powiedziała do siebie Bronka. — Marynka. — Słuchaj, Bronią — teraz matka przyszła do pokoju. Bronka nie chciała na nią patrzeć, przymknęła oczy. — Co ty się wygłupiasz, zwariowałaś?! — krzyknęła matka. — Nie mam czasu na twoje histerie, może to i nie ty, ale trzeba szukać Marynki, od godziny powinna być w domu, już trzecia, może się jej coś stało, przecież głodna, o Boże, nawet portmonetkę zostawiła, nawet na tramwaj nie będzie miała... Matka zamilkła. Złapała ustami powietrze. I znowu. ¦—. Mamo? Co mamie!? — zawołała Bronka. Z ręki matki wypadła portmonetka. Potoczyły się z brzękiem po podłodze dziesięciozłotówki. I ten niewielki, różowy papierek dwudolarowy. — Boże, zapomniałam — powiedziała ze zgrozą Bronka. Matka bardzo wolno, wolniutko osunęła się po ścianie. Głowa matki zadudniła o podłogę, podskoczyła i na Bronkę spojrzały nie widzące szkliste oczy. — Mamo, mamo — powiedziała Bronka. Dopadła matki. Uniosła jej głowę wyżej. Całowała policzki matki, włosy, 190 oło. Mamo, mamo. To ja. Nie Marynka. To ja cię kradłam. Mamo. Kochana. Dwie łzy spłynęły po policzkach matki. Pozwalała Bronce • owtarzać: to ja, mamo, całować się, gładzić. Jęknęła. loinóż mi wstać, poprosiła. Cicho już cicho, Broniu. i H)brze, rozumiem, rozumiem wszystko. I nagle Bronka poczuła wargi matki na swojej ręce. Przepraszam, usłyszała. Ależ to ja, krzyknęła Bronka, ukradłam, jdrzuciłam Marynie pieniądze, nie chciałam, niech mi frnama uwierzy, niech mi uwierzy, ja wszystko opowiem... — Cii... — powiedziała matka i nawet się uśmiechnęła. ; Pochwyciła Bronkę w objęcia, ale ten uścisk matki, ten wybuch czułości sprawił Bronce ból tak wielki, że aż k r/yknęła: mamo, to ja! Lecz matka ścisnęła jeszcze silniej. Hronka zrozumiała: koło zamknęło się i cokolwiek teraz powie, nie będzie to miało już znaczenia. Narzuciła płaszcz, wybiegła z domu. Znaleźć Marynkę. t! przedzie, prosić o przebaczenie. Może gdy matka ochłonie, a Maryna zaprotestuje z oburzeniem, ależ, mamo, jak możesz mnie posądzać, może wtedy matka zrozumie, jak hardzo się myli. Pieszczoty matki piekły bardziej od po-lic/ków. Nie przeżyję, nie wytrzymam, myślała Bronka. Marynkę spotkała niedaleko przystanku, wracała już do 'łomu. Wciągnęła ją do pobliskiej bramy i bezładnie, gorączkowo wyrzuciła z siebie o tym, co się stało. Marynka .kichała w spokoju, z nieporuszoną twarzą, i nagle Marynka wydała się Bronce aniołem, kimś tak cudownie dobrym, ryslym, uczciwym, bezbronnym i skalanym jednocześnie, • Bronka tu, w tej obcej bramie gotowa była paść przed i ostrą na kolana. 191 I -— Więc aż tak ci zależy na matce — bardziej stwierdziła niż zapytała Marynka, a Bronka zdziwiła się; przecież niej mówiła o matce, tylko o tym świństwie, o tej podłości, które się dopuściła. A potem stała pośrodku kuchni — i ani jednego słowa. Nawet nie poruszyła wargami. Przyjęła oskarżenie milcząca — i to milczenie siostry wydało się Bronce okrutne, lecz natychmiast pomyślała: ja nie mam prawa, żadnego prawa ją sądzić. Matka, która w ciągu tych kilku godzin postarzała się 0 dziesięć lat, patrzyła na Marynkę błagalnie: powiedz, choć cokolwiek, choć byle co, dziecko. Tak bardzo chciała Marynie przebaczyć, odpuścić. Wystarczyłoby jedno słowo Maryny, jeden gest. Ale ona nie powiedziała tego słowa ani nie uczyniła tego gestu. A potem matka zaczęła krzyczeć: Boże mój, Boże! Wepchnęła resztę dolarów w rękę Maryny: bierz! Bierz sobie 1 te! I powiedz: co jeszcze chciałabyś ukraść? Może mój pierścionek? Matka szarpnęła pierścionkiem, który trzymał się palca mocno: no, złaź, złaź, proszę cię, powiedziała matka do tego pierścionka, tak podobałeś się mojej młodszej córce, no, czemu nie chcesz zejść? Mamo, zawołała Bronka, niech mama zrozumie: to ja, nie Maryna! A wtedy matka dosko-czyła do niej: nie potrzebuję twojej litości, słyszysz? Słyszysz? — Czyja naprawdę muszę o tym wciąż i wciąż? Czy nigdy się nie uwolnię? — Bronka odrzuciła gazetę: udało się umyć okno, bo oto lśniło jak cholera, jak kryształ, bez jednej najmniejszej nawet smużki, bezbłędnie umyte okno w tym przeklętym i cholernym salonie. Zeskoczyła z parapetu. Maryna siedziała pod ścianą. To przez nią, pomyślała Bronka, nie, nigdy nie zrozumiem, 192 dlaczego ani słowa. Czy aż taka dobra? Czy aż taka zła? W ogóle — jaka? Usiadła obok siostry. Posłyszała jej nierówny, chrapliwy I«.(klech — Marynka spała. Ty frajerko, pomyślała Bronka, | o co ci chodzi? O co ty walczysz? Co chcesz udowodnić? Marynka poruszyła się, jęknęła. Nic nie rozumiem — szepnęła Bronka. — Nic, ni-*ego. Parę dni temu Marynka powiedziała: widzę, że stałam się Ilu ciebie twoim koniem. To było po kolacji, matka zleciła ibce prace domowe na dzień następny. Dywanu niech duma nie odkurza odkurzaczem, ale szczoteczką. Babka jkiwała pokornie głową. I wywiórkuje mama parkiet holu. Babka znowu pokiwała głową. Bagatela: wiórkować parkiet. Bronka już raz widziała babkę przy tej pracy, jbka po prostu charczała z wysiłku. Więc niech jeszcze ibcia przy okazji wyszoruje klatkę schodową, odezwała się ronka, a matka osłupiała. *Mama chyba przesadza, niech ima weźmie sobie służącą, albo sama spróbuje wiórko-»ć, powiedziała Bronka, albo nie wiem co! A babcia ^ogłaby się tak nie zgadzać na wszystko, co mama powie, ronka, milcz, jak śmiesz, krzyknęła matka. Ani myślę, ^niosła się Bronka, po jaką cholerę mama kupiła nowy Ikurzacz, skoro dywan każe czyścić szczoteczką! Już i tak 10 tym przeklętym dywanie ani chodzić, bo się zniszczy, ani trzęsło postawić, bo się odciśnie włos, więc co? Fruwać? Nie foddychać? Nie kichać? A teraz jeszcze: szczoteczką, ciekawa [propozycja, babka ma pełzać po tym mamy dywanie za j dwadzieścia patoli, a może w ogóle nie szczoteczką, tylko niech babcia wyliże ten dywan albo niech mama zamówi 193 1 pokrowiec na dywan... Rozpętało się istne piekło, a potem właśnie, kiedy matka już „skończyła" i trzaskając drzwiami opuściła stołowy, Marynka powiedziała do dyszącej z wściekłości Bronki: twoim koniem. Ale, ciągnęła Marynka, wcale nie zamierzałam. Nie myśl, że jestem taka dobra. Nie, ot, przypadek. Dotknęła lekko ramienia śpiącej Marynki. — Obudź się, ty frajerko. Idź się położyć jak człowiek. Maryna dalej spała. Zatargała nią wściekle. — Idź spać! — wrzasnęła. — Okno umyte, ale parkiet zachlapany. No! Wynoś się stąd, bo matka zaraz wróci i każe babce czyścić ten cholerny parkiet, bo przecież wszystko w tym cholernym mieszkaniu musi błyszczeć i lśnić! I jak ten parkiet wiórkować, skoro ręce odpadają, pomyślała. Będę nogą... .--¦ XIII Nie uwierzyła wtedy w groźbę Bronki. Nawet, gdy znalazła w swojej portmonetce podrzucone dolary, nie uwierzyła, ubawiły ją te dolary, eóż za prymityw z mojej siostry, pomyślała, a potem zaraz: marna łajdaczka, której niepotrzebnie tyle razy okazywałam współczucie. Nie rzucać pereł między wieprze. Wiedziała doskonale, że wystarczy jedno słowo, aby Hronkę zniszczyć. Powiedzieć matce. Ale po co mówić? Po 10 się brukać? Matka sama stwierdzi brak dolarów i zacznie podejrzewać Bronkę. Tylko Bronkę, nikogo innego. Przecież nie mnie. Więc nie ma potrzeby uprzedzać faktów. Matka wytrzaska Bronkę po twarzy, mocniej niż zwykle, ale lym razem sprawiedliwie. Może to jedyna metoda na kogoś lakiegojak Bronka: walić? Być kimś takim jak Bronka — to Marynce wydawało się itraszne. Taka gruba! brzydka! głupia! wręcz tępa. Taka ordynarna i taka prymitywna. Krowa. Typowy przeżuwacz biedna Bronka. Marynkę zalewała fala miłosiernego współczucia. Bronka szlochała na nędznych melodrama-cidłach, ziewała albo nawet chrapała na filmach ambitnych, u/nanych, cenionych powszechnie, Bronka nie przeczytała u ni jednej książki poza lekturą — biedna Bronka. Ale umiała wepchnąć się do każdej kolejki, potrafiła oszukiwać w skle-pach, kradła w samach cukierki i czekoladki, a gdyby ją tak /łapano? Cóż za wstyd? Bronka narzucała się chłopakom, nachalna i bez godności, nie, jednak Bronki w żadnym wypadku nie można zaaprobować ani tolerować, i współczucie kończyło się — Marynka patrzyła na siostrę z prze- 195 J r rażeniem: to naprawdę potworne być kimś takim. Nędzota myślała, podchodziła do lustra i oddychała z ulgą: żadneg podobieństwa, najmniejszego, dzięki ci, Boże. Niestety, musiała się do niej przyznawać, chodziły prze cięż do jednej szkoły. Te okropne numery Bronki w tram wajach, umierała z upokorzenia, odsuwała się od siostry ja najdalej, odpowiadała jej półgębkiem, z najpiękniejszy uśmiechem ustępowała miejsca każdej starszej osobie żeby tylko nikt nie pomyślał, że ma coś wspólnego z tą grub i straszliwą dziewczyną. Przyjęła z ulgą napad wściekło Bronki, odtąd drogę do szkoły i z powrotem odbywał oddzielnie, a Marynka pilnowała się, aby nie wsiąść do tęgi wagonu, w który wsiadła siostra. Z drugiej jednak strony Bronka była tak świetnym tłem, że Marynka specjalni stawała na przystanku obok Bronki. Bronka wściekała si odczep się, słyszysz? Mało masz miejsca? Marynka sp glądała na nią z niemym wyrzutem, bawiąc się doskonal biedna idiotka, sądzi, że mi zależy na jej towarzystwie. Teraz Bronka okradła rodzoną matkę, a okradła dlatego żeby spodobać się chłopakowi; ohydne i śmieszne jednocześnie. Śmieszne, ponieważ ciężko sobie wyobrazić, że Bronka może komukolwiek się spodobać, a co dopiero takiemu wspaniałemu chłopakowi jak Roman. Bo chociaż z Romana wyjątkowa kanalia, to jest wprost fantastyczny, nie da się zaprzeczyć. Och, szkoda, westchnęła Marynka, że kanalia, a potem podeszła do lustra i spojrzała na siebk z najwyższą pogardą i spodobała się sobie bardzo z tym pogardliwym, pałającym spojrzeniem. Czy tak wyglądałam dziś u dyrektora, zastanowiła się, powinnam była pogardlii wie i z godnością. 196 Przymierzyła jeszcze kostium, w tych lewisach wyglądała \\vietnie, rzeczywiście, prawie jak na nią, nieco zwęzić spódnicę, zwłaszcza w talii, ależ mam szczupłą talię, pomyślała z zadowoleniem. Pomyślała też, że mimo wszystko Bronka jest biedna, że matka Bronkę chyba rozszarpie, i na >m zakończyło się zainteresowanie Marynki całą aferą Bronką. Miała przecież wtedy ważniejsze sprawy: trafiła w dziesiątkę czy nie trafiła? Wfaściwie to jeszcze dziś iktor powinien przysłać wychowawczynię — to nie* todzi, że już po zajęciach w szkole, przecież tam pękła >mba, przecież tam, w szkole, wszyscy muszą rozprawiać tym, co zrobiła Maryna Cegłowska. A zrobiła rzecz ebywałą; wyszła ze szkoły. Po prostu wyszłam, myślała larynka, i bardzo się jej to podobało, że tak po prostu — od JHechcenia, a z godnością. Ale tego dnia nikt ze szkoły nie przyszedł, pomyślała: jutro pewno. Postanowiła trzymać się w pobliżu domu, •czekać się tej chwili, w której zobaczy na własne oczy slańca ze szkoły. Była zresztą przekonana, że nie przyjdzie 'lugo czekać, na pewno zaraz rano — albo woźna z listem lyrektora, albo wychowawczyni we własnej osobie — oże z własnej inicjatywy, w obawie o swoją skórę? — ityguje się prosić, żeby nie urządzać jej skandalu? iała mnie wrobić, a wrobiła siebie, myślała Marynka. No irdzo dobrze. Cegłowska jako człowiek... Jakby ona inie miała moralne prawo do osądzania. Ale jej zapewne aje się, że jest w porządku, że jest czysta. Cóż za świat... cenię cię, Cegłowska, mówi polonistka, a sama przyj-o łapówki. Brr, ohyda, nędzota. Matka także uważa się uczciwą, chociaż okrada klientów, a przy pomocy 197 ¦ii kawałka szynki załatwia dla siebie „dozgonną wdzięczność'] różnych osób, które mogą się „przydać". Oto moralność i Marynka pomyślała nagle, że wielka szkoda, iż matka nie wpadła na pomysł zaskarbienia „wdzięczności" Wychoj wawczyni, to byłby dopiero wystrzał, bomba, naprawdęj panie dyrektorze, wstydzę się wprost o tym mówić, czuję poniżona, że moja matka korzysta z podobnych metod, ale matce mojej tak specjalnie dziwić się nie należy, to nie jej wina, w końcu kocha nas, swoje córki, i chce je zabez] pieczyć... Nazajutrz z pobliskiej bramy wypatrywała posłańca. Cz mijał, a tu ani woźnej, ani wychowawczyni, nikogo. Jak Przecież cała szkoła i wszyscy nauczyciele muszą wiedzieć ju^ dawno... A dyrektor? Dyrektor powinien był z samego raną wezwać do siebie wychowawczynię: pani metody wycho^j wawcze, koleżanko... Nikt się jednak nie zjawił. Nikt. I Marynka wpadł| w panikę. Dlaczego? Dlaczego nikt nie przyszedł, zadawał! sobie pytanie, musiałam trafić w dziesiątkę, to moje wyjści| musiało zrobić kolosalne wrażenie. Snuła się po mieszkami niezdolna myśleć o czymś innym. Bronka leżała w łóżki niby chora, pewno