ZBIGNIEW NIENACKI Uwodziciel POJEZIERZE 1988 Okładkę i strony tytułowe projektowała Barbara Lis-Romańczukowa Redaktor Jolanta Śmielska-Koszczuk Redaktor techniczny Urszula Idźkowska Korekta Maria Fafińska ISBN 83-7002-278-2 © Copyright by Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1980 * Zamiast motta: Giuseppe Casanovą któremu tak zazdrościsz nie byl wcale bardzo bogaty ani bardzo silny a jego epoka znała mężczyzn równie pięknych jak on lub piękniejszych od niego ale byl grzeczny tkliwy rycerski i zawsze zdobywał chociaż czasem mógłby bez tego dopiąć celu więc o ile chcesz tak jak on zdobywaj serca kobiet i nie zrażaj się trudnościami Zacznij od własnej żony. Andrzej Bursa л CZĘŚĆ PIERWSZA Wstęp do autoterapii • & І 1 Mój dom wydaje mi się niekiędy^utkany z barw i światła — najwięcej jest brązów i różnego rodzaju czerwieni. Struga złotawego blasku spływa z czerwonych dachówek na miękką, puszystą zieleń łąki, a na ceglanych ścianach tu i ówdzie migocą maleńkie żółte plamki, które przedarły się przez gęste listowie starej gruszy. Takie odnoszę wrażenie, gdy świeci słońce, a jezioro przed domem stara się odbijać błękitne niebo, ale czyni to bezskutecznie i jest zazwyczaj ciemnozielone. Oczywiście, wszystko inaczej wygląda w dzień pochmurny albo jesienią, wczesną wiosną czy zimą, lecz dla niniejszej opowieści ma to niewielkie znaczenie. Ani pora roku, ani moje osobiste wrażenia nie odgrywają tu bowiem żadnej roli. Mój dom stoi w pewnym oddaleniu od innych domów w wiosce. W pobliżu jest ogromny las, który ciągnie się czternaście kilometrów i za nim znajduje się najbliższa stacja kolejowa. Dom zbudowano na skarpie nad jeziorem, długim na trzydzieści kilometrów. Jezioro oddziela od domu dość spora połać bagien, zazwyczaj rudych i zamglonych, tylko latem zielonkawych i rozbrzmiewających gwarem ptasich głosów. Z dwóch stron ogradza moją posiadłość wysoki płot ze świerkowych sztachet, z trzeciej są owe bagna i jezioro, a z czwartej — kanał, prowadzący do małych leśnych jeziorek. Na brzegu kanału zbudowałem hangar na łódkę i iacht oraz maleńką przystań. Aha, w stajni przy żłobach, gdzie kiedyś stały konie, potulnie drzemią dwa moje samochody: terenowy „łazik" i wóz osobowy skoda, zazwyczaj używany przez moją żonę. O jachcie i dwóch samochodach wspominam na wstępie, podobnie jak celowo używam określenia „posiadłość", aby nasi krytycy mogli naostrzyć swoje ołówki. Zauważyłem bowiem, że są oni bardzo wrażliwi na tego rodzaju „wystrój" powieści i autora zaraz posądzają, że pisze powieść „szezlongową" lub z wyższych sfer. Współczesna powieść nie powinna rozgrywać się na jachcie albo w samochodzie, ale przed budką z piwem, w knajpie, w mozolnej wędrówce z biura do kolegi i z powrotem do domu, gdzie jest nie kochająca żona i gromada rozwydrzonych dzieci. Jacht, samochód, willa nad jeziorem mogą być użyte tylko w satyrycznej powieści z życia dorobkiewiczów i prywatnej inicjatywy, podobnie jak strzelbę na ramieniu powinien nosić tylko dyrektor jakiegoś wielkiego zakładu pracy i to taki, którego wkrótce usuną za malwersacje. t 9 W -klubie żeglarskim „Kotwica", do którego należę, nie ma żadnego dorobkiewicza, lecz tylko ludzie, którzy bardzo kochają żeglarstwo. Jachty wybudowali własnymi rękami albo wyremontowali stare łajby. Co roku wiosną wielu z nich, podobnie jak ja, każde wolne popołudnie spędza w hangarze; czyści, odnawia, odmalowuje swój jacht. Latem na moim jeziorze aż roi się od motorówek i jachtów, nigdy jednak — stwierdzam to ze zdumieniem — nie spotkałem na żadnym z nich przedstawiciela prywatnej inicjatywy, dorobkiewicza czy kogoś w tym rodzaju. Nie spotkałem także żadnego krytyka literackiego i co dziwniejsze — pisarza. W kole automobilklubu, do którego należę — także sami inżynierowie, kilku majstrów, ośmiu robotników, pięciu przedstawicieli tak zwanych wolnych zawodów i urzędników niezbyt wysokiej rangi. A w kółku myśliwskim „Słonka", do którego nie należę, ale które poluje w lesie koło mojego domu — kierownik POM-u, brygadzista, czterech ślusarzy, trzech leśniczych, dwóch lekarzy, czterech urzędników z urzędu gminnego i agronom gminny oraz kilku milicjantów. Gwoli ścisłości muszę dodać, że w promieniu czterdziestu kilometrów od mojego miejsca zamieszkania jest tylko dwóch przedstawicieli prywatnej inicjatywy: pan Bogumił Prostek, mały przedsiębiorca budowlany i pan Stanisław Karnicki, właściciel niewielkiego warsztatu tak zwanej mechaniki pojazdowej. Żaden z nich nie ma ani jachtu, ani willi nad jeziorem. Pan Prostek posiada żuka, którym dowozi materiały budowlane, a Karnicki tylko motocykl. Co robią z pieniędzmi, tego nie wiem. Kiedyś zapytałem pana Prostka, dlaczego nie kupi sobie jachtu. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. „A po co mi takie wariactwo? Mnie wystarczy, jak sobie polezę na trawie nad wodą". Nie mam więc pojęcia, dlaczego jacht, samochód, dom nad jeziorem mają być symbolem dorobkiewiczostwa, a nie umiłowania jakiegoś stylu czy trybu życia? Co do mnie, przed dziesięcioma laty sprzedałem czteropokojowe mieszkanie w wielkim mieście i za tę sumę kupiłem dom na wsi, a zostało mi jeszcze pieniędzy na jacht. Dom nie ma wody bieżącej i kanalizacji. Moja żona, która jest inspektorem szkolnym od języka rosyjskiego i kontroluje dwanaście gmin w naszym województwie, codziennie wyjeżdża w teren i do tego potrzebny jej jest samochód. Niekiedy, gdy kontrola trwa dłużej, już nie wraca do domu, nocuje u którejś z nauczycielek. To są, rzecz jasna, wielkie niedogodności, ale rekompensują mi je bliskość wody i jacht, a zimą wspaniały las, żona moja zaś ma świadomość, że czuję się tutaj szczęśliwszy niż w mieście. Dlatego nie bardzo rozumiem, dlaczego krytyk literacki, który mieszka w Warszawie w cztero- lub pięciopokojowym mieszkaniu z łazienką i centralnym ogrzewaniem — a wartość takiego mieszkania dwukrotnie przewyższa wartość całej mojej posiadłości, jachtu i samochodów — uważa, że nie on, ale ja jestem przedstawicielem jakiegoś współczesnego high life. Nie lubię krytyków literackich7, to prawda. Będzie to zrozumiałe, gdy wyjaśnię, że jestem pisarzem. I niech wam to wystarczy. ' Życie moje jest bardzo proste. Latem wstaję bardzo wcześnie i po małym spacerze zasiadam na kilka godzin