Joseph Conrad Opowieści niepokojące Opowieści zasłyszane Tales of Unrest Tales of Hearsay Przełożyli: Helena Gay Teresa Sapieżyna Stanisław Wyrzykowski Aniela Zagórska OPOWIEŚCI NIEPOKOJĄCE OD AUTORA Z pięciu nowel zawartych w tym tomie Laguna, ostatnia z kolei, jest najwcześniejsza. Była to pierwsza nowela, jaką kiedykolwiek napisałem, i zamyka, że tak powiem, pierwszy okres mojej twórczości — okres malajski — o specjalnym wątku zaczerpniętym nieraz ze słyszanych przeze mnie opowiadań. Poczęta w tym samym nastroju, który wydał Szaleństwo Almayera i Wykolejeńca, wypowiedziana jest tym samym tchem (a raczej resztką tchu, która została mi po ukończeniu Wykolejeńca), objęta tą samą wizją, oddana tą samą metodą — jeśli w ogóle zamierzałem wówczas poddawać jakiejś metodzie swoje pisanie, które było dla mnie jak gdyby najnowszą z przygód. Bardzo wątpię, czy miałem taki zamiar. Najpierw dokonywa się dzieła, a potem wysnuwa się z niego teorie. To ostatnie zajęcie, bardzo miłe i egotyczne, a przy tym nikomu na nic nieprzydatne, może doprowadzić równie łatwo do fałszywych, jak i do prawdziwych wniosków. Każdy pozna, że ostatni rozdział Wykolejeńca i początek Laguny pisało to samo pióro — mówiąc w przenośni. W danym wypadku przenośnia jest także dosłowną prawdą. Było to istotnie to samo pióro: pospolita stalówka. Ponieważ oskarżano mnie o nieczułość, miło mi stwierdzić, że przynajmniej w jednym wypadku uległem sentymentalnemu porywowi. Przyszło mi na myśl, że ta stalówka była dobrą stalówką, że dzielnie mi się przysłużyła, i włożyłem ją do kieszeni od kamizelki, aby ją przechować jako pamiątkę, na którą będę mógł kiedyś czule spoglądać. Potem owa stalówka ukazywała mi się od czasu do czasu w przeróżnych miejscach — na dnie małych szufladek, między spinkami w tekturowych pudełeczkach — aż wreszcie znalazła stały przytułek w dużym drewnianym pucharze zawierającym kilka kluczyków, kawałeczki laku, sznurki, drobne łańcuszki, nieco guzików i tym podobne szczątki, które wykruszają się z ludzkiego życia i osiadają w schowkach tego rodzaju. Widywałem ją od czasu do czasu z uczuciem wyraźnego zadowolenia, aż pewnego dnia spostrzegłem ze zgrozą, że w pucharze znajdują się dwie stalówki. Jakim sposobem druga trafiła do pucharu zamiast znaleźć się w koszu z papierami albo w kominku — nie mogę zrozumieć; ale oto leżały obok siebie, obie pokryte skorupą zeschłego atramentu i niemożliwe do rozróżnienia. Sytuacja przedstawiała się rozpaczliwie, postanowiłem więc nie dzielić uczuć między dwie stalówki, a z drugiej strony nie narażać się na obdarzanie sentymentem przybłędy, i rzuciłem obie przez okno na kwietnik. Nasuwa mi to obecnie refleksję, że taki poetyczny grób bardzo jest odpowiedni dla okruchów czyjejś przeszłości. Ale opowiadanie pozostało. Pojawiło się najpierw W „Cornhill Magazine” jako pierwszy mój występ w piśmie periodycznym, a żyłem jeszcze dość długo, aby ujrzeć je skarykaturowane w przemiły sposób przez p. Maxa Beerbohma w tomie parodii pod tytułem: Gwiazdkowy wieniec, gdzie znalazłem się w bardzo dobrym towarzystwie. Niezmiernie mi było przyjemnie. Uwierzyłem w swoją publiczną egzystencję. Zawdzięczam wiele Lagunie. Najbliższą moją próbą nowelistyczną był wyjazd; mam na myśli wyjazd z Archipelagu Malajskiego. Bez premedytacji, bez żalu, bez radości i prawie nieświadomie wkroczyłem w zupełnie odmienną atmosferę Placówki postępu. Znalazłem tam inny grunt moralny. Zdawało mi się, że potrafię doznać nowych uczuć, ulec nowym podszeptom, że nawet nowy rytm wprowadzę do stylu. Przez chwilę cieszyłem się najczarowniejszym ze złudzeń: wydałem się sobie nowym człowiekiem. Złudzenie to przylgnęło do mnie na pewien czas: złudzenie — potwór o kadłubie, który był na wpół pewnością, a na wpół nadzieją, o tęczowym ogonie z marzeń i głowie zmiennej jak plastyczna maska. Dopiero w jakiś czas później przekonałem się, że — podobnie jak wszyscy ludzie — podlegam prawom nieubłaganej konsekwencji. Nie można uciec od samego siebie. Placówka postępu stanowi najlżejszą część łupu, który wywiozłem z Afryki Środkowej, zasadniczą bowiem jego częścią jest oczywiście Jądro ciemności. Inni ludzie znaleźli w Afryce rzeczy zupełnie odmienne i żywię przyjemne przeświadczenie, że to, co stamtąd zabrałem, nie na wiele by się komu przydało. A trzeba jeszcze zaznaczyć, że objętość tego łupu bardzo była mała. Mogłem zmieścić wszystek razem w bocznej kieszeni, starannie go złożywszy. Co się tyczy samej noweli, zbliżona jest do rzeczywistości w głównych zarysach. Niewyczerpana pomysłowość w opowiadaniu celnych kłamstw wymaga talentu, którego nie posiadam. Pochodzenie noweli Idioci tak jest wyraźne i oczywiste, że niepodobna mi tu nic o niej powiedzieć. Pobudką do niej było wrażenie bynajmniej nie intelektualne, tylko czysto wzrokowe: widok owych idiotów. Po długiej przerwie wypływającej z braku decyzji i przebierania wśród różnych pomysłów — przerwie, która skończyła się z chwilą, gdy zacząłem pisać Murzyna — przystąpiłem do trzeciej z rzędu noweli, umieszczonej w tym tomie na pierwszym miejscu: Karain — wspomnienie. Gdy czytałem go po wielu latach, Karain zrobił na mnie wrażenie czegoś, co oglądam przez lunetę z dość korzystnego punktu widzenia. W tym opowiadaniu nie powróciłem na archipelag, tylko zbliżyłem się do niego, aby raz jeszcze nań spojrzeć. Byłem pochłonięty tym odległym widokiem, i to tak dalece, że nie zauważyłem podobieństwa — a nawet prawie identyczności — motywu tego opowiadania z motywem Laguny. Zasadnicza myśl obu nowel jest jednak bardzo różna. Karain upamiętnił mi się głównie przez to, że był pierwszą rzeczą, jaką drukowałem w „Blackwoods’ Magazine”, i że stąd wynikła moja znajomość z wydawcą tego pisma. P. Wiliam Blackwood wyraził się o mej noweli powściągliwie, a trafnie, co umiałem należycie ocenić. Wziąłem się zaś do Karaina pod wpływem nagłego popędu — w trzy dni zaledwie po napisaniu ostatniego wiersza Murzyna. Trudności nastręczone przez to opowiadanie zlewają mi się we wspomnieniu z udręką nie dokończonego Powrotu, ponieważ właśnie wtedy podjąłem znów pracę nad ostatnimi stronami tej noweli; jest to w mym życiu jedyny wypadek, kiedy usiłowałem pisać jak gdyby jednocześnie obiema rękami. I rzeczywiście mam teraz najgłębsze poczucie, że Powrót jest niejako produkcją z lewej ręki. Przeglądając niedawno to opowiadanie, doznałem wrażenia, że siedzę pod wielkim i kosztownym parasolem wśród głośnego plusku wściekłej ulewy. Bardzo to było przykre. Mimo ogólnego hałasu słyszałem wyraźnie, jak każda kropla bębni o gruby, naciągnięty jedwab. Przeczytawszy do końca, zaniemówiłem na resztę dnia — nie tyle ze zdziwienia, co wskutek jakiejś przykrej niepewności. Nie chcę mówić lekceważąco o żadnym ze swych utworów. Ta moja próba opierała się istotnie na pewnych danych psychologicznych i warto było ją podjąć, chociażby tylko po to, aby się przekonać, do jakich wybryków jestem zdolny w tego rodzaju wirtuozerii. Muszę tu wyrazić zdziwienie wobec faktu, że wbrew całemu analitycznemu aparatowi, jaki w ruch wprawiłem, opowiadanie to polega przeważnie na opisach wrażeń fizycznych — słuchowych i wzrokowych — wywołanych przez stację kolejową, ulicę, kłusującego konia, odbicia w lustrach itd. Wrażenia owe podałem w taki sposób, jak gdyby stanowiły cel same w sobie, i połączyłem je z wysubtelnionym opisem ponętnej miejskiej siedziby, zamieszkanej przez ludzi średniego stanu, która to siedziba wywołuje efekt raczej ponury. Zresztą każde miłe słowo o Powrocie (a słowa takie były wypowiadane w różnych czasach) budzi we mnie najżywszą wdzięczność, gdyż pamiętam dobrze, ile znoju, irytacji i rozczarowania kosztowało mnie napisanie tej fantazji. J.C. Adolfowi P. Kriegerowi na pamiątkę dawnych dni. Karain; A memory KARAIN — WSPOMNIENIE I Znaliśmy go w owych czasach pełnych swobody, kiedy wystarczało nam to, że byliśmy panami swego życia i majątku. Obecnie chyba nikt z nas majątku nie posiada, niektórzy zaś podobno utracili lekkomyślnie i życie; ale jestem pewien, że ci nieliczni, którzy pozostają jeszcze przy życiu, zachowali wzrok dość bystry, aby przy czytaniu dzienników o wątpliwej reputacji nie przeoczyć wzmianek o przeróżnych powstaniach krajowców na Wschodnim Archipelagu. Blask słońca bije spośród wierszy tych krótkich notatek — blask słońca i lśnienie morza. Obcobrzmiąca nazwa budzi wspomnienie; drukowane słowa czuć z lekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem subtelny i przenikliwy zapach przybrzeżnej bryzy, ciągnącej pod gwiaździstym niebem dawno minionych nocy; ognisko–sygnał błyszczy jak klejnot na wyniosłym czole ciemnej skały; wielkie drzewa — niby wysunięte naprzód placówki olbrzymich lasów — stoją czujnie i cicho nad sennymi rozlewiskami szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni się płytka woda między skałami, a zielone wysepki leżą o cichej, południowej godzinie, rozsypane po morskiej gładzi jak garść szmaragdów rzucona na stalową tarczę. Majaczą się i twarze — ciemne, srogie, uśmiechnięte; szczere, śmiałe twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali wąski a długi pokład naszego szkunera barbarzyńskim, strojnym tłumem, który mienił się pstrymi barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów, haftów — rozsiewał błyski pochew, złotych pierścieni, amuletów, naramienników, lanc i rękojeści sadzonych drogimi kamieniami. Ludzie ci zachowywali się swobodnie a powściągliwie, z oczu patrzyła im stanowczość; i — zda się — słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówią o bitwach, podróżach, ucieczkach; przechwalają się statecznie, żartują ze spokojem; niekiedy sławią z umiarem i bez hałasu własną odwagę lub naszą hojność albo z lojalnym zapałem wynoszą pod niebiosa cnoty swojego władcy. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metalu, patrzymy na szemrzące rozkołysanie tej ciżby — wspaniałej, świątecznej, wojowniczej; czujemy, zda się, dotknięcie przyjaznych, brunatnych rąk, które — po krótkim uścisku — kładą się z powrotem na cyzelowanej rękojeści. Byli to ludzie Karaina — wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego ustach; czytali swoje myśli w jego oczach; gdy mruknął do nich niedbale o życiu i śmierci, przyjmowali jego słowa w pokorze jak wyroki przeznaczenia. Wszyscy byli ludźmi wolnymi, a zwracali się do niego, mówiąc: „twój niewolnik”. Z nadejściem władcy uciszały się głosy, jak gdyby go strzegło milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem trzech osad położonych w wąskiej dolinie, władcą nieznacznego skrawka ziemi — zdobytego skrawka ziemi — który na kształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem. Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą swą dziedzinę. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromymi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie samotni; które w niewytłumaczony sposób zdawało się pozbawione wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypomnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał się nam krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca — niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia — był oderwany i od wczoraj, i od jutra. Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swego państwa: „Wszystko to moje!” Stuknął w pokład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawym ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę, obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu ciąży — ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pełen wspaniałości, stał w pozie wyniosłej i oddychał spokojnie. Była to nasza pierwsza wizyta; rozglądaliśmy się z ciekawością. Zatoka wyglądała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego światła. Okrągły płat wodny odbijał świetliste niebo, a zamykające go brzegi tworzyły matowy pierścień z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce błękitu. Łańcuch wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał się ciężko od nieba; szczyty zdawały się rozpływać w barwnym drganiu, jakby wstępujące w górę opary; u stóp stromych zboczy, podkreślonych zielenią wąskich rozpadlin, leżały pola ryżowe, kępy bananowców, żółte piaski. Strumień wił się jak upuszczona nitka. Grupy drzew owocowych wskazywały miejsca wiosek; smukłe palmy łączyły głowy nad niskimi chatami; dachy z suchych liści palmowych jaśniały z dala, za ciemną kolumnadą pni, niby dachy ze złota; barwne postacie przesuwały się, szybko znikając; dym z ognisk tkwił prostopadle nad gąszczami kwitnących krzewów; połyskiwały bambusowe, płoty, biegnąc łamaną linią między polami. Nagły okrzyk na wybrzeżu dźwięczał żałośnie w oddali i urywał się niby zduszony ulewą światła; lekki podmuch znaczył się błyskawicą ciemności na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał. Nic się nie poruszało. Olśniewający blask spływał w świetlistą kotlinę, pełną barw i ciszy. Tak wyglądała scena, po której stąpał Karain, przybrany wspaniale dla odegrania swej roli, pełen niezrównanego dostojeństwa, wywyższony przez szczególną, wrodzoną mu siłę, która wzbudziła w ludziach bezsensowne oczekiwanie, że stanie się coś bohaterskiego i buchnie czynem lub pieśnią na wibrujące tło cudownego słońca. Uderzający był — i zagadkowy; nie umieliśmy bowiem sobie wyobrazić, jaką te wymyślne pozory straszliwą kryć mogą otchłań. Nie nosił maski — za wiele było w nim życia, a maska jest rzeczą bezduszną — lecz występował zasadniczo jak aktor, jak ludzka istota utajona za wyzywającym przebraniem. Najdrobniejsze, jego czyny były obmyślone i zaskakujące, przemowy poważne, a zdania — pełne złowróżbnych aluzyj i zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczystą czcią, którą bezceremonialny zachód obdarza monarchów tylko na scenie, a przyjmował te głębokie hołdy z niezachwianym dostojeństwem, jakie widuje się jedynie w świetle kinkietów — w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Zapominało się niemal, kim on jest rzeczywiście: naczelnikiem drobnego plemienia w zatraconym kącie Mindanao, gdzie mogliśmy ze względnym bezpieczeństwem łamać prawo, zabraniające dostarczania krajowcom broni palnej i amunicji. Co by nastąpiło, gdyby któraś z obumarłych hiszpańskich kanonierek, tknięta prądem galwanicznym, wstała nagle do czynnego życia, ta kwestia przestawała nas obchodzić z chwilą, gdy znaleźliśmy się wewnątrz zatoki — tak dalece państwo Karaina zdawało się leżeć poza obrębem wścibskiego świata; a przy tym mieliśmy w owych czasach dość żywą wyobraźnię i zapatrywaliśmy się z pewnego rodzaju wesołą obojętnością na perspektywę, że powieszą nas gdzieś chyłkiem, nie narażając się na dyplomatyczne interwencje. Co się zaś tyczy Karaina, mogło go spotkać tylko to, co spotyka nas wszystkich — przegrana i śmierć; odznaczał się jednak pewną szczególną właściwością: otaczała go zawsze złuda niezawodnego powodzenia. Wydawał się zbyt wspaniały, zbyt potrzebny — stanowił zanadto niezbędny warunek istnienia swego kraju i ludu, aby mogło go coś unicestwić — chyba tylko trzęsienia ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju, żywiołu namiętnego życia i tropikalnej przyrody. Posiadał jej bujną siłę, jej czar i — podobnie jak ona — krył w sobie zaród niebezpieczeństwa. Po wielu kolejnych odwiedzinach poznaliśmy dokładnie scenę, na której występował: fioletowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad chatami, żółte piaski, płynną zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy i olśniewający koloryt malowanej dekoracji, jej celowość prawie przesadną i podejrzaną nieruchomość; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla zdumiewającej gry aktorskiej Karaina, że reszta świata zdawała się wyłączona na zawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnieć poza tym. Odnosiło się wrażenie, że ziemia odsuwa się, wirując, coraz dalej, rzuciwszy w przestrzeń tę kruszynę swojej powierzchni. Karain wydawał się odcięty od wszystkiego — prócz słońca — a nawet i słońce było jakby tylko dla niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co się znajduje po drugiej stronie wzgórz, odrzekł ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie — liczni wrogowie; inaczej dlaczegóż bym kupował wasze strzelby i wasz proch?” Taki był zawsze — odmierzał słowa zgodnie ze swą wolą, stosując się wiernie do pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie” — nic poza tym. Pojęcie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła się zaiste coraz dalej, usunąwszy się spod jego kraju, i oto pozostał z garścią swojego ludu, otoczony bezgłośnym zamętem — jak gdyby jego państewko było oazą w świecie swarliwych cieni. I rzeczywiście, żaden dźwięk z zewnątrz nie przedostawał się na łańcuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!” Mógł był dodać: „i wspomnienia” — przynajmniej o ile chodziło o niego samego — lecz nie uczynił tego wówczas. Dowiedzieliśmy się o tym później, ale już po ukończeniu codziennego przedstawienia — za kulisami, że się tak wyrażę, i po zgaszeniu świateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzyński majestat. Przed jakimi dziesięciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój lud, garść zebranych przygodnie wędrownych Bugisów, a teraz pod jego dostojną pieczą poddani zapomnieli o przeszłości i zbyli się wszelkiej troski o przyszłość. Obdarzał ich mądrością, radą, nagrodą, karą, życiem lub śmiercią, zachowując zawsze niezachwianą pogodę w mowie i wyglądzie. Znał się na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków. Umiał zataić uczucia; miał więcej wytrwałości niż którykolwiek z jego poddanych, potrafił pływać dłużej i lepiej sterować łodzią, a strzelał celniej i prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich zdarzyło mi się spotkać. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca — i mój serdeczny przyjaciel. Życzę mu szybkiej śmierci wśród walki, śmierci w blasku słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a żaden człowiek nie może więcej wymagać od życia. Dzień po dniu zjawiał się przed nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie nagle pochłaniała go noc jak spuszczona kurtyna. Porysowane wzgórza zamieniały się w czarne cienie, sterczące wysoko na czystym niebie; nad nimi błyszczący bezład gwiazd podobny był do obłąkanego zamętu, uciszonego jednym gestem; wszelkie dźwięki milkły, ludzie usypiali, kształty się rozpływały i pozostawała tylko istota wszechświata — przedziwna otchłań mroku i świetlistych migotów. II Dopiero nocą mówił z nami otwarcie, zapominając o wymaganiach scenicznej etykiety. Za dnia rozprawialiśmy uroczyście o interesach. Na początku naszej znajomości dzieliła go ode mnie jego wspaniałość, moje nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał się do realnego życia i przesłaniał je nieruchomą fantazją barw i kształtów. Liczna świta tłoczyła się wkoło Karaina; nad jego głową szerokie ostrza włóczni tworzyły najeżoną aureolę z żelaza; odgradzał się od ludzi połysk broni, lśnienie jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczywych głosów. Przed zachodem słońca żegnał nas ceremonialnie i odjeżdżał pod czarnym parasolem, otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały jednocześnie, zanurzając się potężnym pluskiem, który rozbrzmiewał głośnym echem we wspaniałym amfiteatrze wzgórz. Szeroki strumień olśniewającej piany ścielił się za flotyllą. Łodzie wydawały się bardzo czarne wśród białego syku wody; głowy w zawojach chyliły się w tył i naprzód; mnóstwo ramion w czerwonych i żółtych rękawach wznosiło się i opadało jednym ruchem; włócznicy stojący w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszczące jak u brązowych posągów; strofy pieśni, skandowanych półgłosem przez wioślarzy, kończyły się w miarowych odstępach żałosnym krzykiem Orszak malał w oddali, urywała się pieśń; wysypywali się na brzeg wśród długich cieni padających od zachodnich wzgórz. Promienie słońca ociągały się jeszcze, lgnąc do purpurowych szczytów; widzieliśmy wyraźnie Karaina, wiodącego orszak ku częstokołowi. Szedł z gołą głową, wielki i ociężały, wyprzedzając o dobry kawał luźno rozsypaną świtę, i kołysał rytmicznie hebanową laską, sięgającą mu wyżej głowy. Mrok gęstniał szybko; pochodnie błyskały od czasu do czasu za krzakami; kilka razy rozlegały się przeciągłe nawoływania w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaciągała gładką zasłonę na wybrzeże, światła i głosy. Potem, gdy zabieraliśmy się już do spoczynku, wartownik szkunera okrzykiwał daleki plusk wioseł w gwiaździstym mroku zatoki. Jakiś głos odpowiadał mu ostrożnie, a nasz serang, wtykając głowę przez otwarty luk, oznajmiał bez zdziwienia: „To radża przyjść. On już tu być”. Karain ukazywał się bez szmeru na progu małej kajuty. Wydawał się wówczas uosobieniem prostoty — odziany w biel, z zawojem na głowie; za całą broń miał tylko krys o zwyczajnej rogowej rękojeści, przy czym zasłaniał go uprzejmie fałdą saronga, nim próg przestąpił. Za jego plecami widniała zawsze zniszczona i ponura twarz starego Malaja noszącego miecz — twarz pokryta tak gęstymi zmarszczkami, że zdawała się patrzeć skroś oczek cienkiej, ciemnej siatki. Karain nie ruszał się nigdzie bez tego zausznika, który stał tuż za nim albo przysiadał na piętach. Radża nie lubił czuć za sobą otwartej przestrzeni. A nawet więcej, niż nie lubił: zdawało się po prostu, że się lęka, że niepokoi go to, co się dzieje tam, gdzie wzrok jego nie sięga. Nie mogliśmy tego zrozumieć wobec jawnej i zapamiętałej wierności, jaka go otaczała Znajdował się przecież sam wśród oddanych mu ludzi; nie czyhały na niego ani sąsiedzkie zasadzki, ani braterskie ambicje, a jednak niejeden z naszych gości zapewniał, że władca nie znosi samotności. Mówili nam: „Nawet kiedy je albo śpi, jest przy nim zawsze na straży człowiek, który posiada broń i siłę”. I rzeczywiście zawsze mu ktoś towarzyszył, ale nasi informatorzy nie mieli wyobrażenia ani o broni, ani o sile tego strażnika, które były zaiste ciemne i straszliwe, Przekonaliśmy się o tym, ale dopiero później, słuchając pewnego opowiadania. Zauważyliśmy tymczasem, że nawet podczas najważniejszych rozmów Karain wzdrygał się często i przerywając swoje wywody sięgał w tył nagłym ruchem, aby się przekonać, czy stary Malaj jest za nim. A stary Malaj, tajemniczy i znużony, był zawsze na stanowisku. Dzielił pożywienie władcy; jego spoczynek, jego myśli; znał jego plany, strzegł jego tajemnic i — niewzruszony wobec wzburzenia swego pana, nie drgnąwszy nawet, szeptał mu kojąco nad głową jakieś nieuchwytne słowa. Dopiero gdy Karain znalazł się na szkunerze, otoczony białymi twarzami, wśród nie znanych sobie dźwięków i przedmiotów, zdawał się zapominać o dziwnym niepokoju, który wił się jak czarna nić przez wspaniałość i pompę jego publicznego życia. Nocą zachowywaliśmy się wobec władcy w sposób swobodny i niewymuszony, nie posuwając się jednak aż do klepania go po plecach, istnieją bowiem poufałości, których należy się wystrzegać w stosunku do Malaja. Oświadczył nam, że podczas tych wizyt jest nie tylko człowiekiem prywatnym, który przybywa w odwiedziny do ludzi równych sobie urodzeniem. Zdaje się, że miał nas aż do końca za tajnych wysłanników rządu, popierających za pomocą nielegalnego handlu jakiś plan wysoce dyplomatyczny. Nasze zaprzeczenia i protesty były bezskuteczne. Uśmiechał się tylko uprzejmie a dyskretnie i zapytywał o królową. Każda wizyta rozpoczynała się od tego pytania; żądny był wszelkich szczegółów o niej: czarował go urok władczym, której berło rzucało cień sięgający z zachodu przez ziemie i morza — aż hen daleko poza piędź ziemi zdobytą przez Karaina. Wymyślał coraz to nowe pytania; nigdy nie był syty wiadomości tyczących się monarchini, a mówił o niej z podziwem i rycerską czcią, z pewnym rodzajem tkliwości i grozy! Dowiedzieliśmy się później, że był synem kobiety, która przed wielu laty rządziła małym państwem bugiskim, i wpadliśmy na domysł, że widać pamięć o matce — a wspominał ją zawsze z zachwytem — stapiała się niejako w jego umyśle z wyobrażeniem, które usiłował sobie wytworzyć o dalekiej królowej, zwanej przez niego Wielką, Niezwyciężoną, Pobożną i Szczęśliwą. Musieliśmy w końcu wymyślać różne szczegóły, aby nasycić jego zachłanną ciekawość; należy nam wybaczyć to uchybienie lojalności, gdyż usiłowaliśmy dostroić informacje do wzniosłego i wspaniałego ideału, jaki sobie Karain wytworzył. Rozmawialiśmy bez końca. Noc przesuwała się nad nami, nad cichym szkunerem, nad śpiącym lądem i nad bezsennym morzem, które grzmiało wśród skał na zewnątrz zatoki. Wioślarze Karaina — dwaj zaufani ludzie — spali w łodzi u stóp okrętowej drabiny. Stary zausznik, zwolniony ze swego obowiązku, drzemał na piętach, oparłszy się plecami o odrzwia; a Karain siedział rozparty w drewnianym fotelu pod z lekka rozkołysaną lampą, z cygarem w ciemnych palcach, przed szklanką pełną lemoniady. Bawił go syk ulatniającego się gazu, ale pociągnąwszy jeden lub dwa łyki, czekał, aż się napój wyszumi, po czym dwornym ruchem ręki prosił o świeżą butelkę. Dziesiątkował nasz skromny zapas, lecz gościliśmy go chętnie, bo rozgadawszy się opowiadał bardzo interesująco. Musiał być ongi wielkim bugiskim dandysem, gdyż nawet w owym czasie (a kiedyśmy go znali, nie był już młody) nieskazitelna czystość cechowała zawsze wspaniały jego strój, a włosy barwił na kolor jasnobrązowy. Spokojne dostojeństwo jego obejścia zamieniało źle oświetloną kajutę na salę posłuchań. Mówił o sprawach polityki na archipelagu z bystrością pełną ironii i melancholii. Napodróżował się wiele, niemało przeszedł, spiskował, walczył. Znał tuziemcze dwory, osady europejskie, lasy, morze i — jak się sam wyrażał — rozmawiał swego czasu z wielu sławnymi ludźmi. Lubił ze mną gawędzić, ponieważ znałem niejednego z owych potentatów; zdawał się sądzić, że ja zdolny jestem go zrozumieć, i ze wspaniałą pewnością siebie wnioskował, że umiem przynajmniej ocenić, o ile on sam stoi wyżej od innych znakomitości. Ale chętniej jeszcze rozmawiał o swoim kraju rodzinnym — małym państewku bugiskim, leżącym na wyspie Celebes. Ponieważ byłem tam niedawno, rozpytywał mnie usilnie o nowiny. Gdy podczas rozmowy wypływały imiona rożnych ludzi, mówił o tym lub owym: „Pływałem z nim w zawody, gdy byliśmy chłopcami”. Albo: „Polowaliśmy razem — władał pętlą i włócznią równie dobrze jak ja”. Niekiedy toczył niespokojnie wielkimi, zamyślonymi oczami, marszczył brwi albo uśmiechał się, albo zamyślał i, patrząc przed siebie w milczeniu, kiwał z lekka głową ku jakiejś nieodżałowanej wizji z lat minionych. Matka jego rządziła ongi niewielkim, na wpół niezależnym państewkiem na wybrzeżu zatoki Boni. Opowiadał o niej z dumą. Była to kobieta pełna zdecydowania w sprawach państwa, tudzież własnego serca. Po śmierci pierwszego męża, nie zastraszona hałaśliwą opozycją swych wodzów, poślubiła bogatego kupca z plemienia Korinchi, człowieka o niskim pochodzeniu. Karain był jej synem z tego drugiego małżeństwa, lecz niefortunna ta okoliczność nie miała snadź nic wspólnego z jego wygnaniem. Przyczyn tego wygnania wcale nam nie wyjawił, choć raz wymknęło mu się z westchnieniem: „Ha! kraj mój nie poczuje już nigdy ciężaru moich kroków”. Ale opowiadał chętnie dzieje swych wędrówek i opisał nam szczegółowo zdobycie zatoki. Napomknąwszy o plemieniu mieszkającym za pasmem wzgórz, rzekł raz cicho i łagodnie, z niedbałym ruchem ręki: „Przyszli kiedyś przez góry, aby walczyć z nami; ale ci, którzy uciekli, nie powrócili już nigdy”. Zamyślił się na chwilę, uśmiechając się do siebie. „Bardzo niewielu uciekło” — dodał z pogodną dumą. Kochał wspomnienia swych powodzeń; żywił radosny zapał do czynu; gdy opowiadał, wygląd jego był wojowniczy, rycerski i wzniosły. Nic dziwnego, że lud go wielbił. Widzieliśmy raz, jak szedł w blasku dnia między chatami osady. Gromadki kobiet stojących we drzwiach oglądały się za nim z cichym szczebiotem błyszczącymi oczami; zbrojni ludzie ustępowali mu z drogi, prostując się w postawach pełnych czci; inni podchodzili z boku, zginając karki, aby przemówić doń pokornie; stara kobieta, stojąca w ciemnej framudze drzwi, wyciągnęła chude ramię i zawołała: „Błogosławiona twoja głowa!” Jakiś człowiek o ognistych oczach wychylił przez niskie ogrodzenie bananowego gaju mokrą od potu twarz i pierś przeoraną dwiema bliznami. Krzyknął zdyszanym głosem w ślad za nim: „Boże, daj zwycięstwo naszemu władcy!” Karain szedł prędko, stawiając długie, pewne kroki, i odpowiadał na sypiące się zewsząd powitania szybkimi, przenikliwymi spojrzeniami. Dzieci biegły naprzód wśród chat i wyglądały lękliwie zza węgłów, młodzi chłopcy trzymali się na jednej linii z władcą, przemykając się między krzewami, a oczy ich błyszczały wśród ciemnych liści. Stary zausznik, dzierżąc srebrną pochwę na ramieniu, sunął prędko tuż za Karainem z głową spuszczoną i oczami wbitymi w ziemię. Przechodzili szybko, skupieni, wśród ogólnego poruszenia, niby dwaj ludzie dążący spiesznie przez pustkowie. W sali narad wojennych otaczali Karaina poważni zbrojni dowódcy, starzy zaś wojownicy w bawełnianych szatach przysiadali na piętach w dwóch długich rzędach, z rękami zwisającymi bezczynnie z kolan. Pod strzechą wspartą na gładkich kolumnach — z których każda kosztowała życie smukłą, młodą palmę — woń kwitnących żywopłotów przepływała ciepłą falą. Słońce zniżało się. Na otwarty dziedziniec wchodzili suplikanci, wznosząc już z oddali złączone ręce ponad schylone głowy i gnąc się nisko w jasnym potoku światła. Młode dziewczęta z kwiatami na kolanach siedziały pod wielkim drzewem, w cieniu szeroko rozpostartych konarów. Niebieski dym ciągnął od ognisk i powlekał przejrzystą mgłą spadziste dachy chat o połyskliwych ścianach plecionych z trzciny; wokół nich biegły słupy z grubo ciosanych pni, podpierające pochyły okap. Karain sprawował sądy w cieniu drzew; tronując na wysokim siedzisku, wydawał rozkazy, udzielał rad lub napomnień. Gwar pochlebnych głosów wzmagał się od czasu do czasu, a bezczynni włócznicy — którzy stali wsparci niedbale ó słupy, przypatrując się dziewczętom — odwracali z wolna głowy. Żaden mąż nie żył pod osłoną takiej czci, zaufania i grozy. A jednak pochylał się chwilami i nasłuchiwał — niby dalekiego echa jakiejś zwady; czekał — zda się — że usłyszy czyjś cichy głos lub szelest lekkich kroków; czasem na wpół porywał się z krzesła, jak gdyby ktoś poufale dotknął jego ramiona. Rzucał w tył trwożne spojrzenie; stary zausznik szeptał mu do ucha nieuchwytne słowa, a wodzowie odwracali oczy — bo oto stary czarownik, człowiek rozkazujący widmom i zsyłający złe duchy na nieprzyjaciół, przemawiał do władcy. W krąg ciszy zalegającej na krótko dziedziniec szumiały z lekka drzewa; cichy śmiech dziewcząt bawiących się kwiatami tryskał kaskadą radosnych dźwięków. Na szczytach wysokich drzew długie pęki barwionego końskiego włosia mieniły się w podmuchach wiatru przejrzystą purpurą, a strumień o kryształowej, bystrej wodzie, płynący za jaskrawym kwieciem żywopłotów, toczył się niewidzialny i głośny pod zwisającą trawą brzegu, szemrząc coś namiętnie i łagodnie. Po zachodzie słońca widać było z dala — poprzez pola i zatokę — pęki pochodni gorejących pod wysokim dachem szopy przeznaczonej na narady. Dymiące czerwone płomienie chwiały się na wysokich żerdziach; ognisty blask przebiegał po twarzach, lgnął do gładkich pni palm, krzesał jasne iskry z metalowych półmisków, stojących na cienkich matach. Ten nieznany awanturnik ucztował jak król. Małe grupki ludzi obsiadały ciasnym kołem drewniane misy, brunatne ręce krążyły nad śnieżnymi kopczykami ryżu. Karain, siedząc trochę na uboczu na prostej ławie, wspierał spuszczoną głowę na dłoni, a obok niego jakiś młodzieniec improwizował rapsod sławiący jego mądrość i odwagę. Pieśniarz kiwał się rytmicznie, tocząc rozgorzałym wzrokiem; stare kobiety dreptały w koło z półmiskami, a biesiadnicy siedzący na piętach podnosili głowy i wsłuchiwali się z powagą, nie zaprzestając jedzenia. Pieśń triumfu rozbrzmiewała w nocnym powietrzu; strofy płynęły ponure i ogniste jak myśli pustelnika. Uciszył je gestem: „Dosyć!” W oddali chichotał puszczyk, rozkoszujący się głębokim mrokiem w gąszczu listowia; nad głowami biegały po dachu z palmowych liści jaszczurki, nawołując się łagodnie; suche liście w strzesze szeleściły; gwar zmieszanych głosów potęgował się nagle. Karain, powiódłszy w krąg trwożnym spojrzeniem, jak człowiek zbudzony nagłym poczuciem niebezpieczeństwa, rzucał się w tył i pod wzrokiem starego czarownika uspokajał się stopniowo, podejmując z szeroko rozwartymi oczami wątłą nić swoich marzeń. Wszyscy wokoło śledzili zmianę w usposobieniu pana; gwar ożywionej rozmowy przycichał jak fala na płytkim brzegu. Władca jest zamyślony! I ponad szmer zniżonych głosów wybijał się tylko lekki szczęk broni, jakieś pojedyncze, głośniejsze słowo, wyraźne i samotne, lub też poważne brzęknięcie wielkiej miedzianej tacy. III Odwiedzaliśmy go przez dwa lata w krótkich odstępach czasu. Polubiliśmy go, nabraliśmy do niego zaufania, podziwialiśmy go prawie. Spiskował i przygotowywał wojnę, wykazując tyle cierpliwości i przezorności, taką świadomość celu i wytrwałość, o jakie nie posądziłbym go nigdy, zważywszy na jego rasę. Wydawał się nieustraszony wobec jutra i zdradzał w planach bystrość, ograniczoną jedynie przez głęboką ignorancję w stosunku do pozostałego świata. Staraliśmy się go oświecić; ale na próżno; nie był w stanie pojąć, jak nieodparte są siły, którym się przeciwstawiał; nic nie mogło ostudzić zapału, z jakim gotował się do walki o swoje prymitywne ideały. Nie rozumiał nas i odpowiadał argumentami, które doprowadzały do rozpaczy dziecinną swą przebiegłością. Ciasnota jego pojęć była nieuleczalna. Czasem błyskała w nim mroczna, żarząca się wściekłość — ponure a niejasne poczucie doznanej krzywdy — i skupiona żądza gwałtu, niebezpieczna u Malaja. Szaleństwo porywało go jak natchnienie. Pewnego razu, gdy rozmawialiśmy długo w noc w kampongu, skoczył nagle na równe nogi. Wielkie, jasne ognisko paliło się w gaju; światła i cienie tańczyły między drzewami; wśród cichej nocy migały nietoperze, przelatując pod gałęziami jak roztrzepotane płatki zgęszczonego mroku. Karain porwał miecz z rąk starego zausznika, wyciągnął z pochwy, aż świsnęło W powietrzu, i wbił ostrze w ziemię. Nad cienką, prostą klingą srebrna rękojeść, oswobodzona z uwięzi, słaniała się przed Karainem jak coś żywego. Cofnął się o krok i głuchym głosem przemówił dziko do wibrującej stali: — Jeśli jest cnota w ogniu, w żelazie, w ręce, która cię wykuła, w słowach nad tobą wyrzeczonych, w pragnieniu mego serca i w mądrości twoich twórców — odniesiemy razem zwycięstwo! Wyciągnął miecz z ziemi i popatrzył wzdłuż ostrza. — Bierz! — rzekł przez ramię do starego zausznika. A ów, siedząc bez ruchu na piętach, obtarł ostrze brzegiem saronga, wetknął z powrotem broń do pochwy i w dalszym ciągu piastował ją na kolanach, nie spojrzawszy w górę ani razu. Karain uspokoił się nagle i zasiadł na powrót z godnością. Od tej chwili daliśmy pokój perswazjom, pozostawiając go na drodze wiodącej ku chwalebnej porażce. Wszystko, co można było dla niego zrobić, polegało tylko na jednym: pilnowaliśmy, aby proch był dobry i strzelby zdatne do użytku, choć stare. Ale gra stała się w końcu zbyt ryzykowna i chociaż my sami, prowadząc ją tak często, niewiele robiliśmy sobie z niebezpieczeństwa, pewni wielce szanowni ludzie, siedzący zacisznie po biurach, rozstrzygnęli za nas, że ryzyko jest zbyt wielkie i że odbędziemy już tylko Jedną jedyną wyprawę. Rozpuściwszy, jak zwykle, wiele mylnych pogłosek co do celu naszej podróży, wymknęliśmy się spokojnie i po krótkiej przeprawie wpłynęliśmy do zatoki. Był wczesny ranek i zanim jeszcze kotwica sięgnęła dna, szkuner został otoczony przez łódki. Pierwszą rzeczą, którą usłyszeliśmy, była wiadomość, że tajemniczy zausznik Karaina umarł przed kilku dniami. Nie przypisywaliśmy tej nowinie wielkiego znaczenia. Zapewne, trudno było sobie wyobrazić Karaina bez nieodstępnego towarzysza, ale człowiek ów był stary, nigdy do żadnego z nas słowa nie przemówił — nie słyszeliśmy chyba wcale dźwięku jego głosu i przyzwyczailiśmy się patrzeć nań jak na coś pozbawionego życia, jak na część przepychu, wśród którego żył nasz przyjaciel, jak na miecz, który za nim noszono, lub czerwony parasol z frędzlami, pojawiający się w czasie uroczystych objazdów. Karain nie odwiedził nas po południu, jak to czynił zazwyczaj. Przed zachodem słońca przesłał nam pozdrowienie i dar złożony z owoców i jarzyn. Nasz przyjaciel płacił nam jak bankier, a gościł nas jak król. Oczekiwaliśmy go do północy. Na rufie pod płóciennym dachem brodaty Jackson brzdąkał na starej gitarze i śpiewał ohydnym akcentem stare romanse hiszpańskie, a młody Hollis i ja, rozciągnięci na pokładzie, graliśmy w szachy przy świetle latarni. Karain nie pojawił się jednak. Następnego dnia byliśmy zajęci wyładowaniem towaru i dowiedzieliśmy się, że radża jest niezdrów. Oczekiwane przez nas zaproszenie nie nadeszło. Przesłaliśmy przyjazne pozdrowienia, lecz bojąc się przeszkodzić jakimś tajemnym obradom, nie opuściliśmy statku. Na trzeci dzień wczesnym rankiem wyładowaliśmy już wszystek proch i karabiny, a także i sześciofuntową mosiężną armatkę z lawetą, którą zakupiliśmy i wspólnie na dar dla naszego przyjaciela. Po południu uczyniło się parno. Strzępiaste brzegi czarnych chmur wyglądały zza pagórków; niewidzialne burze krążyły naokół, warcząc jak dzikie bestie. Przygotowaliśmy szkuner do odjazdu, aby odpłynąć następnego ranka o świcie. Dzień cały prażyło zatokę bezlitosne słońce, okrutne i blade, rozżarzone do białości. Na lądzie panowała martwota. Wybrzeże było puste, osady zdawały się wyludnione, dalekie drzewa stały w nieruchomych kępach jak namalowane; biały dym z niewidzialnych ognisk snuł się nisko u brzegu, niby opadająca mgła. Nad wieczorem trzech zaufanych ludzi Karaina, przybranych w najpiękniejsze stroje i uzbrojonych od stóp do głów, przybyło w czółnie, wioząc skrzynkę z dolarami. Posępni byli i przybici; mówili nam, że przez pięć dni nie widzieli swojego radży. Nikt go nie widział! Uregulowaliśmy wszystkie rachunki, po czym wysłannicy Karaina, podawszy nam kolejno ręce w głębokim milczeniu, zeszli jeden po drugim do łodzi i ruszyli ku brzegowi. Siedzieli blisko siebie w jaskrawych strojach, zwiesiwszy głowy; złote hafty kaftanów błyszczały olśniewająco, gdy się oddalali, sunąc po gładkiej wodzie; żaden z nich nie obejrzał się ani razu. Przed zachodem warczące chmury zdobyły szturmem pasmo wzgórza i zsunęły się, kotłując; po wewnętrznych zboczach. Wszystko zniknęło: czarna, wirująca kurzawa wypełniła zatokę, a W środku niej szkuner kołysał się tam i sam w zmiennych podmuchach wiatru. Pojedynczy wystrzał piorunu zagrzmiał z siłą, która — zdało się — rozniesie w kawałki pierścień wysokich wzgórz; ciepły potop spłynął na ziemię. Wiatr zamarł. Sapaliśmy z gorąca w dusznej kabinie; z twarzy lał się nam pot; zatoka syczała jak gotująca się woda; ulewny deszcz zlatywał w prostopadłych kolumnach ciężkich jak ołów; chlustał o pokład, lał się z rej, bulgotał, szlochał, pluskał, szemrał w ślepym mroku. Lampka paliła się ciemno. Hollis, obnażony do pasa, leżał na skrzyni bez ruchu, z zamkniętymi oczami, niby obdarty trup; u jego głowy Jackson brzdąkał na gitarze i podśpiewywał wśród westchnień ponurą dumkę o beznadziejnej miłości i oczach jak gwiazdy. Wtem usłyszeliśmy na pokładzie przerażone głosy, krzyczące wśród deszczu, spieszne kroki rozległy się nad naszymi głowami i Karain ukażą się nagle we drzwiach kabiny. Nagie jego piersi i twarz połyskiwały w świetle; przemoczony sarong oblepiał mu nogi; w lewej ręce trzymał krys w pochwie, a kosmyki mokrych włosów, wymykając się Spod czerwonego turbanu, zwisały mu na oczy i policzki. Przesadził próg jednym susem, oglądając się przez ramię jak człowiek ścigany. Hollis odwrócił się prędko na bok i otworzył oczy. Jackson przycisnął wielką dłoń do wibrujących strun i brzęk zamarł. Wstałem z krzesła. — Nie słyszeliśmy okrzyknięcia waszej łodzi! –i zawołałem. — Łodzi?… Ależ ten człowiek dostał się tu wpław — wycedził Hollis na swojej skrzyni. — Spójrzcie na niego! Patrzyliśmy w milczeniu na Karaina, a on stał z obłąkanymi oczami, dysząc ciężko. Woda ciekła z niego, zbierała się w ciemną kałużę i biegła ukośnie przez podłogę kabiny. Usłyszeliśmy na pokładzie głos Jacksona, który wyszedł, aby spędzić naszych malajskich majtków ze schodków wiodących do kabiny; klął i groził wśród głośnego plusku ulewy. Wielkie wzburzenie panowało na pokładzie; wartownicy oszaleli ze strachu na widok ciemnej postaci wskakującej przez burtę — jakby wprost z morskiej otchłani — i zaalarmowali całą załogę. Wreszcie Jackson wrócił z pokładu gniewny i obsypany kroplami deszczu, błyszczącymi na brodzie i włosach, a Hollis, jako najmłodszy z nas przybrał pozę pełną niedbałej wyższości i rzekł, nie poruszając się wcale: — Dajcie mu suchy sarong… ten mój… wisi tam w łazience. Karain położył na stole krys, rękojeścią ku sobie i wykrztusił kilka słów zduszonym głosem. — Co takiego? — spytał Hollis, który nic nie usłyszał. — Usprawiedliwia się, że wszedł z bronią w ręku — rzekłem oszołomiony. — Cóż to za ceremonie… Powiedz, że wybaczamy to naszemu przyjacielowi… w taką noc — cedził Hollis. — Co się stało? Karain wsunął przez głowę suchy sarong, mokry opuścił na ziemię i wystąpił z niego. Wskazałem mu drewniany fotel — jego fotel. Usiadł na nim wyprostowany. — Ha! — wyrzekł silnym głosem; krótki dreszcz przebiegł szerokie jego barki. Spojrzał niespokojnie przez ramię, zwrócił się do nas niby chcąc coś powiedzieć, ale wytrzeszczył tylko dziwne, jakby oślepłe oczy i obejrzał się znów Jackson wrzasnął: — Hej tam, baczność na pokładzie! Usłyszał słaby odzew i wyciągniętą nogą zatrzasnął drzwi kabiny. — Teraz już wszystko w porządku — oświadczył; Wargi Karaina drgnęły z lekka. Od jaskrawej błyskawicy zapaliły się nagle na wprost niego dwa okrągłe okienka i błysnęły jak para okrutnych, fosforyzujących oczu. Wydało się nam przez chwilę, że płomień lampy rozsypał się w brutalny proch, zaś lustro nad kredensem wyskoczyło zza pleców Karaina niby gładki płat silnego światła. Huk piorunu zbliżył się i zawisł nad nami; szkuner drżał cały, a wielki głos miotał wciąż straszne groźby, oddalając się w przestwór. Przez krótką chwilę wściekły deszcz siekł o pokład. Karain powiódł z wolna wzrokiem od twarzy do twarzy i cisza Stała się tak głęboka, że usłyszeliśmy wyraźnie oba chronometry, tykające w mojej kabinie — jeden za drugim — z nie słabnącym pośpiechem. Wszyscy trzej, dziwnie wytrąceni z równowagi nie byliśmy w stanie zdjąć oczu z Karaina. Stał się zagadkowy, wzruszył nas swoją tajemnicą, która wygnała go w noc i burzę i zmusiła do szukania ucieczki w kajucie szkunera. Nikt z nas nie wątpił, że patrzymy na zbiega, mimo całej dziwaczności takiego przypuszczenia. Miał twarz wynędzniałą, jakby nie spał całymi tygodniami; schudł, jakby od wielu dni nic nie jadł. Policzki jego zapadły się oczy wgłębiły; muskały piersi i ramion drgały z lekka, jak po wyczerpującej walce. Prawda, że ciężką miał przeprawę aż do szkunera, ale z jego twarzy wyzierało znużenie innego rodzaju, gniewna i trwożna udręka jak po zmaganiu się z myślą, z pojęciem, z czymś nieuchwytnym, nie dającym ani chwili wytchnienia, z niczym, z cieniem — niezwyciężonym i nieśmiertelnym, który żeruje na życiu. Znaliśmy owo coś równie dobrze, jakby krzyknął nam jego nazwę. Pierś Karaina rozszerzała się raz po raz; zdawało się, że nie może opanować uderzeń serca. Miał przez chwilę władzę właściwą opętanym — władzę budzenia ciekawości, bólu, politowania i przerażającego bliskiego odczucia rzeczy niewidzialnych, rzeczy mrocznych i niemych, które otaczają ludzką samotność. Oczy jego błądziły czas jakiś bez celu i zatrzymały się wreszcie. Rzekł z wysiłkiem: — Uciekłem!… — Przeskoczyłem częstokół jak zbieg po klęsce! Biegłem w ciemnościach. Woda była czarna. Zostawiłem go wołającego na brzegu czarnej wody… Zostawiłem go stojącego samotnie na brzegu. Płynąłem… wołał za mną… płynąłem… Drżał od stóp do głów, siedząc bardzo prosto i patrząc przed siebie. Kogo zostawił? Kto go wołał? Nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy zrozumieć, o co chodzi. Powiedziałem na chybił trafił: — Opanuj się! Dźwięk mego głosu zdawał się go krzepić; zesztywniał nagle, nie zwracając na mnie zresztą uwagi. Przez chwilę nasłuchiwał, jakby czekał na coś, potem znów mówił dalej: — On tu przyjść nie może… dlatego uciekłem do was. Do was, ludzi o białych twarzach, którzy gardzicie niewidzialnymi głosami. On nie może mieść waszej niewiary i waszej siły. Zamilkł. Po chwili usłyszeliśmy cichy okrzyk! — Ach! Jakże silni są ludzie bez wiary! — Nie ma tu nikogo prócz ciebie, radżo, i nas trzech — rzekł spokojnie Hollis, który leżał wciąż nieruchomo z głową wspartą na łokciu. — Wiem — rzekł Karain. — Nie gonił tu za mną nigdy. Przecież mądry człowiek zawsze mi towarzyszył. Ale odkąd zmarł stary mędrzec, który znał moją niedolę, słyszałem tamten głos każdej nocy. Zamknąłem się na wiele dni w ciemnościach Dochodziły mnie strapione szepty kobiet, szum wiatru i bieżącej wody, szczęk broni w ręku wiernych mężów, ich kroki — i jego głos!… Blisko.. tuż przy uchu! Poczułem go dziś koło siebie… oddech jego owionął mi szyję. Wyskoczyłem na dwór bez krzyku. Wszyscy naokoło spali spokojnie. Pobiegłem ku morzu. Leciał u mego boku bez najlżejszego szmeru, szepcząc, szepcząc dawne słowa — szepcząc mi do ucha dawnym głosem. Wbiegłem w morze; popłynąłem ku wam z krysem w zębach. Ja, zbrojny mąż, uciekłem przed tchnieniem do was. Weźcie mnie do waszego kraju! Stary mędrzec umarł, a z nim przepadła moc jego słów i zaklęć. I nikomu nie mogę nic powiedzieć. Nikomu. Nie ma tu nikogo, kto by był na to dość wiemy i dość mądry — na to, aby wiedzieć! Tylko przy was, niewiernych, nieszczęście moje rozpływa cię jak mgła pod okiem dnia. Zwrócił się ku mnie. — Pójdę za tobą! — krzyknął hamując głos. — Za tobą, który znasz tylu spomiędzy nas. Chcę rzucić ten kraj… mój lud… i jego… tam! Wyciągnął drżący palec, wskazując na chybił trafił gdzieś poza siebie. Ciężko nam było znieść widok tej zatajonej niedoli. Hollis patrzył w niego z uwagą. Zapytałem łagodnie: — Gdzie jest niebezpieczeństwo? — Wszędzie poza tym miejscem — odrzekł ponuro. — Gdziekolwiek tylko się znajdę. On czeka na mnie na ścieżkach, pod drzewami, przy łożu, gdy kładę się na spoczynek, wszędzie, tylko nie tutaj. Powiódł wzrokiem po małej kajucie — po malowanych belkach i przybrudzonej politurze grodzi; obejrzał wszystko naokoło, jakby odwołując się do obcości i lichoty tego otoczenia, do nieporządnej zbieraniny nieznanych przedmiotów, co należą do zagadkowego życia pełnego wysiłku, zabiegów, niewiary — do potężnego życia białych ludzi, które toczy się twardo i nieodparcie po krawędzi zewnętrznego mroku. Wyciągnął ramiona, jakby chciał objąć to życie wraz z nami. Czekaliśmy. Wiatr i deszcz ustały; cisza nocna wokół szkunera była tak głucha, jakby nas otaczał martwy świat, złożony w grobie z chmur na wieczny spoczynek. Spodziewaliśmy się, że Karain zacznie mówić. Od chęci zwierzenia się drgały mu wargi. Są ludzie, którzy twierdzą, że Malaj nie odezwie się szczerze do białego człowieka. To błąd. Żaden człowiek nie przemówi do swego pana; lecz do wędrowca i przyjaciela, który nie przybywa, aby pouczać lub rządzić, który niczego nie wymaga i zgadza się na wszystko — wobec takiego przyjaciela padają szczerze słowa u ognisk obozowych, we wspólnej samotności morza, w pobrzeżnych osadach, na postojach wśród lasów, słowa nie zważające na rasę czy kolor skóry. Jedno serce mówi — drugie serce słucha, a ziemia, morze, niebo, przelotny wiatr lub liść chwiejący się na gałęzi słuchają także błahej opowieści o brzmieniu życia. Przemówił wreszcie. Niepodobna oddać wrażenia, jakie wywarły na nas jego dzieje. Jest to wrażenie niezniszczalne, choć żyje tylko we wspomnieniu, a głębia jego i wyrazistość nie może być objawiona tym, co go nie zaznali, tak jak niepodobna podzielić się z nikim wzruszeniem przeżytym w śnie, Trzeba było widzieć wrodzoną wspaniałość Karaina, trzeba było znać go przedtem — i patrzeć na niego w owej chwili. Chwiejny półcień małej kajuty; na zewnątrz głucha cisza, skroś którą dochodziło tylko pluskanie wody o boki szkunera; blada twarz Hollisa o spokojnych, ciemnych oczach; energiczna głowa Jacksona, ujęta w dwie wielkie dłonie, i długa, żółta jego broda spływająca na struny gitary położonej na stole; wyprostowana i nieruchoma poza Karaina, jego głos — wszystko to wywierało wrażenie, którego zapomnieć niepodobna. Siedział naprzeciw nas po drugiej stronie stołu. Ciemna głowa i brązowy tors widniały nad matową taflą drzewa, lśniące i nieruchome, jak odlane z metalu. Tylko usta poruszały się, a oczy żarzyły, gasły, jaśniały znów lub patrzyły ponuro w przestrzeń. Słowa jego płynęły wprost z udręczonego serca. Snuły się cicho, niby smutny szmer bieżącej wody; czasem brzmiały rozgłośnie, jak łoskot wojennego gongu, albo wlokły się powoli jak znużeni wędrowcy, albo gnały naprzód zdjęte trwogą. IV Oto mniej więcej, co nam opowiedział: — Było to po owych wielkich zaburzeniach, kiedy przymierze czterech państw Wajo zostało zerwane. Walczyliśmy między sobą, a Holendrzy śledzili nas z daleka, czekając, aż nasze siły się wyczerpią. Potem ujrzeliśmy dym ich statków wojennych przy ujściu naszych rzek, a wielcy ich mężowie przybyli w łodziach pełnych żołnierzy, aby mówić nam o opiece i pokoju. Odpowiedzieliśmy ostrożnie i mądrze, gdyż wioski nasze były spalone, częstokoły słabe, lud wyczerpany, a broń stępiona. Przybyli i odjechali; wiele było gadaniny, ale po ich odjeździe wszystko wyglądało jak dawniej; widzieliśmy tylko obce statki krążące u naszych wybrzeży i kupcy holenderscy zjawili się niebawem pod gwarancją bezpieczeństwa. Mój brat był władcą i jednym z tych, którzy dali ową gwarancję. Byłem wówczas młody, walczyłem podczas zaburzeń, a Pata Matara walczył u mego boku. Dzieliliśmy głód, niebezpieczeństwo, zmęczenie i triumfy. Oczy jego szybko chwytały grożące mi ciosy, a moje ramię dwukrotnie ocaliło mu życie. Tak chciało jego przeznaczenie. Był moim przyjacielem. A słynął pośród nas i należał do tych, którzy otaczali mego brata–władcę. Przemawiał podczas obrad; odwaga jego była wielka; podlegało mu wiele osad leżących wokoło rozległego jeziora, które znajduje się w środku naszego kraju, jak serce znajduje się w środku ludzkiego ciała. Gdy wnoszono do kampongu miecz zwiastujący jego przybycie, w gaju owocowym szeptały rozciekawione dziewczęta, bogaci mężowie naradzali się w cieniu i przygotowywano ucztę wśród śpiewów i rozradowania. Cieszył się łaską władcy i miłością ubogich. Kochał wojnę, polowanie, czar kobiet. Posiadał klejnoty, szczęśliwą broń i ludzkie przywiązanie. Był to mąż srogi; i nie miałem przyjaciela poza nim. Dowodziłem wówczas strażą czuwającą u częstokołu zbudowanego przy ujściu rzeki i w imieniu mego brata pobierałem myto od przejeżdżających czółen. Pewnego dnia zobaczyłem holenderskiego kupca kierującego się w górę rzeki. Miał z sobą trzy łodzie; nie żądałem od niego myta, ponieważ dym holenderskich statków unosił się nad horyzontem i byliśmy jeszcze za słabi, aby zapomnieć o traktatach. Pojechał w górę rzeki pod gwarancją bezpieczeństwa, a brat mój udzielił mu opieki. Holender oświadczył, że przybywa, żeby z nami handlować. Słuchał naszych głosów, gdyż jesteśmy ludźmi, którzy przemawiają otwarcie i bez strachu; liczył nasze włócznie, oglądał drzewa, bieżące wody, trawę nadbrzeżną, stoki naszych wzgórz. Udał się do kraju Matary i tam pozwolono mu wybudować dom. Handlował i sadził rośliny. Lekceważył nasze radości, nasze myśli i nasze troski. Twarz jego była czerwona, włosy jak ogień, oczy blade jak nadrzeczna mgła; ruchy miał ciężkie i mówił grubym głosem; śmiał się głośno jak głupiec i dwornie przemawiać nie umiał. Był to wielki, szyderczy mężczyzna, który patrzał w twarze kobiet i kładł rękę na ramieniu wolnych ludzi, Jak wysoko urodzony władca. Znosiliśmy go cierpliwie. Czas mijał. A potem siostra Pata Matary uciekła z kampongu i zamieszkała w domu Holendra. Była to pani wielka i samowolna; widziałem raz, jak niewolnicy nieśli ją na plecach wysoko ponad tłumem. Twarz miała odkrytą; słyszałem, jak wszyscy mężczyźni mówili, że piękna jest niezmiernie, że na jej widok milknie rozum, a zachwyt porywa serce. Ucieczka jej przeraziła wszystkich. Twarz Matary poczerniała od hańby, gdyż wiedział, że obiecano jego siostrę innemu mężczyźnie, Matara poszedł do domu Holendra i rzekł: „Wydaj mi ją na śmierć — to córka wielkiego rodu”. Biały człowiek odmówił i zamknął się w domu, a służba jego wartowała dniem i nocą z nabitymi strzelbami. Matara pienił się z wściekłości. Brat mój zwołał naradę. Ale holenderskie statki krążyły w pobliżu i warowały chciwie u naszych wybrzeży. Więc brat mój rzekł: „Jeśli on teraz zginie, kraj za tę krew zapłaci. Poniechajmy go, póki nie staniemy się silniejsi i póki statki nie odpłyną”. Matara był mądry, więc czekał i śledził Holendra. Lecz biały lękał się o jej życie i odjechał. Zostawił swój dom, swoje plantacje ł swój dobytek! Odjechał, zbrojny i groźny, i rzucił wszystko — dla niej! Porwała jego serce. Zza częstokołu widziałem, jak puścił się na morze w wielkiej łodzi. Z pomostu dla wojowników obaj z Matara patrzyliśmy na jego odjazd. Siedział na rufie ze skrzyżowanymi nogami i trzymał oburącz strzelbę, a lufa błyszczała ukośnie przed jego wielką, czerwoną twarzą. Szeroka rzeka stała się pod nim — równa, gładka, połyskliwa, jak srebrzysta równina; statek zaś, wydający się z brzegu bardzo krótki i bardzo czarny, sunął po srebrnej równi w dal, ku błękitowi morza. Matara, stojąc u mego boku, po trzykroć krzyknął jej imię wśród bólu i złorzeczeń. Wzruszył moje serce. Imię zabrzmiało trzy razy; i trzy razy ujrzałem oczyma duszy zamkniętą pod pokładem kobietę z rozpuszczonym włosem, odchodzącą od swego kraju i swego plemienia. Gniew czułem — i smutek. Dlaczego? I wnet zacząłem krzyczeć zniewagi i przekleństwa. Matara rzekł: „Teraz, kiedy opuścili nasz kraj, życie ich do mnie należy. Pójdę za nimi i uderzę, i cenę krwi spłacę sam”. Wielki wiatr wiał ku zachodzącemu słońcu przez pustą rzekę. Krzyknąłem: „Pójdę u twego boku!” Pochylił głowę na znak zgody. Tak chciało jego przeznaczenie. Słońce zaszło, a drzewa nad naszymi głowami poruszały gałęźmi z wielkim szumem. Trzeciego dnia opuściliśmy kraj na prao handlowym. Naprzeciw wyszło nam morze — szerokie, bezdrożne i nieme. Płynący statek śladu nie zostawia. Skierowaliśmy się ku południowi. Był księżyc w pełni; i patrzyliśmy na niego mówiąc: „Gdy zabłyśnie następny księżyc, oświetli nam drogę powrotną; a oni będą już martwi”. Od tego czasu upłynęło lat piętnaście. Wiele księżyców dojrzało i zwiędło, a ja kraju mego już nie zobaczyłem. Wzięliśmy kurs na południe; dopędziliśmy wiele statków;’ zbadaliśmy brzegi i zatoki; ujrzeliśmy kraniec naszego wybrzeża i naszej wyspy — stromy przylądek nad niespokojną cieśniną, kędy snują się cienie rozbitych okrętów i topielcy krzyczą po nocach. Teraz już szerokie morze otaczało nas zewsząd. Ujrzeliśmy wielką górę palącą się pośród wody; ujrzeliśmy tysiące wysepek rozsypanych jak okruchy żelaza wystrzelone z wielkiej armaty; ujrzeliśmy wielkie wybrzeże, najeżone górami i przylądkami, rozciągnięte szeroko w słońcu z zachodu na wschód. To była Jawa. Powiedzieliśmy sobie: „Oni są tam; czas ich nadchodzi i powrócimy wnet albo umrzemy wolni od hańby”. Wylądowaliśmy. Czyż jest w tym kraju co dobrego? Ścieżki biegną proste i twarde, i pokryte kurzem. Kamienne kampongi, pełne białych twarzy, otoczone są urodzajnymi, polami, lecz każdy człowiek, którego napotkasz, jest niewolnikiem. Radżowie żyją pod ostrzem cudzoziemskiego miecza. Wstępowaliśmy na góry, przebywaliśmy doliny; o zachodzie wchodziliśmy do wsi. Pytaliśmy każdego: „Widzieliście białego człowieka?” Niektórzy wytrzeszczali, oczy, inni śmieli się; kobiety dawały nam czasem posiłek z trwogą i szacunkiem, jak gdybyśmy byli szaleńcami z — bożego dopustu; ale niektórzy nie rozumieli naszego języka, inni klęli nas albo ziewając pytali z pogardą o przyczyny naszych poszukiwań. Raz, gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, jakiś starzec krzyknął za nami: „Dajcie temu spokój!” Wędrowaliśmy dalej. Kryjąc broń, ustępowaliśmy pokornie z drogi jeźdźcom; zginaliśmy się nisko na dziedzińcach władców, którzy nie byli niczym więcej jak niewolnikami. Błądziliśmy nieraz polem i dżunglą. Pewnej nocy w lesie spętanym lianami trafiliśmy na miejsce, gdzie stare mury leżały zwalone wśród drzew, a dziwne kamienne bóstwa — rzeźbione wizerunki diabłów o wielu rękach i nogach, o ciałach, oplecionych wężami, o głowach dwudziestu, bóstwa dzierżące tysiąc mieczów — zdawały się budzić do życia i grozić nam w świetle ogniska. Nic nas nie przerażało. A wędrując drogami, i u każdego ogniska, i na każdym noclegu, mówiliśmy zawsze o niej i o nim. Czas ich nadchodził. Nie mówiliśmy o niczym innym. Nie mówiliśmy o głodzie, pragnieniu, znużeniu i upadających sercach. Mówiliśmy o niej i o nim! Nie! Tylko o niej. I myśleliśmy o nich — o niej! Matara zapamiętywał się ponuro przy ognisku. A ja siedziałem i myślałem… aż nagle stawała mi znów przed oczyma postać kobiety pięknej i młodej, i wspaniałej, i dumnej, i tkliwej, która rzuciła swój kraj i swoje plemię. Matara mówił: „Kiedy ich odnajdziemy, zabijemy ją najpierw, aby zmyć hańbę, a potem mężczyzna zginąć musi”. Odpowiadałem: „Tak być powinno. To twoja zemsta Patrzył we mnie długo wielkimi, zapadłymi oczami. Wróciliśmy na wybrzeże. Nogi nasze krwawiły, ciała wychudły. Sypialiśmy w łachmanach, w cieniu kamiennych ogrodzeń; brudni i wynędzniali, czailiśmy się przy bramach wiodących na dziedzińce białych ludzi. Włochate psy ujadały na nas, a słudzy krzyczeli z daleka: „Precz stąd!” Nisko urodzeni nędznicy, którzy pilnują ulic wśród kamiennych kampongów, pytali nas, kim jesteśmy Kłamaliśmy, płaszczyliśmy się z uśmiechem, z nienawiścią w sercu i snuliśmy się wciąż to tu, to tam, wypatrując ich obojga — jego, białego mężczyzny z włosami jak płomienie, i jej, kobiety, która złamała wiarę i za to umrzeć musi. Szukaliśmy ciągle. W końcu zdawało mi się, że widzę jej twarz w twarzy każdej napotkanej kobiety. Biegliśmy szybko. Nie! Czasem Matara szeptał: „Widzę go tam!” — i czekaliśmy zaczajeni. Mężczyzna zbliżał się… To nie był on — ci Holendrzy wszyscy są do siebie podobni. Cierpieliśmy mękę zawodu. We śnie widywałem jej twarz i radowałem się, i smuciłem… Dlaczego?… Zdawało mi się często, że słyszę jakiś bliski szept. Odwracałem się szybko. Nie było jej! I gdy wlekliśmy się mozolnie od kamiennego miasta do kamiennego miasta, wydawało mi się nieraz, że słyszę obok siebie lekkie kroki. Przyszedł czas, gdy słyszałem je zawsze — i byłem szczęśliwy. I myślałem, oszołomiony i wyczerpany, chodząc po słonecznym żarze twardymi ścieżkami białych ludzi — myślałem: ona jest z nami! Matara stał się ponury. Bywaliśmy często głodni. Sprzedaliśmy rzeźbione pochwy naszych krysów — pochwy z kości słoniowej, o złotych brzegach. Sprzedaliśmy rękojeści zdobne drogimi kamieniami. Lecz zatrzymaliśmy ostrza — na nich. Ostrza, które zadają ciosy tylko śmiertelne — zatrzymaliśmy ostrza na nią… Dlaczego? Była przecież zawsze u mego boku… Cierpieliśmy głód. Zebraliśmy. Wreszcie opuściliśmy Jawę. Udaliśmy się na zachód, udaliśmy się na wschód. Widzieliśmy wiele krajów, tłumy obcych twarzy; ludzi, którzy mieszkają na drzewach, i ludzi, którzy zbadają swoich starców. Wycinaliśmy rotan w lesie za garść ryżu; zarabialiśmy na życie, zamiatając pokłady na wielkich r kretach i słuchając przekleństw rzucanych na nasze głowy. Zapracowywaliśmy się po wsiach; wędrowaliśmy morzami z plemieniem Bajów, które ojczyzny nie posiada, Walczyliśmy za pieniądze; pracowaliśmy dla ludzi z plemienia Goram, którzy nas oszukali; i na rozkaz gburowatych białych twarzy nurkowaliśmy, szukając pereł w jałowych zatokach, usianych czarnymi skałami, na piaszczystym bezludnym wybrzeżu. A wszędzie czatowaliśmy, słuchaliśmy, wypytywaliśmy się. Pytaliśmy kupców, rozbójników, białych ludzi. Słyszeliśmy kpiny, szyderstwo, pogróżki, słowa pełne ciekawości i słowa pełne pogardy. Nie znaliśmy spoczynku; nie myśleliśmy nigdy o domu, bo nasze dzieło nie było dokonane. Minął rok, potem drugi. Przestałem liczyć noce, miesiące, lata. Czuwałem na Matarą. Ostatnia garść ryżu była zawsze dla niego; jeśli zabrakło wody, on wypijał ostatek; przykrywałem go, kiedy drżał z zimna, a gdy gorąca niemoc na niego przyszła, przesiedziałem bezsennie wiele nocy, wachlując mu twarz. Był to mąż srogi i mój przyjaciel. Mówił o niej z wściekłością za dnia, ze smutkiem w nocy: wspominał ją w zdrowiu i chorobie. Nie mówiłem mu nic; ale widziałem ją każdego dnia — zawsze! Z początku widziałem tylko jej głowę, niby głowę kobiety idącej wybrzeżem w niskiej mgle nadbrzeżnej. Potem siadywała przy naszym ognisku. Widziałem ją! Patrzyłem na nią! Miała tkliwe oczy i czarowne oblicze. Szeptałem do niej w ciemnościach. Matara odzywał się czasem sennie: „Do kogo mówisz? Kto tam jest?” Odpowiadałem szybko: „Nikt…” To było kłamstwo! Nie opuszczała mnie nigdy. Dzieliła ciepło naszego ogniska, siedziała na moim posłaniu z liści, płynęła za mną morzem… Widziałem ją!… Mówię wam, że widziałem długie, czarne włosy rozsypane po fali srebrzonej miesięcznym światłem! Widziałem, jak zagarniała wodę nagimi ramionami, płynąc obok szybkiego prao. Była piękna, była wierna i wśród ciszy obcych krajów mówiła do mnie szeptem w języku mego plemienia. Nikt jej nie widział: nikt jej nie słyszał: była tylko moja! W świetle dziennym szła przede mną mozolnymi ścieżkami, kołysząc się z lekka; postać jej była prosta i gibka jak pień smukłego drzewa; pięty jej były obłe i gładkie jak skorupki jaj; wabiła mnie krągłym ramieniem. Nocą patrzyła mi w twarz. I była smutna! Jej oczy spoglądały czule i trwożnie; głos brzmiał miękko i błagalnie. Szepnąłem raz: „Nie umrzesz!” — Uśmiechnęła się… i odtąd uśmiechała się zawsze!… Widok jej dawał mi odwagę do zniesienia trudów i znoju; były to czasy ciężkie, lecz ona koiła moją troskę. Wędrowaliśmy cierpliwie, wciąż szukając. Poznaliśmy rozczarowania i zwodne nadzieje; poznaliśmy niewolę, chorobę, pragnienie, nędzę, rozpacz… Dość! Znaleźliśmy ich! Wykrzyknął ostatnie słowa i urwał. Twarz jego była niewzruszona, tak jak i cała postać; wyglądał na człowieka pogrążonego w transie. Hollis usiadł nagle i oparł się łokciami o stół. Jackson poruszył się, trącając gitarę. Żałosny brzęk napełnił kabinę zmąconym drganiem i zamarł powoli. A Karain zaczął znów mówić. Hamowana dzikość jego tonu zdawała się wzbierać jak głos przenikający z zewnątrz, jak dźwięk nie wymówiony, choć słyszany; ten dźwięk przepełnił kajutę i ogarnął głuchym szmerem nieruchomą postać siedzącą w fotelu. — Wyruszyliśmy do Atjeh, gdzie toczyła się wojna, lecz statek osiadł na mieliźnie i musieliśmy wylądować w Delii. Zarobiliśmy przedtem trochę pieniędzy i kupiliśmy strzelbę od kupców z Selangory, jedną jedyną strzelbę, która dawała ognia od iskry skrzesanej przez kamień. Niósł ją Matara. Wylądowaliśmy. Mieszkało tam wielu białych ludzi, którzy uprawiali tytoń na zdobytych równinach — a Matara… Ale mniejsza z tym. Zobaczył go!… Tego Holendra… nareszcie!… Podpełzliśmy i zaczęliśmy go śledzić. Śledziliśmy go dwie noce i jeden dzień. Miał dom — duży dom na polance w pośrodku swoich pól; kwiaty i krzewy rosły naokoło; wąskie ścieżki z żółtej ziemi biegły wśród strzyżonej trawy, a gęste żywopłoty nie dawały ludziom przystępu. Trzeciej nocy przyszliśmy uzbrojeni i legliśmy za żywopłotem. Bujna rosa zdawała się wsiąkać w nasze ciała i mroziła nam szpik w kościach. Trawa, gałęzie, liście pokryte kroplami wody szare były w świetle księżyca.. Matara, zwinięty w kłębek, drżał przez sen. Zęby szczękały mi tak głośno, że bałem się, aby ten hałas nie zbudził całej okolicy. Gdzieś daleko stróże pilnujący domów białych ludzi kołatali drewnianymi kołatkami i hukali w ciemnościach. I — jak każdej nocy — ujrzałem ją u swego boku. Już się nie uśmiechała!… Ogień męki palił się w mych piersiach, a ona szeptała ze współczuciem i litością, i słodyczą — jak to kobiety potrafią. Koiła ból mojej duszy; nachyliła nade mną twarz — twarz kobiety, która porywa serca mężczyzn i pozbawia ich rozumu. Była tylko moja i nikt jej nie mógł widzieć — nikt z żyjących. Gwiazdy przeświecały przez jej łono, przez rozpuszczone włosy. Zmógł mnie żal i tkliwość i smutek. Matara spał… Czy i ja spałem?… Matara potrząsał moim ramieniem, a ogień słońca suszył trawę, liście, zarośla. Był dzień. Strzępy białej mgły wisiały wśród gałęzi. Czy to była noc, czy też dzień? Znowu nic nie widziałem; aż wreszcie Matara zaczął szybko dyszeć, leżąc w trawie — i wtedy ją zobaczyłem. Zobaczyłem ich oboje. Wyszli przed dom. Usiadła na ławce pod murem, a gałęzie ciężkie od kwiatów pięły się wysoko nad jej głową, zwisały nad włosami. Trzymała na kolanach szkatułkę i liczyła; ile jej pereł przybyło. Holender stał tuż obok i spoglądał na nią. Uśmiechnął się do niej: białe jego zęby błysnęły; włosy nad wargami wyglądały jak dwa skręcone płomienie. Był wielki i tłusty, i wesoły, i nieulękły. Matara wziął szczyptę świeżego prochu z zagłębienia dłoni, zdrapał panewkę paznokciem wielkiego palca i oddał mi strzelbę. Mnie! Wziąłem ją… O losie! Szepnął mi, leżąc na brzuchu: „Podpełznę blisko i rzucę się na nią… musi umrzeć z mojej ręki. Ty weźmiesz na cel tego tłustego wieprza. Niech zobaczy, jak zmywam swoją hańbę z oblicza ziemi; a potem… tyś mój przyjaciel — zabij pewnym strzałem”. Nie rzekłem nic. Nie było powietrza w mej piersi — nie było powietrza na świecie. Matara znikł nagle. Zakołysała się trawa; potem krzak zaszeleścił. Podniosła głowę. Ujrzałem ją! Pocieszycielkę bezsennych nocy i dni mozolnych; towarzyszkę niespokojnych lat! Ujrzałem ją… Patrzyła wprost na miejsce, gdzie leżałem skulony. Była taką, jakem ją latami widywał: wierną towarzyszką u mego boku. Patrzyła smutnymi oczyma i miała uśmiech na wargach. Patrzyła na mnie… uśmiechała się! Ach, gdybym jej nie był obiecał, że nie umrze! Choć znajdowała się daleko, czułem ją obok siebie. Ręce jej pieściły mnie, a głos szeptał nade mną, wkoło mnie; „Kto będzie twoją towarzyszką? Kto cię pocieszy, jeśli umrę?” Spostrzegłem, że kwitnący gąszcz na lewo od niej drgnął z lekka… Matara był gotów… Krzyknąłem głośno: „Wracaj!” Zerwała się; kasetka spadła; perły rozlały się strumieniem u jej stóp. Wielki Holender toczył groźnymi oczami w blasku słonecznym. Strzelba podniosła się do mego ramienia. Klęczałem i czułem się niezłomny — niezłomniejszy od drzew, skał, gór. Ale przed długą, nieruchomą lufą pola, dom, ziemia i niebo chwiały się tam i sam — jak cienie w lesie w wietrzny dzień. Matara wypadł z gąszczu; płatki poszarpanych kwiatów wzbiły się przed nim wysoko, jak pędzone burzą. Posłyszałem krzyk kobiety; ujrzałem, jak rzuca się rozpostartymi ramionami przed białego człowieka. Była kobietą mego plemienia i krwi szlachetnej. One są takie! Posłyszałem jej krzyk pełen niepokoju, trwogi — i wszystko naraz stanęło jak wryte. Pola, dom, ziemia, niebo stanęły, a Matara skoczył na nią z podniesioną ręką. Pociągnąłem na cyngiel, ujrzałem iskrę, wystrzału nie usłyszałem; dym owiał mi twarz i zobaczyłem Matarę padającego głową naprzód. Legł z rozkrzyżowanymi ramionami u jej nóg. Ha! Pewny strzał! Blask słońca zaciążył mi na plecach zimnem dotkliwszym od chłodu źródlanej wody. Pewny strzał… Rzuciłem strzelbę. Tych dwoje stało nad martwym człowiekiem, jak gdyby ich coś urzekło. Krzyknąłem do niej: „Żyj i pamiętaj!” Potem błądziłem czas jakiś w zimnym mroku. Usłyszałem za sobą głośne krzyki, tupot wielu nóg; obcy ludzie mnie otoczyli, krzyczeli mi w twarz bezładne słowa, popychali mnie, ciągnęli, podtrzymywali… Stanąłem przed wielkim Holendrem; patrzył we mnie jak wyzbyty rozumu. Chciał zrozumieć, co się stało, mówił prędko, wspominał o wdzięczności, ofiarowywał mi jedzenie, przytułek, złoto — zadawał wiele pytań. Roześmiałem mu się w twarz i rzekłem: „Jestem podróżnym z plemienia Korinchi; idę tamtą drogą z Peraku i nie wiem nic o zabitym. Przechodząc tędy, usłyszałem strzał, a wy, ludzie bez głowy, wypadliście i wciągnęliście mnie tutaj”. Holender podniósł w górę ramiona, dziwił się, nie chciał wierzyć, nie mógł zrozumieć, wykrzykiwał coś w swoim języku! A ona objęła go za szyję i przez ramię patrzyła na mnie rozszerzonymi oczami. Uśmiechałem się i patrzyłem na nią; uśmiechałem się i czekałem, aby usłyszeć dźwięk jej głosu. Biały zapytał nagle: „Czy go znasz?” Słuchałem — życie moje było w mych uszach! Popatrzyła na mnie długo, popatrzyła na mnie nieugiętym wzrokiem i rzekła głośno: „Nie! nigdy go przedtem nie widziałam”. Co? Nigdy przedtem? Już zapomniała? Czy to możliwe?! Zapomniała już — po tylu latach… tylu latach wędrówek, obcowania, trosk, czułych słów… Już zapomniała!