zmyśliła tę chorobę głupia krowa! pomyślała w pewnym momencie Marynka, cóż za prymity\ wydaje się jej, że swoją chorobą rozczuli matkę; takiej tę dobrze, żadnych problemów... A co ja mam zrobić, jeśli i jutro nikt nie przyjdzie? Musiała opuścić klasę, żeby jakol przekonać ich o niesłuszności podejrzeń; była niewinna! uważała się za niewinną, więcej, czuła się skrzywdzona tymj ohydnymi, brudnymi podejrzeniami. Odmówić znaczyłoby narazić się wychowawczyni, żadnego wyboru, a mimo te 198 otrafiła zachować czyste sumienie. I nic do wyrzucenia ibie. To ktoś inny z klasy spełniał tę brudną rolę, jakże ją krzywdzono! Skrzywdzono wiele razy, pomówiono, zbru-kano, a więc tylko tak: wyjść z podniesionym czołem i czekać, aż sprawiedliwości stanie się zadość, ale jak widać sprawiedliwość nie istnieje. Prawdziwy donosiciel razem / resztą klasy wydał wyrok, pod którym podpisali się wszyscy, nikogo sumienie nie dręczy, chociaż wszyscy wie-, że to Zośka Kołodziejczyk robiła ordynarne kawały j Historycy, przy pełnym aplauzie reszty, a głupia Maryna [('egłowska, zamiast też klaskać Zośce, protestowała, bo [wydawały się jej te kawały paskudne, bezlitosne, a teraz Iluzia na Cegłowską, wszystko zwalić na nią, bo ona już leży bronić się nie może. Koniu mój, koniu — jakże teraz cierpiała. Myślała f o Historycy, której współczuła, której broniła przed kawałami, a która tak podle wykorzystała swoją przewagę, swoją f władzę; nie dosyć, że postawiła dwóję, to jeszcze pognała do dyrektora na skargę. Nie warto i nie trzeba współczuć ani się za kimkolwiek ujmować. Ot, trzeba być kimś takim jak Iłronka, wtedy się nie ma problemów. Być takim jak cała reszta, bo wszyscy dokoła, tak jak Bronka, to przeżuwacze. Syci i szczęśliwi, jak krowy żujące trawę... tak, tak, życie wówczas prościutkie, życie polega wówczas na tym, żeby mieć co przeżuwać. Nędzne egzystencje, nędzne ambicje, nic pięknego, czystego -— koniu mój, koniu. Gdyby nie miała zasad, uwielbiano by ją. Tak, należało iluwać ściągi, dawać odpisywać, podpowiadać, zniżać się do poziomu tych idiotek dziewczyn, chichotać razem z nimi na przerwach, paplać wyłącznie o kieckach, wywracać oczami 199 przed każdym, nawet pryszczatym chłopakiem, wtedy by-i łaby fajna, równa, klawa. Połknąć tę dwóję z historii,] pokornie milczeć, albo jeszcze lepiej: natychmiast się po-1 kajać i tym pokajaniem dać Historycy satysfakcję, niech się] się naje i nacieszy, i już wszystko cacanie, ładnie. Bez] skrupułów spełnić polecenie wychowawczyni, ach, ucieszyć} się nawet, że tyle łaski spada na niegodnego człowieka, i teżj bardzo ładnie, już sojusznik zamiast wroga. Zamiast żądać konfrontacji u dyrektora, powiedzieć wprost: to Zośka Kołodziejćzyk. I w ogóle nie oczekiwać żadnej sprawiedliwości, lecz pójść do dyrektora, po prostu mu powiedzieć| skąd ta dwója z historii, i ta uwłaczająca opinia wychowaw-f czyni, i te dziwne czwórki z polskiego u Zuzki — powiedzie całą prawdę po kolei, o wszystkich, a potem niech dyrektc wywala za drzwi i niech woła: Cegłowska! Jesteś bezczelna!) Och, pójdę i powiem, postanowiła Marynka. Ale przed-; tem trzeba załatwić przeniesienie do innej szkoiy. Trzeba pójść do wydziału oświaty, powiedzieć: nazywam się tak] i tak, mam celujące oceny, uprzejmie proszę o przeniesienie.] Oczywiście, taka prośba musi wywołać zdziwienie: dlacze-^ go? A wtedy nie należy certować się, trzeba się bronić*] dochodzić swego. Po prostu powiedzieć prawdę. Historyc) ani polonistki nie tykać, ograniczyć się do tego jednegc problemu moralnego, bo przecież to jest właśnie probierni z zakresu moralności i etyki, i niechaj oni tam w wydziale] oświaty go rozstrzygają. Dużo winy wziąć na siebie, wów-1 czas całość wypadnie efektownie, przekonująco i skutecznie.] Powinni przenieść nie mnie, ale wychowawczynię, pod-] sumowała Marynka. Kładła się spać zadowolona: znalazła] rozwiązanie. Bronka wierciła się na swoim tapczanie, po-l 200 a, może nawet płakała? A płacz, płacz, pomyślała ze złością Marynka, bo to wiercenie Bronki przeszkadzało jej zasnąć, a chciała być wypoczęta, miała przecież tak ważną sprawę do załatwienia. Rano zdenerwowała się: ta kretynka Bronka dostała kolejnego ataku zazdrości. I matka też! Mogłaby nie przesadzać z tymi czułościami, te „ptaszki" i „wróbelki", aż od nich mdli i skręca, jednak powiedzieć matce: mama mnie ośmiesza, jakoś niezręcznie. Bo ja mam zawsze jakieś idiotyczne skrupuły, pomyślała Marynka, zawsze mi kogoś szkoda, kogoś żałuję, a potem dostaję po głowie. Zamiast myśleć o tym, co powiem w wydziale oświaty, rozmieniam się na drobne, och, doprawdy, byłam i jestem głupia. Więc później, przez całą drogę, myślała już tylko i wyłącznie o tym, co powie, i im bliżej była celu, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że wywoła nową aferę, znacznie istotniejszą od tej szkolnej, brzemienną w skutki dla wychowawczyni; to ja zostanę w szkole, a ona wyleci, tak będzie, myślała, tak musi być. Bo gdyby należała do tych przeciętniaków, tych mizernych uczennic — ale jest najlepsza, najlepsza od początku, i to jest główny atut, tym atutem wygra. Taka świetna uczennica i prosi o przeniesienie? Każdego zastanowi jej prośba, zaskoczy, zadziwi. Jeszcze mnie poproszą, żebym zechciała wrócić. Jeszcze i tobie pokażę, babusie, pomyślała o polonistce, bo wróciły urągliwe słowa Ortografii: „Nie cenię cię, Cegłowska"... Och, jakoś muszę i na jej temat, choćby tylko dać do zrozumienia, choćby nadmienić... Ale w wydziale oświaty zaczęło się niefortunnie: najpierw długo błądziła po korytarzu nie wiedząc, do których drzwi 201 zapukać, potem odsyłano ją z pokoju do pokoju, chociaż mówiła wyraźnie — i jak się jej wydawało z godnością — że chciałaby załatwić przeniesienie do innego liceum; wreszcie pani, która miała się zająć tą sprawą, kazała Marynce czekać, nie u siebie w gabinecie, lecz na korytarzu. Marynka zakipiała oburzeniem, miała ochotę trzasnąć drzwiami, jednak uśmiechnęła się grzecznie i powiedziała: ależ tak, poczekam. Czekała długo, ponad godzinę, zanim wizyta-torka znalazła czas. Nazywam się... — zaczęła swoje, tak starannie przygotowane przemówienie Marynka — chodzę do dziesiątego liceum, jestem uczennicą trzeciej klasy, na pierwszy semestr miałam tylko dwie oceny dobre i chciałabym przenieść się do innej szkoły. Zrobiła pauzę, bo teraz powinno być zdumienie, wyrażone pytaniem: ależ dlaczego? Ale zdumienia nie było, wizytatorka milczała. — Klasę drugą skończyłam z jedną oceną dobrą —-powiedziała Marynka — i znowu zrobiła pauzę. — To ci się chwali — odezwała się wreszcie wizytatorka — a teraz powiedz lepiej, co narozrabiałaś, tylko mów prawdę, bo i tak sprawdzę. Marynkę zatkało. — Ależ — powiedziała — proszę pani! Ja z całym zaufaniem, ja... — Posłuchaj mnie, Cegłowska? Tak? A więc posłuchaj mnie, Cegłowska: musiałaś narozrabiać, i to bardzo, jeżeli zamierzasz uciec ze szkoły. To raz. W takich sprawach mogą występować opiekunowie, rodzice, ale nie uczniowie. To dwa. Z tego wynika, co następuje: że nie mamy żadnego wspólnego tematu do rozmowy. To trzy. A cztery: czy twoja szkoła została zamknięta i nie odbywają się w niej lekcje? Kto cię zwolnił z lekcji, abyś sobie załatwiała przeniesienie? Obawiam się, że twoja cenzura na koniec roku zostanie zeszpecona bardzo niesympatyczną oceną z zachowania. To pięć. Więc teraz bądź uprzejma powiedzieć mi do widzenia i iść na lekcje. To sześć. — Jak to? — zapytała Marynka, zupełnie zaszokowana tą wyliczanką. — Zwyczajnie, zamkniesz po prostu drzwi — odpowiedziała zimno wizytatorka. — A jeśli masz sęki w „dziesiątce" i nic innego ci już nie pozostało, tylko nawiewać, to wtajemnicz w swoje grzechy rodziców i niech matka załatwia podanie, opinię i tak dalej, poinformuję matkę o wszystkich formalnościach. No, a teraz idź. — .Ależ... — Do widzenia, Cegłowska. Potem wałęsała się po ulicach. Koniu mój, koniu. Co za straszni ludzie: wszędzie, wszędzie. Jak się obronić? Świat był monstrualnie podły". Powiem matce, myślała, o wszystkim, i niech matka ich załatwi. Och, myślała, podpuszczę matkę, niech zaniesie tej wizytatorce kawał mięsa, kawał pięknej różowej szyneczki, na pewno przyjmie, a później osobiście pójdę z następną porcją i powiem, co o niej myślę, powiem: mięsko pani teraz ode mnie bierze, ale porozmawiać ze mną jak z człowiekiem nie chciała. Pomyślała, że może niepotrzebnie chodziła do wydziału oświaty, należało pójść do dyrektora i z całym zaufaniem powiedzieć mu szczerze wszystko. I nawet chciała iść, ale było już po czwartej, za późno. Powlokła się do domu myśląc, że jej późny powrót wywrze 202 203 piorunujące wrażenie na matce, matka umiera tam z niepokoju iitifidy jej powiem... A potem ktoś wciągnął ją do bramy: Bronka z krwistymi policzkami, jak oszalała, bełkocząc o tym, że dolary, że portmonetka, że matka; zrób coś, zrób. niech matka u.wie-Ęzy, że to ja, nie ty; a wiec matka dała się nabrać na tę prymitywną zagrywkę? Ośmieliła się uwierzyć? Żebyś ty wiedziała, jak matka cię kocha, bełkoce Bronka, jak to boli, aleja nie jestem aż taka świnia. Też mi miłość, dobre sobie, pomyślała Marynka. I ze mnie robią złodziejkę tych marnych dolarów, którymi gardzę?! Ludzie przechodzący bramą oglądali się, przystawali; miała ochotę przerwać Bronce, powiedzieć: przestań robić z siebie przedstawienie, lecz milczała. 1 ta głupia kobieta, pomyślała o matce, uważa, że ja byłabym zdolna połaszczyć się na jej dolary? Nie chce słuchać zapewnień Bronki, tylko dlatego, że w mojej portmonetce znalazły się pieniądze? To ma być dowód? Marynia, ty jej pomóż, mówiła Bronka o matce, Boże, ja już nie wiem, co robić. Milczała przyglądając się siostrze. Okulary zsunęły się jej na czubek nosa, tłuste policzki nabrzmiałe czerwienią, ślina w kącikach ust — Bronka wydała się Marynce wyjątkowo odrażająca. Uwierz mi, ja nie chciałam, zapewniała Bronka. Z oczu Bronki biła rozpacz, patrzcie, pomyślała Marynka, ona się uczłowiecza, ma wyrzuty sumienia, świetnie, zaczyna coś odczuwać, nawet myśleć; no to zostawimy wszystko, jak jest. Jak się trochę pomartwi, to może schudnie. Niech się martwi w takim razie. Nie, nie rzuci się matce w objęcia. Nie powie ani jednego słowa. Zrobiły ze mnie złodziejkę i niech tak będzie. Nie 204 jestem nią, sumienie spokojne, czyste. Ale każdego dnia sumienie będzie tę idiotkę gryzło, niech się oduczy robić świństwa. A matka... No, matce tak prędko nie daruje, nie wybaczy. Ja, która nigdy nie ukradłam jej nawet złotówki, pomyślała Marynka, i zalała ją fala wielkiej, wielkiej krzywdy. XIV — Przyjdą, Jezus Maria, przyjdą! — krzyczała matka od drzwi głosem tak rozdzierającym, że Bronka, gubiąc papcie, pognała przez hol do korytarza. — Kto przyjdzie? Na miłość boską? Po ojca?