do stołu w swej pracowni z oknem na jezioro. Po południu wypływam na wodę albo wyjeżdżam po zakupy do miasta swoim starym, kupionym od wojska gazem. Zimą biegnę rano do drwalni, rąbię drwa, 10 rozpalam w piecach, potem wynoszę brudną wodę, a przynoszę czystą ze studni. Do pracy siadam wtedy z pewnym opóźnieniem, ale za to dłużej spaceruję po lesie, dłużej też trwa podróż do miasta przez zaspy i po ośnieżonej drodze. Zimą wyjeżdżam więc rzadziej, a jeśli trzeba — swojego starego gaza oddaję żonie, gdyż ma on przedni i tylny napęd, co pozwala mu przebywać nawet wysokie zaspy śnieżne. Tak więc w gruncie rzeczy nie ma mi czego zazdrościć, mimo że mam dom nad jeziorem, dwa samochody i*jacht. Ale ja kocham to swoje życie, choć czasem zastanawiam się, czy ta bliskość lasu nie oddziaływuje w jakiś sposób na moją psychikę i czy nie ma racji mój ulubiony pisarz Ernst Wiechert, gdy powiada, że las otępia i ogłusza, jest owym wielkim czarodziejem, który zastawia sieci i chłodnymi dłońmi wybiera z ich oplotów ludzkie serca. Lubię jednak las, wodę, lubię rozmowy z ludźmi, wizyty przyjaciół, kocham swoją pracę, swoją żonę, swojego syna, córkę. Mógłbym powiedzieć, że jestem chwilami nawet bardzo szczęśliwy, ale niekiedy — szczególnie przed południem, gdy widzę listonosza brnącego do mnie przez zaspy śniegu albo podjeżdżającego pod dom z beztroskim dzwonieniem rowerowego dzwoneczka — mam ochotę schować się do stodoły, uciec gdzieś. Ogarniają mnie dziwne uczucia, z których dominującym jest lęk. Wiem, że powinienem owe uczucia jakoś opisać i przekazać innym, bo uczciwe zwierzenie każdego człowieka może niekiedy stać się świadectwem epoki, ale nie mogę ich tak po prostu przekazać w formie suchej relacji, bo nie oddałbym w ten sposób precyzyjnie nastroju swoich myśli i uczuć. Pewien krytyk literacki mówi, że nie lubi książek o pisarzach. Ja też nie przepadam za takimi książkami.* Mógłbym bohatera tej historii uczynić lekarzem, nauczycielem polskiego lub rozkochanym w literaturze agronomem, ale od pewnego czasu przede wszystkim cenię fachowość, że nie powiem — zawodowstwo. O medycynie najbardziej lubię mówić z lekarzem, o lesie — z leśniczym, o robieniu butów — z szewcem, a o literaturze — z pisarzem. Ponieważ zapragnąłem napisać powieść o odpowiedzialności pisarskiej — takiej samej przecież godnej uwagi sprawie jak każda inna — za bohatera wziąłem pisarza, któremu przydałem własnego życia, własnych rysów, wprowadziłem do swego domu i kazałem mu zasiąść do mojej maszyny do pisania. Będzie więc w mej książce mowa o przeróżnych kłopotach dnia codziennego, a może nawet większych i mniejszych dramatach, a także o jachtach, samochodach, koniach pod wierzch, Weimarach, Frankfurtach i Paryżach; cały ów „galanteryjny wystrój", którego tak nie cierpią krytycy. I, jak to określił zapewne trafnie jeden z nich — „pożal się Boże, Europa często po. polsku żenująco prowincjonalna". Od dziesięciu lat mieszkam na wsi, a jednak o wsi nie napisałem ani słowa, co bardzo dziwi mojego przyjaciela Piotra, reżysera telewizyjnego. Od lat bowiem Piotr ma nadzieję, że napiszę dla niego scenariusz filmowy albo widowisko. 11 Odwiedza mnie zresztą bardzo często, ponieważ o dziesięć kilometrów ode mnie znajduje się dom pracy twórczej TVP, jest lądowisko helikopterów, którymi tu przylatują różni sławni ludzie z Warszawy. Mają do dyspozycji leśniczówkę, przerobioną na wykwintny pensjonat, cztery konie pod wierzch, przystań jachtową. Piotr przyjeżdża do mnie zazwyczaj na koniu, którego puszcza wolno na mojej puszystej łące, a sam rozmawia ze mną lub z żoną, je obiad lub kolację i potem wraca do domu telewizji. Ktoś mi kiedyś napomknął, że Piotr jest być może kochankiem mojej żony, ale ta sprawa nie ma dla mnie znaczenia. Niezależnie bowiem czy powiedział prawdę, czy też nie, człowiek kulturalny nie powinien zanadto wnikać w drobne szczegóły. Podobnie sądzi moja żona i być może dlatego nasze małżeństwo trwa już ponad dwadzieścia lat, a Piotr — którego zapewne nazwiecie nonkonformistą — żenił się pięciokrotnie. Sądzicie, że jestem hipokrytą? Być może. Między kłamstwem a prawdą jest dużo miejsca na różnego rodzaju półprawdy, ćwierćprawdy i mikroprawdy. To one pozostają naszym chlebem powszednim. — Mógłbym napisać o swojej wsi — wyjaśniam cierpliwie Piotrowi — ale nie wydaje mi się, aby to było komukolwiek potrzebne. Czytałem „Konopielkę",' znam prozę Kawalca, oglądam w telewizji konflikty współczesnej wsi i dlatego mam świadomość, że moja wieś nie może służyć za kanwę scenariusza lub widowiska. Po pierwsze — jest, jak się to mówi, deskami zabita, czternaście kilometrów od stacji kolejowej, trzydzieści pięć kilometrów od najbliższego miasta, które kiedyś było siedzibą powiatu. Dwa razy na dzień przejeżdża tędy autobus, a zimą kursy są w ogóle zawieszone, bo mamy drogi piątej kolejności odśnieżania. Ale posiadamy na poczcie centralkę telefoniczną i dziewiętnaście numerów. Jeśli chcę zaprosić na kolację agronoma lub leśniczego, to nie muszę do nich iść, tylko po prostu dzwonię. Jeśli chcę kupić świeże ryby na kolację, to dzwonię do rybaczówki i zamawiam leszcza albo lina. W stodołach znajdziesz samochody; prawie każdy ma tu ciągnik. Cóż jeszcze dodać? Oglądałem w telewizji film, w którym w małej społeczności szykanowano dziewczynę z nieślubnym dzieckiem, wybito kamieniami szyby w jej domu. Tu też są takie, co mają dzieci nieślubne, ale nikt im szyb nie wybija, nie obrzuca wyzwiskami ani nie wyklina z ambony. Jest tu nawet taka, która ma ośmioro nieślubnych dzieci, każde z innego ojca i to niewiadomego pochodzenia. Wyobraź sobie, że to właśnie u niej, ze względu na dość pokaźny dom, jaki posiada, odbywają się lekcje religii. Zapytałem o tę sprawę naszego proboszcza. „Wszyscy jesteśmy grzesznikami" — odpowiedział mi ksiądz. I zapewne ma rację. Owszem, są tu kobiety, które wykrzykują w sklepie: „To ja sobie odmawiam trzeciego dziecka, bo mi nie starczy na owoce i na ubranka, a taka funduje sobie ośmioro. Potem jej dzieci zabierają do domu dziecka i utrzymują z naszych podatków". Inne kobiety powiadają z zazdrości: „Takiej to dobrze. , Dogodzi sobie z różnymi chłopami, ile chce, a gmina jeszcze jej daje zapomogi. Baba ani myśli pracować, jak my. Chodzi jak ta łania, a