… Wyrwałem się z rąk, które mnie chciały zatrzymać, i odszedłem bez słowa… Pozwolili mi odejść. Zmęczony byłem. Czy spałem? Nie wiem. Pamiętam, że szedłem szeroką ścieżką pod jasnym światłem gwiazd; a ten obcy kraj wydał mi się taki wielki, pola ryżowe takie rozległe, że gdy spojrzałem wokoło zakręciło mi się w głowie od tego ogromu. Potem zobaczyłem las. Zaciążyło mi radosne światło gwiazd. Skręciłem w bok ze ścieżki i wszedłem do lasu, który był bardzo ciemny i bardzo smutny. V Karain mówił coraz ciszej i ciszej, jak gdyby się od nas oddalał, aż wreszcie ostatnie jego słowa zabrzmiały słabo, lecz wyraźnie, niby krzyknięte w pogodny dzień z bardzo wielkiej odległości. Nie poruszał się wcale. Utkwił wzrok w ścianie za głową Hollisa, który siedział naprzeciwko niego, równie jak i on nieruchomy. Jackson odwrócił się bokiem i oparł łokieć o stół, ocieniając ręką oczy. A ja patrzyłem, zdumiony i poruszony; patrzyłem na tego człowieka, wiernego swej wizji, oszukanego przez marzenie, odepchniętego przez złudę; człowieka, który szukał ratunku u nas, niewierzących; ratunku — przed myślą. Zapadło głębokie milczenie, pełne, zda się, bezszelestnych widziadeł, rzeczy żałosnych, mrocznych i niemych; niewidzialna ich obecność sprawiła, że ulgą i opieką wydało mi się głośne, tętniące tykanie dwóch okrętowych chronometrów, znaczących sekundy czasu w Greenwich. Karain patrzył przed siebie kamiennym wzrokiem. Spoglądałem na jego sztywną postać i myślałem o tułaczce tego człowieka, o tajemniczej odysei zemsty, o wszystkich ludziach, którzy błądzą wśród złudzeń, o złudzeniach równie niespokojnych jak i ludzie, o złudzeniach wierności i złudzeniach wiarołomstwa, o złudzeniach, które dają radość, dają smutek, dają ból, dają spokój, o nieodpartych złudzeniach oblekających życie i śmierć w pogodę, wzniosłość, mękę lub ohydę. Rozległ się cichy szept; szept, który, wypływał jakby z zewnątrz, z uśpionego świata, i przenikał do kabiny w krąg światła rzucony przez, lampę. To Karain mówił dalej. — Mieszkałem w lesie. Ona już nie przyszła; Nigdy! Ani razu. Byłem sam. Zapomniała o mnie. To i dobrze. Nie potrzebowałem jej; nie potrzebowałem nikogo. Znalazłem opuszczoną chatę na polance. Nikt tam nie zaglądał. Czasami słyszałem w oddali głosy ludzi idących ścieżką. Spałem; wypoczywałem; był tam dziki ryż, woda w strumieniu — i spokój! Co noc siedziałem samotnie przed chatą u niewielkiego ogniska. Wiele nocy przeszło nad moją głową. Aż jednego wieczoru, gdy posiliłem się i siedziałem przy ognisku, patrząc w ziemię, zacząłem wspominać swoje wędrówki. Nagle podniosłem głowę. Nie słyszałem żadnego dźwięku, szelestu ni kroków — a jednak podniosłem głowę. Jakiś człowiek szedł ku mnie przez polankę. Czekałem. Zbliżył się bez pozdrowienia i przykucnął w świetle ogniska. Potem zwrócił się do mnie. Był to Matara. Patrzył we mnie dziko wielkimi, zapadłymi oczami. Noc była zimna; ciepło zamarło nagle w ognisku, a Matara wciąż we mnie patrzył. Powstałem i odszedłem, zostawiając go u ognia, w którym ciepło zamarło. Szedłem całą noc, cały dzień, a wieczorem rozpaliłem wielki ogień i usiadłem, aby czekać na niego. Nie przyszedł w krąg światła. Słyszałem, jak krążył wśród krzaków, to tu, to tam — i szeptał, szeptał. Zrozumiałem wreszcie jego słowa — słyszałem je już przedtem: „Tyś mój przyjaciel. Zabij pewnym strzałem”. Znosiłem to, póki mogłem wytrzymać, wreszcie rzuciłem się do ucieczki — tak jak i dziś w nocy, gdy przeskoczyłem ostrokół i popłynąłem do was. Biegłem i biegłem, jak dziecko porzucone samotnie z dala od chat. A on leciał bez szelestu przy moim boku i szeptał, szeptał — niewidzialny i obecny. Szukałem teraz ludzi — pragnąłem mieć ludzi dokoła siebie! Ludzi, którzy nie umarli! I znów wędrowaliśmy we dwóch. Szukałem niebezpieczeństw, walk i śmierci. Walczyłem w Atjeh, a mężny lud dziwił się odwadze cudzoziemca. Ale było nas dwóch; on odpierał ciosy… Dlaczego? Pragnąłem spokoju, a nie życia. I nikt go nie widział; nikt o niczym nie wiedział — nie śmiałem powiedzieć nikomu. Czasem opuszczał mnie, ale nie na długo; powracał i szeptał znów albo wpatrywał się we mnie. Dziwna trwoga szarpała mi serce, lecz umrzeć nie mogłem. Wówczas to spotkałem starego człowieka. Znaliście go wszyscy. Ludzie nazywali go moim czarownikiem albo sługą noszącym za mną miecz. Ale on był dla mnie ojcem, matką, opieką, ratunkiem i spokojem… Kiedym go spotkał po raz pierwszy, wracał z pielgrzymki i usłyszałem, jak śpiewał modlitwę o zachodzie. Udał się do świętego miejsca z synem, żoną syna i jego malutkim dzieciątkiem, a w drodze powrotnej z łaski Najwyższego umarli wszyscy troje; mąż w sile wieku, młoda matka, dzieciątko — wszyscy pomarli; i starzec wrócił do swego kraju sam. Był to pielgrzym pogodny i nabożny, bardzo mądry i bardzo samotny. Powiedziałem wszystko. Przebywaliśmy razem czas jakiś. Mówił nade mną słowa współczucia, mądrości, modlitwy. Strzegł mnie przed cieniem umarłego. Błagałem go o jakiś amulet, który by mnie przed niebezpieczeństwem osłonił. Przez długi czas odmawiał, wreszcie dał mi go z uśmiechem i westchnieniem. Miał widać władzę nad duchem silniejszym niż duch mego zmarłego przyjaciela i odzyskałem znów spokój, ale odtąd nie mogłem usiedzieć w miejscu, pokochałem zamęt i niebezpieczeństwo. Starzec nigdy mnie nie opuszczał. Podróżowaliśmy razem. Wielcy mężowie witali nas radośnie; jego mądrość i moja odwaga wspominane są dotychczas tam, gdzie zapomniano o waszej sile, o biali ludzie! Służyliśmy sułtanowi Sulu. Walczyliśmy przeciwko Hiszpanom. Zaznaliśmy zwycięstw, nadziei, porażek, smutku, krwi, łez kobiecych… I po co to wszystko?… Uciekliśmy. Zebraliśmy wędrowców należących do wojennej rasy i przybyliśmy tu, aby znów walczyć. Resztę już wiecie. Jestem władcą zdobytego kraju, kochankiem wojny i niebezpieczeństw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz starzec nie żyje i zmarły wziął mnie znowu w niewolę. Nie masz tego, który odpędzał żałosne i mściwe widziadło — który ucisza martwy głos! Moc jego czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwogę; i znów słyszę szept: „Zabij! Zabij! Zabij!…” Czy nie dosyć już zabijałem? Pierwszy raz w ciągu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle szaleństwem i wściekłością. Chwiejne jego spojrzenia błądziły tu i tam, jak zalęknione ptaki podczas burzy. Zerwał się i krzyknął: — Na duchy, które piją krew; na duchy, które żalą się nocą; na wszystkie duchy wściekłości, nieszczęścia i zagłady, przysięgam — przyjdzie dzień, kiedy uderzę w serce każdego, kogo napotkam!… Wyglądał tak niebezpiecznie, że zerwaliśmy się wszyscy trzej na równe nogi, a Hollis pchnął ręką krys, który zleciał ze stołu. Zdaje mi się, że krzyknęliśmy jednocześnie. Przestrach trwał krótko; w następnej chwili Karain siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej Europejczycy stali nad nim z dość głupimi minami. Było nam trochę wstyd. Jackson podniósł krys i, rzuciwszy na mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał broń z wyniosłym skinieniem głowy i wetknął za sarong, przy czym z drobiazgową starannością nadał krysowi ściśle pokojowe położenie. Spojrzał ku nam w górę z gorzkim uśmiechem. Byliśmy zmieszani i pognębieni. Hollis siadł bokiem na stole, objął dłonią podbródek i w milczącej zadumie spoglądał badawczo na Karaina. Odezwałem się wreszcie: — Musisz pozostać ze swoim ludem. Jesteś mu niezbędny. I przecież istnieje zapomnienie. Nawet umarli przestają z czasem mówić. — Czy jestem kobietą, która zapomina o długich latach, zanim powieka zdąży dwa razy się opuścić?! — wykrzyknął z gorzką urazą. Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewające. Jego życie — ten okrutny miraż miłości i spokoju — wydawało mu się tak realne i niezaprzeczone jak każdemu z nas — świętemu, filozofowi czy też półgłówkowi — wydaje się realne i niezaprzeczone jego własne życie. Hollis mruknął: — Nie uspokoicie go waszymi komunałami. Karain zwrócił się do mnie: — Znasz nas, tuanie. Żyłeś z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale rozumiesz nasze smutki i nasze myśli. Żyłeś z moim ludem i rozumiesz nasze pragnienia i nasze obawy. Pójdę z tobą. Do twego kraju, do twego ludu. Do twego ludu, który żyje w niewierze; dla którego dzień jest dniem, a noc nocą i niczym więcej — ponieważ rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a wszystkim innym pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie przemawiają, gdzie każdy człowiek jest mądry i swobodny, i spokojny. — Świetnie powiedziane — mruknął Hollis z przebłyskiem uśmiechu. Karain zwiesił głowę: — Umiem pracować i walczyć… i być wierny — szepnął znużonym głosem — ale nie potrafię wrócić do niego, który czeka na mnie tam na wybrzeżu. Nie potrafię! Weźcie mnie z sobą… Albo też dajcie mi waszą siłę, waszą niewiarę… Zadajcie mi jakiś czar! Wydawał się znużony do ostateczności. — Tak, zabrać go do kraju — rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby odpowiadał samemu sobie. — To byłby dobry sposób. Po salonach też chodzą duchy, rozprawiając uprzejmie z panami i paniami, ale wzgardziłyby na pewno nagim ludzkim stworzeniem, takim jak nasz książęcy przyjaciel… Nagim… Obdartym! — należałoby właściwie powiedzieć. Żal mi go. Naturalnie, że niepodobna go zabrać. A koniec tego wszystkiego będzie taki — ciągnął, patrząc na nas — koniec będzie taki, że pewnego pięknego dnia Karain oszaleje wśród swych wiernych poddanych i wyśle, ilu się da, ad patres, nim zdobędą się na wiarołomstwo i zdecydują się go zabić. Skinąłem głową. Uważałem za więcej niż prawdopodobne, że taki koniec przyjdzie na Karaina. Było jasne, iż dręczące myśli doprowadziły go do ostatecznego kresu ludzkiej wytrzymałości i niewiele już brakowało, aby wpadł w specjalny rodzaj szaleństwa właściwy jego rasie. Wytchnienie, jakie miał za życia starego pielgrzyma, sprawiło, że powrotu męczarni znieść już nie mógł. To było jasne. Podniósł nagle głowę; wydawało się nam przez chwilę, że się był zdrzemnął. — Dajcie mi opiekę… albo dajcie mi waszą siłę! — zawołał. — Jakiś czar… jakąś broń! I znów broda mu opadła na piersi. Popatrzyliśmy na niego, potem spojrzeliśmy po sobie z podejrzliwością i lękiem, jak ludzie, którzy natknęli się niespodzianie na jakieś tajemnicze nieszczęście. Oddał się w nasze ręce; powierzył nam swoje błędy i swoją mękę, swoje życie i swój spokój; i nie wiedzieliśmy, co począć z tym zagadnieniem, które wyłoniło się z mroku. My — trzej biali ludzie patrzący na tego Malaja — nie umieliśmy znaleźć ani jednego odpowiedniego słowa, jeśli istniało słowo mogące rozwiązać tę sytuację. Zatopiliśmy się w myślach, a serca w nas upadły. Wydało się nam, że wszyscy trzej zostaliśmy wezwani do wrót piekielnego państwa, aby zawyrokować o losie wędrowca, który opuścił nagle świat pełen słońca i złudzeń. — Daję słowo, niezłe ma wyobrażenie o naszej potędze — szepnął beznadziejnie Hollis. I znów zapadła cisza mącona słabym pluskiem wody i nieustannym tykaniem chronometrów. Jackson skrzyżował nagie ramiona i oparł się plecami o grodź kabiny. Stał z głową nieco schyloną pod belką podtrzymującą sufit; jasna broda rozpościerała się wspaniale na jego piersi; wyglądał jak nieporadny i łagodny olbrzym. W kajucie zapanował ponury nastrój; powietrze nasiąkało z wolna okrutnym chłodem bezsilności i gniewliwym, bezlitosnym egoizmem; zaczynaliśmy się buntować przeciw niezrozumiałej formie cierpienia, które się nam narzucało. Nie wiadomo było, co począć; zaczęliśmy gorzko odczuwać konieczność pozbycia się Karaina. Hollis myślał i myślał, wreszcie roześmiał się i mruknął: „Siła… opieka… czary”. Zsunął się ze stołu i wyszedł, wcale na nas nie spojrzawszy. Wyglądało to na podłą dezercję. Zamieniliśmy z Jacksonem oburzone spojrzenia. Słyszeliśmy, jak Hollis przetrząsa rzeczy w swojej kajucie, nie większej od gołębiego gniazda. Czyżby ten smyk naprawdę kładł się już do łóżka? Karain westchnął. Sytuacja była nie do zniesienia! Lecz Hollis pojawił się znów, trzymając oburącz małą, skórzaną szkatułkę. Postawił ją ostrożnie na stole, spojrzał na nas i odetchnął przy tym w dziwny sposób, jakby na chwilę zaniemówił albo jakby miał moralne wątpliwości, czy wolno mu ową szkatułkę pokazać. Ale bezczelna i niezawodna mądrość młodości dała mu w mig potrzebną odwagę. Rzekł, otwierając szkatułkę malutkim kluczykiem: — No, chłopcy, zróbcie miny jak najbardziej uroczyste. Prawdopodobnie wyglądaliśmy tylko na zaskoczonych i ogłupiałych, bo spojrzał przez ramię i rzekł gniewnie: — To nie są żarty! Chcę coś zrobić dla niego. Wyglądajcież poważnie. Cóż, u licha!… Czy nie stać was na trochę kłamstwa… dla dobra przyjaciela?! Karain zdawał się nie zwracać na nas uwagi, lecz gdy Hollis podniósł wieko szkatułki, oczy jego pobiegły ku niej — tak jak i nasze. Purpurowy atłas, którym była wysłana, rozgorzał jaskrawą, barwną plamą w ponurej atmosferze; zjawił się wyraźny cel dla wzroku, przyciągający oczy. VI Hollis patrzył z uśmiechem w głąb szkatułki. Odbył niedawno wycieczkę do kraju przez Kanał Angielski. Nie było go sześć miesięcy i zjawił się w sam czas, aby wyruszyć z nami na tę ostatnią wyprawę. Nigdy przedtem nie widzieliśmy tej szkatułki. Hollis trzymał nad nią ręce i mówił do nas ironicznym tonem, ale twarz jego stała się poważna, jak gdyby wymawiał potężne zaklęcie nad przedmiotami leżącymi w szkatułce. — Każdego z nas — mówił, urywając co chwila, przy czym pauzy dotkliwsze były od słów — każdego z nas — zgodzicie się z tym chyba — prześladowało wspomnienie o jakiejś kobiecie… A co się tyczy przyjaciół… przyjaciół porzuconych mimochodem… ech! spytajcie sami siebie… Urwał. Karain patrzył z natężeniem w szkatułkę. Głośny hałas rozległ się na górze na pokładzie. Jackson rzekł z powagą: — Nie bądźże takim, podłym cynikiem. — Ach, ty poczciwino! — rzekł posępnie Hollis. — Dowiesz się zaraz… Przecież ten Malaj był naszym przyjacielem… Powtórzył kilka razy w zamyśleniu: — Malaj… przyjacielem. Malaj, przyjacielem — jak gdyby przeciwstawiał te słowa i ważył, po czym ciągnął już prędzej: — Porządny chłop, dżentelmen w swoim rodzaju. Nie możemy, że tak powiem, odwrócić się plecami do jego zwierzeń i ufności, jaką w nas pokłada. Ci Malaje poddają się łatwo wrażeniom; szalenie są nerwowi, jak wiecie — a więc… Zwrócił się raptem do mnie: — Ty go znasz najlepiej — odezwał się rzeczowym tonem. — Czy uważasz, że jest fanatykiem? To znaczy… czy bardzo ściśle trzyma się swoich wierzeń? — Nie zdaje mi się — wyjąkałem. — Rzecz w tym, że tu chodzi o wizerunek… wyryty portret — mruknął zagadkowo i zwrócił się znów do szkatułki. Zanurzył w niej palce. Wargi Karaina rozchyliły się, a oczy błyszczały; Patrzyliśmy w głąb szkatułki. Było tam parę zwitków bawełny, papierek igieł, kawałek jedwabnej wstążki granatowego koloru, gabinetowa fotografia, na którą Hollis spojrzał ukradkiem, nim ją — odwróconą — położył na stole. Zdążyłem spostrzec, że była to fotografia młodej panny. Wśród mnóstwa różnych drobiazgów leżał tam pęk kwiatów, wąska biała rękawiczka o wielu guzikach, cienka paczka listów starannie związanych. Amulety białych ludzi! Czary i talizmany! Czary, które krzepią ducha, które miażdżą go bez litości; czary, których moc wyrywa westchnienie z piersi młodzieńca, a na twarz starca sprowadza uśmiech. Potężne amulety, co przyciągają radosne marzenia i myśli pełne żalu; co kruszą twarde serca, a miękkie hartują na niezłomną stal; Dary niebios — rzeczy ziemskie… Hollis szperał w szkatułce. I wydało mi się przez tę chwilę oczekiwania, Że kabina szkunera zapełnia się niewidzialnym żyjącym tętnem lekkich oddechów. Wszystkie duchy wygnane z niewiernego Zachodu przez ludzi, którzy twierdzą, że posiedli mądrość i swobodę, i spokój — wszystkie bezdomne duchy niewiernego świata pojawiły się nagle wokół Hollisa, schylonego nad szkatułką; wszystkie wygnane i czarowne duchy kochanych ongi kobiet; wszystkie piękne i tkliwe duchy ideałów — zachowanych w pamięci, zapomnianych, umiłowanych, znienawidzonych, wszystkie odepchnięte i pełne wyrzutu duchy przyjaciół — podziwianych, uwielbianych, darzonych ufnością, spotwarzonych, zdradzonych, zabranych przez śmierć — wszystkie te duchy przybyły z niegościnnych okolic ziemi, aby stłoczyć się w mrocznej kajucie, jak gdyby ta kajuta była jedyną ich ostoją na szerokim świecie, opanowanym przez zwątpienie, jedynym źródłem wiary i zadośćuczynienia… Minęła sekunda — i wszystko znikło. Tylko Hollis stał naprzeciw nas, a w jego palcach błyszczał jakiś drobny przedmiot. Wyglądało to na pieniążek. — Znalazłem nareszcie — rzekł. Podniósł przedmiot do góry. Była to pensowa moneta z roku jubileuszowego — pozłacana, z dziurką przebitą u brzegu. Hollis spojrzał na Karaina. Oto amulet dla naszego przyjaciela — rzekł do nas. — Rzecz sama przez się niezmiernie potężna, jak wiecie — pieniądz — a wyobraźnia Karaina już pracuje. Ten włóczęga pełen jest lojalności. Oby tylko jego purytanizm nie spłoszył się wizerunkiem… Nie odrzekliśmy nic. Nie wiedzieliśmy, czy to ma nas zgorszyć, czy rozśmieszyć, czy przynieść nam ulgę. Hollis, zbliżywszy się do Karaina — który wstał jak gdyby strwożony — podniósł monetę i przemówił po malajsku. — Oto wizerunek wielkiej królowej i najpotężniejsza ze wszystkich rzeczy znanych białym ludziom — rzekł uroczyście. Karain zakrył dłonią rękojeść krysa na znak czci i utkwił wzrok w głowie ozdobionej koroną. — Niezwyciężona. Pobożna — szepnął. — Potężniejsza jest niż Sulejman Mędrzec, który, jak wiesz, rozkazywał duchom — ciągnął Hollis poważnie. — Ja ci to daję. Trzymał monetę na wyciągniętej dłoni i, patrząc na nas w zamyśleniu, odezwał się po angielsku: — Ona także rozkazuje duchowi swego narodu: potężny ten demon, sumienny, bezwzględny, nieposkromiony… czyni wiele dobrego — niechcący… wiele dobrego… od czasu do czasu… i nie ścierpiałby żadnych awantur — choćby ze strony najzacniejszego ducha — o taką drobnostkę jak strzał naszego przyjaciela. No, otrząśnijcie się, wyglądacie, jakby was piorun raził. Pomóżcie mi wzbudzić w nim wiarę — od tego wszystko zależy. — Ludzie jego będą się gorszyć — mruknąłem. Hollis spojrzał przeciągle na Karaina, który zamarł w najwyższym podnieceniu. Stał sztywno z głową odrzuconą w tył; toczył dziko błyszczącymi oczyma, rozdęte jego nozdrza drgały. — A niech tam! — rzekł wreszcie Hollis. — To zacny chłop. Dam mu coś, czego będę naprawdę żałował. Wyjął wstążkę ze szkatułki, uśmiechnął się na jej widok wzgardliwie i wyciął nożyczkami kawałek skóry z dłoni rękawiczki. — Zrobię mu coś takiego, wiecie, co to chłopi noszą we Włoszech. Zaszył pieniądz w delikatną skórę, przymocował do wstążki i związał jej końce. Robił to z wielkim pośpiechem. Karain patrzył cały czas na jego palce. — No więc — rzekł Hollis i przystąpił do Karaina. Patrzyli sobie z bliska w oczy. Wytężony wzrok Karaina zagubił się w spojrzeniu Hollisa, który spoglądał władczo i rozkazująco pociemniałymi nagle oczami. Stanowili jaskrawy kontrast; jeden nieruchomy i jak z brązu, drugi — olśniewająco biały — wznosił powoli ramiona, których potężne muskuły grały lekko pod skórą błyszczącą jak atłas. Jackson przysunął się bliżej z miną człowieka, który staje przy koledze w ciężkim położeniu. Rzekłem z naciskiem, wskazując na Hollisa: — Młody jest, ale mądry. Wierz mu! Karain pochylił głowę. Hollis zarzucił mu lekko na szyję granatową wstążkę i odstąpił w tył. — Zapomnij i żyj w pokoju! — zawołałem. Karain zdawał się budzić ze snu. „Ha!” — wymówił i otrząsnął się, jakby zrzucając jakiś ciężar.. Rozejrzał się pewnym wzrokiem. Na pokładzie ktoś ściągnął z luku zasłonę i fala światła wpadła do kajuty. Był już ranek. — Czas na pokład — rzekł Jackson. Hollis wciągnął kurtkę i ruszyliśmy, prowadzeni przez Karaina. Słońce wzeszło już za wzgórzami i długie ich cienie kładły się na zatokę wśród perłowego światła. Powietrze było przezroczyste i chłodne. Wskazałem na krętą linię żółtych piasków. — Nie ma go tam — rzekłem dobitnie do Karaina. — Już nie czeka. Odszedł na zawsze. Pocisk jasnych, gorących promieni wpadł do zatoki przez szparę między dwoma szczytami i woda — jak zaczarowana — zajaśniała naglą skrzącym się blaskiem. — Nie! Nie czeka — rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. — Nie słyszę go — ciągnął powoli. — Nie! Zwrócił się do nas: — Znów odszedł — na zawsze! — zawołał. Przytakiwaliśmy energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów. Chodziło przede wszystkim o to, aby wywrzeć na nim potężne wrażenie, aby odczuł zupełne bezpieczeństwo — koniec udręki. Robiliśmy, co było w naszej mocy, i mam nadzieję, że ujawniliśmy dość silnie naszą wiarę i potęgę Hollisowego czaru, aby usunąć cień wszelkiej wątpliwości. W ciszy głosy nasze brzmiały radośnie naokoło Karaina, a nad jego głową niebo, przejrzyste i niepokalane, rozpięło delikatny błękit od brzegu do brzegu i dalej ponad zatoką, jakby chciało otoczyć pieszczotą swego blasku wodę, ziemię i tego człowieka. Kotwica była podniesiona, żagle wisiały nieruchomo i pół tuzina wielkich łodzi dążyło w naszą stronę, aby nas wyholować z zatoki. Wioślarze w pierwszej łodzi, która podpłynęła pod szkuner, podnieśli głowy i zobaczyli swego władcę stojącego między nami. Rozległ się cichy szmer zdumienia — potem okrzyk powitalny. Karain opuścił nas i znalazł się jak gdyby od razu wśród wspaniałego przepychu swojej sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał przez chwilę wyprostowany z nogą na kładce, z dłonią na rękojeści krysa, w pozie wojennej, i uwolniony od lęku przed zewnętrznym mrokiem, podniósł głowę wysoko, ogarniając pogodnym spojrzeniem zdobytą przez siebie piędź ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła się po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając z powrotem życzenia długich lat życia i zwycięstw. Zstąpił do czółna skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema okrzykami. Zabrzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem wznieconym przez wiernych poddanych, ale nie było nas stać na nic innego. Karain stanął w lodzi, podniósł oba ramiona i wskazał na niezawodny amulet. Wznieśliśmy ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli zdumieni, niezmiernie zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie myśleli. Co Karain myślał… co myśli czytelnik? Holowano nas powoli. Widzieliśmy, jak Karain wysiadł i patrzył z brzegu za nami. Jakaś postać zbliżyła się do niego pokornie, lecz jawnie — i nie była to rozżalona zjawa. Zobaczyliśmy też innych ludzi biegnących ku niemu. Może spostrzeżono jego nieobecność? W każdym razie, poruszenie było wielkie. Koło Karaina zebrała się szybko gromada ludzi, a on kroczył wzdłuż piaszczystego wybrzeża, w otoczeniu rosnącej wciąż świty, trzymając się prawie na jednej, linii ze szkunerem. Mogliśmy przez szkła dojrzeć granatową wstążkę u jego szyi i białą plamkę na brązowych piersiach. Zatoka się budziła. Dym z ognisk porannych unosił się w lekkich skrętach nad szczytami palm; ludzie krążyli między chatami; stado bawołów galopowało ciężko po zielonym zboczu; smukłe postacie chłopców wywijających kijami ukazały się w wysokiej trawie, czarne i skaczące; barwny szereg kobiet z bambusowymi naczyniami na głowie sunął giętko na tle rzadkiego gaju drzew owocowych. Karain zatrzymał się wpośród swych ludzi i skinął ku nam ręką; potem odłączył się od wspaniałego orszaku, podszedł nad sam kraj wody i skinął ku nam powtórnie. Szkuner wydostał się na pełne morze, przesunąwszy się między dwoma stromymi przylądkami zamykającymi zatokę — i w tejże chwili Karain zniknął z naszego życia na zawsze. Lecz pamięć o nim nie zaginęła. W kilka lat później spotkałem na Strandzie Jacksona. Wspaniały był jak zawsze. Górował wysoko nad tłumem. Broda jego była złota, twarz czerwona, oczy niebieskie; na głowie miał szerokoskrzydły kapelusz ale brakowało mu kołnierzyka i kamizelki; wyglądał porywająco! Wrócił dopiero co do kraju — wysiadł na ląd tego samego dnia! Nasze spotkanie utworzyło wir w ludzkiej rzece. Spieszący się przechodnie wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali się raz jeszcze, aby spojrzeć na tego olbrzyma. Usiłowaliśmy wtłoczyć siedem lat życia w siedem wykrzykników, po czym, nagle zaspokojeni, ruszyliśmy statecznie jeden obok drugiego, udzielając sobie najświeższych nowin. Jackson rozejrzał się jak człowiek szukający znaków orientacyjnych na morzu i stanął przed wystawą Blanda. Miał zawsze namiętność do broni palnej, zatrzymał się więc i przyglądał rzędowi sztucerów, doskonałych i srogich, wyciągniętych w szereg za taflą tkwiącą w czarnej ramie. Stałem obok niego. Zapytał nagle: — Czy pamiętasz Karaina? Skinąłem głową. — Przypomniało mi go to wszystko — ciągnąc twarzą tuż przy szkle… i widziałem, jak drugi Jackson, potężny i brodaty, patrzy w niego z natężeniem spomiędzy ciemnych, gładkich rur, która umieją leczyć tyle złudzeń. — Tak, to mi go przypomniało — ciągnął powoli. — Czytałem dziś rano dzienniki, walczą tam znowu. Karain tkwi w tym na pewno. Już on potrafi dopiec tym caballeros. No, szczęść mu Boże, biedakowi! Był doprawdy nadzwyczajny. Szliśmy dalej. — Ciekaw jestem, czy też amulet okazał się skuteczny… pamiętasz, naturalnie, amulet Hollisa. Jeśli był skuteczny, to nie wydano nigdy sześciu pensów z lepszym skutkiem. Biedak! Czy też pozbył się na dobre tego swojego przyjaciela? Mam nadzieję, że tak… Czy wiesz, zdaje mi się czasem, że… Stanąłem i popatrzyłem na niego. — Widzisz… Chodzi mi o to, czy… ta historia… rozumiesz? Czy to mu się naprawdę wydarzyło?… Jak myślisz?… — Mój drogi — zawołałem — byłeś za długo poza krajem! Cóż za pytanie! Spójrz tylko na to wszystko. Wodnisty blask zajaśniał na zachodzie i zgasł między dwoma rzędami murów; zbiorowisko łamanych dachów, kominy, złote litery rozpełzło po frontach domów i ciemny połysk okien — wszystko trwało zrezygnowane i ponure pod zstępującym mrokiem. Cała długa ulica, głęboka jak studnia i wąska jak korytarz, pełna była posępnego, nieustannego ruchu. Do uszu bił gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków przy wtórze rozległego szmeru o słabym tętnie, złożonego jak gdyby z gorączkowych oddechów, bijących serc, zdyszanych głosów. Niezliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły pozbawione wyrazu twarzy, kołysały się ramiona. A ponad tym wszystkim wąski, poszarpany pasek nieba przesłoniętego dymem rozciągał się kreto i nieruchomo między wysokimi dachami jak zbrukany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu. — Ta–a–a–k — rzekł Jackson w zamyśleniu. Wielkie szprychy dwukołowych dorożek obracały się z wolna u skraju chodników; bladolicy młodzian wlókł się znużony obok swej laski, a poły jego płaszcza trzepotały się niemrawo w pobliżu pięt; konie stąpały chwiejnie po śliskim bruku, podrzucając łbami; dwie młode panienki o błyszczących oczach przeszły, żywo rozmawiając; piękny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i głaskał białego wąsa; sznur wysokich żółtych reklam z niebieskimi literami zbliżał się chwiejnie i powoli, niby dziwaczne szczątki rozbitego okrętu płynące po rzece z kapeluszy. — Ta–a–a–k — powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spoglądały na wszystkie strony, pogardliwe, rozbawione i nieczułe jak oczy chłopca. Niezgrabny sznur czerwonych, żółtych i zielonych omnibusów toczył się kołysząc, potworny i jaskrawy; dwoje obszarpanych dzieci przebiegło drogę; grupka brudnych mężczyzn z czerwonymi chustkami na gołych szyjach czyhała z boku, rozgadana plugawie; stary człowiek w łachmanach stał w błocie z twarzą pełną rozpaczy, wrzeszcząc przeraźliwie tytuł jakiegoś dziennika; a w oddali wśród ruchliwych końskich łbów, matowego połysku uprzęży i tłoku lśniących karet widniał ciemny policjant w hełmie, wyciągający sztywne ramię u skrzyżowania ulic. — Tak, widzę to wszystko — rzekł powoli Jackson — Mam to przed oczami; słyszę, jak dyszy, biegnie, toczy się; potężne jest i żywe; zmiażdżyłoby cię, gdybyś się nie pilnował; a jednak… niech mnie powieszą, jeśli to dla mnie jest równie realne jak… jak tamto drugie… to znaczy historia Karaina. Myślę, że Jackson stanowczo za długo był poza krajem. Przełożyła Aniela Zagórska The Idiots IDIOCI Jechaliśmy drogą z Treguier do Kervanda. Pomiędzy żywopłotami, zarastającymi wały po obu stronach drogi, mknęliśmy ostrym kłusem; wreszcie u stóp stromego wzgórka pod Ploumar koń zwolnił biegu, a furman ciężko zeskoczył z kozła. Śmigał batem i szedł pod górę, stąpając niezdarnie obok powozu z ręką na stopniu i oczyma utkwionymi w ziemię. Po chwili podniósł głowę, wskazał końcem bata w górę i rzekł: — Idiota. Słońce prażyło niemiłosiernie falistą powierzchnię gruntu. Na wyniosłościach rosły kępki nędznych drzewin o gałęziach tak wysoko strzelających w niebo, że wyglądały jak na szczudłach. Małe pólka, poodgradzane biegnącym zygzakiem po zboczach żywopłotem i ogrodzeniem z kamienia, leżały jak prostokątne płaty jaskrawozielone i żółte, podobne do niezdarnych maźnięć naiwnego malowidła, krajobraz zaś cały przecinał na pół biały szlak drogi, snującej się w dal długimi skrętami jak rzeka pyłu, wlokąca się ze wzgórz w drodze ku morzu. — Jest — odezwał się znów woźnica. W wysokiej trawie, obrastającej drogę po brzegach, jakaś twarz przesunęła się koło nas na poziomie kół powoli toczącego się powozu. Ta głupkowata twarz była czerwona, a kulista, krótko ostrzyżona głowa zdawała się leżeć sama jedna podbródkiem w kurzu. Tułów ginął w krzakach, gęsto zarastających dno głębokiego rowu. Była to twarz chłopca. Sądząc z jej rozmiarów, mógł mieć lat szesnaście — może mniej, może więcej. O takich stworzeniach czas zapomina; żyją nietknięte przez lata, dopóki śmierć nie przygarnie ich na współczujące łono, wierna śmierć, która wśród nawału pracy nie zapomina o najlichszym ze swych dzieci. — O, jest i drugi — rzekł chłop z pewnym odcieniem zadowolenia, jakby spostrzegł coś oczekiwanego. Był i drugi. Ten stał prawie pośrodku drogi w skwarze słonecznym, na skraju własnego krótkiego cienia. Stał z rękami wsuniętymi w rękawy długiej kapoty i głową wtuloną w ramiona, skurczony pośród powodzi słonecznego żaru. Z daleka wyglądał jak ktoś bardzo zmarznięty. — To bliźniaki — objaśnił woźnica. Idiota, suwając nogami, ustąpił dwa kroki z drogi i spojrzał na nas przez ramię, gdyśmy się prawie otarli o niego. Było to spojrzenie oczu nie widzących, a wytrzeszczonych, jakby urzeczonych. Nie odwrócił się jednak, aby popatrzeć za nami. Prawdopodobnie obraz przesunął się przed oczyma tej istoty, nie zostawiwszy ani śladu na jej wypaczonym mózgu. Gdy wjechaliśmy na szczyt wzgórza, spojrzałem ponad budą. Stał na tym samym miejscu, gdzie go zostawiliśmy. Woźnica wdrapał się na kozioł, cmoknął i poczęliśmy zjeżdżać w dół. Hamulec od czasu do czasu zgrzytał przeraźliwie. Znalazłszy się na dole, furman rozluźnił hałaśliwy mechanizm i rzekł robiąc pół obrotu na koźle: — Z czasem zobaczymy ich więcej. — Więcej idiotów? Iluż ich tu jest? — zapytałem. — Jest ich czworo… dzieci gospodarza spod Ploumar… Rodzice już pomarli — dodał po chwili. — Babka jest na gospodarstwie. We dnie tłuką się po tej drodze, a pod wieczór wracają do domu z bydłem… To ładne gospodarstwo. Zobaczyliśmy też tamtych dwoje: chłopca i dziewczynę, jak furman powiedział. Ubrani byli zupełnie jednakowo w luźne odzienie, w jakieś dziwaczne spódnice. Ułomny duch, ożywiający te istoty, pobudził je do wycia na nasz widok ze szczytu nasypu, na którym przewracały się wpośród badyli janowca. Krótko ostrzyżone czarne ich głowy sterczały z jaskrawożółtej ściany niezliczonych drobnych kwiatków. Twarze posiniały im od krzyku; krzyk brzmiał bezbarwnie i nieczysto jak mechaniczne naśladownictwo starczego głosu i urwał się nagle, gdy skręciliśmy w boczną drogę. Widywałem ich niejednokrotnie podczas moich wędrówek po okolicy. Żyli na tej drodze, błąkając się po niej tu i ówdzie, zależnie od impulsów potwornego obłędu. Byli obrazą dla światła słonecznego, wyrzutem dla pustych niebios, skazą na dzikim pejzażu pełnym skupionej i celowej żywotnej mocy. Z czasem dzieje ich rodziców ukształtowały się przede mną i z niedbałych odpowiedzi na moje pytania, z obojętnych słów zasłyszanych w zajazdach przydrożnych lub na drodze, nawiedzanej przez idiotów. Część opowiedział mi wychudzony stary sceptyk z olbrzymim biczem, gdyśmy się nieraz wlekli noga za nogą po piaskach obok dwukołowego wózka, naładowanego ociekającymi wodorostami. Kiedy indziej znów ktoś inny potwierdzał i dopełniał opowieść, aż stanęła przede mną straszliwa a prosta, jakimi są zwykle rewelacje niewiadomych nikomu mąk, szarpiących dusze pogrążone w ciemności. Kiedy JeanPierre Bacadou wrócił do domu po odbyciu służby wojskowej, zastał rodziców bardzo postarzałych. Spostrzegł z ubolewaniem, że robota na folwarku nie była wykonywana, jak należy. Ojciec nie miał już dawnej energii. Parobcy nie czuli nad sobą pańskiego oka. JeanPierre zmartwił się zauważywszy, że kupa nawozu na podwórzu przed jedynym wejściem do domu nie jest tak duża jak zwykle. Płotów nie naprawiano i na bydle znać było zaniedbanie. W domu matka prawie ciągle przykuta była do łóżka, a w kuchni nie karcone dziewczęta gadały głośno od rana do nocy. Powiedział sobie: „Trzeba temu zaradzić.” Rozmówił się z ojcem pewnego wieczoru, kiedy promienie zachodzącego słońca, wpadające na podwórze przez luki między zabudowaniami gospodarskimi, przecinały czarny cień świetlnymi smugami. Ponad kupą nawozu unosiły się opałowe woniejące opary, a szukające żeru kury przestawały co chwila grzebać i zerkały okrągłym okiem na dwu mężczyzn, obu chudych i wysokich, rozmawiających z sobą ochrypłymi głosami. Stary, pokręcony przez reumatyzm i pochylony przez lata pracy, i młodszy, kościsty i prosty, rozmawiali bez gestów, w obojętny chłopski sposób, z powagą i powoli. Lecz zanim słońce zaszło, ojciec ustąpił wobec rozsądnych argumentów syna. — Nie za sobą przemawiam, a za ziemią — nalegał JeanPierre. — Żal patrzeć, jak się marnuje. Ja się nie niecierpliwię. Stary, oparty na kiju, kiwał głową. — Rozumiem, rozumiem — wyszeptał. — Może masz i słuszność. Rób, jak chcesz. Matka będzie rada. Matka była zadowolona z synowej. JeanPierre zajechał dziarsko na podwórze dwukołowym wózkiem na resorach. Siwy koń rwał ciężkim galopem i skoki dyszla rzucały nowożeńców, siedzących obok siebie, w tył i naprzód, ruchem miarowym i nagłym. Zdystansowani goście weselni ciągnęli drogą grupami i parami. Mężczyźni stąpali ciężko, machając próżnymi rękoma. Ubrani byli z miejska, w żakiety skrojone z niezdarnym szykiem, czarne sztywne kapelusze i olbrzymie wyglansowane buty. Kobiety w czarnych skromnych sukniach, białych czepkach i wyblakłych szalach, ułożonych w trójkąt na plecach, lekko stąpały u ich boku. Na przedzie skrzypce śpiewały przenikliwym dyszkantem i kobza sapała i beczała, muzykant zaś podskakiwał z uroczystą powagą, wyrzucając wysoko ciężkie saboty. Smętna procesja sączyła się z jednej wąskiej dróżki w drugą, poprzez światło i cień, między polami i żywopłotami, płosząc małe ptaszki, których chmary zrywały się na prawo i na lewo. Na podwórzu zagrody Bacadou ciemna wstęga rozsnuła się w tłum mężczyzn i kobiet, pchających się we drzwi z hałaśliwymi życzeniami. Obiad weselny pamiętano przez kilka miesięcy. Był to wspaniały festyn w ogrodzie. Na drugi dzień znajdowano bogatych gospodarzy, cieszących się nieskazitelną opinią, śpiących po rowach wzdłuż drogi do Treguier — nawet jeszcze i po południu. Cała okolica uczestniczyła w szczęściu JeanPierre’a. Nie upił się, i wraz ze swą cichą żoną usuwał się z drogi, pozwalając ojcu i matce odbierać należne im honory i podziękowania. Nazajutrz jednak ujął wszystko w mocne garście i starzy poczuli, że na koniec padł na nich cień — zwiastun śmierci. Świat należy do młodych. Gdy bliźniaki przyszły na świat, w domu było dużo miejsca, bo matka JeanPierre’a przeniosła się na mieszkanie pod ciężki kamień na cmentarzu w Ploumar. Tego to dnia po raz pierwszy od ślubu syna Bacadou starszy, zapomniany przez rozgdakane stado obcych bab tłoczących się w kuchni, opuścił rankiem miejsce swe przy kominie i poszedł do pustej obory, posępnie potrząsając siwymi lokami. Bardzo pięknie, że są wnuki, ale on musi mieć swój talerz zupy w południe. Gdy mu pokazano niemowlęta, przypatrzył się im uważnie i mruknął coś niby: „Za dużo.” Niepodobna powiedzieć, czy miał na myśli za wiele szczęścia, czy też po prostu zrobił uwagę co do liczby potomków. Wyglądał na obrażonego, o ile jego stara drewniana twarz mogła cośkolwiek wyrażać. A potem długi czas można go było widzieć prawie o każdej porze dnia, jak siedział u wrót z nosem nad kolanami, z fajką w dziąsłach, zadąsany i zły. Raz odezwał się do syna z ciężkim westchnieniem, robiąc aluzję do przybyszów. — Pokłócą się o ziemię. — Nie kłopocz się o to, ojcze — odrzekł JeanPierre obojętnie i przeszedł zgięty we dwoje, ciągnąc oporną krowę na postronku przerzuconym przez ramię. Był szczęśliwy — i Zuzanna, jego żona, także. Nie była to subtelna radość, z którą wita się przybyszów, przewidując dla nich boje, a może zwycięstwo. Za lat czternaście obydwaj chłopcy będą już wyręką; a potem JeanPierre wyobrażał sobie dwu tęgich synów, kroczących z zagona na zagon, odbierających należną daninę od ukochanej i rodzajnej ziemi. Zuzanna też była rada, bo nie chciała, aby mówiono o niej, że jest nieszczęśliwa, a nikt nie mógł już tego powiedzieć, skoro miała dzieci. Oboje, i ona, i mąż, widzieli trochę szerszego świata; on podczas służby wojskowej, ona zaś spędziła blisko rok w Paryżu u bretońskiej rodziny, lecz zanadto tęskniła, aby pozostać dłużej w rozłące z pagórkowatą zieloną krainą, oprawną w pierścień nagich skał i piasków, gdzie przyszła na świat. Myślała sobie, że może dobrze byłoby, aby jeden z chłopców został księdzem, ale nie wspominała o tym mężowi, który był republikaninem i nienawidził księży; nazywał ich „krukami”. Chrzciny odbyły się wspaniale. Cała gmina zjechała się na nie, bo Bacadou byli bogaci, wpływowi i od czasu do czasu nie żałowali wydatku. Dziadek dostał nową kapotę. W kilka miesięcy potem, pewnego wieczoru, kiedy kuchnia była już zamieciona i drzwi zaryglowane, JeanPierre, patrząc na kołyskę, zapytał żonę: — Co tym dzieciom jest? I jak gdyby te spokojnie wypowiedziane słowa były zwiastunem nieszczęścia, Zuzanna odpowiedziała na nie głośnym lamentem, który doleciał chyba aż do chlewów po drugiej stronie podwórza. Świnie (a Bacadou mieli najpiękniejsze świnie w okolicy) zaniepokoiły się i zaczęły kwiczeć żałośnie w ciemności. Małżonek, utkwiwszy wzrok w ścianie, żuł powoli dalej chleb z masłem nad dymiącą miską zupy. Wrócił z targu, gdzie nie po raz pierwszy zauważył szepty poza swymi plecami. W drodze powrotnej obracał wciąż w myśli zasłyszane słowa: „Niespełna rozumu! Obydwaj… Nigdy żadnej pociechy!” No, może, może. Zobaczy. Zapyta żonę. Oto jej odpowiedź! Odczuł ją jak uderzenie pięścią w pierś, ale powiedział tylko: — Utocz mi jabłecznika. Pić mi się chce! Nie przestawała lamentować z pustym dzbankiem w ręce. Wtedy wstał, podniósł świecę i powoli podszedł do kołyski. Spali. Przypatrzył im się z boku, połknął pogryziony kęs, ciężkim krokiem wrócił na miejsce i usiadł przed miską. Kiedy żona powróciła, nie podniósł oczu, lecz przełknął hałaśliwie kilka łyżek zupy i odezwał się posępnie: — Kiedy śpią, są tacy sami jak dzieci innych ludzi. Padła na najbliższy stołek i trzęsła się od bezgłośnych szlochów, niezdolna wymówić słowa. Skończył kolację i pozostał rozparty bezczynnie na krześle, błądząc oczyma po czarnych belkach pułapu. Stojąca przed nim świeca paliła się płomieniem czerwonym i prostym, śląc w górę wąską smugę kopciu. Światło leżało na zgrubiałej, opalonej skórze jego szyi, zapadnięte policzki stanowiły dwie czarne plamy; wyglądał tak tępo i żałośnie, jakby z trudem zbierał rozpierzchnięte myśli. Wreszcie zdobył się na wysiłek i rzekł: — Musimy coś zrobić… poradzimy się ludzi. Nie płacz. Nie wszystkie będą takie… z pewnością! Teraz trzeba iść spać. Po urodzeniu się trzeciego dziecka, również chłopca, JeanPierre wziął się do roboty pełen wzmożonej nadziei. Wargi jego zdawały się jeszcze węższe, mocniej zaciśnięte niż poprzednio, jakby w obawie, aby ziemia, którą uprawiał, nie usłyszała głosu nadziei szemrzącego mu w piersiach. Obserwował dziecko, stukając sabotami, gdy podchodził do kołyski i zaglądał do niej przez ramię z obojętnością, która stanowi jakby ułomność natury chłopskiej. Jako ta ziemia, której rozkazują, a której służą zarazem, ludzie ci, powolni w spojrzeniu i mowie, nie okazują wewnętrznego ognia, tak że wreszcie w stosunku do nich, jak w stosunku do ziemi, powstaje pytanie, co stanowi jądro ich natury: żar zdolny do wybuchu, potęga tajemna a straszliwa — czy też nic prócz bryły, masy rodzajnej a bezwładnej, zimnej i nieczułej, gotowej do wydania roślin podtrzymujących życie lub zadających śmierć. Oczy matki czuwały inaczej, wytężone uszy inaczej słuchały. Pod wysoko przybitymi półkami, na których leżały ogromne połcie słoniny, ciało jej pracowało przy wielkim kominie, gdy pilnowała garnka kołyszącego się na żelaznych hakach lub szorowała długi stół, przy którym najemnicy usiądą zaraz do kolacji, lecz myśl pozostawała przy kołysce, czuwając dzień i noc, żywiąc nadzieję i cierpiąc. To dziecko, jak i tamte dzieci, nie uśmiechnęło się nigdy, nie wyciągało do niej rączek, nie przemówiło nigdy; nigdy duże czarne jego oczy nie wyraziły, że ją poznają; umiały tylko zapatrzyć się nieruchomo w każdy błyszczący punkt, lecz nie spostrzegały jasności promienia słonecznego ślizgającego się po podłodze. Gdy mężczyźni byli przy pracy, Zuzanna spędzała długie dni pomiędzy trojgiem swych dzieci idiotów i zdziecinniałym dziadkiem, który siedział ponury, kanciasty i nieruchomy z nogami przy ciepłym popiele komina. Bezsilny starzec zdawał się podejrzewać, że wnukom coś jest. Jedyny raz tylko, pobudzony czy to przez przywiązanie, czy też przez, poczucie przyzwoitości, spróbował poniańczyć najmłodszego. Podniósł chłopca z podłogi, cmokał do niego i usiłował huśtać go na swych kościstych kolanach. Potem mętnymi oczyma przyjrzał się z bliska twarzy dziecka i ostrożnie posadził je z powrotem na podłodze. I siedział tak, skrzyżowawszy chude golenie, kiwał głową w stronę pary wymykającej się z garnka i spoglądał przed siebie starczym zatroskanym wzrokiem. Niema zgryzota zamieszkała w chacie Bacadou, dzieląc z nimi chleb powszedni, a ksiądz z parafii Ploumar miał sobie czego winszować. Udał się do bogatego obywatela, margrabiego de Chavanes, aby wywnętrzyć się za pomocą uroczystych komunałów, pełnych radosnego namaszczenia, na temat niezbadanych dróg Opatrzności. W półmroku przestronnego salonu człowieczek ten, podobny do czarnej poduszki, siedział z kapeluszem na kolanach, gestykulując tłustą ręką, pochylony w stronę kanapy, na której wśród wdzięcznych linii jasnej paryskiej toalety powabnie omdlewająca margrabina słuchała go na poły znudzona, na poły rozbawiona. Był triumfujący i pokorny, pełen dumy i zgrozy. Stała się rzecz nieprawdopodobna. JeanPierre Bacadou, zażarty republikanin, był ubiegłej niedzieli na mszy i sam zaproponował, że przyjmie na kwaterę księży misjonarzy podczas najbliższej uroczystości w Ploumar! Był to triumf Kościoła i dobrej sprawy. — Przyszło mi na myśl zaraz pójść powiedzieć o tym panu margrabiemu, wiem, jak dba o dobro kraju — oznajmił ksiądz ocierając twarz. Poproszono go, aby został na obiedzie. Państwo de Chavanes wracali tegoż wieczora po odprowadzeniu gościa do głównych wrót parkowych i roztrząsali tę sprawę, krocząc powoli wśród poświaty miesięcznej i ciągnąc za sobą długie cienie przez kasztanową aleję. Margrabia, rojalista naturalnie, był merem gminy obejmującej Ploumar, wioski rozrzucone po wybrzeżu i skaliste wysepki, którymi ustrzępiona była żółta płaszczyzna piasków. Czuł, że stanowisko jego było niepewne, gdyż w tej części kraju dominował żywioł republikański. Obecnie nawrócenie JeanPierre’a umocniło margrabiego. Czuł duże zadowolenie. — Nie masz pojęcia, jaki wpływ mają ci ludzie — tłumaczył żonie. — Obecnie nie boję się już o przyszłe wybory do gminy, na pewno wybiorą mnie ponownie. — Karolu, ty masz nienasyconą ambicję! — zawołała wesoło margrabina. — Ależ, ma chere amie — z powagą dowodził małżonek — jest rzeczą największej wagi, aby odpowiedni człowiek został merem w tym roku ze względu na wybory do Izby. Jeżeli myślisz, że mnie to bawi… JeanPierre ustąpił teściowej. Pani Levaille była to kobieta znająca się na interesach, znana i poważana w promieniu co najmniej mil piętnastu. Przysadzista i gruba, kręciła się po okolicy piechotą lub na wózku którego ze znajomych, w ciągłym ruchu pomimo swych pięćdziesięciu ośmiu lat, w nieustającym pościgu za interesami. Miała domy we wszystkich wsiach, eksploatowała łomy granitu, wysyłała ładunki kamienia statkami kursującymi wzdłuż wybrzeża — handlowała nawet z wyspami na Kanale. Twarz miała szeroką, oczy duże, wymowę przekonującą: rozumowała ze statecznym i niezwalczonym uporem starej kobiety, która wie, czego chce. Rzadko kiedy przespała dwie noce z rzędu w tym samym domu, a najlepszym źródłem wiadomości o niej były karczmy przydrożne. Albo tylko co tu była, albo wstąpi o szóstej; albo ktoś nowo przybyły widział się z nią tego ranka, albo miał spotkać się z nią wieczorem. Poza karczmami, co królują na drogach, najczęściej odwiedzała kościoły. Liberałowie posyłali dzieci do świętych przybytków, aby sprawdziły, czy pani Levaille jest, i zawiadomiły ją, że taki a taki czeka na nią na drodze i chce się z nią rozmówić — w sprawie kartofli, mąki, kamienia lub domów; ona wówczas skracała modlitwy i wychodząc na słońce mrużyła oczy i żegnała się, gotowa do roztrząsania interesów z rozwagą i namysłem przy stole w karczmie stojącej naprzeciwko. W ostatnich czasach spędzała u zięcia po parę dni, łagodnie i ze spokojem wytaczając argumenty przeciw trosce i nieszczęściu. JeanPierre czuł, że nie argumenty, a fakty wydzierają mu z piersi przekonania, którymi nasiąkł w pułku. Rozmyślał nad nimi, chodząc po polu. Było ich troje! Troje! Wszystkie jednakie. Dlaczego? Nie każdego spotykały takie nieszczęścia, a ludziom, o których słyszał kiedykolwiek, nie wydarzyły się nigdy. Jedno — jeszcze by uszło. Ale troje? Wszystko troje. Na zawsze do niczego, tylko do karmienia, póki on żyje… A co się stanie z ziemią po jego śmierci? Trzeba o tym pomyśleć. Poświęci swoje przekonania. Pewnego dnia odezwał się do żony: — Zobaczymy, co twój Bóg dla nas zrobi. Zakup kilka mszy. Zuzanna uściskała męża. Stał wyprostowany, nie przygiął się, a potem obrócił się na pięcie i wyszedł. Później jednak, gdy czarna sutanna przestąpiła jego próg, nie zaprotestował, sam nawet poczęstował księdza jabłecznikiem. Potulnie wysłuchał przemowy, po szedł na mszę pomiędzy dwiema kobietami i spełnił na Wielkanoc to, co ksiądz nazywał „obowiązkiem religijnym”. Tego ranka miał uczucie człowieka, który sprzedał swoją duszę. Po południu pobił się straszliwie z dawnym przyjacielem i sąsiadem, który wspomniał, że księża górą i zjedzą teraz zjadacza księży. Wrócił do domu rozczochrany i pokrwawiony i natknąwszy się przypadkiem na dzieci (zwykle usuwano je z drogi) wymyślał i klął, tłukąc pięściami w stół. Zuzanna płakała. Pani Levaille siedziała niewzruszenie pogodna. Zapewniła córkę, że „to minie”, i, zabrawszy gruby parasol, pożegnała się pośpiesznie, aby dopilnować ładowania szkunera granitem z własnych łomów. Jakoś w rok później urodziła się dziewczynka. Dziewczynka. JeanPierre dowiedział się o tym na polu i tak poruszyła go ta wiadomość, że usiadł na murku granicznym i przesiedział tak do wieczora, zamiast pójść do domu, chociaż go wołano. Dziewczyna! Zdawało mu się że go ktoś oszukał. Po powrocie do domu pogodził się jednak częściowo z losem. Można ją będzie wydać za jakiego porządnego człowieka, nie za niedołęgę, lecz chłopca z głową i dobrymi garściami. No, a następny może będzie chłopak. Naturalnie ci będą normalni. Nowa ufność jego nie znała żadnych zwątpień. Zły urok prysnął. Do żony przemówił wesoło. Ona także była pełna nadziei. Trzech księży było na chrzcinach, a pani Levaille została chrzestną. Dziewczynka okazała się także idiotką. Wówczas na jarmarkach zaczęto widywać JeanPierre’a targującego się do upadłego, kłótliwie i chciwie, potem pijanego na umór i milczącego ponuro, a potem powracającego cwałem jak na wesele, ale z twarzą posępną jak na pogrzebie. Czasem nalegał, aby żona mu towarzyszyła. Wyjeżdżali wczesnym rankiem, trzęsąc się na wąskim siedzeniu nad bezradną świnią, która ze związanymi nogami kwiczała melancholijnie za każdym wstrząśnieniem. Rano droga odbywała się w milczeniu, ale wieczorem, wracając do domu, JeanPierre pijany mamrotał szkaradnie i wymyślał tej przeklętej babie, która nie umiała rodzić dzieci po ludzku. Zuzanna, utrzymując równowagę w trzęsącym wózku, udawała, że nie słyszy. Raz, kiedy przejeżdżali przez Ploumar, JeanPierre, powodowany niewytłumaczonym pijackim impulsem, ściągnął raptownie konia i stanął przed kościołem. Księżyc płynął wśród lekkich białych obłoków. Płyty grobowe połyskiwały blado w ruchomych cieniach, rzucanych przez drzewa cmentarne, nawet wioskowe psy spały. Tylko słowiki czuwały, rozsnuwając czas śpiewu ponad milczeniem grobów. JeanPierre grubiańsko zwrócił się do żony: — Jak ci się zdaje, co tam jest? Wskazał batem na wieżę, na której w świetle księżycowym ogromna tarcza zegara jaśniała wysoko, niby blada twarz bez oczu — i, wysiadając ostrożnie, przewrócił się od razu pod koła. Zerwał się i stopień po stopniu wspiął się do żelaznej bramy cmentarnej. Przyłożył twarz do sztachet i krzyknął bełkotliwie: — Hej, wy tam! Wyjdźcie no! — Jean! Wracaj! Wracaj! — błagała żona przyciszonym głosem. Nie zwracał na nią uwagi i zdawał się trwać w oczekiwaniu. Pieśni słowicze uderzały ze wszystkich stron o wysokie mury kościelne i odbite spływały pomiędzy kamienne krzyże i płaskie szare płyty z wyrytymi słowami nadziei i bólu. — Hej! Wychodźcie! — krzyknął JeanPierre głośno. Słowiki zamilkły. — Nikt nie wychodzi? — nie przestawał pytać JeanPierre. — Nie ma nikogo. Łgarstwo tych kruków. Nic innego. Nikogo nigdzie nie ma. Kpię sobie z tego. Allez! Hop! Wstrząsnął bramą z całej siły, a żelazne pręty zabrzęczały przeraźliwie, niby łańcuch wleczony po kamiennych stopniach. Jakiś pies w pobliżu szczeknął urywanie. JeanPierre wrócił potykając się i za trzecim zamachem znalazł się na wózku. Zuzanna siedziała bardzo spokojna i cicha. Przemówił do niej z surowością pijanego: — Widzisz, nikogo nie ma. Zakpili sobie ze mnie. Malheur! Ktoś mi za to zapłaci. Wyłoję batem pierwszego, którego zobaczę koło domu… po czarnym grzbiecie… Wyłoję. Nie chcę go u siebie… pomaga tylko ścierwnikom ograbiać biedny naród. Jestem mężczyzną… Zobaczymy, czy nie mogę mieć dzieci jak inni ludzie… poczekaj… Nie wszystkie będą… będą… zobaczymy… Spoza palców, którymi zakryła twarz, Zuzanna wybuchnęła okrzykiem: — Nie mów tak, Jean, nie mów tak, mój mężu! Palnął ją na odlew wierzchem ręki i zepchnął na dno wózka, gdzie skuliła się żałośnie, podrzucana za każdym szarpnięciem. Puścił konia cwałem i, zerwawszy się na nogi, wywijał batem i potrząsał lejcami ponad siwym, który rwał galopem, aż mu ciężka uprząż skakała na szerokim zadzie. Wieś okoliczna rozbrzmiała hałaśliwie gniewnym ujadaniem psów zagrodowych, towarzyszącym turkotowi kół na całej drodze. Kilku zapóźnionych przechodniów ledwo zdążyło zejść do rowu, u własnych wrót zawadził o słup i grzmotnął się z wózka głową naprzód. Koń powoli szedł sobie ku drzwiom. Na przeraźliwy krzyk Zuzanny wybiegli parobcy. Myślała, że nie żyje, ale on tylko usnął tam, gdzie padł, i ludzi swych, którzy pospieszyli mu z pomocą, zwymyślał za to, że mu spać przeszkadzają. Nadeszła jesień. Chmurne niebo zwisło nad czarnymi konturami wzgórz, a opadające liście wirowały pod nagimi drzewami, póki wiatr, westchnąwszy głęboko, nie ułożył ich na spoczynek w zagłębieniach opustoszałych dolin. I od rana do nocy wzrok spotykał wszędzie dokoła czarne obnażone gałęzie, sękate i powyginane, jakby pokręcone od bólu, kołyszące się smętnie pomiędzy mokrymi chmurami a ociekającą ziemią. Strumienie jasne i spokojne podczas lata rzucały się teraz zmącone i wściekłe na kamienie, zagradzające im drogę do morza, z samobójczą furią szaleńca. Od widnokręgu szeroka droga, prowadząca ku piaskom, snuła się pomiędzy wzgórzami, matowo połyskując pustymi skręty, niby niespławna rzeka błota. JeanPierre wędrował z pola na pole, ruszając się jak wysoki czarny cień wśród mżącego deszczu lub krocząc samotnie po szczytach wyniosłości na tle szarej opony chmur, jakby szedł po krawędzi wszechświata. Patrzył na tę czarną ziemię, niemą a pełną obietnic, na tę tajemniczą ziemię, spełniającą swą życiodajną pracę wśród śmiertelne] ciszy pod zasnutym zgryzotą niebem. I zdało mu się, iż dla człowieka gorzej niż bezdzietnego rodzaj na ziemia nie miała żadnych obietnic, że wymykała mu się, urągała mu, chmurzyła się na niego, jak obłoki ponure i rozpędzone nad jego głową. Samotny stał w obliczu swych pól i odczuwał niższość człowieka, który przemija, wobec bryły, która trwa. Miałże zaniechać nadziei, iż będzie miał kiedyś u swego boku syna, który by spoglądał okiem władcy na odwrócone skiby? Człowieka, który by myślał tak samo jak on, czuł tak samo; człowieka, który byłby cząstką jego, a jednak pozostał, aby jak władca mieć pod stopą swą tę ziemię, kiedy on sam odejdzie! Przyszli mu na myśl dalecy krewni, i taka wściekłość go zdjęła, że az zaczął w głos ich przeklinać. Oni?! Nigdy! Zawrócił, kierując się w stronę swego domostwa, którego dach był widoczny pomiędzy splątanymi szkieletami drzew. Gdy przekładał nogę przez przełaz, stado kraczących ptaków siadło z wolna na polu, opadło za jego plecami bez szelestu, wibrując jak płatki sadzy. Tego dnia pani Levaille wcześnie po południu wybrała się do domu, który miała koło Kervanion. Miała zapłacić kilku robotnikom pracującym w tamtejszych kamieniołomach, a poszła wcześnie, bo w tym małym domku mieścił się sklep, gdzie robotnicy mogli wydać zarobek bez kłopotu, nie chodząc do miasta. Dom stał samotny pośród skał. Błotnista i kamienista dróżka kończyła się u drzwi. Wiatr z morza, wyrwawszy się sponad odmętu fal, wpadał na brzeg nad łomami i miotał się z wściekłym wyciem na niewzruszone zwały czarnych głazów, niezłomnie odpierających straszliwe ataki niewidzialnego wroga, na utkwione w nich wysokie krótkoramienne krzyże. Wpośród rozhukanych wichrów domostwo stało w ciszy potęgującej głos i denerwującej jak spokój ośrodka huraganu. W burzliwe noce, podczas odpływu, zatoka Fougere o pięćdziesiąt stóp poniżej domu wydawała się niezmierzoną czarną otchłanią, z której wznosiły się westchnienia i pomruki, jak gdyby piaski na dnie jej ożyły i słały skargi. W czas przypływu powracające wody przypuszczały szturm do zrębów skał, nadbiegając krótkimi falami, które wybuchały mdłym światłem i słupami bryzgów, spływających w głąb lądu i przeżerających do cna trawę na pastwiskach. Mroki szły ze wzgórz, rozpływały się po wybrzeżu, gasiły czerwony żar zachodu i sunęły ku morzu w ślad za ustępującą falą. Wiatr ścichł pod zachód, pozostawiwszy morze rozszalałe i spustoszone niebiosa. Niebo ponad domem zdawało się przesłonięte draperią z czarnego łachmana, podpiętą gdzieniegdzie ognistymi szpilkami. Pani Levaille, przedzierzgnięta na ten wieczór w służącą własnych robotników, starała się namówić ich do odejścia. — Taka stara baba, jak ja, powinna być już w łóżku o tej porze — powtarzała dobrodusznie. Kamieniarze pili i żądali dolewki. Krzyczeli przy stole, jakby nawoływali się w polu. Na jednym rogu czterech grało w karty, stukając o drzewo twardymi knykciami i klnąc przy każdym wyjściu. Jeden siedział zapatrzony bezmyślnie i nucił zwrotkę jakiejś piosenki, którą powtarzał bez końca. Dwu innych w kącie wiodło poufną a zażartą sprzeczkę o kobietę, patrząc sobie z bliska w oczy, jakby pragnęli wydrzeć je sobie nawzajem, kłócąc się świszczącym szeptem, którego przytłumione jadowite dźwięki dyskretnie zapowiadały gwałt i morderstwo. Powietrze duszne i ciężkie krajać było można nożem. Trzy świece, oświetlające długą izbę, tliły się czerwonawo i posępnie jak iskry dogasające w popiele. Lekki szczęk żelaznej klamki był o tej późnej godzinie tak nieoczekiwany i zatrważający jak huk piorunu. Pani Levaille postawiła butelkę, którą trzymała nad kieliszkiem, gracze obrócili głowy, umilkła sprzeczka prowadzona szeptem, tylko śpiewak, rzuciwszy okiem na drzwi, nucił dalej z obojętną twarzą. We drzwiach stanęła Zuzanna. Weszła, zatrzasnęła je i oparłszy się o nie plecami, wyrzekła cicho: — Matko! Pani Levaille, ujmując znów butelkę, rzekła spokojnie: — A jesteś, moje dziecko. Jak ty wyglądasz! — Szyjka butelki szczęknęła przy zetknięciu ze skrajem kieliszka, bo stara kobieta wystraszyła się pomyślawszy, że zagroda się pali. Nie przyszła jej do głowy żadna inna przyczyna pojawienia się córki. Zuzanna, przemoknięta i zabłocona, powiodła wzrokiem przez całą długość izby ku mężczyznom w najdalszym jej końcu. Matka zapytała: — Co się stało? Boże, zachowaj nas od nieszczęścia! Zuzanna poruszyła wargami, ale żaden dźwięk z nich nie wyszedł. Pani Levaille podeszła do córki, ujęła za ramię, spojrzała jej w twarz. — Na miłość boską — rzekła drżącym głosem — co się stało? Przewróciłaś się w błoto… Dlaczego przyszłaś?… Gdzie Jean? Mężczyźni wstali ze swych miejsce i podchodzili powoli, przypatrując się ze zdziwieniem. Pani Levaille szarpnęła córkę od drzwi i pchnęła ją na krzesło pod ścianę. Potem z wściekłością zwróciła się do mężczyzn: — Dosyć tego! Wynoście się! Zamykam! Jeden z nich, patrząc na Zuzannę, bezwładnie siedzącą na krześle, zauważył: — Ona jest na wpół żywa. Pani Levaille rozwarła drzwi. — Precz! Marsz! — krzyknęła trzęsąc się ze zdenerwowania. Jeden za drugim wsiąkali w ciemność, śmiejąc się głupkowato. Na dworze dwaj Lothariosowie wszczęli wrzawę, pozostali starali się ich uciszyć, mówiąc wszyscy naraz. Hałas oddalał się wraz z odchodzącymi robotnikami, którzy zbici w ciasną gromadę szli potykając się i sprzeczając bez żadnego sensu. — Mów, Zuzanno! Co się stało? Powiedzże! — błagała pani Levaille, jak tylko drzwi się zamknęły. Zuzanna wyrzekła parę niezrozumiałych słów, bezmyślnie wpatrzona w stół. Stara kobieta załamała ręce nad głową, opuściła je i stała, patrząc na córkę zrozpaczonym wzrokiem. Mąż jej miał „źle w głowie” na parą lat przed śmiercią, obecnie więc zaczęła podejrzewać, iż córka dostała obłędu. Zapytała z naleganiem: , — Czy Jean wie, gdzie jesteś? Gdzie jest Jean? Zuzanna odparła z wysiłkiem: — Wie… nie żyje. — Co?! — krzyknęła stara. Podeszła bliżej i wlepiwszy wzrok w córkę powtórzyła trzykrotnie: — Co ty mówisz? Co ty mówisz? Co ty mówisz? Zuzanna siedziała z suchymi oczyma w kamiennym bezruchu przed panią Levaille, która przypatrywała się jej, czując, jak z wolna niewytłumaczona trwoga poczyna przesycać milczenie zalegające domostwo. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało, tylko czuła, że jedna króciutka chwilka postawiła ją twarzą w twarz z czymś nieoczekiwanym i nieodwołalnym. Nie przyszło jej nawet do głowy żądać wyjaśnień. Myślała: „Wypadek — straszny wypadek — dostał uderzenia do głowy — spadł przez otwór w strychu…” Stała oszołomiona i oniemiała, mrugając starymi oczyma. Nagle Zuzanna przemówiła: — Zabiłam go. Przez chwilę matka stała nieruchoma, prawie nie oddychając, lecz z twarzą opanowaną. W następnej sekundzie wybuchnęła krzykiem: — Nieszczęśliwa wariatko!… Łeb ci utną… Wyobrażała sobie żandarmów wchodzących do domu i mówiących do niej: „Przychodzimy po córkę pani, proszę ją wydać”, żandarmów z surowymi, twardymi twarzami ludzi na służbie. Znała dobrze brygadiera — stary przyjaciel, poufały, a pełen szacunku, który rzucał serdecznie: „Za zdrowie pani!” — podnosząc do ust kieliszek koniaku ze specjalnej butelki, chowanej przez nią dla przyjaciół. A teraz!… Traciła głowę. Rzuciła się w jedną stronę, potem w drugą, jakby w poszukiwaniu czegoś niezbędnego, wreszcie stanęła jak wryta pośrodku izby i z krzykiem zwróciła się do córki: — Dlaczego? Powiedz! Powiedz! Dlaczego? Zuzanna nagle jakby ocknęła się z dziwnej apatii. — Czy myślisz, że jestem z kamienia?! — krzyknęła w odpowiedzi, podchodząc ku matce. — Nie, to niemożliwe… — rzekła pani Levaille tonem głębokiego przekonania. — Idź i zobacz sama, matko — odparła Zuzanna patrząc na nią gorejącym wzrokiem. — Nie ma w niebiesiech miłosierdzia, nie ma sprawiedliwości. Nie!… Ja nie wiedziałam… Myślisz, że ja nie mam serca? Myślisz, że nie słyszałam nigdy, jak ludzie drwią sobie ze mnie, litują się nade mną, dziwią się? Czy wiesz, jak niektórzy mnie nazywali? „Matka idiotów” — to było moje przezwisko! A moje dzieci nie poznawały mnie nigdy, nigdy nie przemówiły do mnie. Nie znały nikogo — ani ludzi, ani Boga. Ile ja się namodliłam! Ale nawet Matka Boska nie chciała mnie wysłuchać. Matka!… Kto jest przeklęty — ja czy ten człowiek, który już nie żyje? Co? Powiedz mi! To była moja obrona. Myślisz, że mogłabym wyzywać gniew boski i zapełniać dom tymi istotami — co gorsze są od zwierząt znających rękę, która je karmi? Kto bluźnił po nocy na samym progu kościoła?! Czy to ja?… Ja tylko płakałam i błagałam zmiłowania… a czuję przekleństwo na każdym kroku… widzę je dokoła siebie od rana do nocy. Na moją dolę przypadło utrzymywać je przy życiu, opiekować się mym nieszczęściem i hańbą. A on przychodził. Błagałam jego i niebo o litość… Nie!… Dobrze, zobaczymy… Przyszedł dziś wieczorem. Pomyślałam sobie: „Ach, znów!…” Miałam długie nożyczki. Usłyszałam jego krzyk… Zobaczyłam go tuż… trzeba — prawda?… Masz!… i wbiłam mu je w gardło ponad obojczykiem… nie westchnął nawet… zostawiłam go stojącego… To się stało przed chwilą. Skąd ja się tu wzięłam? Pani Levaille zadrżała. Fala lodowata przebiegła jej po krzyżu, wzdłuż tłustych ramion pod obcisłymi rękawami, staruszka aż zatupała nogami na miejscu, gdzie stała. Drżenie przebiegło po jej szerokich policzkach, przez wąskie wargi, pomiędzy zmarszczkami spokojnych starych oczu. Wyjąkała: — Ty zła kobieto, hańbę mi przynosisz. Ale zawsze byłaś podobna do ojca. Czy wiesz, co cię czeka… na tamtym świecie? A na tym… O, dolo! Zrobiło jej się gorąco. Czuła żar we wnętrzu. Załamała spocone dłonie — i nagle, z wielkim pośpiechem gorączkowymi ruchami zaczęła szukać dużej chustki i parasola, nie patrząc wcale na córkę, która, stojąc pośrodku pokoju, wodziła za nią chłodnymi, roztargnionymi oczyma. — Nic gorszego niż na tym — przemówiła Zuzanna. Matka, z parasolem w ręce, wlokąc szal po podłodze, jęknęła z głębi serca. — Muszę iść do księdza — wybuchnęła z pasją. — Nawet nie wiem, czy mówisz prawdę! Jesteś okropna. Znajdą cię wszędzie, czy tu zostaniesz, czy pójdziesz sobie. Nie ma miejsca dla ciebie na tym świecie. Gotowa do odejścia, dreptała teraz bez celu po izbie, to ustawiając butelki na półce, to próbując drżącymi rękami dopasować pokrywki do tekturowych pudełek. W chwilach gdy rzeczywiste znaczenie tego, co usłyszała, wyłaniało się z jej zamroczonego umysłu, zdawało się jej, że w mózgu coś wybucha nie rozsadzając głowy — a jakaż to byłaby ulga! Pogasiła świece jedną po drugiej, nie wiedząc, co robi, i przeraziła się ciemności. Padła na ławkę i poczęła zawodzić. Umilkła po chwili i siedziała, nasłuchując oddechu córki, którą ledwo dostrzegała, stojącą sztywno i spokojnie i nie dającą znaku życia. Postarzała się nagle — nareszcie — w przeciągu tych kilku minut. Przemówiła niepewnym głosem, szczękając zębami jak w ataku śmiertelnej febry. — Szkoda, że nie umarłaś dzieckiem. Nie odważę się już nigdy pokazać starej głowy na światło dzienne. Są nieszczęścia gorsze niż dzieci niespełna rozumu. Wolałabym, żebyś mi się urodziła idiotką, jak twoje… Zobaczyła postać córki, przesuwającą się na tle mdłej jasności okna. Potem Zuzanna zamajaczyła na sekundę w otwartych drzwiach i drzwi zatrzasnęły się ze szczękiem. Pani Levaille wybiegła na dwór, jakby dźwięk ten zbudził ją z długiego upiornego snu. — Zuzanno! — zawołała z progu. Usłyszała stuk kamienia staczającego się przez długi czas po pochyłości skalistego wybrzeża ponad piaskami. Ostrożnie postąpiła parę kroków przed siebie, opierając się ręką o ścianę domu, i zapuściła wzrok w jednolitą ciemność pustej zatoki. Zawołała powtórnie: — Zuzanno! Zabijesz się tam! Kamień stuknął przy ostatnim podskoku w ciemności i nic już słychać nie było. Nagła myśl przyprawiła panią Levaille o ściśnięcie gardła. Przestała wołać. Odwróciła się od czarnego milczenia przepaści i poczęła wspinać się dróżką w kierunku Ploumar. Potykając się, szła z ponurą determinacją, jakby wyruszyła w jakąś desperacką podróż, która, być może, trwać będzie aż do końca życia. Głuchy, rytmiczny szum fal przelewających się przez rafy towarzyszył jej daleko w głąb lądu, pomiędzy wysokimi żywopłotami obejmującymi opiekuńczo posępną samotność pól. Zuzanna, wybiegłszy, skręciła natychmiast na lewo od drzwi i na skraju pochyłości przypadła do ziemi poza odłamem skalnym. Jakiś strącony kamień spadł i stukał, staczając się w podskokach. Gdy pani Levaille zawołała, Zuzanna mogła była wyciągniętą ręką do tknąć matczynej spódnicy, gdyby miała odwagę wykonać jakikolwiek ruch. Widziała ją odchodzącą, lecz pozostała bez ruchu, zamknąwszy oczy i przyciskając się bokiem do twardej i chropawej powierzchni skały. Po chwili znana jej dobrze twarz o nieruchomych oczach i ustach otwartych stanęła przed nią wśród nieprzeniknionych mroków pomiędzy głazami. Powstała z cichym okrzykiem. Twarz zniknęła, pozostawiając ją samotną, dyszącą i rozdygotaną wśród bezładnie rozrzuconych zwałów skalnych. Zaledwie jednak Zuzanna przysiadła znów, aby odpocząć, z głową opartą o skałę, twarz powróciła, przysunęła się tuż i zdawało się, że pragnie dokończyć słów przed chwilą przerwanych przez śmierć. Powstała szybko i rzekła: „Odejdź, bo zrobię to samo.” Twarz zawahała się, zakołysała w prawo, w lewo. Kobieta poczęła zmieniać miejsce, cofać się, wyobrażała sobie, że wrzeszczy na zjawę, aż przeraziła się bezgłośnej ciszy nocnej. Zachwiała się na jakimś zrębie, a poczuwszy stromą pochyłość pod stopami, puściła się w dół na oślep, ratując się tym od upadku. Zdało się, iż pustać kamienista zbudziła się; kamyki poczęły się toczyć przed Zuzanną, goniły za nią z góry, ścigały się z nią po obu stronach, tocząc się mimo ze wzmożonym hałasem. W ciszy nocnej hałas rósł, wzmagając się do potężnego huku, jak gdyby cały półokrąg skalistego wybrzeża począł zwalać się w toń. Stopy Zuzanny ledwie dotykały spadzistości, która zdawała się zsuwać wraz z nią. Na dole potknęła się, podała ciałem naprzód, wyrzucając przed siebie ramiona, i runęła całym ciężarem. Zerwała się natychmiast i odwróciła szybko, aby spojrzeć za siebie, ściskając w dłoniach piasek, który zagarnęła przy upadku. Twarz była tam, trzymając się na odległości, widoczna we własnym jaśnieniu, tworząc mdłą plamę w ciemności. Wrzasnęła: „Precz!”, z bólem i strachem, zdjęta wściekłością na ten daremny cios, który nie mógł go obezwładnić, usunąć go sprzed jej oczu. Czego chciał teraz jeszcze? Umarł. Umarli nie mają dzieci. Czyż nie pozostawi jej nigdy w spokoju? Krzyczała, machała wyciągniętymi rękoma. Zdało się jej, iż poczuła oddech uchylonych warg i z przeciągłym, bezradnym krzykiem rzuciła się do ucieczki po płaskim brzegu zatoki. Biegła lekko, bez wysiłku, nie czując ciężaru własnego ciała. Wysokie, ostre złomy skalne, które w czasie przypływu sterczą z błękitnej lśniącej toni, niby smukłe wieżyce zatopionych kościołów, sunęły mimo niej, mknąc ku lądowi zawrotnym pędem. Na lewo w oddali zamajaczyło coś jasnego: duży krąg świetlny, na którym wąskie cienie wirowały dokoła osi jak szprychy koła. Usłyszała głos wołający: „Hej! Bywaj!”, i odpowiedziała nań dzikim krzykiem. Więc mógł wołać jeszcze! Wołał, aby się zatrzymała. Przenigdy! Puściła się pędem w ciemności, mijając w biegu gromadę przerażonych zbieraczy wodorostów, skupionych dokoła latarni i obezwładnionych trwogą, którą przeniknął ich krzyk nadprzyrodzony, wydany przez umykający cień. Mężczyźni, oparłszy się na widłach, pozierali wystraszonymi oczyma. Jedna z kobiet padła na kolana i żegnając się poczęła głośno odmawiać modlitwy. Jakaś dziewczynka w podartej spódniczce pełnej oślizłych wodorostów, szlochając rozpaczliwie, wlokła ociekające brzemię do mężczyzny, który niósł latarnię. Ktoś powiedział: „Pobiegło w stronę morza.” Jakiś inny głos zawołał: „Przypływ! Spójrzcie no, jak się woda rozlewa. Wy, tam, kobieto, wstawajcie.” Kilka głosów poczęło krzyczeć naraz. „Chodźmy! Niech sobie ten upiór leci do morza!” Ruszyli, skupieni dokoła latarni. Nagle jeden z mężczyzn zaklął głośno. Pójdzie zobaczyć, co to takiego, bo usłyszał głos kobiecy. Właśnie że pójdzie. Podniosły się krzykliwe protesty kobiet, lecz wysoka postać oddzieliła się od gromady i ruszyła pędem. Posłano za nim jednogłośnie trwożne wołanie. W odpowiedzi otrzymano drwiący wymysł, rzucony przez ciemności. Jakaś kobieta jęknęła. Jakiś stary człowiek odezwał się z powagą: „Takim rzeczom nie trzeba przeszkadzać.” Zwolnili kroku, człapiąc nogami po piasku i szepcząc pomiędzy sobą, że Millot niczego się nie boi, bo jest niedowiarek, ale to się kiedyś źle skończy. Zuzanna natknęła się na przypływ koło Kruczej Kępy i stanęła zdyszana ze stopami w wodzie. Słyszała pomruk, czuła chłodną pieszczotę morza i spokojniejsza już dostrzegała ponurą bezkształtną masę Kępy z jednej strony, a z drugiej długie białe pasmo piasków Molene, które za każdym odpływem wznoszą się wysoko z suchego dna zatoki Fougere. Obejrzała się poza siebie i ujrzała w oddali na tle ugwieżdżonego nieba poszarpany kontur wybrzeża. Ponad nim, prawie na wprost niej, widniała wieża kościoła w Ploumar — smukła, wyniosła piramida, czarna i zaostrzona, strzelająca w górę wśród morza rozmigotanych gwiazd. Czuła się dziwnie spokojna. Wiedziała, gdzie się znajduje, i poczęła przypominać sobie, skąd się tu wzięła i dlaczego. Rozejrzała się w otaczających ją jednolitych ciemnościach. Była sama. W pobliżu niej nic — żywego ni martwego! Przypływ nadpełzał spokojnie, wysyłając, jak niecierpliwe ramiona, dziwaczne strumyki, które biegły ku lądowi pomiędzy piaszczystymi grzbietami. Pod osłoną nocy wody rosły z tajemniczą szybkością, podczas gdy wielka fala, daleka jeszcze, grzmiała regularnym rytmem wzdłuż niewyraźnej linii widnokręgu. Zuzanna cofnęła się w bród o kilkanaście stóp, nie mogąc wydostać się z wody, która szemrała pieszczotliwie dokoła, aż nagle z mściwym bulgotem o mało nie ścięła jej z nóg. Serce Zuzanny zatrzepotało trwożnie. Za wielka przestrzeń i za pusta, aby w niej umierać. Jutro zrobią z nią, co zechcą, lecz zanim umrze, musi im powiedzieć — tym czarno ubranym panom, że są rzeczy, których kobieta znieść nie może. Musi wytłumaczyć, jak się to stało… Przebrnęła przez jeden z rozlewów, tak zajęta swą myślą, iż nie czuła, że zamoczyła się do pasa… Musi wytłumaczyć. „Przyszedł jak zwykle i powiedział tak: «Czy ty myślisz, że mam zamiar zostawić grunt tym z Morbihan, których wcale nie znam? Tak myślisz? Zobaczymy! Pójdź tu, ty nieszczęśliwa istoto!» — i wyciągnął ramiona. Wówczas, messieurs, powiedziałam: «Przysięgam na Boga — przenigdy!» — A on rzekł podchodząc do mnie z rozwartymi dłońmi: «Nie ma żadnego Boga, który by mnie powstrzymał. Rozumiesz, ty bezużyteczna kłodo, zrobię, co będę chciał» — i ujął mnie za ramiona. Wówczas, messieurs, wezwałam Boga na pomoc i w następnej chwili, podczas gdy on mną trząsł, poczułam w ręce długie nożyce. Miał rozpiętą koszulę i w świetle świecy zobaczyłam dołek pod grdyką. Krzyknęłam: «Puść mnie!» Gruchotał mi ramiona — mój mąż był bardzo silny! Pomyślałam; «Nie!