—zdołała wykrztusić Bronka. — Mamo! Niech mama mówi! — bo matka nerwowo wciskała płaszcz na wies&ak. — Ojciec wpadł? . — Jaki ojciec — zapytała matka, obmiotła Bronkę rozgorączkowanym spojrzeniem. — Dlaczego ojciec miałby wpaść? Co tobie? Ruszkowscy przyjdą! Z wizytą! Rozumiesz? Boże, co za szczęście! -— i matka ucałowała Bronkę w oba policzki — moje dziecko kochane — rozczuliła się. — Rusz-kow-scy — wyskandowała z triumfem. — To rzeczywiście szczęście — powiedziała Bronka uchylając się od uścisków matki. Szczęście, pomyślała, że ojciec... Dwa tygodnie temu podłapał fuchę, a raczej poszedł \ kraść, podprowadzili razem z Sosnowskim kilkanaście sztuki armatury łazienkowej; nie upłynnili tego u klientów, tylko] u jakiegoś pasera. Przyniósł matce kupę szmalu, więcej tego] nie zrobię, powiedział. Matka przeliczyła forsę, o, spodobała , się jej ta forsa bardzo. Kupię pralkę automatyczną, powie-; działa matka, i kupiła, a jakże, ale babce w niej prać nie ] wolno, bo babka jest za głupia na automatyczną pralkę, popsuje, a to tyle pieniędzy. — Bronią, Bronią, czy ty rozumiesz? —'.powtarzała matka. — Profesorostwo Ruszkowscy! U nas! Z wizytą. Boże, szybko, trzeba sprzątać. — Co sprzątać? — zapytała głupio Bronka. " 206 — Salon, oczywiście — wykrzyknęła matka, pognała .do kuchni. — Maryna! Chodź tu szybko! Tu masz forsę, bierz taksówkę, do Horteksu, tort najdroższy, lody w termos — wydawała polecenia skrótami. Otworzyła lodówkę, wyrzucała w pośpiechu wprost na posadzkę puszki z szynką, z delikatesowymi rybami: — Kawior, miałam gdzieś kawior! Bronka, co stoisz? Leć sprzątać salon! Będą ó siódmej, trzeba coś na gorąco. Co ja im podam? — Kaszankę — powiedziała ironicznie Bronka. — A wiesz — podchwyciła matka, w podnieceniu nie dostrzegła ani miny Bronki, ani jej ironicznego tonu — świetny pomysł! Czemu by nie kaszankę? Mam tu kilka puszek wyborowej, eksportowej kaszaneczki. Będzie oryginalnie... Kanapki z kawiorkiem, szyneczką, polędwiczka, baleronik, pieczareezki marynowane, pasztecik z dzika i kaszanka, świetnie. Ach, co za szczęście. Wreszcie. Tak, tak, bardzo dobrze: kaszaneczka! Pamiętam, Adela mi kiedyś opowiadała, że na pewnym szalenie eleganckim przyjęciu podano odsmażaną kaszankę. Idiotka — prychnę-ła matka gniewnie — przez tyle lat kłuła mnie w oczy swoim' dyplomem prawniczym i swoim mężem, inżynierkiem. Zwykły inżynierek, nawet doktoratu nie ma, a wyobrażał sobie zawsze, Bóg wie co. Zero. W porównaniu z takimi Rusz-kowskimi w ogóle nie istnieje. Nawet teraz jestem dla jej siostry i jej męża towarzysko nieodpowiednia, chociaż mieszkam tu, w tym domu. W tym domu mieszkam — powtórzyła matka groźnie i dobitnie — a tu mieszkają sami wybitni ludzie, osobistości, nie jacyś tam zakichani inży-nierkowie bez doktoratów. Zbyt marna dla nich, bo tylkd ekspedientka, a proszę, do zwykłej ekspedientki przyjdzie 267 i\ sam profesor Ruszkowski z żoną. Kawał chama — powiedziała z nienawiścią — ten mój szwagier i moja siostra też kawał prostaczki. Niedobra towarzysko, ale mięsko moje żarł, z mego sklepu, i Adela też żarła, i ich goście na tych przyjęciach, na które mnie nigdy nie raczyli zaprosić. Dranie — powiedziała matka. — A teraz zadzwonię, zaraz jutro, i powiem jej, wiesz, wczoraj wydałam przyjęcie. Wpadli do mnie z przyjacielską wizytą profesorostwo Ruszkowscy... Trzasnęły drzwi; w pośpiechu, jakby ktoś ją gonił, nawiewała z domu Maryna, dobry Boże, pomyślała Bronka, wrzasnę albo co? Wrzasnę: niech mama przestanie! — ...właśnie, sami Ruszkowscy — perorowała dalej matka do wyimaginowanej ciotki. — A w niedzielę my im składamy wizytę. Zaprosili nas! — krzyknęła. — Ruszkowscy! Możesz powiadomić swojego męża, tego nadętego durnia. — A zaprosili? — spytała Bronka. — Oczywiście, że zaproszą. Muszą zaprosić. Nie wypada im inaczej. To przecież ludzie na najwyższym poziomie —-oburzyła się matka. — A w ogóle, czemu tu sterczysz? Kazałam ci sprzątać salon. — Doceniam ów niebywały wprost zaszczyt — mruknęła Bronka. — Co? — nie dosłyszała matka. :— Nic, nic. Już idę. Już od paru miesięcy matka nikomu nie pozwalała sprzątać w salonie. Babka była na to za głupia i za bardzo szurała nogami. Mama mi tym szuraniem zniszczy dywan — upominała matka. — Ile razy mamie trzeba powtarzać: telewizor odkurza się miotełką, nie szmatką; doprawdy, 208 mama jest za głupia, żeby tutaj sprzątać. Czy mama rozumie, że telewizor kosztował aż dwadzieścia pięć tysięcy? Chce mama porysować politurę? — Bronka! — usłyszała wołanie matki. Zawróciła. — No? — Nie mówi się no, lecz proszę albo słucham, straszna / ciebie chamka — powiedziała matka. — Żebyś mi z czymś takim nie wyskoczyła przy profesorostwie. Pamiętaj: dywan | oczyść szczoteczką, delikatnie, a telewizor... — Miotełką, oczywiście, bp kosztował aż dwadzieścia j pięć tysięcy. . 1 — No właśnie i trzeba to cenić, szanować — powiedziała i pompatycznie matka. — I pośpiesz się, koteczku, musisz mi f jeszcze pomóc w kuchni. -— Tak, tak, dobrze. Salon. Oto salon. Nasz salon. Dorobiliśmy się salonu, proszę, jaki awans, myślała Bronka. Zasunęła za sobą starannie wielkie, oszklone drzwi. Nie miała najmniejszego zamiaru niczego odkurzać ani czyścić, przecież wszystko lśniło, błyszczało, migotało. I kto by na Sprawiedliwej pomyślał, że aż takie mamy ambicje. Salon, powiedziała głośno. Ohyda tego pokoju była uderzająca. Matka nagromadziła tutaj wszystko, co drogie i brzydkie. Żyrandol, szczyt ohydy, za sześć tysięcy, od prywaciarza, tęczowe visiorki dyndające przy suficie. Świetna imitacja kryształu, prawda, reklamowała matka ten żyrandol. Rzeczywiście wietna, zwariować można. Dywan — dwadzieścia trzy ivsiące, od plastyków. Może i ładny,'jaskrawa zieleń w ru-ilo-białe koziołki, puszysty, duży, ale na nim tak zwany komplet wypoczynkowy: tapczan i cztery foteliska, a wszy- 209 stko obite czerwonó-ćzafnym skajem. Świetna imitacja skóry, prawda, reklamowała matka. Znakomita wprost, zwłaszcza, kiedy tak trzeszczy przy siadaniu. Tylko że ostatnio matka nie pozwala siadać ani w foteliskach, ani na tapczanie. Ngjiie, pozwala, w niedzielę pozwala, w powszednie dni każe^"zynosić stołki ż kuchni, bo fotele i kanapa „się wysiedzą". Czy wy musicie koniecznie chodzić po dywanie? Czy nie rozumiecie, że ten dywan kosztował ponad dwadzieścia tysięcy? Mało macie parkietu! Na litość boską, tylko nie dotykajcie się telewizora, to taki delikatny aparat. Och! krzyknęła Bronka, wskoczyła na ten cholerny, przeklę ty dywan, przegalopowała dziko raz, drugi i trzeci, i dzie siaty, zadyszała się. Rozdzwoniły się ustawione w szyku połyskliwym kredensie kryształy. Strącić choć jeden, potL rozbić w drobny maczek! Czy wy wiecie, ile teraz kosztuj! kryształy? Czy musicie przechodzić tak blisko kredensu!. Jeszcze ktoś zawadzi o kryształ i po krysztale. Och! krzyk-1 nęła Bronka, stłukę, naprawdę, stłukę! l Przeklęty salon, przeklęte mieszkanie, przeklęta ulica. Nienawidziła tego mieszkania, salonu, mebli. Matka... ^ĘPa może matka po prostu zwariowała?— powiedziała Bronka. I zaraz zaprzeczyła: — Nie, nie zwariowała, stety. 0 -¦¦¦¦• ,¦¦¦- : LByła inna przecież. Zaraz po przeprowadzce, kiedy urzą-j dzała to mieszkanie, też była inna: cieszyła się jak dziecko z każdego mebla, z każdego przedmiotu. Och, i nie było ważne, że żyrandol ohydny, komplet wypoczynkowy również ohydny; to naprawdę nie miało znaczenia wobec wielkiej, wprost przejmującej radości matki. Zawsze marzyłam o takim mieszkaniu, o takich meblach, mówiła matka 2ió i kazała dotykać dywan, badać jego puszystość, jego miękkość, podziwiać „elegancję" skajowych obić. Często nocą zapalało się światło w holu, a potem krok matki, matka nie mogła spać, oglądała po nocy swoje mieszkanie, swoje meble, wchodziła i do salonu. Co ona tam robi? Tęczowe tandetne wisiorki przy suficie migotały, na samym brzeżku skajowego fotela, siedząca ostrożnie, jakby na czymś niesłychanie cennym, kruchym — matka w nocnej koszuli, jakże śmieszna i jakże wzruszająca. Mamo? To ty, Broniu? Mamo, co mama robi? Nic nie robię, patrzę, ale ty tego nie rozumiesz. Ależ, rozumiem. Nie, lecz nie szkodzi, pięknie jest tutaj, prawda? Teraz matka już nie spaceruje po nocach, śpi twardo, posiada, ma, teraz tylko wylicza, ile ją to spełnienie marzeń kosztowało, teraz już chyba nawet nie pamięta, że kiedyś marzyła. Teraz sztywnieją mi mięśnie i łapią kurcze w łydkach i kolka mnie spiera, kiedy trzeba iść do tego cholernego salonu, jakby się chodziło na obowiązkowy spacer po eleganckiej ulicy Słowackiego; teraz w niedzfelę, w uroczystą niedzielę, wszyscy dostępujemy zaszczytu i wolno nam się przejść po salonie, ale nie wolno w tym salonie oddychać ani kichać, ani prychać, nic nie wolno. No, to chodźmy — krzyknęła Bronka i ruszyła w obchód — idziemy, ja, Marynka, ojciec, matka. Babka już nie idzie, babka zmywa po obiedzie, babka jest kuchta, babka siorbie, prycha, stęka, a przede wszystkim szura nogami, zaś od szurania nogami niszczy się dywan. No, dalej, dalej idziemy! Matka osobiście włącza telewizor. I zaczynamy celebrować oglądanie kolorowej telewizji. Kto tam ośmielił się głębiej usiąść w fotelu? Tadeusz, czemu się tak rozwalasz? Co to, knajpa? Maryna, m nie wierć się tak, wysiedzisz fotel. Bronka, czy ty musisz nogi trzymać właśnie na dywanie? Ale siedzimy, oglądamyJ Wspaniałe kolory, obwieszcza matka. Tak, wspaniałe kok ry. To cudowny wynalazek, kolorowa telewizja, dalej ot wieszcza matka. Tak, jest cudowny. Siedzimy, oglądamy| Czyś ty zwariował, Tadeusz, z herbatą, tutaj? Ą jak wyl< jesz? I poplamisz dywan albo fotel? Siedzimy, oglądamy! W dzień powszedni nie siedzimy, nie oglądamy. Uprzedza! no mnie przy kupnie, żeby aparatu nie przegrzewać. Czy tyj Tadeusz, musisz oglądać każdy mecz? Już drugą godziny telewizor gra, chcesz, żeby się popsuł? Czy ty nie rozumies że kosztował aż dwadzieścia pięć tysięcy? Jak chcesz ogląda te swoje idiotyczne mecze, to idź do Sosnowskiego, oni mają telewizora za dwadzieścia pięć tysięcy... Nie, powie działa Bronka, zatkała uszy. A teraz, pomyślała Bronka, teraz wrota naszego saloiia otworzą się na oścież dla profesorostwa. Chciałabym, żebjj Ruszkowscy przyszli w butach uwalanych błotem. Chciała! bym, aby Ruszkowska rozlała kawę na dywan. Chciałabyr żeby szurali nogami, pluli, i chciałabym widzieć minę matkij Bronka nie cierpiała Ruszkowskich. Nie znosiła, ćhocis nie miała najmniejszego powodu, gdyż oboje byli uprzedza*] jąco grzeczni, uprzedzająco uprzejmi. Byli grzeczni jakby < niechcenia, ot, tak sobie, nie starając się, nie wysilając — i grzeczność Bronka odbierała jako obelgę. Wydawali się jej z tą swoją niewymuszoną grzecznością obrzydliwi, przecie nas nie znoszą, przecież muszą nami pogardzać. Nie mogłc być inaczej, musieli pogardzać, matka bowiem już o< miesięcy urządzała na nich istne polowanie — z nagonką.] Matka zadręczała ich swoją nachalną, natarczywą, agre- 212 sywną serdecznością. Tą lepką, jaką zawsze okazuje swoim najlepszym klientom. Bo matce przestało wystarczać, że tu mieszka, chciała teraz więcej. Chciała przynależeć naprawdę ilo tego domu. Utrzymywać towarzyskie stosunki, wpadać na kawkę, na plotki, na zwierzenia. Przyjmować u siebie. Tego pragnęła. Słuchaj, Bronią, zapytała kiedyś, powiedz mi l/czerze, jak ja wyglądam? Bronka nie zrozumiała pytania. Jak wygląda? Nie najlepiej, postarzała się, te wszystkie przeprawy z Maryną, i w ogóle. Bronka zastanawiała się nad odpowiedzią, ale matka sprecyzowała ściślej, pytanie: właś-[ ci wie chodzi mi o to, na kogo wyglądam? Jak to, na kogo, /dziwiła się Bronka. Boże, Boże, jakaś ty tępa, powiedziała ze złością matka, odwróciła się i wybiegła z pokoju. A Bron-j ka ciągle nie rozumiała. W parę dni później matka wsiadła na ojca. Tadeusz, jak ty wyglądasz! Ojciec właśnie wrócił z pracy. A jak wyglądam, przestraszył się ojciec, źle? Boże, Boże, zakrzyczała matka, c/y ty musisz nas, mnie kompromitować? Popatrz na siebie, w czym ty chodzisz? Ojciec nie zrozumiał. Nikt właściwie nie zrozumiał, jaka I jest przyczyna tego nagłego wybuchu matki. Nie życzę sobie, kr/yczała dalej matka, żeby mój mąż chodził tak ubrany! Popatrz na swoje spodnie, całe uchlapane wapnem, a te buciory! A marynarka! Jaka marynarka, Tereso, przecież to jest kapota robocza, bronił się ojciec. Kapota -— krzyknęła matka — właśnie kapota! Tak łu/isz i wszyscy widzą, że ja mam męża, który pracuje na budowie! Szanuj się trochę, choć trochę! Ostatecznie nie icsicś zwykłym fizycznym, jesteś po technikum! Jesteś kie-n.wnikiem brygady! 