my jesteśmy zatyrane". Czy chcesz, żebym zrobił o tym scenariusz filmowy albo widowisko? Albo może mam opisać swojego przyjaciela leśniczego, który nigdy nie ma drewna do kuchni. Ilekroć do nich przyjdę, jego żona o tym wspomina, a on obiecuje: „Mam 12 przecież deputatowe szczapy w lesie, jutro wezmę ciągnik i przywiozę". Ale nie przywozi, bo ciągle coś czyta. Ostatnio studiuje Heideggera i Kierkegaarda. Jego żona porąbała wreszcie deski, z których zamierzał zrobić regały na książki, więc przywiózł przyczepę drewna. Mokre, na wpół spróchniałe. Cóż jeszcze ci opowiedzieć, drogi mój przyjacielu? Pewnego dnia w mojej wsi powiesił się dwudziestoletni chłopak, syn zamożnych i bardzo religijnych gospodarzy. Podobno zakochał się bez wzajemności i ta nieszczęsna miłość zaprowadziła go na strych i zarzuciła pętlę na szyję. Wyobraź sobie rozpacz i hańbę rodziców, których syn miał zostać pochowany w lewym rogu cmentarza. Spłakani przyszli do mnie, abym coś zaradził. Pojechałem więc z wizytą do proboszcza, zaopatrzony w psychiatrię wielkiego Esąuirola, w której ten wielki lekarz twierdzi, że każde samobójstwo jest wynikiem zaburzeń psychicznych o charakterze trwałym lub chwilowym. Proboszcz odpisał sobie starannie tekst Esąuirola i pojechał do biskupa, a potem nieszczęsnego chłopaka pochowano w miejscu należnym chrześcijaninowi. Na grobie chłopca jest teraz piękny pomnik, mogę ci go pokazać, jeśli masz ochotę... Nie, mój drogi, wy wolicie prezentować własne wyobrażenia o wsi, dramatyczne historie o biednych dziewczynach z nieślubnymi dziećmi, o strasznych dziewiętnastowiecznych konfliktach w zwaśnionych rodzinach polskich Kapulettich. A przecież żadna dziewczyna w mojej wsi nie wyjdzie za mąż za tego, kogo jej wyznaczą rodzice, lecz za tego, którego pokochała lub z którym zaszła w ciążę. Niechby tu który ojciec tylko mruknął synowi, że nie podoba mu się dziewczyna, z którą on chce się ożenić, nie pozwalał mu się rządzić w gospodarstwie albo nie obiecał samochodu w niedalekiej przyszłości. Zostanie sam na gospodarstwie. Wasze filmy i widowiska wieś ogląda jak bajkę sprzed lat. Dla was wieś polska albo jest patriarchalna, pełna odwiecznych i prostych cnót, albo jawi się jako kłębowisko zwierzęcych namiętności. Tymczasem w moim wyobrażeniu nie ma tu ani bieli, czerni i czerwieni, ale szarość, banalność. Owszem, nie ukrywam, że oglądam i wielkie dramaty, którym Szekspir mógłby nadać przeogromny wymiar, ale przysięgam, żaden z nich cię nie zainteresuje, bo nie mieści się w waszym dziewiętnastowiecznym schemacie. Przecież nie zainteresowała cię historia o chłopcu, którego chciano pochować jak psa w lewym rogu cmentarza? Matka tego chłopca była nową Antygoną, a proboszcz Kreonem. Nie przychodzi ci tu na myśl, że być może owa beztroska kobieta, która ośmioro dzieci oddała do domu dziecka, a właśnie chodzi w ciąży z dziewiątym, jest współczesną Medeą? Medeą „żenująco prowincjonalną"... I Piotr staje się smutny, ponieważ nie chcę pisać scenariusza. Wsiada na konia i odjeżdża do domu pracy twórczej, a potem helikopterem wraca do Warszawy. A ja — gdy nie ma mojej żony, bo znowu musiała zanocować w terenie —- idę z wizytą do leśniczego, aby porozmawiać z nim o egzystencjalizmie albo do agronomówki, aby poflirtować z żoną agronoma, jest to bowiem dość ładna i młoda dziewczyna, z zawodu nauczycielka. Jeśli jej mąż jest akurat w domu, rozmawiamy o tym i owym, a Zosia parzy specjalnie dla mnie przygotowaną herbatę z pięciu gatunków, bo taką lubię, i spogląda na mnie z czułością. Tak samo jest zresztą, kiedy jej męża nie ma w domu, tylko że wówczas od czasu do 13 czasu bąknę coś w tym rodzaju: „A wie pani, pani Zosiu, że leśniczy lada dzień przywiezie do paśnika w 138 oddziale świeże i pachnące sianko dla jeleni i saren?" A wtedy pani Zosia spuszcza oczy, ma na policzkach rumieńce. Długo milczy, aż wreszcie odpowiada: „Ach, nie musimy się tak śpieszyć, prawda?" Kiwam głową ze zrozumieniem: „Powiedziałbym nawet, że pośpiech wcale nie jest wskazany". Jej się bowiem ciągle wydaje, że znowu zdoła pokochać swojego męża, a ja mam świadomość, że to nie jest prawda. Prędzej czy później spotkamy się w paśniku, choć jej mąż ma dwadzieścia pięć lat, a ja liczę sobie czterdzieści pięć. Nie można bowiem pokochać drugi raz mężczyzny, którego w wieku siedemnastu lat obdarzyło się miłością wielką i romantyczną, a który po ślubie obnażył swoją małość, swój egoizm. Im bardziej się takiego człowieka kochało, tym bardziej się go nienawidzi. Agronom Adam uważa bowiem, że kobietę zdobywa się tylko raz w życiu, a potem bierze sieją za żonę i trwa z nią w związku małżeńskim. Agronom Adam zapłodnił swoją siedemnastoletnią żonę w noc poślubną, ale powiada: „Skoro chciałaś mieć dziecko, to się nim opiekuj, bo ja tego nie lubię". Agronom Adam zapłodnił swoją żonę jeszcze trzykrotnie, ale ponieważ trudno jednocześnie wychowywać dzieci, uczyć w szkole i kontynuować zaocznie studia, jego żona musiała już trzykrotnie usuwać płód. Gdy Zosia ma dni płodności, kładzie się spać w drugim pokoju, ale i to nie pomaga, bo mąż bierze ją siłą. Zofia drży przed każdym stosunkiem i mówi mu o tym, ale on powiada: „Tak żyją wszystkie kobiety, zresztą możesz się skrobać, to przecież nie tak bardzo boli". A tymczasem agronom Adam lęka się zasiąść na fotelu dentystycznym, choć ma niemal wszystkie zęby zepsute. Kiedy mu mówię, że z takimi zębami nie będzie się podobał żadnej kobiecie, odpowiada, że mu na tym nie zależy, bo nie zamierza żony zdradzać. Gdy ona mado niego pretensję, dziwi się: „O co ci chodzi? Nie piję, nie palę, nie uganiam się za dziewczynami. Czy inne mają takich mężów?" I rzeczywiście, bardzo mało jest mężczyzn, którzy nie piją, nie palą, nie uganiaia sie za dziewczynami. Często także szeDcze do niej nawet przy mnie: „Ach, jak ja cię bardzo kocham, Zosiu. Jesteś moim jedynym szczęściem". Ale ona wtedy odsuwa się od niego i ma mocno zaciśnięte usta. Zauważyłem, że to zaciśnięcie ust i twardy wyraz twarzy goszczą u niej coraz częściej. Dlatego wiem, że chwila, kiedy spotykamy się na pachnącym sianem paśniku w oddziale 138, jest już bardzo bliska. Ale, oczywiście, nie musimy się do tego śpieszyć. Teraz godzi się jeszcze wspomnieć o Rozalii, która ma dwadzieścia