… Trzeba?… Masz!» — i zadałam cios w gardło. Nie widziałam, żeby upadł. Wcale! Wcale! Wcale nie widziałam, jak upadł. Stary ojciec nie obrócił nawet głowy… On jest głuchy i zdziecinniały, proszę panów. Nikt nie widział, jak upadł. Wybiegłam… Nikt nie widział…” Przedzierała się pomiędzy głazami na Kruczej Kępie i znalazła się oto bez tchu pośród nieprzeniknionych mroków tej skalistej wysepki. Łączy ją z lądem naturalny pomost z olbrzymich oślizłych głazów. Zamierzała tą drogą powrócić do domu. Czy stał tam wciąż jeszcze? Do domu! Dom! Czworo idiotów i trup. Musi wrócić i wytłumaczyć. Każdy zrozumie… Pod nią morze czy noc przemówiło wyraźnie: — Aha, widzę cię nareszcie! Drgnęła, pośliznęła się, upadła i nasłuchiwała przerażona nie próbując nawet powstać. Usłyszała ciężki oddech, stukot drewnianych sabotów. Ucichł teraz. — Gdzie cię diabli zanieśli? — rzekł ochryple niewidzialny mężczyzna. Wstrzymała oddech. Poznała głos. Nie widziała, jak upadł. Ścigał ją umarły albo może… żywy? Straciła głowę. Z głębi rozpadliny, w której leżała skulona, krzyknęła: — Nie, nigdy! — A, jesteś tu. Ładny spacer kazałaś mi zrobić. Czekaj, ślicznotko, muszę przecież zobaczyć wreszcie, jak wyglądasz. Czekaj no… Millot kiwał się, śmiał, klął, ot tak po próżnicy, z radości po prostu, zadowolony, że dogonił tę zwodnicę. — Doprawdy wierzą w duchy! Dopiero stary afrykański żołnierz musiał pokazać tym półgłówkom… Ale to ciekawe. Kto ona jest, u licha? Zuzanna słuchała skulona. Przyszedł po nią ten nieboszczyk. Nie ma na niego sposobu. Jakiego hałasu narobił między tymi kamieniami… Zobaczyła wychylającą się głowę, potem ramiona. Wysoki był — ten jej mąż! To jego długie ręce wymachiwały dokoła, jego własny głos brzmiał trochę nieswojo… z powodu tych nożyczek. Wygramoliła się szybko, skoczyła ku krawędzi grobli i obejrzała się. Mężczyzna stał nie ruchomo na wysokim głazie, odcinając się czarną sylwetką od tła wyiskrzonego nieba. — Dokąd idziesz? — zawołał szorstko. — Do domu! — odparła przypatrując mu się bacznie. Niezgrabnym susem przeskoczył na sąsiedni głaz i stanął, znów chwytając równowagę, wreszcie rzekł: — Ha, ha! No to pójdę z tobą. Nic innego mi nie pozostaje. Ha! ha! ha! Wlepiła w niego oczy, aż zdało jej się, że stały się niby żarzące węgle, co przepalały jej mózg, a wciąż jeszcze lękała się śmiertelnie, iż rozpozna w tej twarzy dobrze znane jej rysy. Pod nią morze z cicha a nieustannie chlupotało, uderzając o skałę. Mężczyzna postąpił krok naprzód i rzekł: — Przychodzę po ciebie. No co, pójdziesz? Zadygotała. Przyszedł po nią. Nie ma wyjścia, nie ma ratunku, nie ma nadziei. Obejrzała się dokoła z rozpaczą. Nagle zamglone wybrzeże, niewyraźnie majaczące wysepki, niebiosa nawet zakołysały się przed nią dwukrotnie i wróciły na miejsce. Zamknęła oczy i krzyknęła: — Nie możesz poczekać, aż umrę?! Trzęsła nią wściekła nienawiść do tej zjawy, ścigającej ją na tym świecie, zjawy, w której śmierć nawet nie zgasiła pragnienia, aby mieć spadkobiercę nie różniącego się od dzieci innych ludzi. — Hę! Co? — rzekł Millot, przezornie trzymając się z daleka. Mówił sobie: „Uważaj! Jakaś wariatka. O wypadek nietrudno.” Zuzanna krzyczała dalej z wściekłością: — Chcę żyć. Żyć przez tydzień… sama… przez dzień jeden. Muszę im wytłumaczyć… Poszarpałabym cię na sztuki, zabiłabym cię raczej dwadzieścia razy raz po raz, niżbym pozwoliła, abyś mnie dotknął, pókim żywa. Ileż razy mam cię zabić… ty bluźnierco! Piekło cię tu zesłało, a i mnie czeka potępienie wieczne! — Słuchaj — rzekł Millot zaniepokojony, chcąc ją ułagodzić. — Ja jestem całkiem żywy!… O mój Boże! — Żywy! — wrzasnęła i natychmiast zniknęła mu sprzed oczu, jakby kępa usunęła się spod jej stóp. Millot podskoczył i padł jak długi, zawadzając podbródkiem o krawędź urwiska. Głęboko w dole ujrzał wodę zbielałą od gwałtownych ruchów kobiety i usłyszał jedyny przeraźliwy krzyk: „Na pomoc!” — który, zdało się, mknął wzdłuż pionowego lica skały i uleciał wprost w dalekie, nieczułe niebiosa. Pani Levaille siedziała z suchymi oczyma na murawie na pochyłości wzgórza, wyciągnąwszy przed siebie grube nogi o sterczących stopach, obutych w czarne sukienne trzewiki. Nie opodal stały jej saboty, a dalej parasol leżał na zeschłej murawie jak broń, wytrącona z dłoni zwyciężonego wojownika. Margrabia de Chavanes, konno, z ręką w rękawiczce wspartą o udo, przyglądał się jej, gdy wstawała z wysiłkiem i stękaniem. Wąską dróżką, którą zwożono morszczynę, czterech ludzi niosło na ląd zwłoki Zuzanny na noszach, kilku zaś innych obojętnie podążało z tyłu. Pani Levaille powiodła oczyma za orszakiem. — Tak, panie margrabio — rzekła beznamiętnie swym zwykłym spokojnym głosem starej rozsądnej kobiety. — Są na tej ziemi nieszczęśliwi ludzie. Miałam tylko jedno dziecko. Jedyne! A oni nie chcą pochować mi jej w poświęconej ziemi! Łzy nabiegły jej nagle do oczu i spłynęły rzęsiście po szerokich policzkach. Otuliła się szczelniej szalem. Margrabia pochylił się lekko z konia i rzekł: — To bardzo smutne. Współczuję pani serdecznie. Pomówię z proboszczem. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że była obłąkana i spadła niechcący. Millot wyraźnie to mówił. Do widzenia pani. Odjechał myśląc: „Muszę postarać się, żeby babka została opiekunką z urzędu tych idiotów i administratorką gospodarstwa. Lepiej to niż mieć na karku jednego z tamtych Bacadou, z pewnością zaciekłego republikanina, który by mi demoralizował gminę.” Przełożyła Helena Gay An Outpost Of Progress PLACÓWKA POSTĘPU I Zarząd stacji handlowej powierzono dwom białym. Kayerts, naczelnik, był krępy i tłusty; Carlier, jego pomocnik odznaczał się wysokim wzrostem, wielką głową i bardzo szerokim korpusem, osadzonym na długich, cienkich notach. „Trzecim człowiekiem należącym do zarządu był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że jego nazwisko brzmi Henry Price. Atoli — z jakiejś tam przyczyny krajowcy znad dolnej rzeki nazywali go Makolą, a imię to przylgnęło do niego w ciągu wszystkich wędrówek po okolicy. Mówił po angielsku i po francusku ze świegotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na prowadzeniu ksiąg i w najskrytszej głębi serca żywił kult dla złych duchów. Żona jego, Murzynka bardzo wielka i bardzo hałaśliwa, pochodziła z Loandy. Troje dzieci tarzało się w słońcu przed drzwiami niskiego domku Makoli, przypominającego szopę. Milczący, nieprzenikniony Murzyn lekceważył obu białych. Miał nadzór nad małym składem z gliny pokrytym strzechą z suchych traw i udawał, że prowadzi dokładny spis paciorków, bawełnianych tkanin, czerwonych chustek, miedzianego drutu oraz innych towarów tam złożonych. Oprócz domku Makoli i składu znajdował się na polance stacyjnej tylko jeden większy dom. Zbudowany był porządnie z trzciny i miał ze wszystkich czterech stron werandę. Składał się z trzech pokoi. Środkowy służył za salon; stały tam dwa proste stoły i kilka krzeseł. W dwóch pozostałych były sypialnie białych. Łóżko z siatką od moskitów służyło w każdej z nich za całe umeblowanie. Podłoga z desek usłana była przedmiotami używanymi przez białych; leżały tam otwarte puszki na wpół opróżnione, podarte odzienie, stare obuwie: wszelkie rzeczy brudne; i wszelkie rzeczy połamane, które gromadzą się tajemniczo naokoło nieporządnych ludzi. Było tam jeszcze jedno mieszkanie niedaleko od zabudowań. W tym mieszkaniu, pod wysokim krzyżem odchylonym znacznie od pozycji prostopadłej, spoczywał człowiek, który patrzył na początki tego wszystkiego; który zaprojektował placówkę postępu i kierował jej budową. W swym kraju był chybionym malarzem; zmęczywszy się pościgiem za sławą — i to pościgiem o pustym żołądku — przybył tutaj, poparty wysokimi protekcjami. Był pierwszym dyrektorem stacji. Makola pielęgnował w chorobie dzielnego artystę, który umarł na febrę w świeżo ukończonym domu. Murzyn odniósł się do tego faktu ze zwykłą sobie obojętnością wyrażającą się w zdaniu: — Wiedziałem, że tak będzie. — Po śmierci malarza mieszkał czas jakiś na stacji sam ze swoją rodziną, księgami rachunkowymi i Złym Duchem, który sprawuje rządy w krajach leżących pod równikiem. Makola umiał doskonale radzić sobie ze swoim bogiem. Może przebłagał go obietnicą, że z czasem dostarczy mu do zabawy więcej białych ludzi. W każdym razie dyrektor Wielkiej Spółki Handlowej, który zjawił się na parowcu przypominającym olbrzymie pudełko od sardynek z umieszczoną na wierzchu szopą o płaskim dachu — znalazł stację w porządku, a Makolę pracującego jak zwykle z pilnością i spokojem; kazał postawić krzyż na grobie pierwszego agenta i naznaczył Kayertsa na jego miejsce. Carlier został mianowany zastępcą. Dyrektor był człowiekiem zdolnym i bezwzględnym; pozwalał sobie niekiedy — ale bardzo dyskretnie — na ponure żarty. Wygłosił mowę do Kayertsa i Carliera rozwodząc się nad korzystnym położeniem stacji. Najbliższy punkt handlowy oddalony był mniej więcej o trzysta mil. To wprost wyjątkowa okazja, aby się odznaczyć i mieć znaczny dochód z procentów od obrotów handlowych. Osadzenie obu agentów na tym stanowisku przedstawił jako łaskę wyświadczoną początkującym urzędnikom. Kayerts wzruszył się prawie do łez dobrocią zwierzchnika. Zaznaczył w odpowiedzi, że będzie usiłował uzasadnić swoim postępowaniem położoną w nim ufność i tak dalej, i tak dalej. Kayerts służył przedtem w administracji telegrafów i umiał się poprawnie wyrażać. Carlier, były podoficer kawaleryjski w armii, której bezpieczeństwo gwarantowało kilka mocarstw europejskich, przejął się znacznie mniej mową dyrektora. — Jeśli możemy liczyć na prowizję, to wcale nieźle — pomyślał. Objął chmurnym spojrzeniem rzekę, lasy i nieprzenikniony gąszcz odcinający stację od pozostałego świata — i mruknął pod nosem: — Zobaczymy. Nazajutrz parowiec podobny do pudełka od sardynek wyrzucił na brzeg kilka pak z bawełnianymi towarami i zapasem żywności, po czym odpłynął, aby wrócić znów za pół roku. Stojący na pokładzie dyrektor podniósł rękę do czapki w odpowiedzi na ukłony obu agentów — którzy stali na wybrzeżu powiewając kapeluszami — i rzekł do starego urzędnika Spółki udającego się do głównej kwatery: — Popatrz no pan na tych dwóch durniów. Chyba powariowali tam, w kraju, żeby przysłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, zbudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie się do tej stacji nadają. — Wyrobią się — rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem. — W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy — odparł dyrektor. Obaj agenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, po czym wziąwszy się pod ramię wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz — ponieważ ich tępe dusze nie ulegały subtelnym wpływom otoczenia — poczuli się bardzo samotni znalazłszy się nagle w bezpośrednim zetknięciu z dziczą — która wydawała się jeszcze dziwniejsza i bardziej niezrozumiała wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej tłumom cywilizowanym. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; uczucia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, lecz do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucji i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinii. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swych myśli, swych wrażeń, zaprzeczenie tego, co jest zwykłe, co jest pewne — wszystko to łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i odrażających, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich, jak i mądrych ludzi. Kayerts i Carlier szli trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach — i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre wyczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale i bez przerwy. — Nasza stacja jest ładnie położona — odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu: — Biedaczysko! — odezwał się Kayerts. — Umarł na febrę, prawda? — mruknął Carlier i przystanął. — Jakże nie miał umrzeć — odparł Kayerts z oburzeniem — mówiono mi, że lekkomyślnie włóczył się po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś się nie włóczył po słońcu! Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotny, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier wpadając w ten sam ton zasalutował i odparł rześko: — Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! — Roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: — Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony! Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał: — Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i nietęgo się czuje. To by było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku… — Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego „mój kochany”. Pierwszego dnia byli bardzo czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoździami i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i w ogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale to zadanie było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materialnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, niż ludzie na ogół przypuszczają. Nie podobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi — bynajmniej nie przez troskliwość, lecz wskutek osobliwych swych potrzeb — zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia od rutyny; i to pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz — uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętym za ucho czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą, co robić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj dla braku wprawy — nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli. Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: — Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie. — Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, długoletnich przyjaciół: wszystkich rzeczy, na które patrzył dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty — łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swej strony: — Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem — nigdybym się tu nie znalazł. — Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzał rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego doprowadzony do ostateczności uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego agenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał się zgodzić na tę posadę, z chwilą gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnia, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast, gdzie stali garnizonem; ale poza tym wszystkim żywił jeszcze żal do świata. Był oczywiście ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Z czasem rozwinęło się w nich obu coś na kształt wzajemnego przywiązania. Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę, i to niedokładnie — tylko z rzeczy, z którymi się stykali — lecz nie zdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczyma bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami zalegali tłumnie dziedziniec stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nie znające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał z góry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera: — Popatrz no — o tam! Widzisz tego draba i tego drugiego z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż za śmieszna bestia! Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki napchanej krajowym tytoniem, zbliżał się zawadiackimi krokami, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłym a pobłażliwym. — W samą porę. — Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Popatrz no na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od kolan w dół — do niczego. To żaden materiał na kawalerzystę. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na gnieżdżącego się w nim ducha cywilizacji) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż tych gałganów. Kayerts przytakiwał. — Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Gdy się porozumiecie, przyjdę zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi: — To jest plemię, które mieszka tam, w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka. Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki otaczającej handlową stację nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły złowrogie powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownym milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z tymi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili nieskończone i głupie dyskusje o intrygach i osobach. W środku Afryki zaznajomili się z kardynałem Richelieu i Artagnanem, z Jastrzębim Okiem i Ojcem Goriot — i z wielu innymi osobistościami. Wszystkie te urojone postacie stały się przedmiotem plotek, niby żywi znajomi. Oceniali ich cnoty, podejrzewali ich intencje, sławili ich powodzenia; gorszyli się obłudą bohaterów lub wątpili o ich odwadze. Opisy zbrodni napełniały oburzeniem obu czytelników, natomiast czułe lub patetyczne ustępy wzruszały ich głęboko. Carlier odchrząkiwał i mówił z żołnierska: — Co za brednie. — Okrągłe oczy Kayertsa pełne były łez, a tłuste jego policzki drgały, gdy oświadczał pocierając łysinę: — To wspaniała książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy zdolni ludzie. Znaleźli także kilka starych numerów gazety wydawanej w kraju. Ów dziennik omawiał w pompatycznych okresach to, co podobało mu się nazwać „naszą Ekspansją Kolonialną”. Rozprawiał szeroko o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętym posłannictwie pracy cywilizacyjnej i wynosił pod niebiosa zasługi tych, którzy krzewią światło i wiarę, i handel w ciemnych zakątkach ziemi. Carlier i Kayerts czytali, dziwili się i stopniowo nabierali o sobie coraz lepszego pojęcia. Carlier rzekł pewnego wieczoru — zakreślając szeroki łuk ręką: — Za sto lat będzie tu może miasto. Bulwary i składy, i koszary, i… i — sale bilardowe. Cywilizacja, mój stary, i cnota, i wszystko. A wówczas ludziska będą wyczytywali, że dwaj zacni obywatele, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi białymi, którzy osiedli na tym miejscu! Kayerts przytakiwał: — Tak, ta myśl jest bardzo krzepiąca. Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocował krzyż na grobie. — Ile razy szedłem tamtędy, dostawałem zeza — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie nie mogłem na niego patrzeć nie zezując. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznym drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrychtowałem. Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; wokoło bioder nosił przepaskę z białego płótna i wyleniała skórę pantery na plecach. Zbliżał się stawiając długie kroki kościstymi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólna, własnością Kayertsa i Carliera, przysiadał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts nie przerywając sobie zajęcia odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: — Jakże się miewasz, stary bałwanie? — przy czym uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego, niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla wiadomych sobie tajemniczych celów, których zgłębienie na nic by się nie przydało. Może powrócił w ten sposób do swojego kraju? W każdym razie ci dwaj biali byli na pewno braćmi zmarłego — i Gobila przeniósł na nich swoją niedorzeczną miłość. Odwzajemniali mu się w pewien sposób. Carlier klepał go po plecach i dla jego rozrywki pocierał zapałki nie bacząc na oszczędność. Kayerts zawsze był gotów dać mu do powąchania butelkę z amoniakiem. Jednym słowem zachowywali się zupełnie tak samo jak tamta biała istota, która ukryła się w ziemi. Gobila przyglądał im się uważnie. Może byli obaj tamtą istotą — a może tylko jeden z nich? Nie umiał tego rozstrzygnąć i wyjaśnić tajemnicy — ale czuł dla nich zawsze niezmienną życzliwość. Na skutek tej przyjaźni kobiety z okolicznych wsi szły co rano gęsiego przez trzciniastą trawę przynosząc na stację drób i słodkie kartofle, wino palmowe, a czasem i kozła. Spółka nigdy swoich stacji dostatecznie nie zaopatrywała i agenci potrzebowali miejscowych produktów, aby się wyżywić. Dostawali je z powodu życzliwości Gobili i dobrze im się działo. Od czasu do czasu jeden z nich przechodził paroksyzm febry; drugi pielęgnował go wówczas ze szlachetnym oddaniem. Niewiele robili sobie z choroby. Febra pozostawiała osłabienie i po każdym ataku wyglądali znacznie gorzej. Carlierowi zapadły się oczy; irytował się o lada drobnostkę. Twarz Kayertsa była mizerna i obwisła, co w połączeniu z okrągłością jego brzucha wyglądało bardzo dziwacznie. Ale przebywając wciąż razem nie spostrzegali zmian, jakie zachodziły w ich wyglądzie, a także i usposobieniu. Minęło tak pięć miesięcy. Gdy pewnego ranka Kayerts i Carlier wyciągnięci w fotelach na werandzie mówili o zbliżających się odwiedzinach parowca, grupa zbrojnych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli to obcy Murzyni z innej części kraju. Wysocy; smukli, spowici od stóp do głów w niebieskie płótno z frędzlami ułożone w klasyczne fałdy, uzbrojeni byli w rusznice zawieszone na obnażonym prawym ramieniu. Makola ujawnił podniecenie i wybiegł ze składu (gdzie spędzał całe dnie) na spotkanie gości. Weszli na dziedziniec i spoglądali wokoło spokojnym, pogardliwym wzrokiem. Ich wódz — potężny Murzyn o zdecydowanym wyglądzie i oczach krwią nabiegłych — stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Wymachiwał przy tym rękami i skończył niespodzianie. W jego intonacji i brzmieniu długich okresów dźwięczało coś, co uderzyło obu białych. Było to niby przypomnienie czegoś niekoniecznie znanego, a jednak podobnego do mowy ludzi cywilizowanych. Słowa Murzyna brzmiały jak słowa jednego z tych niesamowitych języków, które zdarza się nam czasem słyszeć w snach. — Cóż to za szwargot? — rzekł zdumiony Carlier. — W pierwszej chwili wydało mi się, że ten drab mówi po francusku. W każdym razie to zupełnie inny żargon niż wszystkie, któreśmy kiedykolwiek słyszeli. — Tak — odparł Kayerts. — Ty, Makola, co on tam mówi? Skąd przychodzą? Co to za jedni? Ale Makola, który stał jak na rozżarzonych węglach, odrzekł spiesznie: — Nie wiem. Przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są może źli ludzie. Wódz poczekawszy chwilę rzekł coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Obcy rozejrzał się wokoło, zauważył szopę Makoli i ruszył ku niej. W następnej chwili usłyszano głos pani Makola przemawiającej z wielką płynnością. Pozostali goście — było ich wszystkich sześciu — wałęsali się bezceremonialnie po dziedzińcu, wtykali głowy przez drzwi składu, obstąpili grób białego wskazując znacząco na krzyż i w ogóle czuli się jak w domu. — Nie podobają mi się te dranie i — wiesz co, Kayerts — oni muszą pochodzić z wybrzeża; mają broń palną — zauważył sprytny Carlier. Kayertsowi te dranie nie podobały się również. Obaj po raz pierwszy zdali sobie sprawę, że żyją w okolicznościach, w których niezwykłość może być niebezpieczna, i że poza nimi dwoma nie ma na ziemi żadnej siły, która mogłaby odgrodzić ich od tej niezwykłości. Weszli do domu zaniepokojeni i nabili rewolwery. Kayerts rzekł: — Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im pójść precz, nim się ściemni. Obcy ludzie odeszli po południu, zjadłszy posiłek przygotowany przez panią Makola. Olbrzymia kobieta była bardzo podniecona i dużo z gość ostrym głosem pokazując tu i tam na lasy i rzekę. Makola siedział na uboczu i śledził rozmowę. Niekiedy wstawał i szeptał coś żonie do ucha. Odprowadził obcych aż poza wąwóz leżący w tyle na granicy gruntów stacyjnych i powrócił wolnym krokiem pogrążony w głębokiej zadumie. Gdy biali zwrócili się do niego z pytaniami, zachował się bardzo dziwnie; zdawało się, że nic nie rozumie, że zapomniał po francusku, że w ogóle zapomniał mówić. Kayerts i Carlier zauważyli zgodnie, że Murzyn wypił za wiele palmowego wina. Wprawdzie była mowa o tym, że trzeba by trzymać kolejno wartę, ale wieczorem wszystko wyglądało tak spokojnie i cicho, że poszli spać jak zwykle. Przez całą noc przeszkadzało im dudnienie bębnów po wioskach. Gdzieś, w pobliżu rozlegał się głęboki, szybki łoskot — odpowiadał mu drugi w oddali — i zapadała cisza. Wkrótce krótkie pobudki odzywały się znowu tu i tam, zlewały się i rozrastały potężniejąc w silny i przeciągły warkot, który wypływał z lasu, toczył się w ciemnościach, ciągły i nieustanny, bliski i daleki — jak gdyby cały świat był jednym olbrzymim bębnem huczącym bez przerwy wezwanie do niebios. A poprzez ten głęboki i potężny hałas nagłe wrzaski, podobne do śpiewów buchających z domu wariatów przedzierały się w ostrych, zgrzytliwych wytryskach, sięgając wysoko ponad ziemię i niwecząc wszelki spokój pod gwiazdami. Kayerts i Carlier źle spali tej nocy. Zdawało im się, że słyszą wystrzały, ale nie mogli ustalić, w jakim kierunku. Rano nie było Makoli. Wrócił około południa w towarzystwie jednego z wczorajszych przybyszów i wymykał się wciąż Kayertsowi, który ani rusz nie mógł się z nim rozmówić; zdawało się, że Makola ogłuchł. Kayerts bardzo się temu dziwował. Carlier, który łowił ryby na wybrzeżu, wrócił tymczasem i rzekł pokazując swój połów: — Jakieś piekielne dzisiaj poruszenie wśród tych Murzynów; ciekaw jestem, co się tam święci. Z piętnaście łodzi przebyło rzekę podczas tych dwóch godzin, kiedy łowiłem ryby. Strapiony Kayerts odezwał się: — Ten Makola… czy nie dziwnie dziś wygląda? Carlier doradził: — Trzymaj w kupie wszystkich naszych ludzi, bo nuż się coś wydarzy. II Na stacji było dziesięciu robotników, których tu zostawił dyrektor. Ci ludzie zgodzili się do Spółki na przeciąg sześciu miesięcy (nie mając żadnego wyobrażenia, czym jest miesiąc w szczególności i bardzo słabo zdając sobie sprawę z pojęcia czasu w ogóle) — a służyli już sprawie postępu więcej niż dwa lata. Należeli do plemienia osiadłego w bardzo odległej części tej krainy smutku i ciemności i nie mogli uciec przypuszczając, że tuziemcy zabiliby ich jako obcych wędrowców — w czym się bynajmniej nie mylili. Mieszkali w słomianych szałasach na stoku wąwozu zarośniętego trzciniastą trawą, tuż za budynkami. Nie czuli się szczęśliwi; żałowali świątecznych obrzędów, czarów i ofiar z ludzi, które były w zwyczaju w ich ojczyźnie, gdzie mieli także rodziców, braci, siostry, uwielbianych wodzów, szanowanych czarowników, bliskich przyjaciół oraz inne związki uznane na ogół za ludzkie. W dodatku porcje ryżu wydzielane przez Spółkę nie służyły im, ponieważ do pokarmu, którego w ojczyźnie nie znali, nie mogli się przyzwyczaić. Byli więc niezdrowi i nieszczęśliwi. Gdyby należeli do innego plemienia, wybraliby śmierć, aby uciec od powikłanych trudności życia — bo dla niektórych dzikich nie ma nic łatwiejszego od samobójstwa. Ale że należeli do wojowniczego plemienia o spiłowanych zębach, odznaczali się przeto większą odpornością i wlekli ogłupiały żywot wśród chorób i smutku. Pracowali niedołężnie i stracili swój wspaniały wygląd. Carlier i Kayerts leczyli ich wytrwale, nie mogąc doprowadzić ich do dawnego stanu. Kazali im co dzień odbywać musztrę i wyznaczali różne prace, jak żęcie trawy, budowanie płotów, ścinanie drzew i tak dalej; do porządnego wykonania tych prac żadna siła ziemska nie była w stanie ich zmusić. W gruncie rzeczy dwaj biali nie mieli na nich sposobu. Makola przyszedł po południu do dużego domu i zastał Kayertsa śledzącego trzy ciężkie słupy dymu wznoszące się nad lasami. — Co to takiego? — spytał Kayerts. — Jakieś wioski się palą — odpowiedział Makola, który zdawał się odzyskiwać przytomność. Potem rzekł nagle: — Mamy bardzo mało kości słoniowej; handel źle szedł przez sześć miesięcy. Czy pan chce dostać więcej kości słoniowej? — Tak — odrzekł skwapliwie Kayerts. Myślał o prowizji, która była mała. — Ci ludzie, którzy przyszli tu wczoraj, to kupcy z Loandy; mają bardzo dużo kości słoniowej, więcej, niż mogą udźwignąć w drodze do domu. Czy mam od nich kupić? Wiem, gdzie jest ich obóz. — Naturalnie — rzekł Kayerts. — Kto to są ci kupcy? — To źli ludzie — odrzekł obojętnie Makola. — Biją się z krajowcami, łapią kobiety i dzieci. To bardzo źli ludzie i mają strzelby. Wielki zamęt jest naokoło. Czy chce pan kupić kości słoniowej? — Tak — odrzekł Kayerts. Makola przez chwilę nic nie mówił. — Ci nasi robotnicy są do niczego — mruknął rozglądając się wokoło. — Stacja w wielkim nieporządku. Dyrektor będzie się gniewał. Dobrze byłoby dostać piękną porcję kości słoniowej — wtedy dyrektor nic nie powie. — Cóż na to mogę poradzić? Ludzie nie chcą pracować — rzekł Kayerts. — Kiedy dostaniesz tę kość słoniową? — Bardzo prędko — odparł Makola. — Może dziś w nocy. Niech się pan już na mnie spuści i nie wychodzi wcale z domu. Może by pan dał naszym ludziom palmowego wina, to urządzą sobie tańce dziś wieczorem. Zabawią się. Jutro będą lepiej pracować. Jest dużo wina — trochę nawet skwaśniało. Kayerts zgodził się na to i Makola zaniósł własnoręcznie wielkie tykwy do drzwi swojej szopy. Stały tam do wieczora i pani Makola zaglądała do każdej z nich. Ludzie stacyjni dostali je wieczorem. Wielkie ognisko paliło się przed ich szałasami, gdy Carlier i Kayerts poszli się położyć. Słyszeli okrzyki i bicie w bęben. Kilku ludzi Gobili przyłączyło się do robotników i zabawa szła w najlepsze. W środku nocy Carlier obudził się nagle i usłyszał jakiś głośny krzyk; potem rozległ się wystrzał. Jeden jedyny. Carlier wybiegł i spotkał się na werandzie z Kayertsem. Obaj byli przestraszeni. Gdy szli przez dziedziniec ku szopie Makoli, ujrzeli cienie poruszające się w ciemnościach. Jeden z tych cieni krzyknął: — Nie strzelajcie! To ja, Price — i Makola pojawił się tuż przy nich. — Wracajcie, panowie, wracajcie — nalegał — zepsujecie wszystko. — Tu są jacyś obcy ludzie — rzekł Carlier. — To nic; wiem o tym — odparł Makola. Potem szepnął: — Wszystko w porządku. Przynieśli kość słoniową. Nie mówcie nic! Wiem, co robię. Dwaj biali wrócili niechętnie do domu, ale spać już nie mogli. Słyszeli jakieś kroki, szepty, jęki. Zdawało im się, że gromada ludzi weszła na dziedziniec, że ciśnięto na ziemię jakieś ciężkie przedmioty, potem swarzono się długi czas, wreszcie nastała cisza. Kayerts i Carlier leżeli na swoich twardych łóżkach myśląc: — Ten Makola jest nieoceniony. — Rano Carlier wyszedł z domu bardzo zaspany i pociągnął za sznur wielkiego dzwonu. Służba stacyjna odbywała musztrę co dzień przy dźwiękach dzwonu. Ale tego ranka nikt się nie stawił. Kayerts pojawił się na werandzie, ziewając. Widzieli, jak Makola wyszedł ze swojej szopy niosąc cynową miednicę z brudną wodą. Makola, Murzyn cywilizowany, mył się zawsze bardzo porządnie. Wylał zręcznie mydliny na nędznego żółtego pieska, który chował się przy jego szopie, i zwróciwszy twarz w stronę domu agentów krzyknął z daleka: — Wszyscy ludzie uciekli dziś w nocy! Słyszeli go wyraźnie, ale obaj krzyknęli w zdumieniu: — Co takiego?! — Potem przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem: — Ładna historia — warknął Carlier. — To nie do wiary! — mruknął Kayerts. — Pójdę do szałasów i zobaczę — rzekł Carlier ruszając z miejsca wielkimi krokami. Makola zbliżył się i zastał samego Kayertsa. — Nie mogę w to uwierzyć — rzekł płaczliwie Kayerts. — Pielęgnowaliśmy ich jak własne dzieci! — Odeszli z ludźmi z wybrzeża — powiedział Makola po chwili namysłu. — Co mnie to może obchodzić, z kim odeszli — niewdzięczne bestie! — wykrzyknął Kayerts. Nagle błysnęło mu podejrzenie i dodał patrząc bystro na Makolę: — A ty co wiesz o tym? Makola wzruszył ramionami patrząc w ziemię. — Co ja wiem? Ja się tylko domyślam. Chce pan obejrzeć kość słoniową — o, tam leży. Coś wspaniałego. Nigdy pan takiej nie widział. Ruszył w stronę składu. Kayerts szedł za nim machinalnie, rozmyślając o niewiarogodnej ucieczce robotników. Przed drzwiami fetysza leżało na ziemi sześć wspaniałych kłów. — Co im dałeś za to? — spytał Kayerts obejrzawszy nabytek z zadowoleniem. — To nie był zwyczajny handel — odrzekł Makola. — Przynieśli kość słoniową i oddali mi ją. Powiedziałem,, żeby wzięli sobie ze stacji to, czego najbardziej potrzebują. To wspaniała kość. Żadna stacja nie może się pochwalić takimi kłami. Ci kupcy potrzebowali gwałtem tragarzy, a nasi ludzie nic tu nie robili. Ja kłów nie kupiłem; nie trzeba wciągać do ksiąg. Wszystko w porządku. Kayerts o mało co nie pękł z oburzenia. — Co takiego? — krzyknął. — Sprzedałeś po prostu naszych ludzi za te kły! Makola milczał obojętnie. — Ja ciebie — ja — ja — bełkotał Kayerts. — Ty czarcie przeklęty! — wrzasnął. — Zrobiłem, co mogłem dla pana i dla Spółki — rzekł niewzruszony Makola. — Dlaczego pan tak krzyczy? Niech pan spojrzy na ten kieł. — Odprawiam cię! Doniosę dyrektorowi — ani myślę patrzeć na ten kieł. Nie wolno ci tego dotykać. Rozkazuję wrzucić to do rzeki. Ty — ty — — — Pan jest bardzo czerwony, panie Kayerts. Jak się pan będzie tak irytował na słońcu, dostanie pan febry i umrze — tak jak pierwszy naczelnik — wypowiedział z naciskiem Makola. Stali w milczeniu patrząc na siebie z natężeniem, jak gdyby usiłowali dojrzeć coś z wielkiej odległości. Kayerts. wzdrygnął się, Makola miał na myśli tylko to, co powiedział, ale słowa jego wydały się Kayertsowi pełne złowrogiej groźby. Odwrócił się nagle i poszedł ku domowi. Maj koła wycofał się na łono rodziny, a kły pozostawione prze^ składem, leżały w blasku słonecznym, wielkie i drogo cenne. Carlier wrócił na werandę. — Uciekli wszyscy, co? — odezwał się głuchy głos Kayertsa z głębi wspólnego pokoju. — Nikogo nie zna? lazłeś? — O tak — odrzekł Carlier — znalazłem jednego z ludzi Gobili; leży martwy przed szałasami — przestrzeli! go na wskroś. Słyszeliśmy ten strzał dziś w nocy. Kayerts wyszedł szybko na werandę. Zastał towarzysz! patrzącego ponuro na dziedziniec w stronę kłów leżących w oddali przed składem. Przez chwilę siedzieli obaj w milczeniu. Potem Kayerts opowiedział swoją rozmowę z Makolą. Carlier nic nie odrzekł. Przy śniadaniu jedli bardzo mało. Przez resztę dnia zamienili ledwie parę słów. Głuchy cisza zdawała się ciążyć nad stacją i zaciskać im wargi. Makola nie otworzył składu; spędził dzień na zabawie z dziećmi. Leżał wyciągnięty na macie przed drzwiami swojego domku, a dzieciaki siedziały mu na piersiach i łaziły po nim. Był to obraz wzruszający. Pani Makola zajęta była przez cały dzień gotowaniem, tak jak i zwykle. Biali; zjedli wieczerzę z nieco lepszym apetytem. Potem Carlier paląc fajkę i przechadzając się po dziedzińcu dotarł aż do składu; stał przez długi czas nad kłami, dotknął nogą jednego czy dwóch, a nawet usiłował podnieść największy; chwytając za cienki koniec. Wrócił do swego naczelnika siedzącego wciąż na werandzie, rzucił się na krzesło i rzekł:. — Już wiem, jak to się stało! Napadli ich, leżących w ciężkim śnie po wypiciu wszystkiego tego wina, które pozwoliłeś wziąć Makoli. To była zasadzka — rozumiesz?’ Najgorsze to, że było tam kilku ludzi Gobili — z pewnością uprowadzili ich także. Najmniej pijany ze wszystkich obudził się i został zastrzelony w nagrodę za wstrzemięźliwość. Dziwny kraj. Co teraz zrobisz? — Nie możemy tego dotknąć, naturalnie — rzekł Kayerts. — Naturalnie, że nie — potwierdził Carlier. — Niewolnictwo to okropna rzecz — wybełkotał Kayerts niepewnym głosem. — Straszna! Co za cierpienia — mruknął Carlier z przekonaniem. Wierzyli święcie w swoje słowa. Każdy człowiek mai względy i szacunek dla pewnych słów, które on i jego bliźni wymawiają. Ale o uczuciach ludzie naprawdę nic nie wiedzą. Mówimy z oburzeniem albo zapałem; rozprawiamy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, poświęceniu, wyrzeczeniu się, cnocie — i nikt z nas nie wie, co znaczą te słowa. Nikt nie wie, co znaczy cierpienie albo wyrzeczenie się — może tylko ludzie, co padają ofiarą tajemnych, celów, do których wiodą te złudzenia. Następnego ranka zobaczyli, że Makola krząta się gorliwie na dziedzińcu ustawiając wielką wagę do ważenia kości słoniowej. Po niejakim czasie Carlier rzekł: — Co też ten łajdak tam majstruje? — i zaczął wałęsać się po> podwórzu. Kayerts poszedł za nim. Przystanęli obok wagi przypatrując się Makoli. Nie zwracał na nich żadnej uwagi. Kiedy waga została zawieszona jak należy, spróbował podnieść kieł, aby go położyć na szali. Za ciężki był jednak. Spojrzał w górę bezradnie, nic nie mówiąc i przez minutę stali koło wagi, milczący i nieruchomi jak trzy posągi. Nagle Carlier rzekł: — Bierz za drugi koniec, Makola, draniu jeden! — i podnieśli kieł wspólnymi siłami. Kayerts drżał na całym ciele. Mruczał pod nosem: — No, no, doprawdy! — Włożywszy rękę do kieszeni znalazł tam brudny kawałek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się plecami, jakby chciał ukryć jakieś szachrajstwo, i notował ukradkiem cyfry, które Carlier wygłaszał podnosząc głos niepotrzebnie. Kiedy już wszystko było zważone, Makola szepnął do siebie: — Słońce pali tu strasznie mocno — to niedobrze dla kłów. — Carlier rzekł niedbale do Kayertsa: — Wiesz co, naczelniku, mógłbym właściwie pomóc mu wnieść to do składu. Gdy wracali do domu, Kayerts zauważył z westchnieniem: — Musieliśmy to zrobić. — A Carlier rzekł: — To jest doprawdy okropne, ale ponieważ ludzie należeli do Spółki, więc i kość słoniowa należy do Spółki. Musimy jej pilnować. — Oczywiście zdam z tego sprawę dyrektorowi — rzekł Kayerts. — Naturalnie, niech on sam rozstrzygnie — przytakiwał Carlier. W południe zabrali się z apetytem do śniadania. Kayerts wzdychał od czasu do czasu. Gdy imię Makoli pojawiało się w rozmowie, dodawali do niego obelżywy epitet. Przynosiło to ulgę ich sumieniom. Makola urządził sobie po południu święto i kąpał dzieci w rzece. Tego dnia nikt z wiosek Gobili nie znalazł się w pobliżu stacji. Nazajutrz także nikt nie przyszedł ani dnia następnego, arii przez cały tydzień. Zdawało się, że poddani Gobili wymarli i zostali pochowani, gdyż nie dochodził stamtąd najlżejszy przejaw życia. Ale lud obchodził tylko żałobę po rodakach zgładzonych przez czary białych ludzi, którzy ściągnęli złych ludzi do ich kraju. Źli ludzie odeszli, ale lęk pozostał. Lęk pozostaje zawsze. Człowiek może zniszczyć w sobie wszystkie uczucia — miłość i nienawiść, i wiarę, i nawet zwątpienie; ale póki lgnie do życia, nie może zniszczyć lęku, przebiegłego, niezniszczalnego i straszliwego lęku, który przenika całe jestestwo, który zabarwia myśli, który czyha na dnie serca, który śledzi na ludzkich wargach walkę ostatniego tchnienia. Łagodny starzec Gobila ogarnięty lękiem składał specjalne ofiary z ludzi wszystkim złym duchom, które zawładnęły jego białymi przyjaciółmi. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy z wojowników mówili o paleniu i zabijaniu, ale przezorny starzec odwiódł ich od tego. Któż mógł przewidzieć niedolę, jaką byłyby zdolne sprowadzić te tajemnicze istoty, gdyby je podrażniono. Należy zostawić je w spokoju. Może z czasem znikną w ziemi jak ta pierwsza biała istota. Lud Gobili powinien trzymać się od nich z daleka i żywić nadzieję, że wszystko skończy się jak najlepiej. Ale Kayerts i Carlier nie znikli; pozostali na powierzchni tej ziemi, która wydawała im się teraz jakby większa i bardziej pusta — nie z powodu otaczającej ich samotności, zupełnej i głuchej. Wrażenie, któremu ulegli, zrodziło się ze świadomości raczej mętnej, że znikło z ich duszy coś nieuchwytnego — coś, co pracowało dla ich bezpieczeństwa i wstrzymywało dzicz od wtargnięcia w ich serca. Obrazy domu, pamięć o ludziach im podobnych, o ludziach, którzy czuli i myśleli, jak oni zwykli byli czuć i myśleć — cała ta przeszłość cofnęła się gdzieś daleko .i zmętniała w blasku słońca nie przesłoniętego nigdy chmurami. A z otaczającej ich dzikiej, niemej głuszy właściwa jej beznadziejność i barbarzyństwo zdawały się wysuwać i zbliżać, przyciągać ich, patrzeć na nich, otaczać ich opieką, nieodpartą, poufałą i wstrętną. Dni wydłużały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili bębnili i wrzeszczeli do każdego księżyca na nowiu, jak i dawniej, ale trzymali się od stacji z daleka. Makola i Carlier wyruszyli raz czółnem do jednej z wiosek, aby znów nawiązać stosunki, lecz zostali przywitani deszczem strzał i musieli co tchu uciekać, aby ujść z życiem. Ta wycieczka wznieciła niepokój nad dolną i górną rzeką — wzburzenie ludności przejawiało się wyraźnie przez szereg dni. Parowiec spóźniał się. Z początku Carlier i Kayerts mówili wesoło o tym opóźnieniu, potem ogarnął ich niepokój, a wreszcie zgnębienie. Sytuacja stała się poważna. Zapasy się kończyły. Carlier zarzucał z brzegu wędkę, ale woda w rzece opadła i ryby trzymały się środka łożyska. Nie śmieli zapuszczać się daleko od stacji na polowanie. A przy tym w nieprzebytym lesie trudno było o zwierzynę. Carlier zastrzelił raz płynącego rzeką hipopotama. Nie mieli dość wielkiej łodzi, aby zabezpieczyć go od utonięcia i poszedł na dno. Kiedy znów wypłynął, prąd uniósł go daleko i cielsko zostało wyłowione przez ludzi Gobili. Była to dla nich okazja do uroczystego obchodu narodowego, ale Carlier dostał napadu wściekłości i rozwodził się nad koniecznością wytępienia wszystkich Murzynów, aby można było wyżyć w tym kraju. Kayerts wałęsał się w milczeniu; spędzał całe godziny wpatrując się w fotografię swojej Melie. Fotografia przedstawiała dziewczynkę o długich, wyblakłych warkoczach i nieco kwaśnym wyrazie twarzy. Nogi Kayertsa były bardzo spuchnięte, chodził z wielką trudnością. Carlier osłabiony przez febrę nie spacerował już po zawadiacku, tylko łaził chwiejnym krokiem zachowując jeszcze minę wyzywającą, jak przystało na człowieka, który pamiętał swój szykowny pułk. Stał się opryskliwy, sarkastyczny i skłonny do mówienia przykrych rzeczy. Uważał to za „szczere postępowanie”. Obaj obliczyli już dawno swoje procenty z handlu włączywszy do ogólnej sumy ostatni nabytek „tego niecnego Makoli”. Postanowili nic o tej sprawie nie mówić. Kayerts wahał się z początku ze strachu przed dyrektorem. — Nie bój się — widział on i gorsze sprawki uknute po kryjomu — utrzymywał Carlier śmiejąc się chrapliwie. — Nie podziękuje ci za to, że się wygadasz. Nie jest lepszy ani od ciebie, ani ode mnie. Kto mu doniesie, jeżeli będziemy trzymać język za zębami? Otóż to właśnie! Poza nimi nie było tam nikogo; i — pozostawieni sam na sam ze swoją słabością — stawali się we wzajemnym stosunku z dnia na dzień bardziej podobni do współwinowajców niż do przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli z domu żadnych wiadomości. Każdego wieczoru mówili: — Jutro przypłynie parowiec. — Ale jeden z parowców Spółki rozbił się i zatonął, a dyrektor jeździł na drugim odwiedzając bardzo odległe i ważne stacje na głównej rzece. Uważał, że bezużyteczna stacja i bezużyteczni ludzie mogą poczekać. A tymczasem Kayerts i Carlier żywili się ryżem gotowanym bez soli i przeklinali Spółkę, całą Afrykę i dzień swego urodzenia. Trzeba samemu przejść taką dietę, aby przekonać się, jak dotkliwą przykrością może się stać przełknięcie pożywienia. Na stacji nie było dosłownie nic poza ryżem i kawą; a kawę pili bez cukru. Ostatnie piętnaście kawałków zamknął Kayerts uroczyście w swojej skrzynce obok małej butelki koniaku; — na wypadek choroby — objaśnił. Carlier był tego samego zdania. — Kiedy się jest chorym — oświadczył — każdy taki nadprogramowy kąsek dodaje otuchy. Czekali. Bujna trawa puściła się na dziedzińcu. Dzwon nigdy się już nie odzywał. Mijały dni — ciche, powolne i rozjątrzające. Każde słowo agentów brzmiało teraz jak warknięcie, a milczenie ich stało się gorzkie, jakby przesiąknięte goryczą myśli. Pewnego dnia po śniadaniu złożonym z gotowanego, ryżu Carlier postawił na stole nietkniętą filiżankę i rzekł: — Do diabła z tym wszystkim! Wypijmy choć raz przyzwoitą filiżankę kawy. Kayerts, wydostań ten cukier! — Cukier jest dla chorych — odmruknął Kayerts nie podnosząc oczu. — Dla chorych! — przedrzeźniał Carlier. — Bzdury! No więc ja jestem chory. — Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się bez cukru obywam — rzekł Kayerts pojednawczym tonem. — Dawaj mi tu ten cukier — ty stary sknero! Handlarzu niewolników! Kayerts podniósł szybko oczy. Carlier uśmiechał się z wyraźną zuchwałością. I nagle wydało się Kayertsowi, że nie widział nigdy przedtem tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego był zdolny? Błyskawica gwałtownego, zdumiewającego wzruszenia przeszyła Kayertsa, jak w chwili niesłychanej, groźnej i ostatecznej. Ale zdołał wymówić ze spokojem: — To żart w bardzo złym guście. Nie powtarzaj go. — Żart! — rzekł Carlier wysuwając się na brzeg krzesła. — Jestem głodny, jestem chory i nie myślę żartować. Nienawidzę obłudy. Jesteś obłudnikiem. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem także handlarzem niewolników. Prócz handlu niewolnikami nie ma nic w tym przeklętym kraju. Chcę mieć dziś cukier do kawy i koniec! — Zakazuję ci mówić do mnie w ten sposób — rzekł Kayerts ze stanowczością. — Ty!… Co takiego? — krzyknął Carlier zrywając się z krzesła. Kayerts wstał również. — Jestem twoim zwierzchnikiem — zaczął — starając się opanować drżący głos. — Co? — wrzasnął tamten. — Kto jest zwierzchnikiem? Tu nie ma żadnego zwierzchnika. Nie ma nikogo; tu nie ma nikogo prócz mnie i ciebie. Jazda po cukier — ty brzuchaty ośle! — Milcz! Wynoś się stąd! — krzyknął piskliwie Kayerts. — Odprawiam cię ty — ty łajdaku! Carlier porwał za krzesło. Wyglądał teraz naprawdę niebezpiecznie. — Ty flaku, ty nędzny cywilu — masz! — ryknął. Kayerts schował się pod stół i krzesło uderzyło o trzcinową ścianę. Gdy Carlier usiłował stół obalić, Kayerts rzucił się w rozpaczy na oślep, z głową spuszczoną jak osaczona świnia; przewróciwszy Carliera wypadł na werandę i wbiegł do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, porwał rewolwer i stał dysząc. Nie upłynęła minuta, gdy Carlier jął kopać wściekle w drzwi rycząc: — Jeśli mi nie dasz cukru, zastrzelę cię jak psa. No! Raz — dwa — trzy… Nie chcesz? Pokażę ci, kto tu panem! Kayerts pomyślał, że drzwi za chwilę ustąpią, i wylazł przez kwadratową dziurę, która służyła za okno. Teraz dzieliła ich cała szerokość domu. Ale tamten był widać za słaby, aby drzwi wywalić i Kayerts usłyszał, że biegnie naokoło. Wówczas i on zaczął biec mozolnie na spuchniętych nogach. Biegł ze wszystkich sił ściskając w dłoni rewolwer i wciąż nie mógł jeszcze zrozumieć, co się z nim dzieje. Widział kolejno domek Makoli, skład, rzekę, wąwóz, niskie krzaki; i znów zobaczył to wszystko biegnąc po raz drugi naokoło domu. I jeszcze raz mignęło to samo przed jego oczyma. Tego ranka nie byłby mógł przejść bez stękania nawet i paru kroków. A teraz biegł. I to biegł dość szybko, aby ukryć się przed wzrokiem tamtego. Wreszcie goniąc resztkami sił pomyślał w ostatecznej rozpaczy: — Umrę, a nie potrafię obiec jeszcze raz w koło — i w tejże chwili usłyszał, że Carlier potknął się ciężko i stanął. Kayerts zatrzymał się także. Znajdował się przy tylnej ścianie domu, a tamten przy frontowej, tak jak przedtem. Usłyszał, że Carlier pada na krzesło przeklinając i nagle nogi ugięły się pod nim; osunął się na ziemię z plecami opartymi o ścianę. Usta miał suche jak żużel, a twarz mokrą od potu — i łez. O co im poszło? Pomyślał, że to chyba straszne złudzenie; pomyślał, że przeżywa to we śnie; pomyślał, że dostaje pomieszania zmysłów! Po chwili opamiętał się. O co się właściwie pokłócili? O ten cukier? Cóż za idiotyzm! Ależ da mu ten cukier — nie potrzebuje tego cukru. I zaczął dźwigać się, ogarnięty nagłym poczuciem bezpieczeństwa. Ale zanim jeszcze stanął na nogach, odruch zdrowego rozsądku pogrążył go znowu w rozpaczy. Pomyślał: — Jeśli ustąpię teraz temu rozbestwionemu żołdakowi, jutro zaczną się te same okropności — i pojutrze — i następnego dnia — i ciągle. — Będzie występował z coraz to innymi pretensjami, podepcze mnie, zadręczy, zrobi ze mnie swojego niewolnika — i będę zgubiony! Zgubiony! Parowiec nadejdzie może za wiele dni — może nigdy nie nadejdzie. — Trząsł się tak silnie, że musiał znów usiąść na ziemi. Dygotał bezradnie. Czuł, że nie może i nie chce się już ruszyć. Odchodził od zmysłów pojąwszy nagle, że znalazł się w położeniu bez wyjścia, że śmierć i życie stały się w mgnieniu oka jednako trudne i straszne. Nagle usłyszał, że tamten odsuwa krzesło — i skoczył na równe nogi z niezmierną łatwością. Nasłuchiwał pilnie. Przejął go wstyd; znów musi biegnąć! Na prawo czy na lewo? Usłyszał kroki. Rzucił się na lewo ściskając rewolwer i w tejże samej chwili wydało mu się, że się zderzyli gwałtownie. Huknął strzał; buchnął czerwony płomień, gęsty dym; Kayerts ogłuszony, oślepiony, rzucił się do ucieczki, myśląc: — Jestem raniony, już po mnie. — Myślał, że tamten go dopędzi, aby napawać się jego agonią. Chwycił się słupa podtrzymującego dach. — Już po wszystkim! — Nagle usłyszał, że ktoś zwalił się z łoskotem po drugiej stronie, jakby natknąwszy się na oślep na krzesło — potem uczyniła się cisza. Nie stało się nic więcej. Kayerts nie umarł. Tylko czuł, że ramię ma boleśnie poturbowane, i spostrzegł, że zgubił rewolwer. Był bezradny i bezbronny. Czekał na swój los. Tamten nie odzywał się wcale. To podstęp. Pewno skrada się do niego! Którędy? Może bierze go w tej chwili na cel? Po krótkiej chwili męki, straszliwej i bezsensownej, postanowił stawić czoło losowi. Gotów był poddać się wszystkiemu. Obszedł róg domu opierając się ręką o ścianę, postąpił jeszcze kilka kroków — ledwie nie zemdlał. Zobaczył na podłodze werandy wystające zza drugiego węgła stopy leżącego człowieka, białe, nagie stopy w czerwonych pantoflach. Uczuł się śmiertelnie chory i przez chwilę stał w głębokim mroku. Nagle Makola zjawił się przed nim i rzekł spokojnie: — Niech pan tu przyjdzie, panie Kayerts. On nie żyje. Kayerts wybuchnął łzami wdzięczności — głośnym płaczem i szlochaniem. Po pewnym czasie zorientował się, że siedzi na krześle i patrzy na Carliera, który leży na wznak wyciągnięty na podłodze. Makola klęczał obok ciała. — Czy to pana rewolwer? — spytał, powstając. — Tak — odrzekł Kayerts i dodał natychmiast: — Biegł za mną, żeby mnie zabić — widziałeś! — Tak, widziałem — odrzekł Makola. — Tu jest tylko jeden rewolwer; gdzie drugi? — Nie wiem — szepnął Kayerts osłabłym nagle głosem. — Pójdę i poszukam — rzekł tamten łagodnie. Obszedł dom wokoło, a Kayerts siedział nieruchomo i patrzył na trupa. Makola wrócił z pustymi rękami; chwilę stał pogrążony w myślach, potem wszedł spokojnie do pokoju zmarłego, wrócił natychmiast z rewolwerem i pokazał go Kayertsowi. Kayerts zamknął oczy. Wszystko zawirowało naokoło niego. Poznał, że życie straszniejsze jest i trudniejsze niż śmierć. Zastrzelił bezbronnego człowieka. Makola namyślał się przez chwilę i rzekł cicho wskazując umarłego, który leżał z przestrzelonym prawym okiem: — Umarł na febrę. — Kayerts utkwił kamienny wzrok w Murzynie. — Tak — powtórzył Makola w zadumie przestępując przez trupa — umarł na febrę. Pochowamy go jutro. I poszedł zwolna do oczekującej go żony zostawiając obu białych na werandzie. Nadeszła noc, a Kayerts wciąż siedział bez ruchu. Siedział spokojnie, jak po zażyciu opium. Gwałtowność wzruszeń, które przeżył, wywołała w nim uczucie wyczerpania’ i pogody. W jedno krótkie popołudnie zgłębił do dna zgrozę i rozpacz i znalazł wreszcie spokój w przeświadczeniu, że życie nie ma już dla niego tajemnic: tak, jak i śmierć. Siedział przy trupie i myślał — myślał bardzo intensywnie, myślał zupełnie nowymi myślami. Miał wrażenie, że oderwał się od siebie najzupełniej. Dawne jego myśli, przekonania, sympatie, rzeczy, które szanował i rzeczy, których nienawidził, ukazały mu się nareszcie w prawdziwym świetle! Uznał je za dziecinne i godne pogardy, fałszywe i śmieszne. Rozkoszował się swą nową wiedzą siedząc przy człowieku, którego zabił. Rozprawiał i ze sobą o wszystkich rzeczach pod słońcem z przewrotną jasnością myśli, właściwą niektórym obłąkanym. Przyszło mu do głowy, że nieboszczyk był bezsprzecznie szkodliwą bestią; że ludzie umierają co dzień tysiącami; może i setkami tysięcy — któż to wie? — i że w ogólnej sumie ta jedna śmierć nie mogła zaważyć, nie mogła mieć żadnego znaczenia — przynajmniej dla istoty myślącej. On, Kayerts jest istotą myślącą. Przez całe życie aż do tej chwili wierzył w masę głupstw, podobnie jak i reszta ludzkości, która składa się z głupców; ale teraz zgłębił już wszystko! Poznał już wszystko! Zdobył spokój; spoufalił się z najwyższą mądrością! Usiłował wyobrazić sobie, że to on, Kayerts, nie żyje, a Carlier siedzi na krześle i patrzy na niego; i udało mu się to tak niespodziewanie, że już po krótkiej chwili wcale nie był pewien, który z nich jest żywy, a który umarły. Ta nadzwyczajna sprawność wyobraźni przeraziła go jednak — zręcznym wysiłkiem woli uratował się w porę od stania się Carlierem. Serce waliło mu jak młotem, war go oblał na myśl o tym niebezpieczeństwie. Stać się Carlierem! Okropność! Spróbował gwizdać, aby uspokoić rozstrojone nerwy — nic dziwnego, że rozstrojone! Potem nagle usnął, czy też zdawało mu się, że usnął; otoczyła go mgła i ktoś w tej mgle zagwizdał. Wstał z krzesła. Dzień się uczynił i ciężka mgła zstąpiła na ziemię — mgła przejmująca, zachłanna i cicha, poranna mgła krajów tropikalnych; mgła, która lgnie do człowieka i zabija; mgła biała i śmiertelna, niepokalana i jadowita. Kayerts wstał z krzesła, ujrzał ciało u swoich stóp i — załamawszy ręce nad głową — krzyknął jak człowiek, który obudził się z letargu i zrozumiał, że zamurowano go w grobie na wieki. — Ratunku!