213 — Dobrze — odparł ze spokojem ojciec — kup mi frak.j Gdy kupisz mi frak, będę go ubierał do roboty. Dostało się ojcu za wszystkie czasy, przestraszona babka' zamknęła się w służbowce, matka dopiero ucichła, gdy Marynka powiedziała: radzę mamie tak nie wrzeszczeć. Chociaż to solidna, przedwojenna kamienica, to jednak mieszkania są akustyczne. Państwo Ruszkowscy już mają z nas ubaw. A ojciec — zwróciła się do ojca — ojcie rzeczywiście mógłby zadbać o siebie. Przede wszystkim golić się codziennie. I paznokcie czyścić. Co z tą Maryną, do diabła? Raz staje w obronie babki, te znowu napada na ojca za brudne paznokcie? Wielkie rzeczy] brudne paznokcie! Zresztą, nie tyle brudne, co zaniedbanej Jak całe wielkie łapska ojca: czerwone, spękane, przeżarte wapnem, zaprawami. Na Sprawiedliwej matka nigdy nie zwracała uwagi ani na kapotę, ani na nic podobnego. Na Sprawiedliwej ojcu dostałoby się, gdyby poszedł na budowę w lepszych spodniach. Zaraz by wrzeszczała: co sobie wyobrażasz, chcesz zniszczyć porządne spodnie? Matko święta, co tu się teraz dzieje, rozmyślała Bronka, puszczając mimo uszu kolejne upomnienia matki, ojciec przestępowałj z nogi na nogę, głowa opuszczona. Tato, pomyślała Broni ze współczuciem, nie daj się, nie pozwól, nie poddawaj] mamo — powiedziała, przecież tata tak zawsze, na Spra-" wiedliwej... — lecz matka przerwała gwałtownie, namiętnie — zapamiętajcie wszyscy sobie raz na zawsze, co było dobre na Sprawiedliwej, tu jest złe! Tu jest Sło-wa-ckie-go! --wyskandowała matka — rozumiecie?! A potem Bronka patrzyła przez okno. Ojciec szedł do i przystanku w swojej sztywnej, granatowej jesionce z futrza-j 214 iym kołnierzem, odstrojony w kapelusz, pokonany, nie pierwszy raz zresztą. Frajer, pomyślała. Och, co za frajer! Wydało się Bronce, że słyszy skrzypienie czarnych, mało noszonych, bo tylko w niedzielę i okazje, półbutów ojca. Stanął na przystanku taki śmieszny facecik, przebrany w obce piórka, pewno mu przeszkadzają ręce, pewno mu nogi drętwieją w półbutach, bo te półbuty od początku były na ojca przyciasne; ale matka powiedziała, że się roznoszą. Och, krzyknęła cicho Bronka, coś mokrego załaskotało w policzek. Płaczę, zdumiała się, ale dlaczego? Przecież nic się nie stało, ojciec *nów posłuchał matki, zawsze jej słuchał i nigdy na to nie zwracała uwagi. I teraz mnie też chyba nie obchodzi, taki cholerny, wspaniały frajer, który potrafi tak bardzo nie po frajersku kantować w robocie, sprzedawać tlwa razy jedno i to samo, ten lepszy cwaniak, tylko w domu potulny. No, popatrzcie, już nie jest potulny, już się przeobraża, już podnosi głowę, bo oto nadjedzie tramwaj, a kupa narodu, proszę, jaki znowu jest wspaniały i silny, jak się pcha, jak przepycha łokciami i, może nawet kogoś tam przy wsiadaniu kopnął w kostkę, bo pierwszy wpada do wagonu. Kto się pcha, ten ma — toast ojca, odwieczny toast ojca, pchamy się, to mamy, odmieniał toast w liczbie mnogiej, przepijając do Sosnowskiego, mamy, bo upychamy, to toast Sosnowskiego, upychamy to i owo, dodawał zawsze ojciec, matka odrzucała głowę do tyłu, zanosząc się od śmiechu, tu i ówdzie, dopowiadał Sosnowski, temu i owemu, mówił ojciec, o, przepraszam cię, Tadek, bardzo, oburzał się bełkotliwie Sosnowski: jakiemu temu i owemu? Jeszcze nigdy nikomu niczego nie ukradłem, jestem człowiek uczciwy, może nie? O czym ja myślę, przeraziła się Bronka, na 215 Sprawiedliwej lubiłam przecież te przepijanki, na Sprawiedliwej lubiła pchać się z ojcem do tramwaju, na Sprawiedliwej... . Za oknem szumiała szeroka, obca ulica. I nagle ta ulica stała się wrogiem. Bronka poczuła do niej nienawiść, ta ulica, to mieszkanie, wszystko nienawistne, podłe. No to co, że ojciec pcha się do tramwaju, no to co, że odepchnął tę kobietę z dzieckiem, no to co, że ojciec nigdy nikomu nie ustąpi miejsca, co z tego? Co? Ja też się pcham, odpycham, nie ustąpię, nie pomagam, i to mi się zawsze podobało i podoba dalej! 1 będzie podobać, bo inaczej śmierć frajerom! Ojciec na co dzień idący do pracy w niedzielnej jesionc kapeluszu i skrzypiących półbutach jest farsowy, a matka... Boże, matka dopiero wygląda! W idiotycznym uczesaniu a 1^ Ruszkowska, wszyscy w domu osłupieli, gdy. trzy dni tętnij przyszła od fryzjera. Przefarbowała włosy na jasny blonc swoje piękne, brązowo-srebrne włosy przefarbowała i ścięła zakręciła nad czołem grzywkę, bo taką grzywkę nosi Rusz] kowska. I te gesty, te pozy, te miny, które matka przyjmuje stroi, te wyszukane wyrażenia, sztuczne i obce w jej ustacł cholerna ulica, cholerne mieszkanie! Ale zabolało, ale zat lało jak wszyscy diabli ironiczno-pogardliwe spojrzeniq Maryny, jakimi obrzuciła nowe uczesanie matki. Jak ona U może, świnia, pomyślała znowu Bronka, i znowu poczuła i skurcz w gardle, jaki ją wtedy złapał na widok tak odmie nionej matki. A matka, cała w uśmiechach, nieco zażenc wana, niepewna, z tym swoim pytaniem: no i? Jak ter wyglądam? Boże, Boże, powiedziała Bronka. Rozmazała łzę na 216 szybie. Wystarczyło powiedzieć wtedy matce: mama wygląda w tym uczesaniu cudownie, wystarczyło skłamać i kupić czułość»uśmiechu, gestu i słowa. Czemu więc nie powiedziałam, nie skorzystałam z okazji? —- A co ty klincujesz przed tym oknem, jak ostatnia idiotka, zamiast iść do szkoły?! — matka wpadła do pokoju Bronki. — Jak wygląda ten twój pokój?! Nawet tapczanu nie raczyłaś zasłać! To chlew, nie pokój! Czy wiesz, ile kosztowały meble? Dlaczego tak zmięłaś narzutę? Co za dziewczyna! Fleja i brudaska. A to co? — i matka stanęła oniemiała przed biurkiem Bronki. Wczoraj nad biurkiem Bronka przypięła pluskiewkami do ściany fotografię Kraw-czyka. Był na tym zdjęciu w białym ubraniu, szałowy i... przypominał Romana. — Jak możesz -— wyrzucała z siebie matka — zniszczyłaś ścianę. Popatrz, jakie dziury! A ja za remont tego mieszaknia zapłaciłam... —i To jest podobno mój pokój — powiedziała Bronka. — Ale to nie powód, żebyś miała niszczyć ścianę! — To mama ścianę zniszczyła — krzyknęła Bronka — malując ją w ten koszmarny rzucik! A zresztą, powtarzam, to jest mój pokój i wszystkie ściany zawieszę, podziurawię, nie zostawię ani jednego pustego miejsca! Wszędzie powieszę samych Krawczyków... — ręka matki spadła na policzek Bronki. — To jest twój pokój, lecz w moim mieszkaniu — powiedziała matka — i wszystko tu jest moje, rozumiesz? Zapamiętaj sobie! — rozsierdzona podbiegła do ściany, zerwała zdjęcie Krawczyka — masz! I jeśli jeszcze raz ośmielisz się... — Niech mamą będzie spokojna, nie ośmielę się — 217 odpowiedziała Bronka. Patrzyła na matkę: to była jakaś nowa, obca kobieta. Potargały się tej obcej kobiecie ufarbo-wane włosy. Przekrzywiła się na szyi kolorowa apaszka, zawiązana w identyczny sposób, w jaki zawiązuje sobie podobną apaszkę profesorowa Ruszkowska. Ta obca kobie-j ta zrobiła teraz dziwaczną minę: uniosła w górę swojt wyskubane, cieniutkie brwi. Miała kiedyś takie ładne brwij pomyślała z żalem Bronka, takie ładne, gęste... — I w ogóle jak ty wyglądasz... — ciągnęła matka, k Bronka przerwała, nie mogąc znieść obcości tych wysku* banych brwi: i — Wyglądam po prostu na córkę, ekspedientki i robotnika i to mi wcale nie uwłacza. Ekspedientka wyskubała sobie brwi, przemalowała włosy i wydaje się jej, że wygląda jak co najmniej żona profesora. Ale ona; wygląda po prostu śmiesznie. — Co? Co? — zamrugała powiekami matka, cienkie br uniosły się na maksymalną wysokość, potem ręka matkij wykonała kilka pośpiesznych ruchów, Bronka opuściła] głowę. — Bronka — krzyczała za nią matka, lecz Bronka nie oglądając się wyszła z pokoju. Nie, nie trzasnęła drzwiami..] Było jej smutno i poczuła wielkie zmęczenie. . W windzie spotkała profesorową. Ruszkowska uśmiech- ] nęła się przyjaźnie i jakby ze współczuciem. Bronka odwróciła pałającą twarz. Przez krótki moment profesorowa wydała się jej śmiertelnym wrogiem: to przecież ją naśladuje matka, ojej względy zabiega. Gdyby nie Ruszkowska... Śmieszne... I zaraz pomyślała z niechęcią: jednak szynkę mogłaby przyjąć, cóż jej znowu zależy. I znów buchnęła 218 nienawiścią, odmawia, bo w ten uprzejmy sposób cały czas poniża! Matkę, mnie, nas! Ruszkowska odmawiała zawzięcie, zawsze bardzo uprzejmie. Nie chciała po prostu świńskich zadków ani innych przysmaków wędliniarskich ze stoiska matki. Nieprawdopodobne: dziękuję za szynkę! za polędwicę! za baleron! podtykany im usłużnie i — co tu owijać w bawełnę, za darmochę — bo matka nie chciała pieniędzy. Z zasady lubiła robić takie prezenty: zawsze procentowały. Och, co to dla mnie ten kilogram szynki, mówiła, śmiejąc się, przecież i ja za to nie płacę, wygospodaruję. No, tracę, oczywiście, dodawała jeszcze. Pewnie, traciła, nie wpadało do jej kieszeni. Ale opłacało się, a jakże. A teraz wpadka, profesorowa nie chce wziątków. Matka wróciła do domu w wypiekach, wściekła, upokorzona i niczego nie rozumiejąca. Rzuciła paczkę na stół. Jakaś idiotka, czy co, zastanawiała się nad Ruszkowska, no bo powiedzcie, dlaczego nie wzięła, zwróciła się do Bronki i Marynki. Nieprawdopodobne: wszyscy zawsze brali! A ta: dziękuję uprzejmie, ale nie. W parę dni później matka wysłała babkę z kolejną paczką. Babka przyniosła paczkę z powrotem. Bronią, ty zanieść, powiedziała matka, przyglądając się z osłupieniem paczce, przecież to niemożliwe, żeby nie wzięła. Przecież to jest parzona polędwiczka! Mamo, ja mamę błagam, niech się mama nie poniża. Poniża, zdumiała się matka, poniża?! A co w tym ponf/ającego, że chcę podarować kawałek parzonej polędwiczki? Mamo, ciągnęła Bronka, może ona po prostu ma zasady. Może ją to krępuje, przecież jeszcze dobrze mamy nie zna. Idiotka, rzuciła się matka, a cóż to za wymysły? Patrzcie ją, od kiedy to stałaś się taka subtelna? 219 Nie zaniosę, powiedziała stanowczo Bronka. Ani mi się śni! Ja kicham na nich, na tych profesorów, na tych ważniaków,] krzyczała Bronka, wiedząc, że to nieprawda. Ruszkowscy nie byli ani ważni, ani nadęci, byli uprzejmi, grzeczni i po prostu zwyczajni; mili, sympatyczni. Ruszkowski, chociaż znany profesor, wyglądał tak poczciwie, tak normalnie, nawet auta nie miał, jeździł do kliniki tramwajem. O, waż-niacy to oni są, podchwyciła matka, tak, tak,'ale powiedz;] Broniu, pani profesorowej, że to pyszna parzona po!ęd-| wiczka. Potem matka obraziła się na Ruszkowskich. Codziennie znosiła na ich temat jakieś „rewelacje". Wiecie, mówiła podobno Ruszkowski bierze za operację co najmniej dwadzieścia tysięcy. Wiecie, podobno nawet nie w złotówkach, tylko dolarami mu trzeba płacić. Wiecie, podobno ta ' profesorowa pochodzi ze wsi. A on, ten cały Ruszkowski, jest synem zwykłego robotnika! Wiecie, podobno on jest tylko profesorem nadzwyczajnym. I wcale by nawet takim profesorem nie został, gdyby nie był tak ciężko partyjny. Długo nie wytrzymała w tej obrazie — poszła z paczuszką. Kiedy wróciła w ogniach, krztusiła się od nienawiści. Jaja, powiedziała dysząc, ja jej. Widocznie Ruszkowska w sposób zdecydowany wyprosiła sobie owe paczki. Jaja, powtarzała matka, ja jej. Nikt dotąd matce nie odmówił, toteż cała jej filozofia j sztuki życia oparta na dawaniu świńskich zadków runęła,, rozbiła się o stanowcze „nie" Ruszkowskiej. Mamo, próbo-' wała uspokoić matkę Bronka, niech mama się tak nie przejmuje. Wygląda na to, że profesorowa jest zwyczajnie,] i bez lipy uczciwa. No, a może nie lubi nikomu niczego 220 zawdzięczać. Uczciwa —-krzyknęła matka i aż ją podrzuciło - a widziałaś ich mieszkanie! Jak mają urządzone? Jakie dywany, meble same antyki, a ona nie pracuje! I to niby wszystko z tej jego profesorskiej pensji? Konto mają za granicą, on przecież nie operuje inaczej niż za dolary! Uczciwa! Wszyscy mówią o nich — i tu matka zasunęła tak ohydną opowieść o jakimś dziecku, które umarło, bo profesor nie chciał operować za złotówki, że Bronce zatrzęsły się ręce. Mama nie opowiada bzdur — krzyknęła — to wstrętne. A jeżeli tak — krzyknęła jeszcze głośniej — i mama w to wierzy, to dlaczego mama podtyka im paczki?! Zabiega o ich względy? Dostała w twarz i po raz pierwszy pomyślała o matce: nienawidzę. Ale przestraszyła się natychmiast tej myśli, zaprzeczyła gwałtownie: nie, nie, przecież tak bardzo wciąż chcę, żebyś mnie kochała. Parę dni temu przy kolacji ojciec nagle powiedział: jaki / tego profesora fajny gość, postawił mi dziś kielicha. Matce widelec wypadł z ręki. Fajny gość, równy, z wielkim przekonaniem powtórzył ojciec, mówił do mnie w windzie: a wie pan, zdobyłem nareszcie ten znaczek panamski, musimy to uczcić. No i napiliśmy się po kielichu. Jaki znaczek, zakrztu-siła się matka. Ach, co ci będę tłumaczył, ty i tak nie znasz się na znaczkach, powiedział ojciec, profesorowi brakowało do serii, błękitny z motylem, szukał go od pięciu lat. Matka patrzyła na ojca w osłupieniu. A ty skąd o tym wszystkim wiesz, zapytała. Ojciec trochę się zmieszał, no, powiedział, gadamy sobie w windzie o tym i o owym... taki fajny gość, czemu by nie pogadać? Gadacie, w giosie matki zabrzmiała nutka histerii, ty z profesorem? Gadają, no proszę. 