osiem lat, jest rozwódką z pięcioletnią córeczką i pracuje jako zootechnik w odległej o pięć kilometrów stadninie ogierów. O Rozalii mężczyźni mówią: „To dziwka", a kobiety opowiadają, że spała z dyrektorem stadniny, wszystkimi inżynierami, zootechnikami, masztalerzami i weterynarzami. Każdy, kto nosi spodnie, tak mówią, jest obiektem zainteresowanfa Rozalii. Jest ona ładna, wysoka, szczupła, o śniadej twarzy, czarnych oczach i długich kruczych włosach Cyganki. Rozalia ma swojego umiłowanego ogiera o imieniu Mars i niemal codziennie jeździ na nim polnymi i leśnymi drogami w długich butach i obcisłych spodniach — zawsze z gołą głową. Być może wie, o której godzinie i jaką drogą spaceruję po lesie, bo niekiedy — zresztą powiedzmy od razu dość rzadko — słyszę na leśnej 14 drodze tętent kopyt jej konia. „Dzień dobry panu" — mówi do mnie z wysokości siodła, ściągając cugle. „Dzień dobry pani" — odpowiadam uprzejmie. I tak zazwyczaj przez długą chwilę stoimy na drodze, ona na koniu, ja obok z sękatą laską w ręku. Potem napomyka coś o pogodzie, jakiś czas rozmawiamy o tym i o owym; odjeżdża, obdarowując mnie miłym uśmiechem. Ostatnim razem zapytała, dlaczego nie jeżdżę konno. „Wyglądałby pan wspaniale w siodle, jak bohater filmów o Dzikim Zachodzie". Odpowiedziałem: „To wszystko jest bardzo piękne i ładne, pani Rozalio. Ale nie wie pani zapewne, że bardzo wielu z tych przepięknych kawalerzystów i synów Dzikiego Zachodu, szeryfów i rewolwerowców, w rzeczywistości miało niekiedy wielkie kłopoty z kobietami. Na siodle łatwo u mężczyzny o traumatyzację jąder. Pani też radzę, jeździć bokiem, zwyczajem dawnych amazonek". Wyznam wam bowiem, że tak na co dzień jestem człowiekiem nieco trywialnym, lubię trochę poświntuszyć, oglądać kolorowe zdjęcia rozebranych kobiet, poklepuję żonę po pośladkach i jak mi się zdarzy jakiś kłopot, klnę nie gorzej od naszego kowala. Moja matka była przez całe życie zachwycona moim ojcem. Dzieliła ich dwudziestoletnia różnica wieku, ja już dorosłem, on się postarzał, ona pozostała młoda i ładna, ale przecież bez przerwy budził w niej ogromny zachwyt, co mnie aż trochę irytowało. Ongiś podobno nawet bardzo nabożna, wkrótce po ślubie przestała chodzić do kościoła, bo uznała, że człowiek nie powinien wierzyć w dwóch bogów, skoro jeden zasiadał przy stole, gładził ją po głowie, kładł się obok niej w łóżku. Byłem zazdrosny o jej stosunek do ojca, mnie traktowała bowiem zupełnie inaczej. Poszturchiwała w plecy i nie było szyderstwa, którego by mi oszczędziła. Na przykład bez przerwy powtarzała: „Henryku, marudzisz jak stary kawaler". Pewnego razu usłyszał to mój ojciec i powiedział do matki: „Po pierwsze, Cesiu, nie wszystkie stare panny i starzy kawalerowie są marudni i dziwaczni. Po drugie: zapewne nie ożenili się, ponieważ mieli trudności w nawiązywaniu kontaktów erotycznych i międzyludzkich, czyli zachowywali się inaczej niż wszyscy. Innymi słowy, dlatego zostali starymi kawalerami, że byli dziwaczni, a nie dlatego są dziwaczni, że pozostali starymi kawalerami". Matka wyglądała na zgnębioną, ponieważ sądziła, że nie ma nic piękniejszego nad małżeństwo, które jest czynnikiem zbawiennym dla kobiety i mężczyzny. „Nie masz racji, Cesiu — rzekł jej mój ojciec — małżeństwo nie zdziała cudów. Nie zmienia człowieka ani na lepsze, ani na gorsze. Z mojej praktyki lekarskiej wynika, że trudności związane z partnerstwem po prostu potęgują w człowieku istniejące w nim cechy główne. Jeśli mężczyzna był oszczędny i opiekuńczy, to nareszcie ma się o co troszczyć i zabiegać. Jeśli lubił alkohol, to lubi go jeszcze bardziej. Jeśli był rozrzutny, to jest rozrzutny jeszcze bardziej. Jeśli był władczy, to jest władczy jeszcze bardziej, bo nareszcie ma kim władać". 15 Myślę dziś, że moja matka wcale nie była taka głupia, jak to myśleli znajomi ojca. Po prostu ojciec mój odebrał jej światopogląd. Nie przeszkadzało to jej jednak karcić mnie bez ustanku,- pouczać, poszturchiwać, nawet wtedy, gdy byłem już studentem i sprowadzałem sobie dziewczyny. Któregoś wieczora sprawiłem taką przyjemność Jolce, że jęk miłosny doszedł chyba aż do kuchni, w której urzędowała moja matka. Od tego dnia nigdy już nie szturchała mnie ani nie skarciła i nie czyniła złośliwych uwag. Zapewne uznała, że w domu jest dwóch mężczyzn. Moja matka już nie żyje — umarła w trzy lata po pogrzebie ojca. Na raka, ale wszyscy mówili, że z tęsknoty za mężem. Nie zaprzeczam temu, bo wielu ludziom potrzebna jest świadomość, że można umrzeć z tęsknoty za kimś kochanym. Zresztą, może to prawda i ja także w miarę upływu lat zaczynam po trosze w to wierzyć. Przyjemnie jest myśleć, że miłość może być tak wielka i wspaniała. Otrzymałem wychowanie staranne, choć bardzo surowe. W każdą niedzielę był uroczysty obiad rodzinny. Do stołu podawała matka i najlepsze kąski kładła na talerzu ojca, potem zgodnie z hierarchią wieku otrzymywaliśmy i my, trzej synowie. Ja byłem średni, więc dostawały mi się kąski średnie i taki już zapewne „średni" pozostałem. Za odezwanie się przy stole bez zgody ojca w najgorszym razie dostawało się po twarzy, a w najlepszym — szło się z talerzem do kuchni. Ponieważ często usiłowałem zabierać głos w różnych sprawach, często też dostawałem po buzi albo jadłem w kuchni. Na starość trochę zmądrzałem, rzadziej zabieram głos nie pytany. Swoje dzieci wychowuję podobnie, uwzględniając jednak to, że czasy się zmieniły i wolno młodzieży zabierać głos nawet wtedy, gdy nikt jej o to nie prosi. Pozwalam także mieć synowi i córce odmienne zdanie w wielu kwestiach. Ale nie znoszę jednego: chamstwa. Gdy mój syn w ferworze dyskusji ze mną — a był już przed maturą — powiedział: „Co ty tam wiesz, ojcze" — uderzyłem go w twarz, a było to na spacerze w lesie. Przyszedł do domu z pięcioma czerwonymi śladami na policzku. „Co ci się stało?" — zapytała go matka'. „E, nic, gałąź mnie uderzyła" — mruknął i pomaszerował do swojego pokoju. To był zresztą ostatni raz, kiedy go uderzyłem. Co do córki, nie zrobiłem tego nigdy i chyba ma rację moja żona, która uważa, że ją rozpieszczam i traktuję na zupełnie innych prawach niż syna. Ale w córce widziałem zawsze przyszłą kobietę, a uważam, że kobiety powinny mieć inne prawa niż mężczyźni. Współczesne zasady pedagogiki irytują mnie, a nakazy doktora Spocka po prostu śmieszą. Może dlatego, że naprawdę czytałem Freuda, Adlera i Junga. Partnerstwo? Wyznaję, że nawet nie wiem, co ten termin oznacza. Gdyby mnie mój syn klepnął w plecy i zapytał: „Jak się masz, stary", to znalazłby się pod stołem. Jaki on dla mnie partner, skoro to nie on mnie, ale ja jego utrzymuję? Nie mogę brać sobie za partnera chłopca^który jest w którejś tam klasie liceum, albo nawet tak jak teraz, na czwartym roku medycyny. Niech wprzód zdobędzie wykształcenie i wiedzę o świecie, niech założy rodzinę, która się będzie trzymała kupy, wtedy sobie popartnerujemy. A jak na razie, to mogę co najwyżej wysłuchać jego trosk i kłopotów, powiedzieć mu o własnych, ale i tak postąpię zgodnie ze swoim przekonaniem. 