… Boże! Wrzask nieludzki, drgający i nagły przedarł się jak ostry pocisk przez biały całun tego smutnego kraju. Z kolei rozległy się trzy krótkie niecierpliwe skrzeki i znów przez chwilę zwoje mgły kłębiły się cicho wśród straszliwego milczenia. Potem rozdarł powietrze cały szereg wrzasków szybkich i przenikliwych, niby ryki jakiejś rozjuszonej i dzikiej bestii. To postęp wołał z rzeki do Kayertsa. Postęp i cywilizacja, i wszelakie cnoty. Społeczeństwo’ przyzywało swego pojętnego wychowanka, aby roztoczyć nad nim opiekę, pouczyć go, osądzić, aby go potępić; wzywało do powrotu na tę kupę śmieci, od której się oddalił — wzywało, aby sprawiedliwości stało się zadość. Kayerts usłyszał i zrozumiał. Potykając się zeszedł z werandy i pozostawił tamtego człowieka w zupełnej samotności, pierwszy raz, od chwili gdy los rzucił ich razem na to wybrzeże. Szedł po omacku wśród mgły, w swej nieświadomości wzywając niewidzialne niebiosa, aby cofnęły dokonane dzieło. Makola przemknął blisko we mgle i krzyknął biegnąc: — Parowiec! Parowiec! Nie mogą dojrzeć stacji. Gwiżdżą na nas. Lecę zadzwonić. Niech pan zejdzie do przystani. Ja będę dzwonił. Zniknął. Kayerts stał bez ruchu. Spojrzał w górę; mgła kłębiła się nisko nad jego głową. Eozejrzał się wokoło jak człowiek, który się zabłąkał, i zobaczył na ruchliwej bieli mgły ciemną smugę — plamę w kształcie krzyża. Gdy ruszył ku niej chwiejnym krokiem, dzwon stacyjny zabrzmiał gwałtownie w odpowiedzi na niecierpliwe wrzaski parowca. Naczelny dyrektor Wielkiej Spółki Cywilizacyjnej (ponieważ wiadomo, że za handlem idzie cywilizacja) wysiadł pierwszy na brzeg i natychmiast stracił z oczu parowiec. Mgła nad rzeką była niezmiernie zwarta; w górze, na stacji, dzwon brzmiał rozgłośnie i nieustannie. Dyrektor krzyknął głośno w kierunku parowca: — Nikt nie wyszedł na nasze spotkanie; może tam się stało coś złego, pomimo że dzwonią. Chodźcie lepiej ze mną! I zaczął wdrapywać się mozolnie na stromy brzeg. Kapitan i maszynista szli za nim. W miarę jak wspinali się wyżej, mgła rzedła i spostrzegli przed sobą dyrektora, który wyprzedził ich o dobry kawał. Nagle ujrzeli, że dyrektor rzuca się naprzód krzycząc do nich przez ramię: — Lećcie prędko do domu! Znalazłem jednego. Szukajcie drugiego, prędko! Znalazł jednego! I nawet ten człowiek, bogaty w doświadczenia różnorodne i wstrząsające, uczuł się nieco zmieszany tym odkryciem. Zatrzymał się i szukał po kieszeniach noża stojąc naprzeciw Kayertsa, który zwisał z krzyża na rzemieniu. Wdrapał się widocznie na grób, wąski i wysoki i przywiązawszy do poprzecznego drewna rzemień, powiesił się na nim. Stopy jego znajdowały się zaledwie o kilka cali od ziemi; ręce zwisały sztywno. Zdawało się, że stoi wyciągnięty na baczność, tuląc żartobliwie fioletowy policzek do ramienia i impertynencko pokazując opuchły język swemu naczelnemu dyrektorowi. Przełożyła Aniela Zagórska The Return POWRÓT Pociąg wewnętrznej obwodowej z City wypadł z impetem z czarnej czeluści i zatrzymał się z hałasem i zgrzytem w brudnym półmroku stacji West–End. Rozwarł się szereg drzwiczek i wysypała się z nich gromada mężczyzn. Byli w cylindrach, mieli zdrowe twarze bez rumieńców, ciemne paltoty i błyszczące obuwie. W palcach obciągniętych w rękawiczki trzymali cienkie parasole i pośpiesznie złożone dzienniki wieczorne, podobne do sztywnych brudnych gałganów, zielonkawych, różowawych lub białych. Alvan Hervey, z dymiącym cygarem w zębach, wysiadł wraz z innymi. Jakaś kobiecina, na którą nikt nie zwracał uwagi, w czarnej zrudziałej sukni, z rękami pełnymi paczek, biegła zatroskana wzdłuż wagonów, wpadła nagle do przedziału trzeciej klasy i pociąg ruszył. Trzask zamykanych drzwiczek zagrzmiał ostro i złośliwie jak salwa karabinowa. Lodowaty przeciąg, zmieszany z gryzącym dymem, dmuchnął przez całą długość peronu i zmusił jakiegoś chwiejnie posuwającego się staruszka, okutanego po uszy w wełniany szalik, do zatrzymania się pośród ruchomego tłumu; stary, oparłszy się na kiju, zakaszlał gwałtownie. Nikt nawet nie spojrzał na niego. Alvan Hervey oddał urzędnikowi bilet. Pomiędzy gołymi ścianami brudnej klatki schodowej tłum mężczyzn szybko wbiegał pod górę. Z tyłu wszyscy byli tak podobni, jakby mieli jednakowe mundury. Obojętne ich twarze były różne, lecz miały coś pokrewnego, niby twarze gromady braci, którzy przez rozsądek, dumę, wstręt lub przezorność postanowili nie poznawać się nawzajem, a oczy ich, żywe lub spokojne, spoglądające w górę zakurzonych schodów, te oczy piwne, czarne, szare lub niebieskie miały wszystkie jednakowy wyraz skupienia i pustki, zadowolenia i bezmyślności. Poza wielkimi drzwiami, wiodącymi na ulicę, rozsypali się w różnych kierunkach, rozchodząc się szybko z zaaferowanymi minami ludzi uciekających przed obawą kompromitacji, poufałością lub zwierzeniami, przed czymś podejrzanym, a ukrytym — jak prawda lub zaraza. Alvan Hervey zawahał się stojąc przez chwilę sam we drzwiach; wreszcie postanowił pójść do domu piechotą. Ruszył dobrym krokiem. Mżący deszcz osiadał jak srebrzysty pył na ubraniu, na wąsach, zwilżał twarze, lakierował chodniki, przyciemniał mury, ociekał z parasoli. A Hervey posuwał się wśród deszczu z niedbałą pogodą ducha, ze spokojną swobodą człowieka w pełni powodzenia, wyniosłego i bardzo pewnego siebie, człowieka posiadającego dużo pieniędzy i wielu przyjaciół. Był wysoki, dobrze zbudowany, przystojny i zdrów, a jego jasna, blada twarz pod warstwą zwykłego ułożenia miała ten lekki odcień dominującej brutalności, wypływającej z zalet niezbyt trudnych do osiągnięcia i widocznej zarówno u ludzi celujących w sportach, jak i zręcznych w robieniu majątku — ludzi mających dar ujarzmiania zwierząt i wykorzystywania bliźnich znajdujących się w potrzebie. Wracał do domu o wiele wcześniej niż zazwyczaj, prosto z City, nie wstępując do klubu. Uważał się za człowieka z dobrego towarzystwa, wykształconego i inteligentnego. Któż tak o sobie nie myśli? Lecz jego stosunki, wykształcenie i inteligencja nie różniły się ani na jotę od stosunków, wykształcenia i inteligencji ludzi, z którymi prowadził interesy lub spędzał czas na zabawie. Ożenił się przed pięciu laty. W owym czasie wszyscy znajomi mówili, że jest bardzo zakochany. Sam przyznawał to zupełnie szczerze, bo jest rzeczą przyjętą, że każdy człowiek kocha się raz w życiu — naturalnie, o ile żona mu nie umrze, gdyż wówczas jest nawet bardzo chwalebne zakochać się po raz wtóry. Panna była zdrowa, wysoka, ładna i, według jego zdania, z dobrej rodziny, wykształcona i inteligentna. Była również mocno znudzona pobytem w domu, gdzie indywidualność jej, a miała mocne poczucie swej indywidualności — jakby zamknięta w ciasnym pudełeczku, nie miała pola do rozwinięcia skrzydeł. Stąpała jak grenadier, była silna i smukła jak obelisk, miała twarz urodziwą, jasne czoło, niewinne oczy i ani jednej własnej myśli w głowie. Alvan Hervey uległ szybko tym wdziękom; panna wydała mu się tak bezwzględnie odpowiednia, że nie wahał się ani przez chwilę uznać, iż jest zakochany. Pod pokrywką tej uświęconej i poetycznej fikcji pożądał jej całą istotą dla rozmaitych powodów, głównie zaś dla własnego zadowolenia. Na tym punkcie był uroczysty i ckliwy bez żadnego powodu, chyba po to, aby ukryć własne uczucia, co zaiste niezaprzeczenie czynić wypada. Nikt jednak właściwie nie miałby mu za złe zaniedbania tego obowiązku, bo uczucie, którego doświadczył, było w rzeczywistości pożądaniem — pożądaniem niewątpliwie mocniejszym i odrobinę bardziej skomplikowanym, ale nie bardziej godnym potępienia w swej istocie niż apetyt głodnego na obiad. Po ślubie zajęli się rozszerzeniem koła znajomych i powiodło im się to znakomicie. Trzydzieści osób znało ich z widzenia; dwadzieścia dalszych z demonstracyjnym uśmiechem znosiło ich przypadkową obecność w swych gościnnych progach; przynajmniej z pięćdziesiąt innych spostrzegło ich istnienie. Obracali się w tym rozszerzonym kole, wśród przemiłych mężczyzn i kobiet, obawiających się wzruszeń, entuzjazmu lub niepowodzenia bardziej niż ognia, wojny czy śmiertelnej choroby, tolerujących jedynie najpospolitsze formułki i najpospolitsze myśli, a uznających tylko korzystne fakty. Była to nadzwyczaj pociągająca sfera, przybytek wszelkich cnót, gdzie rzeczywistość nie ma przystępu i gdzie wszelkie radości i troski są sprowadzane przezornie do poziomu przyjemności i przykrości. W tej to jasnej sferze, gdzie szlachetne uczucia są hodowane w obfitości dostatecznej do pokrycia bezlitosnego materializmu myśli i dążeń, państwo Hervey przeżyli pięć lat rozsądnego szczęścia, nie zachmurzonego wątpliwością co do moralnej wartości swego sposobu życia. Ona, aby dać swej indywidualności pole do rozwoju, zabrała się do filantropii wszelkiego rodzaju i została członkinią różnych stowarzyszeń ratowniczych i umoralniających, których protektorkami lub prezeskami były utytułowane panie. On wziął czynny udział w polityce, a zetknąwszy się przypadkowo z pewnym literatem, który był zarazem kuzynem jakiegoś księcia, dał się namówić na finansowanie pewnego dogorywającego dziennika przeznaczonego dla wyższych sfer. Było to wydawnictwo na pół polityczne, a skandaliczne całkowicie, które ratowała jedynie krańcowa bezbarwność; a że nie miało żadnego credo, nie zawierało żadnej nowej myśli, nigdy nie rozjaśniło swych kart iskierką dowcipu, satyry lub słusznego oburzenia, Hervey uznał je na pierwszy rzut oka za dostatecznie godne szacunku. W następstwie zaś, gdy zaczęło być intratne, skombinował, że antrepryza ta miała na ogół wielkie zalety. Torowała drogę jego ambicjom, a prócz tego sprawiał mu wielką przyjemność ten specjalny rodzaj znaczenia, którego nabierała jego osoba przez stosunki z tym czymś, co wydawało mu się literaturą. Stosunki te przyczyniły się do dalszego rozszerzenia koła znajomości. W domu ich teraz od czasu do czasu bywali ludzie, którzy pisali lub robili ładne rysunki dla publiczności, a redaktor bywał bardzo często. Hervey uważał go właściwie za osła, bo miał takie długie przednie zęby (w ogóle zęby należy mieć drobne i równe) i włosy odrobinę dłuższe niż wszyscy. No, ale niektórzy książęta noszą długie włosy, a redaktor wiedział, co robi. Najgorsze, że nie można było zaufać jego powadze, jakkolwiek doskonałej i imponującej. Siedział w salonie elegancki, potężny, z gałką laski krążącą na poziomie długich zębów i rozmawiał godzinami z uśmiechem na grubych wargach (nie powiedział nigdy nic niewłaściwego lub nietrafnego), rozmawiał w sposób ogólnie przyjęty, ale nieuchwytnie irytujący. Czoło miał za wysokie — też niezwykłe — a pod nim nos prosty, ginący pomiędzy wygolonymi policzkami, które gładko schodziły ku podbródkowi w kształcie kalosza. A w twarzy tej, podobnej do buzi tłustego, szatańsko mądrego dziecka, błyszczało dwoje sprytnych, bystrych, sceptycznych oczu. Pisał także poezje. Prawdę powiedziawszy, osioł. Lecz banda, którą wlókł uczepioną u pół swego monumentalnego tużurka, zdawała się widzieć cuda w tym, co mówił. Alvan Hervey kładł to na karb afektacji. Artyści na ogół są tacy afektowani. W rezultacie wszystko było wysoce właściwe i bardzo mu dogadzało, a i żonie zdawało się też podobać, jakby ona również ciągnęła z tego intelektualnego stosunku jakąś wyraźną tajemną korzyść. Przyjmowała swe mieszane i nadzwyczaj dystyngowane towarzystwo z wyniosłą, ociężałą gracją, sobie tylko właściwą, która w umysłach onieśmielonych gości wywoływała niedorzeczne i niestosowne reminiscencje słonia, żyrafy, gazeli, wieży gotyc kiej, anioła nadnaturalnej wielkości. Czwartki jej zasłynęły w ich świecie, świat ten zaś rósł stale, zagarniając ulicę za ulicą. Należał do niego również czyjś tam park, jedna aleja — i parę skwerów. W taki sposób Alvan Hervey i jego żona przeżyli z sobą pięć pomyślnych lat. Z czasem poznali się nawzajem zupełnie dostatecznie dla celów praktycznych takiej egzystencji, lecz byli tak niezdolni do prawdziwej zażyłości jak dwoje zwierząt stojących u jednego żłobu, pod jednym dachem w zbytkownie urządzonej stajni. Jego pożądanie zostało zaspokojone i stało się przyzwyczajeniem. Jej pragnienie spełniło się — pragnienie wyfrunięcia z domu rodzicielskiego, zaznaczenia swej indywidualności, obracania się w swojej sferze (o tyle świetniejszej niż sfera jej rodziców), posiadania własnego domu, własnej cząstki uznania ze strony świata, zazdrości i poklasku. Rozumieli się nawzajem przezornie i milcząco, jak dwoje ostrożnych sprzymierzeńców, knujących korzystny spisek; nie byli bowiem zdolni do oglądania żadnego faktu, uczucia, zasady lub pojęcia inaczej niż w świetle własnej godności, gloryfikacji własnego ja, własnej korzyści. Sunęli po powierzchni życia ręka w rękę, w atmosferze czystej i mroźnej — niby dwoje łyżwiarzy, wykonujących figury na grubym lodzie ku zachwytowi widza — łyżwiarzy wzgardliwie nie biorących w rachubę nurtującego prądu rzeki wiecznie bieżącej i groźnej, rzeki życia, głębokiej i nie zamarzającej nigdy. Alvan Hervey skręcił dwukrotnie w lewo, raz w prawo, okrążył z dwóch boków skwer, pośrodku którego grupy na pozór ujarzmionych drzew stały w szanownej niewoli poza żelaznymi sztachetami, i zadzwonił do swoich drzwi. Otworzyła mu pokojówka. Był to kaprys jego żony, żeby trzymać tylko żeńską służbę. Biorąc kapelusz i paltot, służąca powiedziała coś, co sprawiło, że Hervey spojrzał na zegarek. Piąta, a żony nie ma w domu. Nie było w tym nic niezwykłego. Powiedział: — Nie, nie chcę herbaty — i poszedł na górą. Wstępował po schodach bez szelestu. Mosiężne pręty błyszczały na całej długości czerwonego dywanu. Na podeście pierwszego piętra marmurowa niewiasta, skromnie osłonięta od stóp do głów kamienną draperią, wysuwała szereg martwych palców na krawędź cokołu i w na oślep wyciągniętej sztywnej białej ręce trzymała pęk świateł. Hervey pozwalał sobie na artystyczne upodobania w domu. Podpięte ciężkie kotary na poły zasłaniały ciemne kąty. Na bogatych wzorzystych obiciach ścian wisiały szkice, akwarele, sztychy. Hervey miał smak wybitnie artystyczny. Wieżyce starych kościołów strzelały ponad zieloną masą liści, wzgórza były fioletowe, piaski żółte, morze rozsłonecznione, niebiosa błękitne. Młoda dama o rozmarzonych oczach leżała rozciągnięta na dnie uwiązanej łodzi w towarzystwie koszyka ze śniadaniem, butelki szampana i zakochanego młodzieńca w tenisowej kurtce. Bosonodzy chłopcy flirtowali czule z dziewczętami w łachmanach, spali na kamiennych schodach, bawili się z psami. Patetycznie chuda dziewczyna, przyparta do nagiej ściany, z gasnącym spojrzeniem wywróconych oczu podawała kwiatek na sprzedaż, podczas gdy tuż obok fotografie jakiejś słynnej uszkodzonej płaskorzeźby zdawały się wyobrażać masową rzeź nagle obróconą w kamień. Hervey naturalnie wcale na to nie patrzył; wszedł piętro wyżej i udał się wprost do garderoby. Smok z brązu, przytwierdzony ogonem do kinkietu, wyciągnął od ściany ciało swe w spokojnych skrętach i z paszczy rozwartej z konwencjonalną wściekłością strzelał zwykłym gazowym płomieniem w kształcie motyla. Pokój był pusty naturalnie, lecz ledwie Hervey wszedł, zdało się, iż go zaludnił tłum mężczyzn, gdyż lustra w drzwiach od szaf z ubraniem i duże stojące lustro żony odbiły obraz jego od stóp do głowy i pomnożyły w tłum eleganckich niewolniczych podobizn, ubranych jota w jotę jak on, o takich samych jak jego wstrzemięźliwych, wyszukanych gestach, ruszających się, gdy on się poruszył, zastygających wraz z nim w służalczym bezruchu i posiadających jedynie takie pozory życia i czucia, jakie on uznawał za odpowiednie, nie zagrażające dobremu smakowi. I jak prawdziwi ludzie, którzy są niewolnikami ogólnie panujących przekonań, choć ich sami nawet nie podzielają, odbicia te udawały cień niezależności za pomocą powierzchownego urozmaicenia ruchów. Poruszały się wraz z nim, lecz albo postępowały parę kroków na jego spotkanie, albo oddalały się od niego, ukazywały się, znikały, zdawały się chować poza orzechowe meble, aby pojawić się znów w głębi polerowanych tafli jako figury wyraźne, a nierzeczywiste w łudząco prawdziwym odbiciu pokoju. I tak samo jak ludziom, których uważał za godnych szacunku, można im było zaufać, że nie uczynią nic indywidualnego lub niespodziewanego — nic nieprzewidzianego, nic nieprzewidzianego i niestosownego. Przez pewien czas Hervey kręcił się bez celu w tym dobranym towarzystwie, nucąc popularną, salonową melodię i myśląc od niechcenia o liście handlowym z zagranicy, na który jutro trzeba będzie odpowiedzieć ostrożnie a wykrętnie. Wtem, gdy podchodził do jednej z szaf, ujrzał poza sobą w wysokim lustrze róg stołu toaletowego żony i na nim wśród błysków rzucanych przez oprawne w srebro przedmioty — kwadratową białą plamę koperty. Była to rzecz tak niezwykła tutaj, że zawrócił, zanim jeszcze zdał sobie sprawę ze swego zdziwienia, i wszyscy niematerialni mężczyźni dokoła niego zawrócili na piętach, wszyscy zdawali się być zdziwieni, wszyscy szybko podeszli do kopert na toaletach. Poznał charakter pisma żony i zobaczył, że koperta była zaadresowana do niego. — Jakie to dziwne — mruknął i uczuł niezadowolenie. Pominąwszy, że wszelki postępek niezwykły jest w swej istocie zasadniczo nieprzyzwoity, fakt, że jego żona pozwoliła sobie nań, uczynił go w dwójnasób niewłaściwym. Już to, że w ogóle pisała do niego, wiedząc, że wróci do domu na obiad, było zupełnie śmieszne, ale żeby zostawiać list w ten sposób — na widocznym miejscu, licząc, że znaleziony zostanie przypadkiem, wydało mu się tak obrażające, że na myśl o tym doznał nagle uczucia braku bezpieczeństwa, niedorzecznej i dziwacznej iluzji, że dom zachwiał się w posadach. Rozdarł kopertę, spojrzał na list i usiadł na najbliższym krześle. Trzymał papier przed oczyma i patrzył na kilka wierszy na nim skreślonych, a uszy napełniał mu huk niewyraźny, a gwałtowny, niby szczęk gongów, niby bicie w bębny, jakiś zgiełk bezprzedmiotowy, który aż przeszkadzał mu słyszeć własne myśli i absolutnie wyjaławiał mózg. Ta bezsensowna i ogłupiająca wrzawa zdawała się sączyć z napisanych wyrazów, wypływać spomiędzy własnych jego palców, które drżały trzymając papier. I nagle upuścił list, jak coś parzącego, jadowitego i plugawego i, skoczywszy do okna z niewyrozumowanym impetem człowieka chcącego wszcząć alarm z powodu pożaru lub morderstwa, podsunął je w górę i wychylił głowę. Chłodny powiew wiatru, błądzącego ponad płaszczyznami dachów i kominami w przesyconych wilgocią i sadzą ciemnościach, lepkim dotknięciem chlasnął go po twarzy. Ujrzał bezkresny mrok, w nim chaotyczną masę czarnych murów, a pomiędzy nimi niezliczone szeregi latarni gazowych, ciągnących się w dal długi— mi sznurami, niby nanizane ogniste paciorki. Złowroga łuna jakby niewidzialnego pożaru słabo rozświetlała od dołu mgłę, opadającą na faliste nieruchome morze dachówek i cegieł. Zdało się, iż na szczęk otwieranego okna świat wydarł się z mroków i stanął z nim twarz w twarz, do uszu zaś jego dobiegł szum rozpierzchnięty i niewyraźny, pomruk czegoś ogromnego i pulsującego życiem. Dźwięk ten przejął go trwogą i zaparł mu oddech. Z postoju dorożek na skwerze doleciały go wyraźnie ochrypłe głosy i szyderczy śmiech, brzmiący złowróżbnie, ostro i okrutnie — jak groźba. Cofnął głowę jak przed zamierzonym ciosem i szybko spuścił okno. Postąpił parę kroków, potknął się o krzesło i z wielkim wysiłkiem zmusił do opanowania pewnej myśli, która kołatała mu się po mózgu. Pochwycił ją wreszcie, zadawszy sobie więcej trudu, niż przypuszczał; zaczerwienił się i zadyszał trochę, jakby łapał ją rękoma, lecz władza mózgu nad tą myślą była słaba, tak słaba, że uznał za konieczne powtórzyć myśl głośno — usłyszeć ją wymówioną dobitnie, aby zapewnić sobie posiadanie jej w całej pełni. Lecz nie miał ochoty usłyszeć własnego głosu — jakiegokolwiek bądź dźwięku — a to pod wpływem nieuchwytnego poczucia, formułującego się w nim z wolna, że samotność i cisza są największym dobrodziejstwem ludzkości. Natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że są całkowicie nie do osiągnięcia — że trzeba będzie oglądać ludzkie twarze, wymawiać słowa, słyszeć wypowiadane myśli! Tyle tych słów i tyle tych myśli! Wyrzekł bardzo wyraźnie, patrząc na dywan: — Odeszła. Było to straszne — nie fakt, lecz słowo, słowo, brzemienne nieuchwytną potęgą treści, zdające się posiadać straszliwą moc ściągania przeznaczenia na ziemię, niby owe przerażające słowa słyszane czasem we śnie. Wibrowało dokoła niego w metalicznej atmosferze, w przestrzeni, która miała twardość żelaza a rezonans spiżowego dzwonu. Wpatrzony pomiędzy czubki butów zdawał się być zasłuchany w odbiegającą falę dźwięku, w falę, której krąg rozszerzał się ogarniając ulice, dachy, wieże kościelne, pola — coraz dalej, rozszerzając się bez końca, daleko, daleko, aż tam gdzie nie mógł już dosłyszeć, gdzie nie mógł sobie nic wyobrazić — gdzie… — I… z tym… osłem — powiedział znów, nie wychodząc z uprzedniej nieruchomości. I nic prócz upokorzenia. Nic. Nie mógł wyciągnąć żadnej moralnej pociechy, z któregokolwiek punktu spoglądał na sytuację, z każdej bowiem jej strony promieniował tylko ból. Ból. Jakiego rodzaju? Przyszło mu na myśl, że powinien by czuć się złamany, lecz natychmiast uświadomił sobie, że cierpienie jego nie było wcale tak błahego a wzniosłego rodzaju. Była to na ogół biorąc sprawa o wiele poważniejsza i miała raczej coś z charakteru subtelnego, a okrutnego uczucia, które budzi kopnięcie lub chłosta. Poczuł się bardzo chory — chory fizycznie, jakby przełknął coś obrzydliwego. Życie, które umysł zrównoważony winien uważać za cenny dar, przez sekundę wydało mu się nie do zniesienia. Podniósł papier, leżący u stóp, i usiadł, pragnąc wmyślić się weń, zrozumieć, jak to się stało, że jego żona — jego żona! — opuściła go, odepchnęła szacunek, wygodę, spokój, przyzwoitość, stanowisko — porzuciła wszystko dla niczego! Zawziął się, by wczuć się w ukrytą logikę jej postępku, nie zdając sobie sprawy, że łamigłówka ta mogłaby wypełnić czas wolny pensjonariuszowi domu wariatów. Zastanawiał się więc nad swą żoną z każdego punktu oprócz jednego zasadniczego. Myślał o niej jako o dobrze wychowanej pannie, żonie, osobie kulturalnej, pani domu, damie; przez chwilę nawet nie pomyślał o niej po prostu jako o kobiecie. Nowa fala, fala wściekłego upokorzenia, przelała mu się przez mózg i nie pozostawiła poza sobą nic prócz uczucia niezasłużonego osobistego poniżenia. Dlaczego ma być wystawiony na tak ohydne pośmiewisko! Niweczyło ono cały dorobek jego nieskazitelnej przeszłości prawdą tak skutecznie działającą i tak niesprawiedliwą jak potwarz — i oto cała przeszłość była zmarnowana. Wyszło na jaw bankructwo — jego własne bezwzględne bankructwo, na które trzeba patrzeć, osłaniać je i zrozumieć. Nie można się go zaprzeć, wytłumaczyć, zepchnąć z oczu. Wiedząc o nim, nie mógł zachować zwykłych pozorów. Gdybyż była przynajmniej umarła! Gdybyż umarła przynajmniej! Czuł prawie zazdrość na myśl o tej stracie budzącej szacunek i tak całkowicie wolnej od jakiegokolwiek piętna niepowodzenia, że ani w najlepszym przyjacielu, ani w najgorszym wrogu nie wzbudzałaby drgnienia radości. Nikt by się nią nie zajmował. Szukał pociechy w kontemplacji tego jedynego faktu życiowego, który niezłomnym wysiłkom ludzkości udaje się zawsze przystroić w dźwięk i ułudę frazesów. A nic tak nie nadaje się do kłamstwa jak śmierć. Gdybyż była przynajmniej umarła! Zwracano by się do niego w odpowiednich słowach, wypowiadanych tonem pełnym smutku, a on z właściwym hartem ducha dawałby stosowne odpowiedzi. Nieraz już tak bywało. I ludzie przeszliby ponad tą sprawą. Gdybyż tylko umarła! Obietnice, strach, nadzieje żywota wiecznego to sprawy trupów podległych zepsuciu, a udziałem żywych, zdrowych ludzi są realne słodycze tego życia. Jego udziałem było życie — zdrowe i przyjemne, nie zamącone ani zbytkiem miłości, ani nadmiarem zgryzoty. Zamąciła je, zepsuła. I nagle zdało mu się, że musiał chyba stracić zmysły, gdy się żenił. Taki to jest rezultat oddania się bez zastrzeżeń — choćby na jedną chwilę, jednego niebacznego odsłonięcia serca. Lecz wszyscy się żenią. Czyżby cały świat zwariował?! Uderzony tą myślą, podniósł oczy i ujrzał na lewo, na prawo, przed sobą siedzących na krzesłach mężczyzn, wpatrzonych w niego dzikim wzrokiem, emisariuszów obłąkanej ludzkości, natrętnie śledzących jego ból i upokorzenie. Nie, nie pozwoli na to. Wstał szybko i wszyscy dokoła niego zerwali się także. Zatrzymał się pośrodku pokoju, jakby czujność ich odebrała mu odwagę. Nie ma wyjścia! Uczuł coś w rodzaju rozpaczy. Wszyscy muszą się dowiedzieć. Cały świat musi dowiedzieć się jutro. Służba musi dowiedzieć się dzisiaj. Zgrzytnął zębami… A on nigdy nic nie zauważył, nie domyślił się niczego. Wszyscy się dowiedzą. Pomyślał: „Ta kobieta to potwór, a wszyscy powiedzą, że to ja jestem głupi” — i taka burza boleści szarpnęła nim, stojącym nieruchomo w otoczeniu poważnych orzechowych mebli, iż zdało mu się, że widzi siebie tarzającego się po dywanie i bijącego głową o ścianę. Uczuł wstręt do samego siebie, do tego obmierzłego, namiętnego wybuchu, robiącego wyłom w szańcu skromności strzegącej jego męskich lat. Coś nieznanego, niszczącego i jadowitego wdarło się w jego życie, otarło się o niego, dotknęło go i obniżyło jego wartość. Przeraził się. Co się stało? Odeszła. Dlaczego? Głowa mu pękała od wysiłku, aby zrozumieć jej postępek i dojmującą jego zgrozę. Wszystko się zmieniło. Dlaczego? Tylko jakaś kobieta odeszła, nic więcej — a jednak miał chwilę jasnowidzenia, krótką a wyraźną jak sen. Ujrzał wszystko, co uważał za niezniszczalne i pewne na tym świecie, rozsypujące się w gruzy dokoła, jak masywne mury pod wściekłym podmuchem huraganu. Wpatrzył się w przestrzeń, drżąc na całym ciele, i czuł, jak niszczące tajemnicze tchnienie, tchnienie namiętności, poczyna mącić głęboki spokój jego domu. Obejrzał się pełen lęku. Tak. Zbrodnię można przebaczyć; bezinteresowne poświęcenia, ślepą ufność, wiarę gorącą i inne szaleństwa zapisać na czyjeś dobro; krzywym uśmiechem lub zmarszczeniem brwi wytłumaczyć cierpienie, a nawet śmierć samą, lecz namiętność jest nie dającą się usprawiedliwić ukrytą sromotą serc naszych, przekleństwem, które ukrywać i którego zapierać się należy. Namiętność jest bezwstydna, nędzna, depcze nasze promienne przysięgi, zrywa pogodne maski, odziera do naga nasze ciała. Spadła na niego! Położyła nieczyste dłonie na niepokalanych szatach jego życia i musiał stawić jej czoło w obliczu całego świata! Całego świata! Przyszło mu na myśl, że nawet samo podejrzenie istnienia takiej wichrzycielki wśród ścian jego domu rzucało nań cień i pociągało za sobą potępienie. Wyciągnął przed siebie obie ręce, jakby chcąc odeprzeć nadciągającą plugawą prawdę, i natychmiast przerażone conclave niemych zjaw, stojących w jasnych głębiach luster, uczyniło w jego kierunku ten sam gest odepchnięcia i zgrozy. Na próżno rozglądał się dokoła, jak człowiek w chwili rozpaczy szukający broni lub kryjówki, aż wreszcie zrozumiał, że jest rozbrojony i przyparty do muru przez wroga, który bez najmniejszego skrupułu zada cios w samo serce. Znikąd nie mógł oczekiwać pomocy ani spodziewać się rady od siebie samego, gdyż przez nagły wstrząs, spowodowany jej ucieczką, pojęcia, które winny były dominować w nim ze względu na wychowanie, przesądy i otoczenie, tak mu się pomieszały z nowymi, istotnymi uczuciami, uczuciami podstawowymi — które przechodziły ponad wszelką wiarą, kastą czy wykształceniem — że nie był zdolny połapać się, co jest naprawdę, a co być powinno; nie mógł rozróżnić niezbitej prawdy od przekonujących pozorów. Zrozumiał instynktownie, że prawda na nic mu się nie zda. Trzeba ją ukryć w jakiś sposób, bo wytłumaczyć jej nie można. Naturalnie, że nie! Kto by chciał nawet słuchać? Po prostu trzeba być bez skazy i zarzutu, aby utrzymać się w życiu na przodującym stanowisku. „Muszę przejść ponad tym, jak tylko można najumiejętniej” — powiedział sobie i począł przemierzać pokój tam i na powrót. Co zrobić najpierw? Pomyślał: „Wyjadę… nie, nie wyjadę. Stawię światu czoło.” I, powziąwszy to postanowienie, uczuł, iż ogromnej otuchy dodała mu refleksja, że rola jego będzie milcząca i nietrudna, gdyż niepodobna przypuścić, aby ktokolwiek chciał mówić z nim o szkaradnym postępku tej… tej kobiety. Wmawiał w siebie, że przyzwoici ludzie — a znał tylko takich — nie lubią drażliwych tematów. Uciekła… z tym niezdrowym tłustym osłem——dziennikarzem. Dlaczego? Był taki, jakim każdy mąż być powinien. Dał jej dobre stanowisko, otworzył przed nią przyszłość, otaczał niezmiennie wielkimi względami. Robił przegląd swego postępowania z pewnym rodzajem posępnej dumy. Był bez zarzutu. A zatem, dlaczego? Z miłości? Profanacja! Nie mogło tu być mowy o miłości. Sromotny impuls namiętności. Tak, namiętności. Jego własna żona! Boże! Boże!… I obraz domowego nieszczęścia w całej swej nagości przejął go takim wstydem, iż złapał się na niedorzecznym rozważaniu, czy nie ucierpiałby mniej na honorze, wzbudzając ogólne przekonanie, że bijał żonę. Są mężowie, którzy to robią… a wszystko raczej niż ten ohydny fakt, bo przecież jasne jest jak słońce, że z zarodkiem jego żył przez pięć lat — a to już jest nadto haniebne. Wszystko, co chcecie! Wszystko! Brutalność… Lecz natychmiast porzucił ten zamiar i począł rozmyślać nad sprawą rozwodową. Pomimo szacunku, jaki żywił dla praw i zwyczajów, nie uważał sądu rozwodowego za ucieczkę odpowiednią dla dostojnej boleści. Wydawał mu się raczej nieczystą, pełną nieprawości jaskinią, do której mężczyźni i kobiety są wciągani przez przeciwne losy po to, by wić się tam w obliczu nieubłaganej prawdy. Nie powinno się pozwalać na coś podobnego. Ta kobieta! Pięć… lat… być żonatym, pięć lat, i nic nie widzieć. Aż do ostatniego dnia… dopóki nie odeszła z całym spokojem. I wyobraził sobie wszystkich znajomych zajętych roztrząsaniem pytania, czy on był przez cały czas ślepy, głupi czy zakochany. Co za kobieta! Ślepy!… Wcale nie. Czyż człowiek prawy mógł wyobrazić sobie takie zepsucie? Oczywiście — nie. Odetchnął swobodniej. Taką postawę należy przybrać, taka nie uchybia jego godności, stawia go w korzystnym świetle, no i trzeba przyznać, że jest moralna. Szczerze pragnął, aby cnota (w jego osobie) zatriumfowała przed światem. A ona — utonie w niepamięci. Niech zapomnienie pochłonie ją, pogrzebie, zatraci! Nikt o niej nie wspomni. Ludzie wykwintni — a wszystkich bez wyjątku znajomych jego można było określić tym mianem — brzydzili się naturalnie rozmową o takich rzeczach. Czyż nie? O, tak. Nikt nie wspomniałby o niej… w jego obecności. Tupnął nogą, przedarł list na pół, raz jeszcze i raz jeszcze. Myśl o współczujących przyjaciołach wzbudziła w nim poryw niepohamowanej podejrzliwości. Cisnął na ziemię kawałeczki papieru. Zatrzepotały w powietrzu, opadły u stóp jego i na ciemnym dywanie zabieliły się jak rozsypana garstka płatków śniegu. Po napadzie gniewu ogarnął go nagły smutek, wywołany niewesołą myślą, która przemknęła po spalonej powierzchni jego serca niby niosący chłód, smętny cień chmury przez znękaną upałem jałową równinę. Zrozumiał, że otrzymał cios — nie uderzenie gwałtowne lub druzgoczące, widoczne, które by można odeprzeć, oddać, zapomnieć, lecz pchnięcie zdradliwe i dojmujące, co wzburzyło wszystkie te uczucia skryte i okrutne, które przez sztukę diabelską, lęk ludzki, a może nieskończone miłosierdzie boże, trzymane są na uwięzi w głębiach nieprzeniknionych mroków serc naszych. Zdawało się, iż czarna zasłona uniosła się przed nim, i przez cząsteczkę sekundy przyjrzał się tajemniczemu wszechświatowi cierpień moralnych. Jak w świetle błyskawicy można objąć wzrokiem krajobraz w całej jego rozległości i barwie, tak Herveyowi w mgnieniu owym dane było ujrzeć jasno cały ogrom bólu, jaki przed jedną króciutką chwilkę zdolna jest zawrzeć w sobie myśl ludzka. Zasłona znów opadła, lecz ten szybki rzut oka pozostawił w jego pamięci ślad nieprzezwyciężonego smutku, poczucie straty i gorzkiej samotności, jakby obdarto go i wygnano. Na chwilę przestał być członkiem społeczeństwa, posiadającym stanowisko i karierę, opatrzonym nazwiskiem jak jakaś skomplikowana mikstura etykietą. Był po prostu istotą ludzką usuniętą z rozkosznego świata Łuków i Skwerów. Stał samotny, obnażony i zdjęty bo jaźnią, jak pierwszy człowiek pierwszego dnia grzechu. Są w życiu zdarzenia, zetknięcia się, błyski nagłe, które brutalnie kładą krzyż na całej przeszłości. Następuje wstrząśnienie i łoskot jakby furty zatrzaśniętej za człowiekiem zdradziecką ręką losu. Idź i szukaj sobie innego raju, raju głupców lub mędrców. Chwila niemego przerażenia, i wędrówkę trzeba rozpocząć na nowo — mozolne zacieranie faktów, gorączkowe gromadzenie złudzeń, uprawę w pocie czoła gleby pod nowy zbiór kłamstw, aby tylko podtrzymać życie, uczynić je znośnym, upiększyć tak, aby można było przekazać następnemu pokoleniu ślepych wędrowców nietkniętą czarowną legendę o nieczułej ojczyźnie, o ziemi obiecanej, całej w kwiatach i szczęśliwości… Wrócił do rzeczywistości z lekkim dreszczem i doznał uczucia bezbrzeżnego, przygnębiającego opuszczenia. Było to tylko uczucie, prawda, lecz wywołało w nim skurcz fizyczny, jak gdyby miał piersi ściśnięte imadłem. Czuł się tak nieszczęśliwy i pożałowania godny i tak do głębi poruszony gnębiącą troską, że jeszcze jedno przykręcenie śruby, a łzy popłyną mu z oczu. Tracił godność. Pięć lat wspólnego pożycia zaspokoiło jego pożądania. Tak, już dawno. To zrobiło pięć pierwszych miesięcy — ale… pozostało przyzwyczajenie — potrzeba jej osoby, uśmiechu, gestów, głosu, jej milczenia. Miała czyste czoło, ładne włosy. Jakież to wszystko marne! Ładne włosy i piękne oczy — wyjątkowo piękne. Zdumiony był liczbą szczegółów, narzucających się opornej pamięci. Nie mógł zapanować nad wspomnieniem odgłosu jej kroków, szelestu sukni, sposobu trzymania głowy, stanowczego tonu, jakim mówiła: „Alvanie” — drżenia nozdrzy, gdy była rozdrażniona. Wszystko to należało do niego, takie mu było bliskie i tak specjalnie jego własne. Pienił się w milczeniu, robiąc obrachunek swych strat. Był jak człowiek, który oblicza koszty nieudanej spekulacji — zirytowany, zgnębiony, wściekły na siebie i na innych, szczęśliwych, obojętnych, nieczułych. Krzywda, którą mu wyrządzono, wydała mu się tak okrutna, że byłby może uronił łzę, gdyby nie przeświadczenie, że mężczyźni nie płaczą. Cudzoziemcy, owszem; zabijają nawet czasami w takich okolicznościach. I ze zgrozą uczuł prawie żal, że zwyczaje towarzyskie, mające w pogotowiu przebaczenie za zabicie rabusia, zabraniają mu w tym wypadku nawet myśl o morderstwie. Niemniej zacisnął pięści i zaciął zęby. I bał się jednocześnie. Bał się tym dojmującym strachem pełnym wahań, który „bijące serce zdaje się obracać w jednej chwili w garść popiołu. Zepsucie emanujące z jej występku szerzyło się, kalało wszechświat, jego samego, budziło wszelką uśpioną podłość, wywoływało nadprzyrodzoną jasność widzenia, aż ujrzał miasta i pola na tej ziemi, święte miejsca, kościoły i domy zaludnione przez potwory — potwory fałszu, chuci i morderstwa. Ona była potworem, jemu przychodziły do głowy potworne myśli… a przecież był takim samym człowiekiem jak wszyscy. Iluż mężczyzn, ileż kobiet w tej samej chwili tkwi w obrzydliwości — knuje zbrodnie. Strach pomyśleć. W pamięci przesunęły mu się te wszystkie ulice, ulice zamożnej dzielnicy, którymi szedł do domu, i te wszystkie niezliczone domy o zamkniętych drzwiach i zasłoniętych oknach. Każdy z nich wydał mu się obecnie przybytkiem boleści i szaleństwa. I myśl jego, jakby sparaliżowana, zatrzymała się, wspominając z trwogą to przyzwoite straszliwe milczenie, równające się spiskowi, ponure, nieprzeniknione milczenie całych mil tych murów, kryjących poza sobą namiętności, nieszczęścia, zamiary zbrodnicze. Z pewnością nie tylko on, nie tylko jego dom… a jednak nikt nie wiedział, nikt się nie domyślał. Ale on wiedział. Wiedział z niezachwianą pewnością, która nie da się zwieść przyzwoitym milczeniem murów, zamkniętych drzwi, zasłoniętych okien. Nie posiadał się z rozpaczliwego wzburzenia, jak człowiek, któremu powierzono śmiertelną tajemnicę — tajemną wieść o klęsce zagrażającej ludzkości, świętości i spokojowi życia. Zobaczył się w jednym z luster i doznał ulgi. Bolesność uczuć jego była tak wielka, iż spodziewał się prawie ujrzeć jakąś dziko wykrzywioną twarz, tymczasem mile się zdziwił, przekonawszy się, że wcale tak nie jest. W żadnym razie wygląd jego nie zdradziłby nikomu tajemnicy jego cierpienia. Przypatrzył się sobie z uwagą. Spodnie miał zawinięte i buty trochę zabłocone, zresztą wyglądał jak zwykle. Jedynie włosy zwichrzyły mu się trochę, a ten szczegół stanowił taką jakąś cechę niepokoju, że szybko podszedł do stołu i począł szczotkować włosy, pragnąc zatrzeć ten kompromitujący ślad, tę jedyną oznakę wzburzenia. Szczotkował je starannie, bacząc na rezultat przygładzania, a druga twarz, trochę przybladła i może bardziej ściągnięta, niż było pożądane, patrzyła mu w oczy z toaletowego lustra. Odłożył szczotki, ale nie był zadowolony. Wziął je znów i szczotkował włosy, szczotkował machinalnie — zapamiętał się w tej czynności. Nawałnica szalejąca w jego mózgu przeistoczyła się w tak powolny rozlew refleksji, jak po wybuchu wulkanu prawie niedostrzegalne posuwanie się potoku lawy, pełznącego leniwie po okolicy nawiedzonej trzęsieniem ziemi i bez litości zacierającego wszelkie znaki graniczne, które jeszcze się ostały. Jest to zjawisko destrukcyjne, lecz łagodne w porównaniu z poprzednim. Na Alvana Herveya ten powrót do równowagi podziałał prawie kojąco. Jego moralne słupy graniczne znikały jeden za drugim, trawione ogniem doświadczenia, zatapiane w gorącym błocie i popiołach. Stygł — na powierzchni, lecz gdzieś tam w głębi pozostało dosyć żaru, by mógł cisnąć szczotki na stół i odwróciwszy się powiedzieć złym szeptem: — Życzę mu szczęścia… Niech ją diabli wezmą. Zdeprawowała go doszczętnie swą niegodziwością, a najcharakterystyczniejszym objawem jego upadku było to gorzkie, gryzące zadowolenie, z jakim zdawał sobie z niego sprawę. On, Alvan Hervey, świadomie klął w myśli, wymyślał szyderstwa, w głębokiej ciszy formułował zdania świadczące o cynicznym niedowiarstwie, a zasady, które najbardziej cenił, okazały się ostatecznie ciasnymi przesądami głupców. Tłum bez— kształtnych nieczystych myśli ukradkiem przemykał mu po mózgu, niby zgraja zamaskowanych złoczyńców śpieszących popełnić zbrodnię. Zanurzył ręce głęboko w kieszenie. Usłyszał gdzieś słaby dźwięk dzwonka i sam do siebie powiedział półgłosem: — Nie jestem jedyny… nie tylko ja jeden. Dzwonek znów zadźwięczał. Do drzwi frontowych? Uczuł bicie serca w gardle, a potem aż w stopach. Wizyta! Kto? Po co? Zapragnął wybiec na podest i krzyknąć służącej: „Nie ma mnie w domu! Wyjechałem za granicę!…” Byle jaki pretekst. Nie czuł się na siłach spojrzeć w oczy gościowi. W każdym razie nie dziś wieczorem. Nie. Jutro… Zanim zdołał otrząsnąć się z odrętwienia, które spowiło go niby ołowianym płatem, usłyszał gdzieś daleko na dole, jakby w trzewiach ziemi, huk ciężko zawierających się drzwi. Dom zatrząsł się od niego silniej niż od huku piorunu. Hervey stanął jak wryty, pragnąc stać się niewidzialnym. W pokoju było bardzo chłodno. Nie przypuszczał nigdy, aby mógł kiedykolwiek doświadczać takich uczuć. Ale trzeba będzie zobaczyć się z ludźmi, spojrzeć im w oczy, rozmawiać z nimi, uśmiechać się do nich. Usłyszał — bliżej już — otwierające się i zamykające inne drzwi — od salonu. Na chwilę zdało mu się, że zemdleje. Co za głupstwo! Trzeba przecie przejść przez to. Jakiś głos coś mówił. Nie mógł odróżnić słów. Potem głos znów przemówił i na podeście pierwszego piętra dały się słyszeć kroki. Cóż, u licha! Miałże zawsze, ilekroć ktoś przemówi lub poruszy się, słyszeć ten głos i te kroki? „Jaka zmora — pomyślał — przypuszczam, że to potrwa tydzień co najmniej. Dopóki nie zapomnę. Zapomnieć! Zapomnieć!” Ktoś wchodził po schodach. Służąca? Nasłuchiwał, a potem nagle, jakby ktoś z daleka krzyknął mu jakąś nie do wiary straszliwą rewelację, wrzasnął na pusty pokój: — Co! Co! — takim okropnym głosem, że aż sam się zląkł. Kroki zatrzymały się przed drzwiami. Stał z otwartymi ustami, oszalały i nieruchomy, jak w obliczu katastrofy. Klamka zgrzytnęła leciutko. Zdało mu się, że ściany się rozstępują, że meble pochylają się ku niemu, sufit na chwilę dziwacznie przekrzywia się na ukos, a wysoka szafa ma zamiar runąć. Uchwycił się czegoś — było to oparcie krzesła. A więc zatoczył się na krzesło! Och! Do diabła! Przytrzymał się mocno. Płomienny motyl w paszczy brązowego smoka wydawał jasność, która zdawała się przeistaczać nagle w oślepiający blask, utrudniający Herveyowi dokładne rozpoznanie postaci żony, opartej plecami o zamknięte drzwi. Patrzył na nią i nie mógł poznać, czy oddycha. Oblewało ją gwałtowne, ostre światło i zdumiewał się, jak znakomicie zachowuje wyniosły spokój w tym rozjarzonym lśnieniu, które, jak mu się zdawało, otacza ją gorącym, zachłannym tumanem. Nie zdziwiłby się, gdyby zniknęła tak nagle, jak się ukazała. Patrzył i słuchał, nasłuchiwał jakiegoś dźwięki, lecz milczenie dokoła niego było absolutne — jakby w jednej chwili ogłuchł i wzrok mu się przyćmił. Wtem odzyskał słuch, nadprzyrodzenie ostry. Usłyszał plusk deszczu o szyby poza spuszczonymi roletami, a w dole daleko, daleko, w sztucznej przepaści skweru przytłumiony turkot kół i tupot kopyt po błocie. Usłyszał także jęk — bardzo wyraźny — w pokoju, tuż koło uszu. „To ja sam musiałem jęknąć” — pomyślał z niepokojem, i w tej samej chwili kobieta oddaliła się od drzwi, pewnym krokiem przeszła przed nim i usiadła na krześle. Znał to stąpanie. Nie było żadnej wątpliwości. Wróciła. I o mało nie powiedział głośno: — Naturalnie — tak nagle i potężnie narzuciło mu się przeświadczenie o niezniszczalnym charakterze jej istoty. Nic nie mogło zniweczyć jej, a zatrzymać z dala od niego mogła tylko jego własna ruina. Ona była wcieleniem wszystkich tych przelotnych momentów, które każdy mężczyzna poświęca z życia swego na marzenia, drogocenne marzenia, które ucieleśniają najukochańsze, najkorzystniejsze z jego złudzeń. Przyglądał się jej z wewnętrznym drżeniem. Była zagadkowa, znacząca, pełna tajemnej treści — jak symbol. Przyglądał się pochylony naprzód, jakby odkrywał w niej cechy, których nigdy poprzednio nie spostrzegał. Nieświadomie postąpił ku niej krok, potem drugi. Zobaczył rękę jej wykonującą okrągły stanowczy ruch — i zatrzymał się. Podniosła woalkę. Było to niby podniesienie przyłbicy. Urok prysnął. Uczuł wstrząśnienie, jakby z odrętwienia wyrwał go huk eksplozji. Było ono nawet bardziej zdumiewające i wyraźne, zmiana nieskończenie głębsza, gdyż doznał wrażenia, że tylko co wszedł do pokoju, że wrócił z bardzo daleka; uświadomił sobie, że jakaś zasadnicza cząstka jego jaźni w mgnieniu oka wróciła na miejsce, wróciła ostatecznie z jakiejś dzikiej a smętnej krainy, z przybytku odsłoniętych serc. Ocknął się w nieoczekiwanym bezmiarze pogardy, w śmiesznej goryczy podziwu, rozczarowany pełnią bezpieczeństwa. Doznał objawienia tej nieprzepartej potęgi i ujrzał jałowość własnych swych przekonań — jej przekonań. Zdawało mu się, że nigdy, póki życia, nie mógłby popełnić omyłki. Zbłądzić było moralnym niepodobieństwem. Ta pewność nie napełniła go pychą, miał trochę niemiłego uczucia na myśl, za jaką cenę ją zdobył; w tym triumfie zdrowych zasad, w tym zwycięstwie, osiągniętym u samego progu katastrofy, krył się jakby chłód śmierci. Ostatni ślad jego poprzedniego stanu duszy znikł tak, jak znika chwilowy złudny szlak świetlny pękającego meteoru na czarnej głębi niebios. Był to mdły przebłysk bolesnej myśli, który zgasł z chwilą dojścia do świadomości, że sama jej obecność — nic więcej — miała moc przywołania go do porządku. Wpatrzył się w nią. Siedziała z rękami na kolanach i spuszczonymi oczyma. Zauważył, że buciki miała zabłocone, dół sukni mokry i zaszargany, jakby ślepy strach przygnał ją tu na powrót poprzez jakieś moczary. Był oburzony, zdziwiony i zgorszony, ale obecnie już w zdrowy, naturalny sposób, tak, że nietrudno mu było opanować te niekorzystne uczucia, przywoławszy na pomoc przezorną powściągliwość. Oświetlenie pokoju nie miało już teraz niezwykłego blasku, stało się jasnym światłem, w którym z łatwością mógł obserwować wyraz jej twarzy. Był to wyraz tępego znużenia. A cisza, otaczająca ich, była już tylko normalną ciszą przeciętnego spokojnego domu, ledwie zakłóconą niekiedy przez słabo dochodzące odgłosy dystyngowanej dzielnicy. Ochłódł zupełnie i całkiem na chłodno teraz myślał, o ile lepiej byłoby, gdyby żadne z nich nie przemówiło już nigdy. Siedziała z zamkniętymi ustami, z wyrazem znużenia w całej swej zaniedbanej pozie, zastygłej nieruchomo, lecz po chwili podniosła spuszczone powieki i na badawczy utkwiony w nią wzrok odpowiedziała spojrzeniem, które miało w sobie całą nie sformułowaną wymowność krzyku. Przenikało, wzruszało, nic nie dając do zrozumienia, było samą istotą boleści, ogołoconej ze słów, które można by przyjąć z uśmiechem, zbić argumentami, zdławić krzykiem, pogardą. Była to boleść naga i pozbawiona wstydu, gołe cierpienie istnienia, zdradzone przed światem w przelotnej niepowściągliwości spojrzenia, które miało w sobie bezmiar znużenia, wzgardliwą szczerość, bezwstyd wymuszonego wyznania. Alvana Herveya ogarnęło zdumienie, jakby ujrzał coś niepojętego i jakaś tajemna cząstka jego istoty gotowa była zawołać wraz z nim: — Nigdy bym nie dał temu wiary! — gdyby natychmiastowe cofnięcie się obrażonej miłości własnej nie powstrzymało nie dokończonej myśli. Zdjęła go uraza i oburzenie na tę kobietę, która pozwoliła sobie na takie spojrzenie. Sondowało go, prowadziło z nim konszachty. Było tak niebezpieczne jak sceptyczna aluzja uczyniona przez księdza w dostojnej atmosferze świątyni, a jednocześnie nieczyste, drażniące — niby cyniczna pociecha wyszeptana po ciemku — plugawiące smutek, drażniące myśl, zatruwające serce. Miał ochotę zapytać ją z wściekłością: — Za kogo ty mnie masz? Jak śmiesz tak patrzeć na mnie? — Czuł się bezradny wobec ukrytego znaczenia tego wzroku, czuł zań bezsilną a gwałtowną urazę, jak za krzywdę tak dojmującą, że nie ma za nią zadośćuczynienia. Pragnieniem jego było zgnieść ją jednym słowem. On był bez skazy. Miał po swej stronie opinię, moralność, ludzi i bogów, prawo i sumienie — cały świat! Jej nie pozostało nic prócz tego spojrzenia. I zdobył się tylko na pytanie: — Jak długo masz zamiar tu pozostać? Nie mrugnęła okiem, nie rozwarła ust, słowa jego na pozór przeszły bez wrażenia, jakby przemówił do istoty nieżyjącej, tylko że ta istota oddychała szybko. To, co powiedział, sprawiło mu głęboki zawód. Było to wielkie rozczarowanie, mające w naturze swej coś ze zdrady. Oszukał sam siebie. Miało to być zupełnie coś innego — inne słowa, inne wrażenie. A pod jego spojrzeniem, tak wytężonym, że chwilami nic nie widział, ona siedziała pozornie tak nieświadoma niczego, jakby była sama, śląc mu wprost w oczy to spojrzenie równające się bezczelnemu wyznaniu — z takim wyrazem, jakby spoglądała w próżnię. Odezwał się znacząco: — Więc ja mam odejść? — wiedząc dobrze, że wcale tak nie myśli. Jedna z jej rąk spoczywających na kolanach wykonała lekki ruch, jak gdyby słowa jego tam upadły, a ona zrzuciła je na podłogę. Lecz milczenie jej dodało mu odwagi. Może oznaczało skruchę, może obawę. A może zachowanie się jego raziło ją jak piorunem? Spuściła powieki. Zdawało mu się, że rozumie bardzo wiele — wszystko! Dobrze, ale trzeba ją zmusić, aby cierpiała. To mu się należało. Zrozumiał wszystko, lecz uznał za konieczne powiedzieć, wyraźnie siląc się na uprzejmość: — Ja nie rozumiem, bądź tak dobra i… Powstała. Przez sekundę przypuszczał, że zamierza odejść, i zdało mu się, że ktoś go szarpnął za serce. Zabolało. Milczał stojąc z otwartymi ustami. Lecz ona z wahaniem postąpiła krok ku niemu, a on instynktownie usunął się. Stali naprzeciw siebie, a strzępki podartego listu leżały pomiędzy nimi — u stóp ich — niby przeszkoda nie do przebycia, niby oznaka rozstania na wieki! Dokoła nich trzy pary stały nieruchomo twarzami do siebie, jakby w oczekiwaniu sygnału do rozpoczęcia jakiejś akcji — walki, sprzeczki lub tańca. Przemówiła: — Daj pokój, Alvanie! — a w bolesnym jej tonie zabrzmiało coś, jak ostrzeżenie. Zmrużył oczy, jakby chciał przeszyć ją wzrokiem. Głos jej wzruszył go. Zapragnął okazać się wspaniałomyślny, szlachetny, wyższy i na przemian znów porywało go oburzenie i chęć, straszliwa chęć dowiedzenia się, jak daleko zaszła w złem. Spojrzała w dół na podarty papier. Potem podniosła oczy i znów spojrzenia ich spotkały się i zwarły, jakby złączone nierozerwalnym węzłem wieczystej współwiny. I na chwilę ta głucha cisza przyzwoitego domu, która otaczała skrzyżowanie się ich spojrzeń, stała się niewymownie nikczemna — bał się, że usłyszy za wiele, co uniemożliwi mu wspaniałomyślność, w jej twarzy zaś, poza głęboko smutnym wyrazem, czaił się żal — żal, że to się stało, żal z powodu zwłoki — myśl, że też nie powróciła o tydzień, o dzień, o godzinę wcześniej… Lękali się usłyszeć nawzajem swe głosy, nie wiedzieli, co mogą powiedzieć — może coś, czego nie będzie można odwołać, a słowa są straszniejsze niż fakty. Lecz przekorny los, który czatuje w niewytłumaczonych odruchach, przemówił nagle przez usta Alvana Herveya, który począł wsłuchiwać się we własny głos ze sceptyczną ciekawością, z jaką słucha się aktorów na scenie, gdy usiłują dostroić się do bardzo dramatycznej sytuacji. — Jeżeli zapomniałaś czegoś… to naturalnie ja… Rzuciła mu pałające spojrzenie, wargi jej zadrżały, a potem i ona stała się narzędziem tajemniczej potęgi, wiecznie krążącej dokoła nas, tego przewrotnego natchnienia, które błądzi według swego kaprysu, nie ujęte w żadne karby, niby podmuch wiatru. — I na co to wszystko, Alvanie? Wiesz, dlaczego wróciłam… Wiesz, że nie mogłam… Przerwał jej z rozdrażnieniem. — Więc co to znaczy? — zapytał wskazując podarty list. — To była pomyłka — odparła pośpiesznie stłumionym głosem. Ta odpowiedź wprawiła go w zdumienie. Patrzył na nią, nie mogąc zdobyć się na słowa. Miał prawie ochotę wybuchnąć śmiechem. Dał temu wyraz w uśmiechu tak bezwiednym jak skrzywienie bólu. — Pomyłka… — zaczął powoli, a potem uczuł, że nie zdobędzie się na więcej. — Tak… to było uczciwe — powiedziała bardzo cicho, jakby przemawiając do wspomnienia uczuć z dawno minionej przeszłości. — Do diabła z taką uczciwością! — wybuchnął. — Czyż jest w tym choć odrobina uczciwości?… Kiedy zaczęłaś być uczciwa? Dlaczego tu jesteś? Jaka teraz jesteś? Ciągle jeszcze uczciwa?… Podszedł do niej jak ślepy, pieniąc się z wściekłości. Podczas tych trzech szybkich kroków stracił kontakt ze światem materialnym i wirował bez końca poprzez coś w rodzaju pustego wszechświata utworzonego z wściekłości i bólu, aż nagle napotkał jej twarz tuż przed sobą. Stanął i natychmiast jakby przypomniał sobie coś zasłyszanego przed wiekami. — Nie rozumiesz znaczenia tego słowa! — wrzasnął. Nie cofnęła się. Z lękiem spostrzegł, że dokoła niego panowała cisza. Ona nie drgnęła i on się nie poruszył. Niezamącony spokój otaczał nieruchome postacie ich obojga, dom, miasto, świat cały i tę błahą burzę jego uczuć. Gwałtowność krótkotrwałej zawieruchy szalejącej w nim była tak wielka, że miałaby moc poruszyć z posad wszechświat, a jednak nic się nie zmieniło. Patrzył na własną żonę w dobrze znanym pokoju własnego domu. Dom ten ani drgnął. A na prawo i lewo wszystkie niezliczone domostwa, przyparte do siebie, oparły się naporowi jego pasji; niewzruszone przeciwstawiły odosobnionemu jego nieszczęściu ponure milczenie ścian, nieprzeniknioną gładką dyskrecję zamkniętych drzwi i zasłoniętych okien. Bezruch i milczenie przygniotły go, natarły na niego niby dwoje wspólników nieruchomej, milczącej kobiety stojącej przed nim. Uczuł się nagle pobity. Ukazano mu jego własną niemoc. Rozmiękczyła go przedajna rezygnacja, tchnąca z subtelnej ironii otaczającego spokoju. Odezwał się ze złośliwą intencją: — To za mało dla mnie, bądź co bądź. Chcę wiedzieć więcej… jeśli masz pozostać. — Tu nie ma nic więcej do powiedzenia — odparła ze smutkiem. Prawda zawarta w jej słowach uderzyła go tak, że zamilkł. Ciągnęła dalej: — Nie zrozumiałbyś… — Nie? — rzekł spokojnie. Opanował się, aby nie wybuchnąć krzykiem i wymysłami. — Chciałam być wierną… — zaczęła znowu. — A to? — zawołał wskazując strzępki jej listu. — To… to była pomyłka — rzekła. — Przypuszczam — szepnął z goryczą. — Chciałam być wierna samej sobie, Alvanie, i… uczciwa względem ciebie… — Byłoby bardziej celowe, gdybyś chciała była pozostać wierną mnie — przerwał jej z gniewem. — Ja dochowałem ci wiary… a ty popsułaś mi życie… nam obojgu… Lecz po chwili nieprzeparte zajęcie się własną osobą wzięło górę i aż podniósł głos, gdy zapytał z urazą: — No, i chciałbym wiedzieć, od jak dawna mnie oszukiwałaś? Wydała się niesłychanie zgorszona tym pytaniem. Nie czekał na odpowiedź, lecz kręcił się nieustannie, to podchodząc do niej, to odchodząc w drugi koniec pokoju. — Chcę wiedzieć. Przypuszczam, że wszyscy wiedzą prócz mnie… i to jest twoja uczciwość? — Powiedziałam ci już, że nie ma nic więcej — rzekła z trudnością, jakby słowa ból jej sprawiały. — Nic z tego, co przypuszczasz. Nie rozumiesz mnie. Ten list to początek… i koniec. — Koniec? Ta sprawa nie ma końca! — wykrzyknął niespodzianie. — Czy ty tego nie pojmujesz? Ja mogę… Początek… Stanął i spojrzał jej w oczy tak badawczo, pragnąc zobaczyć, przenikać, pojąć, że aż tchu mu zabrakło, — Boże! — wyrzekł stając przed nią nieruchomo w tej inkwizytorskiej postawie na odległość kroku zaledwie. — Boże! — powtórzył powoli tonem, którego brzmienie, bezwiednie nienaturalne, było dla niego samego zupełną tajemnicą. — Boże… teraz już mógłbym uwierzyć, żeś… mógłbym uwierzyć wszystkiemu! Obrócił się raptem na pięcie i począł przemierzać pokój z taką miną, jakby zrzucił z siebie ciężar wypowiedzenia ostatecznego wyroku na samego siebie, jakby powiedział coś, czego by nie chciał cofnąć, nawet gdyby mógł. Nie ruszyła się z miejsca, jakby wrosła w dywan. Wodziła oczyma za niespokojnymi ruchami mężczyzny, który unikał jej spojrzeń. Nie odrywała od niego badawczego, ciekawego, nieufnego wzroku szeroko otwartych oczu. — Ależ ten chłop sterczał tu wiecznie! — wybuchnął nieprzytomnie. — Przypuszczam, że zawracał ci głowę, a… — Zniżył głos. — A ty… pozwoliłaś. — A ja pozwoliłam — szepnęła podchwytując jego ton, tak że głos jej zabrzmiał jak nieświadome, dalekie, niewolnicze echo. Dwukrotnie powtórzył z uniesieniem: — Ty! Ty! — i przycichł. — Coś ty w nim widziała? — zapytał z nieudanym zaciekawieniem. — Zniewieściały, opasły osioł. Czego mogłaś… Czy nie byłaś szczęśliwa? Czyż nie miałaś wszystkiego, coś chciała? Szczerze powiedz, czy pod jakimkolwiek względem zawiodłem twoje oczekiwania? Zawiodłaś się co do naszego stanowiska… albo może widoków na przyszłość? Wiesz dobrze, że nie, że są lepsze, niż oczekiwałaś, gdy wychodziłaś za mnie… Tak dalece zapomniał się, że aż gestykulował unosząc się coraz bardziej. — Czego mogłaś spodziewać się od takiego człowieka? To przybłęda, ordynarny przybłęda… Gdyby nie moje pieniądze… słyszysz?… moje pieniądze, nie wiedziałby, gdzie się obrócić. Jego rodzina nie chce mieć z nim nic do czynienia. Ten człowiek stoi poza towarzystwem, poza wszelką sferą. Jest pożyteczny, to prawda, toteż dlatego ja… przypuszczałem, że jesteś dosyć bystra, aby to spostrzec… A ty… Nie! To nie do wiary! Co on ci mówił? Czy o niczyją opinię ci nie chodzi, czy nie ma na was, kobiety, żadnego hamulca na świecie? Czy pomyślałaś o mnie kiedykolwiek? Starałem się być dobrym mężem. Czy mi się nie powiodło? Powiedz mi, co ja zrobiłem? W uniesieniu ujął głowę w obie ręce i powtarzał: — Co ja zrobiłem?… Powiedz mi! Co?… — Nic — odparła. — Ach! Widzisz… więc nie możesz… — zaczął z triumfem, odchodząc, aż nagle, jakby odrzucony na powrót ku niej przez coś niewidzialnego, na co się natknął po drodze, zawrócił i krzyknął z rozpaczą: — Cóż, u licha, chciałaś, abym robił? Bez słowa podeszła wolno ku stołowi i usiadłszy oparła na nim łokieć, zasłaniając twarz ręką. Przez cały ten czas przypatrywał się jej bacznie, jakby w którymś z jej dyskretnych ruchów spodziewał się znaleźć odpowiedź na swe pytanie. Nic jednak nie mógł z nich wyczytać ani myśli jej przeniknąć. Starał się zapanować nad pragnieniem krzyknięcia i, przeczekawszy chwilę, rzekł z gryzącym szyderstwem: — Chciałaś, żebym pisał głupie wierszydła, siadywał godzinami wpatrzony w ciebie, rozmawiał o twojej duszy? Powinnaś była wiedzieć, że nie jestem z tego gatunku… Miałem coś lepszego do roboty. Lecz jeśli myślisz, że byłem całkowicie ślepy… Uprzytomnił sobie w jednej chwili, że nasuwa mu się na pamięć nieskończone mnóstwo znaczących faktów. Przypomniał sobie miliony okazji, kiedy natrafiał na nie. Pamiętał nie w porę przerwany gest jego pulchnej białej ręki, wniebowzięty wyraz jej twarzy, błysk sceptycznych oczu, urywki niezrozumiałych rozmów, których nie warto było słuchać, milczenia, nic nie mówiące w owym czasie, a dziś zdające się jasnymi jak słońce. Przypomniał sobie to wszystko. Nie był ślepy. O, nie! Świadomość ta przyniosła mu niesłychaną ulgę, wróciła mu całkowitą równowagę. — Podejrzewać cię uważałem za niegodne siebie — rzekł z odcieniem wyższości. Brzmienie tego zdania najwidoczniej posiadało jakąś moc magiczną, gdyż zaledwie je wymówił, poczuł się niewymownie swobodny i natychmiast ogarnęło go radosne zdumienie z odkrycia, że mógł zdobyć się na tak szlachetne i prawdziwe wyrazy. Śledził wrażenie wywołane swymi słowami. Sprawiły, że rzuciła mu przez ramię szybkie spojrzenie. Dostrzegł wilgotne rzęsy, zaczerwieniony policzek ze łzą staczającą się szybko, a potem odwróciła się znów i siedziała, jak poprzednio, zakrywszy twarz rękami. — Powinnaś być ze mną zupełnie szczera — rzekł powoli. — Wiesz wszystko — odparła niewyraźnie przez palce. — Ten list… Tak… ale… — I wróciłam! — zawołała stłumionym głosem. — Wiesz wszystko. — Rad jestem ze względu na ciebie — rzekł z powagą obliczoną na wywołanie wrażenia. Słuchał sam siebie z uroczystym wzruszeniem. Zdawało mu się, że coś niewymownie ważkiego poczyna dziać się w pokoju, że każde słowo i gest każdy mają znaczenie wydarzeń zapisanych od początku wszechrzeczy i tak ostatecznych, że mieści się w nich całokształt celu stworzenia. — Ze względu na ciebie — powtórzył. Ramiona jej trzęsły się jakby od łkań, on zaś zapatrzył się w jej włosy. Nagle drgnął, jakby ocknąwszy się, i zapytał bardzo łagodnie, prawie szeptem: — Często spotykałaś się z nim? — Nigdy! — krzyknęła z twarzą ukrytą w dłoniach. Odpowiedź ta, zdało się, odebrała mu mowę. Poruszał przez jakiś czas wargami, zanim głos mógł wydobyć. — Wolałaś romansować tu, pod samym moim nosem — rzekł z wściekłością. Uspokoił się natychmiast i zrobiło mu się nieprzyjemnie, zupełnie jakby tym wybuchem obniżył się w jej oczach. Wstała i z ręką na poręczy krzesła spojrzała mu w twarz już zupełnie obeschniętymi oczyma. Na policzki jej wystąpiły krwawe plamy. — Kiedy postanowiłam pójść do niego, wówczas napisałam — rzekła. — Ale nie poszłaś — podjął tym samym tonem. — Jak daleko już byłaś? Co cię skłoniło do powrotu? — Nie znałam jeszcze samej siebie — szepnęła i w całej nieruchomej jej postaci poruszyły się tylko usta. Przypatrzył się jej surowo. — Czy spodziewał się tego? Czekał na ciebie? — zapytał. Odpowiedziała zaledwie dostrzegalnym skinieniem, a on nie przestawał przypatrywać się jej przez czas jakiś w milczeniu. Wreszcie zapytał szybko: — I czeka jeszcze dotychczas, nieprawdaż? Znów zdawało się, że skinęła głową. Nie wiadomo dlaczego uczuł, że musi dowiedzieć się, która godzina. Posępnie spojrzał na zegarek. Pół do ósmej. — Czeka? — mruknął chowając zegarek. Podniósł za nią wzrok i nagle, jakby uderzony tragicznym komizmem sytuacji, parsknął szyderczym śmiechem, zdławionym natychmiast. — Nie! To niesłychane! — mruknął, podczas gdy stała przed nim, przygryzając dolną wargę, jakby pogrążona w głębokiej zadumie. Roześmiał się znów, cicho tym razem, śmiechem tak mściwym jak przekleństwo. Nie wiadomo czemu uczuł taką nagłą, nieprzepartą niechęć do przejawów istnienia — do faktów w ogólności — taki niezmierny wstręt na myśl o tych wszystkich niezliczonych przeżytych już dniach. Był znużony. Myślenie wydało mu się pracą nad siły. Rzekł: — Oszukiwałaś mnie, teraz zadrwiłaś sobie z niego… To okropne! Dlaczego? — Oszukałam samą siebie! — zawołała. — Och! Nie mów głupstw! — odparł ze zniecierpliwieniem. — Gotowa jestem odejść, jeśli sobie tego życzysz — ciągnęła szybko. — Należało, abyś był powiadomiony, abyś wiedział. Nie. Nie mogłam — krzyknęła i nie ruszając się z miejsca, ukradkiem łamała dłonie. — Cieszę się, żeś uczuła żal, zanim było za późno — odezwał się głucho, patrząc na buty. — Cieszę się… z tego przebłysku sumienia — mówił cicho, jakby do siebie. Po chwili milczącego namysłu podniósł głowę. — Cieszę się, że pozostała ci jeszcze choć odrobina poczucia przyzwoitości — dodał trochę głośniej. Zawahał się patrząc na nią, jakby rozważał możliwe konsekwencje tego, co chciał powiedzieć, wreszcie wyrwało mu się: — A przecie… kochałem cię… — Nie wiedziałam — wyszeptała. — Wielki Boże! — wykrzyknął. — Więc, jak myślisz, dlaczego ożeniłem się z tobą? Niedelikatność jego zaślepienia rozgniewała ją. — Hm… dlaczego? — rzekła przez zęby. Zdawał się być zdjęty przerażeniem i jakby z lękiem wpatrywał się bacznie w jej usta. — Wyobrażałam sobie rozmaite powody — zaczęła powoli i urwała. Czekał z zapartym oddechem. Wreszcie przemówiła w zadumie, jakby myśląc głośno. — Starałam się zrozumieć. Starałam się uczciwie… Dlaczego? Aby robić to, co się zwykle robi… przypuszczam… Aby sobie dogodzić. Oddalił się żywo, a gdy znów podszedł tuż do niej, twarz miał oblaną rumieńcem. — Zdawałaś się także niezgorzej zadowolona… swego czasu — zasyczał z roznoszącą go wściekłością. — Nie potrzebuję pytać, czy mnie kochałaś. — Teraz wiem, że wcale nie byłam zdolna kochać — odparła spokojnie. — Gdybym była wiedziała wówczas, może nie byłbyś się ze mną ożenił. — Z pewnością nie, gdybym cię był znał, jak cię znam obecnie. Zdawało mu się, iż widzi siebie w chwili oświadczyn, w odległej przeszłości. Wstępowali po lekkiej pochyłości gazonu. W powodzi słonecznej dokoła nich porozrzucane były grupy ludzi. Na niskiej trawie leżały nieruchome cienie liściastych gałęzi. Pomiędzy drzewami przesuwały się kolorowe parasolki, niby czujne jaskrawe motyle, fruwające bez trzepotu. Panowie uśmiechnięci uprzejmie lub zgoła poważni, opancerzeni w czarne nieskazitelne ubrania, towarzyszyli paniom w jasnych letnich sukniach, których gromadki naprowadzały na myśl czarodziejskie baśnie o zaczarowanych ogrodach, gdzie ożywione kwiaty uśmiechają się i rzucają urok na rycerzy. A wszystko było spowite w atmosferę pogodnego zbytku, przeniknięte delikatnym drżeniem upojenia, poczuciem całkowitego bezpieczeństwa, powstałego jakby z nieświadomości zła; wywołało to w nim nadprzyrodzoną wiarę, że szczęście jest udziałem ludzkości, i wzbudziło nie liczące się z niczym fantastyczne pożądanie, aby zatrzymać natychmiast na niepodzielną własność cząsteczkę tej wspaniałości, nie skażonej cieniem najlżejszej myśli. Dziewczyna szła u jego boku przez otwartą przestrzeń; nikogo nie było w pobliżu i nagle stanął, jakby natchniony, i przemówił. Przypomniał sobie, jak patrzył w jej niewinne oczy, na jej czyste czoło, jak rozejrzał się szybko dokoła, czy nikt ich nie obserwuje, i pomyślał, że od świata, obejmującego tyle wdzięku, czystości i dystynkcji, niepodobna spodziewać się żadnego zawodu. Czuł się z niego dumny. Był jednym z jego twórców, posiadaczy, stróżów, głosicieli chwały. Chciało mu się ogarnąć go potężnym uchwytem, wyciągnąć z niego tyle rozkoszy, ile się tylko da, i wobec niezrównanej jakości tego świata, nieskazitelnej atmosfery w nim panującej, zetknięcia się z niebem, które sobie wybrał, ten podmuch brutalnego pożądania wydał mu się najszlachetniejszą z aspiracji. W jednej sekundzie przeżył na nowo wszystkie te chwile, a przy tym tak żywo stanął mu w oczach cały ogrom zawodu, że aż czuć było łzy w głosie, gdy wyrzekł prawie bez zastanowienia: — Mój Boże! Kochałem cię naprawdę! Ją jakby wzruszyło uczucie dźwięczące w jego głosie. Wargi jej zadrżały lekko i postąpiła niepewnie jeden krok w jego kierunku, wyciągając ręce błagalnym ruchem, gdy spostrzegła, w porę na szczęście, iż zaabsorbowany tragedią własnego życia absolutnie zapomniał o jej istnieniu. Zatrzymała się, wyciągnięte ręce opadły powoli. Alvan z twarzą zmienioną przez gorzką refleksję nie widział ani ruchu jej, ani gestu. Gniewnie tupnął nogą, potarł czoło i wybuchnął: — Co ja teraz pocznę, u licha? Uspokoił się znów. Zdawało się, że zrozumiała i bez wahania postąpiła ku drzwiom. — Bardzo proste… odchodzę — rzekła głośno. Na dźwięk jej głosu drgnął ze zdziwienia, spojrzał na nią nieprzytomnie i zapytał uszczypliwie: — Ty… Dokąd? Do niego? — Nie… sama… żegnam cię. Na oślep wyciągnięte palce jej tak zachrobotały klamką, jakby nie mogła trafić do niej, szukając wyjścia z ciemnego pokoju. — Nie, czekaj! — zawołał. Głos jego jakby echem dobiegł jej uszu. Hervey zobaczył, że ramieniem wsparła się o framugę. Zachwiała się jak odurzona. Przez ułamek sekundy oboje stali jakby na samym skraju moralnego unicestwienia, gotowi do upadku w jakąś czyhającą nicość. Wtem prawie jednocześnie Hervey krzyknął: — Wróć! — a ona wypuściła klamkę z ręki. Obróciła się ku niemu ze spokojną rozpaczą, jak ktoś, co dobrowolnie odrzucił ostatnią nadzieję, i pokój, który miała przed oczyma, wydał jej się przez chwilę straszny, i ciemny, i bezpieczny — jak grób. — Tak się skończyć nie może… Usiądź — przemówił ochrypłym, urywanym głosem i podczas gdy przechodziła przez pokój do krzesła o niskim oparciu, stojącego przed toaletą, otworzył drzwi i wychylił głowę, aby wyjrzeć i posłuchać. W domu było cicho. Powrócił uspokojony i zapytał: — Czy mówisz prawdę? Skinęła głową. — A jednak żyłaś kłamstwem — rzekł podejrzliwie. — Ach! Tyś je tak ułatwiał — odparła. — Mnie robisz zarzut, mnie! — Jakżebym mogła? — rzekła. — Nie chciałabym, abyś był inny teraz. — Co rozumiesz przez… — zaczął, a potem urwał i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej: — Nie chcę pytać o nic. Czy ten list to najgorsze ze wszystkiego? Nerwowo poruszyła rękoma. — Muszę mieć odpowiedź jasną — rzekł unosząc się. — A więc nie! Najgorszy jest mój powrót. Nastąpiła chwila grobowej ciszy, podczas której wymieniali badawcze spojrzenia. Przemówił z wyższością. — Nie wiesz, co mówisz. Pomieszało ci się w głowie. Musisz być nieprzytomna, bo inaczej nie mówiłabyś nic podobnego. Nie panujesz nad sobą. Nawet w skrusze… — Umilkł na chwilę, a potem rzekł z uroczystą miną: — Panowanie nad sobą jest wszystkim w życiu, proszę cię. Zapewnia szczęście, godność… wszystko. Szarpała nerwowo chustkę, on zaś nie przestawał pilnie śledzić wrażenia swych słów. Ale nie dojrzał nic zadowalającego. Tylko gdy począł mówić na nowo, zakryła twarz rękami. — Widzisz, dokąd prowadzi brak panowania nad sobą. Do cierpienia, upokorzeń, utraty szacunku, przyjaciół, wszystkiego, co uszlachetnia życie, co… Do wszelkich okropności — dokończył nagle. Ani drgnęła. Przez jakiś czas patrzył na nią w zamyśleniu, jakby reasumując smętne refleksje, wywołane widokiem tej upadłej kobiety. Oczy jego przybrały wyraz skupiony i pochmurny. Był niezmiernie przejęty ważnością chwili, do głębi odczuwał wzniosłość sytuacji. I bardziej niż kiedykolwiek ściany jego domu zdawały się być przybytkiem świętych ideałów, na ołtarzu których gotów był złożyć wspaniałą ofiarę. Był arcykapłanem tej świątyni, surowym stróżem formułek, rytuałów, czystego ceremoniału, kryjącego poza sobą ponure zwątpienia życiowe. Nie on jedyny. Inni również — i najlepsi spośród ludzi — pełnili straż u kamieni ofiarnych, co były ołtarzami tego wygodnego kultu. Niejasno zdawał sobie sprawę, iż był cząstką jakiejś olbrzymiej dobroczynnej potęgi, która ma w pogotowiu nagrodę za wszelką dyskrecję. Posiadł niewzruszoną mądrość milczenia, osłonięty tarczą niezłomnych przekonań, które trwać będą na wieki i oprą się wszelkim atakom — głośnym złorzeczeniom odszczepieńców i ukrytemu znużeniu wyznawców. Zawarł przymierze z bezmiarem korzyści, płynących z przemilczenia. Był przedstawicielem siły moralnej, jaką posiada piękna wstrzemięźliwość języka mająca moc zwalczania wszelkich niedoborów życia — strachu, klęsk, grzechu, nawet śmierci samej. Zdawało mu się, iż gdyby zechciał, mógłby triumfalnie jednym zamachem oczyścić życie ludzkie z wszelkich urojonych tajemnic. Przecież to takie proste. — Spodziewam się, że zrozumiałaś już teraz całą niedorzeczność, ostateczną niedorzeczność zejścia z drogi prawej — począł posępnym, uroczystym tonem. — Ale musisz szanować warunki życia, w jakich się znajdujesz, albo stracisz wszystko, co one ci dają. Wszystko! Bez wyjątku! Zatoczył krąg ręką i trzy identyczne odbicia jego twarzy, ubrania, jego surowej powagi i uroczystego smutku powtórzyły szeroki gest, który rozmachem swym obejmował i wskazywał cały ogrom słodyczy moralnych, ogarniał ściany, makaty, cały dom, cały tłum domów okolicznych, wszystkie te kruche, niezbadane katakumby żywotów ludzkich o drzwiach ponumerowanych niby cele więzienne i tak nieprzeniknionych jak granit grobowców. — Tak! Panowanie nad sobą, obowiązek, wierność, niezłomna wierność temu, czego od ciebie spodziewać się należy. To — to jedynie — zapewnia nagrodę i spokój. Resztę całym wysiłkiem winniśmy ujarzmić… zniweczyć. A ta reszta to nieszczęście, choroba. To jest straszne — straszne. Nie powinniśmy wcale wiedzieć o tej reszcie, nie potrzebujemy wiedzieć. Jest to obowiązkiem naszym względem nas samych — względem bliźnich. Nie sama jedna żyjesz na świecie, a jeśli nie żywisz szacunku dla dostojeństwa życia, inni go żywią. Życie to rzecz poważna. Jeśli nie dostrajasz się do najwyższych wytycznych, przestajesz być kimś — jest to jak gdyby śmierć. Nie uświadomiłaś sobie tego? Rozejrzyj się tylko dokoła, a przekonasz się o prawdzie moich słów. Żyłaś nie spostrzegając nic, nic nie rozumiejąc? Od dziecka miałaś przed oczyma przykłady, co dzień mogłaś oglądać piękno i błogosławieństwo moralności, zasad… Głos jego wznosił się i opadał pompatycznie niby dziwny, poważny śpiew. Nieruchome oczy miały wyraz egzaltacji i uporu, twarz, skupiona i nieugięta, pełna była tępego triumfu, wywołanego przez ponure natchnienie, które znienacka owładnęło nim, kipiało mu w piersi i ponosiło zdradzieckim zapamiętaniem wiary. Od czasu do czasu w zależności od potrzeby prawą rękę podnosił ponad jej głowę i z wysoka przemawiał do tej grzesznicy w duchu cnoty— mścicielki, z radością głęboką i czystą, jakby ze swego stromego szczytu widział, jak każde z tych ważkich słów uderza i rani niby karzący kamień. — …nieugiętych zasad, dążenia ku temu, co dobre — dokończył po przerwie. — A co jest dobre? — zapytała niewyraźnie, nie odkrywając twarzy. — Masz chory mózg! — krzyknął z surową wyniosłością. — Takie pytanie dowodzi zepsucia, zupełnego zepsucia. Obejrzyj się dokoła, tam jest odpowiedź dla ciebie, jeśli tylko zechcesz ją znaleźć. Nic nie może być dobre, co tylko gwałci przekazane nam wierzenia. Sumienie twoje ci to mówi. A zostały nam przekazane, bo są najlepsze, najszlachetniejsze, jedynie możliwe. One nie przeminą… Nie mógł oprzeć się przyjemności konstatowania filozoficznego rozmachu swych poglądów, a jednocześnie nie mógł zdobyć się na przerwę, aby napawać się nim, bo unosiło go natchnienie, prowadził głos szczytnych prawd. — Musisz szanować moralne podstawy społeczeństwa, które zrobiło cię tym, czym jesteś. Dochowaj mu wiary. Tak każe obowiązek… honor… uczciwość. Czuł w sobie taki żar, jakby połknął coś gorącego. Podszedł o krok bliżej. Wyprostowała się na krześle i patrzyła na niego z pożądliwym oczekiwaniem, które go podniecało; odczuwał w najwyższym stopniu powagę chwili. Jakby zapominając się, począł mówić bardzo podniesionym głosem: — Pytasz mnie, co jest słuszne? Pomyśl tylko. Czymże byś się stała uciekłszy z tym przeklętym włóczęgą?… Kim byłabyś?… Ty! Moja żona!… Spostrzegł w stojącym lustrze odbicie swoje w całej wysokości, o twarzy tak białej, że z daleka oczy wyglądały jak dwa czarne doły w trupiej czaszce. Miał taki wygląd, jakby podniesionymi rękoma zamierzał rzucić klątwę na jej pochyloną głowę. Zawstydził się tej nieprzystojnej postawy i z pośpiechem włożył ręce do kieszeni. Ona wyszeptała cicho, jakby do siebie: — Ach! A kimże jestem teraz? — Tymczasem jesteś jeszcze panią Alvanową Hervey… na wielkie twoje szczęście, pozwól sobie powiedzieć — odparł tonem swobodnej rozmowy. Odszedł w najdalszy kąt pokoju i zawróciwszy ujrzał ją bardzo wyprostowaną na krześle, z rękami splecionymi na kolanach, z nieruchomymi, nie widzącymi oczyma, utkwionymi bez zmrużenia powiek, niby oczy ślepca, w gazowy płomień, żarzący się spokojnie w paszczy brązowego smoka. Podszedł tuż do niej i rozstawiwszy nogi stał jakiś czas, patrząc jej w twarz, nie wyjąwszy rąk z kieszeni. Wyglądał, jakby obracał nagromadzony w głowie nadmiar słów, starając się z nich ułożyć następną przemowę. — Wystawiłaś mnie na najcięższą próbę, jaka tylko być może — powiedział wreszcie i skoro tylko wyrzekł te słowa, natychmiast stracił moralne oparcie i uczuł, że zmiotła go z jego wyżyny fala gwałtownej urazy do tej partaczki, która o mało co nie popsuła mu życia. — Tak, doświadczyłaś mnie ponad ludzką możność wytrzymania — ciągnął z cnotliwą goryczą. — Tak się nie godzi. Co cię opętało, żeś… Co cię opętało?… Napisać taki… Po pięciu latach szczęścia bez chmurki. Słowo daję, nikt by nie uwierzył. Czy nie czułaś, że nie będziesz mogła zdobyć się na to? Teraz wiesz, że to było niemożliwe… Bo nie byłaś zdolna. Czy nie tak? Pomyśl. Czy nie tak? — To było niemożliwe — wyszeptała posłusznie. To potwierdzenie wyrażone z taką gotowością nie ułagodziło go, nie wbiło w pychę, przeciwnie, nie wiadomo dlaczego napełniło go przerażeniem, jakie nas ogarnia, gdy w sytuacji, którą przyzwyczailiśmy się uważać za absolutnie pewną, spostrzegamy nagle bliskie i niespodziewane niebezpieczeństwo. Zaiste, to było niemożliwe! Wiedział o tym dobrze. I ona wiedziała. Przyznała sama. Niemożliwe! Tamten wiedział również — jak każdy zresztą — nie mógł nie wiedzieć. A jednak tych dwoje uknuło spisek na jego spokój, przedsięwzięło zbrodniczy zamiar, w którego wykonalność sami uwierzyć nie mogli. Nie mogli! Nie mogli. A jednak jak już blisko… Z dreszczem ujrzał siebie jako nieszczęsną postać, osamotnioną wpośród rozpa— sanego, niesfornego, rozkiełznanego szaleństwa. Nie można nic przewidzieć ani przepowiedzieć, nie można zabezpieczyć się przed niczym. Uczucie to było nie do zniesienia, miało w sobie coś z druzgocącej rozpaczy, która następuje po utracie wszelkiej nadziei. Jedno mgnienie i cały ten bezczeszczący epizod zdał się wyzwolony z rzeczywistości, z ziemskich warunków, nawet z ziemskiego cierpienia, stał się okropną czystą świadomością, unicestwiającą świadomością jakiejś ślepej piekielnej potęgi. Naszło go niesformułowane, szaleńcze pragnienie ukorzenia się przed tajemniczymi popędami zła, błagania o litość, a potem nastąpiła refleksja, perswazja, pewność, że aby umożliwić sobie życie, należy zapomnieć o złu, zignorować je rozmyślnie, usunąć świadomość z mózgu, z widnokręgu, tak jak z codziennego życia usuwa się świadomość niechybnej śmierci. Uczynił wewnętrzny wysiłek i zaraz wydało mu się to bardzo łatwe, zdumiewająco łatwe do wykonania, byle tylko ściśle trzymać się faktów, zważać na sytuacje przez nie wytwarzane, nie na ich znaczenie. Spostrzegłszy, że milczenie trwa już za długo, odchrząknął ostrzegawczo i rzekł opanowanym głosem: — Rad jestem, że to czujesz… niewymownie rad… że spostrzegłaś się w porę. Bo czy nie widzisz… — zawahał się niespodzianie. — Tak… widzę — szepnęła. — Wiedziałem to — rzekł patrząc na dywan, jak ktoś, co mówiąc myśli o czym innym. Podniósł głowę. — Nie mogę uwierzyć, nawet po tym, co zaszło… nawet po tym… że jesteś zupełnie… zupełnie… inna, niż myślałem. Wydaje mi się to niemożliwe. — Mnie także — uleciało z jej ust jak tchnienie. — Tak, teraz — odparł — ale dzisiejszego ranka? A jutro?… To właśnie… Zdziwił się własnemu rozpędowi i urwał raptownie. O czymkolwiek pomyślał, wszystko zdawało się prowadzić do tego królestwa beznadziejnego, rozkiełzna—nego szału, wszystko zdawało się przywoływać świadomość i lęk przed potęgami, które powinno się ignorować. Powiedział szybko: — Moje położenie jest bardzo przykre, trudne… Czuję, że… Utkwił w niej wzrok tak cierpiący, jakby nagle stracił możność wyrażenia myśli cisnących mu się do głowy. — Jestem gotowa odejść — rzekła bardzo cicho. — Pozbawiłam się prawa do wszystkiego… aby dowiedzieć się… dowiedzieć się… Głowa opadła jej na piersi, głos rozpłynął się w westchnieniu. Przytaknął lekkim, niecierpliwym ruchem. — Tak! Tak! Bardzo dobrze… naturalnie. Pozbawiłaś się prawa — ach! Moralnego — jedynie moralnego… jeśli mam ci wierzyć… Aż drgnął, tak żywo się zerwała. — Wierzę, wierzę — wyrzekł pośpiesznie, a ona tak nagle usiadła, jak powstała z krzesła. Ciągnął dalej posępnie: — Cierpiałem, cierpię i teraz. Nie możesz pojąć, jak bardzo. Tak bardzo, że gdy proponujesz mi rozstanie się, myślę prawie… Ale nie. Pozostaje mi obowiązek. Zapomniałaś o nim, ja nigdy. Bóg świadkiem, nigdy. Lecz w chwili takiej strasznej próby rozsądek schodzi na manowce — chwilowo przynajmniej. Widzisz, ty i ja — przynajmniej ja tak sądzę — ty i ja stanowimy jedność wobec świata. Tak jak być powinno. Świat ma słuszność — na ogół — inaczej nie mógłby być tym, czym jest. A my stanowimy jego cząstkę. Mamy obowiązek względem bliźnich, którzy nie życzą sobie… aby… e… Zająknął się. Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, rozchyliła lekko wargi. Ciągnął dalej przez zęby: — Ból… Oburzenie… Na pewno nie zrozumiano by. Dosyć już cierpiałem. Ale jeśli nie zaszło nic niepowetowanego, jak mnie zapewniasz… to… — Alvanie! — krzyknęła. — Co? — zapytał zgryźliwie. Przypatrzył się jej przez chwilę posępnym wzrokiem, jakim się patrzy na ruiny, na spustoszenie sprawione przez jakiś kataklizm. — Więc — ciągnął po krótkiej przerwie — najlepiej byłoby… najlepiej dla nas… dla wszystkich… Tak… najmniej bólu… najmniej egoizmu… — Głos mu się załamał i usłyszała tylko oderwane słowa: — Obowiązek… Brzemię… My sami… Milczenie. Nastąpiła chwila zupełnej ciszy. — Zwracam się z tym wezwaniem do twego sumienia — przemówił nagle tonem objaśniającym — abyś nie dodawała smutku do smutku, abyś lojalnie spróbowała pomóc mi do przejścia ponad tym w jakiś sposób. Pamiętaj, bez żadnych zastrzeżeń. Lojalnie. Nie możesz zaprzeczyć, że stała mi się okrutna krzywda i że — pominąwszy wszystko… moje przywiązanie zasługuje… — Urwał z widocznym pragnieniem usłyszenia jej odpowiedzi. — Nie robię żadnych zastrzeżeń — odparła smutnie. — Jakżebym mogła? Zbadałam samą siebie i powróciłam do — oczy jej na sekundę błysnęły pogardą… — do tego… tego, co proponujesz. Widzisz… można mi… zaufać… teraz. Słuchał każdego słowa z głęboką uwagą, a gdy skończyła, zdawał się oczekiwać dalszego ciągu. — Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? — zapytał. Ton jego zadziwił ją. Odparła po cichu: — Powiedziałam prawdę. Cóż więcej powiedzieć mogę? — Mogłaś była powiedzieć coś bardziej ludzkiego, do diabła! — wybuchnął. — To nie nazywa się prawdomównością… a zbytkiem czelności, jeśli chcesz wiedzieć. Ani słowa dowodzącego, że rozumiesz swoje położenie i — moje. Ani jednego słowa uznania, żalu, skruchy… czegokolwiek. — Słowa! — szepnęła tonem, który go drażnił. — To jest niesłychane! — zawołał tupiąc nogą. — Słowa? Tak, słowa mają znaczenie — tak, mają pomimo całej tej przeklętej afektacji. Znaczenie dla mnie, dla każdego, dla ciebie. Czymże innym posługiwałaś się dla wyrażenia tych sentymentów — sentymentów, phi! — które kazały ci zapomnieć o mnie, o obowiązku, o wstydzie!… — Zapienił się, aż lęk ją zdjął na widok tej raptownej furii. — Rozmawialiście tylko oczyma? — bluznął. Wstała. — Tego znieść nie mogę — rzekła trzęsąc się od stóp do głów. — Odchodzę. Stali naprzeciw siebie, mierząc się oczyma. — Ani mi się waż — odparł, świadomie przybierając szorstki ton, i począł chodzić po pokoju. Przez chwilę stała nieruchoma, jakby wsłuchując się w bicie własnego serca, a potem powoli osunęła się na krzesło i westchnęła, jakby zaniechawszy zadania ponad siły. — Bierzesz na opak wszystko, co mówię — począł spokojnie. — Wolę jednak przypuszczać, że obecnie nie odpowiadasz za siebie. — Znów stanął przed nią. — Straciłaś równowagę umysłową — rzekł z namaszczeniem. — Odejść teraz znaczyłoby przypieczętować szaleństwo zbrodnią. Nie dopuszczę do skandalu w moim życiu — wszystko jedno za jaką cenę. A dlaczego? Z pewnością źle mnie zrozumiesz, ale ci powiem. Za względu na obowiązek. Tak. Ale ty z pewnością źle mnie zrozumiesz — z całą lekkomyślnością. Kobiety zawsze źle rozumieją, bo mają umysł za… za ciasny. Poczekał chwilę, ale ona milczała, nawet nie spojrzała na niego. Zrobiło mu się niemiło, bardzo niemiło, jak zwykle, gdy podejrzewamy, że budzimy niesłuszną nieufność. Aby pokonać to nieznośne uczucie, zaczął znów mówić bardzo szybko. Dźwięk własnych słów podniecał go, a z toku rwących myśli wyłaniała mu się chwilami niedostępna opoka jego przekonań, górująca w swym szczytnym osamotnieniu ponad jałową pustką błędów i namiętności. — Gdyż jest oczywiste — mówił z nerwowym ożywieniem — jest oczywiste, że stojąc na najwyższym poziomie, nie mamy prawa — nie, nie mamy prawa narzucać naszej biedy tym, którzy z natury rzeczy spodziewają się od nas czegoś lepszego. Każdy pragnie, aby jego własne życie i życie dokoła niego było piękne i czyste. Tymczasem skandal w środowisku ludzi o stanowisku naszym jest klęską dla moralności, wywiera fatalny wpływ — czy nie rozumiesz tego — na ogólny ton całej klasy — bardzo ważnej, twierdzę z całym przekonaniem, najważniejszej wśród społeczeństwa. Wierzę w to najmocniej. To jest szeroki pogląd na rzeczy. Z czasem przyznasz mi… gdy staniesz się znów kobietą, którą kochałem i której wierzyłem… — Urwał, jakby go coś zdusiło za gardło, a potem rzekł całkowicie innym tonem: — Bo kochałem cię i wierzyłem ci prawdziwie.— Znów umilkł na chwilę. Przyłożyła chustkę do oczu. — Uznasz słuszność moich pobudek. Zgrzeszyłaś brakiem lojalności wobec wymogów naszego życia, ty, ty właśnie! Nie jest to naturalnie sposób, w jaki się zwykle przemawia, ale w tym wypadku przyznasz… I zważ, niewinny cierpi wraz z winowajcą. Świat jest niemiłosierny w swych sądach. Na nieszczęście zawsze znajdą się na nim tacy, co najchętniej źle rozumieją. Wobec ciebie i własnego sumienia jestem bez winy, lecz niech choć słówko wydostanie się na jaw, a wpływ mój poniesie wielki uszczerbek w sferach, w których… spodziewam się wkrótce… Sądzę, że całkowicie podzielałaś moje zapatrywania w tej kwestii — nie chcę więcej rozwodzić się… na… na ten temat, lecz, wierzaj mi, że wówczas nie jest się egoistą, gdy znosi się krzyż swój w milczeniu. Trzeba ideały zachować nietknięte, przynajmniej dla ludzi. To jest jasne jak słońce. Jeśli mnie trawi obrzydliwy ukryty wrzód, dobrowolnie odkrywać go byłoby… wstrętne… wstrętne! Częstokroć w życiu, pojętym w najszczytniejszy sposób, niezachowanie milczenia w niektórych razach równa się zbrodni. Bo widzisz, pokusa nie usprawiedliwia nikogo. W rzeczywistości nie ma jej, jeśli człowiek stale dba o swoje dobro oparte na obowiązku. Lecz są ludzie słabi… — Na chwilę ton jego roznamiętnił się gniewem. — …I są głupcy i zazdrośni względem ludzi na naszym stanowisku. Ja nie zawiniłem w tym strasznym… odchyleniu z prawej drogi, ale jeśli nie zaszło nic niepowetowanego… — Chmurny cień przesunął mu się po twarzy. — …nic niepowetowanego — widzisz, że nawet teraz gotów jestem zaufać ci bez zastrzeżeń — jasne jest, gdzie leży nasz obowiązek. Spojrzał w dół. W wyrazie twarzy jego zaszła zmiana i bezpośrednio od potoku wymowy przeszedł do ckliwej kontemplacji pojednawczych prawd, które nie bez niejakiego zdziwienia odkrył niespodzianie w swej duszy. Podczas tego głębokiego i kojącego zlania się z najtajniejszą swą jaźnią wpatrywał się w dywan z twarzą uroczyście smętną i wyrazem próżni w oczach, które zdawały się spozierać w ziejący pustką otwór. A potem, nie zmieniwszy pozy, ciągnął: — Tak. To jest zupełnie jasne. Zostałem, wystawiony na ostateczną próbę… i nie chcę udawać, że na chwilę dawne uczucia… — Westchnął. — Ale przebaczam ci. Poruszyła się z lekka, nie odkrywając oczu. Nie zauważył tego, pochłonięty kontemplacją dywanu. Nastała cisza, w domu i na zewnątrz, jakby słowa jego zatrzymały puls otaczającego życia i jakby dom ten ostał się samotny — niby jedyny przybytek mieszkalny na opustoszałej ziemi. Podniósł głowę i powtórzył uroczyście: — Przebaczam ci… przez poczucie obowiązku i… w nadziei… Usłyszał śmiech i ten śmiech nie tylko przerwał mu przemowę, ale zniszczył spokój zapamiętania się w sobie, tak jak nikczemna bolesna rzeczywistość wdarciem się swym niweczy przepiękny sen. Nie mógł zrozumieć, skąd ten dźwięk pochodzi. Widział w skrócie mokrą od łez, zbolałą twarz tej kobiety, wpółleżącej z głową odrzuconą na oparcie krzesła. Przyszło mu na myśl, że ten świdrujący krzyk był złudzeniem. Lecz nowy ostry napad śmiechu, po którym nastąpiło łkanie, a potem znów przeraźliwy wybuch wesołości dosłownie poderwał go z miejsca, na którym stał. Skoczył ku drzwiom. Były zamknięte. Przekręcił klucz i pomyślał: „To na nic…” — Przestań! — krzyknął i z przerażeniem spostrzegł, że ledwie dosłyszał własny głos wpośród jej krzyku. Zawrócił z impetem, zamierzając własnymi rękami zagłuszyć ten wrzask nie do zniesienia, lecz zatrzymał się oszołomiony, czując taką niemożliwość dotknięcia jej, jakby stała w ogniu. — Dosyć tego! — wrzasnął z twarzą nabiegłą krwią i wysadzonymi oczyma, jak ludzie krzyczą w zamieszaniu bójki, a potem, jakby zmieciony nowym wybuchem śmiechu, zniknął w mgnieniu oka z trzech luster, przepadł nagle sprzed jej oczu. Przez jakiś czas kobieta szlochała i śmiała się, samotna w ciszy jasnego pustego pokoju. Pojawił się znów, zdążając ku niej wielkimi krokami ze szklanką wody w ręce. Wyjąkał: — Histeria. Przestań. Usłyszą. Napij się. Śmiała się w sufit. — Przestań! — zawołał. — Ach! Chlusnął jej wodą w twarz, wbrew woli w ruch ten wkładając całą swą wewnętrzną brutalność, a jednak czuł, że byłoby zupełnie usprawiedliwione — u każdego — posłanie szklanki w ślad za wodą. Pohamował się, lecz jednocześnie był tak przekonany, że nic nie jest w możności powstrzymania tego wariackiego krzyku, że gdy nastąpiło pierwsze wrażenie ulgi, nie wątpił ani na chwilę, że ogłuchł nagle. Gdy w następnej chwili upewnił się, że usiadła i jest naprawdę bardzo spokojna, zdawało mu się, że wszystko się uspokoiło — i ludzie, i rzeczy, i uczucia. Gotów był czuć wdzięczność. Nie mógł oderwać od niej oczu; lękał się, choć nie chciał nawet dopuścić tej możliwości, że znów wybuchnie śmiechem, gdyż scena poprzednia, choć usiłował traktować ją pogardliwie, pozostawiła mvi wrażenie tajemnej trwogi. Twarz jej ociekała wodą i łzami, na czoło zsunął się kosmyk włosów, a drugi przylepił się do policzka; kapelusz miała śmiesznie przekrzywiony na bakier, mokra woalka wyglądała na czole jak brudny łachman. Wygląd jej nacechowany był ostatecznym zapomnieniem o sobie, zaniedbaniem wszelkiej baczności, tą brzydotą prawdy, którą usuwa się z codziennego życia tylko za cenę nieustannej dbałości o zachowanie pozorów. Nie wiadomo dlaczego, gdy patrzył na nią, przyszło mu na myśl jutro. Czemu myśl ta wywołała uczucie głębokiego, niewypowiedzianego zniechęcenia — lęk przed korowodem następujących po sobie dni? Jutro! Było ono tak odległe jak wczoraj. Bywa czasem, że pomiędzy dwiema jutrzniami upływają wieki. Badał jej twarz jak zapomnianą okolicę. Nie zmieniła się — rozpoznawał punkty wytyczne, rzec można; odnalazł jednak tylko podobieństwo do tej kobiety z dnia wczorajszego, nie ją samą. A może coś więcej niż kobietę z wczorajszego dnia? Kto wie? Czy było w niej coś nowego? Nowy wyraz czy też cień nowego wyrazu? Coś głębokiego — objawiona odwieczna prawda, zasadnicza a ukryta prawda, jakiś niepotrzebny, przeklęty pewnik? Spostrzegł, że trzęsie się cały, że ma w ręce pustą szklankę i że czas mija. Nie odrywając od niej wciąż jeszcze nieufnego wzroku, sięgnął ku stołowi, chcąc postawić szklankę, i zdziwił się uczuwszy, że jakby przeszła na wskroś przez drzewo. Nie trafił na brzeg. Zdziwienie i lekki brzęk, spowodowany przez ten wypadek, wyprowadziły go z równowagi. Zwrócił się do niej z irytacją. — Co to ma znaczyć? — zapytał gniewnie. Przeciągnęła ręką po twarzy i chciała wstać. — Chyba nie zaczniesz znów wariować — rzekł. — Słowo daję, nie przypuszczałem, że możesz zapomnieć się do tego stopnia. — Nie starał się ukrywać fizycznego wstrętu, gdyż miał go za czysto moralne potępienie wszelkiego pozwalania sobie, wszystkiego, co leży w naturze „sceny”. — Wiesz, że to było oburzające — ciągnął dalej. Popatrzył na nią przez chwilę. — Doprawdy pozbawione wszelkiej godności — dodał z naciskiem. Poderwała się z miejsca jak podrzucona sprężyną i zachwiała. Instynktownie rzucił się ku niej. Uchwyciła za poręcz krzesła i odzyskała równowagę. To powstrzymało go w zapędzie i stali, patrząc na siebie rozwartymi oczyma, niepewni, a jednak powracający z wolna do rzeczywistości z ulgą i ciekawością, jakby zbudzeni po długiej nocy gorączkowych snów. — Proszę cię, nie zacznij znów — rzekł pośpiesznie, widząc, że otwiera usta. — Należą mi się pewne względy, a takie nieobliczalne zachowanie się jest mi przykre. Spodziewam się czegoś lepszego… Mam do tego prawo… Przycisnęła skronie obiema rękami. — Och, głupstwo! — rzekł ostro. — Możesz śmiało zejść na obiad. Nikt nie powinien domyślać się czegokolwiek, nawet służba. Nikt! Nikt!… Pewien jestem, że możesz. Ręce jej opadły, przez twarz przebiegło drżenie. Patrzyła mu prosto w oczy, niezdolna wymówić ani słowa. Zmarszczył brwi. — Życzę sobie tego — rzekł despotycznie. — Ze względu na ciebie również… Zamierzał nie oszczędzać jej na tym punkcie. Dlaczego milczała? Obawiał się biernego oporu. Ona musi… Trzeba ją zmusić. Zmarszczka na czole jego pogłębiła się i począł już rozmyślać o jakimś skutecznym przymusie, gdy zupełnie niespodzianie odezwała się opanowanym głosem: — Tak, mogę — i znów chwyciła za poręcz krzesła. Odetchnął z ulgą i od razu sposób jej zachowania przestał go interesować. Najważniejsze było, że życie ich miało rozpocząć się na nowo od codziennej czynności, od czegoś, co nie pozostawia żadnej wątpliwości, co, dzięki Bogu, nie ma żadnego moralnego znaczenia, nie wprowadza żadnych zawikłań, a jednak symbolizuje nieprzerwaną ich spójnię w przeszłości — w całej przeszłości. Tego ranka przy tym samym stole jedli razem śniadanie, a teraz zasiądą do obiadu. Już po wszystkim! To, co zaszło w międzyczasie, musi pójść w niepamięć, jak wypadki, które zachodzą raz tylko — na pfzykład śmierć. — Poczekam na ciebie — rzekł idąc ku drzwiom. Miał z nimi kłopot, bo nie pamiętał, że przekręcił klucz w zamku. Zły był na tę zwłokę i gdy manipulował przy zamku, świadomy obecności jej poza plecami, ta przeszkoda w niecierpliwej chęci opuszczenia pokoju przyprawiła go prawie o chorobę. Dał sobie nareszcie radę z drzwiami, a potem, wychodząc, obejrzał się przez ramię, mówiąc: — Wiesz, już późno — i zobaczył ją stojącą na tym samym miejscu z twarzą kredowo białą i nieruchomą jak w transie. Obawiał się, że każe mu czekać na siebie, lecz zanim się obejrzał, znalazł się przy stole wraz z nią. Postanowił jeść, rozmawiać, być naturalnym. Wydało mu się konieczne zacząć oszukiwanie od własnego domu. Służba nie powinna nic wiedzieć, nic podejrzewać. To gwałtowne pragnienie zachowania tajemnicy, tajemnicy nie—wyjawionej, pochłaniającej, głębokiej, dyskretnej jak grób, opanowało go niby halucynacja — nawet w stosunku do martwych przedmiotów, codziennych towarzyszy jego życia. Pragnienie to nadawało piętno wrogości każdej poszczególnej rzeczy wśród wiernych ścian, które miały dzielić na zawsze bezwstyd faktów od oburzenia ludzkości. Nawet gdy zdarzyło się parę razy, że obie służące wyszły razem z pokoju, usiłował pozostać naturalny, zajęty zaspokajaniem głodu, wyszukanie swobodny, jak gdyby pragnął przekonać o swym niezamąconym szczęściu kredens z czarnego dębu, ciężkie kotary i sztywne krzesła. Nie dowierzał .żonie, że potrafi nad sobą zapanować, nie miał ochoty ani patrzeć na nią, ani z nią rozmawiać, bo trudno mu było przypuścić, aby mogła nie zdradzić się choćby jakimś lekkim ruchem lub pierwszym wymówionym słowem. Potem przyszło mu do głowy, że milczenie zalegające pokój staje się niebezpieczne i tak przesadne, że aż sprawia wrażenie hałasu nie do zniesienia. Zapragnął położyć mu koniec, jak się pragnie przerwać niedyskretne wyznania, lecz pamiętając ten nieszczęsny śmiech na górze, nie śmiał dać jej sposobności do otwarcia ust. Nagle usłyszał jej głos, wypowiadający spokojnie jakąś błahą uwagę. Oderwał oczy od środka talerza i poczuł takie podniecenie, jakby miał spojrzeć na cud jakiś. A nic nie graniczyło bardziej z cudem niż jej opanowanie. Patrzył na jasne oczy, czyste czoło, na to, co latami widywał na tym miejscu, słuchał głosu, który zwykł był słyszeć co dzień w ciągu lat pięciu. Może była trochę bledsza, lecz zdrowa bladość stanowiła dla niego zawsze jeden z głównych jej powabów. Może twarz miała zanadto nieruchomą, lecz ta marmurowa obojętność, ta wspaniała ociężałość niby cudownego posągu wykutego przez rzeźbiarza, nad którym zawisła klątwa bogów, ta imponująca bezmyślna nieruchomość jej rysów odzwierciedlały dla niego dotychczas spokojne dostojeństwo duszy, za której niezaprzeczonego władcę uważał się z całym przekonaniem. Były to zewnętrzne cechy odróżniające ją od nikczemnej tłuszczy, co cierpi, upada, błądzi, lecz nie posiada żadnej innej wyraźnej wartości dla świata prócz tej jednej, że stanowi kontrast moralny z pomyślnością wybranych. Był zwykle dumny z jej wyglądu, który miał w sobie szczerość właściwą doskonałości, a teraz uczuł się zgorszony spostrzegłszy, że wygląd ten nie uległ żadnej zmienię. Patrzyła tak i mówiła zupełnie tak samo przed rokiem, przed miesiącem — wczoraj zaledwie, gdy… Wszystko jedno, co się działo w jej wnętrzu. O czym myślała? Co wyrażała ta bladość, ta łagodna twarz, czyste czoło, jasne oczy? Co myślała w przeciągu tych ubiegłych lat? Co myślała wczoraj, dziś, co myśleć będzie jutro? Musi się dowiedzieć… Ale jak? Postępowała obłudnie z nim, z tamtym człowiekiem, z sobą samą, gotowa była do obłudy — przez wzgląd na niego. Zawsze obłudna. Patrzyła kłamliwie, oddychała kłamstwem, żyła kłamstwem — kłamać będzie zawsze, aż do końca życia! A on nigdy nie pozna jej myśli. Nigdy! Nigdy! Nikt. Niepodobna ich przeniknąć. Raptownie opuścił nóż i widelec, jak gdyby natchniony mocą nagłego objawienia ujrzał truciznę na talerzu i doznał nieprzezwyciężonego wrażenia, że póki życia już nie przełknie ani kęsa strawy. Obiad ciągnął się dalej w pokoju, w którym nie wiadomo dlaczego robiło się stopniowo goręcej niż w piecu. Musiał pić. Pił co chwila, aż opamiętawszy się nareszcie, przeraził się wypitą ilością i dopiero wówczas spostrzegł, że to, co pił z dwóch różnych kieliszków do wina, to była woda. Ten brak świadomości własnych uczynków dotknął go niemile. Skonstatowanie u siebie tak nienormalnego stanu umysłowego wyprowadziło go z równowagi. Nadmierna uczuciowość — nadmierna uczuciowość, a jednym z jego artykułów wiary było, iż wszelka nadmierna uczuciowość jest niezdrowa, ujemna moralnie, jest skazą na męskości. To jej wina. Jej tylko. Jej zdrożne zapomnienie było zaraźliwe. Nasunęło mu myśli, których przedtem nigdy nie miewał, myśli znieprawiające, dręczące, toczące jaźń do samego jądra, myśli, w których lęgła się trwoga przed powietrzem, słońcem, ludźmi — jak w szeptem rozgłaszanej wieści o zarazie. Dziewczęta obsługiwały ich bez hałasu. Chcąc uniknąć potrzeby spojrzenia na żonę, a pogrążony w myślach, wodził oczyma za jedną, potem za drugą, nie mogąc ich odróżnić. Poruszały się w milczeniu nie wiadomo jakim sposobem, gdyż suknie ich brzegiem dotykały dywanu; sunęły tu i tam, oddalały się, zbliżały wykonując dokładne ruchy, sztywne w swej czerni i bieli, niby para marionetek w żałobie. Kamiennie obojętny ich wygląd uderzył go jak coś nienaturalnego, podejrzanego, nieprzejednanie wrogiego. Nigdy poprzednio nie przeszło mu przez myśl, aby można pod jakimkolwiek względem liczyć się z uczuciami lub sądami takich ludzi. Miał przekonanie, że nie posiadają żadnych zapatrywań, żadnych zasad, żadnej subtelności i żadnej władzy. Obecnie jednak upadł tak nisko, że nawet nie próbował ukrywać przed samym sobą, iż pragnie poznać tajne myśli swej służby. Parokrotnie spojrzał ukradkiem w twarze dziewcząt. Niepodobna nic z nich wyczytać. Służące zmieniały talerze, całkowicie ignorując jego istnienie. Co za nieprzenikniona obłuda! Dokoła niego kobiety, same kobiety. Niepodobna dowiedzieć się czegokolwiek. Ogarnęło go nurtujące, żrące uczucie niebezpiecznego osamotnienia, jakie czasami wystawia na próbę odwagę samotnego wędrowca w niezbadanym kraju. Wydało mu się, iż odetchnąłby z ulgą na widok męskiej twarzy — czyjejkolwiek, byle męskiej. Wówczas mógłby dowiedzieć się czegoś — zrozumieć… Postanowił mieć służbę męską. W jak najkrótszym czasie zgodzi lokaja. Wreszcie obiad się skończył — obiad, który zdawał się ciągnąć kilka godzin, a chwila ta zaskoczyła go tak znienacka, jakby spodziewał się, iż naturalnym biegiem rzeczy bez końca siedzieć będzie przy tym stole. Na górze jednak, w salonie, ogarnął go niepokój, który żadną miarą nie dał mu spocząć. Żona jego osunęła się na fotel; wziąwszy z podręcznego stolika wachlarz z kości słoniowej, zasłoniła nim twarz od ognia. Węgiel żarzył się bez płomienia, a na tle czerwonego żaru pionowe pręty kraty odcinały się u jej stóp niby czarne, pogięte, osmolone żebra ofiary całopalnej. W oddaleniu pod szkarłatnym abażurem paliła się lampa, stojąca na smukłym pręcie mosiężnym, stanowiąc gorejący ośrodek wśród cieni rozległego pokoju, wśród gorącego półmroku, który w swym ciepłym zabarwieniu miał coś delikatnego, subtelnego i piekielnego zarazem. Odgłos jego cichych kroków i stłumione cykanie zegara na kominku odpowiadały sobie rytmicznie, jak gdyby czas i on, stanąwszy do miarowych zawodów, kroczyli wspólnie poprzez piekielny półmrok ku tajemniczemu celowi. Chodził z jednego końca pokoju w drugi bez przerwy, niby podróżny, który z uporem dąży nocą jakąś drogą bez końca. Od czasu do czasu spoglądał na żonę. Niepodobna nic się dowiedzieć. Ściśle ujęty całokształt tej myśli wyrażał dla jego praktycznego umysłu coś nieograniczonego i nieskończenie głębokiego, jakieś subtelne wszechogarniające uczucie, wieczyste źródło jego bólu. Ta kobieta przyjęła go, opuściła, powróciła do niego. A prawdy o tym nie dowie się nigdy. Nigdy. Do samej śmierci — po śmierci — ani w dzień sądu, kiedy wszystko stanie się wiadome, myśli, uczynki, nagroda i kara, tylko jedyna tajemnica serc powróci, na wieki nieznana, do Niezbadanego Stwórcy dobra i zła, do Pana zwątpień i porywów. Zatrzymał się, by spojrzeć na nią. Odchylona w tył, z twarzą odwróconą od niego, siedziała nieruchomo, jakby uśpiona. O czym myślała, co czuła? I wobec bezwzględniej jej nieruchomości, wśród niezmąconej ciszy, poczuł się mały i bezsilny niby więzień w kajdanach. Wściekłość z powodu bezsilności przywołała mu przed oczy ponure obrazy, zbudziła w nim tę dręczącą zdolność wyobraźni, która w bolesnej chwili doznania krzywdy skłania człowieka do gróźb lub groźnych gestów w samotności pustego pokoju. Lecz napad szału minął natychmiast, pozostawiając tylko lekkie drżenie i trochę zaciekawienia i wyrozumowanego lęku, jak u człowieka, który zatrzymał się na samym progu samobójstwa. Pogodę prawdy i spokój śmierci osiągnąć można jedynie wzgardziwszy wszelkimi korzystnymi więzami życiowymi. Doszedł do wniosku, że nie chce wiedzieć. Lepiej nie. Już minęło. Tak jakby nic nie zaszło. A dla nich obojga bardzo było potrzebne, należało im się moralnie, aby nikt się nie dowiedział. Odezwał się nagle, jakby kończąc dyskusję. — Najlepiej dla nas będzie zapomnieć o tym. Drgnęła z lekka i ze szczękiem zamknęła wachlarz. — Tak, przebaczyć… i zapomnieć — powtórzył jakby do siebie. — Ja nie zapomnę nigdy — rzekła drżącym głosem. — I nigdy sobie nie przebaczę… — Ale ja, co nie mam sobie nic do wyrzucenia… — zaczął podchodząc ku niej. Zerwała się. — Nie po przebaczenie twoje wróciłam! — zawołała namiętnie, jakby odpierając krzywdzącą potwarz. Wymówił tylko: — Och! — i zamilkł. Nie mógł zrozumieć tej agresywności bez powodu i zaprawdę daleki był od zdania sobie sprawy, że bezwiedny odcień wzruszenia w ostatnich jego słowach wywołał ten nieopanowany wybuch szczerości. Dopełniło to miary jego zdumienia, lecz nie rozgniewało teraz wcale. Jakby to wszystko, czego nie pojmował, rzuciło nań znieczulający urok. Stała przed nim wysoka i niewyraźna, niby czarne widmo w czerwonym półmroku. Wreszcie nie zdając sobie zupełnie sprawy, co może nastąpić, gdy otworzy usta, szepnął: — Lecz jeśli miłość moja jest dosyć silna… — i zawahał się. Wśród głuchej ciszy usłyszał głośny trzask. To ona złamała wachlarz. Dwa cieniutkie kawałki kości słoniowej jeden po drugim bez szelestu upadły na gruby dywan; instynktownie schylił się, aby je podnieść. Gdy szukał ich po omacku u jej stóp, przyszło mu do głowy, że w dłoniach tej oto kobiety spoczywa niezbędny dar, którego nikt inny na świecie prócz niej dać nie może. A gdy wyprostował się znów, ogarnęła go nieprzeparta wiara w jakąś zagadkę; wiara, że oto na odległość ręki stoi przed nim tajemnica istnienia — pewnik bezcielesny i bezcenny, a nieuchwytny zarazem! Żona jego skierowała się ku drzwiom, a on szedł tuż przy niej, biedząc się nad wynalezieniem jakiegoś magicznego słowa, które by rozwiązało zagadkę i zmusiło do poddania się ten czarodziejski dar. Ale słowa takiego nie ma. Zagadkę rozwiązuje się tylko przez poświęcenie, a niebiański dar dany jest do rąk każdemu. Lecz oni żyli w świecie, który ma odrazę do zagadek, a dba jedynie o te dary, które otrzymać może na ulicy. Zbliżyła się do drzwi. Rzekł pośpiesznie: — Daję ci słowo, że kochałem cię… i kocham cię teraz. Zatrzymała się na prawie nieuchwytną chwilkę, aby rzucić mu spojrzenie pełne oburzenia, i znów szła dalej. Kobieca przenikliwość, mądra i zabarwiona odwiecznym instynktem samoobrony, tak gotowa widzieć przede wszystkim zło w tym, czego nie rozumie, napełniła ją gorzką urazą do obydwu mężczyzn, którzy wobec duchowej tragicznej walki jej uczuć umieli zdobyć się jedynie na gruby, wstrętny materializm. W gniewie na niedołężną próbę oszukania samej siebie znajdowała dosyć nienawiści dla obydwu. Czego chcieli od niej? Czego ten chciał jeszcze? I gdy znów znalazła się twarzą w twarz z mężem, który stał, trzymając rękę na klamce, zadała sobie pytanie, czy on jest nie do darowania głupi, czy nikczemny po prostu. Przemówiła nerwowo i bardzo szybko: — Oszukujesz sam siebie. Nigdy mnie nie kochałeś. Potrzeba ci było żony — kobiety, jakiejkolwiek kobiety, która by myślała, mówiła, postępowała w pewien określony sposób, w sposób uznany przez ciebie. Kochałeś sam siebie. — Nie wierzysz mi? — zapytał po chwili. — Gdybym wierzyła, że kochasz mnie — zaczęła namiętnie, po czym głęboko zaczerpnęła powietrza, a podczas tej przerwy jemu krew pulsowała w uszach — gdybym wierzyła, nigdy nie byłabym wróciła — dokończyła z całą bezwzględnością. Stał patrząc w dół, jakby nie słyszał. Czekała. Po chwili otworzył drzwi i na podeście ukazała się niewidoma marmurowa niewiasta, spowita w draperię aż do podbródka, wyciągająca ku nim na oślep pęk świateł. Zdawał się zatopiony w tak głębokim rozmyślaniu, że wychodząc przystanęła, by przyjrzeć mu się ze zdziwieniem. Podczas gdy mówiła, zszedł na szlak zagadki, przeniósł się ze świata zmysłowego w krainę uczuć. Czy nie wszystko jedno, co zrobiła, co powiedziała, jeśli za cenę raniących jej czynów i słów osiągnął rozwiązanie zagadki! Nie ma życia bez wiary i miłości — wiary w serce ludzkie, miłości dla , ludzkiej istoty! Tchnienie łaski, którego raz jedyny w życiu dostępują nawet najmniej zasłużeni, rozwarło przed nim wrota zaświatów. Zapatrzony w bezcielesny drogocenny pewnik zapomniał o błahych wydarzeniach życiowych: o błogości korzystania z darów, o rozkoszy użycia, o wszelkich proteuszowo zmiennych i podniecających formach pożądania, rządzących zmysłowym światem błazeńskich uciech i marnych trosk. Wiara! Miłość! Niezachwiana, czysta wiara w prawdziwość duszy, ogromna czułość, głęboka jak ocean, pogodna i wieczysta jak bezkresny spokój przestrzeni hen, w górze, ponad krótkotrwałymi ziemskimi burzami. Oto czego pragnął przez całe życie, lecz uświadomił sobie dopiero teraz po raz pierwszy. Osiągnął tę świadomość przez ból jej utraty. Ona rozporządzała tym darem! Tylko ona! I na całym świecie ona była jedyną istotą, która tym darem mogła nasycić jego bezgraniczne pragnienie. Postąpił krok naprzód, wyciągając ramiona, jakby chciał przyciągnąć ją do piersi, lecz podniósłszy głowę spotkał się z wyrazem takiej szczerej konsternacji, że ramiona opadły mu jak przetrącone. Odskoczyła od niego, potknęła się o próg i znalazłszy się na podeście, skulona, odwróciła się szybko. Tren sukni z szelestem owinął się koło jej stóp. Przerażenie jej było nieudawane. Dyszała, odsłaniając zęby, i cała nienawiść do siły, pogarda dla słabości, odwieczny konflikt płci wydarł się z niej na jaw, jak diablik z pudełka za pociśnięciem sprężyny. — To ohydne! — krzyknęła. Nie poruszył się z miejsca, lecz wygląd jej, niespokojne jej ruchy i dźwięk głosu wytworzyły niby gęstniejącą mgłę faktów pomiędzy nim a jego wizją miłości i wiary. Mgła rozpłynęła się i patrząc na tę twarz triumfującą i gniewną, na tę białą twarz podstępną i nieoczekiwaną, jakby znienacka spoglądającą z zasadzki, zaczął powoli wracać do świata rzeczywistości. Pierwsza jasna myśl jego była: „Jestem mężem tej kobiety.” Następna: „Nie da mi nic prócz tego, co oczy zobaczą.” Zapragnął nie chcieć widzieć. Lecz wspomnienie wizji, utrwalone na wieki w pamięci, zmusiło go do zwrócenia się do żony z naiwną surowością neofity, pozostającego pod grozą nowej wiary: — Ty nie masz tego daru. Odwrócił się od niej, pozostawiając ją zupełnie ogłupiałą. Poczęła powoli wstępować na schody, walcząc z niemiłym podejrzeniem, że postawiono ją wobec czegoś subtelniejszego niż ona sama, głębszego niż źle zrozumiany a tragiczny konflikt jej uczuć. Zamknął drzwi od salonu i począł błądzić samotny wpośród gęstych cieni czerwonego przyćmionego światła i niby w eleganckim przybytku wiecznego potępienia. Ona nie miała tego daru — nikt go nie miał… Postawił nogę na książce, co spadła z jednego z przepełnionych stolików. Podniósł tomik i trzymając go w ręce, podszedł do szkarłatnej lampy. Czerwień okładki pogłębiała się i powykręcane złote litery, rozsiane po niej, wystąpiły, połyskując krwawo. Cienie i arabeski. Przeczytał po dwakroć Cienie i ar… Tom poezji tamtego. Upuścił go, lecz nie uczuł najlżejszego drgnienia zazdrości czy oburzenia. Cóż on wiedział?.,. Cóż wiedział?… Stos rozżarzonych węgli osunął się w kominku. Obrócił się, by spojrzeć na nie. Ach! Tamten gotów był porzucić wszystko, co posiadał, dla tej kobiety, która nie przyszła, która nie miała na tyle wiary, miłości, odwagi, aby przyjść. Czego tamten oczekiwał, czego się spodziewał, czego pragnął? Kobiety czy tego pewnika bezcielesnego a drogocennego! Pierwszą nieegoistyczną myśl, jaką kiedykolwiek poświęcił istocie ludzkiej, zwrócił ku temu człowiekowi, który chciał mu wyrządzić straszliwą krzywdę. Nie czuł gniewu. Przygniatał go smutek nieosobisty, jakby bezbrzeżna melancholia całej ludzkości roztęsknionej za czymś, czego się nie da osiągnąć. Poczuł się bratem każdego człowieka — nawet tamtego, zwłaszcza tamtego. Co tamten myślał teraz? Czy przestał czekać, zaniechał nadziei? Czy przestanie kiedy czekać i spodziewać się? Czy zrozumie, że kobieta, która nie miała odwagi, nie miała i daru tego — nie miała daru! Zegar zaczął bić i głębokie wibrujące dźwięki napełniły pokój niby odgłosem potężnego dalekiego dzwonu. Policzył uderzenia. Dwanaście. Zaczął się nowy dzień. Nadeszło jutro, tajemnicze i kłamliwe, co wabi ludzi, gardzących miłością i wiarą, wciąż dalej i dalej, poprzez ważkie błahostki życia ku należnej zapłacie grobu. Policzył uderzenia i, wpatrzony w kominek, zdawał się oczekiwać na więcej, a potem, jakby na czyjeś wezwanie, energicznym krokiem wyszedł z pokoju. Znalazłszy się za drzwiami, usłyszał kroki w przedsionku i przystanął. Zasunięto jedną zasuwę, potem drugą. Zamykano na noc, odgradzając jego pożądanie i zawód od tchnącej oburzeniem krytyki świata, pełnego szlachetnych darów dla tych, co mienią się być bez skazy i zarzutu. On był bezpieczny, a wszędzie wokół jego domu służalcze lęki i służalcze nadzieje spały, śniąc o powodzeniu, za nieubłaganą dyskrecją drzwi, równie nieprzeniknioną dla prawdy wewnątrz zawartej jak granit grobowców. Szczęknął zamek, zabrzęczał łańcuch. Nikt się nie dowie! Czemu ta pewność bezpieczeństwa cięższa mu była niż brzemię lęku i czemu dzień, co się rozpoczął, uporczywie nasuwał się jako ostatni ze wszystkich dni — jak dziś bez jutra? A jednak nic się nie zmieniło, bo nikt się nie dowie, wszystko iść będzie jak dawniej, branie od życia, rozkosz używania, radość głodu nasycanego codziennie, szlachetne bodźce niezaspokojonej ambicji. Wszelkie, wszelkie radości życia. Wszelkie prócz pewnika bezcielesnego a drogocennego, pewnika miłości i wiary. Wierzył, że cień tego pewnika towarzyszył mu, odkąd mógł tylko sięgnąć pamięcią, że niewidzialna obecność kierowała jego życiem. A teraz, gdy cień ten pojawił się i zniknął, nie mógł ugasić w sobie tęsknoty za prawdą jego treści. Jego pożądanie tej prawdy było naiwne, równie potężne jak pragnienie dobrobytu, na którym opiera się istnienie, lecz w przeciwieństwie do tegoż — nie do przezwyciężenia. Był to subtelny despotyzm idei nie znoszącej współzawodnictwa, samotnej, niepocieszonej i groźnej. Wchodził wolno po schodach. Nikt się nie dowie. Dni iść będą za dniami, a on zajdzie daleko, bardzo daleko. Jeśli nie można ujarzmić idei, to można ujarzmić los, ludzi, świat cały. Wielkość tej perspektywy olśniła go; brutalny zmysł praktyczny krzyczał w nim, że tylko to warto posiadać, co się da osiągnąć. Zwolnił kroku na stopniach. W przedsionku światła pogasły i tylko mały żółty płomyk migał gdzieś na dole. Poczuł dla siebie nagłą pogardę i to dodało mu bodźca. Ruszył znów naprzód, lecz u drzwi wspólnego pokoju, wyciągnąwszy już rękę do klamki, zawahał się. Poniżej na schodach ukazała się głowa służącej, która skończyła zamykanie domu. Ręka mu opadła. Pomyślał: „Poczekam, aż przejdzie” — i cofnął się pomiędzy pionowe fałdy portiery. Widział ją wynurzającą się stopniowo, jakby wznosiła się ze studni. Za każdym krokiem płomyk świecy chwiał się przed jej zmęczoną młodą twarzą, a ciemność przedsionka zdawała się czepiać jej czarnej sukni, postępować za nią, wznosząc się niby milczący przypływ, niby wielka noc świata zewnętrznego, która wdarła się przez dyskretną przegrodę murów, zamkniętych drzwi i zasłoniętych okien. Wstępowała po schodach, skakała na ściany, jak gniewna fala, zalewała błękitne niebiosa, żółte piaski, słoneczne światło krajobrazów, nędzny patos niewinności w łachmanach i zrezygnowanej głodowej śmierci. Pochłonęła rozkoszną idyllę na łódce i okaleczałe nieśmiertelne płaskorzeźby. Napływała z zewnątrz, wspinała się coraz wyżej, niosąc milczące zniszczenie. A ponad nią niewiasta z marmuru, stateczna i ślepa na swym wysokim piedestale, zdawała się odpędzać zachłanną noc pękiem świateł. Z niecierpliwością śledził napływającą falę nieprzeniknionych mroków, jakby spragniony nadejścia nocy tak czarnej, aby skryła sromotną porażkę. Ciemności nadchodziły coraz bliżej. Pęk świateł zagasł. Służąca wchodziła po schodach, twarzą zwrócona ku niemu. Za jej plecami cień olbrzymiej niewiasty kołysał się z lekka po ścianie. Hervey powstrzymał oddech, gdy służąca mijała go bez szelestu z ociężałymi powiekami. Nadbiegający w ślad za nią przypływ morza ciemności napełnił dom, zdawał się zalewać mu stopy i, nie znajdując tamy po drodze, w milczeniu zawarł się nad jego głową. Chwila oczekiwana nadeszła, lecz Hervey nie otworzył drzwi. Wśród panującej ciszy, zamiast poddać się rozsądnym wymaganiom życiowym, z buntem w sercu ruszył w ciemności zalegające dom. Dom zaś stał się przybytkiem nieprzeniknionej nocy, jakby zaprawdę ostatni dzień nadszedł i minął, pozostawiając go samotnego w mrokach, co nie mają jutra. A w dole niewyraźnie majaczyła marmurowa niewiasta, blada i nieruchoma jak cierpliwe widmo, i wyciągała w ciemność pęk zagasłych lampek. Posłuszna myśl kreśliła mu obraz nieprzerwanego pasma życia, dostojeństw i korzyści płynących ze stałego powodzenia, buntownicze zaś serce biło w piersi, jakby oszalałe pragnieniem pewnika bezcielesnego a drogocennego, pewnika miłości i wiary. Cóż z tego, że dom jego noc zalega, gdy na świecie jest słońce, w promieniach którego ludzie sieją i zbierają! Nikt się nie dowie. Dni, lata przeminą i… Wspomniał, że niegdyś kochał ją. Lata przeminą… I znów pomyślał o niej, jak się myśli o umarłej — z czułością bezbrzeżnego żalu, z namiętną tęsknotą za utraconym ideałem. Kochał ją, kochał, a nigdy nie poznał prawdy… Lata mijać będą wśród dręczących wątpliwości… Wspomniał jej uśmiech, oczy, głos, milczenie, jak gdyby utracił ją na zawsze. Lata przeminą, a on zawsze nie dowierzać będzie jej uśmiechowi, podejrzewać spojrzenie, zawsze wątpić będzie jej słowom, nigdy nie da wiary milczeniu. Nie miała tego daru, nie miała! Czym była? Kim była?… Lata przeminą, wspomnienie tych chwil się zatrze, a ona dzielić z nim będzie materialny spokój nieskazitelnego żywota. Nie miała .miłości ani wiary dla nikogo. Poświęcać jej myśli, okazywać wiarę równało się szeptaniu wyznań ponad krawędzią świata. Nic nie powracało — nawet echo. W bólu, którym go ta myśl napełniła, zrodziło się jego sumienie. Nie ten strach przed wyrzutami, który rośnie powoli i powoli słabnie wpośród skomplikowanych wydarzeń życiowych, lecz Mądrość Boża w pełni rozwoju, uzbrojona i sroga, z głębi doświadczanego serca wydostająca się na świat, gotowa do walki z tajoną niskością pobudek. Jak błyskawica spadła nań świadomość, że moralność nie jest drogą do szczęścia. Straszliwe to było objawienie. Zrozumiał nagle nicość swej mądrości. Marność uczynków ludzkich, powodzenia, upokorzeń, godności, upadku — marność wszystkiego. Nie była to sprawa mniejszego lub większego bólu, tej radości lub tamtej troski, lecz prawdy lub kłamstwa, życia lub śmierci. Stał wśród nocy–objawicielki w ciemności, co doświadcza serca, nocy bezużytecznej dla pracy ludzkiej, lecz wśród której wzrok nie oślepiony blaskiem słonecznym zachłannego dnia wędruje czasami hen, aż do gwiazd. Niezmącona otaczająca go cisza miała w sobie coś uroczystego, lecz on wiedział, że była to kłamliwa powaga świątyni przeznaczonej na odprawianie obrzędów upodlającego kultu. Milczenie wśród tych dyskretnych ścian wymownie świadczyło o bezpieczeństwie, lecz jemu wydało się podniecające i ponure niby dyskrecja korzystnej sromoty; był to przezornie zachowany spokój jaskini fałszerzy pieniędzy — domu niesławy! Lata przeminą i nikt się nie dowie. Nigdy! Aż do śmierci — ni potem… — Nigdy! — przemówił głośno do nocy–objawicielki. I zawahał się. Tajemnica serc, za straszna dla lękliwych oczu ludzkich, powróci, nieodgadniona, do Nieprzeniknionego Twórcy dobra i zła, do Pana zwątpień i porywów. Sumienie jego narodziło się, usłyszał głos jego i zawahał się, nieświadom swej mocy, potęgi silnej jak los, tajemnicy własnego serca. Straszliwa to ofiara rzucić życie całe w płomień nowej wiary. Potrzebował pomocy przeciw samemu sobie, przeciw okrutnemu wyrokowi zbawienia. Nawyk wieloletni przeważył, potrzeba zwrócenia się do cichego sprzymierzeńca, który nigdy dotychczas nie zawiódł. Może ona pomoże… Otworzył drzwi i wpadł, jakby pogoń miał za sobą. Znalazł się pośrodku pokoju, zanim zdołał dostrzec cośkolwiek prócz oślepiającego blasku, a potem ukazała się głowa kobiety, jakby odcięta od tułowia i unosząca się na poziomie jego oczu. To żona zerwała się, gdy wpadł do pokoju. Przez chwilę przypatrywali się sobie nawzajem, jakby oniemieli ze zdumienia. Włosy jej, spływające wzdłuż ramion, lśniły jak polerowane złoto. Spojrzał w bezdenną głębię niewinnych jej oczu. Nic w nich nie ma — nic, nic. Wyjąkał nieprzytomnie: — Chciałbym… chciałbym… wiedzieć… Przez jasność tych niewinnych oczu przemknął cień; cień wątpliwości, podejrzliwości, tej zawsze czujnej cechy niewygasającego antagonizmu, bezlitosnego niedowierzania, właściwego odwiecznemu instynktowi samoobrony; nienawiści, głębokiej wystraszonej nienawiści do wszystkiego, co niezrozumiałe — do tej wstrętnej czułości, narzucającej swój gruby materializm duchowemu, tragicznemu konfliktowi jej uczuć. — Alvanie… ja tego nie zniosę… — Zaczęła nagle dyszeć. — Ja mam prawo… do… do samej siebie… Podniósł rękę i miał wygląd tak groźny, że urwała przestraszona i cofnęła się trochę. Stał z podniesioną ręką… Lata mijać będą, a on będzie musiał żyć z tą bezdenną głębią niewinności, po której migają cienie podejrzeń i nienawiści… Lata mijać będą, a on nigdy się nie dowie, nigdy nie zaufa… Lata przeminą bez wiary i miłości… — Możesz tak żyć?! — krzyknął, jak gdyby mogła słyszeć jego myśli. Miał wygląd groźny. Przez myśl przemknęła jej możliwość gwałtu, niebezpieczeństwa i na jedno mgnienie ogarnęła ją wątpliwość, czy na ziemi istnieją takie wspaniałości, których ceną można by okupić taką brutalną scenę. — Krzyknął po raz drugi: — Możesz tak żyć?! — i patrzył na nią jak obłąkany. W jej oczach także zapaliły się błyski. Nie słyszała przerażającego zgiełku jego myśli, podejrzewała więc nawrót żalu, nowy atak zazdrości, nieuczciwe pragnienie wykrętu. W odpowiedzi krzyknęła z gniewem: — Mogę! Zatrząsł się, jakby szamocząc się i rwąc niewidzialne więzy. Ona dygotała od stóp do głów. — A ja… nie mogę! — Wyrzucił ramiona przed siebie, jakby chciał ją odepchnąć, i wielkimi krokami wyszedł z pokoju. Drzwi zawarły się z trzaskiem. Postąpiła szybko trzy kroki naprzód i stanęła wpatrzona w białe tafle ze złoceniami. Żaden dźwięk nie dobiegał spoza nich, żaden szept, żadne westchnienie, nawet stąpania żadnego nie było słychać na grubym dywanie poza drzwiami. Zdało się, że Alvan zaraz po wyjściu skonał nagle, że zmarł za progiem i ciało jego rozwiało się natychmiast wraz z duszą. Nasłuchiwała z rozchylonymi ustami i niepewnym wzrokiem. Aż tam na dole, gdzieś głęboko, niby w trzewiach ziemi, jakieś drzwi zawarły się ciężko i spokojny dom zadrżał od dachu aż do fundamentów silniej niż od huku pioruna. Nie powrócił nigdy. Przełożyła Helena Gay Laguna The Lagoon Biały, wsparty oburącz o dach małego domku na rufie lodzi, odezwał się do sternika: — Przenocujemy na polance Arsata. Późno już. Malaj mruknął coś w odpowiedzi i sterował z oczami utkwionymi w rzece. Biały oparł brodę na skrzyżowanych ramionach i wpatrzył się w szlak wodny za łodzią. U krańca prostej drogi wśród lasów, przedzielonych jaskrawym blaskiem rzeki, bezchmurne, olśniewające słońce ważyło się nisko nad wodą gładką i połyskliwą jak metalowa wstęga. Ciemny, posępny las stał w ciszy i spokoju z obu stron szerokiej rzeki. U stóp wielkich, wyniosłych drzew bezpienne palmy wyrastały z nadbrzeżnego mułu w pękach ogromnych, ciężkich liści, zwisających nieruchomo nad brunatnymi kręgami wirów. W ciszy każde drzewo, każdy liść, każda gałązka, najcieńsze pędy lian i płatki najdrobniejszego kwiecia były jakby zaklęte w spokój kamienny i ostateczny. Nic się nie poruszało na rzece prócz ośmiu wioseł, które błyskały, wznosząc się i opadając miarowo z pojedynczym pluskiem. Sternik zagarniał wodę to na prawo, to na lewo, a pióro steru kreśliło nagłym i rytmicznym ruchem błyszczące półkole nad jego głową. Wzburzona woda pieniła się naokoło z głuchym szumem. Łódź sunęła w górę rzeki wśród przelotnego zamętu, wznieconego przez nią samą i wstępowała, zda się, w granice kraju, skąd nawet wspomnienie ruchu uleciało na zawsze. Biały odwrócił się od zachodzącego słońca i objął spojrzeniem pusty, rozległy obszar morza. Rzeka — wahająca się i niepewna w ciągu długiej wędrówki — przez ostatnie trzy mile płynie wprost ku morzu jakby znęcona swobodą szerokiego horyzontu, płynie prosto na wschód — na wschód, który mieści w sobie i światło, i ciemność. W tyle za łodzią rozległ się kilkakrotnie zew jakiegoś ptaka — zgrzytliwy i słaby — prześliznął się po gładkiej wodzie i zatracił w głuchej ciszy świata, nie sięgnąwszy przeciwległego brzegu. Sternik wbił wiosło w toń i przytrzymał je mocno w wyprężonych ramionach, pochylając się naprzód. Woda głośno zabulgotała; wydało się naraz, że długi, prosty obszar rzeki obraca się naokoło swej osi, lasy zatoczyły półkole, a ukośne promienie zachodu padły ognistym żarem na bok łodzi, rzucając wydłużone, potworne cienie wioślarzy na pręgowany blask rzeki. Biały odwrócił się, aby spojrzeć naprzód. Czółno płynęło teraz pod kątem prostym, do prądu i rzeźbiona głowa smoka, umieszczona na dziobie, skierowała się w stronę szczeliny dzielącej nadbrzeżne zarośla. Prześliznęła się przez nie, otarłszy się o zwisające gałęzie, i znikła z rzeki niby smukłe ziemno–wodne stworzenie opuszczające wodę dla leśnego legowiska. Wąska zatoka wyglądała jak kręty, przepaścisty rów pełen mroku pod skrawkiem czystego, jaskrawego błękitu nieba. Olbrzymie drzewa, niewidzialne za strzępiastymi draperiami lian, wznosiły się wysoko. Gdzieniegdzie, tuż nad połyskliwą czernią wody, skręcony korzeń jakiegoś wielkiego drzewa sterczał spośród koronek drobnych paproci, czarny i ponury, skłębiony i nieruchomy jak zastygły wąż. Krótkie słowa wioślarzy odbijały się głośno od zwartych ścian roślinnych. Mrok sączył się spomiędzy drzew, przesiewał się przez pogmatwany labirynt pnączy, wypełzał spod fantastycznie wielkich, nieruchomych liści, mrok tajemniczy i nieodparty, wonny i jadowity mrok nieprzebytych lasów. Ludzie popychali łódź żerdziami w płytkiej wodzie. Przesmyk rozszerzył się w rozległą przestrzeń stojących wód. Lasy cofnęły się od brzegu, zostawiając gładki pas jasnozielonej, trzciniastej trawy, niby ramę okalającą błękit odbitego nieba. Wełnista, różowa chmurka płynęła wysoko w górze, wlokąc delikatny, barwny swój wizerunek wśród płynących liści i srebrzystych kwiatów lotosu. W oddali zaczerniał domek osadzony na wysokich palach. Tuż przy nim dwie smukłe palmy nibong, zbiegłe, zda się, z okólnych lasów, kłoniły się lekko nad postrzępionym dachem z wyrazem tkliwego smutku i pieczołowitości w pochyleniu głów liściastych i wyniosłych. Sternik rzekł, wskazując wiosłem: — Arsat jest w domu. Widzę jego czółno, uwiązane między palami. Wioślarze przebiegali wzdłuż brzegów łodzi, spoglądając przez ramię ku celowi całodziennej podroży. Byliby woleli spędzić noc gdziekolwiek indziej, byle nie na tej dziwacznej lagunie, gdzie straszyło po nocach. A przy tym nie lubili Arsata, jako obcego przybysza i osobnika mocno podejrzanego; bowiem człowiek, który naprawia walący się dom i w nim zamieszkuje, stwierdza jawnie, że nie boi się żyć wśród duchów nawiedzających miejsca opuszczone przez ludzi. Taki człowiek mocen jest spaczyć bieg przeznaczenia spojrzeniem lub słowem, a przygodnym wędrowcom trudno jest przebłagać domowe duchy samotnika, które czyhają na podróżnych, chcąc wywrzeć na nich zemstę za złośliwość swego ludzkiego władcy. Białych te sprawy nic nie obchodzą, ponieważ są niewierzący i pozostają w zmowie z Ojcem Zła, który osłania ich od szwanku i wiedzie przez ukryte niebezpieczeństwa tej ziemi. Na przestrogi prawowiernych biali odpowiadają wyzywającym niedowiarstwem. Cóż na to poradzić? Tak rozmyślali wioślarze, kładąc się całym ciężarem na końce długich żerdzi. Wielka łódź sunęła prędko, gładko i bezszelestnie ku polance Arsata. Wreszcie rozległ się łoskot tyk rzuconych na dno łodzi, zabrzmiał głośny pomruk: „Chwała Allachowi!” — i łódź uderzyła lekko o koślawe pale przed domkiem. Wioślarze zadarli głowy i krzyknęli zgrzytliwym chórem: „Arsat! Hej, Arsat!” Nikt się nie pokazał. Wówczas biały jął wspinać się po niezdarnie skleconej drabinie prowadzącej na bambusową platformę. Djuragan łodzi rzekł kwaśno: — Wieczerzę ugotujemy w sampanie i przenocujemy na wodzie. — Podajcie mi derki i kosz — rozkazał krótko biały. Ukląkł na skraju pomostu i wziął od nich swoje rzeczy. Potem łódź odpłynęła, a biały powstał i znalazł się naprzeciw Arsata, który wyszedł właśnie z niskich drzwi chaty. — Był to człowiek młody, potężnie zbudowany, o szerokiej piersi i muskularnych ramionach. Odziany był tylko w sarong; na głowie nic nie miał. Wielkie, łagodne oczy patrzyły żarliwie w białego, ale głos i obejście były spokojne, gdy spytał bez słowa przywitania: — Czy masz lekarstwo, tuanie? — Nie — odrzekł gość z niepokojem. — Nie. Dlaczego? Czy jest kto chory w domu? — Wejdź i zobacz — odparł Arsat tym samym spokojnym tonem i odwróciwszy się nagle, znikł w niskim przejściu. Biały zostawił swoje pakunki i poszedł za nim. W przyćmionym świetle wnętrza dojrzą? na bambusowym tapczanie kobietę wyciągniętą na wznak pod szerokim przykryciem z czerwonego perkalu. Leżała bez ruchu, jak martwa, tylko jej wielkie, szeroko rozwarte oczy, utkwione w cienkich krokwiach, połyskiwały w mroku, nieruchome i nie widzące. Miała dużą gorączkę i widać było, że jest nieprzytomna. Policzki jej były z lekka zapadnięte, usta rozchylone, a młoda twarz przybrała wyraz nieruchomy i złowróżbny, zapatrzony i nieobecny wyraz ludzi nieprzytomnych, stojących w obliczu śmierci. Obaj mężczyźni patrzyli na nią w milczeniu. — Dawno już chorujesz? — zapytał podróżny. — Nie spałem przez pięć nocy — odrzekł spokojnie Malaj. — Z początku słyszała głosy nawołujące ją z wody i mocowała się ze mną, gdyż nie chciałem jej puścić. Ale od chwili, gdy wstało dzisiejsze słońce, nic już nie słyszy — nawet mnie nie słyszy. Nic już nie widzi. Nawet mnie nie widzi — nawet mnie! Zamilkł na chwilę, po czym zapytał cicho: — Tuanie, czy ona umrze? — Lękam się tego — rzekł smutno biały. Znał Arsata przed laty w dalekim kraju, w czasach niespokojnych i groźnych, gdy żadną przyjaźnią gardzić nie należy. A odkąd malajski jego przyjaciel osiadł niespodzianie z obcą kobietą w szałasie lagunie, biały spędził tu wiele nocy, podróżując w górę i w dół rzeki. Lubił tego człowieka, który umiał być wiernym doradcą i walczyć nieustraszenie u boku białego przyjaciela. Lubił go — może nie do tego stopnia jak się lubi wiernego psa jednak lubił go dostatecznie, aby mu służyć pomocą o nic nie pytając, aby w nawale zajęć wspomnieć czasem niejasno samotnego mężczyznę i długowłosą kobietę, o śmiałej twarzy i zwycięskich oczach, dwoje ludzi żyjących razem w leśnej kryjówce, samotnych i trwożnie unikanych. Biały wyszedł z szałasu w chwili, gdy olbrzymia łuna zachodu gasła, zdmuchnięta przez szybkie, skradające się cienie, które wypełzły jak czarna, nieuchwytna mgła spomiędzy szczytów drzew i snuły się po niebie, chłonąc szkarłatny żar obłoków i wspaniałą purpurę uchodzącego dnia. Po chwili wszystkie gwiazdy zabłysły nad głęboką czernią ziemi i wielka laguna zajaśniała nagle odbitymi światełkami, niby owalny szmat gwiaździstego nieba, ciśnięty w beznadziejną, przepastną noc dzikiej głuszy. Biały posilił się zapasami wyjętymi z koszyka, po czym zebrał kilka patyków leżących na platformie i rozpalił małe ognisko, lecz nie dla ciepła; chodziło mu o dym chroniący przed moskitami. Otulił się w koce i siedział wsparty o trzcinową ścianę domku, paląc w zamyśleniu papierosa. Arsat wyszedł z chaty bez szelestu i przykucnął przy ogniu. Biały poruszył z lekka wyciągniętymi nogami. — Oddycha — rzekł cicho Arsat, uprzedzając pytanie, którego się spodziewał. — Oddycha i goreje wielkim ogniem. Nie mówi nic. Nie słyszy nic. I goreje! Urwał i zapytał po chwili spokojnym, obojętnym głosem: — Tuanie… czy ona umrze? Biały poruszył się nerwowo i mruknął niepewnym tonem: — Jeśli tak chce jej przeznaczenie. — Nie, tuanie — odpowiedział spokojnie Arsat. — Jeśli tak chce moje przeznaczenie. Słucham, patrzę, czekam. I wspominam… Tuanie, czy pamiętasz dawne dni? Czy pamiętasz mego brata? — Tak — odrzekł biały. Malaj powstał nagle i wszedł do chaty. Podróżny, siedząc nieruchomo na platformie, posłyszał jego głos. Arsat mówił: — Usłysz mnie! Przemów! — Po tych słowach nastała głucha cisza. — O Diamelen! — krzyknął nagle. Głębokie westchnienie doszło do uszu białego. Arsat ukazał się we drzwiach i przysiadł znów na dawnym miejscu. Siedzieli milcząc przy ogniu. Cisza panowała w chacie i wszędzie wokoło; tylko z daleka dochodziły od czasu do czasu głosy wioślarzy, niosące się wyraźnie po spokojnej wodzie. Ognisko rozpalone na rufie sampanu jaśniało słabo w oddali, otoczone mglistą, czerwoną aureolą. Wreszcie zgasło. Głosy ucichły. Ląd i woda spały niewidzialne, nieporuszone i nieme. Zdawało się, że nic nie pozostało ze świata prócz migotliwego blaski gwiazd, spływającego nieustannie i daremnie w głuchą czerń nocy. Biały patrzył przed siebie w ciemność szeroko rozwartymi oczami. Groza i urok, natchnienie i tajemnica śmierci — bliskiej, nieuniknionej, niewidzialnej — stłumiły gorączkową ruchliwość jego rasy, budząc w nim najgłębsze, najmniej uchwytne myśli. Czujna podejrzliwość upatrująca wszędzie coś złego, żrąca podejrzliwość, która czyha w na szych sercach, wypełzła w otaczającą go ciszę głęboką i głuchą, nasycając ją fałszem i ohydą, aż wreszcie cisza ta wydała mu się spokojną, nieprzeniknioną maską, kryjącą potworny jakiś gwałt. Przelotne a potężne wzburzenie targnęło całą istotą białego i ziemia spowita w gwiaździsty spokój stała się dlań mroczną krainą nieludzkich walk bojowiskiem duchów strasznych i czarownych wzniosłych i ohydnych, walczących zapamiętale o władzę nad naszymi bezbronnymi sercami, nie spokojną, tajemniczą krainą niewyczerpanych pragnień i lęków. Żałosny szept wysnuł się z mroku, szept smutny i przerażający, jak gdyby wielkie, samotne lasy usiłowały wsączyć do uszu białego mądrość swej niezmiernej i wyniosłej obojętności. Niepewne i nieuchwytne dźwięki krążyły wokół niego w powietrzu, kształtując się z wolna w słowa i wreszcie spłynęły szemrzącym strumieniem cichych, monotonnych zdań. Wzdrygnął się jak człowiek nagle ze snu zbudzony i zmienił nieznacznie pozę. Arsat, nieruchomy i niewyraźny jak cień, siedział z pochyloną głową nad migotaniem gwiazd i mówił cichym, sennym głosem: — …bo gdzież złożyć ciężar swej troski, jeśli nie w sercu przyjaciela? Mężowi przystoi mówić o wojnie i o miłości. Ty wiesz, tuanie, czym jest wojna, i patrzyłeś na mnie, gdy w chwili niebezpieczeństwa szukałem śmierci, jak inni szukają życia. Słowa napisane mogą zaginąć. Można napisać kłamstwo, ale to, co oglądały nasze oczy, jest prawdą i pozostaje w pamięci. — Pamiętam — rzekł spokojnie biały. Arsat ciągnął dalej głosem posępnym i opanowanym: — Dlatego będę ci mówił o miłości. Będę mówił w mroku. Będę mówił, póki noc i miłość me przeminą i póki oko dnia me padnie na moją żałość i moją hańbę; na moją poczerniałą twarz; na moje zgorzało serce. Krótkie, nikłe westchnienie powstrzymało na chwilę Jego słowa, które płynęły nie podkreślone żadnym gestem, żadnym poruszeniem. — Gdy minął czas wojny i zamieszek i gdy opuściłeś mój kraj w pogoni za swymi pragnieniami, których my, wyspiarze zrozumieć nie możemy, mnie i memu bratu przypadło znowu w udziale nosić miecz za władcą, jak to czyniliśmy i dawni Wiesz, że pochodzimy z wielkiego, panującego rodu i że bardziej niż ktokolwiek byliśmy godni piastować znamię władzy na prawym ramieniu. A w czasach pomyślności Si Dendring zaszczycał nas swoją łaską, tak jak my w czasach smutku staliśmy przy nim wiernie i nieustraszenie. Nastał czas pokoju. Czas łowów na jelenie i walk kogucich; czczej gadaniny i głupich swarów między mężami, których brzuchy są pełne, a broń rdzewieje. Lecz siewca śledził bez trwogi wzrost młodych pędów ryżu, a kupcy snuli się ciągle; wyruszali chudzi i wracali utuczeni na wody naszej spokojnej rzeki. Przywozili kłamstwa i prawdę razem zmieszane, tak że żaden mąż nie wiedział, kiedy się radować, a kiedy smucić. Słyszeli także i o tobie, tuanie. Widziano cię tu i widziano cię ówdzie. A ja cieszyłem się, że o tobie słyszę, bo nasze burzliwe czasy żyły w mej pamięci, i wspominałem cię zawsze, aż nadszedł czas, oczy moje nic już w przeszłości widzieć nie mogły, bo ujrzały tę, która umiera tu — w chacie. Urwał i wyszeptał przejmującym głosem: — O Mara bahia! O dolo! Po chwili ciągnął znów nieco głośniej: — Nie ma gorszego wroga i nie ma lepszego przyjaciela nad brata, tuanie, gdyż brat wszystko o bracie, a w doskonałej wiedzy i dobra, i zła siła. Kochałem swego brata. Poszedłem więc do niego i wyznałem mu, że patrzeć mogę tylko na jedno oblicze, że słuchać mogę jednego głosu. Poradził mi: „Otwórz przed nią serce, aby ujrzała, co się w nim dzieje — i czekaj. Cierpliwość jest mądrością. Może się zdarzyć, że Inchi Midah umrze albo że nasz władca otrząśnie się z lęku przed niewiastą”. Czekałem więc!… Pamiętasz, tuanie, kobietę o zakwefionej twarzy — pamiętasz trwogę naszego władcy przed jej przebiegłością i wybuchami gniewu. Nie chciała puścić od siebie swej służebnicy — i cóż na to mogłem poradzić? Lecz syciłem głód mego serca krótkimi spojrzeniami i słowami rzucanymi ukradkiem. Za dnia wałęsałem się po ścieżce wiodącej do kąpieli, a gdy słońce zapadło za lasy, skradałem się wzdłuż jaśminowego żywopłotu otaczającego dziedziniec kobiet. Mówiliśmy do siebie, nie widząc się nawzajem, przez woń kwiatów, przez zasłonę liści, przez źdźbła wysokiej trawy stojącej bez ruchu przed naszymi ustami, tak wielka była nasza ostrożność, tak cichy szept naszej wielkiej tęsknoty. Czas mijał szybko… i wśród kobiet lęgły się plotki — a nasi wrogowie czuwali. — Brat mój spochmurniał, ja zaś zacząłem myśleć o zabójstwie i okrutnej śmierci. Ludzie z mego plemienia biorą to, czego pożądają, tak jak i wy, biali. Bywa niekiedy, że wojownik musi zapomnieć o wierności i szacunku. Potęga i władza jest w ręku panujących, ale wszyscy ludzie mają prawo do miłości, do siły i do odwagi. Mój brat powiedział: „Zabierzesz ją spośród nich. Otośmy obaj jak jeden mąż”. A ja odrzekłem: „Niech się to prędko stanie, bo nie masz dla mnie ciepła w blasku słońca, które jej nie oświeca”. Nadeszła wreszcie nasza godzina, kiedy władca otoczony możnymi wyruszył ku ujściu rzeki na połów ryb przy świetle pochodni. Zebrały się tam setki łodzi, a na białym piasku między wodą a lasem zbudowano szałasy z listowia dla dworu radży. Dymy ognisk snuły się jak niebieska mgła wieczorna, a wśród niej wiele głosów tryskało weselem, Gdy przygotowano łodzie, by ruszyć na wypłaszanie ryb, brat podszedł do mnie i rzekł: „Dzisiaj!” Opatrzyłem broń, a kiedy czas nadszedł, łódź nasza zajęła miejsce w kręgu czółen z pochodniami. Światła jaśniały nad wodą, lecz za kołem czółen panowała ciemność. Podniosły się krzyki, podniecenie upoiło ludzi do szaleństwa i wtedy wysunęliśmy się cichaczem. Woda pochłonęła naszą pochodnię i ruszyliśmy z powrotem do brzegu, kędy panował mrok rozświetlony gdzieniegdzie żarem dopalających się ognisk. Od strony szałasów dochodziły nas rozmowy niewolnic. Znaleźliśmy na koniec miejsce ustronne i ciche. Czekaliśmy. Zjawiła się wreszcie. Ujrzeliśmy, jak biegła chyżo i lekko wzdłuż brzegu, śladów za sobą nie zostawiając, niby liść gnany wiatrem do morza. Mój brat rzekł posępnie: „Idź i weź ją. Zanieś ją do naszego czółna”. Uniosłem ją w ramionach. Dyszała ciężko. Serce jej biło o moją pierś. Rzekłem: „Zabieram cię od tych ludzi. Przybiegłaś na krzyk mego serca i ramiona moje unoszą cię do łodzi wbrew woli władców”. „Tak być musi — powiedział mój brat. — Jesteśmy ludźmi, którzy biorą to, czego pożądają, i umieją bronić swej zdobyczy przeciw wielu wrogom. Powinniśmy byli porwać ją w jasny dzień”. „Ruszajmy” — rzekłem, gdyż odkąd znalazła się w mej łodzi, zacząłem myśleć o mnogich wojownikach władcy. „Tak, ruszajmy — odrzekł mój brat. Jesteśmy wygnańcami i od tej chwili łódź jest nam ojczyzną, a morze schronieniem”. Zawahał się z nogą opartą o brzeg, a ja nagliłem do pośpiechu, gdyż pamiętałem uderzenia jej serca o moją pierś i uprzytomniłem sobie, że dwóch ludzi nie może stawić czoła setce. Ruszyliśmy, płynąc z prądem wzdłuż brzegu. Kiedy mijaliśmy zatokę, gdzie odbywał się połów, wielka wrzawa przycichła już, lecz szmer głosów rozbrzmiewał jak brzęczenie owadów o południu. Łódki, zbite w gromadę, płynęły w czerwonym świetle pochodni pod czarnym dachem z dymu, a mężowie rozprawiali o rybołówstwie. Mężowie, którzy chełpili się i wychwalali jeden drugiego, i szydzili z siebie nawzajem — mężowie, którzy jeszcze rano byli naszymi przyjaciółmi, ale tej nocy stali się naszymi wrogami. Minęliśmy ich szybko. Nie mieliśmy już przyjaciół w kraju, gdzieśmy się urodzili. Diamelen siedziała w środku czółna z twarzą zakrytą, milcząca jak i teraz, nie widząca nic jak i teraz, a ja rzucałem wszystko bez żalu, ponieważ słyszałem blisko siebie jej oddech — tak jak go słyszę w tej chwili. Zamilkł i nasłuchiwał zwrócony ku drzwiom. Po chwili potrząsnął głową i ciągnął dalej: — Brat mój pragnął krzyknąć wyzwanie, krzyknąć raz jeden, aby oznajmić, że jesteśmy wolnymi grabieżcami, którzy zawierzyli swoim ramionom i szerokiemu morzu. I znów za— kląłem go, aby milczał w imię naszej miłości. Czyż nie słyszałem jej oddechu tuż przy sobie? Wiedziałem, że pogoń rozpocznie się i tak zbyt prędko. Mój brat kochał mnie. Zanurzył wiosło bez plusku. Powiedział tylko: „Teraz jest w tobie pół męża; druga połowa jest w tej kobiecie. Mogę zaczekać. Gdy staniesz się znów całym mężem, wówczas powrócisz tu ze mną, aby krzyknąć wyzwanie. Jesteśmy synami tej samej matki”. Nic nie odpowiedziałem. Wszystkie siły i wszystką energię skupiłem w rękach, które trzymały wiosło, gdyż spieszno mi było znaleźć się z nią w bezpiecznym miejscu, poza obrębem męskiego gniewu i zemsty kobiecej. Miłość moja była niezmierna i wierzyłem, że jeśli tylko zdołam ujść przed wściekłością Inchi Midah i mieczem naszego władcy, miłość zawiedzie nas do krainy, gdzie śmierć jest nie znana. Wiosłowaliśmy spiesznie, oddychając przez zaciśnięte zęby. Pióra wioseł zanurzały się głęboko w gładką wodę. Wypłynęliśmy z koryta rzeki; pomykaliśmy przejrzystymi kanałami wśród mielizn. Minęliśmy czarne Wybrzeże i piaszczyste ławy, kędy morze szeptem mówi do lądu, a nasza łódź tak szybko niosła się po wodzie, że biel piasków migała tylko, uciekając w tył. Milczeliśmy. Odezwałem się do niej raz tylko: „Śpij, Diamelen, gdyż wkrótce potrzebne ci będą wszystkie siły”. Usłyszałem słodki jej głos, ale głowy nie odwróciłem ani razu. Słońce wzeszło, a my wiosłowaliśmy bez ustanku. Woda spływała mi z twarzy jak deszcz z chmur. Gnaliśmy przez blask i żar. Nie obejrzałem się ani razu, ale wiedziałem, że brat mój patrzy spokojnie naprzód, gdyż łódź biegła prostu jak grot leśnego osadnika, wypadający z sumpitanu. Nie było wioślarza, nie było sternika nad mego brata. Ileż razy wygrywaliśmy razem wyścigi w te] samej lodzi. Ale nigdy nie wytężyliśmy sił naszych tak jak wówczas, wówczas, gdy wiosłowaliśmy razem po raz ostatni. Nie było w naszym kraju męża równego memu bratu siłą lub odwagą. Nie chciałem marnować czasu na odwrócenie głowy, choć słyszałem, że oddech brata staje się z każdą chwilą głośniejszy. Ale wciąż nic nie mówił. Słońce stało wysoko. Upal ogarnął mi plecy płomieniem. Myślałem, że pękną mi żebra, i nie mogłem już zaczerpnąć powietrza. Poczułem, że muszę krzyknąć resztką tchu: „Odpocznijmy!” „Dobrze” – odrzekł mój brat. Był silny. Był mężny. Nie wiedział, co to strach i zmęczenie. Mój brat! Potężny i łagodny szelest, rozległy a słaby — szelest rozedrganych liści i chwiejących się gałęzi — wydarł się ze skłębionego gąszczu lasów i przebiegł po gwiaździstej toni laguny, aż woda między palami plusnęła nagle, liżąc śliską powierzchnię drzewa. Powiew ciepłego powietrza musnął twarze mężczyzn i popłynął dalej z ponurym szumem, powiew głośny i krótki, niby niespokojne westchnienie ziemi w śnie pogrążonej. Arsat mówił dalej spokojnym, cichym głosem: — Wpędziliśmy czółno na biały brzeg zatoczki, obok długiego języka lądu, który zdawał się zagradzać drogę; był to wydłużony, lesisty przylądek, występujący daleko w morze. Mój brat znał to miejsce. Za przylądkiem leży ujście rzeki, a przez dżunglę biegnie wąska ścieżka. Rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy trochę ryżu. Potem legliśmy spać na miękkim piasku w cieniu naszego czółna, a ona czuwała. Ledwie zdążyłem zaniknąć oczy, gdy rozległ się jej krzyk ostrzegawczy. Zerwaliśmy się. Słońce zdążyło już przebiec pól nieba, a u wjazdu do zatoczki, ujrzeliśmy prao pełne wioślarzy. Poznaliśmy je od razu; było to prao naszego radży. Załoga opatrywała brzeg: ujrzeli nas. Uderzyli w gong i skierowali prao do zatoczki. Poczułem, że serce zamiera mi w piersi. Diamelen siadła na piasku i ukryła twarz w dłoniach. Niepodobna było uciec morzem. Mój brat zaśmiał się. Miał strzelbę, którą mu dałeś, tuanie, zanim od nas odszedłeś, ale została nam tylko garść prochu. Rzekł prędko: „Uciekaj z nią tą ścieżką. Ja ich zatrzymam, gdyż broni palnej nie mają, a lądowanie w obliczu wroga zbrojnego w strzelbę jest pewną śmiercią dla wielu. Uciekaj z nią. Po drugiej stronie lasu jest domek rybaka i łódź. Wystrzelę wszystkie ładunki i pobiegnę za wami. Umiem biec bardzo szybko i zanim zdążą się zbliżyć, będziemy już daleko. Powstrzymam ich jak najdłużej, bo przecież ona jest tylko kobietą, która nie umie ani biec, ani walczyć, a jednak trzyma w słabych dłoniach twoje serce.” Przyczaił się za czółnem. Statek się zbliżał. Biegliśmy oboje, a biegnąc ścieżką, posłyszeliśmy strzały. To brat mój strzelił raz i drugi — i gong przestał dźwięczeć. Za nami uczyniła się cisza. Przylądek był wąski; zanim brat mój zdążył strzelić po raz trzeci, ujrzałem znów piaszczyste ławice wybrzeża i wodę; ujście szerokiej rzeki. Przebiegliśmy polankę zarosła trawą i dopadliśmy wody. Ujrzałem niską chatkę nad czarnym mułem i wyciągnięte na brzeg czółenko. Za nami rozległ się jeszcze je–. den strzał. Pomyślałem: „To już ostatni nabój.” Rzuciliśmy się do czółna. Jakiś człowiek wypadł z chaty, ale skoczyłem na niego i obaj potoczyliśmy się w błoto. Potem podniosłem się, a on leżał bez ruchu u moich nóg. Nie wiem, czy go zabiłem, czy nie. Zepchnęliśmy czółno na wodę. Wtem wrzaski rozległy się za nami i ujrzałem brata pędzącego przez polankę. Wiele ludzi sadziło za nim. Porwałem ją w ramiona i wrzuciłem do łodzi, a potem wskoczyłem sam. Obejrzawszy się ujrzałem, że brat mój upadł. Upadł i podniósł się znowu, ale już go dopędzili. Krzyknął: „Jestem!” Dopędzali go już. Spojrzałem. Tylu ludzi! Potem spojrzałem na nią. Tuanie — pchnąłem czółno. Pchnąłem je na głęboką wodę. Klęczała na przedzie patrząc we mnie, a ja rzekłem: „Bierz się do wiosła” — i zanurzyłem w wodę swoje wiosło. Tuanie, usłyszałem jego krzyk. Usłyszałem, jak krzyknął dwakroć moje imię. I usłyszałem głosy wrzeszczące: „Bij! Zabij!” Nie odwróciłem się wcale. Usłyszałem, jak jeszcze raz krzyknął moje imię wielkim głosem, jak gdyby życie uchodziło zeń z tym krzykiem — i głowy nie odwróciłem. Moje własne imię!