221 Przy stole zrobiło się cicho, nieprzyjemnie. Biedna matka? Z nią ani razu profesor nie pogadał w windzie! Tylko grzecznie: dzień dobry, lub: moje uszanowanie! To matka zaczynała zawsze pierwsza swoje nachalne pogawędki, napastliwa i wdzięcząca się: pogoda dziś wspaniała, panie profesorze, o, pogoda dziś paskudna, panie profesorze, ach, jaki piękny kapelusz ma pani profesorowa, och, coś pani profesorowa dziś wygląda nie najlepiej: zasuwała im swoje niby-dowcipy w rodzaju: pani profesorowa przemęcza się, stojąc w kolejkach, przecież pani profesorowa wie, że ja zawsze... w każdej chwili... służę... i aż człowiek się pocił z upokorzenia za matkę, za te uśmieszki-milaski, uśmieszki wązelinki, za te jej krygi i dygi, pocił się, zaciskał zęby. powtarzał sobie: Boże, Boże, to wstrętne. I teraz nagi okazuje się, że ojca profesor zapraszał, opowiadał mu o kolekcjach znaczków, nawet o tym panamskim, poszukiwanym... Matka roześmiała się. Mój mąż z profesorem Ruszkow-skim, cóż za kumple! A pani profesorowa co? Kawką poczęstowała? Ojciec zupełnie się zgubił. W każdym razie nie połapał, nie wyczuł sytuacji. Przytaknął gorliwie: jeszcze się ucieszyła, że mnie widzi. O, zawołała, jak to dobrze, że pana widzę, bo akurat popsuł mi się kran w łazience. *— To znaczy — spokój matki był lodowaty, posągowy — że ty już tam chodziłeś... Ojciec odczuł widocznie słowa matki jako wyrzut, gdyż pośpiesznie się usprawiedliwił: nigdy się nie narzucałem, nie myśl sobie... to profesor... bo wiesz, on kolekcjonuje znaczki, jak ja dawniej, i zgadało się w windzie o tych 222 znaczkach; więc rozumiesz... Jaki on ma piękny zbiór, żebyś ly widziała. Ojciec westchnął, kiedyś zbierał znaczki, miał chyba też niezły zbiór, Bronka nie znała się na znaczkach, ale matka pewnego dnia opyliła klasery ojca za parę tysięcy złotych i skończyło się zbieranie. No, a profesorowa poprosiła mnie, żeby jej naprawić to czy tamto... — Bezczelna! —- wypaliła matka. — Jakby ją nie stać było na rzemieślnika! — Coś ty, Teresa, dlaczego nie stać? — zaoponował [ ojciec, chociaż Bronka trącała go pod stołem ostrzegawczo. — Płaciła mi akuratnie, tyle, ile powiedziałem. Jeszcze się Kumitowała, że tak mało. Ale ja jej — zastrzegł szybko — ani /a mało, ani za dużo, lecz zgodnie z cennikiem. Bez naciągania. — Brałeś od niej pieniądze! — krzyknęła matka. — Jak śmiałeś!? — Boże, Teresa — przestraszył się ojciec — naprawdę, przysięgam, że to były marne grosze, dlatego ci ich nie oddałem. No, ile mogę wziąć na przykład za wymianę pakunku w kranie? — Ty idioto!:— przerwała mu matka. — Mnie nie chodzi o te marne grosze, których mi nie oddałeś! Ty mnie (•kompromitowałeś, rozumiesz? Ty nas wszystkich skompromitowałeś, tu, w tym domu! Brać od profesorowej pieniądze! I koszmarna awantura trwała do północy. A teraz dla Kuszkowskich, których w jakiś przedziwny sposób udało się matce zwabić, otwieramy podwoje naszego salonu, pomyślała Bronka, otrząsnęła się. Nie ma powodu, żeby nienawidzić Ruszkowskich — powiedziała Bronka głośno, 223 wstała z tej chrzęszczącej kanapy, wygładziła odciśnięty skaj, pomachała miotłą przy pudle telewizora. — Żeby cholera wzięła ten salon, Ruszkowskieh i to przeklęte mieszkanie! Telewizor! Ten dywan! Ten żyrandol... Stłukę! Stłukę to kiedyś!... — Bronią? Co stłukłaś? Co, na litość boską? — matka stanęła w rozsuniętych drzwiach. — Niech mama lepiej wypindrzy się dla Ruszkowskieh, zamiast podsłuchiwać pod drzwiami! — krzyknęła Bronka. XV Za stołem kiwał się smętnie pijany ojciec. Matka, w wypiekach, trzęsącymi się rękami zgarniała z półmisków różowe plastry szynki, kanapki z kawiorem — mimo zdenerwowania jak zawsze zapobiegliwa, oszczędna, skrzętna. Bronka siedziała z nisko opuszczoną głową. Ty głupia krowo, pomyślała Marynka. Ty tłusta, przeżuwająca krowo. Przez ciebie to wszystko. Nim Ruszkowscy przyszli, Bronka urządziła scenę. Dlaczego tylko sześć nakryć, zapytała. Kogo nie policzono? Babki, prawda? Matka z politowaniem wzruszyła ramionami, nawet nie odpowiedziała Bronce. Bronka podniosła głos: babka niedobra, bo wielcy Ruszkowscy nas zaszczycają? Idiotka! Jak posadzić babkę przy stole, skoro babka siorbie, charczę, smarcze w rękaw? Matka na ogól traktuje babkę dość podle, ale tym razem miała rację. I Marynka odezwała się pojednawczo do Bronki: nie wygłupiaj się, dobrze? Zresztą pomyśl o babci. Babcia źle by się czuła. Krępowałoby ją towarzystwo Ruszkowskieh. Ty, Maryna, mówisz serio? — niepomierne zdumienie rozlało się na dużej twarzy Bronki. — Ty to serio? Maryna?! W zdumieniu Bronki było coś takiego, że Marynkę zapiekły policzki. Jakby to zdumienie demaskowało. Pomyślała więc natychmiast: posadzić babkę koło siebie, krajać jej wędlinę, smarować chleb, opiekować się, żeby wszyscy widzieli... — i zobaczyła siebie, dobrą, wzruszającą, lecz zobaczła też zaraz ten lekki uśmieszek na wargach profesorowej, ten uśmieszek, który unicestwiał; ileż razy widywała go przy rozmaitych okazjach, przy spotkaniach w windzie, 225 na klatce schodowej, tym uśmieszkiem kwitowała Rusz-kowska hałaśliwe, napraszające się serdeczności matki. Nie, nie, zaprzeczyła gwałtownie, babka przy Ruszkowskich to klęska, i co oni o nas sobie pomyślą? Odwróciła się plecami do Bronki, kryjąc swoje płonące policzki. Mamo, powiedziała do matki, myślę, że sprawiłabym babci przyjemność, gdybym zaniosła jej szynkę i polędwfckę, a potem kawałek tortu. Oczywiście, zgodziła się matka, zanieś. Ładnie, że pomyślałaś o babci. ;: Marynka obłożyła talerz potężną porcją wędlin, dorzuciła nawet kanapkę z kawiorem, przybrała całość ćwiartką pomidora, listkiem sałaty — i wtedy za plecami wybućhj śmiech. Z czego rechoczesz, głupia krowo, powiedziała^ z wrogością, bó ten śmiech Bronki był bardziej urągliwy od ,' jej poprzedniego zachowania. Potem przyszli Ruszkowscy. Mątkj,,,czatowała na ich dzwonek pod drzwiami w przedpokoju, g%s matki rozdzwonił się sopranem: ach, cóż za zaszczyt, proszę tędy. proszę do salonu. Skurczyła się, tak drażnił ten wibrujący sopran, ten zachwyt, to uniżenie. Salon. Boże święty! Te kryształy na kredensie, ten pseudokryształowy pająk pod sufitem, tapety w złote róże, to jest dopiero kompromitacja, co tam. babka! Pamiętała, jak powstawał ten salon, i swoje politowanie, z jakim obserwowała radosną krzątaninę matki podczas ustawiania mebli. Lepiej było zostać na Sprawiedliwej, niż w taki sposób oszpecać to piękne mieszkanie. Bo mieszkanie było piękne, eleganckie> i chociaż kiedyś śmieszył ją obsesyjny podziw dla tego domu i jego mieszkańców, to teraz Marynka przyznawała: tu rzeczywiście mieszkają 226 ludzie wybitni i tu po prostu nie uchodzi żyć byle jak, jak na Sprawiedliwej. Na przykład babka. Babka na Sprawiedliwej nie raziła. Aż tak nie raziła — była nawet godna współczucia. Ale tutaj? Jak wiejska starucha, wiecznie okutana w jakieś chusty, lato nie lato, zawsze w tej swojej długachnej, fałdzistej spódnicy, ocierająca nos w rękaw... obrzydliwa, nie da się zaprzeczyć. Albo ojciec. Czy rzeczywiście wszyscy muszą wiedzieć, że jest zwykłym robotnikiem? Musi łazić w tych uflaganych spodniach, kapotach? Tak, ale ojciec ubrany w niedzielny garnitur wyglądał jeszcze fatalniej, po prostu kompromitująco, jak ktoś, kto się stroi w cudzy kostium. A matka? Nigdy dotąd matka nie wydawała się Marynce tak małostkowa i tak zwyczajnie głupia. I jeżeli zewnętrznie matka potrafiła przystosować się do nowej sytuacji, jeżeli nawet prezentowała się całkiem nieźle w nowym uczesaniu, w nowym makijażu, w nowym płaszczu i nowych kieckach, to jednak wystarczy wejść do tego salonu, aby od razu zorientować się, kto jest jego właścicielką. Jak to matka powiedziała podczas uroczystego „otwarcia" tego ohydztwa? Coś takiego: całymi latami meblowałam sobie w myślach taki pokój, tak wymarzyłam, właśnie tak, do ostatniego szczegółu. Kiedyś widziałam zdjęcie w jakimś czasopiśmie, wielki pokój, z wielkimi oknami, miękkie firanki, puszysty dywan prawie na całą podłogę, fotele pokryte skórą, kryształowy żyrandol. Te fotele wprawdzie nie są pokryte skórą, lecz skajem, ale to świetna imitacja skóry, prawda? Piękny pokój, Boże, jaka jestem szczęśliwa. I była rzeczywiście szczęśliwa, odmłodzona, nawet twarz jej złagodniała, stała się miękka, dobra. Ziszczone marzenia: fotele pokryte imitacją skóry! Nie 227 wiadomo, czy śmiać się, czy płakać z takich marzeń? Imitacja marzeń, imitacja ambicji ekspedientki z Delikatesów! Taką ciężką forsę wybulić na te paskudztwa! To wprost okropne, tak zmarnować pieniądze. Jakże pięknie wyglądałby ten pokój, gdyby zamiast nowobogackich, ordynarnych tapet w złote róże pokryć ściany delikatnym, mar-murkowym wzorkiem, a w oknach zawiesić ciemnobordowe aksamitne zasłony, na podłogę rzucić też ciemnobordowy dywan, a na tej ścianie, na której stoi kredens, ustawić jakiś antyk, koniecznie z ciemnego drzewa, może serwantkę? Za szkłem delikatne filiżanki z porcelany, jakaś patera na owoce, srebrna cukiernica... Wyrzucić tę palmę, a puścić pnącą roślinę, cisus byłby dobry; obraz z Desy, najlepiej duży, w ciemnych ramach, pod sufitem porcelanowa lampa... Ileż razy już zdarzało się Marynce meblować ten wspaniały, oszklony pokój. Wchodziła tu i rozstawiała swoje meble, miała na sobie supersuknię, była w niej piękna, elegancka, nobliwa, otwierała wyimaginowaną serwantkę, na srebrnej paterze podsuwała Ruszkowskiej owoce. Bo profesorowa Ruszkowska od pierwszego spotkania stała się dla Marynki wzorem, ideałem. Dama, myślała o Ruszkowskiej Marynka. Profesor, chociaż jeden z najznakomitszych chirurgów, sława i w ogóle, wyglądał dość pospolicie, rozczarowywał. Zamiast dystyngowanej siwizny świecił łysą czaszką, miał perkaty nos i wydatny brzuch. Ale Ruszkowska! Gdyby ubierała się w jakieś futra, w kreacje z Mody Polskiej, obwieszała biżuterią! Nie, suknie profesorowej były pospolite, taśmowe, konfekcyjne, profesorowa, nosiła zwykłe kiecki, jakich na tuziny, zwykłe pantofle i zwykłe płaszcze, ale —jak je nosiła! Dama, myślała Marynka, nikt 228 dotąd nie wywarł na niej takiego wrażenia jak Ruszkowska. Ciotka Adela niby umie się ubrać, a przy Ruszkowskiej wyglądałaby jak uboga krewna. Trzeba się takim urodzić, mieć to we krwi, myślała z zazdrością i podziwem Marynka. I kiedy matka zaczęła podtykać swoje mięska profesorowej, Marynka aż zadławiła się oburzeniem. Mama powinna wreszcie się nauczyć, że nie każdy wyciąga łapę po wziątki. Proszę, nawet Bronka to pojęła, a mama nie może? Mama potrafi się jedynie kompromitować, i mnie przy okazji! Matka, która przed chwilą wytrzepała Bronkę po twarzy za jej odmowę „podrzucenia paczuszki", teraz rozpłakała się na głos. Mój Boże, przecież ja chcę jak najlepiej, taki profesor tyle może, wystarczy jedno jego słówko, a ty przecież będziesz zdawać na medycynę... Siorbnęła nosem, zupełnie jak babka. Marynka poczuła falę obrzydzenia. Jeżeli mama ośmieli się prosić profesora o protekcję — wyprowadzę się z domu, ostrzegam! Nie potrzebuję protekcji. Wiem, co umiem i co jestem warta! Brzmiało to dumnie, ale nieprawdziwie, ponieważ Marynka już od dłuższego czasu rozważała możliwość wykorzystania sąsiedztwa profesora — pewno, że wystarczyłoby jedno jego słówko... Ale należy taką sprawę załatwić taktownie, z kulturą, a matka swoimi nachalnymi „paczuszkami" wszystko psuła. Ta matka! Żeby była inna, żeby potrafiła się znaleźć, zachować, żeby była kimś, a nie ekspedientką; jak bardzo raziła tutaj, w tym domu, pośród jego wybitnych mieszkańców, znanych dziennikarzy, aktorów, świetnych lekarzy o cenionych nazwiskach; nikt, jak długo mieszkamy tu, a mieszkamy już kawał czasu, nawet przez omyłkę nie 229 zapukał do naszych drzwi. Poza dozorczynią, myślał. Marynka. Nawet udawać nie potrafi, myślała Marynk^, 0 matce, że jest kimś lepszym. Włożyła nowe kiecki* sprawiła sobie nowe uczesanie, a nadal kłania się ukłonem zza lady. Uśmiecha się uśmiechem zza lady. I ten kompromitujący ojciec, z rękami jak cepy, czerwone łapska, wstrętnf* 1 babka, jak wsiowa baba. No i Bronka, tłusta, brzydŁ i niechlujna. Piękna rodzinka. Na Sprawiedliwej uchodzili do Sprawiedliwej pasowała, nie raziła, ale tu, wśród tyc ludzi? Myśląc o matce, ojcu, Bronce — biegła czym prędz do lustra i widząc siebie oddychała z ulgą: nie jesteś podobna ani do matki, ani do Bronki, do nikogo z rodzin jest sobą. jestem sobą, myślała* okręcając się w taneczny!u pas przed lustrem. Wiotka, smukła, zachwycająca. Tak powiedział o niej ten aktor z parteru, słyszała na własne uszy, wsiadał właśnie do swego wozu, pięknego wozu, granatowego poloneza, przechodziła podwórzem, a on powiedział z emfazą: kim jest ta zachwycająca dziewczyna, chciałbym wiedzieć. Ucieszył ją ten komplement, jakżeby chciała .usłyszeć podobny od Ruszkowskiej. Profesorowa jednak nie wychodziła poza zdawkową uprzejmość, odkłańiała się przy spotkaniach, uśmiechała się, lecz nie była skłonna do nawiązania rozmowy. Przez to cholerne mięsko matki, myślała wściekła Marynka. Kiedyś spotkała Ruszkowską na ulicy, poszła za nią, dogoniła, zaoferowała swoją pomoc: Ruszkowską dźwigała siatkę wypchaną zakupami. To ciężkie, ostrzegła profesorowa. Rzeczywiście, siatka była piekielnie ciężka, i dlaczego Ruszkowską nie ma służącej, pomyślała Marynka, żona wybitnego profesora, a łazi po sklepach w poszukiwaniu pietruszki? Przełożyła siatkę do 230 I drugiej ręki, niechby nawet ta siatka ważyła dwa razy więcej, nie szkodzi, to jest wymarzona okazja, odniesie zakupy, profesorowa zaprosi ją do domu, przecież nie