16 Jednego tylko przestrzegałem, czego nie mogę powiedzieć o mojej żonie: nie wyładowywałem na dzieciach złego humoru, nie karałem bardziej lub mniej w zależności, czy byłem wesół czy smutny, i starałem się być sprawiedliwy i wyrozumiały. Nie omijałem także tematów drastycznych, odpowiadałem na wszystkie najintymniejsze pytania zarówno syna jak i córki. Moi przyjaciele zarzucali mi często, że jestem despotą, tyranizuję otoczenie, wychowuję dzieci jak małpki i w ogóle życie mojej rodziny jestekatuszą i upokorzeniem. Tak na przykład, na moim stole w pracowni stoi zawsze mały dzwoneczek. Ilekroć pracuję — a piję przy pracy mocną herbatę — po prostu leciuteńko dzwonię. Na sygnał dzwonka nową szklankę wnosi mi żona albo syn, albo córka, a czynność ta uznawana była zawsze za wielkie wyróżnienie. Pamiętam jak dziś swego siedmioletniego syna, gdy z wielkim nabożeństwem przynosi szklankę herbaty i bezszelestnie stawia na stole. Jeśli byiem na niego obrażony, matka go ostrzegała: „Nie idź, bo ojciec odeśle herbatę". Prosił: „Nie, mamo, błagam cię, ja to jednak zrobię. Tato jest tak zajęty, że nie zauważy, kto mu przyniósł". „Ty go nie znasz, wszystko widzi" — wzdychała matka i pozwalała mu zanieść herbatę. Zgodnie z jej przewidywaniami, odsyłałem go do kuchni. Potem zaczynała się cicha interwencja matki, że chłopak to tak bardzo przeżywa i wtedy udawałem, że nie dostrzegam, kto mi postawił na stole szklankę herbaty. Podobno w kuchni była wtedy ogromna radość: „Ojciec wziął herbatę, nie gniewa się już na mnie". Zawsze byłem przekonany, że dziecko musi sobie zasłużyć na miłość ojca, w ten sposób bowiem uczy się zdobywać miłość i szacunek innych ludzi. Co ciekawe, mój syn gdy przygotowywał się do egzaminu na medycynę i całe dnie i noce ślęczał nad książkami, „wypożyczył" sobie z mej pracowni dzwoneczek i ośmielił się zadzwonić. Żona i córka wpadły do jego pokoju: „Co ty sobie wyobrażasz, smarkaczu, że jesteś ojcem? Niech ci żona kiedyś przynosi herbatę, jeśli będzie chciała, albo syn czy córka, jeśli ich będziesz miał". Ale ja byłem innego zdania. Zaparzyłem synowi herbatę, potem sam mu ją zaniosłem. „Jednego od was wszystkich wymagam — oświadczyłem —szacunku dla własnej i cudzej pracy. Nie ma pracy ważnej lub mniej ważnej, jeśli ktoś wkłada w nią całe swoje serce". I to było w moim domu zwyczajem, że kiedy pisałem, nikt nie miał prawa włączyć radia i telewizora. Ale kiedy się uczyli mój syn albo córka, albo gdy żona przegotowywała jakiś referat, także gasiłem radio i wyłączałem telewizor. Ostatecznie można przecież iść na telewizję do znajomych. Nie wiem, może to właśnie jest partnerstwo rodziców i dzieci? Pewnego dnia poszedłem do tak zwanej „kolumny", gdzie mieszkają robotnicy leśni. U niektórych panuje wielka bieda na skutek pijaństwa mężczyzn i nieróbstwa kobiet. Poprosiłem, aby trzynastoletni chłopiec odpłatnie umył mi samochód. Odpowiedziano mi: ,,E, panie, on jeszcze zdąży się w życiu napracować". Mój syn musiał myć nie tylko moje, ale i cudze samochody. Co roku przynajmniej dwa tygodnie wakacji poświęca na narąbanie drewna na całą zimę. Przez oknb swojej pracowni widzę go, jak wychudły, ocierając pot z czoła, rozwala siekierą na pieńku ciężkie bierwiona i potem lekko kulejąc niesie drwa pod stodołę. Wtedy nie mogę pisać, gryzę zębami palce i łzy zamazują kształt 17 odbitych na papierze czcionek. Albowiem mój syn ma tylko jedną stopę i nosi protezę. To się stało bardzo dawno. Wybaczcie, że nie będę się o tym rozwodził, nie będę opisywał okresu, gdy chodził o kulach i patrzył, jak inne dzieci grają w siatkówkę, kopią piłkę, biegają, tańczą, jeżdżą na rowerach. Niech pozostanie moją tajemnicą, ile razy, tam w lesie, gdy nikt mnie nie widzi, przykucam nagle, jakby mnie ktoś kopnął w brzuch, zasłaniam twarz i skurczony tak trwam bardzo długo. Ale potem wraąam i jestem wobec niego tak samo surowy i wymagający, jakby był taki jak inni. Awanturuję się, gdy nie umyje samochodu, nie oczyści jachtu, nie naniesie wody ze studni albo źle ułoży drewno. Nigdy ani z nim, ani z żoną, ani z córką, ani z nikim obcym nie rozmawiam o jego stopie, jakbym tego nie chciał przyjąć do wiadomości. Ale i on, i ja, i moja żona, i córka wiemy, że to nieprawda. Kiedy mój syn miał szesnaście lat, podobała mu się bardzo córka dyrektora stadniny, ładniuteńka blondynka o niebieskich oczach. Pewnego wieczoru, gdy w mroku staliśmy z synem na ganku, drogą obok mojego domu przechodziła ta dziewczyna wraz ze swoją znajomą, zapewne przyjezdną. Słyszeliśmy, jak-powiedziała: „A tu mieszka pisarz. Ma syna. Ale wiesz, to kuternoga". Udałem, że tego nie słyszę. To samo zrobił mój syn. Zawołał do dziewcząt: „Halo, dokąd idziecie?" I kulejąc poszedł z nimi na spacer w stronę lasu. A ja wróciłem do swojej pracowni, zapaliłem światło, potem siedziałem długo skulony przy swojej maszynie. Różne myśli i słowa przychodziły mi do głowy, ale wreszcie po prostu napisałem: Synu! Człowiek był istotą najgorzej przygotowaną do życia, a przecież posiadł cały świat. Admirał Nelson miał tylko jedno oko, tak samo Kutuzow. Beetboven był głuchy. Demostenes się jąkał. Wiedziałeś, jak bardzo boję się wody, a przecież — jak twierdzisz — stałem się dobrym żeglarzem. Mówiłeś, że pragniesz w przyszłości zostać lekarzem. Nie możesz być tylko lekarzem. Musisz być wielkim lekarzem. A wtedy wszyscy zapomną o twojej nodze, najpiękniejsze kobiety będą ubiegać się o twoje względy. Być może wielkość i siła człowieka kryje się w jego