… Mój brat! Krzyknął trzy razy, ale ja nie bałem się życia. Czy nie była w czółnie wraz ze mną? Czyż nie mogliśmy dostać się razem do krainy, gdzie się zapomina o śmierci, gdzie śmierć jest nie znana? Biały poruszył się i wyprostował, Arsat podniósł się; niewyraźna, niema jego sylwetka zaczerniała nad gasnącym żarem ogniska. Niską mgła wpełzła na lagunę, zacierając powoli migotliwe wizerunki gwiazd. Wkrótce tuman białych oparów spowił ziemię; kotłował się w mroku, zimny i szary, zataczał bezszelestnie wiry naokoło pni i snuł się w krąg pomostu, a chata zdawała się pływać po niespokojnej i nieuchwytnej złudzie morza. Tylko hen w oddali szczyty drzew znaczyły się na migotliwym niebie niby jakieś wybrzeże ponure i beznadziejne — kraina złudna, czarna i bezlitosna. Głos Arsata zabrzmiał donośnie w głębokiej ciszy. — Miałem ją tutaj! Miałem ją! Dla zdobycia jej byłbym stanął do walki z całym światem. Moja była — a teraz… Słowa jego zagasły, pochłonięte przez odległą pustkę. Umilkł i zdawał się nasłuchiwać, jak zamierają gdzieś daleko — bezradne i nieodwołalne. Potem rzekł spokojnie: — Tuanie, kochałem mego brata. Chłodny powiew przejął Arsata dreszczem. Wysoko nad jego głową, wysoko nad niemym morzem mgły zwisające listowie palm odezwało się żałobnym, konającym łopotem. Biały wyprostował nogi. Nie podnosząc głowy, wyszeptał smutno z brodą wspartą o pierś: — Każdy kocha swego brata. Arsat wybuchnął nagle gwałtownym, namiętnym szeptem: — Czyż mogłem dbać o to, kto ginie? Pragnąłem spokoju dla swego serca. Wydało mu się, że coś zaszeleściło w chacie; nasłuchiwał przez chwilę, a potem wszedł do środka. Biały podniósł się. Nadpływał powiew w kapryśnych podmuchach. Gwiazdy zbladły, jakby cofnąwszy się w mroźne głębie nieskończonej dali. Chłodny powiew ustał; zupełny spokój i głucha cisza panowały przez chwilę. Nagle zza czarnej, falistej linii lasów słup złotego światła strzelił w niebo i rozsypał się nad półkolem wschodniego horyzontu. Słońce wzeszło. Mgła wzniosła się i podarła na ruchliwe strzępy, rozpraszając się w zwiewnych girlandach, a odsłonięta laguna ukazała się — gładka i czarna — w głębokim cieniu pod zwartą ścianą drzew. Biały orzeł wzleciał nad wodą ukośnym, ciężkim lotem, wzniósł się w jasność słoneczną i promieniał przez chwilę olśniewającym blaskiem, wreszcie, wzbijając się coraz wyżej, stał się czarną, nieruchomą plamą, aż się rozpłynął w błękicie, jakby ziemię na zawsze porzucił. Biały stał przed drzwiami, patrząc w niebo, i usłyszał wewnątrz chaty pomruk bez— ładnych, szalonych słów, zakończonych głośnym jękiem. Nagle Arsat wyszedł, potykając się, z wyciągniętymi ramionami; zatrząsł się i stał nieruchomo jak osłupiały. Wreszcie wyrzekł: — Ona już nie goreje. Naprzeciw niego ukazał się rąbek słońca nad Wierzchołkami drzew i wznosił się spokojnie coraz wyżej. Powiew ochłódł. Wspaniały blask spłynął na lagunę i roziskrzył się na pomarszczonej wodzie. Las wyszedł z rannego półcienia i zarysował się Wyraźnie, jak gdyby przebiegł bliżej i zatrzymał się wśród wielkiego poruszenia rozdygotanych liści, chwiejących się gałęzi, rozkołysanych konarów. W bezlitosnym blasku słońca szept nieświadomego życia potężniał wciąż i przemawiał niezrozumiałymi głosami, które snuły się wokoło niemego mroku tej ludzkiej niedoli. Oczy Arsata jęły z wolna błądzić, wreszcie utkwiły we wschodzącym słońcu. — Nic nie widzę — rzekł do siebie półgłosem. — Nie ma też nic do zobaczenia — rzekł biały i podszedłszy do brzegu platformy skinął na łódź. Słaby okrzyk przypłynął z laguny i sampan skierował się ku chacie przyjaciela duchów. — Jeśli chcesz ze mną wyruszyć, poczekam na ciebie przez cały ranek — rzekł biały, patrząc w dal na wodę. — Nie, tuanie — odpowiedział łagodnie Arsat. — Nie będę jadł ani spał w tym domu, wpierw muszę zobaczyć swoją drogę. Teraz nie widzę nic, nic! Nie ma na świecie jasności ani spokoju, ale jest śmierć — śmierć dla wielu. Byliśmy synami jednej matki, a ja odbiegłem go otoczonego przez wrogów. Ale teraz powrócę. Odetchnął głęboko i mówił dalej sennym głosem: — Za chwilę będę widział dość jasno, aby móc uderzyć — uderzyć… Ale ona nie żyje i… teraz… tylko ciemność… Rozpostarł szeroko ramiona, potem opuścił je bezwładnie i stał bez ruchu z twarzą zmartwiałą i kamiennym wzrokiem utkwionym w słońcu. Biały zeszedł do łodzi. Wioślarze przebiegali żywo wzdłuż burt spoglądając przez ramię ku początkowi mozolnej podróży. Wysoko na rufie siedział markotny sternik z głową omotaną w białe gałgany i puścił wiosło, które się wlokło po wodzie. Biały, wsparty oburącz o strzechę z traw, służącą za dach małej kabiny, spoglądał w tył na świetlisty, pomarszczony szlak łodzi. Podniósł oczy, nim sampan zdążył opuścić lagunę. Arsat stał wciąż nieruchomo. Stał samotny w przenikliwym blasku słońca i skroś wielką jasność bezchmurnego dnia patrzył w mroczną krainę złudzeń. OPOWIEŚCI ZASŁYSZANE PRZEDMOWA Geniusz nie potrzebuje wieków, żeby zetrzeć pleśń z napisu swojego grobowca. Jeżeli zaś mech otuli kamień grobowy, przyczynia mu tylko nowego uroku, podobnie jak arabeski mrozu na szybie czynią przeczyste szkło jeszcze piękniejszym. Zadanie moje jest łatwe i nie przystępuję do niego z poczuciem, że nie zdołam mu zadośćuczynić, bowiem ono samo uczyni sobie zadość bez względu na nieudolność mojego pisania. Przepaść między człowiekiem genialnym a człowiekiem utalentowanym jest znacznie głębsza (rozdział w grę tu nie wchodzi) niż między człowiekiem utalentowanym a dobrym rzemieślnikiem, pracującym skrzętnie nad środkami swego zawodu. Czcimy go bez wątpienia po części dlatego, że wedle słów Eklezjasty potrzebujemy go. Człowieka utalentowanego podziwiamy; ale geniusz niby zorza wieczorna na śnieżnych szczytach El Ruiz i Purace wprawia nas w osłupienie nad dokonaniem się wielkiego dzieła w przyrodzie, gdy okazuje swoją moc. Gdy geniusz zniknie lub gdy wieczorna zorza roztopi się w krótkim podzwrotnikowym zmierzchu, i w duszy jakby zapada ciemność. Stojąc na pokładzie okrętu, co zbliża się do równika, i patrząc na zachodzącą po raz ostatni Wielką Niedźwiedzicę, wie się, iż zachodzi ona raz na zawsze, przynajmniej na czas tej naszej podróży. Następnej nocy mamy wprawdzie Krzyż Południowy nad głową, lecz mimo to nie dostaje nam czegoś na niebiosach i wszystkie gwiazdy w jasności swej chwały nie mogą go nam zastąpić. Podobnie w pielgrzymce naszego życia, pielgrzymce, którą spędzamy na ogół na czczym rozważaniu, mając zbyt mało czasu, by stanąć na wyżynie, doznajemy uczucia krzywdy, gdy ktoś, kogośmy uważali za nieśmiertelnego, ulegnie śmierci i nas (vagula animula!) opuści. Wiemy, iż pojawią się inne gwiazdozbiory, wprawdzie jasne, lecz nie dla nas przeznaczone; że zabłysną one, a ich czciciele padną przed nimi na kolana i będą je uwielbiali. Nie sprowadzą nam jednak one naszych gwiazd z powrotem. Pocieszajmy się tedy nadzieją, iż podobnie jak światło niektórych gwiazd stałych potrzebuje tysiąca i więcej lat, by dotrzeć do nas, tak samo światło, co zgasło na ziemi, może zajaśnieć świetnie po tysiącach lat na jakiejś innej planecie. Sztuczne kwiaty, umieszczane w oszklonych skrzynkach na grobach cudzoziemskich cmentarzy, jako symbole znikomości żalu wydawały mi się zawsze nierównie właściwsze od kwiatów prawdziwych, które więdną. Nie są one piękne. Deszcz, wiatr i mgła, słońce i śniegi zimowe, mróz i grad, wszystkie krzywdy, które wyrządza im natura, właśnie jak los wyrządzał je ludziom uśpionym pod ziemią, zniekształcają je i czernią, lecz tym bardziej przejmującą czynią ich przykrą brzydotę. Trwają one jednak, gdy drogocenne wieńce więdną i gniją. Na wsi jest zwyczaj, iż dzieci przystrajają polnym kwieciem mogiły osób, które były im drogie. Piszę ten mój ubogi wstęp w tym samym duchu, co powoduje tymi dziećmi i sprawia, że ludzie, nie mając marmuru, zatykają w ziemię drewniane krzyże. * * * Wśród opowieści, które weszły w skład tomu Opowieści zasłyszane*, znajdują się obok pierwszych ostatnie utwory zmarłego pisarza. Opowiadanie Czarny mat, napisane przed Szaleństwem Almayera, powstało zapewne około 1884 r.; tak mi przynajmniej opowiadał jeden z przyjaciół Conrada. Wątek jest humorystyczny i sam w sobie dość błahy. Ukazuje jednak swego twórcę jako urodzonego gawędziarza. Dziwne to, ale nie znać w tym opowiadaniu ani śladu niedojrzałości. Conrad na podobieństwo Minerwy wyskoczył z głowy Jowisza w pełnym rynsztunku i uzbrojeniu. Angielszczyzna jego jest doskonała, może nawet doskonalsza niż w dziele ostatnim. Nie jest to taką osobliwością, jakby się zdawało. Z biegiem lat język, którego nauczyliśmy się za młodu, kiedy wszystkie zdolności nasze posiadały pełnię świeżości i mózg ulegał naporowi obcego języka, stopniowo ucieka z pamięci, zaś mowa, z którą oswoiliśmy się na kolanach matki, odzyskuje swą przewagę. Nie żyjący już dziś W.H. Hudson, gdy go poznałem przed jakimiś trzydziestu laty, zapomniał był niemal zupełnie hiszpańskiego języka, który miał w codziennym użyciu do dwudziestego ósmego roku życia. Ostatnim razem, gdym go widział, miał zwyczaj wtrącać w rozmowie hiszpańskie słowa i powiedzenia, zaś jego ostatnia książka The Hind in Richmond Park pełna jest hiszpanizmów. Podobnie było też z Conradem. Jakkolwiek potoczystość jego krzepkiej i swoistej angielszczyzny nigdy nie zawodziła, a bogactwo słów wzmagało się nieustannie z biegiem lat, mimo to akcent jego, ongiś lekki, jął się uwydatniać wyraźniej i pojawiły się w jego słownictwie pierwsze zwroty, które wprawdzie nie były angielskie, ale posiadały wdzięk angielski. Jednak mimo mniej lub więcej cudzoziemskiego akcentu, mimo obcych zwrotów lub doskonałej angielszczyzny, nieco barwniejszej i jędrniejszej w budowie okresów, niż się to zdarza u większości rodowitych Anglików, był on świetnym gawędziarzem. Straszliwy w rozumowaniu, do którego wnosił wszystkie zasoby umysłu wzbogaconego na nowoczesnej literaturze europejskiej, w szczególności zaś francuskiej, nie wyrokował nigdy i nie udawał Trytona wśród kiełbi. Celował w sztuce tak już dziś zapomnianej jak walka wręcz w pełnej zbroi — pozwalał każdemu mieć swe zdanie i słuchał uprzejmie, co nawet najlichszy kiełbik miał do powiedzenia. Odpierał natychmiast w rozmowie każde cięcie, a jego odpowiedzi następowały bezpośrednio, au tic au tac, jak zwykli wyrażać się szermierze, gdy rozprawiają o tajemnicach swej sztuki. Dowcip jego był tak subtelny, iż kpy na ogół nie zdawały sobie sprawy, że się objawił, i odchodziły w przekonaniu, iż dopomogły niezwykłemu cudzoziemcowi do zapoznania się z przebłyskami iście brytyjskiego humoru, nie ubliżając mu przy tym. Książki jego roją się od przejawów najsubtelniejszego i najzjadliwszego humoru, których żaden recenzent dotychczas nie zauważył. Należą do nich ustępy z wielkiego jego dzieła Lord Jim, w których opowiada o przybyciu parowca do jakiegoś wschodniego portu. Wchodzi do jadalni i przysłuchuje się rozmowie podróżnych. Obraca się ona dokoła osłów, na których jeździli w Kairze, i dokoła błahych przygód podróży. Po czym Conrad pozostawia ich w ich własnym ósmym kręgu piekieł, mówiąc, że nie bardziej uczuleni są na nowe wrażenia jak ich kufry na pokładzie. Jest to humor zgryźliwy, ale doskonały w swym rodzaju i okrutny w swej prawdzie. Opowieść Książa Roman napisana w r. 1911 rozgrywa się w Polsce. Jest to jedyne jego opowiadanie, w którym napomyka bezpośrednio o swym kraju rodzinnym i porusza zagadnienia polityczne. Czyż podobna wątpić, iż to on sam mówi z oburzeniem o obłudzie ówczesnej Europy i o krzywdach swej ojczyzny? „Każdemu wiadomo, że r. 1831 jest dla nas datą historyczną: jednym z tych lat nieszczęsnych, kiedy w obliczu krasomówczych wyrazów sympatii i biernego oburzenia całego świata przyszło nam po raz wtóry westchnąć «Vae victis», i w smutku obliczyć swe straty. Nigdy nie umieliśmy rachować, ani w szczęściu, ani w nieszczęściu; nie potrafiliśmy nigdy przyswoić sobie tej umiejętności ku wielkiemu rozjątrzeniu naszych wrogów, za co też obdarzyli nas przydomkiem niepoprawnych… Mówiący te słowa był narodowości polskiej; należał do tego narodu, który, pozbawiony życia, w grobie trwa dalej żywą myślą, tchnieniem, słowem, nadzieją i męką — wepchnięty tam tysiącem bagnetów i przypieczętowany potrójną pieczęcią trzech potężnych mocarstw.” Nie ma wątpliwości, iż miano tego mówcy brzmiało Józef Korzeniowski. Z każdego słowa odzywa się duch polskiego patrioty, płomienne uczucie krzywdy i niechęci do obłudnej Europy, co „z krasomówczą sympatią” przyglądała się poniewierce jego ojczyzny. Zaś dalej powiada: „Aby należycie ocenić patriotyzm, potrzeba koniecznie pewnej wyższości ducha albo szczerości uczuć, których nie dostaje pospolitemu wyrafinowaniu nowoczesnej myśli, nie mogącej ogarnąć dostojnej prostoty uczucia, co płynie z samej natury rzeczy i człowieka.” „Pospolite wyrafinowanie” trafia w sedno. Dławi już czas. Czuje się, iż ogrom goryczy, którą Conrad znosił niewzruszenie, gdy mówił o Polsce i jej doli, wybuchnął w końcu na podobieństwo wulkanu, co długo drzemie, lecz pewnego dnia budzi się i roztopionym potokiem wyrzuca wszystko wprost z wnętrzności ziemi. Wybuch ten był tym silniejszy, iż, o ile mi wiadomo, raz tylko jeden miał miejsce w jego działalności literackiej. Ten jedyny wybuch u człowieka zazwyczaj bardzo panującego nad sobą, zawarty w dziele pisanym, a nie wyrażony słowami przed tłumem z całym komedianctwem wiecowego krzykacza, daje nam właściwy pogląd na jego charakter. Polska w 1911 r. była zaiste kopciuszkiem narodów, siedzącym w popiele, znieważanym, wyszydzanym, uciskanym i krzyżowanym przez trzy wielkie państwa, które potrójną pieczęcią utrzymywały ją w niewolnictwie. Żył, by ujrzeć ją wolną, widzieć, jak zajmie znów swe miejsce wśród narodów świata. Zajmujący ten epizod zasłyszał Conrad niewątpliwie w dzieciństwie i zachował w swej trwałej pamięci, co nie zapominała rzeczy raz zasłyszanych. Rozsiane są w tej opowieści ustępy opisowe, odnoszące się niewątpliwie do domu, w którym przyszedł na świat. „Olbrzymi przedpokój o kamiennej posadzce, ogrzewany przez wielki, biały kaflowy piec”: nierównie milszy „od pokoju szkolnego”, który „utrzymywano w niskiej temperaturze”; oraz stajenny, który odprowadzał powóz do stajen świecąc „płonącymi pakułami i żywicą w żelaznym koszu uwieszonym na długim kiju… chwiejącym się u łęku”: wszystko to jest wyrazem wspomnień jego młodości. Zachowując w pamięci wrażenia wyniesione z domu, nie postradał zarazem wspomnień krajobrazowych. „Hen, ku północy wielki bór litewski wydawał się w słońcu nie wyższy od żywopłotu.” To spostrzeżenie oraz jego dziecinne zaciekawienie wilkiem, co siał spustoszenie w sąsiedztwie, świadczą, jak głęboko okolice jego rodzinnego dworu utkwiły mu w pamięci. Jego nienawiść do Moskali objawia się na przykład w ustępie następującym: „Car Mikołaj, który zawsze przyjmował do osobistej wiadomości wszystkie wyroki wydawane na polską szlachtę, dopisał własnoręcznie na marginesie: «Upomina się surowo władze, aby ten skazaniec odbył pochód (na Sybir) w łańcuchach jak każdy inny przestępca i żeby w drodze nie zdejmowano mu ich ani na chwilę.»„ Cesarzom i królom zdarzało się nieraz wypisywać niedorzeczności na marginesach pism urzędowych, podobnie jak to uczynił Filip II, król hiszpański. Na marginesie depeszy, otrzymanej z Anglii, a zawierającej między innymi (mniej zapewne ważnymi) szczegółami wiadomość, że w Whitehall sroży się wszawica, napisał on: „Quizas eran pulgas?” — a może były to pchły? Rzadko nienawiść tyrana wyraziła się jadowiciej niż w tym dopisku, który Conrad przytacza. Ten szczegół wykazuje jasno, jak zawsze miał on na myśli krzywdy swej Ojczyzny, wyrządzane przez rosyjskich ciemięży—cieli. Rzadko mówił o podobnych rzeczach, ale rad jestem, że dał upust uczuciom w swym najbardziej zajmującym opowiadaniu. Trzecia z kolei nowela nosi tytuł Opowieść. Zasłyszał ją zapewne od jakiegoś marynarza, który brał udział w wojnie i nieudolnie opowiedział w najsurowszym zarysie. Podobnie jak Shakespeare brał nieraz epizody z Holinsheda i swym czarodziejskim piórem udzielał im świetności i życia, tak samo Conrad posłużył się wątkiem owego marynarza i przyoblókł go chwałą. Już w Tajfunie zamknął w słowa to, czego wielu doświadczyło. W Opowieści zajął się znowu dobrze znanym epizodem o spowitym mgłami okręcie, co czasu wojny krąży wzdłuż niebezpiecznego wybrzeża. Czytelnika przejmuje drżenie, gdy ten statek jak gdyby instynktownie wietrzy drogę do ujścia opuszczonej rzeki. Nie tylko widzimy i czujemy tę mgłę, ale wnika nam ona do gardła, drażni oczy, zwodzi wszystkie zmysły i pozwala nam pojąć stan umysłu owego Amerykanina, co naiwnie odezwał się do niego: „Niech mi pan powie, Mr Conrad, skąd, do pioruna, wzięło się to w pańskiej głowie?” Opowieść tę oraz Duszę wojownika napisał w 1917 r. Dowodzą one, iż geniusz jego wciąż dojrzewał, nigdy nie oglądał się za siebie, był zawsze równie potężny i świeży jak wówczas, przed laty, kiedy powstawały takie arcydzieła, jak Jądro ciemności, Młodość i Zwierciadło morza. Niewiele opowiadań ma język tak dramatyczny, jak Dusza wojownika. Godna jest zająć miejsce obok Hudsona El Ombu i Wandering Willie’s Tale. Szeryf, Starszy Marynarz i Gaucho, przyrodnik, spotykają się i podają sobie dłonie, gdyż geniusz przezwycięża wszelkie przeszkody, zarówno czasu, jak mowy czy narodowości, i brata ludzi, którzy prawdopodobnie byliby biegunowo różni, gdyby byli żywi. W przedziwnej i nadzwyczaj dramatycznej opowieści, zatytułowanej Dusza wojownika, twórca jakby objawił wszystkie swe moce właściwe pisarzowi krótkich opowiadań. Jest ona niejako śpiewem łabędzim, bo jakkolwiek zebrał nowe laury dzięki swej ostatniej książce, Korsarz, to jednak, o ile chodzi o krótką opowieść, kreśląc ostatnie stronice Duszy wojownika odkładał już swą lirę na zawsze. Wśród wszystkich zasłyszanych tylko opowiadań, które kiedykolwiek napisał, Dusza wojownika zajmuje może naczelne miejsce. Wyobrażam go sobie w starodawnym domostwie, które z taką miłością i artyzmem opisał w swym studium Poland Revisited. Jest noc zimowa; siedzi pod ogromnym piecem kaflowym, a jodły wynurzają się ostro z białego bezdroża niby palmy, co wznoszą się wśród piasków pustyni. Są jednak czarne i zawiędłe, a ich gałęzie uginają się pod śniegiem. Od czasu do czasu zawyje wilk tym przeciągłym, melancholijnym wyciem, co raz usłyszane, zwłaszcza gdy jest się samotnym i z dala od ludzkich osiedli, nie wychodzi nigdy z pamięci. I oto Conrad sam tuli się do łona matki i słucha opowieści, którą tak wspaniale ożywił i przystroił. Wznosi się w niej ponad narodowość. Zapomina nawet o nienawiści odwiecznych ciemiężycieli swej ojczyzny. Widzi ich kraj, nawiedzony i spustoszony przez zastępy napoleońskie, a ponieważ wiedział z okropnego doświadczenia, co przeszli, darzy ich swą sympatią. Niełatwa to rzecz dla Polaka i świadcząca skądinąd o jego geniuszu, gdyż trzeba geniuszu, by współczuć ze swym ciemiężycielem w chwilach jego niedoli. Współczuć z uciśnionymi potrafimy wszyscy z łatwością. Cała sztuka Conrada, jego umiejętność kreślenia charakterów, jego ucho dla ciekawych odcieni mowy używanej zazwyczaj przez prosty lud wiejski — wszystko to objawiło się, w tej zadziwiającej opowieści. Doznaje się wrażenia, jak gdyby okropność wielkiego odwrotu spod Moskwy widział na własne oczy. A jednak jest to tylko opowieść zasłyszana w młodości i spisana w wieku podeszłym, kiedy jego myśli powróciły znów do starodawnych, dobrze znanych rzeczy. Żadne z jego krótszych opowiadań nie dorównywa, o ile mi wiadomo, dramatycznemu zakończeniu Duszy wojownika. Groza i niedola nie może sięgnąć dalej niż w scenie, w której oficer francuski, wynędzniały i upiorny, przekracza linie rosyjskie i żąda od Tomassowa, któremu ongi ocalił życie w Paryżu, by mu się odwzajemnił wystrzałem z pistoletu i położył kres jego męce. We wszystkich tych opowiadaniach, nawet w pierwszym, napisanym, zanim zdążył rozwinąć skrzydła do lotu, jest rys wielkiej wytworności i znajomości świata, gdyż Conrad nigdy nie bawi się w kaznodzieję. Trzyma tylko zwierciadło, by ludzie w nim się przejrzeli i wysnuli taki morał, jaki wyczytają ze swych własnych twarzy. * * * Jest w Marrakeszu fontanna pod palmowym drzewem, klejnot sztuki mauretańskiej, z kafelków mieniących się niby łuski na grzbiecie jaszczurki. Nakreślony kufickimi głoskami widnieje na niej napis: „Pij i podziwiaj!” Czytaj i podziwiaj; po czym złóż dzięki Allachowi, że daje wodę spragnionym i czasami zsyła nam pokrzepienie dla duszy. R. B Cunninghame Graham The Warrior’s Soul DUSZA WOJOWNIKA Stary oficer o długich, białych wąsach puścił wodze swemu niezadowoleniu. — Czyż to możliwe, żebyście wy, najmłodsi, nie mieli więcej oleju we łbie? Niejeden z was lepiej by zrobił, żeby otarł sobie mleko spod nosa zamiast wydawać sąd o nielicznych biednych niedobitkach pokolenia, co wiele dokonało i niemało wycierpiało za owych czasów. Kiedy jednak słuchacze jego okazali wielką skruchę, sędziwy wojownik uspokoił się. Ale nie umilkł. — Jestem jednym z nich… z tych niedobitków — mówił dalej cierpliwie. — I cóżeśmy zrobili? Czegośmy dokonali?… On — ten wielki Napoleon — rzucił się na nas wzorem Aleksandra Macedońskiego, narody całe wlokąc za sobą. Nawale francuskiej przeciwstawiliśmy puste przestrzenie, a potem wydaliśmy najeźdźcom taką bitwę, iż armia ich układała się w końcu do snu na stosach własnych poległych. Potem ognistym murem zapłonęła Moskwa i zawaliła się na nich. Następnie rozpoczął się długi odwrót Wielkiej Armii. Widziałem, jak odpływała na podobieństwo potępionego korowodu wychudłych, upiornych grzeszników, co pierzchają skroś najwewnętrzniejszy lodowaty krąg Dantejskiego Piekła, wciąż rozszerzający się przed ich zrozpaczonymi oczyma. Ci, którzy uszli, musieli mieć, zaiste, dusze dwakroć mocniej tkwiące w ciałach, skoro zdołali wynieść je z Rosji wśród tej mroźnej zawieruchy, co rozsadza skały. Ale mówić, że to nasza wina, iż nie wyginęli do nogi, jest po prostu niedorzecznością. Jak to? Nasi właśni żołnierze cierpieli niemal po kres swych sił. Swych rosyjskich sił! Przecież nie upadliśmy na duchu i sprawa nasza była dobra — była święta. Ale wicher nie pobłażał ni ludziom, ni koniom. Ciało jest mdłe. Drogo musi okupywać ludzkość dobre czy złe poczynania. Co tam! W owej utarczce o małą wioszczynę, o której wam opowiadałem, walczyliśmy o schronienie w tych starych chałupach jak o jakie zwycięstwo. A Francuzi czynili to samo. Nie chodziło ani o chwałę, ani o względy strategiczne. Francuzi wiedzieli, że cofną się nad ranem, a myśmy wiedzieli doskonale, że to nastąpi. Nie było się o co bić, o ile miało się na uwadze właściwą wojnę. Mimo to nasza i ich piechota walczyła niby dzikie koty lub bohaterowie, jeśli panowie tak wolicie, wśród chałup — krwawa, zaiste, praca — a posiłki stały na otwartym polu lodowaciejąc od rozpętanego północnego wiatru, co pędził śnieg po ziemi i zwały chmur po niebie z przerażającą chyżością. Samo powietrze było niewymownie posępne w przeciwieństwie do białej ziemi. Nie zdarzyło mi się już w życiu widzieć, żeby świat boży wyglądał tak złowrogo jak owego dnia. My, kawaleria (była nas zaledwie garstka), nie mieliśmy nic innego do czynienia, jak odwracać się plecami do wiatru i ściągać na siebie nieliczne, luźne wystrzały francuskiego działa. Trzeba panom wiedzieć, że było to ostatnie francuskie działo i że po raz ostatni ich artyleria stała na pozycji. Działa te już z niej się nie ruszyły Następnego ranka znaleźliśmy je opuszczone. Ale owego popołudnia ziały one piekielnym ogniem na naszą atakującą kolumnę. Wściekły wiatr unosił precz dym, ba, nawet huk, lecz mimo to widzieliśmy nieustanne migotanie ognistych języków wśród francuskiego frontu. Po czym zwichrzony tuman śniegu zakrył wszystko prócz ciemnoczerwonych błysków w białym zamęcie. W przerwach, gdy linia bojowa ukazywała się naszym oczom, widzieliśmy na prawo snującą się bez końca równinami posępną kolumnę. Był to wielki odwrót Armii Napoleońskiej, nieustannie pełznącej naprzód, gdy tymczasem na lewo z ogromną wściekłością i wrzawą toczyła się bitwa. Okrutna zamieć śnieżna srożyła się na tych rozłogach śmierci i rozpaczy. Wtem wicher ustał równie nagle, jak rano nagle się zerwał. Zaraz potem otrzymaliśmy rozkaz natarcia na ustępującą kolumnę. Nie wiem dlaczego: chyba po to, żebyśmy nie pozamarzali na siodłach. Wykonaliśmy pół obrotu w prawo i ruszyliśmy kłusem, by daleką, ciemną linię zajść od skrzydła. Mogło być pół do trzeciej po południu. Trzeba panom wiedzieć, iż w tej kampanii pułk mój nie znajdował się nigdy na głównej linii pochodu Napoleona. Armia, do której należeliśmy, od samego początku tego najazdu całymi miesiącami zmagała się z Oudinotem na froncie północnym. Dopiero na krótko przedtem posunęliśmy się na południe, pędząc go przed sobą ku Berezynie. Była to więc pierwsza sposobność, przy której ja i moi towarzysze zobaczyliśmy z bliska Wielką Armię Napoleona. Straszliwy i osłupiający widok! Słyszałem już o tym od innych; widziałem jej niedobitki, gromadki maruderów i jeńców, snujące się w oddali. A oto ujrzeliśmy jej właściwe zastępy! Pełzająca, potykająca się, wygłodzona, na wpół obłąkana tłuszcza wynurzyła się z lasu, odległego o jaką milę, a jej czoło gubiło się w zamglonych polach. Wjechaliśmy w nią truchtem, bo większemu wysiłkowi nie mogły podołać nasze konie, i werżnęłiśmy się w tę czerń jak w ruchome bagno. Nie było oporu. Usłyszałem kilka strzałów, nie więcej jak sześć, siedem. Zdawało się, że nawet zmysły w tych biedakach zamarzły. Miałem czas przyjrzeć się im dokładnie, jadąc na czele mojego szwadronu. I mogę zapewnić panów, iż na skrajach szli ludzie tak niepamiętni na nic prócz swej nędzy, iż nie odwrócili nawet głów, by spojrzeć na nasz atak. Żołnierze! Mój koń przewrócił piersią jednego z nich. Biedak miał na sobie błękitny mundur dragona. Zwisał on mu z ramion, podarty i zetlony. Nie wyciągnął nawet ręki, by uchwycić za tręzlę i ratować siebie. Zwalił się od razu. Nasi szeregowcy kłuli i rąbali. Pewnie zrazu i ja sam… Cóż chcecie! Nieprzyjaciel jest nieprzyjacielem. Ale jakaś mdła groza wśliznęła mi się do serca. Nie było zgiełku. Słaniał się nad nimi tylko głuchy, głęboki poszmer, co zmieszał się z głośniejszymi okrzykami i westchnieniami, gdy ta tłuszcza ruszyła dalej, tłocząc się i kłębiąc za nami na oślep i bez czucia. Wyziew zetlonych łachmanów i ropiejących ran unosił się w powietrzu. Koń mój stawał dęba w rozchybotanym ludzkim zamęcie. Było to jednak jakby rąbanie galwanizowanych trupów, co nie dbały o nic. Najeźdźcy. Zapewne… Dosięgła ich już dłoń boża. Żgnąłem konia ostrogami, by wydobyć się ze ścisku. Wtem wszczął się nagły rozruch, połączony jakby z gniewnym stęknięciem, gdy na prawo od nas wpadł między nich drugi szwadron. Koń mój wierzgnął i ktoś uchwycił mnie za nogę. Ponieważ nie chciałem, żeby mnie wysadzono z siodła, ciąłem w tył szablą, nie oglądając się za siebie. Usłyszałem krzyk i uczułem, że noga moja uwolniła się nagle z zaciskających się na niej dłoni. Tejże samej chwili dostrzegłem w niewielkiej odległości od siebie pewnego niższego oficera mojej broni. Nazywał się Tomassow. Czerń zmartwychwstałych ciał o zaszklonych oczach kłębiła się dokoła jego konia jak ślepa, szemrząc potępieńczo. Siedział wyprostowany na siodle i nie patrząc na nich wkładał z wolna szablę do pochwy. Otóż ten Tomassow miał brodę. Oczywiście, wszyscy mieliśmy wówczas brody. Okoliczności były takie, że nie było ani czasu, ani brzytew. Wyglądaliśmy, doprawdy, jak jakaś dzicz w tych pamiętnych czasach, których tak wielu, tak bardzo wielu z nas nie przeżyło. Wiadomo panom, iż nasze straty były również straszliwe. Tak jest, wyglądaliśmy dziko. Des Russes sauvages — tak! A więc miał on brodę — ten Tomassow, o którym mówię, ale nie wyglądał dziko. Był z nas najmłodszy, co już świadczyło o istotnej młodości. Z daleka wcale nieźle przedstawiał się na przeglądzie, zwłaszcza pod powłoką brudu i z tym osobliwszym piętnem, które kampania wycisnęła na naszych twarzach. Skoro jednak było się dość blisko, by zajrzeć mu w oczy, widziało się tę jego młodość, choć nie był już chłopcem. Jego oczy były błękitne jakby błękitem jesiennego nieba, przy tym marzycielskie i pogodne — takie niewinne, wierzące oczy. Kiedyś, jakby się powiedziało, w normalnych czasach, czub jasnych włosów wieńczył mu czoło niby złoty diadem. Zapewne pomyślicie sobie, panowie, że mówię o nim {jak o bohaterze powieści. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zauważył u niego nasz adiutant. Oto odkrył, iż miał on „usta kochanka” — chociaż nie wiadomo, co to miało znaczyć. Jeżeli adiutant chciał przez to powiedzieć, że Tomassow miał ładne usta, to istotnie nie skłamał, ale było to powiedziane w znaczeniu uszczypliwym. Nasz adiutant nie odznaczał się zbytnią delikatnością. „Patrzcie, on ma usta kochanka!” — zawołał głośno, gdy Tomassow mówił. Tomassow nie lubił podobnych konceptów. Wszelako w pewnej mierze sam się naraził na pośmiewisko uporczywością swych odczuwań, co kojarzyły się z namiętną miłością i może nie były tak rzadkie, jak mu się wydawało. Wybaczali mu jednak towarzysze jego bredzenia, gdyż pozostawały w związku z Francją, z Paryżem! Wy, panowie, przedstawiciele obecnego pokolenia, nie jesteście zdolni pojąć, jaki czar posiadały wówczas te słowa dla całego świata. Paryż był cudem nad cudami dla wszystkich istot ludzkich obdarzonych wyobraźnią. W przeważnej większości byliśmy młodzi i pochodziliśmy z dobrych rodzin, ale dopiero niedawno wylecieliśmy ze swych gniazd na zapadłej prowincji. Ot, zwykli słudzy boży, wiejscy prostaczkowie, jeśli tak można się wyrazić! Toteż nader chętnie przysłuchiwaliśmy się temu, co nam o Francji opowiadał nasz towarzysz, Tomassow. Na rok przed wojną był odkomenderowany do naszego poselstwa w Paryżu. Najprawdopodobniej miał wysokie protekcje — a może tylko bajeczne szczęście. Nie sądzę, żeby mógł być pożytecznym członkiem poselstwa, gdyż był na to za młody i nie miał ani krzty doświadczenia. Widocznie rozporządzał dowolnie swym czasem w Paryżu. Zużytkował go w ten sposób, że się zakochał, zapamiętał się w tym swoim kochaniu, rozlubował się w nim i niejako istniał tylko dla niego. Przywiózł więc z Francji coś więcej niż tylko wspomnienia. Wspomnienia są pierzchliwe. Mogą być sfałszowane, mogą wygasnąć, mogą być nawet podane w wątpliwość. Cóż! Mnie samemu zdarza się powątpiewać, że także byłem w Paryżu. A daleka do niego droga, w której bitwy były etapami, wydawałaby się jeszcze mniej prawdopodobna, gdyby nie karabinowa kula, którą noszę w ciele od czasu pewnej niewielkiej potyczki, co zdarzyła się na Śląsku niemal w przededniu bitwy pod Lipskiem. Jednakże manowce miłości są bardziej przejmujące niż manowce niebezpieczeństwa. Nie stawia się czoła miłości hurmem, jeśli tak wyrazić się można. Są one bardziej niezwykłe, ściśle osobiste, tkliwsze. A trzeba pamiętać, że miłość Tomassowa była bardzo niedawnej daty. Powrócił do kraju z Francji zaledwie na trzy miesiące przed wybuchem wojny. Jego umysł i serce były pełne tych wrażeń. Zostawał po prostu pod ich urokiem, a był przy tym dość szczery, by wyrażać je w słowach. Uważał siebie za istotę jak gdyby uprzywilejowaną nie dlatego, że kobieta spojrzała na niego łaskawie, lecz dlatego, że — jakby to powiedzieć? — uwielbienie jego dla niej promieniało jakąś cudowną światłością, niby darem zesłanym z niebios. O tak, był bardzo naiwny. Ładny młodzieniaszek, bynajmniej nie w ciemię bity i przy tym najzupełniej niedoświadczony, niepodejrzliwy i niezarozumiały. Tu i ówdzie znajdzie się taki na prowincji. Nie był również pozbawiony pewnej poezji. Mogła być tylko wrodzona, właściwa mu, nie nabyta. Przypuszczam, iż praojciec Adam miał w sobie także taką właśnie poezję. Był to poza tym un Russe sauvage, jak niekiedy o nas powiadają Francuzi, ale nie z tych, co to podobno świece łojowe uważają za przysmak. Jeżeli zaś chodzi o tę kobietę, o ową Francuzkę, no, to jakkolwiek byłem we Francji ze stu tysiącami Rosjan, nie widziałem jej nigdy. Najprawdopodobniej nie było jej wówczas w Paryżu. Zresztą, chyba rozumiecie panowie, że drzwi takie, jak jej, nie stoją otworem przed prostakami mojego pokroju. Los nigdy nie prowadził mnie przez złociste salony. Nie mogę zatem panom powiedzieć, jak wyglądała, co jest dziwne, gdyż — jeśli tak rzec można — byłem najzaufańszym powiernikiem Tomassowa. Bardzo rychło przestał się zwierzać przed innymi. Myślę, iż zwyczajne przy ogniskach obozowych kpiny raziły jego subtelne uczucia. Ja mu tylko pozostałem i, zaprawdę, musiałem ulegać. Nietrudno bowiem się domyślić, że taki młodzieniaszek jak Tomassow nie zwykł trzymać języka za zębami; a ja — chociaż niełatwo przyjdzie w to uwierzyć panom — jestem raczej milczącego usposobienia. Podobało mu się najprawdopodobniej to moje milczenie. Przez cały wrzesień pułk nasz był rozkwaterowany po wsiach dla wypoczynku. I wtedy to najwięcej nasłuchałem się o tym, czego nie można nazwać opowieścią. Nie była to bowiem opowieść w ścisłym sensie. Nazwijmy więc to zwierzeniami. Zadowolony, że nie potrzebuję się odzywać, siadywałem nieraz godzinami, a tymczasem Tomassow mówił z zapałem. Kiedy zaś kończył, w dalszym ciągu nie otwierałem ust. W ten sposób powstawało uroczyste wrażenie milczenia, które, jak sądzę, podobało się w pewnej mierze Tomassowowi. Nie była to, zapewne, kobieta pierwszej młodości. Jak się zdaje — wdowa. To pewne, iż nie zdarzyło mi się słyszeć, żeby Tomassow wspomniał o jej mężu. Miała salon, podobno bardzo wytworny; ośrodek towarzyski, w którym królowała z wielką okazałością. Dwór jej, jak mi się zdaje, składał się przeważnie z mężczyzn. Wszelako muszę nadmienić, iż podobne szczegóły pomijał Tomassow w swych opowiadaniach z przedziwną zręcznością. Daję słowo, iż nie wiem, czy miała włosy jasne, czy ciemne; czy jej oczy były czarne, czy błękitne; jaki był jej wzrost, rysy, cera. Miłość jego nie zniżała się do wyłącznie fizycznych wrażeń. Nigdy nie opisywał mi jej w określony sposób; ale za to gotów był przysiąc, że dokoła jej osoby krążyły wszystkie myśli i uczucia, gdzie tylko się znalazła. Taka to była kobieta. Najniezwykłejsze rozmowy na najrozmaitsze tematy odbywały się w jej salonie, ale wśród nich, niby tajemnicze falowanie muzyki, snuło się przeświadczenie o potędze, o tyranii nieskazitelnej piękności. Musiała być zatem piękną ta kobieta. Wszystkich tych rozgadanych ludzi odrywała od ich powszednich spraw, a nawet od ich próżnostek. Była tajoną szczęśliwością i tajonym zmartwieniem. Wszyscy ci mężczyźni patrząc na nią pogrążali się w zadumie, jakby przychodziło im na myśl, że życie ich poszło na marne. Była uosobieniem wesela i drgnieniem błogości, a wnosiła w serca męskie tylko smutek i mękę. Słowem, albo musiała to być niepospolita kobieta, albo też Tomassow był niepospolitym młodzieniaszkiem, że w ten sposób odczuwał i tak o niej mówił. Powiedziałem już panom, iż nie był pozbawiony poezji, a miałem sposobność zauważyć, że wszystko to wyglądało dość prawdziwie. Chodziło po prostu o urok, jaki wywiera kobieta wyniesiona wysoko ponad pospolitość. Poeci w jakiś sposób bywają nieraz bliscy prawdy — zaprzeczyć temu niepodobna. Wiem, że nie ma poezji w moim bajaniu, ale mam nieco pospolitej przenikliwości i nie wątpię, że ta pani okazała się łaskawą dla młodzieniaszka, gdy udało mu się dostać do jej salonu. Dostał się tam istnym cudem. Dostało się niebożątko i znalazło w dobranym towarzystwie, wśród ludzi na wysokich stanowiskach. A wiedzą panowie, co to znaczy: wielkie brzuchy, łyse głowy, zęby, których nie ma — jak powiada któryś z satyryków. Proszę sobie wyobrazić wśród nich ładnego chłopca, świeżego i rześkiego niby jabłko prosto z drzewa; takiego skromnego, przystojnego, wrażliwego i pełnego uwielbienia młodego barbarzyńcę! Słowo honoru! Co za zmiana! Co za ulga po zbytku wyrafinowania! Zwłaszcza że przy tym wszystkim miał on w swej naturze tę domieszką poezji, co nawet prostaczkowi nie pozwala zostać durniem. Stał się nieobłudnym, bezwzględnie oddanym niewolnikiem. Wynagradzano go uśmiechami, a po pewnym czasie dopuszczono do niejakiej zażyłości. Być może, iż niezepsuty młody barbarzyńca bawił wytworną panią. A może — ponieważ nie jadał świec łojowych — zaspokajał pewną potrzebę tkliwości u tej kobiety? Wiadomo, iż jest wiele rodzajów tkliwości, do których są zdolne wysoce szlachetne kobiety. Mam na myśli kobiety z wyobraźnią i inteligencją, bez specjalnego temperamentu — panowie mnie rozumiecie? Ale któż zdoła przeniknąć ich potrzeby czy fantazje? Bardzo długo same niewiele wiedzą o swych najskrytszych nastrojach i przerzucają się od jednego do drugiego, niekiedy z fatalnym skutkiem. A potem — któż jest więcej zdziwiony od nich samych? Jednakże wypadek Tomassowa był w swej istocie zupełnie idylliczny. Świat wytworny się bawił. Swemu zapamiętaniu zawdzięczał niejakie powodzenie towarzyskie. Ale nie dbał o to. Miał jedno tylko bóstwo i jedyny przybytek, gdzie wolno mu było bywać bez względu na ustalone godziny przyjęć. Korzystał chętnie z tego przywileju. Wiecie już, panowie, iż nie miał urzędowych obowiązków. Całe to poselstwo wojskowe było raczej zaszczytem niż czymś innym, bo na czele jego stał osobisty przyjaciel naszego cesarza Aleksandra. On również dbał tylko o powodzenie w wytwornym świecie — jak się zdawało. Jak się zdawało. Pewnego popołudnia zaszedł Tomassow do pani swych myśli wcześniej niż zwykle. Nie była sama. Był u niej mężczyzna; nie żaden łysy brzuchacz, lecz mimo to ktoś znaczny — trzydziestoletni może oficer francuski, który w pewnej mierze należał również do wyróżnionych przyjaciół. Tomassow nie był o niego zazdrosny. Prostej jego naturze uczucie tego rodzaju wydawałoby się zarozumiałością. Wręcz przeciwnie, podziwiał tego oficera. Panowie nie macie wyobrażenia o uroku, jaki wywierali podówczas wojskowi francuscy nawet na nas, żołnierzach rosyjskich, którzy może łatwiej niż ktoś inny mogli z nimi się mierzyć. Nosili znamię zwycięstwa na czole — jak się zdawało nie do starcia. Mogli być czymś więcej od innych łudzi, gdyby nie zbyt pewne o tym przeświadczenie. Ale byli dobrymi towarzyszami i mieli jakoweś braterskie uczucie dla bliźnich, którzy nosili broń, chociażby nawet przeciwko nim. Ten zaś był jednym z najlepszych, oficerem sztabu generalnego, przy tym człowiekiem z najwyborniejszego towarzystwa. Silnie zbudowany i ogromnie męski, równie starannie jednak dbał o swą powierzchowność jak jaka kobieta. Panował nad sobą z wytwornością światowca. Czoło jego, białe jak alabaster, odcinało się wyraziście od czerstwej cery. Nie wiem, czy był zazdrosny o Tomassowa, ale podejrzewam, że mógł odczuwać względem niego niejakie zniecierpliwienie, jak względem chodzącej niedorzeczności sentymentalnego pokroju. Lecz ci ludzie wielkiego świata są nieprzeniknieni, toteż zewnętrznie raczył uznawać istnienie Tomassowa nawet nieco dobitniej, niż to było konieczne. Raz czy dwa razy udzielił mu pożytecznej towarzyskiej wskazówki z wielkim taktem i delikatnością. Tomassow był wprost oczarowany tą oznaką dobroci pod chłodną powłoką najwytworniejszych manier. Tomassow, wprowadzony do petit salon, zastał tych dwoje niepospolitych ludzi siedzących obok siebie na sofie. Doznał wrażenia, iż przerwał jakąś niezwykłą rozmowę. Wydało mu się, iż spojrzeli na niego dziwnie, nie dali mu jednak do zrozumienia, jakoby był natrętem. Po niejakim czasie owa pani rzekła do oficera, który nazywał się De Castel: „Pragnęłabym, żeby pan zechciał upewnić się, w jakim stopniu ta pogłoska jest prawdziwa.” „Jest to coś więcej niż pogłoska” — zauważył ów oficer. Ale powstał z miejsca ulegle i wyszedł. Pani domu zwróciła się do Tomassowa i rzekła: „Proszę nie odchodzić.” To wyraźne wezwanie uszczęśliwiło go niepomiernie, chociaż w rzeczywistości nie przychodziło mu nawet na myśl, by się oddalić. Patrzyła na niego łaskawym spojrzeniem, pod którym pierś jego jakby rozszerzała się od płonącego w nie] żaru. Było to rozkoszne uczucie, jakkolwiek od czasu do czasu zapierało oddech. Z zachwytem upajał się dźwiękami jej spokojnych, urzekających słów, pełnych niewinnej pogody i uduchowionej cichości. Doznawał wrażenia, iż namiętność jego wzbija się płomieniem spowijając ją w błękitną pożogę od stóp do głowy i zamykając się nad nią i że pośrodku tych ogni spoczywa jej dusza niby wielka, biała róża. Hm, to wcale niezłe. Mówił mi wiele podobnych rzeczy. Ale to jedno pamiętam. On pamiętał wszystko, ponieważ były to ostatnie jego wspomnienia o tej kobiecie. Widział ją po raz ostatni, chociaż wówczas o tym nie wiedział. Pan De Castel powrócił i wtargnął w tę atmosferę oczarowania, którą Tomassow upajał się do zupełnego zapomnienia o zewnętrznym świecie. Tomassow nie mógł się oprzeć wytworności jego ruchów, swobodzie jego zachowania, jego wyższości nad wszystkimi innymi mężczyznami, których poznał, i cierpiał skutkiem tego. Przyszło mu na myśl, iż ci wykwintni ludzie są stworzeni dla siebie. De Castel usiadłszy obok owej pani szepnął do niej dyskretnie: „Nie ma najmniejszej wątpliwości, że to prawda” — i oboje zwrócili oczy na Tomassowa. Oprzytomniawszy zupełnie, zmieszał się. Ogarnęło go uczucie nieśmiałości. Siedział uśmiechając się z lekka do nich. Pani domu, nie odwracając spojrzenia od rumieniącego się Tomassowa, rzekła z niezwykłą u niej zadumaną powagą: „Chciałabym wiedzieć, czy pańska wspaniałomyślność może być bez granic… i skazy. Miłość w swych najwyższych objawieniach winna być źródłem wszelkiej doskonałości.” Tomassow z takim podziwem otworzył szeroko oczy, jak gdyby jej usta roniły istne perły. Wszelako te słowa skierowane były nie do wsiowego młodzieniaszka rosyjskiego, lecz do niezrównanie doskonałego światowca, jakim był De Castel. Tomassow nie mógł dostrzec wywołanego nimi wrażenia, ponieważ oficer francuski pochylił głowę i siedział zapatrzony w swe zachwycająco lśniące buty. Pani domu szepnęła ujmującym tonem: „Ma pan skrupuły?!” De Castel, nie podnosząc oczu, odparł półgłosem: „To mogłoby się okazać drażliwą sprawą honoru.” Rzekła na to żywo: „Na pewno jest w tym sztuczność. Jestem zwolenniczką uczuć naturalnych. Nie wierzę w nic innego. Ale może pańskie sumienie…” Przerwał jej: „Bynajmniej. Moje sumienie nie jest dziecinne. Los tego ludu nie ma dla nas wojskowego znaczenia. Czyż może on zaważyć? Przeznaczenie Francji jest niezwyciężone.” „A więc…” — rzekła znacząco i podniosła się z sofy. Oficer francuski powstał również, a Tomassow podążył spiesznie za ich przykładem. Bolało go, że był jak tabaka w rogu. Podnosząc białą rękę pani domu do ust słyszał, jak oficer francuski odezwał się z rozmyślnym naciskiem: „Jeśli ma duszę wojownika (jak panom wiadomo, wówczas wyrażano się istotnie w ten sposób), jeśli ma duszę wojownika, to powinien upaść pani do stóp z wdzięczności.” Tomassow uczuł, iż pogrąża się w jeszcze większej ciemni niż poprzednio. Śladem francuskiego oficera wyszedł z pokoju i z domu, ponieważ miał wrażenie, że tego po nim się spodziewano. Zmierzch zapadał, pogoda była bardzo przykra, a ulica zupełnie pusta. Francuz ociągał się na niej dziwnie. I Tomassow nie śpieszył się, zresztą bez zniecierpliwienia. Nigdy nie było mu spieszno odejść od domu, w którym ona mieszkała. A przy tym spotkało go coś czarownego. Ręka, którą z czcią podniósł za koniuszki palców, przywarła do jego ust. Dostąpił skrytej łaski! Był niemal zalękniony. Świat zakołował się i jeszcze nie wrócił do równowagi. De Castel zatrzymał się nagle na rogu cichej ulicy. „Nie chciałbym zanadto pokazywać się z panem w oświetlonych miejscach, monsieur Tomassow” — rzekł dziwnie szorstkim głosem. „Dlaczego?” — spytał młodzieniec, zbyt stropiony, by doznać uczucia obrazy. „Z przezorności — odparł zwięźle oficer francuski. — Rozejdziemy się więc tutaj. Lecz zanim się rozejdziemy, wyjawię panu coś, czego znaczenie pojmie pan od razu.” Proszę zważyć, że było to wieczorem ostatniego marca tysiąc osiemset dwunastego roku. Już od dłuższego czasu mówiono o wzmagającej się oziębłości między Rosją a Francją. Słowo „wojna” coraz głośniejszym szeptem rozbrzmiewało w salonach, a w końcu dało się słyszeć także wśród sfer urzędowych. Wnet potem policja paryska odkryła, iż nasz poseł wojskowy przekupił paru urzędników z Ministerstwa Wojny i otrzymał od nich nadzwyczaj ważne, poufne papiery. Niegodziwcy ci (było ich dwu) przyznali się do winy i mieli być rozstrzelani właśnie owego wieczora. Nazajutrz całe miasto już mówiłoby o tym zdarzeniu. Ale najgorsze było to, iż cesarz Napoleon wpadł w wielki gniew z powodu tego odkrycia i postanowił zarządzić aresztowanie posła rosyjskiego. Takie były wyjaśnienia De Castela i jakkolwiek mówił przyciszonym głosem, Tomassow poczuł się ogłuszony jakby od wielkiego łoskotu. „Ma być aresztowany…” — mruknął z rozpaczą. „Tak jest. I zatrzymany jako więzień stanu… wraz z całym swym otoczeniem…” Oficer francuski ujął ramię Tomassowa powyżej łokcia i ścisnął je mocno. „I będzie musiał pozostać we Francji” — szepnął do ucha Tomassowa, po czym puściwszy go, odstąpił do tyłu i umilkł. „I pan, pan mi to mówi” — zawołał Tomassow z bezgraniczną wdzięcznością, co dorównywała niemal podziwowi dla wspaniałomyślności jego przyszłego wroga. Czyż rodzony brat mógł uczynić dla niego więcej? Chciał uścisnąć ręką oficera francuskiego, ale ten stał otulony szczelnie płaszczem. Być może, iż w ciemności nie zauważył wyciągniętej dłoni. Odsunął się jeszcze dalej i powściągliwym głosem człowieka z towarzystwa, jak gdyby chodziło o rozmowę poprzez stolik karciany lub o coś podobnego, przypomniał Tomassowowi, iż każda chwila jest droga, jeśli chce skorzystać z tego ostrzeżenia. „Istotnie — przyznał struchlały Tomassow. — Zatem żegnam pana. Nie mara słów podzięki, które by były godne pańskiej wspaniałomyślności. Ale przysięgam, że gdyby nadarzyła się sposobność, będzie pan mógł rozporządzać moim życiem…” Lecz odchodzący Francuz ginął już w mroku pustej ulicy. Tomassow pozostał sam i nie zmarnował ani jednej cennej chwili owej nocy. Widać z tego, jak ludzkie plotki i czcza gadanina przechodzą do historii. Wszystkie pamiętniki owych czasów utrzymują, iż naszego posła ostrzegła pewna kobieta z najwyższych sfer towarzyskich, którą łączył z nim stosunek miłosny. Wiadomo przecież, iż miał on powodzenie u kobiet, i to w najwytworniejszych kołach, ale mimo to prawdą jest, że osobą, która go ostrzegła, nie był nikt inny, jak tylko nasz prostoduszny Tomassow, co zupełnie odmiennym był od niego kochankiem. Oto w jaki sposób przedstawiciel naszego cesarza uniknął aresztowania. Wraz z całym swym urzędowym orszakiem umknął szczęśliwie z Francji — jak o tym nadmienia historia. Zaś wśród tego orszaku znajdował się oczywiście także Tomassow. Miał, wedle powiedzenia francuskiego oficera, duszę wojownika. A czyż może być coś żałośniejszego dla człowieka o takiej duszy niż zostać uwięzionym w przededniu wojny, odciętym od zagrożonej ojczyzny, żołnierskiej rodziny, od swego obowiązku, honoru, no i wreszcie sławy? Tomassow wzdrygnął się na samą myśl o duchowej udręce, której udało mu się uniknąć; a w sercu piastował bezgraniczną wdzięczność dla dwojga ludzi, którzy ocalili go od tej okrutnej ostateczności. Byli niezwykli. Miłość i przyjaźń stały się dla niego dwoma wzorami szczytnej doskonałości. Znalazł szlachetne ich przykłady i, zaprawdę, otoczył je uwielbieniem. Miało to wpływ na jego postępowanie w stosunku do wszystkich w ogóle Francuzów, choć był gorącym patriotą. Wprawdzie pałał oburzeniem z powodu najazdu na swoją ojczyznę, ale w tym oburzeniu nie było osobistej zawziętości. Miał naturę istotnie szlachetną. Bolał go przerażający ogrom cierpień ludzkich, które widział dokoła. Był pełen męskiego współczucia dla wszelkich objawów człowieczej niedoli. Mniej od niego subtelne natury nie pojmowały tego należycie. W pułku przezywano go urągliwie Czułym Tomassowem. Nie obrażał się o to. Nie ma nieprzebytego przedziału między czułością na cierpienie a duszą wojownika. Ludźmi bez współczucia są kauzyperdzi, urzędnicy rządowi, kupcy oraz im podobni. Co zaś do owych krew mrożących pogłosek, które od wielu przyzwoitych ludzi słyszy się w czasie wojny — no, to nie można zapominać, iż język jest nader niesforny, kiedy zaś wzbierze podnieceniem, wprost niepodobna powściągnąć jego nieposkromionej obrotności. Nie byłem zatem zbyt zdziwiony widząc, iż nasz Tomassow wkłada spokojnie szablę do pochwy, niejako w samym wrzątku tego ataku. Gdyśmy stamtąd odjeżdżali, milczał zawzięcie. Nie miał gadatliwego usposobienia, było jednak rzeczą widoczną, iż przyjrzawszy się Wielkiej Armii z bliska, doznał głębokiego wrażenia, niby na widok nie z tego świata. Odznaczałem się zawsze swego rodzaju hartem, a jednak nawet ja… tu zaś chodziło o młodzieniaszka, co miał w swej naturze tyle poezji! Możecie panowie wyobrazić sobie, czym to było dla niego. Jechaliśmy konno obok siebie, nie otwierając ust. Wrażenie to nie dało się po prostu wysłowić. Rozłożyliśmy się obozem na skraju lasu, żeby konie nasze miały jaką taką osłonę. Rozhukany wiatr północny przycichł równie nagle, jak się zerwał, i ogromna cisza zimowa zaległa kraj od Bałtyku po Czarne Morze. Czuło się niemal jej mroźną martwą niezmierzoność, sięgającą hen, ku gwiazdom. Ludzie nasi rozpalili kilka ognisk dla swych oficerów i odgarnęli dokoła nich śnieg. Wielkie kłody służyły nam za siedzenia. Był to na ogół całkiem znośny postój, nawet bez upojenia zwycięstwem. Wszelako doznaliśmy go dopiero później; na razie byliśmy przygnębieni surową i uciążliwą służbą. Dokoła mojego ogniska usiadło nas trzech. Trzecim był ów adiutant. Człowiek może niezły, ale nie tak miły, jakim mógłby być, gdyby był mniej szorstki w obejściu i mniej nieokrzesany w swych odczuciach. Wnioskował o postępkach ludzkich, jak gdyby człowiek był czymś tak prostym, jak, dajmy na to, dwa kije złożone na krzyż. Tymczasem człowiek jest znacznie bardziej podobny do morza, którego ruchy zbyt są różnorodne, żeby można je wytłumaczyć, i które ze swej głębi każdej chwili wydać może Bóg wie co. Mówiliśmy nieco o tym ataku. Niewiele. Rzeczy tego rodzaju nie nadają się do rozmowy. Tomassow mruknął kilka słów, nazywając go pospolitą rzezią. Ja nie miałem nic do powiedzenia. Jak już wspomniałem, bardzo rychło szabla zawisła bezczynnie u mojego przegubu. Ta dogorywająca tłuszcza nie próbowała nawet się bronić. Zaledwie parę strzałów. Mieliśmy dwu rannych. Dwu! A uderzyliśmy na główną kolumnę Wielkiej Armii Napoleona. Tomassow mruknął znużonym głosem: „Na co to się przydało?” Nie chciałem wdawać się w rozmowę, więc odburknąłem tylko: „Pewnie!” Ale adiutant wtrącił się nie w porę: „No, ludzie zagrzali się nieco. Mnie samemu zrobiło się ciepło. To wystarcza. Lecz nasz Tomassow jest taki czuły! Przy tym kochał się we Francuzce i bratał się z Francuzami, więc mu ich żal. Mniejsza o to, braciszku! Jesteśmy teraz na drodze do Paryża i wkrótce ją zobaczysz.” Przyjęliśmy te słowa jako jedno z jego zwykłych niemądrych powiedzeń. Wszystkim zdawało się, że na wzięcie Paryża trzeba będzie całych lat. A jednak w niespełna osiemnaście miesięcy później ograno mnie do nitki w jakiejś szulerni w Palais Royal. Prawda, co bywa często najniedorzeczniejszą rzeczą pod słońcem, objawia się niekiedy durniom. Nie zdaje mi się, żeby ten nasz adiutant wierzył w to, co powiedział. Ot, z przyzwyczajenia chciał dokuczyć Tomassowowi. Tylko z przyzwyczajenia. Nie odrzekliśmy jednak nic, więc pochylił głowę w dłonie i jął drzemać siedząc na kłodzie przed ogniskiem. Kawaleria nasza znajdowała się na najdalszym prawym skrzydle armii i muszę wyznać, że strzegliśmy pozycji bardzo licho. Postradaliśmy wówczas wszelkie poczucie niebezpieczeństwa, lecz mimo to zachowaliśmy jakie takie pozory wojskowej dyscypliny. Po chwili podjechał ku nam szeregowiec prowadząc konia, na którego Tomassow wsiadł sztywno i udał się na objazd wysuniętych placówek. Najzupełniej nieużytecznych. Noc była cicha, rozlegało się tylko trzaskanie ognia. Wściekły wiatr wzbił się wysoko nad ziemię i niepodobna było dosłyszeć najlżejszego jego tchnienia. Na niebo wypłynął księżyc w pełni i nagle zawisł wielki i nieruchomy nad naszymi głowami. Pamiętam, iż podniosłem ku niemu na chwilę zarośniętą twarz; doprawdy, zdaje mi się, iż zdrzemnąłem się również, skurczony we dwoje na swojej kłodzie, z głową pochyloną ku płonącemu ognisku. Wiecie panowie, jak rwie się taka drzemka. Raz zapada się w otchłań, to znów wynurza się na świat, który jakby był za głęboki dla innego zgiełku prócz trąb Sądu Ostatecznego. A potem znów się drzemie. Nawet dusza zdaje się usuwać w bezdenną, czarną czeluść. I znowu z wzdrygnięciem wraca świadomość. Człowiek staje się igraszką okrutnego snu. Dręczy go sen i dręczy jawa. Kiedy jednak mój ordynans stanął przede mną zapytując dwukrotnie: „Czy nie zechce wasza miłość pożywić się nieco?… Czy nie zechce wasza miłość pożywić się nieco?…” — zdołałem odzyskać ją — chcę powiedzieć, tę moją rozespaną świadomość. Podawał mi okopcony garnek, zawierający trochę krup ugotowanych w wodzie ze szczyptą soli. W garnku tkwiła drewniana łyżka. W owym czasie była to jedyna strawa, którą otrzymywaliśmy regularnie. Psie jadło, niech je licho weźmie! Ale żołnierz rosyjski jest przedziwny! Mój chłopak poczekał, aż się uraczyłem, po czym odszedł zabierając pusty garnek. Nie byłem już senny. Rozbudziłem się ze wzmożoną świadomością istnienia, sięgającą poza bezpośrednie otoczenie. Pozwalam sobie zauważyć, iż chwile takie zdarzają się nieczęsto. Spłynęło na mnie jakieś wewnętrzne objawienie ziemi w nieprzemierzonym jej ogromie, zasnutym śniegami, na których nie było widać nic prócz drzew o prostych, śmigłych pniach i posępnej zieleni, zaś wśród tej powszechnej żałoby zdawało mi się, że słyszę westchnienie ludzkości, walącej się pokotem na łono martwej przyrody. Byli to Francuzi. Nie czuliśmy do nich nienawiści, oni nas również nie nienawidzili. Żyliśmy z daleka od siebie — i oto wtargnęli do nas bezbożnie, z bronią w ręku wlokąc ze sobą inne ludy, żeby wraz z nimi zastygnąć w długim, długim szlaku zlodowaciałych trupów. Miałem przeraźliwe widzenie tego szlaku: straszliwe mnóstwo małych ciemnych kurhanów, co widniały w poświacie miesięcznej wśród cichego, czystego, bezlitosnego powietrza — wśród tego jakiegoś straszliwego spokoju. Ale jakiż inny mogli oni mieć spokój? Na jakiż inny zasłużyli? Nie wiem, dzięki jakiemu skojarzeniu wrażeń przyszło mi na myśl, iż ziemia jest pogańską planetą, nie zaś godnym przybytkiem cnót chrześcijańskich. Zapewne jesteście panowie zdumieni, że pamiętam to wszystko tak dokładnie. Czymże jest przemijające wrażenie lub na poły ukształtowana myśl, by przetrwać tyle lat zmiennego w swej nielogiczności ludzkiego życia? Wszelako wrażenia owego wieczora pozostały w mym wspomnieniu wyraźne do najdrobniejszych szczegółów skutkiem wypadku, co był ich dziwnym zakończeniem, wypadku, którego niepodobna zapomnieć nigdy, jak się panowie przekonacie. Nie zdaje mi się, żebym zajmował się dłużej niż pięć minut tymi myślami, gdy wtem coś skłoniło mnie do obejrzenia się przez ramię. Nie sądzę, żeby to był szmer; śnieg tłumił wszystkie szmery. Było to coś jak sygnał dany mojej świadomości. Odwróciłem głowę i oto ten wypadek zbliżał się do mnie, chociaż o nim nie wiedziałem ani nie miałem nawet najlżejszego jego przeczucia. Zobaczyłem w oddali dwie postacie nadchodzące w miesięcznym blasku. Jedną z nich był nasz Tomassow. Ciemną bryłą, co poruszała się w poprzek mojego pola widzenia, były konie, które odprowadzał jego ordynans. Sylwetka Tomassowa była mi dobrze znana; miał na nogach długie buty, a smukła jego postać kończyła się stożkowatą czapką. Ale obok niego stąpał jeszcze ktoś inny. Nie dowierzałem zrazu własnym oczom. Było to zdumiewające! Człowiek ów miał na głowie lśniący, grzebieniasty hełm i był otulony w biały płaszcz. Płaszcz ten nie był tak biały jak śnieg. Nic nie dorównuje bielą śniegowi. Miał raczej białość mgły, a wygląd jego był w najwyższym stopniu upiorny i rycerski. Zdawało się, że Tomassow pojmał samego boga wojny. Dostrzegłem od razu, że prowadził pod ramię to olśniewające widziadło. Później zauważyłem, że podtrzymywał je. Kiedym tak patrzał i patrzał, pełzali dalej — gdyż pochód ich istotnie był pełzaniem — aż w końcu wpełzli w blask naszego obozowego ogniska i podeszli do kłody, na której siedziałem. Odblask migotał na pogiętym hełmie. Pod nim ze strzępów kołtuniastego kożucha wyzierała twarz niewymownie umęczona, przemarznięta i pokryta wrzodami. Nie był to bóg wojny, lecz oficer francuski. Wielki, biały płaszcz kirasjerski był podarty i świecił powypalanymi dziurami. Szczątki butów na nogach miał poowijane starymi skórami owczymi. Stopy jego wyglądały potwornie. Chwiał się, podtrzymywany przez Tomassowa, który posadził go z ogromną troskliwością obok mnie na kłodzie. Moje osłupienie nie miało granic. „Przyprowadziłeś jeńca? — spytałem Tomassowa, jakbym nie mógł uwierzyć własnym oczom. Trzeba panom wiedzieć, że jeśli się nie poddawali wielkimi gromadami, nie braliśmy jeńców. Bo i po co? Nasi Kozacy albo wycinali w pień niedobitków, albo pozostawiali ich własnemu losowi, zależnie od okoliczności. Ostatecznie wychodziło to na jedno. „Poderwał się z ziemi, gdy opuszczałem posterunek — rzekł. — Zdaje się, iż czyhał na to, gdyż szedł jak ślepy wprost na mego konia. Uchwycił mnie za nogę, no i żaden z naszych gamoniów nie śmiał go już tknąć.” „Cudem mu się udało” — rzekłem. „Nie dbał o to — odparł Tomassow spoglądając z jeszcze większym bólem niż poprzednio. — Szedł trzymając się strzemienia. Dlatego tak się opóźniłem. Powiedział mi, że jest oficerem sztabowym. Po czym głosem, jakim mówią chyba tylko potępieńcy, skrzeczącym z wściekłości i męki, zakrakał, iż chciałby prosić mnie o łaskę. O ostateczną łaskę. Czy go zrozumiałem? — zapytał jakimś złowrogim szeptem. Odpowiedziałem, że tak. Rzekłem: «Oui, je vous comprends.» «A więc niech pan to zrobi — powiedział. — Teraz! Od razu… z litości.»„ Tomassow umilkł i zerknął na mnie dziwnie ponad głową jeńca. Odezwałem się: „O cóż mu chodziło?” „Spytałem go o to samo — odrzekł Tomassow zdławionym głosem — i odpowiedział, że prosi mnie, abym był łaskaw strzelić mu w łeb. Powinienem to zrobić — mówił mi — jako brat—żołnierz, jako człowiek uczuciowy, jako… jako człowiek ludzki.” Jeniec siedział między nami z twarzą straszliwie pokiereszowanej mumii. Wyglądał jak jakieś rycerskie straszydło, potwornie cudaczny kłąb łachmanów i brudu. Boleśnie migocące oczy, pełne żywotności i niewygasłego ognia, wyzierały z ciała przeraźliwie wynędzniałego. Był to szkielet na biesiadzie chwały. I nagle te świetliste, niewygasłe źrenice zatrzymały się nieruchomo na Tomassowie. Biedny, osłupiały młodzik widmowym spojrzeniem udręczonej duszy odwzajemnił się temu zewłokowi ludzkiemu. Jeniec zaskrzeczał do niego po francusku: „Pan wie, że poznałem pana. Jest pan tym jej beniaminkiem rosyjskim. Oświadczał się pan ze swą wdzięcznością. Więc żądam spłacenia długu. Niech go pan spłaci wyzwoleńczym strzałem. Jest pan człowiekiem honoru. Nie złamałem nawet szabli. Cała moja istota wzdryga się przed własnym poniżeniem. Pan mnie zna.” Tomassow nic nie odrzekł. „Czyż nie ma pan duszy wojownika?” — spytał Francuz gniewnym szeptem, w którym jednakże wyczuwało się cień szyderstwa. „Nie wiem” — odpowiedział biedny Tomassow. Jakąż pogardą błysnęły ku niemu niewygasłe oczy straszydła! Jeniec zdawał się żyć tylko mocą zapamiętałej i bezsilnej rozpaczy. Nagle zabrakło mu tchu i zwalił się na ziemię wijąc się w męce, co skręcała kurczem wszystkie jego członki — dość zwyczajne następstwo gorąca obozowych ognisk. Wyglądał, jakby go poddano jakiejś straszliwej torturze. Zrazu silił się, by oprzeć się cierpieniu. Jęczał tylko z cicha, gdyśmy pochylili się nad nim, by nie potoczył się w ogień, mamrocząc w przerwach gorączkowo: „Tuez moi, tuez moi…” — później jednak, zmożony bólem, jął rzęzić raz po raz przez zaciśnięte usta. Adiutant ocknął się po drugiej stronie ogniska i począł się rzucać, klnąc srogo straszne krzyki Francuza. „Co to?! Nie będzież nigdy końca tej przeklętej czułostkowości, Tomassow?! — wrzeszczał ku nam. — Dlaczego nie wyrzuciłeś go stąd, do diabła, gdzieś w śnieg?” Nie zwracaliśmy uwagi na jego krzyki, wstał więc z miejsca i klnąc okropnie odszedł ku innemu ognisku. Po chwili oficerowi francuskiemu ból nieco minął. Oparliśmy go o kłodę i wziąwszy między siebie siedzieliśmy w milczeniu aż do chwili, kiedy o świtaniu rozległ się głos pobudki. Płomień podsycany przez całą noc przybladł na sinym całunie śniegu, a mroźne powietrze drgało od spiżowego dźwięku ułańskich trąbek. Oczy Francuza, co tak znieruchomiały w szklistym spojrzeniu, iż przez chwilę mniemaliśmy, że umarł spokojnie siedząc między nami, drgnęły z wolna w prawo i w lewo, spoglądając kolejno na nasze twarze. Tomassow i ja popatrzyliśmy po sobie z przerażeniem. Po czym głos De Casteła, pełen nieoczekiwanej, rozbudzonej mocy i upiornego opanowania, wstrząsnął nami do głębi: „Bonjour, messieurs.” Broda opadła mu na piersi. Tomassow przemówił do mnie po rosyjsku: „To on, to ten sam człowiek… — skinąłem, a Tomassow mówił dalej udręczonym głosem: — Tak, to on! Świetny, nieskazitelny przedmiot zazdrości mężczyzn i miłości tej kobiety jest teraz tą okropnością — tym nędzarzem, co umrzeć nie może. Spójrz w jego oczy. To straszne.” Nie spojrzałem, ale pojąłem, co Tomassow miał na myśli. Nie mogliśmy nic uczynić dla niego. Ta mściwa zima, zesłana przez przeznaczenie, zarówno pokonanych, jak prześladowców dzierżyła w swych żelaznych szponach. Współczucie było tylko czczym słowem wobec tego nieubłaganego losu. Jąłem mówić coś o konwoju, który zapewne zbiera się w wiosce, ale zająknąłem się pod niemym spojrzeniem Tomassowa. Wiedzieliśmy, czym były te konwoje: ohydne zgraje beznadziejnych łotrów, co odwracali twarze od swych chat, gdy Kozacy gnali ich ostrzami pik w mroźne piekło. Dwa nasze szwadrony sformowały się pod lasem. Minęło dziesięć minut tej udręki. Francuz dźwignął się nagle na nogi. Dopomogliśmy mu, niemal nie wiedząc, co czynimy. „Chodźmy! — rzekł miarowym głosem. — To chwila odpowiednia! — Zamilkł na długo, po czym nie mniej dobitnie mówił dalej: — Daję słowo honoru, że wszelka wiara zamarła we mnie.” Głos jego postradał nagle swą powściągliwość. Po chwili dodał szeptem: „I nawet moja odwaga… Na honor!” I znowu nastąpiło długie milczenie, po którym z wielkim wysiłkiem szepnął chrypliwie: „Czyż to nie dosyć, by wzruszyć serce z kamienia? Czy mam włóczyć się przed panem na kolanach?” Głucha cisza zaległa raz jeszcze wśród nas. Wreszcie oficer francuski rzucił Tomassowowi swe ostatnie gniewne słowo: „Tchórz!” Nie drgnęły rysy biednego mojego towarzysza. Przyszło mi do głowy zawołać kilku naszych szeregowców, by odprowadzili nieszczęsnego jeńca do wioski. Innej rady nie było. Nie zdążyłem jeszcze uczynić sześciu kroków w kierunku gromadki koni i ordynansów, stojących przed naszym szwadronem, gdy… ale panowie już odgadliście. Nic dziwnego. Ja także tylko odgadłem, gdyż zaręczam panom, iż wystrzał pistoletu Tomassowa był czymś niewymownie nikłym. To prawda, śnieg pochłania dźwięki. Było to tylko słabe puknięcie. Nie przypominam sobie, żeby choć jeden z naszych ordynansów odwrócił głowę. Tak. Tomassow to uczynił. Los zaprowadził tego De Castela do człowieka, który go zdołał w pełni zrozumieć. To jednak Tomassow był predestynowany na ofiarę. Wiecie panowie, jaka bywa sprawiedliwość oraz sądy ludzkie. Zwaliły się one na niego ciężko z jakąś przewrotną obłudą. To bydlę, adiutant, jął pierwszy przebąkiwać ze zgorszeniem o zastrzeleniu jeńca z zimną krwią. Wprawdzie Tomassowa nie zwolniono ze służby, ale po oblężeniu Gdańska sam poprosił o zwolnienie i zakopał się gdzieś na głuchej prowincji, gdzie jeszcze przez długie lata prześladowała go niejasna fama jakiegoś niegodnego czynu. Tak. Zdobył się na to. A cóż to było? Dusza jednego wojownika spłaciła stokrotnie swój dług duszy drugiego wojownika, broniąc go od nieszczęścia większego niż śmierć — od utraty wiary i odwagi. Jak panowie będziecie się na to zapatrywali? Nie wiem. I być może, biedny Tomassow również nie wiedział. Ja jednak zbliżyłem się pierwszy do tej straszliwej grupy, co znaczyła się ciemno na tle śniegu. Francuz leżał na wznak, a Tomassow klęczał na jednym kolanie nieco bliżej jego nóg niż głowy. Zdjął czapkę; jego włosy migotały jak złoto w lekkim tumanie śniegu. Pochylił się nad zmarłym w tkliwej, zamyślonej postawie. Jego młodzieńcza, szczera twarz o opuszczonych powiekach nie wyrażała srogości, zgrozy ni bólu, lecz pogrążyła się w spokoju głębokiej, nieskończenie milczącej zadumy. Przełożył Stanisław Wyrzykowski Prince Roman KSIĄŻĘ ROMAN — Wypadki sprzed siedemdziesięciu lat są może zanadto odległe, aby je wciągać do zwykłej rozmowy. Każdemu wiadomo, że r. 1831 jest dla nas datą historyczną: jednym z tych lat nieszczęsnych, kiedy w obliczu krasomówczych oznak sympatii i biernego oburzenia całego świata przyszło nam po raz wtóry zawołać Vae victis! i w smutku obliczać swoje straty. Nigdy nie umieliśmy rachować ani w szczęściu, ani w nieszczęściu; nie potrafiliśmy nigdy przyswoić sobie tej umiejętności ku wielkiemu rozjątrzeniu naszych wrogów, za co też obdarzyli nas przydomkiem niepoprawnych… Mówiący te słowa był polskiej narodowości; należał do tego narodu, który pozbawiony życia w grobie trwa dalej żywą myślą, tchnieniem, słowem, nadzieją i męką… wepchnięty tam tysiącem bagnetów i przypieczętowany potrójną pieczęcią trzech potężnych mocarstw. Toczyła się rozmowa o arystokracji. Czemu się nam nawinął ten właśnie przedmiot, tak dziś niekorzystnie się przedstawiający? Było to już dosyć dawno i dokładnie sobie nie przypominam, ale to pamiętam, że arystokracja nie była uważana za konieczną część składową społeczeństwa. Zdaje mi się, żeśmy zeszli na ten temat po wymianie zdań o patriotyzmie, uczuciu poniekąd też zdyskredytowanym, gdyż wrażliwość naszych wyznawców humanitaryzmu uważa je za pozostałość z czasów barbarzyńskich. A jednak nie byli barbarzyńcami, ani wielki malarz florentyńczyk, któremu myśl o rodzinnym mieście świeciła jasno do grobu; nie był również barbarzyńcą św. Franciszek, który ostatnim swym tchnieniem słał błogosławieństwo ojczystemu Asyżowi. Aby należycie ocenić patriotyzm, potrzeba koniecznie pewnej wyższości duchowej albo szczerości uczuć, co odmówione zostało pospolitemu wyrafinowaniu nowoczesnej myśli, która ogarnąć nie może dostojnej prostoty uczucia, płynącego z samej natury rzeczy i człowieka. Arystokracja, o której mówiliśmy, zaliczała się do najwyższej w Europie i do najwyższych w niej rodów; nie podupadła ani zubożała, nie przeistoczona ani wyzwoleńcza, ale najbardziej wyróżniająca się i wyłączna warstwa ze wszystkich warstw, dla której nawet ambicja sama w sobie nie istnieje wśród innych pobudek i drogowskazów w życiu. Kiedy niezaprzeczone prawo przewodzenia przestało być ich udziałem, sądziliśmy, że w czasach politycznych czy narodowych przewrotów muszą im utrudnić stanowisko ich wielkie fortuny, ich kosmopolityzm, wypływający z szerokich koligacyj, i wywyższone stanowisko, przedstawiające tak mało do zyskania, a tak wiele do stracenia. Skoro nie ma już możności rozkazywania, co stanowi istotę arystokracji, nie pozostaje jej nic innego, jak trzymać się z dala od wielkich wybuchów namiętności tłumów. Doszliśmy do tego wniosku właśnie w chwili, gdy uczyniono wzmiankę o dawnych dziejach i o r. 1831, po czym mówca mówił dalej: — Osobiście nie znałem wówczas księcia Romana; pamięć moja nie sięga owych czasów, choć zaczynam już odczuwać ciężar wieku, ale tak stary jeszcze nie jestem. Książę Roman ożenił się w roku urodzin mego ojca, tzn. w r. 1828. Nie potrafię powiedzieć, ile miał lat, ale miał ich mniej niż nowo rozpoczęte dziewiętnaste stulecie, gdy wstępował w ten ze wszech miar świetny związek małżeński, bo brał osieroconą jedynaczkę, pannę młodziutką, cudnej urody, która mu jako wiano wnosiła świetne nazwisko i wielką fortunę. Książę, wyróżniający się od reszty kolegów niezwykle myślącą i poważną naturą, był wtedy oficerem gwardii cesarskiej i zakochał się bez pamięci w tej ślicznej, o wielkim sercu, istocie. Nie odznaczał się wielomównością: ale spojrzeniami, zachowaniem i całym sobą mówił wybranej kobiecie o swym bezgranicznym uwielbieniu, które ona oddawała mu w cudownie szczery i uroczy sposób. Zdawało się, że płomień tego czystego, młodzieńczego kochania płonąć będzie wiecznie: przez jeden sezon zimowy zdołał on rozgrzać nawet cyniczną atmosferę wielkiego świata petersburskiego. Sam cesarz Mikołaj, dziad dzisiejszego cara, ten, którego zabiła wojna krymska i ostatni może mistycznie się z woli Bożej mieniący monarcha, zainteresował się parą zaślubionych kochanków. Wypływało to stąd, że rzeczywiście Mikołaj zwracał pilną uwagę na każdy krok wielkich panów polskich. Tych dwoje, obracając się w wielkim świecie, poza sobą świata Bożego nie widziało; bezwzględna szczerość takiego uczucia, poruszającego się swobodnie pośród targowiska sztucznych, niespokojnych i wymyślnych wichrzeń, musiała nawet w tym towarzystwie wywołać dobrotliwe pobłażanie i sympatię. Ślub ten w r. 1828 był wypadkiem dnia w stolicy. W równo czterdzieści lat potem znalazłem się u mego wuja na wsi w naszych południowych prowincjach. Była głucha zima. Wielki gazon przed domem stał się jedną, nieskalanie czystą płachtą śniegu, podobnie jak się to często dzieje w Alpach, a puszysta jego równia, iskrząca się niby rozsianą tu kurzawą diamentów, chyliła się aż w dół do stawu. Ten podłużny kawał wody odbijał w swej zmarzniętej powierzchni błękit nieba i twardością