wypada inaczej, musi zaprosić. Więc Marynka uśmiechała się do Ruszkowskiej, plotła coś ó pogodzie, akurat siąpił drobny deszczyk, i o tym deszczyku też powiedziała, że siąpi, a potem, bez zastanowienia, pośpiesznie wyrzuciła z siebie, że bardzo przeprasza za zachowanie matki. Cienko zarysowane, delikatne brwi Ruszkowskiej uniosły się jakby w zdziwieniu: ty mnie przepraszasz za swoją matkę? Bo matka, powiedziała Marynka, przełykając ślinę, tak się narzuca państwu... Poczuła uważne spojrzenie Ruszkowskiej, spuściła oczy, zarumieniła się lekko. To takie musi być dla państwa przykre, dodała cicho. Ruszkowską milczała dłuższą chwilę, potem przystanęła. Dziękuję ci za odniesienie siatki, jesteś bardzo uprzejma, powiedziała bez uśmiechu. Ależ, zaprotestowała Marynka, ja bardzo chętnie... Dziękuję, powtórzyła stanowczo Ruszkowską, jeszcze mam parę spraw do załatwienia, nie mogę cię tak fatygować. A co do twojej mamy, to wiedz, że oboje z mężem cenimy sobie jej życzliwość. Tylko... — Ruszkowską zawahała się, jakby szukając odpowiedniego określenia — po prostu nie chcemy nadużywać tej życzliwości. Do widzenia, moja droga — i oddaliła się równym krokiem. Marynka była zdruzgotana. Spodziewała się aprobaty, a nie odprawy. Bo przecież Ruszkowską, taka dama, żona tak znakomitego faceta, musiała być przepełniona niesmakiem do swoich nowych sąsiadów. I musiała widzieć, jak bardzo Marynka odstaje od swojej rodziny, jak bardzo się różni i — wyróżnia. Więc Marynka przymykała oczy 231 i mówiła do wyimaginowanej profesorowej: proszę mnie dobrze zrozumieć, ja nie potępiam matki. Ja jej nawet współczuję. Jest biedna. Wystarczy zobaczyć ten nasz godny pożałowania salon, żeby zrozumieć, jak bardzo jest biedna. Wiele razy wyobrażała sobie swoje rozmowy z Ruszkow-ską. Czasem zabrnęła w nich za daleko, bo po cóż Ruszkow-ska ma na przykład wiedzieć, że matka oszukuje na wadze, a ojciec kradnie na budowach? Och, nie, tego nie powiem, mitygowała samą siebie Marynka, i jakby cofając magnetofon zaczynała od początku: proszę mnie dobrze zrozumieć... Potem opowiadała o koniu, o swojej obsesji konia, 0 ludziach, którzy tego konia mijali, i o mieszkańcach Sprawiedliwej, którzy skradli węgiel. Koniu, mój koniu, krzyczał ten chłopiec, mówiła, w oczach Ruszkowskiej pojawiły się łzy i Marynka miała łzy w oczach. Koń się przydawał, był samograjem, wtedy, w szkole, rzuciła dyrektorowi tę opowieść jako ostateczny argument, a potem powtórzyła raz jeszcze przed całą klasą i cisza była taka, a dziewczyny szlochały... Zresztą, ona też była autentycznie wzruszona, zawsze wzruszała się opowiadając o tym koniu. Przepraszam cię, Cegłowska, nie miałem racji, przyznał dyrektor, ale z twoją wrażliwością nie będzie ci w życiu łatwo. Z twoją wrażliwością nie będzie ci w życiu łatwo, moja droga, wyobrażała sobie, że słyszy te słowa i od Ruszkowskiej. Ach, czegóż sobie nie wyobrażała w tych rozmowach! 1 nic z tego? Odprawa? Ale dlaczego? Nie zasłużyłam sobie na to, pomyślała Marynka i łzy napłynęły do oczu. Wróciła do domu rozgoryczona, nie, nie rozumiała, w czym tkwił błąd. Matka, która akurat przeżywała kolejną fazę antypatii do Ruszkowskich, opowiadała właśnie jakąś hrudną historię, wstrętną i podłą, taką spod lady. Przysłuchiwała się tym bredniom, wstręt do matki narastał. Co ja tu robię, pomyślała, co mam wspólnego z tymi ludźmi? Cóż za przerażająca małostkowość. Żal do Ruszkowskiej, że tak ją od razu, na wstępie, potraktowała, nie doceniła, urósł, ale — tłumaczyła sobie — dziwić się nie należy, gdyby matka nie podtykała tak usilnie swego mięska, gdyby się tak nie płaszczyła; po prostu gdybym miała matkę godną szacunku... Doszła do wniosku, że jeszcze nic straconego: przekona Ruszkowską do siebie, pokaże, ile jest warta. Toteż wiadomość, że Ruszkowscy mają przyjść z wizytą, wprawiła Marynkę w stan gorączkowego podniecenia. Pognała do Horteksu, jakby chodziło o życie; zamiast jednego, kupiła dwa torty, lecz gdy wróciła do domu, poczuła strach: no dobrze, przyjdą, i co dalej? Przyjdą, zobaczą te koszmarne meble i nie będą już mieli żadnych wątpliwości. Przyjdą, matka posadzi ich za stołem, i o czym będą rozmawiać? No, bo o czym może z ojcem rozmawiać taki profesor? Ruszkow-ski jest uprzejmy, kulturalny, więc nic dziwnego, że zdarzyło mu się raz czy dwa podczas jazdy windą pogadać z ojcem. Zwłaszcza że ojciec rzeczywiście zna się na znaczkach. Takie tam pogawędki... ale teraz? A jeśli ojciec zacznie opowiadać te swoje koszmarne dowcipy? Wznosić toasty w rodzaju: chluśniem, bo uśniem? A matka zacznie się mizdrzyć, nadskakiwać, jeszcze gorsza od ojca? A, babka? Chyba matka nie posadzi babki razem z Ruszkowskimi? Maryna drżała z przejęcia, obaw i zdenerwowania. Mamo, ja nakryję do stołu — stół musi być piękny; niech mama spojrzy na te kieliszki, przecież to do wódki, a nie do 232 233 koniaku, chyba mama nie chce częstować Ruszkowskich jakąś ordynarną gorzałką? Czy ojciec naprawdę nie ma za grosz poczucia smaku? Jak można włożyć taki wulgarny krawat, i niech ojciec sobie paznokcie oczyści, i niech ojciec nie obgryza kurczaka! A mama niech przypadkiem nie wyskoczy z opowieściami o swoich klientkach! Zarzuciła gradem upomnień i pouczeń, tylko o Bronce zapomniała, nie wzięła Bronki pod uwagę. Tymczasem... Bronka siedziała sztywna i ponura. To zaszczyt dla nas, doprawdy, zaszczyt, rozperliła się znowu matka. Bronka uniosła głowę: aż tak wielki zaszczyt, że babkę, jako niegodną, zamknięto w służbowce. Bronka! — ze zgrozą krzyknęła cienkim, przerażonym głosem matka. A tak, tak — powiedziała Bronka zwracając się wprost do Ruszkow-skiej — a wie pani dlaczego? Ponieważ babka po pierwsze: siorbie, po drugie: charczę, po trzecie: smarka. Bronka Wyjdź! Ani mi się śni — oświadczyła Bronka i roześmiała się bezczelnie. Moja siostra — Marynka pośpieszyła na pomoc matce — zawsze miała bujną fantazję. No i nie przepada za naszą babcią, dlatego mówi o niej takie nieprzyjemne rzeczy. Babcia jest chora, po prostu chora, wolała się położyć niż siedzieć tu z nami — uśmiechnęła się do Ruszkowskiej, ( a serce waliło: ta Bronka, ta świnia, ta... Matka przytaknęła gorliwie: właśnie się rozchorowała... głowa bardzo... i inne dolegliwości. Pani profesorowa oczywiście nie wierzy w podobne brednię, jakże mogłabym rodzoną matkę zamknąć w służbówce? Zresztą ta służbówka — gorliwość matki była demaskująca — to całkiem ładny pokoik, urządziłam go ślicznie, wygodnie. Ależ mamo — przerwała Marynka — t przecież mama wie, że Bronka taki już ma charakter... ! 234 Akurat przed przyjściem państwa moja siostra obraziła się na mamę — wyjaśniła Ruszkowskiej — tak to jest, nieprzyjemne, ale prawdziwe. Jakiś rok temu Bronią pożyczyła od mamy pięćdziesiąt dolarów, ponieważ akurat była na mnie bardzo obrażona, więc pożyczyła te pięćdziesiąt dolarów, kupiła w peweksie lewisowską garsonkę, taką akurat na mój rozmiar; tę garsonkę podrzuciła między moje rzeczy, a resztę z owych dolarów do mojej portmonetki — zaśmiała się, może trochę zbyt głośno, należało ciszej, pomyślała z naganą - takie czasami urządza dowcipy... W pokoju rozdzwoniła się cisza. Przedobrzyłam, pomyślała ze strachem Marynka. Ta cisza. Brzęk odkładanego przez Ruszkowską widelca rozległ się grzmotem. Boże, pomyślała Marynka, My nawet tych dowcipów Broni nie bierzemy już serio — usiłowała przerwać tę ciszę Marynka. Ach, broń Boże, nigdy na serio! — dorzuciła matka. Ojcu drżała ręka, kiedy sięgał po butelkę. Nalał tylko sobie i wypił. I znowu nalał i wypił. Czy on zwariował, pomyślała Marynka. Tadeusz, ty tak sam? — roześmiała się sztucznie matka. Potem minęło koszmarne pół godziny. Ruszkowscy, ludzie dobrze wychowam, odsiedzieli je przykładnie, prawie nie tykając jedzenia. Ojciec był stracony: co chwilę nalewał sobie kielicha, upił się w mig. I matka, i Marynka udawały, że nie dostrzegają tego popijania, ale w pewnym momencie ojciec zabełkotał: — To tak się sprawy mają.-, niech się pan nie gniewa, że zalewam robaka, z pana równy gość, nie gniewa się pan, co? Matka syknęła: — Tadeusz, jak ty się zwracasz do pana profesora, jak śmiesz? Boże, wstać i uciec, myślała Marynka, zawołać: jesteście wstrętni, nie mam 235 z wami nic wspólnego! Po półgodzinie Ruszkowską podniosła się, za nią profesor: dziękujemy państwu za miły; wieczór... Cóż mogli powiedzieć? Gdyby nie ta krowa, Bronka, wieczór miał szansę powodzenia, a teraz tego ekscesu Bronki już się nie odrobi i co oni sobie o nas pomyślą? Nie zaproszą nas do siebie, przepadło, przepadło, myślała Marynka, żegnając Ruszkowską najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. Matka płonęła wypiekami, ledwo panowała nad sobą, okazała jednak na tyle taktu, że nie zatrzymała Ruszkowskich; biedna mama, pomyślała Marynka. Trzasnęły drzwi, goście wyszli, matka wróciła do salonu. — I nie zaprosili — powiedziała matka, potknęła się o dywan. — A tak się cieszyłam, że zaproszą. Niczego nie zjedli, a ja wszystko, co najlepsze, dla nich... Tyle dobrego, zmarnuje się — ręce matki dygotały, sięgając po półmisek. Ojcu odbiło się; cham, pomyślała z nienawiścią Marynka, schlał się, bez pamięci, wytrąbił pół butelki koniaku. Choćby go nie wiem w co ubrać, zawsze będzie wyglądał jak kloc, zawsze pozostanie prostakiem. Biedna mama. Och, biedna. Współczucie Marynki było autentycznie wielkie. Z takim prostakiem całe życie. Powinna się teraz z nim rozwieść. Jeszcze ją trochę doszlifować, pomyślała Marynka, i będzie niezła. Nawet całkiem dobra. W każdym razie, ma szansę. A ojciec nie ma żadnej. Najmniejszej. Bronka uniosła głowę. Miała twarz mokrą od łez. — Mamo — powiedziała. — Ja się wyprowadzę, i — Ach — odezwała się niezbyt przytomnie matka, odstawiła półmisek — to ty? — Wyprowadzę się, mamo. 236 Matka podeszła do Bronki i zapatrzyła się w nią, jakby ją teraz dopiero dostrzegła. To ty?—powtórzyła. — Ile w tobie nienawiści. Ile zła. — Mamo! — zawołała Marynka, bo ojciec znowu sięgał do butelki. — Mama zabierze ojcu koniak, wszystko wypije i jeszcze się zacznie awanturować, a na dziś już dość tej totalnej kompromitacji. ¦— A, niech tam! — matkę nie interesował teraz ojciec, pochylona nad Bronką ciągnęła: — Zawsze zła. Od dziecka. Pamiętam, jak krzywdziłaś Marynkę. Jak niszczyłaś jej zeszyty. Jak okradałaś ją z pomarańczy. Biłaś ją, kiedy była maleńka. Ale żeby aż tak, z taką premedytacją? A ja się tak umęczyłam, sądząc, że to Marynka. Położę się, spać nie mogę, myślę: jedna tępa, nieudana, a ta druga, ta dobra — złodziejka. Okradła mnie. A to ty, nie Marynia. Po prostu — ty. ....... Niechże mama będzie sprawiedliwa — powiedziała gniewnie Marynka. Bo cóż za paskudna sytuacja, obrzydliwa i czego się matka czepia Bronki? — Przecież Bronka przyznała się, ale mama nie chciała jej wierzyć, tak mamę przekonał ten prymitywny „dowód" w mojej portmonetce. A zresztą, nie ma sprawy. I po co o tym rozprawiać? Teraz mama już wie na pewno, że to nie ja. A w ogóle, to ja się mamie dziwię: jak mama mogła mnie podejrzewać, jak mogła uwierzyć. — A czemu milczałaś? Czemu zachowywałaś się jak obca, jak nie moja?! — krzyknęła matka. — Gdybyś powiedziała jedno słowo, ale nie, nie powiedziałaś, dlaczego? — Mama jest śmieszna ze swoimi pretensjami! — uniosła się Marynka. To ja do mamy mogę mieć pretensje! W końcu to mama mnie obraziła tą całą bezprzykładną hecą! Należała się mamie nauczka. 