słabości. Twój ojciec Wyciągnąłem tę kartkę z maszyny, zaniosłem do jego pokoju i położyłem mu na łóżku. Myślę, że znalazł tę kartkę i że ją przeczytał. Ale nie mówiliśmy o tym nigdy. Teraz opowiem o mojej żonie, Barbarze, która mimo swych czterdziestu lat jest jeszcze kobietą bardzo ładną, średniego wzrostu, o puszystych rudawoblond włosach, piwnych oczach, jasnej cerze. Szyję ma gładką jak młoda dziewczyna, pełne policzki i tylko płytkie zmarszczki w kącikach oczu, a to pewnie dlatego, że często się śmieje. Wyglądam przy niej jak ponury, chudy, przygarbiony astenik 18 z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Nikomu nie wydaje się prawdopodobne, że to ja nauczyłem ją wesołości, bo kiedyś Barbara była zupełnie inna. Ma tę wesołość przede wszystkim w swoich oczach i w bardzo kobiecych ruchach, co sprawia, że gdy na nią patrzę albo ona patrzy na mnie, nawet największe moje problemy stają się odrobinę mniejsze i jakby znośniejsze. Gdy ją poznałem przed dwudziestu laty, była niezwykle piękną kobietą, kelnerką w kawiarni, do której przychodziłem jako początkujący pisarz, aby spotkać się z innymi początkującymi pisarzami. Barbara do dziesiątego roku życia przebywała w Związku Radzieckim, dokąd jej rodzice schronili się przed hitlerowcami, i biegle mówiła po rosyjsku. Zachęciłem ją, aby zapisała się na rusycystykę. Oddzielny rozdział i chyba przy innej okazji poświęcę dramatom i trudnościom, jakie musi przeżyć młody pisarz, gdy jego żona uczęszcza na wyższe studia, a w domu jest dwoje dzieci. O kobietach wiem sporo, bo Barbara nie była moją pierwszą miłością, zdarzały mi się także flirty podczas naszego małżeństwa. Jestem zdania, że niektóre kobiety są jak instrument o jednej strunie. Jakkolwiek dotyka się tej struny, wydaje tylko jeden, zawsze taki sam dźwięk i ton; nawet sam mistrz Kulka nie zagrałby na tej strunie koncertu Paganiniego. A bywają kobiety, które przypominają instrument o setkach strun jak fortepian czy klawesyn. Człowiek pozbawiony słuchu i umiejętności wybrzdąka jednym palcem jakąś tam melodyjkę, ale niech no zjawi się wirtuoz, a usłyszysz muzykę całego świata. Słuchasz i płaczesz. Słuchasz i śmiejesz się. Słuchasz i wydaje ci się, że ulatujesz nie wiadomo dokąd. Słuchasz i masz uczucie, że rozmawiasz z Bogiem. Z mojej żony wykroiłem pisarskim skalpelem kilka postaci kobiecych do swoich książek i sztuk teatralnych: św. Joannę d'Arc, słodką idiotkę, damę pewnego dworu, kokietkę, Marię Antoninę, matronę rzymską i dziewkę uliczną. A myślę, że jak się jej bliżej przyjrzę, znajdę w niej kogoś jeszcze. Kłócimy się rzadko, przeważnie o dzieci, ich wychowanie. Niekiedy wydaje mi się, że nie rozumie mnie dostatecznie głęboko i nie stara się wejść w świat moich pisarskich niepewności i lęków. Niekiedy także po prostu bawi mnie lub irytuje, szczególnie gdy okazuje zazdrość albo z uporem i wbrew oczywistości twierdzi, że jestem niezwykle przystojny i wszystkie kobiety, jakie spotykam, stare i młode, chcą wejść do mojego łóżka. Jej zazdrość też jest chwilami jakaś dziwna, jak gdyby nieprawdziwa. Gdy wracam z podróży zagranicznej albo po prostu nieco dłużej przebywam na wodzie lub w lesie, potem już w łóżku zaczyna wypytywać: „Powiedz mi prawdę, zdradziłeś mnie? Tam, za granicą, miałeś jakąś dziewczynę. W paśniku byłeś z Zosią, prawda? Wiem, że ona się w tobie podkochuje". Kiedyś gorliwie zaprzeczałem, ale stwierdziłem, że i tak mi nie wierzy, a poza tym była z tego powodu jakby trochę rozczarowana. Przyznaję się więc teraz do zdrad prawdziwych i tych wyimaginowanych, częściej oczywiście wyimaginowanych, bo prawdziwych byłoby za mało. A ona wtedy leży cicho obok mnie i wzdycha: „No tak, rozumiem. Taki mężczyzna jak ty nie może być własnością tylko jednej kobiety. One czują, że ty jesteś królem penisa". Śmiejecie się? Ja też z tego się śmieję, ale przyznaję, że przyjemnie słuchać takich słów, nawet jeśli są nieprawdziwe. A zresztą, jak się tak nad tą sprawą bliżej 19 zastanowić, to mimo swego wieku wcale nie jestem chyba najgorszy, skoro moja żona tak twierdzi, a przecież nie wy, ale ona powinna o tym wiedzieć najlepiej. Leżę obok jej ciepłego ciała, rozmyślam o „królu penisa", prężę dumnie swoją chudą klatkę piersiową, a ona powiada: „Dziś, podczas wizytacji w Bobrownikach, młodziutki nauczyciel zbliżył się do mnie i rumieniąc się rzekł: »Jaką ma pani piękną broszkę na piersiach. Czy mogę ją obejrzeć?« I wyobraź sobie, Henryku, on dotykając tej broszki, dłoń zatrzymał na mojej* piersi". Mruczę z oburzeniem: „I co ty na to?" „A nic. Niech się przekona, jakie mam twarde piersi, choć miałam dwoje dzieci. No, zobacz, sam się przekonaj, czy nie mam racji?" To mówiąc rozpina nocną koszulę i wyjmuje je na wierzch, abym mógł dotknąć. I tak się to u nas zaczyna, dość często zresztą. Myślę, że Barbara podobna jest trochę do mojej matki, choć zarazem bardzo się od niej różni. Moja matka nigdy nie pracowała i żyła zawsze poprzez mojego ojcu, Barbara pracuje i ma własne życie. Ale podobnie jak moja matka o ojcu, Barbara jest przekonana o mojej wszechmożności i wszechzdolności. To ona namówiła mnie, abym zdobył prawo jazdy i kupił sobie samochód, choć i matka, i moje dzieci uważały, że nie powinienem tego robić, ponieważ jestem zbyt nerwowy. To ona namówiła mnie na naukę pływania, a potem do złożenia egzaminu na sternika jachtowego, choć moi przyjaciele twierdzili, że jestem zbyt wątły, aby uprawiać żeglarstwo. To ona wreszcie podsunęła mi pomysł zamieszkania na wsi, gdy zauważyła, że wszystkie gęby literackie w moim mieście mi obrzydły. A przecież tak bardzo się bałem rzucić posadę w redakcji i z przerażeniem myślałem, z czego będziemy żyli w tych lasach. „Ja zarobię na życie — powiedziała — poza tym masz przecież talent i tam go będziesz mógł rozwinąć". W pewnej bardzo poważnej książce wyczytaliśmy, że dla prawidłowego rozwoju dziecka, zarówno chłopca jak dziewczynki, szczególnie w okresie dojrzewania, w domu powinien być władczy ojciec i uległa matka. Nie wchodzę więc do kuchni, nie zaglądam do garnków, nie parzę nawet kawy czy herbaty, może to tylko zrobić moja żona albo córka, albo syn. Barbara powtarza dzieciom z dumą: „Wasz ojciec nigdy w życiu nie pozmywał po sobie talerza, kiedyś robiła to jego matka, a