swej grubej warstwy lodu zdawał się urągać puszystej od śniegu ziemi. Zimno błyszczące słońce sunęło — nisko nad falistym, w śnieg spowitym widnokręgiem, w którego białych zwałach kryły się wsie ukraińskie, podobne gromadom łodzi rybackich, widnych wśród przewalań bałwanów. A wszystko ogarnięte było wielką ciszą. Nie pamiętam, jakim cudem potrafiłem o jedenastej rano wyrwać się ze szkolnego pokoju. Miałem osiem lat; moja cioteczna siostrzyczka, o parę miesięcy młodsza ode mnie, chociaż żywsza z natury była jednak mniej awanturniczego usposobienia; puściłem się więc sam i po chwili znalazłem się w olbrzymim przedpokoju o kamiennej posadzce, ogrzewanym przez wielki, biały kaflowy piec; miejscowość ta wydawała się o niebo całe milsza niż pokój szkolny, który — nie wiem już z jakiego powodu, chyba dla względów higieny — utrzymywano w niskiej temperaturze. My, dzieci, wiedzieliśmy, że w domu przebywa gość, który przyjechał dnia poprzedniego wieczorem, właśnie kiedy nas układano do snu. Pomimo zakazu rzuciliśmy się do okien spłaszczając nosy o szybę; lecz było już za późno i nie zobaczyliśmy go wysiadającego. Za to w krasnym kręgu jaskrawego światła przewinęła się przed nami olbrzymia na saniach landara, w sześć koni zaprzężona, jak ciemna masa na tle śniegu sunąca ku stajniom, a przed nią jechał na koniu chłopak wioząc uwieszony na długim kiju kosz żelazny z płonącymi pakułami i żywicą. Tego samego dnia po południu wysłano dwóch chłopców stajennych na zaśnieżone drogi, aby spodziewanemu o zmroku gościowi oświetlać przejazd. Nie trzeba zapominać, że wtedy w naszych południowych dzielnicach koleje w ogóle nie istniały. My, dzieci, znaliśmy je tylko z książek z obrazkami jako coś nieokreślonego, bardzo a bardzo odległego, a interesującego chyba tylko starszych wyjeżdżających w obce kraje. Co zaś do naszego pojęcia o legendarnych książętach było ono może bardziej ścisłe, ale czysto literackie, otoczone nimbem opowiadań z bajek, gdzie zawsze występuje książę — młody, piękny, bohaterski i promieniejący szczęściem. Pomimo to i my wiedzieliśmy, gdzie kończy się bajka, a zaczyna się życie, i wiedzieliśmy, że książęta są osobami historycznymi. W tej świadomości tkwił też pewien czar. Lecz nie dlatego ostrożnie krążyłem po domu jak zbieg z więzienia; gnała mnie nadzieja spotkania wielkiego mego przyjaciela — nadleśniczego, który o tej porze zwykle przybywał z raportem. Od niego chciałem usłyszeć wiadomość o pewnym wilku. Bo w krajach, gdzie są wilki, prawie każda zima daje możność jednemu znakomitemu osobnikowi okrycia się sławą dzięki większemu zuchwalstwu jego zbrodni lub, że tak powiem, jego wilczej indywidualności. Pragnąłem więc usłyszeć jakąś wstrząsającą o tym wilku opowieść, choćby tragiczny opis jego śmierci. Ale w sieni nie było nikogo. Zawiedziony w nadziejach, uczułem nagły żal. Nie chcąc wracać sromotnie do przerwanych lekcji, wolałem bezcelowo i bezmyślnie przejść do sali bilardowej. I tu też nie było nikogo, toteż uczułem się bardzo sam i opuszczony pod jej wysokim sklepieniem, sam na sam z masywnym angielskim bilardem, którego ciężka, prostolinijna masa zdawała się milcząco ganić nieproszone wtargnięcie małego chłopca. Już zacząłem myśleć o wycofaniu się stąd, gdy usłyszałem kroki w sąsiednim pokoju, i nim zdążyłem zabrać się do ucieczki, we drzwiach stanęli wuj mój i gość nasz. Uciec, gdy mnie już zobaczono, byłoby nieprzyzwoitością, dotrzymałem więc placu. Wuj okazał zdziwienie na mój widok. Gość przy jego boku był człowiekiem smukłym, średniego wzrostu, którego żołnierską sztywną postać opinał czarny surdut. Z fałdów miękkiego białego muślinowego krawata wychylały się przy gładko ogolonych policzkach końce sterczącego kołnierzyka, a łysinę zakrywało kilka gładko zaczesanych szpakowatych kosmyków. Twarz jego musiała być za młodu bardzo piękna i mimo wieku zachowała harmonijną prostotę rysów. Uderzyła mnie przede wszystkim jej trupia prawie bladość, i wydał mi się strasznie stary, gdy z ledwie widocznym uśmiechem — jakby cień przeszedł po cienkich skamieniałych ustach — przywitał moje zmieszanie i rumieniec. Ciekawość moja wzrosła, gdy wyciągnął z wewnętrznej kieszeni surduta ołówek i bloczek, który podał memu wujowi z ledwie dostrzegalnym uchyleniem głowy. Co mnie tak zadziwiło, zostało przez wuja przyjęte jako rzecz zupełnie naturalna. Napisał coś na kartce bloku, co tamten przeczytał i pokiwawszy głową, chudą, pomarszczoną dłonią, dużo starszą od twarzy, pogładził mnie po twarzy i położył mi ją na głowie. Patrząc na mnie dobrotliwie ciemnymi, cichymi oczami zapytał głosem bezdźwięcznym i równie jak twarz bezbarwnym, co szedł z między warg zapadłych: — A ileż sobie latek liczy ten nieśmiały chłopaczek? Nim zdołałem odpowiedzieć, wuj mój napisał mój wiek na bloczku. Czułem się bardzo przejęty. Cóż to za ceremonie? Czyż był za wielki ten człowiek, aby do niego przemawiano? Znów rzucił okiem na papier, kiwnął głową, i znów dał się słyszeć ów mechaniczny, bezosobowy głos: — Podobny jest do swego dziadka. Pamiętam mego dziadka ze strony ojca; on również był zadziwiająco stary, i zaraz wydało mi się zupełnie naturalne, że ci dwaj tak wiekowi i czcigodni panowie znali się w zamierzchłych czasach, gdzieś między stworzeniem świata a moim urodzeniem. Ale wuj mój widocznie nie był tak dobrze poinformowany, gdyż mechaniczny głos musiał go pouczyć: — Tak! tak! Towarzyszami byliśmy w trzydziestym pierwszym roku. On był z tych, co wiedzieli. Dawne dzieje, panie kochany! dawne dzieje… Tu wykonał ruch ręką, jakby chciał odegnać naprzykrzone widziadło, po czym obaj zaczęli na mnie patrzeć z góry, tak iż zacząłem myśleć, że spodziewają się czegoś po mnie. Na nieme zapytanie mych zdziwionych oczu odpowiedział mi wujaszek, mówiąc: „On jest głuchy jak kamień”, a ów niewypowiedzianie bezwyrazisty głos rzekł: — Daj mi rękę. Przeszyła mnie ostra świadomość posiadania mocno atramentem poplamionych palców, mimo to wyciągnąłem dłoń nieśmiało, bo przerażała mnie nigdy przedtem nie widziana głuchota. Uścisnął mi mocno rękę i w końcu poklepał po głowie, a wuj objaśnił mnie poważnie: — Nie zapomnij nigdy w życiu, żeś uścisnął dłoń księcia Romana S. Ton i sposób, w jaki to powiedział, zrobiły na mnie wrażenie. Na tyle już znałem historię, aby wiedzieć, że książęta S. zaliczali się do panujących rodzin książęcych na Rusi, aż do chwili unii Rusi z Polską, po czym gdzieś w początkach XV w. stali się polskimi magnatami. Ale najbardziej obeszło mnie rozwianie czaru bajki świetlanej. Cóż za rozpacz spotkać prawdziwego księcia, głuchego, łysego, chudego i tak strasznie starego! Nawet mi przez myśl nie przeszło, że człowiek, sprawiający mi tak bolesny zawód, mógł być dawniej młody, bogaty i piękny. Nie mogłem wiedzieć, że był niegdyś niewypowiedzianie szczęśliwy w idealnym związku, łączącym dwa młode serca, dwa znakomite rody i dwie wielkie fortuny; że szczęście to, tak jak w bajce, powinno było trwać zawsze… Lecz nie potrwało ono długo, nawet według miary przepisanego ludziom życia na tej ziemi, gdzie trwałe szczęście znajduje się jeno w zakończeniach bajkowych powieści. Urodziła im się córeczka, i wnet potem młodziuchna księżna zaczęła zapadać na zdrowiu. Z początku znosiła to z niewzruszonym uśmiechem, bo dwojgu już teraz istotom życie jej było potrzebne. Ale potem małżonek, zatrwożony wyraźną zmianą jej wyglądu, wyjednawszy bezterminowy urlop wywiózł ją daleko od stolicy, do ziemi rodziców. Starzy księstwo przerazili się stanem zdrowia ukochanej synowej. Zaczęto natychmiast robić przygotowania do wyjazdu za granicę. Ale już wtedy zdawało się być za późno, i sama chora z łagodnym uporem przeciwstawiła się temu. Blednąca i wychudzona, w olbrzymim fotelu, stawała się coraz drobniejsza i słabsza pod wpływem zdradliwej i nieznanej choroby nerwowej, lecz z niegasnącym uśmiechem jasnych oczu i niezmiennym wdziękiem niszczejącej twarzyczki nie dawała się oderwać od ojczystej ziemi, pragnąc oddychać ojczystym powietrzem. Bo nigdzie nie spodziewała się tak szybko wyzdrowieć i nigdzie nie przyszłoby jej tak lekko umierać. Zgasła w niespełna dwa lata po urodzeniu dzieciny. Rozpacz męża była straszliwa i tym bardziej zastraszająca dla starych rodziców, że bez łez i bez słów. Po pogrzebie, gdy olbrzymi tłum chłopów, otaczających z odkrytą głową kaplicę pałacową, zaczął się rozchodzić, książę dał znać najbliższym, aby odeszli, i pozostał sam, aby patrzeć jak dworscy murarze zamykali rodzinny grobowiec. A gdy ostatni kamień włożono na miejsce, wydarł mu się z piersi głuchy jęk, pierwszy odgłos bólu, jaki od tych kilku dni wydały jego usta, a odszedłszy z tego miejsca z głową na piersi pochyloną, zamknął się w swych komnatach. Ojciec i matka bali się, aby mu się rozum nie pomieszał, tak spokój zewnętrzny syna napełniał ich niepokojem. Pokładali nadzieję jedynie w jego wielkiej młodości, z której wypływało zamknięte w sobie napięcie boleści. Stary książę Jan, rozdrażniony i pełen niepokoju, powtarzał, że „trzebaż Romana czymś rozerwać, on taki młody!” Lecz dokonać tego nie umieli, i stara księżna, ocierając łzy, ubolewała w duszy, że mu już nie klęknąć maleńkiemu u jej matczynych kolan, aż łzy obeschną! Po pewnym czasie książę Roman zaczął się przymuszać, aby choć od czasu do czasu wziąć udział w życiu rodzinnym, ale czynił to tak, jakby serce jego i myśl zagrzebana została z utraconą żoną w rodzinnym grobie. Zaczął wędrować ze strzelbą po lasach, strzeżony w tajemnicy przez strzelca, który raportował później, że ,,jaśnie oświecony książę przez cały dzień ani razu nie strzelił”. Czasem znów wczesnym rankiem, zaszedłszy do stajen, szeptem kazał siodłać konia, czekał, bijąc szpicrutą po bucie, aż mu go podprowadzono, po czym dosiadłszy wierzchowca wyjeżdżał stępa w milczeniu za bramę, a wracał wieczorem. Widywano go gdzieś po drogach, jak blady i sztywny, nie patrząc ani na prawo ani na lewo, wyglądał raczej na kamiennego jeźdźca na żywym koniu. Chłopi, pracujący na bezbrzeżnych i granicami żywopłotów nie znaczonych polach, ścigali go długo oczami; bywało czasem, że miłosierna kobieta z progu niskiej, słomą krytej chałupy posyłała za nim znak krzyża świętego, tak jakby był jednym spomiędzy nich, prostych ludzi, tknięty nieszczęściem. Jeździł tak patrząc wprost przed siebie, nic nie widząc, jakby pusta była ta ziemia, a ludzkość cała zagrzebana w tym grobie, który mu drogę zastąpił, aby wchłonąć jego szczęście. Czym byli dla niego ludzie i ich smutki, radości, trudy i namiętności, kiedy ona — jedyna na świecie — została odeń odcięta? Ludzie nie istnieli dlań. Jedynym ratunkiem w osamotnieniu, podobnym do zmory sennej, była mu ziemia, gdzie się urodził i gdzie spędził szczęśliwe lata chłopięce. Jak ją dobrze znał! Każde wzniesienie oranych przestrzeni, uwieńczonych koroną drzew, każdy wądół z ukrytą w nim wioską. Śluzy na rzekach wiązały zielone łąki łańcuchem stawów, a daleko na północy rysował się na horyzoncie wielki bór litewski, niby ku słońcu zwrócony nikły pas żywopłotu; na południu, w dal ku równinom, czarna przestrzeń ziemi stykała się z błękitem nieba. I ten tak znany, skojarzony w duszy z dniami beztroski i wesołości obraz kraju, którego urok działał nań przemożnie nawet z daleka, łagodził boleść, podobnie jak obecność starego przyjaciela, który siedzi w milczeniu, niejako pominięty w zaciemnionej godzinie życia. Pewnego dnia, gdy książę po południu wracał konno do domu, zauważył w dali pas kurzawy wznoszący się z ziemi gęstą chmurą. Wyjechał więc na wzgórek i patrzał. A oto w chmurze tej tu i ówdzie strzelały w górę błyski stalowe pośród poruszającej się masy, którą wreszcie rozpoznał jako długi, podwójny szereg wieśniaczych podwód zapełnionych żołnierzami, a sunących wolno w dwa rzędy pod eskortą konnych kozaków. Podobni byli do ogromnego węża, którego głowa znikała już w małej dolince, a ogon wił się i malał, jak gdyby potwór ten wgryzał się w samo serce ziemi. Książę puścił się ku leżącej opodal traktu wiosce, w której karczma zajezdna, ukrywająca pod jednym olbrzymim słomianym dachem stajnię, oborę i stodołę, podobna była do szpetnego, obdartego garbusa–olbrzyma, rozsiadłego wśród małych chałup. U wejścia stał karczmarz, godnie wyglądający tęgi Żyd, w czarnym, aż do pięt, chałacie, przepasanym czerwonym pasem, i dłonią głaskał długą, srebrną brodę. Widząc zbliżającego się księcia, skłonił mu się poważnie nie spodziewając się nawet, aby go młody pan zauważył, gdyż wiadomo było, że zatopiony w boleści nie zwraca na nic i na nikogo uwagi. Tymczasem zdziwił się niemało, gdy książę zatrzymał konia i zawołał: — Jankielu! Cóż to wszystko znaczy? — To, proszę waszej książęcej mości, konwój piechoty w drodze na południe. Obejrzał się ostrożnie na prawo i na lewo, i widząc, że blisko tylko dzieci bawiły się w pyle drogi, przybliżył się do strzemienia jeźdźca i mówił: — Gzy wasza książęca mość nie wie? Już się tam zaczęło! Wszyscy właściciele małych i dużych majątków już się zaciągnęli, a nawet i prości ludzie ruszyli się. Ot, wczoraj jeszcze rymarz z Gródka (małe miasteczko, gdzie odbywały się targi w sąsiedztwie) poszedł z dwoma swymi terminatorami przyłączyć się, a wóz swój u mnie nawet zostawił. Musiałem mu dać przewodnika, aby go przeprowadził, bo to nasi, proszę waszej książęcej mości, wciąż w drodze i wiedzą wszystko, gdzie i jak się dzieje, i znają wszystkie drogi. Żyd usiłował opanować podniecenie, gdyż był gorącym patriotą — karczmarz i arendarz wszystkich młynów w okolicy. Zniżając jeszcze bardziej głos mówił dalej: — Już ja był żonaty, kiedy z Napoleonem szły tędy Francuzy i inne narody. Tse! Tse! Ale to było żniwo dla śmierci, nu! Może tym razem Pan Bóg dopomoże! Książę potakiwał. — Może — szepnął i zamyśliwszy się głęboko puścił konia w stronę domu. Tego dnia nocą napisał list i wczesnym rankiem konnego posłańca wysłał z nim do miasta, na pocztę. W ciągu dnia, ku wielkiej radości całej rodziny, opuściło go zwykłe, uporczywe milczenie, i rozmawiał z ojcem o nowych wypadkach — o powstaniu w Warszawie, ucieczce wielkiego księcia Konstantego, o pierwszych nieznacznych powodzeniach wojsk polskich (bo wtenczas istniało wojsko polskie) i ruchu powstańczym na wsi. Stary książę Jan, wzruszony i niespokojny, biorąc rzeczy z czysto arystokratycznego punktu widzenia nie ufał temu ludowemu ruchowi, nie podzielał jego demokratycznych dążeń i nie wierzył w możliwość powodzenia. Smutny był i wzruszony. — Sądzę to wszystko z całym spokojem; ale istnieją od wieków zasady praworządności i porządku, które ci niebaczni szaleńcy łamią dla wywrotowych złudzeń. Choć naturalnie patriotyczne porywy serc… Książę Roman słuchał zamyślony. Skorzystał z przerwy, aby najspokojniej donieść ojcu, że tego rana właśnie wysłał list do Petersburga zgłaszający dymisję z gwardii cesarskiej. Stary książę przyjął to w milczeniu, niezadowolony w głębi duszy, że się go nie poradzono. Syn jego był też przybocznym adiutantem cara i staruszek wiedział, że car nie przebaczyłby nigdy szlachcicowi polskiemu pozornego nawet odstępstwa. Z niezadowoleniem w głosie wykazał synowi, że i tak ma urlop bezterminowy, więc najlepiej należało po prostu milczeć. Na dworze za dużo posiadano taktu, aby powołać kogoś z jego nazwiskiem, a w najgorszym razie można było się wystarać o wysłanie z misją choćby na Kaukaz, z dala od tej nieszczęsnej walki, zasadniczo błędnej, a więc skazanej na przegraną. — Znajdziesz się później bez zajęcia i bez celu w życiu, a będziesz potrzebował czegoś, co by cię zajęło, mój biedny chłopcze. Obawiam się, żeś postąpił nieoględnie. — Uważałem, że tak jest lepiej — rzekł cicho książę Roman. Ojciec zawahał się pod jego stanowczym spojrzeniem. — No, no! — może! Ale jako adiutant cara i takimi względami otoczony na dworze przez całą rodzinę carską… — Nikt o tych ludziach nawet nie słyszał, kiedy nasz ród już był sławny — rzucił młody pogardliwie. Na tego rodzaju uwagi stary książę był bardzo czuły, więc poniekąd udobruchany, rzekł: — Może tak lepiej… Ojciec i syn rozeszli się wieczorem bardzo serdecznie, ale nazajutrz zdawało się, że książę Roman popadł znów w dawną głębię zobojętnienia na wszystko: jak zwykle puścił się konno. Pamiętał, że wczoraj widział wężowy, najeżony bagnetami pochód wijący się po ziemi, która była jego własnością. Żona, którą umiłował, była też jego, a śmierć mu ją zabrała. Ta strata wstrząsnęła całym ustrojem moralnym księcia. Dała dostęp do serca jeszcze potężniejszemu bólowi, wyolbrzymiła widnokrąg myśli, a oczom ukazała całą przeszłość i istnienie innego ukochania pełnego męki, ale niosącego niemej tajemniczy nakaz, podobnie jak stracona miłość, której był powierzył całe swoje szczęście. Tego dnia wieczorem poszedł na spoczynek wcześniej niż zwykle i zawołał swego osobistego służącego. — Pójdź i zobacz — rzekł mu — czy świeci się jeszcze u koniuszego. Jeżeli nie śpi, poproś niech przyjdzie do mnie. Po odejściu służącego książę śpiesznie popalił różne papiery, pozamykał szuflady biurka na klucz, a na piersiach zawiesił medalionik z miniaturą żony. Człowiek, po którego książę posłał, należał do tej przeszłości, którą mu śmierć ukochanej przywołała przed oczy. Wywodził się z drobnoszlacheckiego rodu, który od pokoleń pełnił przy książętach S. rolę sług i przyjaciół nie odstępując ich nigdy. Pamiętał ostatni podział Polski i brał udział w ostatnich walkach. Był typem szlachcica o wielkiej uczuciowości, pełnym ślepego entuzjazmu, marsowych instynktów i prostej wiary; posiadał też staroświecki zwyczaj przeplatania słów cytatami łacińskimi. Typowe też były jego dobre, bystre oczy, zdrowa cera, wysokie czoło i sumiaste, siwe, w dół zwisające wąsy. — Słuchaj, panie Franciszku —— rzekł książę poufale, bez przygotowania — słuchaj stary przyjacielu! Ulotnię się stąd po cichutku; idę tam, gdzie mnie woła coś mocniejszego od mej rozpaczy, a jednak coś dziwnie do niej podobnego. Tobie jednemu o tym mówię — i ty powiesz, co w danej chwili będzie potrzebne. Stary zrozumiał, i rozpostarte ręce drżały mu kurczowo. Gdy po chwili odzyskał możność słowa, zaczął głośno Bogu dziękować, że pozwolił mu własnymi oczami patrzeć, jak najmłodszy spadkobierca sławnego rodu daje coram gentibus przykład miłości ojczyzny i dzielności w polu. Nie wątpił na chwilę, że ukochany książę obejmie miejsce w radzie i na wojnie odpowiadające jego wysokiemu urodzeniu; już widział, jak in fulgore rodzinnej chwały affulget patride serenitas. Dobiegając do końca swej przemowy rozpłakał się nagle i rzucił w objęcia księcia. Ten uspokajał staruszka jak mógł i gdy wreszcie usadowił go w fotelu i jako tako uciszył, rzekł: — Nie rozumiesz mnie, panie Franciszku. Wiesz przecie, jak ją kochałem. Taki cios otwiera człowiekowi oczy na nie podejrzewane nawet prawdy. Otóż nie ma mowy, bym szedł na przedzie i w chwale. Chcę iść sam, walczyć nieznany w szeregach. Chcę dać ojczyźnie, co jest moje do dania, moje życie, tak samo prosto, jak rymarz z Gródka, który przechodził tędy wczoraj ze swoimi czeladnikami. Zakrzyknął na to staruszek, że to nie może być, że on na to nigdy nie pozwoli. Ale musiał ustąpić przed dowodzeniami i twardą wolą księcia. — Ha! jeśli książę pan mówi, że to sprawa uczuć i sumienia, to niech tak będzie. Ale książę zupełnie sam iść nie może. Niestety! Ja już za stary i nieprzydatny. Crepit verba dolor, mój kochany książę, na myśl, żem już przeszedł siedemdziesiątkę i nic więcej w życiu nie znaczę, jak kaleka pod kościołem. Chyba mi już przyszło tylko w domu siedzieć i pacierze szeptać za ojczyznę i za księcia pana. Ale syn, najmłodszy mój chłopiec, Piotr, który byłby godnym towarzyszem dla księcia pana, obecnie jest tu u mnie. Od wieków każdemu księciu S., gdy narażał życie, towarzyszył ktoś z naszej rodziny, i książę pan także musi mieć kogoś, kto by księcia znał i powiadamiał o wszystkim rodziców i starego sługę. Kiedy książę pan myśli wyruszyć? — Za godzinę — odrzekł książę, a stary pośpieszył natychmiast po syna. Książę Roman, wziąwszy zapaloną świecę, począł iść długim, ciemnym korytarzem wiodącym w głąb domu. Bona opowiadała potem, że nagle zbudzona ze snu, ujrzała księcia, jak spoglądał na córeczkę zasłaniając dłonią światło świecy, aby nie padało na śpiące dziecko. Długo stał i patrzał, a wreszcie, postawiwszy świecę na ziemi, pochylił się nad kołyską i musnął ustami czoło dziewczynki, która spała dalej spokojnie; po czym, zabrawszy światło, wyszedł cicho z pokoju. Zauważyła dokładnie jego twarz, lecz zamiaru w niej ukrytego nie wyczytała; blady był bardzo, ale najzupełniej spokojny, i wychodząc nie obejrzał się ani razu. Jedyną zaufaną osobą, poza Piotrem i jego ojcem, był Żyd Jankiel. Na zapytanie, dokąd ma go wieść, książę odpowiedział, że do najbliższego oddziału. Wnuk Jankiela, chudy chłopiec, poprowadził obu młodych ludzi jakimiś sobie znanymi ścieżynami, lasami i bagnami, aż zabłysły przed nimi rzadkie światełka małego oddziałku obozującego w kotlinie. Gdzieś konie zarżały i głos z ciemności zawołał: „Kto idzie?” Młody Żyd odszedł śpiesznie tłumacząc się, że musi wrócić na święto szabasu. Tak więc zaniósł książę swą ofiarę ojczyźnie z całą pokorą i prostotą odpowiadającą objawieniu obowiązku, jakie ukazało się oczom jego w chwili, gdy śmierć zdjęła mu jaskrawą zasłonę szczęśliwości z oczu. Towarzysz jego przedstawił się jako syn koniuszego księcia S., a książę jako jego krewny — daleki kuzyn z tych samych co on stron i tegoż nazwiska. Prawdę mówiąc nie bardzo kto pytał: dwóch więcej młodzieńców, pod każdym względem dodatnich, przyłączyło się, ot i wszystko. Książę nie przebywał długo w południowych stronach. Pewnego dnia podczas wywiadu on i paru innych natknęło się na zasadzkę piechoty rosyjskiej, której pierwszy ogień położył kilku trupem od razu, a resztę rozsypał na wsze strony. Rosjanie sami cofnęli się w obawie większych sił. Po jakimś czasie chłopi, przybywszy na miejsce, wyciągnęli księcia spod trupa końskiego. On sam był nietknięty, ale wierny towarzysz padł jeden z pierwszych. Książę sam go pogrzebał z chłopami, wśród innych poległych. Następnie nie wiedząc, czy odnajdzie swój nieustannie w ruchu będący oddziałek partyzancki, postanowił przedostać się do armii głównej, która wstrzymywała nawałę rosyjską od strony Litwy. W przebraniu chłopskim, aby nie wpaść w ręce maruderów kozackich, po dwutygodniowej wędrówce natknął się na pułk kawalerii stojący we wsi na forpocztach. Na ławce przed jedną z lepszych chałup siedział oficer, którego książę wziął za pułkownika i zbliżywszy się z należnym uszanowaniem, opowiedział w krótkich słowach swoją historię i chęć przystąpienia. Oficer przyglądał mu się bacznie, a gdy zapytał o nazwisko, książę bez wahania podał nazwisko zabitego towarzysza. Oficer, starszy już człowiek, wziął go po prostu za syna gospodarza żyjącego na własnym kawałku ziemi uwłaszczonej, a że mu się powierzchowność młodego człowieka spodobała, zapytał: — A umiecie no czytać i pisać, dobry człowieku? — Tak, Wasza Miłość, umiem. — Dobra. Wejdźcie do chałupy, jest tam adiutant pułkowy, on was zapisze i odbierze przysięgę. Adiutant w milczeniu bardzo pilnie przyglądał się nowo przybyłemu, i gdy formalnościom stało się zadość i rekrut wyszedł z pokoju, zwrócił się do starszego oficera z zapytaniem: — Czy pan wie, kto to jest? — Kto? Ten Piotr? Podoba mi się. — To jest książę Roman S. — Głupstwo. Ale adiutant był pewny swego; widywał czasem księcia przed paru laty na zamku w Warszawie i nawet rozmawiał z nim raz na przyjęciu oficerskim u wielkiego księcia. — Mam dobrą pamięć i nie zapominam twarzy ludzkich. Postarzał się i zmienił, ale jestem pewny, że to ten sam. Popatrzyli na siebie w milczeniu. — Poznają go kiedyś na pewno — szepnął adiutant. — To nie nasza rzecz — odrzekł pułkownik i wzruszył ramionami — jeżeli mu się podoba służyć w szeregu. A nie sądzę, by go tak łatwo poznano, bo prawie wszyscy nasi oficerowie i żołnierze pochodzą z drugiego końca Polski. Po chwili namysłu dodał z uśmiechem: — Powiedział mi, że umie czytać i pisać. Mogę go łatwo zamianować sierżantem, na pewno będzie z niego dobry nabytek. Książę jako podoficer przerósł nadzieje pułkownika, i wnet sierżant Piotr zasłynął swoją pomysłowością i odwagą. Nie była to nierozważna odwaga szaleńca, ale opanowane, jakby siebie świadome, niczym nieustraszone męstwo; oddanie się bezgraniczne i niezmienne, którego nie zachwiał ani czas, ani przeciwności, ani zniechęcenie podczas ciągłego cofania, lub gorycz więdnących nadziei i okropności zarazy, dodane do znojów i niebezpieczeństw wojennych. W tym to roku ukazała się po raz pierwszy w Europie cholera, przerzedzając szeregi jednych i drugich i wtłaczając się w najodważniejsze nawet umysły ponurym widmem tajemniczej śmierci, bezgłośnie wkradającej się między poukładane w kozły karabiny i obozowe ogniska. Nieraz w nocy budził zmordowanych żołnierzy nagły krzyk i widzieli wtedy, jak któryś z towarzyszy w blasku gasnącego ognia wije się po ziemi jak robak deptany niewidzialną stopą, by przed brzaskiem już martwy zesztywnieć. Zdarzało się, że natenczas oddział cały zrywał się jak jeden mąż i gnał w ciemną noc, oniemiały z trwogi. A czasem znów towarzysz w szeregu podczas marszu urywał nagle zdanie w połowie i tocząc wokoło przerażonymi oczami padał na ziemię z wykręconą z bólu twarzą i rozbijał idące szeregi rzucaniem się w straszliwej męce. Ludzie pełniący wartę padali z konia, inni na linii ognia przy armatach lub wioząc rozkazy. Opowiadano mi, że batalion formujący się w zupełnym porządku do ataku na wieś pod ogniem nieprzyjacielskim zaskoczony został trzema wypadkami w przeciągu pięciu minut, i że atak nie mógł być wykonany, gdyż przodowe kompanie rozpierzchły się po polach jak plewy na wichrze. Sierżant Piotr, choć bardzo młody, posiadał duży wpływ na swych ludzi, tak że mówiono, iż w jego szwadronie najmniej było wypadków ucieczki z szeregów. Tak to widać działał przykład nieustraszonego spokoju jednego człowieka, który nie cofał się przed żadnym niebezpieczeństwem ani strachem. Tak czy owak kochali go wszyscy i ufali mu. Gdy przyszedł koniec i szczątki korpusu armii zewsząd naciskane gotowały się do przekroczenia granicy pruskiej, sierżant Piotr zdołał skupić wokoło siebie parę dziesiątków kawalerzystów i wyprowadził ich nocną porą z otoczonej armii. Prowadził ich dwieście mil przez kraj zarażony cholerą i pełen rosyjskiego wojska. Nie wiodła ich jednak chęć uniknięcia niewoli, ukrycia się i uratowania życia… O nie! Prowadził ich do fortecy, w której jeszcze walczyli Polacy i która miała się stać ostatnią placówką pokonanej rewolucji. Może to trąci fanatyzmem — ale fanatyzm jest rzeczą ludzką. Człowiek czcił bóstwa pełne okrucieństw; w każdej namiętności tkwi okrucieństwo, nawet w miłości. Religia nigdy nie ginącej wiary podobna się staje do obłąkanego kultu rozpaczy, śmierci… zniszczenia. Różnica leży w moralnej pobudce idącej z tajemnych potrzeb i nigdy niewypowiedzianych pragnień tych, którzy wierzą. Tylko dla próżnych wszystko jest próżne i dla tych tylko wszystko jest oszukaństwem, którzy nigdy nie umieli być ze sobą szczerzy. W tej to twierdzy spotkał się mój dziadek z sierżantem Piotrem. Dziadek był sąsiadem rodziny S., ale nie znał księcia Romana; ten zaś z nazwiska znał go dobrze, i pewnego wieczora, gdy siedzieli razem na wałach, oparci na armacie, wyjawił mu kim jest prosząc o przysługę, aby w razie jego śmierci powiadomił o tym rodziców. Rozmawiali szeptem, gdyż reszta obsługi armaty rozłożyła się niedaleko. Dziadek mój oczywiście dał mu żądaną obietnicę i potem otwarcie zapytał, mocno zainteresowany tym odkryciem: — Niech mi książę powie, czy ma złe przeczucia, że mnie o to prosi? — Bynajmniej; o nich tylko myślałem, gdyż nie mają pojęcia, gdzie jestem — odpowiedział książę. — Jeśli pan chce, podejmę się to samo uczynić dla pana. Nie ma wątpliwości, że połowa nas zginie nim się to wszystko skończy, więc obaj mamy tyle samo danych, że jeden z nas wyjdzie cało. Dziadek mój powiedział mu więc, gdzie się znajduje jego żona i dzieci, i odtąd trzymali się razem aż do końca oblężenia. Podczas wielkiego, ostatecznego natarcia dziadek mój został ciężko ranny; miasto zostało opanowane, a nazajutrz poddał się zamek wraz ze szpitalem przepełnionym umarłymi i konającymi, i z pustymi składami, gdyż obrońcy wystrzelali ostatnie naboje. Piotr podczas całej kampanii narażał się sumiennie i wyszedł bez szwanku. Nikt go nie poznał, nikt nie zdradził jego nazwiska, wszak do tej chwili poza spełnieniem obowiązku było zupełnie obojętne, kim jest. Teraz miało być inaczej, gdyż jako były gwardzista i były oficer przyboczny cara buntownik ten ryzykował ni mniej, ni więcej tylko kulę o dziesięć kroków. Z górą miesiąc przesiedział w więzieniu zmieszany z nędznym tłumem więźniów, stłoczonych w kazamatach zamku, gdzie żywność ledwie wystarczała na utrzymanie ich przy życiu; nie dbano o to, że ginęło tam po czterdziestu dziennie z ran, głodu i zarazy. Do tej twierdzy ze względu na jej centralne położenie dosyłano coraz to nowe partie więźniów, których w celu uspokojenia kraju wyłapywano wszędzie. Między nowo przybyłymi znalazł się młody człowiek, przyjaciel księcia ze szkolnych czasów, i poznawszy go natychmiast, zakrzyknął przerażony: — Na Boga! Romanie, ty tu? Nieopatrzny ten wykrzyknik, jak mówią, opłacił on latami gorzkich wyrzutów sumienia. Spotkanie to miało miejsce w głównym czworoboku zamku. Za późno książę ruchem ręki dał znak ostrzegający, gdyż oficer żandarmów usłyszał wykrzyknik i uznał go godnym uwagi. Dochodzenie nie było trudne, gdyż książę, zapytany wprost o nazwisko, nie zataił go ani chwili. Wiadomość o odkryciu księcia S. między więźniami została posłana do Petersburga. Tam, w stolicy dającej bezpieczne schronienie magnatowi, którego syn przepadł bez wieści podczas powstania, mieszkali rodzice księcia, smutni, pełni niepokoju i niepewności. Od miesięcy całych nie mieli o nim wiadomości i nie starali się nawet zaprzeczać wieściom, które obiegały miasto, jakoby zaszedł tu wypadek samobójstwa z rozpaczy, boć wszyscy wspominali jeszcze ów związek z miłości i uroku pełne młode szczęście, tak okrutnie przez śmierć przerwane. Ale w sercach mieli nadzieję, że syn ich wyszedł z życiem i przeszedł pruską granicę wraz z tą cząstką armii, która poddała się Prusakom. Wiadomość o wzięciu go do niewoli uderzyła w nich jak grom. Bezpośrednio przyjść mu z pomocą nie mogli w żaden sposób, ale pośrednio mogli działać dzięki powadze nazwiska i stanowiska, jako też dzięki szerokim stosunkom i węzłom pokrewieństwa w najwyższych sferach; poruszali więc niebo i ziemię, aby uchronić syna przed, jak biedny stary książę Jan nie wahał się nazwać, następstwami jego szaleństwa. Osoby stojące na czele towarzystwa poruszały wszelkie sprężyny u wielkich osobistości i wysokich dygnitarzy. Wpływowych urzędników starano się nakłonić, aby zwrócili uwagę na tę sprawę. Nie ominięto żadnego skrytego sposobu wywarcia wpływu; kilku prywatnych sekretarzy przepłacono; pewna dama pozostająca w zażyłych stosunkach z pewnym senatorem otrzymała dużą sumę pieniędzy. Ale żadnych otwartych kroków ani starań w tak rażąco wyraźnej sprawie nie dało się przedsięwziąć, jedynie prywatną drogą starano się nakłonić prezesa komisji wojskowej do łagodnego traktowania rzeczy. I w końcu zmiękł pod wpływem wskazówek i podszeptów, płynących z bardzo wysokich kół stolicy — a może chodziło mu także o zdobycie wdzięczności takiej rodziny jak książąt S. Był dobrym Rosjaninem, ale miał dobre serce, a wówczas nienawiść do Polaków nie była jeszcze dogmatem patriotyzmu rosyjskiego, jak się to stało w jakieś trzydzieści lat później. Zmiękł od razu na widok tego młodzieńca o wychudłej, ogorzałej twarzy, wyniszczonego trudami przebytego oblężenia, miesiącami ciężkiej walki i strasznymi warunkami więzienia. Komisja zasiadająca w cytadeli, w pustej, sklepionej izbie, za długim czarnym stołem, składała się z trzech oficerów. Na końcu stołu znajdowało się kilku urzędników, i poza żandarmami, którzy wprowadzili księcia, nie było nikogo więcej. Któż zgadnąć potrafi, ile w księciu Romanie było ukochania życia, tam w obliczu tych czterech ponurych ścian, które, zda się, odcinały go od wszelkiego nawet widoku i słuchu o wolności, od wszelkiej nadziei na przyszłość i innych pociechę niosących złudzeń… gdy stanął sam jeden przed tymi, co wrogami będąc, sądzić go mieli? Kto mógł wiedzieć, ile pozostało w nim jeszcze poczucia obowiązku objawionego mu przez ból serdeczny? Ile nowonarodzonej miłości do kraju ojczystego? Tego kraju, który od synów swych większej żąda miłości niż jakikolwiek inny kraj na świecie; miłości pełnej żałosnego ukochania, jakim się kocha umarłych a nie zapomnianych; nie wygasającego płomienia beznadziejnego uczucia, jakie tylko żywy, tchnieniem ciepły ideał obudzić w nas może, na dumę naszą, na umęczenie, na wywyższenie nasze i upadek najniższy. Jest coś potwornego w pomyśleniu takiego żądania, aż stanie ono przed nami pod postacią najwyższego oddania, bez bojaźni i bez skazy. Zbliżając się do momentu, który był szczytem jego życia, książę mógł tylko się spodziewać, że staje przed jego zakończeniem. Na pytania odpowiadał zwięźle i jasno… z najzupełniejszą obojętnością. Mówienie męczyło go po tylu miesiącach naprężonego czynu, ale ukrywał to starannie, aby wrogom nie przyszła nawet myśl podejrzenia go o apatię, zniechęcenie lub odrętwiałość złamanego ducha. Tak czy owak szczegóły jego zachowania nie mogły mieć znaczenia; ludzie ci wewnętrznym jego myślom byli obojętni. Ani na chwilę ton jego nie przestał być uprzejmy, mówił stojąco nie skorzystawszy z ofiarowanego sobie krzesła. Od oficera, który przewodniczył komisji, wiadomo co zaszło na przedwstępnym badaniu. Człowiek ów, chwytając się jedynego możliwego sposobu wyjścia z bardzo źle przedstawiającej się sprawy, starał się od pierwszej chwili naprowadzić sposób myślenia księcia na tę linię obrony, którą myślał go uratować. Po prostu zadawał pytania w ten sposób, aby odpowiedź sama kładła się w usta obwinionego; szedł tak daleko, że wprost poddawał słowa: jak to przyprowadzony do szaleństwa z żalu po stracie młodej żony, nieodpowiedzialny za swoje czyny, przez tę rozpacz, w chwili ślepej nierozwagi, nie zdając sobie sprawy z wysoce karygodnego charakteru swego czynu ani z jego niebezpieczeństwa i niesławy… przyłączył się do najbliższych buntowników pod wpływem nagłego impulsu, a że teraz… żałując… Ale książę Roman milczał. Oni, sędziowie wojskowi, patrzyli na niego pewni swego. On w milczeniu sięgnął po pióro i papier i napisał: „Przyłączyłem się do powstania narodowego z przekonania”. Po czym przesunął papier na drugą stronę stołu. Przewodniczący rzucił okiem na kartkę, po kolei pokazał obydwu towarzyszom po bokach, po czym, spoglądając przenikliwie na księcia, wypuścił ją z ręki. Nikt nie przerwał milczenia, aż padł rozkaz wyprowadzenia więźnia. Tak brzmiało credo pisemne wyrażone przez księcia Romana w najwznioślejszej chwili jego życia. Słyszałem, że książęta S. przyjęli ostatnie dwa słowa za dewizę pisaną pod herbem na tarczy, ale nie wiem, czy tak jest naprawdę; wuj nie umiał mi tego powiedzieć, tylko zauważył, że, rzecz prosta, nie było tego na pieczęci używanej przez księcia Romana. Skazano go na dożywotnią katorgę w podziemiach Sybiru. Car Mikołaj, którego osobiście interesowały wyroki, wydawane przeciwko polskiej arystokracji, własnoręcznie podpisał na dokumencie: „Nakazuje się władzom przestrzegać surowo, aby skazaniec ten, podobnie jak każdy zbrodniarz, szedł pieszo w kajdanach całą drogę”. Wyrok ten był skazaniem na przewlekłą śmierć, gdyż niewielu wytrzymywało to pogrzebanie za życia — i ginęli po dwu, trzech latach. Ale gdy po tym czasie doniesiono, że jeszcze żyje, pozwolono mu na prośbę rodziców i w drodze szczególnej łaski służyć na Kaukazie. Tam, pozostając jako prosty żołnierz nie miał żadnych praw cywilnych. Nie wolno mu było z nikim się komunikować. Jedynie cierpieć pozwolono temu pozornie tylko żyjącemu człowiekowi. Dziecina maleńka, którą tak ostrożnie ucałował przed odejściem, aby jej nie zbudzić, odziedziczyła po śmierci księcia Jana całą fortunę i dzięki temu olbrzymie przestrzenie uniknęły konfiskaty. Dopiero po dwudziestu pięciu latach książę Roman, złamany na ciele, głuchy zupełnie, otrzymał pozwolenie powrotu do Polski. Córka jego, zaślubiwszy wielkiego magnata z Polski austriackiej, obracając się w kosmopolitycznym kole najwyższej arystokracji europejskiej przebywała głównie w Nicei i Wiedniu. On zaś rzadko ją widywał osiadłszy w jednym z jej majątków, nie w pałacowej rezydencji, lecz w małym, skromnym domku. Książę Roman nie zamknął się tu w ciszy, jakby po spełnionej pracy. Nie było rzeczy dziejącej się w prywatnym czy publicznym życiu okolicy, w której by nie zasięgano rady księcia lub nie proszono go o pomoc, i nigdy na próżno. Słusznie mówiono, że życie jego nie do niego należało a do współobywateli. Szczególnie bliskim czuł się wszystkim powracającym z wygnania, wspierając ich radą i pieniędzmi, załatwiając sprawy i dając im możność bytowania. Wuj dużo mi opowiadał o jego działalności pełnej poświęcenia, w której drogowskazem był mu rozum prosty, wysokie poczucie honoru i najdelikatniejsze zrozumienie osobistej i publicznej uczciwości. Dla, mnie pozostanie on zawsze żywą postacią dzięki spotkaniu w bilardowym pokoju, kiedy to przez ciekawość usłyszenia historii o najbardziej wilczym wilku zetknąłem się na chwilę z człowiekiem ze wszystkich ludzi najbardziej zdolnym do niezachwianej wiary, do przemożnej siły uczuć i miłości bez granic. Pamiętam do dziś dnia, jak jego koścista, pomarszczona dłoń zamknęła się na mojej atramentem poplamionej ręce, i jak wuj mój patrzał półgniewnie, półśmiejąco na występnego siostrzeńca, po czym poszli dalej i zapomnieli o małym chłopcu. Ja nie ruszyłem się z miejsca, spoglądałem za nimi nie tyle rozczarowany, co zmieszany ukazaniem się tego księcia, który tak nieskończenie różnił się od moich książąt z bajki. Gdy doszli do drzwi, zatrzymali się, i książę rzekł — tak jakbym go dziś słyszał: — Chciałbym bardzo, byś napisał do Wiednia o oddanie mu tej posady. On w zupełności na to zasługuje, a twoje polecenie zadecyduje o wszystkim. Widziałem na twarzy wuja, zwróconej ku niemu, wyraz zdumienia, jakby wyraźnie mówił: chyba ojcowskie polecenie jest ważniejsze. Książę umiał błyskawicznie szybko czytać w twarzy, toteż zaraz powiedział tym głuchym głosem, jakim mówi człowiek, który od lat nie słyszał swego głosu i dla którego świat bez dźwięku jest jakby siedzibą niemych cieni. — Proszę cię o to, bo widzisz, moja córka i zięć nie wierzą, abym był dobrym znawcą ludzi. Oni uważają, że daję się zanadto powodować uczuciem. Przełożyła Teresa Sapieżyna The Tale OPOWIEŚĆ Za dużym oknem o jednej szybie zmierzch dogasał z wolna wielkim, jasnym i bezbarwnym prostokątem, obramowanym gęstniejącymi mrokami pokoju. Pokój był długi. Nieodparty przypływ nocy przenikał aż do najodleglejszej jego części, gdzie szept męskiego głosu, namiętnie przerywany i namiętnie wznawiany, zdawał się ścierać ze szmerem odpowiedzi pełnych nieskończonego smutku. W końcu szmer odpowiedzi ucichł. Mężczyzna powolnym ruchem podniósł się z kolan obok głębokiej, niewyraźnie majaczącej sofy, na której zacierały się kształty leżącej kobiety, i stanął wysoki pod niskim sklepieniem. Sylwetka jego cała była ciemna prócz ostro kontrastującej bieli kołnierzyka poniżej kształtu głowy oraz nikłego, przelotnego połyskiwania metalowych guzików, które tu i ówdzie migotały na mundurze. Stał nad nią przez chwilę, męski i tajemniczy w swoim bezruchu, po czym usiadł na pobliskim krześle. Widział tylko nikły zarys jej wzniesionej w górę twarzy i opuszczone na czarną suknię blade ręce, które przed chwilą poddawały się jego pocałunkom, a teraz były jakby zbyt znużone, żeby się poruszyć. Nie śmiał się odezwać, wzdrygając się przed tym, jak zazwyczaj czynią mężczyźni wobec prozaicznych konieczności życia. I jak zwykłe, kobieta zdobyła się na odwagę. Głos jej rozległ się pierwszy — niemal konwencjonalnie — chociaż ona sama drżała jeszcze od sprzecznych uczuć. — Opowiedz mi coś — rzekła. Ciemność ukryła jego zdumienie i uśmiech. Czyż nie powiedział jej właśnie wszystkiego, co warto powiedzieć na świecie — i to nie po raz pierwszy! — Cóż mam ci powiedzieć? — spytał głosem dosyć spokojnym. Poczuł dla niej wdzięczność za ten ton zdecydowania, który nadała swym słowom i który rozładował nerwowe napięcie. — Chętnie bym posłuchała jakiejś opowieści. — Opowieści! — Naprawdę osłupiał ze zdumienia. — Tak. Czemu by nie? W słowach tych zabrzmiało lekkie wyzwanie, jakby kaprys ukochanej kobiety, która jest kapryśna jedynie dlatego, że czuje się prawem, kłopotliwym niekiedy, a zawsze trudnym do ominięcia. — Czemuż by nie? — powtórzył przedrzeźniając ją z lekka, jak gdyby żądała od niego, żeby dał jej gwiazdkę z nieba. Ale był już nieco zły na nią za tę kobiecą ruchliwość, co równie łatwo uwalnia się od nastroju jak ze strojnych sukien. Słyszał, jak przemówiła nieco niepewnie, z jakąś pierzchliwą intonacją, która przypomniała mu nagle trzepotanie motyla: — Dawniej opowiadałeś nieraz… o… o swoim życiu i… zajęciach… Opowiadałeś tak, iż były to dla mnie opowieści zajmujące. Miałeś jakiś… jakiś dar… kiedyś… przed wojną. — Naprawdę? — rzekł z mimowolnym smutkiem. — Ale, widzisz, wojna się przedłuża — mówił dalej takim martwym, jednostajnym tonem, iż uczuła, że lekki ziąb ogarnia jej ramiona. A jednak nie odstępowała od swego. Nie ma bowiem na świecie rzeczy bardziej nieustępliwej od kobiecego kaprysu. — Może to być opowieść nie z tego świata — tłumaczyła mu. — Chciałabyś opowieści z innego, lepszego świata? — spytał z trzeźwym zdziwieniem. — Wywoła] duchy tych, co już tam odeszli. — Nie. Nie ten miałam na myśli. Miałam na myśli inny… jakiś inny świat. Gdzieś na ziemi… nie w niebie… — No, to mnie uspokoiło. Ale zapominasz, że mam tylko pięć dni urlopu. — Wiem. Ja także wzięłam pięć dni urlopu od… moich obowiązków. — Lubię to słowo. — Które słowo? — Obowiązek. — Bywa ono niekiedy okropne… — Och, to dlatego, że myślisz o obowiązku jako o ograniczeniu. Ale tak nie jest. Zawiera on w sobie nieskończoność i… i przez to… — Cóż to za język? Nie dotknęło go szyderstwo tych słów. — Na przykład nieskończoność przebaczenia — mówił dalej. — Co zaś do owego „innego świata”, to któż to szuka i kto czeka opowieści, która z niego pochodzi? — Ty — rzekła z jakąś dziwną, niemal cierpką słodyczą pewności. Poruszył się niby cień w swym krześle na znak, że się zgadza, ale ironii tego ruchu nie zdołała okryć tajemnicą nawet zgęszczona ciemność. — Jak chcesz. Otóż na takim świecie był pewnego razu Kapitan i pewien Skandynawski Marynarz. Wyobraź sobie te słowa napisane dużymi literami, gdyż nie będą oni mieli innych imion. Był to świat mórz, lądów i wysp… — Podobnie jak wszędzie — szepnęła gorzko. — Tak jest. Czegóż innego mogłaś się spodziewać wysyłając na odkrycie nowych światów człowieka ulepionego z naszej zwykłej, udręczonej gliny? Cóż innego mógł znaleźć? Czyż coś innego zdołałabyś pojąć, o coś innego się zatroszczyć lub bodaj wyczuć jego istnienie? Była tam i komedia, i rozlew krwi. — Zawsze to samo, jak na ziemi — mruknęła. — Zawsze. A ponieważ we wszechświecie znajdzie się zawsze tylko to, co jest zakorzenione w głębi naszej własnej istoty, więc była tam także miłość. Ale nie mówmy o niej. — Nie. Nie mówmy! — rzekła mistrzowsko ukrywając pod obojętnym tonem ulgę, jaką jej te słowa przyniosły — lub rozczarowanie. Po chwili dodała: — Zanosi się, jak się zdaje, na komiczną historię. — No, nie… — zawahał się również. — Zapewne. W pewien sposób. W pewien bardzo okrutny sposób. Będzie ona ludzka, a jak wiesz, komedia to tylko pewien kąt widzenia. I nie będzie to historia hałaśliwa. Wszystkie długie lufy, o których w niej mowa, będą nieme — jak tyleż teleskopów. — Ach, więc są w niej także działa! A czy wolno spytać, gdzie? — Na wodzie. Nie zapominaj, że świat, o którym mówimy, ma swe morza. Toczyła się na nim wojna. Był to świat zabawny i naprawdę okropny. Toczyła się na nim wojna na ziemi, na wodzie, pod wodą, w powietrzu i nawet pod ziemią. I było tam wielu młodych ludzi, przeważnie w mesach i kajutach, którzy mawiali do siebie — wybacz nieparlamentarny wyraz: „To diabelnie ciężka wojna, ale lepiej, że jest taka, niż żeby jej wcale nie było.” Lekko rzucane słowa, nieprawdaż? Z głębi sofy doleciało go nerwowe, niecierpliwe westchnienie, ale mówił dalej, nie przerywając. — A jednak kryje się w tym coś więcej, niż się na pozór wydaje. Chcę powiedzieć, więcej mądrości. Lekkomyślność, podobnie jak komedia, jest tylko sprawą pierwszego, wzrokowego wrażenia. Świat ten nie był zbyt mądry. Ale działała na nim pewna pospolita przebiegłość. Objawiała się ona głównie w różnorodnych poczynaniach stron neutralnych, poczynaniach publicznych i prywatnych, nad którymi należało czuwać; czuwać przenikliwym umysłem i naprawdę bystrym okiem. Zapewniam cię, iż musiało ono być bardzo bystre. — Mogę sobie wyobrazić — szepnęła z uznaniem. — Czyż jest coś, czego nie możesz sobie wyobrazić? — powiedział sucho. — Masz ten świat w sobie. Ale powróćmy do naszego Kapitana, który, rzecz prosta, miał pod swymi rozkazami pewien okręt. Choć mówię często o moim zajęciu (jak przed chwilą zauważyłaś), nie wdaję się nigdy w szczegóły. Otóż powiem ci od razu, iż ów okręt był kiedyś pełen wdzięku, wytworności i zbytku. Tak jest, kiedyś! Był niby piękna kobieta, która przywdziała nagle zgrzebną suknię i ponatykała rewolwerów za pas. Ale płynął lekko, poruszał się zwinnie i nic mu nie brakowało. — Czyż tak sądził ów Kapitan? — spytał głos z sofy. — Tak jest. Wysyłano go na nim wzdłuż pewnych wybrzeży, by śledził… co było do wyśledzenia. Tylko tyle. Czasem udzielano mu pewnych pomocniczych wskazówek, a czasem musiał obywać się bez nich. W rzeczywistości było to wszystko jedno. Wskazówki te przydawały się nie więcej, niż gdyby go miały naprowadzić na umiejscowienie i kierunek przesuwającego się obłoku lub jakiegoś widziadła, co przybiera jakiś kształt tu i ówdzie, a jest niemożliwe do ujęcia. Było to we wczesnym okresie tej wojny. Nic tak zrazu nie zdumiewało Kapitana jak nie zmienione oblicze wód ze znanym mu dobrze wyrazem, który nie był ani bardziej przyjacielski, ani bardziej wrogi. W dni piękne słońce iskrzyło się na błękicie; tu i ówdzie snuła się w oddali spokojna smuga dymu i niepodobna było uwierzyć, że ten dobrze znany, jasny widnokrąg zakreśla granice jednej wielkiej, kolistej zasadzki. Tak, niepodobna jest wierzyć aż do chwili, kiedy się widzi, jak jakiś okręt — nie własny okręt (co nie jest takie wstrząsające), lecz płynący obok okręt bratni wylatuje z nagła w powietrze i zapada w głębię, zanim zdąży się pomyśleć, co mu się stało. Wtedy zaczyna się wierzyć. Wypływa się odtąd z zadaniem, by śledzić, co wyśledzić można, i nie ustaje się w swej pracy z przeświadczeniem, iż pewnego dnia zginie się od czegoś, czego się nie wyśledziło. Zazdrości się żołnierzom, którzy u schyłku dnia ocierają pot i krew ze swych twarzy, liczą towarzyszy, którzy padli u ich boku, patrzą na spustoszone pola, na poszarpaną ziemię, która zdaje się cierpieć i krwawić wraz z nimi. Naprawdę zazdrości się żołnierzom. Rozpasana zwierzęcość tego wszystkiego, smak pierwotnej namiętności, dzika otwartość ciosu zadanego czyjąś ręką, bezpośrednie wyzwanie i niewykrętna odpowiedź! Niestety, morze nie dawało nic podobnego i wyglądało, jakby nic wspólnego nie miało z tym światem. Przerwała poruszywszy się z lekka. — O, tak! Prawość, otwartość, namiętność to trzy przykazania twojej ewangelii. Czyż ja ich nie znam?! — Pomyśl! Czyż na ogół są nam one wspólne? — spytał stropiony, lecz nie czekając odpowiedzi mówił dalej: — Takie były uczucia Kapitana. Doznawał ulgi, kiedy noc przysłaniała morze kryjąc to wszystko, co wyglądało jak obłuda starego przyjaciela. Noc oślepia otwarcie — i bywają okoliczności, gdy światło dzienne może tak obmierznąć człowiekowi jak najgorszy fałsz. Noc jest szczera. Nocami Kapitan mógł puszczać swoim myślom wodze… nie potrzebuję ci mówić, dokąd. Tam, gdzie jest wybór tylko między wiernością a śmiercią. Ale gdy powietrze mętniało, choć oślepiony, nie doznawał tej ulgi. Mgła jest zwodna, martwa jej świetlistość drażni. Doznaje się wrażenia, iż powinno by się widzieć. Pewnego posępnego, brzydkiego dnia okręt zwiadowczy płynął wzdłuż skalistego, niebezpiecznego brzegu, wyrzynającego się mocną czernią niby rysunek wykonany tuszem na szarym papierze. Nagle Pierwszy Oficer przemówił do swego przełożonego. Wydało się mu, iż widzi coś na wodzie od strony pełnego morza. Jakby niewielki wrak. „Ale skąd tutaj wrak?” — zapytał. „Istotnie — rzekł Kapitan. — Łodzie podwodne, o których wiadomo z ostatnich doniesień, zatonęły znacznie dalej na zachód. Ale czyż to można wiedzieć? Mogły być inne, których nie widziano, o których nie doniesiono. Płyńmy, co tchu!” Tak to się zaczęło. Zmieniono kierunek, by przepłynąć tuż obok owego przedmiotu, gdyż trzeba było dobrze przyglądać się temu, co można było zobaczyć. Tuż obok, ale go nie dotykając; nie było bowiem rzeczą wskazaną dotykać dryfujących przedmiotów bez względu na ich kształt. Tuż obok, ale nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając, gdyż w owym czasie nie było rzeczą rozsądną zatrzymywać się na jakimś określonym miejscu, chociażby na chwilę. Mogę ci powiedzieć od razu, iż przedmiot ów sam przez się nie był niebezpieczny. Nie warto go opisywać. Nie był niczym niezwyklejszym niż — powiedzmy — baryłka określonego kształtu i barwy. Ale nie był bez znaczenia. Łagodnie wzdęta fala podźwignęła go, jak gdyby chcąc ułatwić dokładniejsze obejrzenie, po czym okręt wrócił na pierwotny kurs, odwróciwszy się od niego obojętnie. Dwadzieścia par oczu rozglądało się na wszystkie strony z pokładu, starając się wyśledzić… co było do wyśledzenia. Kapitan i Pierwszy Oficer zastanawiali się nad owym przedmiotem ze znajomością rzeczy. Wydał się on im dowodem nie tyle podstępu, co działalności pewnych państw neutralnych. Działalność ta w wielu wypadkach polegała na uzupełnianiu zapasów łodzi podwodnych na morzu. Tak mniemano powszechnie, choć na pewno nie wiedziano. W rzeczy samej wszystko w tym wczesnym okresie wojny na to wskazywało. Ów przedmiot, obejrzany z bliska i porzucony z pozorną obojętnością, nie pozostawiał wątpliwości, iż coś takiego musiało stać się gdzieś w pobliżu. Sam ów przedmiot był więcej niż podejrzany. Ale to, że pozostawiono go na oczach, wywoływało jeszcze inne podejrzenia. Byłoż to wynikiem głębokiego i szatańskiego zamierzenia? Pod tym względem wszelkie przypuszczenia bardzo rychło okazały się płonne. Ostatecznie obaj oficerowie doszli do wniosku, iż pozostawiono go prawdopodobnie przypadkiem, który może kojarzy się z jakąś nieprzewidzianą koniecznością, taką na przykład, iż zaszła potrzeba spiesznego opuszczenia tego miejsca, lub jej podobną. Rozmowa ich toczyła się w zwięzłych, ważkich zdaniach, przerywanych długimi, milczącymi zamyśleniami. I przez cały czas oczy ich błądziły po widnokręgu w nieustannym, niemal mechanicznym wysiłku czujności. Młodszy z nich sarknął gorzko na zakończenie: „No, mamy dowód. Otóż to. Dowód tego, czego byliśmy najzupełniej pewni już poprzednio. I naprawdę niezbity!” ,,I wiele nam z tego przyjdzie — odparł Kapitan. — Przeciwnicy są o całe mile stąd, łodzie podwodne czyhają — sam tylko diabeł wie, gdzie — by zabijać; a czcigodny neutralny wymyka się na wschód i czyha, by okłamać.” Pierwszy Oficer parsknął na to śmiechem. Ale wyraził przypuszczenie, iż taki neutralny nie potrzebuje nawet zbytnio kłamać. O ile tych drabów nie przychwyci się na gorącym uczynku, czują się najzupełniej bezpieczni. Mogą się śmiać w kułak. Ten drab najprawdopodobniej śmieje się w tej chwili. Jest rzeczą bardzo możliwą, iż już przedtem brał udział w tej zabawie i nie troszczy się bynajmniej o jakieś tam ślady. To zabawa, w której praktyka czyni ludzi bezczelnymi, no i zapewnia im powodzenie. I znów roześmiał się niepewnie. Ale Kapitan był oburzony na te skrytobójcze metody i okrutną zatwardziałość wspólników zbrodni, co zdawała się zakażać źródła najgłębszych ludzkich wzruszeń i najszlachetniejszych czynów; znieprawiać wyobraźnię, która buduje ostateczne pojęcia życia i śmierci. Cierpiał… Głos z sofy przerwał opowiadanie: — Jak dobrze rozumiem to u niego! Pochylił się z lekka do przodu. — Zapewne. Ja również. Wszystko powinno być jawne w miłości i w wojnie. Jawne jak dzień, gdyż jedna i druga jest nakazem ideału, który tak łatwo, tak straszliwie łatwo poniżyć w imię zwycięstwa. Zawahał się, po czym zaczął znowu: — Nie wiem, czy ów Kapitan wnikał tak głęboko w swoje uczucia. Ale cierpiał skutkiem nich… ulegał jakiemuś smutnemu rozczarowaniu. Być może nawet podejrzewał siebie o szaleństwo. Ludzie są zmienni. Nie miał jednak czasu na przenikanie w głąb swej duszy, gdyż od południowego zachodu posuwała się ku jego okrętowi ściana mgły. Nadleciały wielkie kłęby oparów, omotując i roztapiając jakby maszty i komin, które na koniec zupełnie w nich znikły. Okręt zatrzymano, zapadła cisza, nawet mgła znieruchomiała, gęstniejąc i jakby tężejąc w swej zatrważającej głuchej nieruchomości. Ludzie na stanowiskach przestali wzajem siebie widzieć. Kroki rozlegały się podejrzanie, rzadkie głosy, nieosobiste i odległe, zamierały bez echa. Ślepa, biała cisza owładnęła światem. I wydawało się, iż potrwa dni całe. Nie znaczy to jednak, jakoby mgła nie zmieniała swej gęstości. Od czasu do czasu przecierała się tajemniczo, ukazując ludziom mniej lub więcej widmową zjawę ich okrętu. Kilka razy nawet cień wybrzeża zamajaczył im niejasno przed oczyma poprzez rozfalowaną, nieprzejrzystą poświatę wielkiego białego obłoku lgnącego do wody. Korzystając z tych chwil posuwano okręt ostrożnie ku brzegowi. Nie było celu pozostawać na pełnym morzu podczas takiej mgły. Oficerowie znali każdą cieśninę i każdą szczelinę wybrzeża w swym zasięgu. Byli zdania, iż okrętowi będzie znacznie lepiej w pewnej zatoczce. Nie była ona duża, lecz w sam raz wystarczała, by okręt mógł tam rzucić kotwicę. I łatwiej, bezpieczniej w niej będzie, nim mgła się podniesie. Z wolna, z nieskończoną przezornością i cierpliwością przysuwali się coraz bliżej i bliżej, widząc skały tylko jako zanikający, ciemny masyw, obrzeżony wąską smugą złowrogiej piany u podnóża. W chwili rzucania kotwicy mgła była tak gęsta, iż z tego, co się widziało, można było mniemać, że okręt znajduje się o tysiące mil dalej, na pełnym morzu. Jednak czuło się osłonę lądu. Cisza powietrzna posiadała pewną osobliwą jakość. Bardzo nikłe i zwodne chełbotanie drobnej fali u okalającego zatoczkę wybrzeża docierało do ich uszu z zagadkowymi, nagłymi przerwami. Kotwica zanurzyła się, zapuszczono ołowianki. Kapitan zszedł do swej kajuty. Ale niedługo potem czyjś głos zza drzwi wezwał go na pokład. Pomyślał sobie: „Cóż tam takiego?” Poczuł niecierpliwość, że znowu go wołają, by patrzał w tę nieznośną mgłę. Zobaczył, iż ponownie nieco się przetarła i nabrała mrocznego zabarwienia od ciemnych, bezkształtnych i zacierających się w zarysie skał, które niby zasłona z cieniów zaznaczały się ze wszech stron dokoła okrętu, z wyjątkiem jednego jasnego miejsca, które było wylotem na pełne morze. Kilku oficerów przyglądało się temu przesmykowi z pomostu. Pierwszy Oficer szepnął do niego zdławionym głosem, iż jakiś inny okręt znajduje się w zatoczce. Wypatrzyło go kilka par oczu zaledwie przed paru minutami. Stał na kotwicy bardzo blisko wylotu — ot, niby niewyraźna plama na jasnej mgle. I Kapitan, patrząc w kierunku wskazywanym przez chętne ręce, sam zdołał go w końcu rozróżnić. Nie ulegało wątpliwości, że był to jakiś statek. „To istny cud, żeśmy nie zderzyli się z nim u wejścia” — zauważył Pierwszy Oficer. „Wysłać łódź na ten statek, zanim znów zniknie nam z oczu” — rzekł Kapitan. Przypuszczał, że był to statek przybrzeżny. Bo cóż innego? Lecz nowa myśl błysnęła mu nagle w głowie. „To dziwne” — rzekł do swego zastępcy, który wysławszy łódź, powrócił do niego. W jednej chwili zastanowiła obu okoliczność, iż statek, tak nagle odkryty, nie dał znać o swej obecności uderzeniem w dzwon. „Wpłynęliśmy wprawdzie bardzo cicho — rozumował Pierwszy Oficer. — Ale musieli słyszeć chociażby naszych pilotów. Przepłynęliśmy obok nich o jakieś pięćdziesiąt jardów zaledwie. Niemal otarliśmy się o nich! Mogli nas nawet zobaczyć, o ile zauważyli, że coś się u wejścia do zatoczki porusza. I to dziwne, iż ani razu nie doleciał nas od tego statku jakikolwiek odgłos. Chyba dech powstrzymywali na swoim pokładzie!” „Tak” — rzekł Kapitan w zamyśleniu. Łódź wywiadowcza powróciła we właściwym czasie i ukazała się tak nagle u boku okrętu, jakby utorowała sobie drogę pod mgłą. Oficer służbowy wszedł na pokład, by złożyć raport, ale Kapitan nie dał mu przemówić. Zawołał z daleka: „Statek przybrzeżny! Nieprawdaż?” „Nie, panie kapitanie, obcy, neutralny” — brzmiała odpowiedź. „Nie? Istotnie? No, to niech pan nam o nim wszystko opowie. Co on tu robi?” Młodzieniec oświadczył, iż opowiedziano mu długą i zawiłą historię o uszkodzeniu maszyn. Była jednakże dość wiarygodna ze ściśle zawodowego punktu widzenia i przedstawiała się zwyczajnie: uszkodzenie, niebezpieczne dryfowanie wzdłuż wybrzeża, całymi dniami mniej lub bardziej mglista pogoda, obawa przed mocnym wiatrem, ostateczne postanowienie, by gdzieś przybić do brzegu i stanąć na kotwicy itd. Zupełnie wiarygodne! „Czy maszyny wciąż jeszcze uszkodzone?” — wypytywał go Kapitan. „Nie, panie kapitanie. Stoi już pod parą.” Kapitan odszedł na bok ze swym zastępcą. „Na Jowisza! — rzekł — pan ma słuszność. Powstrzymywali dech, gdyśmy ich mijali. Nie inaczej!” Ale Pierwszy Oficer jął z kolei poddawać się wątpliwościom. „Taka mgła tłumi cichsze odgłosy — zauważył. — A przede wszystkim cóż mogliby mieć na celu?” „Wymknąć się niepostrzeżenie” — odparł Kapitan. „To czemuż tego nie zrobili? Pan wie, że mogli. Może nie całkiem niepostrzeżenie. Nie zdaje mi się, żeby zdołali wyciągnąć łańcuch kotwiczny bez hałasu. Jednakże w minutę mogliby zginąć nam z oczu — wymknąć się zgrabnie, zanim byśmy ich wypatrzyli. A nie zrobili tego.” Popatrzyli na siebie. Kapitan potrząsnął głową. Niełatwo jest oprzeć się podejrzeniom podobnym do tych, co zaświtały w jego mózgu. Nie stwierdzał ich nawet otwarcie. Oficer służbowy dokończył swego raportu. Ładunek okrętu był nieszkodliwy i użyteczny. Statek ten płynął do pewnego angielskiego portu. Dokumenty oraz wszystko inne było w najzupełniejszym porządku. Nie dało się odkryć nic podejrzanego. Przeszedłszy następnie do ludzi, określił, iż załoga była jak na innych statkach. Mechanicy dobrze znanego typu i nader zręczni w naprawianiu maszyn. Mat opryskliwy. Kapitan, raczej piękny okaz Skandynawa, dość uprzejmy, lecz, jak się zdaje, zaglądający do kieliszka. Wyglądał, jak gdyby nie całkiem jeszcze otrzeźwiał po jakiejś dobrej pijatyce. „Powiedziałem, iż nie mogę dać mu zezwolenia na odpłynięcie. Odrzekł, iż przy takiej pogodzie nie śmiałby się wychylić z zatoki nawet na długość własnego okrętu, bez względu na to, czy miałby zezwolenie, czy nie. Mimo to zostawiłem mu jednego człowieka na pokładzie.” „Zupełnie słusznie.” Kapitan przeżuwał czas jakiś swe podejrzenia, po czym odwołał na bok zastępcę. „A jeżeli to ten sam statek, który zaopatrywał którąś z tych diabelskich łodzi podwodnych?” — zagadnął półgłosem. Pierwszy Oficer osłupiał. Po czym rzekł z przekonaniem: „Czmychnąłby bezkarnie. Tego dowieść nie można.” „Chciałbym rozejrzeć się w tej sprawie osobiście.” „Sądząc z raportu, którego wysłuchaliśmy, obawiam się, iż nie znajdzie pan nawet rozsądnych podstaw do podejrzenia.” „Mimo to popłynę do nich.” Uwziął się. Ciekawość jest potężnym bodźcem nienawiści i miłości. Co spodziewał się znaleźć? Nie umiałby na to pytanie odpowiedzieć nikomu — nawet samemu sobie. W rzeczywistości jednak oczekiwał, iż zastanie tam określoną atmosferę — atmosferę pochopnej zdrady, której w jego mniemaniu nic nie mogło usprawiedliwić; miał bowiem przeświadczenie, iż nawet silne zamiłowanie do przestępstwa samo w sobie nie wystarczałoby na jego usprawiedliwienie. Ale czy mógł je odkryć? Wywąchać? Wyczuć? Zyskać jakąś tajemniczą wiadomość, która by jego nieprzezwyciężone podejrzenia zmieniła w pewność na tyle mocną, by wywołać działanie ze wszystkimi jego groźnymi następstwami? Kapitan przyjął go na tylnym pokładzie, majaczącym w mgle wśród niewyraźnych kształtów zwykłego sprzętu okrętowego. Był to krzepki przedstawiciel narodu skandynawskiego, brodaty, w sile wieku. Okrągła skórzana czapka przykrywała szczelnie jego głowę. Ręce miał wciśnięte głęboko w kieszenie krótkiej skórzanej kurtki, kiedy wyjaśniał, iż na morzu zwykł przebywać w kajucie z mapami, i poprowadził tamże, stąpając niedbale. Tuż przed drzwiami pod pomostem zatoczył się z lekka, odzyskał równowagę, otworzył je na oścież i stanął z boku opierając się barkami jakby mimo woli o ścianę i patrząc błędnie w zamglony przestwór. Ale natychmiast podążył za naszym Kapitanem, zatrzasnął drzwi, zapalił światło elektryczne i wtłoczył znów pośpiesznie ręce w kieszenie, jak gdyby się obawiał, iż może być za nie ujęty z przyjaźni lub wrogości. Kajuta była zatłoczona i duszna. Zwykły stojak na mapy był pełny; na stole leżała rozwinięta mapa, a przytrzymywała ją próżna czarka stojąca na talerzyku, do którego wylał się, wypełniając go do połowy, jakiś ciemny płyn. Nadgryziony suchar leżał na szafce z chronometrem. Były tam dwie kanapy, jedna zamieniona na łóżko, gdyż znajdowała się na niej poduszka i jakieś dery, ogromnie wymiętoszone. Kapitan skandynawski usiadł na niej nie wyjmując rąk z kieszeni. .,Oto moja siedziba” — odezwał się, a wyglądał przy tym tak dziwnie, jakby był zdumiony dźwiękiem własnego głosu. Kapitan przyglądał się z drugiej kanapy jego przystojnej, zaczerwienionej twarzy. Skroplona mgła przylgnęła do żółtawej brody i wąsów Skandynawa. Znacznie ciemniejsze brwi zmarszczył z zakłopotaniem i zerwał się nagle z miejsca. „Idzie o to, że nie wiem, gdzie jestem. Naprawdę nie wiem! — wybuchnął z najwyższym przejęciem. — Niech to licho porwie! Kręciłem się w kółko. Miałem mgłę na karku od tygodnia. Przeszło tydzień… A potem zepsuło się coś w maszynach. Opowiem, jak to było.” I nagle wybuchnął potokiem słów. W tym, co mówił, nie było niecierpliwości, ale natarczywość. Mimo to chwilami przerywał, popadając w bardzo podejrzane zamyślenie. Każda z tych przerw nie trwała dłużej niż parę sekund i każda miała głębię nieskończonego namysłu. Gdy zaczynał znowu, nie zdradzał niczym, aby w najmniejszym bodaj stopniu zdawał sobie sprawę z tych przerw. Zawsze to samo nieruchome spojrzenie i to samo niezmienne przejęcie w głosie. Nie wiedział o nich, a jednak przerwy te zdarzały się niejednokrotnie nawet w środku zdania. Kapitan wysłuchał opowiadania. Wydało się mu wiarygodniejsze, niż zazwyczaj bywa prawda. Ale może było to uprzedzenie. Przez cały czas kiedy tamten mówił, Kapitan uświadamiał sobie jakiś głos wewnętrzny, surowy szept w głębi swej istoty, który opowiadał coś odmiennego, jak gdyby pragnął podtrzymać jego oburzenie i jego gniew tą niską chciwością czy bodaj zapobiegliwością, z których tak często wyrastają zwykłe ludzkie sądy. Była to historia, którą już godzinę temu opowiedziano oficerowi służbowemu. Kapitan przytakiwał od czasu do czasu lekkim skinieniem głowy. Tamten skończył i odwrócił oczy. Dodał, jak gdyby po namyśle: „Czyż to nie dosyć, żeby człowiekowi zamąciło się we łbie od udręki? Na domiar jest to moja pierwsza podróż w te strony. A ten okręt to moja własność. Pański oficer widział dokumenty. Nic nadzwyczajnego, jak się pan sam może przekonać. Ot, taki sobie stary transportowiec. Ledwie wystarczy, by wyżywić rodzinę.” Podniósł potężne ramię, by wskazać szereg fotografii, przytwierdzonych na grodzi. Ruch ten był tak ociężały, jak gdyby ramię jego było z ołowiu. Kapitan rzekł niedbale: „Kto wie, czy nie zrobi pan jeszcze majątku dla swej rodziny przy pomocy tego starego okrętu?” „Zapewne, o ile go nie utracę” — odparł Skandynawski Marynarz ponuro. „Chciałem powiedzieć… na tej wojnie” — dodał Kapitan. Skandynawski Marynarz popatrzył na niego w jakiś dziwnie nie widzący i zarazem zaciekawiony sposób, do jakiego są zdolne tylko oczy o pewnym osobliwym odcieniu błękitu. „A pan za to nie będzie się gniewał — rzekł — nieprawdaż? Nazbyt jest pan dżentelmenem. Nie sprowadziliśmy na was tej wojny. A przypuśćmy, że siedzielibyśmy u siebie i płakali. Cóż by stąd dobrego wynikło? Niechaj ci płaczą, co wywołali to zamieszanie! — zawyrokował energicznie. — Powiada się u was: Czas to pieniądz. Słusznie, te czasy to pieniądze. O, święta prawda!” Kapitan starał się powściągnąć uczucie niezmiernego niesmaku. Powiadał sobie, że jest ono nierozsądne. Cóż na to poradzić, że ludzie są tacy — moralni kanibale, żywiący się wzajem swym nieszczęściem? Odezwał się głośno: „Wyjaśnił pan najwyraźniej, jak to się stało, że się pan tu znalazł. Dziennik okrętowy zgadza się z pańskimi zeznaniami co do joty. Wprawdzie dziennik okrętowy można sfałszować. Nic łatwiejszego.” Żaden mięsień nie drgnął w twarzy tamtego. Nie odrywał oczu od podłogi. Wyglądał, jakby nie dosłyszał. Po chwili podniósł głowę. „Ale pan nie może mnie o nic podejrzewać” — mruknął niedbale. Kapitan pomyślał: „Dlaczego on to powiedział?” Po chwili człowiek, stojący przed nim, dodał: „Wiozę ładunek do angielskiego portu.” Głos mu ochrypł na chwilę. Kapitan zastanowił się: „To prawda. W tym nic kryć się nie może. Nie mogę go podejrzewać. Lecz dlaczego stoi pod parą w tej mgle i dlaczego, słysząc, że zawijamy do zatoczki, nie dał znaku życia? Dlaczego? Czy to może być coś innego niż nieczyste sumienie? Mógł się dowiedzieć od pilotów, że chodzi o statek wojenny.” Tak jest, dlaczego? — Kapitan myślał dalej: „Przypuśćmy, że zapytam go i będę śledził jego twarz. Zdradzi się w jakiś sposób. Nie ulega wątpliwości, że ten drab się upija. Tak jest, upija się, lecz mimo to będzie miał zawsze kłamstwo w pogotowiu.” Kapitan należał do ludzi, którym duchowo i niemal fizycznie robi się niedobrze na myśl, że będą musieli zdemaskować kłamstwo. Wzdrygał się przed tym zadaniem ze wzgardą i niesmakiem, tym bardziej nieodpartym, iż był raczej człowiekiem temperamentu niż moralistą. Zamiast tego wyszedł na pokład i odbył powierzchowny przegląd załogi. Przekonał się, iż przedstawiała się mniej więcej tak, jak należało ją sobie wyobrażać wedle raportu oficera służbowego. Zaś w odpowiedzi na pytania niepodobna było dopatrzyć się najmniejszej skazy w opisie dziennika okrętowego. Odprawił tych ludzi. Odniósł wrażenie, iż tworzyli dobraną szajkę. Każdemu z nich przyobiecano pełną garść złota, jeżeli wykręt się uda. Byli trochę niespokojni, lecz nie przerażeni. Żaden z nich nie wyglądał na to, żeby miał się zdradzić. Nie przewidywali, aby coś mogło zagrażać ich życiu. Zbyt dobrze znali Anglię oraz angielskie obyczaje! Poczuł się zaniepokojony, iż przychwycił siebie na myśli, jakoby jego najniklejsze podejrzenia przeobrażały się w pewność. Gdyż naprawdę nie miał powodu do czegoś się mieszać. Nie mieli nic do zdradzenia. Powrócił do kajuty, gdzie leżała rozpostarta mapa. Skandynawski Marynarz oczekiwał w głębi. Jakaś subtelna zmiana w jego zachowaniu, bezczelniejszy wyraz jego błękitnawych, zaszklonych oczu naprowadziły Kapitana na domysł, iż ten drab skorzystał pospiesznie ze sposobności i łyknął znów z butelki, którą miał zapewne gdzieś ukrytą. Zauważył również, iż Skandynawski Marynarz pod jego spojrzeniem przybierał wyraz wymuszonego zdziwienia. Przynajmniej wydawało się ono wymuszone. Niczemu nie można było ufać. I Anglik doznał zdumiewającego przeświadczenia, iż oto stoi wobec potwornego kłamstwa, nieprzeniknionego jak mur, spoza którego dostać się do prawdy nie można. Zza tego muru szpetne oblicze zbrodni zdawało się wyzierać ku niemu szczerząc cynicznie zęby. „Zdaje mi się — rzekł nagle — że pan się dziwi mojemu postępowaniu. Ale chyba nie zatrzymuję pana? Pan nie odważyłby się ruszyć z miejsca w tej mgle?” „Nie wiem, gdzie jestem — wybełkotał Skandynawski Marynarz z przejęciem. — Doprawdy, nie wiem!” Rozejrzał się dokoła, jak gdyby nawet sprzęty kajuty były mu obce. Kapitan spytał go, czy płynąc morzem nie widział na falach jakichś niezwykłych przedmiotów. „Przedmiotów?