237 — Boże, Maryniu, jak ty się do mnie odzywasz? Nie zasłużyłam — powiedziała matka. — Nigdy, przenigdy na myśl by mi nie przyszło, że to ty, ja od razu jak tylko stwierdziłam brak dolarów, od razu wiedziałam: Bronka, ale ona nie chciała się przyznać, może nie tak było? — zwróciła się do Bronki. — Biłam ją, a ona harda, stawiała się, może się nie stawiałaś? Mówiła wstrętne rzeczy, zwalała na ciebie, i dopiero kiedy w twojej portmonetce znalazłam, powiedziała: to ja, a ja pomyślałam, że ona ulitowała się nade mną, że chce ciebie osłonić... — Coś takiego — powiedziała Marynka — niech mama lepiej przestanie, bo się znowu obrażę. Cóż to, nie zna mama Bronki? — Przestańcie! — rozległ się krzyk Bronki. — Ja się naprawdę wyprowadzę! — A niby dokąd, wolno spytać? Wyprowadzi się, patrzcie ją, i niby co tą swoją wyprowadzką załatwisz?! — zawołała matka. — Wyprowadzi się! Na dwa miesiące przed maturą! Żeby potem wszystkim naokoło opowiadać: matka pozwoliła mi się wyprowadzić. A niby gdzie zamieszkasz, z czego się utrzymasz? Do pracy pójdziesz? A co ty umiesz? Lepiej milcz, milcz i myśl o sobie, zastanów się nad sobą. Wyprowadzi się! Po dzisiejszej awanturze przy Ruszkowskich, a co Ruszkowscy pomyśleliby o mnie, gdybyś się tak nagle wyprowadziła, powiedz? Bronka dotknęła szybko policzka matki, równie szybko cofnęła rękę. — Mamo — powiedziała — przykro mi, ale mnie naprawdę nie interesuje, có pomyślą Ruszkowscy. I już nie oglądając się na matkę, wyszła z salonu. XVI Od razu chciała spakować swoje rzeczy, Otworzyła szafę - pół wnętrza zajmowało starannie zapakowane w foliowy worek futro od ciotki Adeli. Mój Boże, pomyślała Bronka, od tego futra wszystko się zaczęło. Śmieszne: od futra. Odsunęła na bok sztywno sterczący tłumok. Futro nie należy do niej. A co należy do mnie, pomyślała. Czy mam w tym domu coś własnego? Co to znaczy: mieć coś własnego? Rząd wiszących na ramiączkach sukienek, spódnic, bluzek, swetrów. Nie, te rzeczy też nie jej. Cudze. Kogoś innego. Tamtej Bronki, pomyślała. Jest więc ta i tamtą? Coś własnego, coś własnego, powtórzyła niecierpliwię. Wydało się jej to w tej chwili najważniejsze: znaleźć cóś. własnego. Nie potrafiła nawet określić, co to powinno być. Ale nie kiecki, żadne łachy, chociaż ta niebieska bluzka... Bardzo lubiła ją, kupiła za forsę podkradzioną matce. — Właśnie — powiedziała półgłosem Bronka, przesunęła bluzkę w stronę futra. Nawet to zdjęcie ukochanego Kraw-czyka też za zwędzone pieniądze. Coś własnego! Gwałtownie wyrzuciła na podłogę zawartość szafy, potem szuflad, nic, to wszystko tamtej Bronki! Cóż za ubóstwo: nic swojego. Nie miała niczego, czego posiadanie zawdzięczałaby tylko sobie. — No i dobra. Pakowanie mam z głowy — powiedziała Bronka. Rozejrzała się po pokoju, uważnie, długo:—jeszcze nigdy dotąd nie był taki obcy i cudzy. Zgasiła światło, meble pokrył cień: tak lepiej. Z głębi mieszkania dotarły podniesione głosy — matki i Marynki, kłóciły się widocznie. — Moja mamo — powiedziała Bronka, zapłakała krótko, otarła łzy. — Nie będę więcej płakać, dość mazania. 239 Dlaczego powiedziała o babce, zamkniętej w służbówce?] Mama niech mi się przypadkiem nie wierci po mieszkaniu,! zapowiedziała matka. Najlepiej niech mama siedzi u siebiej w służbowce. Starcza twarz babki pozostała obojętna, tylko oczy nt sekundę przykryły się powiekami. Babka odłożyła ścierkęj którą przecierała naczynia, zdjęła fartuch, przewiesiła go] przez poręcz krzesła i poszła „siedzieć" w służbówce. Drzwi] za sobą zamknęła, a Bronka patrzyła na te lśniące bielą drzwi] i chciała siłą wywlec zza nich babkę, siłą usadzić ją przy stole, j Wydawało jej się, że widzi babkę, że wie, co ona teraz: złożyła ręce na kolanach i siedzi wyprostowana, nieruchoma] — na co czeka? To czekanie babki było czymś strasznym,] beznadziejnym, okrutnym. Siedzi i czeka, żeby się otworzyły] drzwi i żeby ktoś do niej wszedł, zajrzał, uśmiechnął się, j zagadał, nie wypędzał, myślała Bronka. A potem Maryna za swoim fałszywym talerzem; ten talerz] tak szczodrze zapchany szynką, po wahaniu nawet kanapka j z kawiorem! Ten talerz mówił, nie, on wrzeszczał prawdę j o Marynie, a ja jej tak zazdrościłam wspaniałej szlachet-l ności serca, charakteru, myślała Bronka, podchodząc do okna i opierając rozpalony policzek o szybę. Od tamtego] przeklętego, a może wcale nie przeklętego? Może to był] właśnie błogosławiony dzień? Wszystko jedno, od tamtego '¦ dnia w każdym razie poczułam się marna i podła; sądziłam, że mam siostrę anioła, siostrę, która daje mi szansę — moją wielką szansę. Padłabym przed swoją siostrą plackiem, jej szlachetność mnie unicestwiała, wyrzuty sumienia, że ona cierpi, a ja biorę garściami, korzystam z hojności uczuć matki, fałszywe uczucia i fałszywa szlachetność, ale nie o nic chodzi; te przeklęte wyrzuty sumienia, ta męka, bo już po raz drugi nie starczyło odwagi, żeby pójść do matki i powiedzieć: to naprawdę ja, mamo; więc chociaż starałam się myśleć tak jak moja siostra, postępować jak moja siostra, patrzeć na świat jej oczyma, bo to przecież takie mądre i dobre oczy... Błysnęło światło i Bronka zasłoniła oczy dłonią. — Coś ty nawyrabiała? Czemu porozwalałaś te rzeczy? To Marynka. Niesie mi talerz, pomyślała Bronka, mój, osobisty. — Słuchaj — zaczęła Marynka — przyszłam ci powiedzieć, że nie jest źle. Matka ci wybaczy. Ubłagałam ją. Pełny, aż po czubek, kopiasty talerz, pomyślała Bronka. — Chyba ci zależy na matce. I chyba rozumiesz, że nie było łatwo ją ubłagać. Ale ona jest tak szczęśliwa z powrotu córki marnotrawnej — zaśmiała się lekko Marynka — że jakoś poszło. Przebaczy ci. Za to musisz pójść jutro do Ruszkowskich. Ja kupię kwiaty, a ty zaniesiesz. No i przeprosisz za swoje zachowanie, a przy okazji powiesz, że to z babcią wymyśliłaś. Rozumiesz? — Rozumiem — odpowiedziała Bronka. Bo rozumiała. Aż za dobrze. — Powiesz, co jest zgodne z prawdą, chociaż dla nas niemiłe, że babcia, ponieważ nie ma zębów, je trochę zbyt głośno i że to ją bardzo krępuje. Babcia, chociaż jest prostą kobietą, powiesz... — Kto to wymyślił? Ty czy matka? — Rozumiesz, że zachowałaś się haniebnie. Skompromitowałaś nas wszystkich, to są ludzie na najwyższym poziomie. — Zamknij się — powiedziała Bronka. — I wynoś stąd. 240 241 — Okropna z ciebie chamka. Zamiast mi podziękować, że matka już się nie gniewa... A tak naprawdę, to nawet nie wiesz, jak bardzo mi cię żal. — To kanapka z kawiorem czy listek sałaty? — zapytała Bronka. —• Co? — zdumiała się Marynka. — O czym ty bredzisz? Och, przestałabyś się zgrywać. W końcu dość długo łaziłam po tym domu z piętnem złodziejki. Zrobiłam to dla ciebie, wzięłam winę na siebie, właśnie dlatego, że ci współczuję. — To już nie talerz, to cały półmisek — powiedziała Bronka. — Naprawdę, przestań się zgrywać. Bądź poważna. Powiem ci więcej, to ty zmusiłaś mnie dzisiaj, żebym powiedziała o tamtym. Ty sama. Ostatecznie, musiałam się bronić. — Bronić? — teraz zdumiała się Bronka. — W końcu i ja mieszkam w tym parszywym, nowobogackim mieszkaniu. Flaki się codziennie we mnie przewracają, kiedy patrzę na te graty. Bo wiesz, Bronka — ciągnęła już przyjaźnie Marynka — kiedyś sądziłam, że świat jest jeden, ale to nieprawda, jest wiele światów, i ten tu, na Słowackiego, różni się od tamtego ze Sprawiedliwej: I ja pasuję do tego świata. Chcę w nim pozostać na stale, twardo i mocno. Muszę się dostać na medycynę. Dlatego zależy mi na Ruszkowskich. Może zdałabym i bez protekcji, jestem przecież dobra, najlepsza, ale na wszelki wypadek wolę się zabezpieczyć. A któż mi zapewni lepszą protekcję od Ruszkowskiego? Jedno jego słowo i mam indeks w kieszeni. Poza tym byłoby wspaniale bywać u nich. Czy ty możesz pojąć, co ja dziś przeżyłam, kiedy dowiedziałam się, że 242 jakimś cudem przyjęli zaproszenie matki? Te ohydne meble, ten skaj trzeszczący, ojciec wbity w garnitur, no i matka, która wciąż jeszcze nie potrafi się znaleźć... I ty. Nie spodziewałam się tego po tobie, Bronka — w głosie Marynki zadźwięczały łzy - zrobić takie świństwo... Już mi nie chodzi o matkę, ale mogłaś pomyśleć* o mnie, przecież wiesz, że mam zdawać na medycynę. Musiałam się bronić. Z błyszczącymi oczami, pełna uniesienia Marynka, wyglądała pięknie. Wspaniale, pomyślała Bronka, i jak to dobrze brzmi: musiałam się bronić. — Jak wtedy, w szkole — powiedziała bardziej do siebie Bronka niż do siostry. Wtedy też Marynka mówiła: czy nie mam prawa do obrony? I wyglądała tak wspaniale, tak pięknie i tak — czysto? — Co w szkole? — zdenerwowała się Marynka. — To ty byłaś donosicielką — powiedziała spokojnie Bronka. — No wiesz! — oburzyła się Marynka. I biedna Zośka Kołodziejczyk, pomyślała Bronka, padła ofiarą tej „obrony". Dobry Boże, a ja pierwsza, broniąc Maryny, omal nie naplułam Zośce w twarz. — I żadnych wyrzutów sumienia, co? — spytała Bronka. — Słuchaj, Bronka — powiedziała wyniośle Marynka — moje sumienie jest czyste. Jeżeli chodzi o Wychowanicę, to wszyscy uznali ją za wyjątkową podliznę, nikt nie żałował. Ty też nie, jakoś sobie nie przypominam, żebyś po niej płakała. Oczywiście, musiałam się bronić! Ty mnie zresztą również broniłaś, za co byłam i jestem wdzięczna. — Aha — powiedziała tylko Bronka. Ta scena w gabinecie dyrektora, dyrektor za biurkiem, ale jakiś inny, jakiś stłamszony, jakby poniżony, słuchaj, Cegłowska, powiedz mi, patrząc prosto w oczy: czy wiesz o tym, że profesor Jodłowska przyjmowała od waszej matki łapówki w postaci mięsa? I to straszliwe zmieszanie i myśl: matka! Matka w obronie Maryny, takie świństwo... Znowu głos dyrektora: tak, nie mów nic, rozumiem, wracaj do klasy. A to nie matka, ale Marynka „broniła się". I pewno, broniąc się, powiedziała z tym swoim wspaniałym błyskiem pięknych oczu: może pan dyrektor zapytać moją siostrę, ja nie kłamię... Może tak mu powiedziała, może inaczej, nieważne, pomyślała Bronka, jakże była zmęczona; pewno, Wychowa-nicy nikt nie żałował, kiedy w tym roku okazało się, że już nie pracuje w naszej szkole. Rzeczywiście, trudno ją żałować; i Zośki też nikt nie żałował, kiedy po tamtej awanturze nie przyszła więcej do szkoły: podła donosicielka, sprawiedliwości stało się zadość. — A co do Zośki — powiedziała Marynka — to ty pierwsza zaczęłaś. Zresztą słusznie, podlizna milczała, zamiast z godnością przyznać się, że jest autorką tych kawałów. Nie przyznała się i dostała za swoje. Wychowanica zrobiła z niej marmoladę, dyrektor też Zośce przyłożył niekiepsko, no, a potem — zrozumiałe: takie podejrzenie samo nasuwało się. Zresztą, daję ci słowo honoru, Bronka, ktoś drugi jeszcze donosił Wyc.howanicy i kto wie, czy to właśnie nie Zośka? A wszystkim tak natychmiast cudownie ulżyło, że sprawa się wyjaśniła, uwolnieni od wzajemnych podejrzeń, wszyscy czyści... — roześmiała się Marynka. Bronka wzdrygnęła się, pamiętała swoją ulgę, nie mogła się jej wyprzeć. Moja siostra ma rację, pomyślała Bronka, rzuciliśmy się na Zośkę gorliwie i radośnie i niechby tam 244 ktoś spróbował mieć wątpliwości! Zresztą, jakie wątpliwości, skoro moja siostra o jasnej twarzy i pałającym spojrzeniu już znalazła się poza podejrzeniami. Jakże cudownie mówiła o cierpieniu konia, którego mijali obojętni ludzie, jestem tym koniem, mówiła, spójrzcie na mnie, może to było nie na temat, ale zrobiło wrażenie, ja ciebie nie potępiam, Zosiu, ja ciebie nawet staram się zrozumieć... i imię Zośki jak hasło wywoławcze, i ta nasza ulga tchórzy: że to Zośka, że znalazł się winny! — A w ogóle, co cię napadło? — powiedziała ze złością Marynka. — Co ma piernik do wiatraka? Zośka, Wychowanica, ale masz skojarzenia, powinszować. — Rzeczywiście, kiepsko kojarzę — zgodziła się Bronka. I roześmiała się. — Teraz na przykład nie wiadomo dlaczego przypomniał mi się pewien chłopak. Stoję przed nim, umieram ze szczęścia, idiotycznego, oczywiście, nie wiem, czy ściągnąć rękawiczkę, czy podać rękę w rękawiczce, w. rezultacie rękawiczki upadają, a ja pokornie się schylam i je podnoszę, i widzę czubki jego butów, bo te rękawiczki upadły mu wprost pod nogi. — Jak mogłaś — odezwała się ze wstrętem Marynka. — Prawda, jaki brak godności? Nędzota. Ty byś tak nie postąpiła. Ty, po pierwsze, nie umierałabyś z idiotycznego szczęścia, po drugie, gdyby tobie upadły rękawiczki, to każdy chłopak rzuciłby się po nie do twoich nóg, a ty z wyniosłym uśmiechem raczyłabyś je przyjąć. — Zawsze ta zazdrość — westchnęła Marynka. — A tę starą pamiętasz? — Wiesz, ty chyba masz paranoję. — Nie pamiętasz? Tej starej, stąd? 245 — Boże, jakaś ty wulgarna. Jaka bezwzględna. Jak możesz mówić tak o tej nieszczęsnej kobiecie? — Nieszczęsna, prawda? Och, jak ty ładnie umiesz mówić, Marynka. I jak ładnie, z jakim wdziękiem rozdajesz te kopiaste półmiski... i — Słuchaj, Bronka... — Pamiętam, to była po prostu wspaniała awantura o tę starą stąd. Jeszcze na Sprawiedliwej. Gdy okazało się, że matka załatwiła mieszkanie definitywnie, a starą wysiudała do przytułku. Pamiętam ciebie, Marynka. Byłaś wtedy samym oburzeniem, byłaś jak wulkan, jak lawina, byłaś nadzwyczajnie wspaniała. — Posłuchaj, Bronka. Mój stosunek do tej nieszczęsnej kobiety nie uległ zmianie. Współczuję jej z całego serca. Uważam nadal, że matka zachowała się haniebnie. — Masz rację: haniebnie. Ale gdyby nie zachowała się haniebnie, mieszkałabyś na Sprawiedliwej albo w jakimś em cztery. Nie miałabyś okazji do snucia wariacji na temat różnych światów ani nie ocierałabyś się o wielkich Rusz-kowskich. Matce to zawdzięczasz. Doceń więc. A tej starej tam w przytułku nie jest źle. -— Jesteś cyniczna. — O, tak — roześmiała się Bronka — jestem cyniczna. Ale tutaj ta stara była sama jak palec i nawet twoi wspaniali Ruszkowscy się nią nie interesowali, może im zbyt śmierdziała, nikt z tego domu, w którym przemieszkała tyle lat, już się nią nie interesował, bo gdyby się ktokolwiek interesował, to przecież nie pozwolono by matce wyrządzić takiego świństwa, prawda? — No — powiedziała Marynka — z drugiej jednak 246 strony to też krzywdzące, żeby jedna osoba zajmowała tak wielkie mieszkanie... to aspołeczne... — Cytujesz matkę, ale oczywiście masz rację? Pewno, że aspołeczne. Bo i co? Już rączki czyściutkie, umyte, wytarte, nieskazitelne i fajnie, nie? Zresztą uspokoję cię do końca: i tak by ją stąd wyeksmitowano do tej pory. Ona ma już całkowitą sklerozę, robi pod siebie i nie wie, jak się nazywa. No, oczywiście, wyrzucenie jej z tego mieszkania przyspieszyło chorobę, ale, jak ty mówisz „z drugiej strony", sama by tu mieszkać nie mogła, więc jakaś komisja, czy coś w tym rodzaju, tak czy siak oddałaby tę starą do przytułku. — Skąd ty o tym wiesz?