potem ja i wy". Moja żona mówi to także w towarzystwie ludzi dorosłych i ma przez to u niektórych opinię idiotki. A najgorsze, że to wszystko nieprawda. Bo gdy ona zdobywała wykształcenie, to właśnie ja zajmowałem się w domu dziećmi, gotowałem, zmywałem, odrabiałem z nimi lekcje. Ale one tego nie pamiętają. Oczywiście, teraz jest inaczej; trudno, żebym zmywał naczynia, gdy w domu są dorastające dzieci. Kiedy zaś przebywają w internacie lub w akademiku — nie brudzę wielu naczyń i składam je w specjalnej misce. Co drugi dzień zmywa wszystko moja żona. Szykuję też sobie sam śniadania i kolacje, odgrzewam przygotowany obiad, ale dzieci tego nie widzą. Mam więc u dzieci i znajomych opinię staroświeckiego pana i władcy, który tyranizuje żonę i dzieci, sam sobie 20 guzika nie przyszyje, nie uprasuje spodni, nie mówiąc o tym, że nie upierze sobie skarpetek czy koszuli. I nawet ja chwilami wierzę, że jestem właśnie taki, a nie inny. Irytuje mnie niekiedy stosunek Barbary do naszej córki, Urszuli. Jest trochę taki jak mój stosunek do syna — pełen szorstkości. Pewien wielki endokrynolog powiedział mi, że o płci dziecka nie decyduje wygląd jego zewnętrznych narządów płciowych, ale poczucie psychiczne własnej płci. Kształtuje się ono podobno do trzeciego roku życia. Synowi mojemu kazałem więc być bardzo dumnym z jego malutkiego członka i to ja nauczyłem go, gdy siusiał, kreślić różne esy-floresy na śniegu i na ścianach, i płotach. Córce zaś wmawiałem, że nie ma na świecie nic piękniejszego niż jej mała różowa muszelka i w ogóle być dziewczynką, a potem kobietą jest czymś najcudowniejszym na świecie. Dla kobiety zaś nie ma niczego bardziej cudownego niż zrobić coś dla ukochanego mężczyzny. A ponieważ dla małej Urszulki ja byłem tym najukochańszym mężczyzną, więc bez ustanku sprzątała w moim pokoju, niańczyła „nasze dzieci", to znaczy lalki, i piekła rozmaite ciasta z mokrego piasku, które ja „zjadałem" z wielkim apetytem i w zamian za to czesałem jej długie, coraz dłuższe włosy, przypinałem kokardy, całowałem. Nigdy nie pozwalałem jej nosić spodni, wchodzić na drzewa, co najwyżej gimnastykować się, dużo pływać i jeździć na rowerze. Nigdy nie pozwalałem jej rąbać drewna i palić w piecu, mówiłem: „To zajęcie dla mężczyzny". Gdy siadała do samochodu, otwierałem przed nią drzwi, zawsze i wszędzie puszczałem przed sobą. Gdy była już większa, mówiłem jej słowa, które wam, być może, wydadzą się oburzające: „Nie ma przyjaźni między mężczyzną i kobietą. Między mężczyzną i kobietą może być tylko miłość. Nie bądź dobrym kumplem dla żadnego kolegi, nie bądź równiachą, nie daj się żadnemu koledze klepać po ramieniu czy po plecach, odejdź od kolegów i koleżanek, jeśli przy tobie powiedzą brzydki wyraz albo zaklną. Nigdy nie zachowuj się jak chłopiec, nie chodź i nie siadaj jak chłopiec. Pamiętaj, że są kobiety prawdziwe i nieprawdziwe, to jest takie, które się upodobniły do mężczyzn. Są także mężczyźni nieprawdziwi, którzy się upodobnili do kobiet. Szukaj tylko prawdziwych mężczyzn nawet wśród swoich kolegów i z takimi przebywaj. Poznasz ich po tym, że będą z ochotą nieśli twoją teczkę ze szkoły, że uderzą kolegę, który się przy tobie brzydko wyraził albo cię popchnął. Ale nie gardź mężczyznami za to, że ci usługują, nie okazuj im swojej władzy. Jeśli — stając w twojej obronie — chłopiec zostanie pobity, nie idź za silniejszym, ale podnieś go z ziemi, weź jego teczkę, wyjmij chustkę i otrzyj mu twarz. Odtąd bądź dla niego zawsze miła, bo on okazał odwagę i odpowiedzialność. Bądź nieufna wobec chłopców, którym rodzice dają dużo pieniędzy, gardź siłą fizyczną. Gardź tymi, których złapałaś na kłamstwie, a ceń tych, którzy potrafią przyznać się do błędu i gotowi są ponieść karę. Jeśli zauważysz, że chłopiec kogoś oszuka, nawet w tym celu, aby zrobić ci przyjemność, nie spotykaj się z nim więcej, gdyż może nadejść dzień, w którym i ciebie zechce oszukać, aby zrobić przyjemność czy przypodobać się innym. Opowiadałaś mi o koledze, który poprosił cię na ciastka do cukierni, a potem -jak mówił—dla żartu wymknął się nie zapłaciwszy rachunku. Nigdy się już z nim 21 nie spotykaj. Gdy dorośnie, być może w ten sposób zechce uciec od wszelkiej odpowiedzialności. Gdy jakiś chłopiec przyniesie ci zimą piękny bukiet róż, bo lubisz kwiaty, nie przyjmuj tych kwiatów, dowiedz się najpierw, skąd zdobył na nie pieniądze. Nie słuchaj zwierzeń swoich koleżanek, nie zwierzaj się im ze swych intymnych przeżyć, bo i tak ani one, ani ty nie powiecie sobie prawdy; jeśli odczuwasz potrzebę zwierzeń, rób to raczej wobec miłego i godnego zaufania kolegi, uważnie też słuchaj jego zwierzeń i staraj się je zrozumieć. Pamiętaj, że wypadnie ci życie przebyć nie z koleżanką, ale u boku mężczyzny, którego będziesz musiała rozumieć... Pamiętaj, że mężczyzna, choć wydaje ci się taki silny i twardy, ma duszę tak delikatną, jak najprecyzyjniejszy mechanizm; nie baw się nim, bo można ten mechanizm zepsuć. Pamiętaj, że naprawdę dorastają tylko kobiety, a mężczyznom zdarza się to rzadko. Staraj się być największą przygodą w życiu ukochanego mężczyzny i staraj się być ciągle inna, abyś była dla niego coraz nową przygodą. Pamiętaj, że to, co się dzieje między ukochanym mężczyzną a ukochaną kobietą nie bywa ani wstrętne, ani odrażające. Pamiętaj, że przyszłaś współkochać, a nie współnienawidzić, jak powiedziała Antygona. Myśl O rozwijaniu swojego człowieczeństwa, ale wiedz także, że jako kobieta możesz się spełnić tylko w miłości i poprzez ukochanego mężczyznę. Nie mów swemu ukochanemu mężczyźnie, że wasze dziecko czy dzieci są dla ciebie najważniejsze, bo poczuje się skrzywdzony i odejdzie do tej, dla której znowu będzie najważniejszy. Wiedz, że miłość kobiety jest podzielna: inaczej kocha dzieci, inaczej mężczyznę. Pamiętaj, że wychowanie dzieci jest tylko epizodem'w waszym życiu; dzieci muszą iść własną drogą,'a ty powinnaś żyć dalej ze swoim mężczyzną. Szanuj swojego mężczyznę i bądź mu powolna, a/e nie daj sobą pomiatać, bo oprócz tego, że jesteś kobietą, pozostajesz także człowiekiem. Gdy ktoś ci powie, że twój mężczyzna cię zdradza, nie rzucaj się od razu do niego z oskarżeniem, ale najpierw zastanów się, czy jesteś bez winy. Bądź niespokojna, gdy się domyślisz, że cię