… Jakich przedmiotów? Całymi dniami błądziliśmy po omacku w tej mgle.” „Przecierało się jednak niekiedy — rzekł Kapitan. — Powiem zatem panu, cośmy widzieli i do jakiego mnie to doprowadziło wniosku.” I opowiedział mu pokrótce. Usłyszał syk ostrego oddechu przeciskającego się przez zaciśnięte zęby. Skandynawski Marynarz, oparłszy się ręką o stół, stał nieporuszony i niemy. Zastygł jak porażony piorunem. Po czym zdobył się na głupawy uśmiech. Takim przynajmniej wydawał się on naszemu Kapitanowi. Miałże on jakie znaczenie czy wcale go nie miał? Nie wiedział, nie umiałby powiedzieć. Wszystka prawda znikła ze świata, jak gdyby wciągnięta, pochłonięta przez tę potworną ohydę, której ten człowiek był — lub nie był — winien. „Kulka to za mało dla ludzi, którzy pojmują neutralność w ten miły sposób” — zauważył Kapitan po chwili milczenia. „Ba, pewnie! — przyznał mu Skandynawski Marynarz spiesznie. Po czym dodał nieoczekiwanie sennym głosem: — Może.” Czy udawał pijanego, czy też tylko starał się zachować pozory trzeźwości? Wzrok jego był bystry, choć nieco zaszklony. Usta rysowały się mocno pod żółtawymi wąsami. Ale drgały. Czy drgały naprawdę? I dlaczego tak się pochylił? „Nie ma tu żadnego «może»„ — powiedział Kapitan surowo, Skandynawski Marynarz wyprostował się i nieoczekiwanie też przybrał surowy wyraz twarzy. „Żadnego. Ale co począć z kusicielami? Lepiej wytępić tę hołotę. Jest ich ze cztery, pięć lub sześć milionów — rzekł gniewnie, lecz w oka mgnieniu przybrał ton płaczliwy. — Zrobiłbym jednak lepiej, gdybym trzymał język za zębami. Pan coś podejrzewa.” Nie, nie zbłądził! W tej chwili miał pewność. Powietrze kajuty było duszne od fałszu i występku, urągającego dowodom, lżącego słuszne prawo, pospolitą przyzwoitość, wszelką ludzkość uczuć, wszelkie nakazy obyczaju. Skandynawski Marynarz odetchnął głęboko. „No, my wiemy, że wy, Anglicy, jesteście dżentelmenami. Ale powiedzmy prawdę. Dlaczego mamy was tak bardzo kochać? Nie uczyniliście nic, żeby na to zasłużyć. Nie kochamy oczywiście i tych drugich. Oni również nie kiwnęli palcem, żeby być kochanymi. Taki łotr przyjeżdża ukradkiem z workiem złota… Nie darmo podczas mej ostatniej podróży byłem w Rotterdamie.” ,,Będzie pan mógł niejedną rzecz ciekawą opowiedzieć naszym ludziom, gdy zawinie pan do portu” — wtrącił Kapitan. „Mógłbym. Ale wy macie niejednego na swym żołdzie w Rotterdamie. Niech oni wam donoszą. Ja jestem neutralny — nieprawdaż?… Czy zdarzyło się panu kiedy widzieć biedaka po jednej stronie, a worek ze złotem po drugiej? Mnie oczywiście skusić nie można. Nie mam do tego odwagi. Doprawdy nie. To nie dla mnie. Tym razem mówię szczerze.” „No, tak. A ja pana słucham” — rzekł Kapitan spokojnie. Skandynawski Marynarz pochylił się nad stołem. „Mówię, gdyż wiem teraz, że pan nie ma podejrzeń. Pan nie wie, czym jest biedak. Ja wiem. Sam jestem biedny. Ten stary statek niewiele wart, a przy tym jeszcze obdłużony. Ledwo można wyżyć. Ja oczywiście nie miałbym odwagi. Ale człowiek odważny! Oho! Materiał, który zabiera na pokład, wygląda jak każdy inny ładunek — pakunki, baryłki, blaszanki, tuby miedziane… Czemuż by nie? Nie widzi ich działania. Nie jest ono dla niego czymś realnym. Ale widzi złoto. Ono jest realne. Pewnie, mnie nic nie zdołałoby skusić. Jestem chory. Oszalałbym z niepokoju… lub… lub… zacząłbym pić albo popadłbym w coś podobnego. Ryzyko jest za wielkie. Po prostu… zguba.” „To byłaby śmierć!” — Kapitan wstał z miejsca po tym krótkim oświadczeniu, na które Skandynawski Marynarz odpowiedział niewzruszonym spojrzeniem, do którego nie pasował pełen niepewności uśmiech. Dławiło Kapitana w gardle od atmosfery zbrodniczej współwiny, która otaczała go, gęściejsza, bardziej nieprzenikniona i przykrzejsza od mgły panującej na zewnątrz. „To mnie nie dotyczy” — mruknął Skandynawski Marynarz, chwiejąc się wyraźnie na nogach. „Rozumie się, że nie — przyznał mu Kapitan czyniąc wielki wysiłek, by nie podnieść głosu i zachować spokój. Miał teraz pewność. — Mimo to przystępuję natychmiast do usunięcia z tego wybrzeża wszystkich obcych przybłędów. I zacznę od pana. Musi pan odpłynąć za pół godziny.” Mówiąc to przechadzał się już po pokładzie w towarzystwie Skandynawskiego Marynarza. „Co? W tę mgłę?” — wykrzyknął tenże ochrypłym głosem. „Tak jest, będzie pan musiał odpłynąć w tę mgłę.” „Ale ja nie wiem, gdzie jestem. Doprawdy, nie wiem.” Kapitan odwrócił się. Ogarnęła go wściekłość. Spojrzenia tych dwóch mężczyzn skrzyżowały się. Wzrok Skandynawskiego Marynarza wyrażał niezmierne zdumienie. „Ach, więc pan nie wie, jak się stąd wydostać? — Kapitan mówił bez uniesienia, ale serce jego łomotało z gniewu i grozy. — Wskażę panu drogę. Niech pan steruje ze cztery mile w kierunku południowo–wschodnim, po czym już będzie pan mógł spokojnie popłynąć pełną parą na wschód, do swego portu. Do tego czasu na pewno się wypogodzi.” „Czy muszę? Co może mnie zmusić do tego? Boję się.” „A jednak musi pan odpłynąć. Chyba że chciałby pan…” „Nie, nie chcę — sapnął Skandynawski Marynarz. — Mam tego dość.” Kapitan wrócił do łodzi. Skandynawski Marynarz stał nieruchomo, niby wrośnięty w pokład. Parowiec jął podnosić kotwicę, zanim łódź wioząca Kapitana zdołała dotrzeć do swego okrętu. Po czym, majacząc zaledwie w mgle, statek skandynawski oddalił się we wskazanym kierunku. „Tak — rzekł Kapitan do swych oficerów — pozwoliłem mu odpłynąć.” Opowiadający pochylił się ku sofie, gdzie żaden ruch nie zdradzał obecności żywej istoty. — Słuchaj — rzekł z wysiłkiem. — Droga ta musiała zaprowadzić Skandynawskiego Marynarza wprost na zabójcze skały. A Kapitan mu ją wytknął. Popłynął tam — wpadł na nie i poszedł na dno. Powiedział zatem prawdę. Nie wiedział, gdzie jest. Ale to nie dowodzi niczego. Niczego pewnego. To tylko mogło być prawdą w całym jego opowiadaniu. A jednak… jak się zdaje, wygnało go z zatoki tylko groźne spojrzenie… nic więcej. Odrzucił wszelkie udawania. — Tak jest. Wskazałem mu tę drogę. Wydawało mi się to ostateczną próbą. Sądzę… nie, nie sądzę. Nie wiem. Wówczas byłem pewny. Wszyscy poszli na dno i nie wiem, czy dokonałem surowego odwetu, czy też zbrodni. Czy do zwłok, które leżą na dnie nieprzeniknionego morza, dodałem trupy ludzi zupełnie niewinnych, czy też nikczemną obarczonych winą. Nie wiem. Nie będę nigdy wiedział. Wstał. Kobieta podniosła się na sofie i zarzuciła mu ramiona na szyję. Jej oczy zamigotały dwiema skrami w głębokich mrokach pokoju. Znała jego namiętne umiłowanie prawdy, jego odrazę do kłamstwa, jego wrażliwość. — Och, mój biedny… — Nie będę nigdy wiedział — powtórzył posępnie, uwolnił się z uścisku, przycisnął jej ręce do ust i wyszedł. Przełożył Stanisław Wyrzykowski The Black Mate CZARNY MAT Sporo lat temu kilka statków stało u pobrzeża doków londyńskich i zabierało ładunek. Mówię o ósmym dziesiątku ubiegłego stulecia, kiedy Londyn miał nierównie więcej pięknych okrętów w swych dokach niż pięknych budynków w swych dzielnicach. Statki stojące u pobrzeża były wcale ładne. Stały one na kotwicach jeden za drugim. Zaś „Szafir”, trzeci od końca, był niegorszy od innych, ot, tak sobie. Każdy z tych okrętów miał oczywiście swego komendanta na pokładzie. Podobnie jak inne statki w dokach. Policjanci, co stoją u bram, znali ich wszystkich z widzenia, nie umiejąc jednakże od razu i bez namysłu powiedzieć, z którego ten lub ów jest okrętu. Jakoż ofcerowie statków, co stały podówczas na kotwicy w dokach londyńskich, byli podobnie jak większość oficerów marynarki handlowej dzielnymi, zapracowanymi, krzepkimi i bynajmniej romantycznie nie wyglądającymi ludźmi. Pochodzili oni z różnych warstw społeczeństwa, ale piętno zawodowe zacierało rysy indywidualne, co prawda niezbyt wyraziste. Stosowało się to do nich wszystkich z wyjątkiem pierwszego oficera „Szafiru”. Go do niego policjanci nie mogli mieć wątpliwości. On jeden się wyróżniał. Poznawali go z daleka na ulicy. Kiedy zaś rano szedł pobrzeżem do swego okrętu, najemnicy dzienni i robotnicy portowi, co toczyli bele i wozili taczkami skrzynie z ładunkiem, powiadali wzajem do siebie: — Oto idzie „czarny mat”. Tak go przezywali, a przezwisko to było nie byle jakim szczęściem, nie mogło bowiem wyniknąć z uznania dla jego godnej powierzchowności. Dodatek: czarny, był tylko powierzchownym wrażeniem ludzi nie znających się na rzeczy. Jakoż Mr. Bunter, pierwszy oficer „Szafiru”, nie był czarny. Nie więcej był czarny od nas wszystkich i nie mniej biały od starszych sterników okrętowych w całym porcie londyńskim. Cera jego była tej urody, że niełatwo ulegała opaleniźnie; a przypadkiem dowiedziałem się, iż biedak chorował cały miesiąc bezpośrednio przed objęciem służby na „Szafirze”. Z tego widać, że znałem Buntera. Oczywiście, że go znałem. Co więcej, znałem w owym czasie jego tajemnicę, tę tajemnicę, co… ale mniejsza teraz o to. Co zaś do powierzchowności Buntera, to trzeba złożyć na karb niewiedzy i uprzedzenia słowa, które zasłyszałem o nim od pewnego starszego marynarza: „Założyłbym się, że to cudzoziemiec”. — Człowiek może mieć czarne włosy, nie będąc bynajmniej kudłaczem. Znałem pewnego marynarza z zachodu, bosmana pięknego okrętu, co wyglądał więcej na Hiszpana niż wszyscy Hiszpanie, których zdarzyło mi się widywać na morzu. Był podobny do Hiszpana z jakiegoś obrazu. Uczeni, co się znają na rzeczy, utrzymują, iż ziemia stanie się w końcu dziedzictwem ludzi o czarnych włosach i czarnych oczach. Podobno znaczna większość ludzkości jest już ciemnowłosa w różnych odcieniach. Dopiero jednak, gdy się zdarzy spotkać ludzi z istotnie czarnymi włosami, czarnymi jak heban, pojmuje się, jak są one rzadkie. Włosy Buntera były bezwzględnie czarne, czarne jak skrzydło kruka. Miał przy tym okazałą brodę (przystrzyżoną, lecz porządnie długą), a brwi jego były gęste i krzaczaste. Dodawszy do tego stalowobłękitne oczy, które u blondyna nie byłyby niczym nadzwyczajnym, lecz w tym posępnym obramieniu tworzyły uderzającą sprzeczność, pojmie się z łatwością dlaczego Bunter się wyróżniał. Gdyby nie spokój jego ruchów, nie ogólna powściągliwość jego zachowania się, można by było mniemać, iż jest nieokiełznanie namiętną naturą. Nie był na pewno pierwszej młodości, ale jeżeli zwrot ,,w sile wieku” ma jakiekolwiek znaczenie, to urzeczywistniał je w zupełności. Był wysokiego wzrostu, ale nieco zbyt szczupły. Przyglądając się ze swego pokładu, jak niestrudzenie krzątał się pełniąc swe obowiązki, Ashton, kapitan statku „Elsinore”, co stał na kotwicy tuż przed „Szafirem”, odezwał się raz do któregoś ze swych przyjaciół, iż „Johns wziął sobie jakieś popychadło, żeby wyręczało go we wszystkim na okręcie”. Kapitan Johns, komendant „Szafiru”, dowodził już od wielu lat okrętami, więc był dobrze znany nie będąc jednakże lubianym ni szanowanym. W towarzystwie kolegów zaniedbywano go lub nim pomiatano. Pomiatał nim przede wszystkim kapitan Ashton, człek cyniczny i dokuczliwy. On to pozwolił sobie na niewłaściwy żart powiadając pewnego razu w towarzystwie, iż „Johns jest zdania, że każdego marynarza po skończonej czterdziestce należałoby otruć — z wyjątkiem kapitanów, co dowodzą obecnie okrętami”. Stało się to w restauracji „City”, gdzie kilku dobrze znanych kapitanów okrętowych zebrało się na lunch. Był tam kapitan Ashton, kwitnący i jowialny, w przestronnej, białej kamizelce i z żółtą różą w dziurce od guzika i kapitan Sellers w marynarce, chudy i bladolicy, co zaczesywał swe szpakowate włosy za uszy i nie mając okularów wyglądał niby ascetyczny, łagodny mól książkowy; i kapitan Bell, nieokrzesany wilk morski z kosmatymi palcami, co miał na sobie niebieską bluzę i czarny pilśniowy kapelusz, zasunięty w tył z karmazynowego czoła. Był tam również bardzo młody komendant okrętu z niewielkimi płowymi wąsikami i poważnymi oczyma. Ten nie mówił nic i uśmiechał się tylko z lekka od czasu do czasu. Kapitan Johns, nadzwyczaj zdumiony, podniósł swe łatwowierne i zakłopotane oczy, które wraz z niskim i poziomo poradlonym czołem nie tworzyły zbyt inteligentnego wrażenia. Wrażenia tego bynajmniej nie osłabiał lekko stożkowaty kształt jego łysej głowy. Wszyscy zaśmiali się na całe gardło, a kapitan Johns, pomiarkowawszy o co chodzi, jął w końcu uśmiechać się poniekąd kwaśno i próbował się bronić. Dobrze to jest żartować, ale w dzisiejszych czasach, kiedy okręty nie opłacają się wcale i trzeba twardo harować i w drodze, i w porcie, morze nie jest odpowiednim miejscem dla starszych ludzi. Jedynie ludzie młodzi i w kwiecie wieku mogą sprostać nowoczesnym wymaganiom prędkości i pośpiechu. Dość przyjrzeć się wielkim firmom; niemal wszystkie pozbyły się ludzi, u których występowały już oznaki starości. On również nie chciałby mieć żadnego dziada na pokładzie swego okrętu. Jakoż w tych poglądach kapitan Johns nie był odosobniony. Było podówczas sporo marynarzy, którym nic nie zarzucano prócz tego, że byli szpakowaci; zdzierali oni ostatnią parę obuwia na brukach City w rozpaczliwym poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Kapitan Johns jak gdyby z nadąsaną niewinnością, dodał, iż od tego poglądu jest bardzo daleko do trucia ludzi. Zdawało się, że będzie to końcem, ale kapitan Ashton nie pozwolił spełznąć na niczym swemu żartowi. — O, tak! Jestem pewny, że miałby pan tę chętkę. Powiedział pan wyraźnie: „nieużyteczni”. Cóż począć z ludźmi, którzy są „nieużyteczni?” Pan ma dobre serce, Johns. Jestem przekonany, iż gdyby pan zastanowił się nad tym dokładniej, to zgodziłby się pan, żeby ich uprzątać trucizną nie sprawiając im zresztą męki. Kapitan Sellers zagryzł swe cienkie, krzywe wargi. — Zamieniać ich w upiory — poddał jadowicie. Na wzmiankę o upiorach kapitan Johns przepłoszył się we właściwy sobie roztargniony, przebiegły i niemiły sposób. Kapitan Ashton mrugnął znacząco. — Tak jest. A wówczas mógłby pan mieć widoki porozumiewania się ze światem duchów. Widma marynarzy na pewno zwykły nawiedzać okręty. Znalazłyby się takie, które by chciały odwiedzić starego towarzysza. Kapitan Sellers dorzucił oschle: — Niech pan nie roznieca w nim podobnych nadziei, bo jest to okrucieństwem. Nic nie zobaczy. Przecież pan wie, Johns, iż nikt jeszcze nie widział ducha. Na to niedopuszczalne wyzwanie kapitan Johns wyzbył się swej powściągliwości. Bez śladu jakiegokolwiek zmieszania i z niekłamanym uniesieniem ufności, od którego pojaśniały na chwilę jego mdłe, małe oczki, przytoczył mnóstwo niewątpliwie stwierdzonych przykładów. Jest bez liku książek, co przepełnione są tymi przykładami. Trzeba nie mieć pojęcia o niczym, żeby przeczyć zjawom nadzmysłowym. Czasopisma specjalne nadmieniają co miesiąc o podobnych wypadkach. Profesor Cranks widywał duchy codziennie. A profesor Cranks nie jest byle jakim zjadaczem chleba. Jeden z najznakomitszych uczonych współczesnych. A ów dziennikarz — jakże on się nazywał? — którego odwiedzał jakiś duch dziewczęcy. Drukował w swym dzienniku, co zasłyszał od niej. I co to potem mówić, że duchów nie ma! — Przecież je fotografowano! Czy to wam nie wystarcza? Kapitan Johns był wzburzony. Kapitan Bell zagryzł usta, ale kapitan Ashton znowu się sprzeciwił. — Na miłość Boską, nie przeszkadzajcie mu tym się zajmować. Ale nawiasem, Johns, kto to jest ten kosmaty korsarz, który jest u pana nowym sternikiem? Nikt, jak się zdaje, nie widywał go przedtem w dokach. Kapitan Johns, udobruchany zmianą tematu, odpowiedział po prostu, że przysłał mu go Willy, właściciel sklepu z tytoniem na rogu Fenchurch Street. Jak mi się zdaje, Willy, jego sklep, a nawet ów dom przy Fenfurch Street już nie istnieją. W owych czasach Willy, z zatroskanym, nieprzytomnym wyrazem na swej pulchnej twarzy, dostarczał tytoniu wielu okrętom, odpływającym na południe z portu londyńskiego. O pewnych porach dnia sklep jego był pełen komendantów okrętowych. Siedzieli na beczkach, opierali się leniwie o kantor. Wielu młodzików znalazło tam pierwsze w życiu oparcie; wielu ludzi dojrzałych zdobyło boleśnie upragnioną posadę jedynie dlatego, iż w sprzyjającej chwili wdepnęli tam po odrobinę machorki za cztery penny. Nawet pomocnik Willy’ego, rudy, bezinteresowny, wątły z wyglądu młodzieniec, udzielał niekiedy zza kantoru cennych wskazówek, wręczając pudełko papierosów i szepcąc nieledwie drgnięciem samych warg mniej więcej w ten sposób: — „Bellona”. Dok południowy. Potrzeba młodszego oficera. Zdąży pan jeszcze na czas, jeśli pan się pośpieszy. Biegło się też pędem! — Och, więc to Willy go przysłał — rzekł kapitan Ashton. — Jest ogromnie zastanawiającym człowiekiem. Gdyby go się opasało czerwonym pasem i zawiązało się mu czerwoną chustkę na głowę, wyglądałby zupełnie jak jeden z owych rozbójników morskich, co to zmuszali mężczyzn do czuwania na blankach i porywali w niewolę kobiety. Niech pan ma się na baczności, żeby panu nie poderżnął gardła i nie drapnął wraz z „Szafirem”. Na jakim był on przedtem okręcie? Kapitan Johns, podniósłszy jak zwykle swe łatwowierne oczy, zmarszczył czoło i odrzekł dobrotliwie, że ten człowiek zaznał już lepszych czasów. Nazywa się Bunter. — Kilka lat temu dowodził „Samarią”, okrętem z Liverpoolu. Utracił go na Oceanie Indyjskim i odebrano mu certyfikat komendanta na rok. Odtąd już nie mógł dostać innej komendy. W ostatnich czasach klepał biedę na statkach handlowych Oceanu Zachodniego. — No, to tym się tłumaczy, dlaczego nikt go nie zna w dokach — wywnioskował kapitan Ashton, gdy wstawali od stołu. Kapitan Johns poszedł po lunchu do doków. Był krępy z postawy i miał nieco pałąkowate nogi. Wygląd jego nie przejmował na ogół ludzi poszanowaniem; natomiast inaczej przedstawiała się rzecz z jego podwładnymi. Uchodził za niemiłego przełożonego, tchórzliwego w drobnostkach, przeżuwającego zawsze jakieś żale i nieustannie dogryzającego. Nie był to człowiek, który by zadarł z kimś i na tym zakończył, lecz który zwykł był gadać świństwa płaczliwym głosem. Powziąwszy niechęć do którego z oficerów, był zdolny zatruć mu zupełnie życie. Tegoż samego wieczora poszedłem, by odwiedzić Buntera na pokładzie, i starałem się pocieszyć go co do widoków podróży. Był przygnębiony. Mniemam, iż człowiek, który skrywa tajemnicę w swej piersi, traci swą lotność. A była jeszcze inna przyczyna, dla której nie mogłem spodziewać się, by Bunter okazał wielką gibkość umysłu. Z powodu pewnej rzeczy był od niedawna bardzo nieswój, a oprócz tego… lecz o tym później. Kapitan Johns był tego popołudnia na pokładzie i plątał się, i wałęsał dokoła swego starszego sternika, co uprzykrzyło się niezmiernie Bunterowi. — Czego on chce? — pytał ze spokojnym rozgoryczeniem. — Wygląda to, jakby podejrzewał, że coś ukradłem i chciałby zobaczyć, do której kieszeni tę rzecz ukradzioną włożyłem. A może ktoś mu powiedział, że mam ogon, zaś on chciałby wymiarkować, jak zdołałem go ukryć? Nie lubię, żeby ktoś zachodził mnie od tyłu co chwila chyłkiem i żeby nagle zaglądał mi w oczy spod mojego łokcia. Czy to jakaś nowa zabawa w straszaka? Nie bawi mnie ona. Nie jestem już berbeciem. Zapewniłem go, iż gdyby ktoś wmówił w kapitana Johnsa, iż on — Bunter — ma ogon, Johns tak by to wykręcił, iż uwierzyłby, że jest to istotnie prawdziwe w pewien tajemniczy sposób. Był podejrzliwy i łatwowierny do nieprawdopodobnych granic. Wierzył w każdą bajdę, podejrzewał każdego o coś i łaził z tym i przeżuwał to w sobie i przetwarzał w swym umyśle w najnędzniejsze, do rdzenia płaczliwe zakłopotanie. W końcu urabiał sobie możliwie najnikczemniejszy pogląd i znajdował możliwie najnikczemniejszy sposób postępowania dzięki jakiemuś wrodzonemu uzdolnieniu do tym podobnych rzeczy. Bunter powiedział mi na to, iż ten podły osobnik pełzał po okręcie na swych krótkich, krzywych nóżkach wodząc go ze sobą, żeby burczeć i skomleć z powodu jakichś tam głupstewek. Łaził po pokładach niby jakiś lichy owad — niby karaluch, tylko nie tak żwawo. Tak z wielkim niesmakiem wyraził się panujący nad sobą Bunter. Po czym mówił dalej z właściwą sobie, stateczną rozwagą, marszcząc przy tym złowieszczo swe kruczoczarne brwi: — A przy tym ma on bzika. Chciał przez chwilę być uprzejmym, lecz zdobył się zaledwie na to, iż wytrzeszczył na mnie oczy i zapytał, czy wierzę „w obcowanie poza grobem”. W obcowanie poza grobem… nie wiedziałem zrazu, o co mu chodziło. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. „Bardzo poważny temat, Mr. Bunter” — odezwał się do mnie. — „Studiowałem go nadzwyczajnie pilnie”. Gdyby Johns żył na lądzie lub gdyby przynajmniej miał sprzyjające sposobności w przerwach między swymi podróżami, byłby się stał na pewno ofiarą oszukańczych mediów. Na swe szczęście podczas pobytów w Anglii przemieszkiwał gdzieś w Leytonstone ze swą niezamężną siostrą, o dziesięć lat starszą od niego. Drżał przed tą straszliwą Herod–babą, co prześcigała go dwukrotnie swą tęgością. Podobno na ogół wymyślała mu straszliwie; miała przy tym swe wyrobione poglądy, o ile chodziło o jego skłonności spirytystyczne. Te skłonności były dla niej po prostu dziełem szatana. Opowiadano, iż miała się wyrazić, że „przy pomocy Bożej zdoła zapobiec, aby ten dureń nie zaprzedał się diabłu”. Nie ulega wątpliwości, iż skrytą ambicją Johnsa było wejść w osobiste obcowanie z duchami zmarłych — gdyby mu tylko pozwoliła na to siostra. Ale była jak skała. Słyszałem, iż przebywając w Londynie musiał wyrachowywać się przed nią z każdego grosza, który zabierał rano, i zdawać jej sprawę ze wszystkich godzin całego dnia. Zaś książeczki czekowej nie wypuszczała z ręki. Bunter (był marnotrawnym synem, ale pochodził z dobrej rodziny; miał przodków; grób jego rodziny znajdował się kędyś w dziedzicznych hrabstwach) — był oburzony, może z powodu bliskich mu zmarłych. Stalowobłękitne oczy jarzyły się zawziętą dzikością w jego czarnobrodej twarzy. Wywarł na mnie silne wrażenie — tyle posępnej namiętności było w jego powściąganej wzgardzie. — To dopiero drab! Wejść w obcowanie z… Taka nędzna, mała pokraka! Byłoby to bezwstydnym natręctwem. Chciałby wejść?… Co to znaczy? Nowy rodzaj snobizmu czy, licho wie, co? Zaśmiałem się na całe gardło z tego oryginalnego poglądu na spirytyzm — czy jak tam ta kołowacizna z duchami się nazywa. Nawet Bunter raczył się uśmiechnąć. Ale był to uśmiech cierpki, co wnet zniknął. Innego po człowieku w jego niemal — jeśli tak rzec można — tragicznym położeniu trudno było się spodziewać; to chyba jasne. Był naprawdę udręczony. Gotów już był jąć się w razie potrzeby każdego trudnego wybiegu podczas podróży. Nie podobna spodziewać się wielkich względów, gdy jest się na łasce takiego osobnika jak Johns. Niedola jest niedolą i ma swój koniec. Ale być dręczonym nędznymi, jałowymi, bezdusznymi bajdami o duchach w stylu Johnsa przez całą drogę do Kalkuty i z powrotem, było myślą wprost nieznośną i poniżającą. W tym oświetleniu spirytyzm był, zaprawdę, uroczystym tematem do rozmyślań. Ba, nawet okropnym! Biedny człowiek! Niewiele brakowało, a byłoby nam obu przyszło na myśl, że on sam bardzo rychło… To pewna, że nie mogłem go pocieszyć. Raczej byłem zatrwożony. Bunter miał jeszcze inną przykrość tego dnia. Zakłopotany dozorca portowy przyszedł na pokład niby to w jakiejś sprawie, ale w istocie, jak Bunterowi się zdawało, po prostu dla zaspokojenia niewłaściwej ciekawości — niewłaściwej, rozumie się, w pojęciu Buntera. Pokręciwszy nieco, jak szewc skórą, człowiek ten odezwał się nagle: — Nie mogę obronić się tej myśli. Widziałem już gdzieś pana dawniej. Gdybym usłyszał pańskie nazwisko, możebym… Bunter — najgorszą rzeczą w życiu jest tajemnica — zaniepokoił się bardzo. Było nader prawdopodobne, że ten człowiek widział go już kiedyś — bodaj licho wzięło jego doskonałą pamięć! Natomiast od niego samego nie podobna było żądać, żeby pamiętał każdego trutnia w dokach, z którym zdarzyło mu się przypadkowo mieć do czynienia. Bunter z całą czelnością ofuknął się na niego wyzyskując tę natarczywą, czarną jak noc surowość wyrazu, której mu udzielał jego niezwykły zarost. — Nazywam się Bunter. Czy to wystarcza pańskiej wścibskiej przenikliwości Mnie nic nie obchodzi pańskie nazwisko. Nie pragnę go poznać. Nie jest mi potrzebne. Osobnik, który spokojnie powiada mi w oczy, iż nie jest pewny, czy widział mnie już kiedyś, albo chce być bezwstydnym, albo też nie jest lepszy od padalca. Tak jest, panie! Nie lepszy od padalca — od ślepego padalca! Dzielny Bunter. Niepodobna było lepiej postąpić. Tak sprawnie wygnał tego dziada z okrętu, jak gdyby każde słowo było uderzeniem kija. Ale wytrwałość tego bezczelnego wścibinosa była zdumiewająca. Zwiał wprawdzie z okrętu przed gniewem Buntera nie mówiąc ani słowa i pokrywając swój odwrót mdłym uśmiechem, ale skoro tylko stanął na pobrzeżu, odwrócił się najspokojniej i z bezduszną powagą jął gapić się na okręt. Utknął tam jak słup zupełnie bez ruchu, a głupie jego oczy nie migały więcej od okienek w kabinach. Cóż miał Bunter począć? Zrozumiałe było mu to nie na rękę. Nie mógł przecież pójść i ściągnąć niepotrzebny kłopot na swą głowę. Nie pozostało mu tedy nic innego, jak zająć stanowisko pod rejami masztu tylnego i patrzeć równie niezmrużonym okiem jak jego przeciwnik. Tak stali naprzeciw siebie i nie wiem, któremu pierwej zakręciło się w głowie; ale człowiek z pobrzeża nie widząc żadnej korzyści z dłuższego dotrzymywania pola znużył się wcześniej, machnął ręką i zaniechawszy sporu, jeśli tak wyrazić się można, oddalił się w końcu. Bunter powiedział mi, iż rad jest, że „Szafir”, ten „klejnot między okrętami”, jak uszczypliwie o nim się wyraził, odpływa już nazajutrz. Miał dosyć doków. Pojmowałem jego niecierpliwość. Opancerzył się przeciw wszelkiej możliwej przykrości, jaka mogła wyniknąć w tej podróży, chociaż widać obecnie, iż nie był przygotowany na osobliwą przygodę, która już go oczekiwała, a nastąpiła nie gdzie indziej niż na Oceanie Indyjskim, to znaczy, w tej właśnie części świata, gdzie biedak postradał swój okręt, a wraz z nim, jak się zdawało, na zawsze swe szczęście. Wiedząc o wyrzutach sumienia z powodu pewnego skrytego czynu, jakiego dopuścił się w swym życiu, pojmowałem w zupełności, iż człowiek o tak subtelnym jak Bunter charakterze zapewne cierpi niemało. Jednakże, mówiąc między nami, bez najlżejszej chętki do cynizmu, nie podobna zaprzeczyć, iż nawet u najszlachetniejszych wśród ludzi obawa wykrycia stanowi niepośledni składnik w złożonym przejawie wyrzutów sumienia. Nie powiedziałem tego tak obszernie Bunterowi, kiedy jednak biedak napomknął z lekka o tym, rzekłem mu, iż znajdowano już szkielety w bardzo wielu zacnych domach, jeżeli zaś chodzi o jego własną winę, to nie jest ona dla wszystkich wypisana wyraźnie na jego twarzy — nie potrzebuje więc nią tak bardzo się trapić. Zresztą za jakieś dwanaście godzin odpłynie stąd na pełne morze. Odparł, że myśl ta jest niejaką pociechą i wyszedł, by ostatni wieczór przed rozłąką, co miała trwać wiele miesięcy, spędzić w towarzystwie swej żony. Bowiem mimo swego rozwichrzenia Bunter nie pobłądził w swym małżeństwie. Poślubił damę. Prawdziwą damę. Była ona przy tym przemiłą kobietą. Wiedziałem, co przeszli, i po prostu nie miałem słów podziwu dla jej dzielności. Jakoż do dzielności, co zmaga się codziennie z twardą, powszednią troską, jest zdolna tylko prawa kobieta — tego pokroju, który nazwałbym nieustraszonym. Rozłąkę tę ze swą żoną odczuwał ,,czarny mat” dużo dotkliwiej niż wszystkie poprzednie, co zdarzały się w minionych latach niedoli. Ale ona była nieustraszonej duszy i mniej okazywała cierpienia na swej słodkiej twarzyczce niż kruczowłosy, podobny do korsarza, lecz pełen godności oficer „Szafiru”. Być może, iż jej sumienie mniejszej doznawało rozterki niż sumienie jej męża. Rzecz prosta, iż jego życie nie miało dla niej tajemnic; ale sumienie kobiece jest poniekąd więcej pomysłowe w wynajdowaniu słusznych i przekonywających rozgrzeszeń. Zależy to również w znacznej mierze od osoby, która ich potrzebuje. Umówili się, że ona nie pójdzie do doków, by zobaczyć, jak on będzie odpływał. — Dziwię się, że chcesz w ogóle patrzeć na mnie — rzekł ten przewrażliwiony człowiek. A ona się nie zaśmiała. Bunter był bardzo wrażliwy; ostatecznie opuścił ją niemal szorstko. Zdążył na pokład w porę i wywarł zwykłe wrażenie na pilota rzecznego, co w połamanym kapeluszu słomkowym wyprowadzał „Szafira” z doków. Był on bardzo uprzejmy dla pełnego godności, niezwykle wyglądającego, starszego sternika: — Odrobineczkę przyciągnąć liny, Mr. Bunter; dziękuję panu — Mr. Bunter; proszę pana bardzo. — Pilot morski, który opuścił „klejnot między okrętami”, podążający spokojnie w dół Kanału Doverskiego, wyraził się do swych przyjaciół, iż w tej podróży starszym sternikiem na „Szafirze” jest człowiek, którego, sądząc z przelotnego wrażenia, nie jest wart stary Johns. Nazywa się Bunter. Ciekaw też jestem, skąd się wziął. Nie widziałem go jeszcze na żadnym okręcie, przy którym zdarzyło mi się być pilotem w ostatnich latach. To człowiek, którego się nie zapomina. Nie podobna. A przy tym doskonały marynarz. Cóż, kiedy stary Johns będzie mu suszył głowę! Chyba, że ten stary dureń zlęknie się go — bo nie wygląda on na człowieka, który pozwala kpić ze siebie i nie da poznać, co o kimś myśli. A właśnie tego stary Johns będzie się lękał więcej, niż czego innego. O wydarzeniach tej podróży nie warto wspominać, gdyż wszystkie, zaprawdę, nikną w porównaniu z przygodą spirytystyczną, która zdarzyła się, jeśli nie samemu kapitanowi Johnsowi, to jego okrętowi. Była to podróż zwyczajna; załoga była zwyczajną załogą, a pogoda nie przedstawiała nic szczególnego. Spokojny, rozważny sposób postępowania „czarnego sternika” wniósł trzeźwość w życie na okręcie. Nawet podczas silniejszych podmuchów wiatru wszystko odbywało się wcale spokojnie. Przydarzyła się tylko jedna przykra wichura, co dała sporo do czynienia przez całą dobę. Okręt minął już Przylądek Dobrej Nadziei i znajdował się po drugiej stronie wybrzeża afrykańskiego. Na wysokości tegoż przylądka morze bywało kilkakrotnie mocno burzliwe. Nie wynikły jednak stąd znaczniejsze szkody prócz niemałego potłuczenia kruchych przedmiotów w kredensie i w salonie. Mr. Bunter, wielce poważany na pokładzie, spotkał się z obelżywym obejściem Oceanu Południowego, który wywaliwszy drzwi do jego kajuty niby zbrodniczy włamywacz uniósł ze sobą kilka przedmiotów codziennego użytku, a wszystkie inne doszczętnie przemoczył. Później, ale tego samego dnia, Ocean Południowy dał się we znaki „Szafirowi” w taki nieokiełznany sposób, iż dwie szuflady, pomieszczone pod posłaniem Mr. Buntera wypadły zupełnie rozsypując wszystką swą zawartość. Oczywiście powinny były być zamknięte na klucz i Mr. Bunter sam zawdzięczał sobie to, co się stało. Trzeba było obrócić klucze w zamkach, zanim wyszło się na pokład. Zmieszanie jego było ogromne. Steward, który przez cały czas uwijał się z miotłą, by osuszyć zalaną kajutę, słyszał, jak zawołał: „Do licha!” strwożonym i zakłopotanym tonem. Zajęty swą pracą steward doznał odruchu współczucia dla zmartwienia sternika. Kapitan Johns ucieszył się w skrytości, gdy dowiedział się o tej szkodzie. Lękał się bowiem swego starszego sternika, jak to przypadkiem przepowiedział pilot morski, a lękał się z tego właśnie powodu, który owemu pilotowi wydawał się prawdopodobnym. Toteż kapitan Johns wielce pragnął, by ten czarny mat znalazł się na jego łasce w ten lub ów sposób. Cóż, kiedy był bez zarzutu i zbliżał się nieledwie do bezwzględnej doskonałości. Więc kapitan Johns czuł się wielce dotkniętym, a zarazem gratulował sobie sprężystości swego głównego oficera. Udawał, że utrzymuje z nim stosunki towarzyskie, wychodząc z założenia, że im w bliższej żyje się z kimś przyjaźni, tym łatwiej przychwycić go na niedokładnościach. Czynił to także dlatego, że potrzebował kogoś, co chciałby słuchać jego gadaniny o zjawach, widziadłach, duchach oraz innych szczegółach idiotycznej nauki o upiorach. Znał to wszystko jak palce własnej ręki i prządł tę widmową przędzę upartym, bezbarwnym głosem nadając jej właściwe sobie, nijakie, znaczenie. — Lubię rozmawiać z moimi oficerami — mawiał. — Bywają panowie, co nie otwierają ust od początku do końca podróży z obawy, by nie utracić swej godności. Czymże w istocie rzeczy jest taka mała rzecz jak stanowisko, które człowiek zajmuje? Towarzyskości jego należało się najwięcej obawiać podczas drugiej warty nocnej, należał bowiem do ludzi, co ożywiają się pod wieczór i oficer, który miewał podówczas służbę, nie mógł znaleźć już wymówki, o ile zdarzyło mu się zejść ze swego stanowiska. Kapitan Johns napadał znienacka i przyczepiwszy się chyłkiem do biednego Buntera, co przechadzał się po pokładzie, wystrzelał jakimś spirytystycznym konceptem w rodzaju następującego: — Duchy męskie i żeńskie okazują na ogół wiele wysubtelnienia, nieprawdaż? Na co Bunter niosąc wysoko swą czarną czupryną okrytą głowę bąkał: — Nie wiem. — Ach, to dlatego, że pan o to nie dba. Jest pan najzatwardzialszym, najbardziej uprzedzonym człowiekiem, jakiego zdarzyło się mi spotkać. Mówiłem już, że może pan brać książki z mojej biblioteki. Niech pan bez ceremonii wchodzi do mojego salonu i sam sobie wybiera. A kiedy Bunter oświadczył, że bywa zbyt zmęczony wartami i nie może znaleźć czasu na czytanie, kapitan Johns uśmiechał się szpetnie za jego plecami i pozwalał sobie na uwagę, że są na pewno ludzie, którzy potrzebują więcej snu niż inni, by zachować zdolność do pracy. Inaczej jednak przedstawia się sprawa, jeżeli Mr. Bunter obawia się, iż nie jest zupełnie przytomny pełniąc służbę w nocy. — Ale coś mi się zdaje, że pan pożyczył onegdaj od młodszego sternika jakąś powieść, marny stek kłamstw — wzdychał kapitan Johns. — Przykro mi, że nie jest pan uduchowionym człowiekiem, Mr. Bunter. W tym sęk! Niekiedy pojawiał się na pokładzie o północy i wyglądał nader groteskowo i krzywonogi I w swym kostiumie nocnym. Na ten widok utrapiony Bunker załamywał po kryjomu ręce, a czoło pokrywało mu się rzęsistym potem. Postawszy sennie nad kompasem i poczochrawszy się w niemiły sposób, kapitan Johns zaczynał niezawodnie z tej lub owej beczki swych komunałów. Rozwodził się na przykład nad wzmożeniem się moralności, jakie wyniknie z powszechnego i ścisłego nawiązania stosunków z duchami zmarłych. Duchy w pojmowaniu kapitana Johnsa zgodziłyby się obcować poufale z żywymi, gdyby nie stała temu na przeszkodzie niewiara znacznej części ludzkości. On sam nie chciałby mieć do czynienia z tłuszczą, która by nie wierzyła w jego istnienie, w istnienie kapitana Johnsa. Dlaczegóżby miał uczynić to duch? Zbyteczne pytanie. Mówił z zadyszką w głosie, stojąc przy kompasie, i starał się znaleźć za jego plecami. Po czym z nieokrzesaną, tępą surowością dodawał: — Niedowiarstwo, panie, jest zakałą tej epoki. Odrzucała świadectwo profesora Cranksa i tego jakiegoś tam dziennikarza. Nie dawała się przekonać fotografiom. Bowiem kapitan Johns wierzył niewzruszenie, że niektóre duchy powiodło się sfotografować. Czytał coś o tym w dziennikach. Przeświadczenie, iż istotnie miało to miejsce, opanowało go przemożnie, ponieważ umysł jego nie był krytyczny. Bunter powiadał później, iż nie podobna było wyobrazić sobie czegoś więcej cudacznego od tego drobnego człowieczka, co spowity w szlafrok, o trzy razy za duży na niego, plątał się z podnieceniem w poświacie miesięcznej opodal koła i potrząsał pięścią w kierunku spokojnego morza. — Fotografie, fotografie! — powtarzał głosem, co skwierczał jak zardzewiałe zawiasy. Nawet marynarz, stojący tuż za nim u steru, uczuwał się nieswojo z powodu tych dziwactw, nie mógł bowiem dokładnie pojąć, „dlaczego ten dziad gderze znów na sternika”. Po czym Johns ochłonąwszy nieco zaczynał znowu: — Czuła na światło płyta nie może kłamać. Nie, panie! Nadzwyczaj śmieszne było to przeświadczenie zabawnego człowieczka i jego dogmatyczny ton. Bunter nie przestawał kiwać się w takt kołysania się pokładu, niby rozważne i pełne godności wahadło. Nie odzywał się ani słowem. Atoli biedak miał nie byle co na swym sumieniu, jak już wiadomo. Toteż omal nie dostawał bzika, kiedy te idiotyczne duchy chwytały go za gardło, a on już nie wiedział, co począć ze swą własną zgryzotą. Czuł się niejednokrotnie na skraju obłędu ponieważ, ulegając opętańczym zwidzeniom kapitana Johnsa, miał ochotę chwycić go za kark i wrzucić przez burtę we wrącą za okrętem topiel — czego żaden zdrowy na umyśle marynarz nie uczyniłby przenigdy ani z kotem, ani z żadnym innym zwierzęciem. Wyobrażał sobie, jakby się chybotał tworząc nikłą, czarną plamkę, co pozostała za okrętem na rozlanym w poświacie miesięcznej oceanie. Nie sądzę, aby nawet w najgorszych chwilach Bunter chciał naprawdę utopić kapitana Johnsa. Przypuszczam, iż te zachcianki rozstrojonej wyobraźni miały na celu tylko powściągnięcie upiornej a czczej gadaniny tego pajaca. Bądź co bądź była to niebezpieczna forma pobłażania swym odruchom. Dość wyobrazić sobie okręt na Oceanie Indyjskim, co w jasną, podzwrotnikową noc mknie cicho, party swymi rozwiniętymi żaglami; na przed nim pokładzie czuwa niewidzialna straż, na tylnym okazały czarny sternik przechadza się miarowym, pełnym godności krokiem milcząc złowieszczo, zaś ten groteskowo marny potworek w prążkowanej flaneli na przemian grzmi, to znów skrzeczy o „obcowaniu osobistym poza grobem”… Przechodzą mnie ciarki po całym ciele, gdy myślę o tym. Niekiedy bzik kapitana Johnsa jawił się w osłonce opętańczego utylitaryzmu: Z jakim by to było pożytkiem, gdyby duchy zmarłych zechciały wziąć praktyczny udział w sprawach ludzi żywych! Jakąż by to było pomocą na przykład dla policji przy wykrywaniu przestępstw! To pewna, że ilość zabójstw znacznie by się zmniejszyła — wyrokował z wyrazem wielkiej przenikliwości. Po czym dawał ujście cudacznemu zniechęceniu. Lecz czyż warto wchodzić w zetknięcie z ludźmi, którzy nie mają wiary i najprawdopodobniej wzgardziliby zaofiarowanymi wskazówkami. Duchy czują. W pewnej mierze całe są uczuciami. Zdumiewa go jednakże pobłażliwość, jaką ofiary okazują swym mordercom. Byłyby to takie zwidy, iż żaden winowajca nie śmiałby nawet mruknąć. A może nie wyśledzeni mordercy — wierzący lub nie wierzący — są nawiedzani przez duchy? Wszelako wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie chcieliby tym się pochwalić — nieprawdaż? Jeżeli chodzi o mnie — ględził dalej mściwie i zajadłym — to nie przebaczyłbym, gdyby mnie ktoś zamordował. Zamęczyłbym go, zadręczyłbym grozą na śmierć… Myśl, że duch tego błazna mógłby zadręczyć kogoś, była tak komiczna, iż czarny sternik, aczkolwiek niezbyt usposobiony do żartów, parsknął mimo woli mdłym śmiechem. śmiech ten, co stanowił jedyne uznanie dla tych długich i poważnych wywodów, obraził kapitana Johnsa. — Nie ma się z czego śmiać tak zarozumiale, Mr. Bunter? — warknął. — Zjawy nadprzyrodzone trapiły cenniejszych ludzi od pana. Czyż zdaniem pańskim nie mam dość duszy, żebym mógł być widmem? Jak się zdaje, niegrzeczny ton tych słów był powodem, iż Bunter zatrzymał się i odwrócił. — Nie dziwiłbym się — mówił dalej rozgniewany fanatyk spirytyzmu — gdyby pan należał do tych ludzi, co nie więcej zastanawiają się nad człowiekiem — niż nad zwierzęciem. Nie wątpię, iż byłby pan zdolny odmówić nieśmiertelnej duszy nawet własnemu ojcu. Wówczas Bunter, co nie mógł znieść już dłużej tego gderania, a przy tym był rozgoryczony swymi osobistymi zgryzotami, stracił panowanie nad sobą. Podszedł nagle ku kapitanowi Johnsowi i zatrzymawszy się nieco, by spojrzeć mu z bliska w twarz, rzekł głuchym, miarowym głosem: — Pan nie wie, do czego taki człowiek, jak ja, jest zdolny. Kapitan Johns zadarł głowę, lecz nazbyt był zdumiony, by się poruszyć. Bunter jął znowu chodzić; przez długi czas te miarowe stąpania oraz szmer wody chlupoczącej o burty statku były jedynymi szmerami, co mąciły milczenie, zalegające roztocze morskie. Następnie kapitan Johns chrząknął, jakby mu było nieswojo, i odsunąwszy się dla większego bezpieczeństwa ku schodom, co prowadziły pod pokład, odciął się, by pokryć swój odwrót pozorami powagi: — Rozwinąć wielki żagiel z prawej strony i obniżyć prostokątną reję! Czy pan nie widzi, że okręt płynie niemal z wiatrem? Bunter odrzekł zaraz: — Tak jest, tak jest, panie. Chociaż nie trzeba było wcale tykać rej, a wiatr bynajmniej nie naglił okrętu. Przystąpił do wykonania rozkazu, a tymczasem kapitan Johns zawisł na stopniach i mruczał do siebie: — Chodzi jak admirał po pokładzie, nawet nie zwróci uwagi, kiedy należy naprostować reje! Dopiero potem wycofał się tyłem i znikł z ludzkich oczu. Po czym zeszedł zwolna i znikł z oczu ludzkich. Znalazłszy się u podnóża schodów stanął bez ruchu i myślał: „To niebezpieczny hultaj mimo swych wielkopańskich pozorów. Nie mam przyzwoitego towarzystwa.” W dwie noce później spał spokojnie na swym posłaniu, gdy naraz mocne stukanie nad głową (na znak, iż jest potrzebny na pokładzie) obudziło go w oka mgnieniu i zniewoliło go do opuszczenia łóżka. — Co się stało na górze? — mruknął i pobiegł nie włożywszy obuwia. Mijając kabinę spojrzał na zegar. Był czas średniej straży. „Po co, u licha, jestem temu sternikowi potrzebny?” — myślał. Wpadając na pokład zobaczył, iż była jasna, lśniąca od rosy noc księżycowa. Wiał stały, mocny wiatr. Rozejrzał się nieprzytomnie. Na pokładzie tylnym nie było nikogo prócz sternika, który natychmiast zwrócił się do niego: — To ja, panie! Puściłem na chwilę koło, żeby załomotało nad pańską głową. Zaniepokoiłem się, bo z naszym oficerem coś się źle dzieje. — Dokądże on poszedł? — spytał kapitan ostro. Sterowniczy, okazując zdenerwowanie, rzekł: — Widziałem jeszcze, jak spadał przez luk pokładu tylnego w głąb schodni. — Spadał w głąb schodni? Po cóż to zrobił? Co mu się stało? — Nie wiem, panie. Przechadzał się w pobliżu luku. Wtem, kiedy właśnie zwrócił się do mnie, twarzą do rufy… — Widziałeś go? — przerwał kapitan. — Tak jest. Patrzyłem na niego. I słyszałem łoskot — coś okropnego! Jak gdyby wielki maszt przewalił się przez burtę. Wydało mi się, jakby go coś poraziłło. Kapitanowi Johnsowi zrobiło się bardzo markotno, przeraził się. — Ejże! — odezwał się cierpko. — Czy go kto uderzył? Co widziałeś? — Nic, panie, dalibóg! Nic nie było widać. Tylko krzyknął z lekka, wyciągnął ręce przed siebie i powalił się — łomot! Nie słyszałem nic więcej, więc puściłem koło na chwilę, by przywołać pana na górę. — Zląkłeś się! — zawołał kapitan Johns. — Tak jest, panie kapitanie, okrutnie. Kapitan Johns wytrzeszczył oczy na niego. Cisza zalegająca jego okręt, co podążał swą drogą, zdawała się ukrywać jakieś niebezpieczeństwo — jakąś tajemnicę. Nie miał ochoty pójść i sam szukać swego oficera w głuchych i martwych mrokach głównego pokładu. Zdobył się tylko na to, iż postąpił ku wylotowi pokładu tylnego i zawołał wartę. Gdy zaspani ludzie nadbiegli wszyscy razem, krzyknął na nich srogo: — Niech no który z was zajrzy w głąb klatki schodowej pokładu tylnego. Zobaczcie, czy tam nie leży sternik! Przerażone ich okrzyki dały mu znać, że go ujrzeli. Któryś z nich wrzasnął nawet odruchowo: — Nie żyje! Zaniesiono Mr. Buntera do jego nory i kiedy zapalono światło, zdawało się istotnie, że nie żyje, ale okazało się, że jeszcze oddycha. Obudzono stewarda, wezwano młodszego sternika i posłano go na pokład, by pilnował okrętu, a kapitan Johns poświęcił przeszło godzinę, by przywołać swego oficera do przytomności. W końcu Mr. Bunter otworzył oczy, ale nie mógł mówić. Był ogłuszony i bezwładny. Steward bandażował strasznie zranioną głowę, a kapitan Johns trzymał światło. Dla założenia opatrunku trzeba było odciąć sporo kruczych włosów Mr. Buntera. Ukończywszy tę pracę i popatrzywszy przez chwilę na pacjenta obaj wyszli z kabiny. — Dziwna to historia, stewardzie — rzekł kapitan Johns. — Tak jest, panie kapitanie. — Trzeźwy człowiek, który ma dobrze w głowie, nie spada w głąb klatki schodowej jak worek z kartoflami. Okręt trzyma się mocno, jak jaki kościół. — Tak jest, panie kapitanie. Pewno jakiś zawrót głowy, wcale bym się nie dziwił. — No, a ja się dziwię. Nie wygląda na to, żeby podlegał zawrotom i omdleniom. Przecież to człowiek w kwiecie wieku. Gdyby nie to — nie chciałbym mieć takiego sternika. Czy ci się nie zdaje, że on po cichu się upija, co? Zachowanie się jego wydawało mi się w ostatnich czasach trochę dziwne. Zauważyłem również, że niewiele jadał. — No, jeżeli nawet miał butelczynę grogu w swej kabinie, to zapewne już dawno ją wypróżnił. Widziałem, jak wyrzucał potłuczone szkło po ostatniej wichurze; ale nie brał na swój rachunek niczego. Ja bym nie mógł nazwać Mr. Buntera pijanicą. — Zapewne — przyznał mu kapitan po namyśle. Steward, zerkając ku drzwiom jadalni, starał się umknąć z korytarza, ile że miał nadzieję, że mu się uda przespać jeszcze z jakąś godzinkę, zanim będzie musiał zabrać się do pracy dziennej. Kapitan Johns potrząsnął głową. — W tym jest jakaś tajemnica. — To istna łaska Opatrzności, że nie roztrzaskał sobie głowy jak skorupy od jaja. Ludzie mówili mi, iż był od tego o włosek. I steward czmychnął zręcznie. Resztę nocy i cały dzień następny spędził kapitan Johns między swą kabiną a kabiną sternika. U siebie siadywał oparłszy dłonie na kolanach i wydawszy usta. Poziome zmarszczki bruździły mocno jego czoło. Od czasu do czasu podnosił ramię powolnym, jakby ostrożnym ruchem i skrobał z lekka swą łysą głowę. W kajucie sternika przystawał długo z ręką na ustach, patrząc na nieprzytomnego oficera. Przez trzy dni Mr. Bunter nie przemówił ani słowa. Spoglądał na ludzi z niejaką świadomością, ale, jak się zdawało, nie słyszał zadawanych mu pytań. Obcięto mu jeszcze więcej włosów i owinięto mu głowę mokrym opatrunkiem. Pożywiono go nieco i ułożono możliwie najwygodniej. Przy obiedzie trzeciego dnia młodszy oficer rzekł do kapitana napomknąwszy o tym wypadku: — Te półkoliste płytki mosiężne na stopniach schodów są haniebnie niebezpieczne. — Czyż tak? — odburknął kapitan Johns kwaśno. — Trzeba czegoś więcej od płytek mosiężnych, by zręczny człowiek przewrócił się jak powalony wół. Pogląd ten wywarł wrażenie na młodszego oficera. „W tym coś jest” — pomyślał sobie. — Przy pięknej pogodzie, gdy wszędzie jest sucho, a okręt trzyma się mocno niby jakiś kościół — mówił dalej kapitan Johns zgryźliwie. Kapitan Johns miał wciąż wygląd tak niewymownie kwaśny, że młodszy oficer nie otworzył już ust do końca obiadu. Jego niewinna uwaga dotknęła i uraziła kapitana Johnsa, ponieważ za jego to namową sprawiono dopiero przed poprzednią podróżą te płytki mosiężne, żeby klatka schodowa piękniej się przedstawiała. Czwartego dnia Mr. Bunter wyglądał stanowczo lepiej. Był wprawdzie jeszcze bardzo osłabiony, ale słyszał i rozumiał, co mówiono do niego i nawet zdołał wyrzec parę słów słabym głosem. Kapitan Johns wszedłszy przyglądał mu się uważnie, nie okazując zbytniej sympatii. — No, czy może pan nam coś powiedzieć o tym wypadku, Mr. Bunter. Bunter poruszył z lekka obandażowaną głową i utkwił chłodne spojrzenie swych błękitnych oczu w twarzy kapitana Johnsa, jak gdyby gromadząc spostrzeżenia i oceniając wartość każdego rysu: mętnego czoła, łatwowiernych oczu, czczego bezwładu ust. I patrzał tak długo, że kapitan Johns zdrętwiał i obejrzał się przez ramię ku drzwiom. — To nie był wypadek — szepnął Bunter jakimś osobliwym tonem. — Chyba nie chce pan przez to powiedzieć, że dostał pan padaczki — rzekł kapitan Johns. — Jakżeby pan nazwał zaciąganie się na kliper w charakterze pierwszego oficera z czymś takim? Bunter odpowiedział mu tylko złowieszczym spojrzeniem. Kapitan przestąpił z nogi na nogę. — Cóż zatem było przyczyną, że pan upadł? Bunter podniósł się nieco i patrząc prosto w oczy kapitana Johnsa rzekł bardzo wyraźnym szeptem: — Miał… pan… słuszność. Powalił się na wznak i zamknął oczy. Kapitan Johns nie mógł już wydobyć z niego ani słowa. Wtem wszedł steward do kabiny i kapitan się oddalił. Ale tejże samej nocy kapitan Johns niespostrzeżenie otworzył drzwi i wszedł znowu do kajuty oficera. Nie mógł czekać dłużej. Tłumiona niecierpliwość, podniecenie, przejawiające się w całej jego nędznej, pełzającej, małej osóbce, nie uszły uwagi pierwszego oficera, który leżał bezsenny straszliwie znękany I otępiały. — Przyszedł pan zapewne napawać się moim nieszczęściem — rzekł Bunter nie poruszając się, a jednak zadając dotkliwy cios. — Uchowaj mnie, Boże! — zawołał kapitan Johns otrząsając się i przybrał powściągliwą minę. — Chcę panu coś powiedzieć. — Niechże pan tryumfuje! Pan i pańskie duchy dobraliście się do żywego człowieka. Bunter powiedział to bez drgnienia, głuchym głosem i niezbyt wyraźnie. — Czy chce pan przez to powiedzieć — zagadnął kapitan Johns wstrząśniętym grozą szeptem — że miał pan nadprzyrodzoną przygodą owej nocy? Więc widział pan zjawę na pokładzie mego statku? Odraza, wstręt, niesmak byłyby widoczne na twarzy biednego Buntera, gdyby znacznej jej części nie spowijała wata i opatrunki. Hebanowe jego brwi, posępniejsze niż zazwyczaj wśród rąbków białej tkanki, ściągnęły się, gdy wyrzekł z ogromnym naciskiem: — Tak jest, widziałem. Wyraz udręki w jego oczach byłby rozbudził współczucie w innym niż kapitan Johns człowieku. Ale kapitan Johns rozgorzał od triumfującego podniecenia. Był zarazem nieco przerażony. Patrzał na tego niewiernego szydercę, leżącego bezsilnie, i nie miał nawet najlżejszego przeczucia o jego głębokiej, upokarzającej przykrości. Na ogół nie był zdolny do przejmowania się troskami swych bliźnich. Tym razem, na domiar, pragnął niesłychanie dowiedzieć się, co się stało. Utkwiwszy swe łatwowierne oczy w tej obandażowanej głowie zapytał z lekkim drżeniem: — Gzy to — coś powaliło pana? — Ejże! Czym ja to taki człowiek, że może mnie powalić mara? — zaprzeczył Bunter nieco silniejszym głosem. —— Czy nie pamięta pan, co pan sam powiedział onegdajszej nocy? Cenniejszych ludzi ode mnie… Długoby pan szukał, zanim by pan znalazł lepszego sternika dla swego okrętu. Kapitan Johns wyciągnął uroczyście palec ku legowisku Buntera. — Poraziło pana — rzekł. — W tym sęk. Poraziło pana. Nawet sterowniczy był zestrachany, chociaż nie mógł nic widzieć. Czuł coś nadprzyrodzonego. Został pan ukarany za swą niewiarę. Poraziło pana! — A gdyby nawet tak było — odezwał się Bunter — to czy pan wie, co ujrzałem? Czy może pan wyobrazić sobie ducha, który by nawiedził takiego, jak ja człowieka? Pan pewno sobie myśli, że to była taka cacana, między jedną a drugą filiżanką popołudniowej herbaty, ukazująca się mara, co odwiedza pańskiego profesora Cranksa, i tego, jakiegoś tam dziennikarza, który zawsze bywa przedmiotem pańskich opowiadań? Nie. Nie mogę panu powiedzieć, do czego była podobna. Każdy człowiek ma swe własne duchy. Nie pojąłby pan… Bunter umilkł, zdyszany; zaś kapitan Johns zauważył z błyskiem wewnętrznego zadowolenia, co przejawiło się w jego tonie: — Zawsze wyobrażałem sobie, że jest pan zdolny do wszystkiego. Od rzemyczka do stryczka, jak przysłowie powiada. Tak, tak! Toteż poraziło pana. — Postąpiłem wstecz — rzekł Bunter krótko — i nie pamiętam nic więcej. — Sterowniczy powiedział mi, iż drgnął pan wstecz, jakby coś tknęło pana. — Był to jakby wnętrzny cios — tłumaczył Bunter. — Ale to jest za głębokie, żeby pan zrozumiał. Życie pańskie i moje nie jest tym samym. Czy jest pan zadowolony, że się nawróciłem? — I nie może mi pan nic więcej powiedzieć? — spytał kapitan Johns ciekawie. — Nie, nie mogę. Nie chcę. Zresztą byłoby to bez wartości, nawet gdybym chciał. Rzeczy tego rodzaju trzeba samemu przeżyć. Niechże będzie, że zostałem ukarany. Przyjmuję karę, ale mówić o tym nie chcę. — Bardzo dobrze — rzekł kapitan Johns. — Pan nie chce. Lecz mimo to ja mogę wysnuć własne wnioski. — Niech pan je wysnuwa, jeśli panu się podoba, lecz niech pan uważa na to, co pan mówi. Pan mnie nie przerazi. Nie jest pan duchem. — Jeszcze słówko. Czy to pozostaje w jakim związku z tym, co pan powiedział do mnie onegdajszej nocy, gdyśmy mówili o spirytyzmie? Bunter wyglądał na znużonego i zakłopotanego. — A co ja powiedziałem? — Powiedział pan, iż nie mogę wiedzieć, do czego taki człowiek, jak pan, jest zdolny. — Ach, tak, tak! Dość tego! — Doskonale. Już wiem, czego się trzymać — zauważył kapitan Johns.— To tylko powiem, iż cieszę się bardzo, że nie jestem panem, chociaż oddałbym niemal wszystko za przywilej osobistego obcowania ze światem duchów. Tak jest, panie, ale nie w ten sposób. Bunter stęknął żałośnie. — Czuję, że postarzałem się przez to o dwadzieścia lat. Kapitan Johns odszedł spokojnie. Widział z radością, iż tego nieuskromnionego hultaja ukorzyło w proch umoralniające oddziaływanie duchów. Całe to zdarzenie było dla niego źródłem zadowolenia i dumy. Jął doznawać jakby jakichś względów dla swego starszego sternika. Co prawda, w dalszych rozmowach Bunter okazywał się bardzo uległym i łagodnym. Zdawało się, jakby garnął się do swego kapitana o duchowe orędownictwo. Posyłał po niego i mówił: — Jestem taki rozstrojony! — a kapitan Johns wystawał cierpliwie całymi godzinami w małej, dusznej kabinie i był dumny, że go wzywano. Bowiem Mr. Bunter rozchorował się i nie mógł podnieść się z łoża przez wiele dni. Stał się przekonanym spirytystą, nie entuzjastycznie — bo tego trudno było po nim się spodziewać — lecz w przekorny, niewzruszony sposób. Wprawdzie nie można było go uważać, wzorem kapitana Johnsa, za zbyt uprzejmego w stosunku do wyzutych z ciał mieszkańców naszej planety. Jednakże był teraz twardym, acz niechętnym wyznawcą spirytyzmu. Pewnego popołudnia, kiedy okręt zmierzał już na północ ku Zatoce Bengalskiej, steward zapukał do drzwi kabiny kapitańskiej i nie otwierając ich rzekł: — Sternik zapytuje, czy nie zechciałby pan zajść do niego na chwilę. Coś jest z nim niewyraźnie. Kapitan Johns zerwał się od razu z sofy. — Dobrze. Powiedz mu, że idę. Myślał sobie: Czyż to możliwe, żeby miał znowu widzenie spirytystyczne — i to za dnia? Rozkoszował się tą nadzieją. Wprawdzie rzecz się przedstawiała nieco inaczej. Bunter, którego zastał siedzącego bezwładnie na krześle — wstawał już bowiem od kilku dni, ale jeszcze nie wychodził na pokład — biedny Bunter miał mimo to coś osłupiającego do powiedzenia. Zakrywał sobie twarz rękami. Nogi miał chorobliwie wyciągnięte przed siebie. — Cóż tam znowu nowego? — zaskrzeczał kapitan Johns dość łaskawie, bowiem, po prawdzie, było mu zawsze miło widzieć Buntera — jak się wyrażał — poskromionego. — Nowego! — zawołał skruszony sceptyk poprzez dłonie. — Ach, dużo jest nowego, kapitanie Johnsie! Któż by przeczył prawdziwości i okropności? Inny człowiek byłby padł trupem. Chciał pan wiedzieć, co widziałem. Powiem panu tylko tyle, iż posiwiałem, kiedym zobaczył. Bunter odjął od twarzy ręce, co zwisły po obu stronach jego krzesła niby martwe. Wyglądał jak człowiek złamany w tej mrocznej kabinie. — Co pan mówi? — zabełkotał kapitan Johns. — Posiwiał pan? Niech no pan zaczeka! Zapalę lampę. Przy świetle lampy to osłupiające zjawisko uwydatniło się dość wyraźnie. Srebrzysta jakaś omgła przylegała do policzków i głowy sternika, jak gdyby lęk, groza i przerażenie przed czymś nadprzyrodzonym wystąpiły przez pory jego skóry. Krótka broda, przystrzyżone włosy nie odrastały czernią, lecz siwizną — niemal bielą. Gdy Mr. Bunter, wychudły i przygięty, pojawił się z obowiązku na pokładzie, był starannie ogolony, ale głowę miał białą. Ręce wyglądały jak porażone. „Inny człowiek”, szeptano do siebie. Zgodzono się powszechnie i tajemniczo, iż sternik ,,coś widział”, z wyjątkiem sterowniczego, który podówczas stał u koła i utrzymywał, że tego sternika „coś poraziło”. Nie stanowiło to jednakże różnicy. Natomiast wszyscy byli jednego zdania, iż przyszedłszy nieco do siebie okazywał jeszcze więcej dziarskości w swych ruchach niż poprzednio. Pewnego dnia w Kalkucie słyszano, jak kapitan Johns wskazując jakiemuś swemu gościowi białowłosego starszego sternika, co stał u głównego zejścia, odezwał się zagadkowo. — Ten człowiek jest w kwiecie wieku. Podczas nieobecności Buntera zachodziłem regularnie co sobotę do Mrs. Bunter, by zapytać, czy nie potrzebuje moich usług. Tak umówiliśmy się. Miała na życie połowę jego pensji, co wynosiło tygodniowo około jednego funta. Wynajęła sobie pokoik przy zacisznym, niewielkim placu w dzielnicy East—End. Był to zbytek w porównaniu z tym, co podobno ci ludzie przeszli, gdy Bunter był zmuszony wystąpić z marynarki handlowej Oceanu Zachodniego i wynajmował się jako sternik do najuciążliwszej służby na pocztowcach postradawszy swój okręt, a wraz z nim swe szczęście. Był to, zaiste, zbytek w porównaniu z czasami, kiedy Bunter wychodził z domu o siódmej z rana przełknąwszy zaledwie szklankę gorącej wody i okruszynę suchego chleba. Nie podobna po prostu o tym myśleć, zwłaszcza gdy znało się Mrs. Bunter. Widywałem ja ich w tych czasach i niemal wzdrygam się, gdy wspomnę, co ta szlachetna pani musiała przecierpieć. Ale dość tego! Słodka Mrs. Bunter trapiła się wielce, gdy „Szafir” odpłynął do Kalkuty. Powiadała do mnie: — Jakie to musi być okropne dla biednego Winstona! — takie było imię Buntera — a ja starałem się ją pocieszać, jak tylko mogłem. Później podjęła się nauczania kilkorga drobnych dzieci u pewnej rodziny i nie rozstawała się z nimi przez pół dnia. Zajęcie to wyszło jej na dobre. Zaraz w pierwszym liście, który dostała z Kalkuty, Bunter doniósł jej, że spadł ze schodów i poranił sobie głowę, ale, dzięki Bogu, nie złamał kości. To było wszystko. Miewała jużcić więcej listów od niego, ale ten pędziwiatr, Bunter, nie skrobnął do mnie piórem ani razu przez całe jedenaście miesięcy. Przypuszczałem oczywiście, iż powodzi się mu jak najlepiej. Któż mógł domyślić się, co się stało? Wtem pewnego dnia droga Mrs. Bunter dostała list od rejenta z City, który zawiadamiał o śmierci jej wuja. Był to stary grzyb, co spekulował ongi akcjami na giełdzie, bezduszny, skamieniały antyk, który żył bez końca. Coś mi się zdaje, że miał około dziewięćdziesięciu lat, i gdyby mi się zdarzyło spotkać czcigodnego jego ducha w tej chwili, to nie ręczę, czy nie uchwyciłbym go za gardło i nie spróbował zadusić. To stare bydlę nie mogło przebaczyć swej siostrzenicy, iż wyszła za Buntera; jeszcze po latach, kiedy uważano za stosowne zawiadomić go, iż ona jest w Londynie i niemal głoduje w czterdziestym roku życia, rzekł tylko: — Dobrze tak tej małej błaźnicy! Sądzę, że chciał, żeby głodowała. I patrzcie ludzie, stary kanibal zmarł bez testamentu nie mając innych krewnych prócz właśnie tej małej błaźnicy. Bunterowie stali się naraz bogatymi ludźmi. Mrs. Bunter płakała jużcić, jakby jej serce pękało z żalu. U każdej innej kobiety byłoby to obłudą. Chciała oczywiście przesłać te nowiny za pośrednictwem kablu swemu Winstonowi do Kalkuty, ale z gazetą w ręku przekonałem ją, że okręt już od tygodnia znajduje się na liście tych, co powracają do kraju. Postanowiliśmy tedy czekać, a tymczasem mówiliśmy codziennie o tym lubym staruszku, Winstonie. Minęło takich sto dni, zanim „Szafir” za pośrednictwem pocztowca, spotkanego u ujścia Kanału, zawiadomił, że „wszystko dobrze”. — Pojadę do Dunkierki na jego spotkanie — rzekła. „Szafir” miał ładunek juty do Dunkierki. Jużcić wypadło mi towarzyszyć tej miłej pani w charakterze „inteligentnego przyjaciela”. Nazywa mnie „naszym inteligentnym przyjacielem” po dziś dzień. I zauważyłem, iż niektórzy cudzoziemcy spoglądali bacznie na mnie, prawdopodobnie szukając oznak tej inteligencji. Umieściwszy Mrs. Bunter w przyzwoitym hotelu poszedłem nad wieczorem do doków i jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłem, że okręt stoi już u pobrzeża. Albo Johns, albo Bunter, albo też obaj musieli bardzo pośpieszać w kanale. Bądź co bądź wpłynęli do niego jeszcze przede dniem i załoga była już odprawiona. Spotkałem dwu praktykantów z „Szafiru”, co wyruszali na urlop do domu. Manatki ich wiózł taczkami jakiś Francuz, a oni byli rozradowani jak skowronki. Spytałem ich, czy sternik jest na pokładzie. — Stoi tam na pobrzeżu i patrzy, jak zapuszczają kotwicę — rzekł jeden z tych chłopaków przebiegając obok mnie. Proszę sobie wyobrazić, jakiego doznałem wstrząsu w swych uczuciach, gdy ujrzałem jego białą głowę. Zaledwie zdołałem powiedzieć mu, iż żona oczekuje go w hotelu. Pobiegł zaraz na pokład po czapkę. Patrząc, jak biegnie po schodkach, byłem niezmiernie zdziwiony dziarskością jego ruchów. Aczkolwiek czarny sternik zastanawiał ludzi swą rozwagą i osobliwą statecznością jak na człowieka w kwiecie wieku, to jednak mimo swej białej głowy wyróżniał się przedziwnie swą rączością wśród starców. Nie zdaje mi się, żeby Bunter był kiedykolwiek ruchliwszy. Jedyną różnicę dla spostrzegawczości ludzkiej stanowiło tylko zabarwienie jego włosów. Toż samo było z jego oczami. Te oczy, co wyzierały tak surowo, tak dziko, tak opętańczo z gęstwy czarnego, korsarskiego zarostu, miały teraz niewinny, niemal chłopięcy wyraz i jarzyły się świetlistą pogodą pod białymi brwiami. Zaprowadziłem go niezwłocznie do saloniku Mrs. Bunter. Uroniwszy łezkę nad nieboszczykiem kanibalem, uściskawszy swego Winstona i powiedziawszy, że musi się postarać, aby mu odrosły wąsy, ta luba istota umieściła swe nóżki na sofie, a ja usunąłem się z drogi Bunterowi. Zerwał się naraz i zaczął chodzić po pokoju, wymachując swoimi długimi ramionami. Wprawił się w istne szaleństwo i rozszarpywał wielokrotnie Johnsa na strzępy owego wieczora. — Upadek? No, istotnie upadłem, pośliznąwszy się na patentowanych, mosiężnych płytkach tego kpa. Daję słowo, iż pełniłem służbę na pokładzie, a nie wiedziałem, czy jestem na Oceanie Indyjskim, czy też na księżycu. Byłem jak zwariowany. Kołowało mi po prostu w głowie od zgryzoty. Zużyłem ostatnią resztkę cudownego preparatu twego aptekarza. (To do mnie!). Cały zapas butelek, który mi dałeś, potłukł się, gdy wypadły szuflady podczas ostatniej wichury. Przebierałem się właśnie w suchą bieliznę, gdy usłyszałem krzyk: — Wszyscy na pokład! — wybiegłem tedy pędem nie zasunąwszy ich nawet należycie. Taki ze mnie osioł! Kiedym powrócił i ujrzałem potłuczone szkło, myślałem, że padnę. Nie, pomyślcie tylko! Oszukaństwo to rzecz zła, ale nie podobna go uniknąć, gdy człowiek bywa do niego zmuszony. Wiecie, jak mało było widoków, żebym dostał znów okręt, odkąd wygryźli mnie młodsi ze służby przewozowej Oceanu Zachodniego właśnie z powodu moich szpakowatych kudłów. I ani żywej duszy, która by pomogła! Byliśmy samotniczą parą my dwoje; porzuciła wszystko dla mnie. Jakże więc mogłem pogodzić się z myślą, że nie będzie miała nawet kawałka suchego chleba?… Grzmotnął tak pięścią, iż stół francuskiego hotelarza omal nie rozpękł się na dwoje. — Byłbym został dla niej krwiożerczym korsarzem, ale postanowiłem tylko pójść krętą drogą i farbować sobie włosy. Toteż kiedy przyszedłeś do mnie z cudownym preparatem swego aptekarza… Powściągnął się. — Nawiasem mówiąc, zrobi on majątek, jeśli tylko zechce po niego sięgnąć. To przedziwny środek! Powiedz mu, że słona woda bynajmniej działania jego nie umniejsza. Jest bardzo trwały i niknie dopiero z włosami. — To bardzo dobrze — rzekłem. — Mówże dalej. Po czym znów rzucił się na Johnsa z popędliwością, co przeraziło jego żonę, a mnie rozśmieszyło do rozpuku. — Spróbujcie sobie wyobrazić, co to znaczy być na łasce najnędzniejszej poczwary, jaka kiedykolwiek dowodziła okrętem. Pomyślcie sobie, co ja przeżyłem z tym pełzającym Johnsem! A wiedziałem, że za jaki tydzień siwizna zacznie się pokazywać. Do tego jeszcze załoga. Zastanowiliście się kiedy nad tym? Okazać się marnym oszustem przed wszystkimi marynarzami! Co by to było za życie jeszcze przed przyjazdem do Kalkuty! Zaś tam wyrzucono by mnie na pewno. Skończyłoby się z połową pensji. Anie tutaj sama, bez grosza — w biedzie; a ja na drugim końcu świata również. Rozumiecie chyba? Zamierzałem golić się dwa razy dziennie. Ale jak tu golić głowę? Nie było rady — nie było sposobu. Chyba, że wrzuciłbym Johnsa do morza; lecz nawet wtedy… Czy się jeszcze dziwicie, że mając głowę rozklekotaną tym wszystkim nie widziałem po prostu owej nocy, gdzie stawiam nogę? Uczułem, że padam — potem łomot — ciemność — i po wszystkim. Gdy przyszedłem do siebie, ten wstrząs głowy zaostrzył poniekąd moją bystrość. Obmierzło mi tak wszystko, że przez dwa dni nie chciałem mówić do nikogo. Myślano, iż nastąpiło lekkie wstrząśnienie mózgu. Wtem błysnęła mi myśl, gdym patrzył na tego opętanego przez widma, lichego kpa. — Ach, lubisz duchy? — pomyślałem sobie. — No, to będziesz miał coś spoza grobu. Nie zadałem sobie nawet trudu wymyślenia bajdy. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie ducha mimo najszczerszej chęci. Nie byłem usposobiony do umotywowanego łgarstwa, chociażbym nawet próbował. Od razu warknąłem na niego z góry. Trzeba wam wiedzieć, iż sam z siebie doszedł do wniosku, jakobym kiedyś zgładził kogoś ze świata w jakiś sposób i że… — Co za okropny człowiek! — zawołała Mrs. Bunter z sofy. Po czym nastąpiło milczenie. — A jak świdrował mi w głowie, gdyśmy płynęli z powrotem! — zaczął znowu Bunter znużonym głosem.— Pokochał mnie. Był dumny ze mnie. Nawróciłem się. Miałem widzenie. Wiecie, co później strzeliło mu do łba? Chciał ze mną „urządzić seans”, jak to określił, aby wywołać ducha (co przyprawił mnie o siwiznę, a miał być widmem mojej domniemanej ofiary) i pomówić z nim w „przyjazny sposób”. „Bowiem — rzekł do mnie — może mieć pan ponowne widzenie, kiedy najmniej będzie się go pan spodziewał, i przewalić się przez burtę, albo może spotkać pana jeszcze coś gorszego. Nie będzie pan dopóty bezpieczny, dopóki nie ułagodzi się świata duchów w jakiś sposób”. — Czy można zrozumieć takiego półgłówka? Powiedzcie sami? Nie odezwałem się. Ale Mrs. Bunter rzekła bardzo stanowczo: — Winston, nie pozwolę ci już nigdy wrócić na pokład tego okrętu. — Moja droga — odparł — są tam jeszcze wszystkie moje rzeczy. — Obejdzie się bez nich. Nie zbliżaj się nawet do tego okrętu. Stał w milczeniu, po czym spuściwszy oczy z lekkim uśmiechem rzekł zwolna sennym głosem: — To zaczarowany okręt. — A dla ciebie ostatni — dodała. Zabraliśmy go ze sobą, jak stał, i odjechaliśmy nocnym pociągiem. Był bardzo spokojny. Ale kiedy przepływaliśmy kanał i wyszliśmy we dwóch na pokład, żeby wypalić papierosy, zwrócił się nagle do mnie i zgrzytając zębami, szepnął: — Nie będzie nigdy wiedział, że omal nie wrzuciłem go w morze. Miał na myśli kapitana Johnsa. Nic nie rzekłem. Ale kapitan Johns, jak się dowiedziałem, narobił wielkiego hałasu z powodu zniknięcia swego starszego sternika. Wprawił w ruch policję francuską, by poszukiwała zwłok. W końcu, jak mi się zdaje, otrzymał polecenie z biura właścicieli swego okrętu, by zaniechał tego rozgardiaszu, gdyż wszystko jest w porządku. Nie sądzę, by kiedykolwiek zdołał coś pojąć z tego tajemniczego zdarzenia. Po dziś dzień sili się niekiedy (przeniesiono go już w stan spoczynku, a jego ględzenia nie są zbyt spoiste), by opowiedzieć zdarzenie z „czarnym maem”, którego miał ongiś, a który był „zbrodniczym, wielkopańskim hultajem o kruczoczarnych włosach, co zbielały naraz pod wpływem zjawy pozagrobowej”. Mara ta była odwetem za zbrodnię. Gdy zaś dołączy jeszcze do tego czarne i białe włosy, schody na okręcie oraz swe własne poglądy i odczuwania, powstaje taki galimatias, iż nie podobna jest rozpoznać początku ni końca. Jego siostra (która jest jeszcze bardzo krzepka), o ile bywa przy tym obecna, kładzie kres tej gadaninie krótko i stanowczo: — Proszę nie zważać na to, co on gada. Ma kiełbie we łbie. Przełożył Stanisław Wyrzykowski * Tytuł tomu, wydanego po śmierci autora, pochodzi od wydawców angielskich.