— zdziwiła się Marynka. — Nie zauważyłaś, że czasem ogarnia mnie kulinarny zapał i wypiekam stosy idiotycznych ciasteczek? Odwiedzam tę starą. — Odwiedzasz? Ty? I chodzisz tam, do przytułku? O Boże — wzdrygnęła się Marynka. — Ale po co, do diabła? — Koń — powiedziała Bronka. — Jaki koń? — Zapomniałaś o swoim koniu? A, rozumiem: już go dawno nie używałaś. Ostatni raz wtedy, w szkole serwowałaś konia. „Cierpiał, jego męka,, nie zapomnę oszronionej powieki; ani tej ckliwej litości owej kobiety, która mówiła afektowanym głosem: biedny konik..." Wiesz co, Maryna? Ty się mylisz: ja ci niczego nie zazdroszczę. Przeciwnie: ja ci współczuję. Myślę, że wtedy, kiedy spotkałaś tego swego konia, jeszcze miałaś szansę, ale teraz? Zazdrość? Och, moja biedna Marynko, ta zazdrość była tak dsnvno, a potem — potem już cię tylko uwielbiałam, potem był tylko podziw, potem chciałam jak ty — cierpieć, czuć, myśleć tak jak ty, 247 Maryna. Uśmiechasz się? Do twarzy ci z tym pogardliwym uśmiechem. A wiesz? Ty rzeczywiście pasujesz do tego domu, pierwszorzędnie. Z jaką wyniosłą pogardą potrafisz przy matce wkładać swój kożuch, kupiony za wziątki i oszustwa, manifestując w ten sposób swoją uczciwość, swój wstręt do matki, kożucha i oszustw. Wiesz co, Maryna? Gdyby profesorowa Ruszkowska zechciała przyjmować „paczuszki" naszej mamy, ty pierwsza, w dyrdy, latałabyś z nimi... Co tobie? Maryna? — Nienawidzę cię — powiedziała Marynka. Trzasnęły drzwi. Bronka została sama. XVII Babki nie było w kuchni. Matka osobiście szykowała śniadanie. Na wchodzącą Bronkę ani spojrzała. — Dzień dobry — powiedziała Bronka. Podeszła do stołu, ukroiła kromkę chleba, posmarowała masłem. — Widzi mama? Apetyt Broni służy. I zamiast łez pożegnania, Bronią wciska w siebie chlebek. Z masełkiem — zadrwiła Marynka. Bronka jadła spokojnie, nie zwracając uwagi na Marynkę. Przed przyjściem tu, do kuchni, przeżyła moment załamania: uciec od razu, natychmiast, wymknąć się chyłkiem, nie widzieć już nikogo, przede wszystkim matki. Bo przecież matka... A jeśli mnie obejmie, myślała w panice Bronka i serce waliło w bólu, w męce. Boże, żeby objęła! Więc uciec, nie widzieć, nie spotkać; pozostać silną. Włożyła płaszcz, buty, stanęła przed drzwiami swego pokoju z ręką na klamce, nacisnąć i szybko wyjść; już słyszała za sobą głos matki, pełen niepokoju: Bronią, dziecko, dokąd? Czuła obejmujące ją ręce matki i nie miała siły nacisnąć klamki: wczoraj wszystko było bardziej proste, a dziś? Nie myślała o tym, dokąd pójdzie, gdzie będzie mieszkać, co z sobą zrobi; to stało się jakieś nieistotne wobec rąk matki, które mogą objąć... Boże! Serce skoczyło do gardła, ponieważ w holu rozległy się kroki matki, idzie do mnie, mama, mama. To świetny, świetny pomysł — głos matki brzmiał świeżo, energicznie —ty masz pomysły, Marynia. Z tym lekarzem. Ktoś chory, pomyślała Bronka, kto, matko święta? Sprowadzimy do ba'bci lekarza... — Więc babcia zachorowała? Ale na co? Wczoraj była zdrowa? — potem ty weźmiesz 249 recepty i pójdziesz do profesora — mówił głos matki. Ał nie... dopiero, gdy się wykupi leki. Tak będzie lepiej, przecii można zapomnieć, jak trzeba dawkować leki. Lekki chłodek ogarnął czoło Bronki, głowę, alibi, myślała Bronka. Pośpiesz się, Marynia, wyjdź wreszcie z t< łazienki — zniecierpliwił się pełen zadowolenia głos matki.' Ale mamo — odpowiedział wyraźnie głos Marynki —. babcia musi koniecznie leżeć. Trzeba za babcię zrobić zakupy. Ja mogę zrobić, pójdę na drugą lekcję. Profesorowa zwykle o tej porze idzie po świeże pieczywo do samu... Pieczywo mamy — sprzeciwił się głos matki. — Ależ, mamo, czy mama nie rozumie... — głos Maryny oddalił się, w łazience znowu szum wody. Bronce wydało się, że ma mokre czoło, policzki, otarła je, lecz pod ręką poczuła chłód twarzy i drżenie warg. Przeczekała, aż to drżenie warg minie. Wyciągnęła przed siebie dłonie i sprawdziła: dłonie już nic drżały, były pewne, zrzuciła płaszcz, weszła do kuchni. Dziwiła się, że głos jej brzmi tak obojętnie: dzień dobry. Chleb miał jakiś dziwny smak, lecz jadła i popijała herbatą, i herbata miała dziwny smak, gorzki. Nie osłodziłam, pomyślała Bronka, sięgnęła po cukier. — Nie krępuj się, od razu wysyp wszystko z cukiernicy -zakpiła znowu Marynka. — A ty, delikatna, na raty: najpierw raz, potem drugi, a teraz trzeci raz słodzisz. Mas/ rację, cukier tuczy, krzepi i wzmacnia. Musisz być teraz krzepka, przecież czeka cię przeprowadzka. — Zostaw ją, Maryniu — odezwała się matka. Bronki pośpiesznie odstawiła szklankę. — Bronią — głos matki był zwyczajny, dobry, najleps; Nie, nie, pomyślała ze strachem Bronka, tylko nie to, chcę, nie chcę. ~~ 250 — Spójrz na mnie, Bronią. No... proszę. Nie spojrzę. Jeżeli spojrzę, przepadnę, broniła się w myślach Bronka. Głos matki nalegał łagodnie: — No, proszę... Tak, teraz dobrze, córeczko. Dobrze, prawda? No, nie płacz, nie płacz. A teraz powiedz: przepraszam. — Przepraszam. — Bo widzisz... A ja ci też wybaczam wszystko, Broniu. Marynia ma rację: to rzeczywiście było tak dawno, że nie ma o czym mówić. Natomiast jeśli chodzi o wczorajszy wybryk — dłoń matki oparła się na głowie Bronki — wyrządziłaś nam wszystkim wielką krzywdę. I powinnaś ją naprawić. Chociaż tyle mam prawo od ciebie wymagać. — Mamo, ja proszę... — powiedziała Bronka, ale zbyt cicho, bo matka ciągnęła swoje o tych racjach, krzywdach, skandalu... — Mamo, proszę, proszę — powtórzyła Bronka — niech mama przestanie. Dłoń matki jednostajnie gładziła włosy Bronki; kontakty towarzyskie, ciągnęła matka, start na medycynę. — To boli! — krzyknęła Bronka. — Histeryczka — powiedziała Marynka. — Co cię boli? — przestraszyła się matka. — Jej odbiło, mama nie rozumie? — powiedziała ze złością Marynka. — Zgrywa się. Przecież to wszystko zgrywa, ten szantaż, że się wyprowadzi, i tak dalej. A mama daje się nabierać. A do tego, żeby o mnie wydawać opinie zwróciła się wprost do Bronki —jeszcze nie dorosłaś. Jesteś na to zbyt tępa, zbyt głupia. Jesteś tępym przeżuwaczem i tylko uśmiać się z ciebie można, albo zapłakać nad tobą. Ty tragiczna idiotko: „ja ci, Marynia, współczuję". To ja tobie współczuję i brzydzę się ciebie jednocześnie. I ktoś taki jak ty ośmiela się mnie sądzić? Mówić o moim sumieniu? 251 Gdyby tobie matka kupiła taki kożuch za wziątki, lizałabyś ją po rękach. — Marynia! — krzyknęła matka piskliwie. — A tak, tak! Za wziątki! Za oszustwa! Za marne, liche machlojki! Cicho! Niech mama milczy! Wstydzę się za mamę, chociaż pragnęłabym być z mamy dumna. Ale mniejsza o mamę! Chodzi mi o ciebie, Bronka. Ty się nie zgrywaj. Bo ty nikogo z nas nie nabierzesz. I nie wyobrażaj sobie, że się zmieniłaś. Że zaszła w tobie jakaś duchowa metamorfoza. Spójrz na siebie: wciąż jesteś gruba, brzydka i tępa. I czego mama ryczy? Po co te łzy? Choć raz musiałam powiedzieć prawdę. — Boże, Boże — powiedziała matka. — Zamiast głupio płakać, niech mama na niej wymusi, żeby poszła przeprosić Ruszkowskich. W końcu to ona musi odkręcić. Nikt inny! I niech mama załatwi wreszcie tego lekarza! Czy ja mam dzwonić? — Tak, tak, oczywiście — powiedziała nieprzytomnie matka — masz rację. Już dzwonię. A Bronią... Bronią na pewno przeprosi. Prawda, Broniu? Chlipnęła i poszła do holu, bo tam był telefon. — Słuchaj, Bronka — zaczęła Marynka, ale Bronka wyszła za matką. Matka postukiwała słuchawką w widełki: zajęte i zajęte — powiedziała — Bronią, idź do tego pijaka i obudź, już dawno powinien być w robocie. Ale pijak we własnej osobie stanął na progu łazienki. Wyglądał nietęgo, jak zwykle po przepiciu, oczy przekrwione, mętne. Ruszył przez hol, w stronę kuchni i wtedy matka zawołała zdumiona: 252 — A to co znowu ma znaczyć? Tadeusz?! Ojciec zatrzymał się. Jakby niepewnie odwrócił się na ten pełen zdumienia i oburzenia okrzyk matki. — A to znaczy... to znaczy figa —~ powiedział ojciec. — Obrzydliwy pijak — uniosła się matka — jeszcze ze sobą porozmawiamy, poczekaj! Wczorajszego zachowania nie wybaczę ci do końca życia. Ja ci! — krzyknęła matka, nabrała duży haust powietrza i zakończyła już zupełnie normalnym głosem: — A teraz marsz do łazienki. Przebrać się w garnitur. — Figa — powiedział ojciec. I pokazał matce figę. Matkę zatkało. — Figa — powtórzył ojciec. Matka potrząsnęła głową. — Tadeusz? — powiedziała pytająco, a potem wrzasnęła: — Ty powinieneś dziś na kolanach!.., — Nic z tego. Figa, figa — mówił ojciec, śmiejąc się. — Co tu się dzieje? — zapytała Marynka, wchodząc do holu. Spojrzała na ojca, skrzywiła się: ¦— Niech lepiej nie idzie do pracy, przecież nie wytrzeźwiał. — A ty się zamknij! — huknął ojciec. — Co? co? — zabełkotała Marynka. — Ty wredna szczeniaro — powiedział ojciec. — Tadeusz! — krzyknęła matka. — Milczeć! — ojciec podszedł do matki i było w nim coś takiego, że matka skapitulowała: cofnęła się i znowu się cofnęła, i znowu, aż plecami dotknęła ściany. — Nie bój się. Nie uderzę — powiedział ojciec. — Tylko milcz. Milcz, na litość boską. 253 — Jak śmiesz — usiłowała postawić się matka, a ojciec powtórzył głucho: zamilcz. — Mamo... milicja. Ja zadzwonię — zabełkotała pobladła Marynka. — Ty szczeniaro — zwrócił się do niej ojciec. I do matki: — Przyjrzyj się, jak wychowałaś swoje córki. Obie są zachwycające. Jedna złodziejka, a druga — kapuś. No, złodziejkę jeszcze rozumiem, nasza krew, przecież wychowała się wśród złodziejstwa. O! — powiedział ojciec z taką tępą rozpaczą, że Bronka chciała rzucić się ku niemu, objąć, pocieszyć — o, ja jestem uczciwa, ja tylko nie doważam, tylko deko albo dwa urwę. A ja? Też nie lepszy, a- przecież kiedyś, przecież kiedyś, Teresa, byliśmy uczciwymi ludźmi. Co się z nami Stało? Dlaczego? — ojciec potarł czoło. — Nie wiem. Nie rozumiem. Ale to jedno rozumiem — krzyknął — pajaca z siebie nie pozwolę robić! Figa! Zrozumiano? Bo jacyś Ruszkowscy? A niech wszyscy diabli tych Ruszkowskich! I innych też niech wszyscy diabli! Nie będę się przebierał w pajacowate garnitury! I to niby ja was skompromitowałem przed tymi cholernymi Ruszkow-skimi? To wy same skompromitowałyście się jak wszyscy diabli! -— Dość tego! Tadeusz! — krzyknęła matka. — My sobie nie pozwolimy!... — Niech mama w ogóle z ojcem nie rozmawia, nie ma z kim — powiedziała bardzo blada Marynka. Wciąż trzymała rękę na słuchawce. — Z ojca kawał zwykłego chama, i doprawdy nie pojmuję, jak mama może... Bronka zamknęła oczy. I tak z zamkniętymi oczami przeszła do przedpokoju. Wkładając buty, pomyślała, że 254 pójdzie do ojca,weźmie go pod rękę i wyjdą stąd razem. Ale zaraz pomyślała, że nie, każdy musi być odpowiedzialny za siebie. Krzyczały tam teraz w holu obie: matka i Maryna jednocześnie, głosu ojca nie było już słychać. Bronka ujęła klamkę. Nie daj się, tato, pomyślała. Wyszła. Na nieskazitelnie błyszczących drzwiach lśniła wizytówka: Teresa i Tadeusz Cegłowscy. Opracowanie graficzne Jacek Brzozowski Redaktor II wydania Maria Laulsch-Bendkowska Redaktor techniczny Mirosława Bokus Korekta Jadwiga Janik Text © Copyright by Ewa Ostrowska, Warszawa 1982 ISBN 83-203-0243-9 RSW „Prasa-Książka-Ruch" Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1987. Wydanie II. Nakład 59 700 + 300 eg/. Ark. wyd. 10.8. Ark. druk. 8/32 Oddano do produkcji w listopad/.ie 1985 r. Podpisano do druku w styczniu 1987 r. Prasowe Zakłady Graficzne Koszalin, ul. A. I.ampc 18/20 Zam. D-1000 P-46