zdradził; bądź przerażona, gdy się dowiesz, że z inną dzieli swoje kłopoty i marzenia. Umiej wiele wybaczać, nawet zdradę, ale nie wybaczaj nigdy braku odpowiedzialności za los twój i twego potomstwa. Pamiętaj, że nie ma mężczyzn o twarzach brzydkich; brzydka może być tylko dusza mężczyzny. Jeśli spotkasz prawdziwego mężczyznę, idź za nim, choćbyś miała także cierpieć, bo to cierpienie wyda ci się słodkie. Wiedz, że największą rozkoszą dla kobiety jest stworzyć mężczyzną, bo mężczyzną człowiek staje się przez kobietę. Pamiętaj, że czymś najpiękniejszym, co na świecie może przeżyć człowiek, jest miłość. Nie można jej kupić, wyprosić, otrzymać w pqdarunku od rodziców! Miłość trzeba sobie zdobyć". Tak mówiłem do swej córki, gdy dorastała, albowiem wiedziałem, że jest niezbyt ładna i jeśli chce być kochana, musi być bardzo kobieca. Ale moja żona jak gdyby nie mogła jej ciągle darować owego braku wielkiej urody, jaką ona odznaczała się w młodości i patrzyła na nią ciągle z niezadowoleniem, karcąc i strofując. Miała do mnie pretensje, że wychowaniu córki poświęcam więcej uwagi niż wychowaniu syna. Córka odpowiadała jej podobnym zachowaniem — była krnąbrna, nieposłuszna, skryta. Byle drobiazg urastał do rangi ogromnego 22 konfliktu; musiałem wtedy łagodzić, używając całego kunsztu dyplomatycznego, aby nie narazić się żadnej ze stron. Pamiętam dzień, w którym moja czternastoletnia córka weszła dziwnie nieśmiało do pracowni, stanęła obok mnie zawstydzona, jakby zrobiła coś złego. „Ojcze — szepnęła — pytałeś mnie o to. I to stało się dziś". Objąłem ją i wziąłem na kolana, tę przecież tak dużą już dziewczynę, a ona schowała twarz na moim ramieniu i rozpłakała się. „To cudowne — powiedziałem — odtąd będę cię już inaczej traktować i dziś ostatni raz siadasz na moich kolanach. Przestałaś być dzieckiem". A ona płakała jeszcze żałośniej, jakby żal jej było, że przestała być dzieckiem, że nie będę jej już całował i brał na kolana. Ale ja nie przejmowałem się tymi łzami, bo kobiety często w takich razach płaczą. Wieczorem poprosiłem żonę, by była dla niej dobra, nie strofowała jej, bo w takich dniach ma prawo być trochę kapryśna i nerwowa. „Ach tak — mruknęła moja żona — więc ona przede wszystkim tobie, a nie mnie, powiedziała o tej historii. Uważam, że jest bezwstydna". I w tym momencie moja żona wydała mi się bardzo małą, głupią kobietką. Wkrótce doszło w naszym domu do ostrej wymiany zdań między Barbarą a Urszulą. Powodem były jakieś koszule, które Urszula rozwiesiła w kuchni na sznurku, gdzie zazwyczaj suszyły się ścierki. „W tym domu jest tylko jedna kobieta — krzyczała moja żona —ja! słyszysz, Urszula? I tylko ja, rozumiesz. Nikt oprócz mnie nie ma prawa rządzić w kuchni. Swoje majtki, koszule, rajstopy możesz sobie wieszać na strychu. Rządzić się będziesz mogła, gdy będziesz miała własną kuchnię". Urszula wpadła do mnie z płaczem: „Matka mnie nienawidzi — krzyczała — jest zazdrosna o swoją kuchnię, o ciebie, bo uważa, że jej ciebie zabieram". Byłem przerażony. Czułem, że jeśli zrobię jakiś fałszywy krok, stanie się coś bardzo złego. Pojąłem nagle, że żona odkryła jeszcze jedną nie znaną mi twarz. Drażniłem Barbarę wyróżniając córkę, rozbudzając i podkreślając jej kobiecość kosztem żony, która chciała być jedyną i wyłączną kobietą w moim życiu. Posadziłem Urszulę w swoim fotelu. Chodziłem czas jakiś po pokoju, a potem tak sformułowałem swoje myśli: „Pamiętasz, że zawsze stawałem po twojej stronie, że cię kochałem, kocham i będę kochać. Najczęściej tobie przyznawałem w duchu słuszność, choć może nie mówiłem tego wyraźnie. Ale tym razem to ona ma rację. W tym domu może być tylko jedna kobieta, bo dla mnie istnieje tylko jedna kobieta. Ona. Nie próbuj w niczym uszczuplać praw matki, bo jest w wieku, w którym kobieta o tym coraz częściej myśli i lęka się bardzo o swoją kobiecość. Nie masz racji mówiąc, że cię nienawidzi. Kocha cię jako własną córkę, ale jest podejrzliwa wobec twojej młodej kobiecości. Jest jak ktoś, kto drży, że straci posadę, tę małą posadę w swojej kuchni i w swoich włościach. Nie próbuj rywalizować. Bądź tylko córką, a przekonasz się, że będzie dla ciebie matką. Nie rządź się w domu, pytaj się jej, radź". 4 „Obraziła mnie, powinna mnie przeprosić" — upierała się Urszula. „O, nie —; oświadczyłem twardo — gdybym ją do tego zmusił, uznałbym 23 w tobie drugą kobietę, bo tylko kobiety, jeśli się obrażą, powinny się przepraszać. Mogę tylko przyjąć jedną wersję: matka skrzyczała swoją córkę za to, że robi w kuchni nieporządek. Nie będzie tu żadnych przeprosin, bo tu nie salon, nie spotkanie przy kawie, ale dom rodzinny. Masz połknąć to, co ci matka powiedziała i na drugi raz nie wchodź w drogę". • ,,A może to ja mam ją jeszcze przeprosić?" — usiłowała ironizować. „Nie przeprasza się matki za to, że strofuje dziecko, ani nie przeprasza się córki za to, że ją strofuje matka." Wyszła ode mnie trochę nadąsana, ale przewiesiła bieliznę na strych. Odtąd zresztą konflikty stawały się rzadsze, może dlatego, że bardziej liczyła się z matką, a może i dlatego, że po prostu wkrótce zamieszkała w internacie i tylko na niedzielę przyjeżdżała do domu. Pewnego dnia, gdy córka moja chodziła jeszcze do ósmej klasy, przyniosła mi do przeczytania wycinek z gazety. — Pożyczyłam dla ciebie od jednej z koleżanek — wyjaśniła. — Wszyscy u nas to czytali. Tak wygląda prawdziwa i wielka miłość, prawda, ojcze? Romek o tym ułożył piosenkę dla szkolnego zespołu gitarowego. Nachmurzyłem się. — To nie była miłość — burknąłem. — Jeśli mężczyzna kocha kobietę, to nie chce jej zrobić najmniejszej krzywdy. Nawet jeśli ona odchodzi z innym. Cierpiąc, jednocześnie raduje się, że ona jest szczęśliwa. — A jednak sędziowie uważali inaczej niż ty. Skazali go tylko na pobyt w domu poprawczym, bo uznali, że działał w afekcie, czytałeś przecież. Stawałem się coraz bardziej zły: — Ci sędziowie nie wiedzieli, że granica między miłością a nienawiścią pozostaje płynna. Nigdy nie wiadomo, kiedy miłość przekształca się w nienawiść, którą budzi urażona ambicja. On nie ją kochał, tylko siebie. Pomyślałem, że i ja, i tysiące podobnych do mnie ojców nie chciałoby kłaść do trumny piętnastoletniej córki i patrzeć potem, jak morderca chodzi bezkarnie po ziemi tylko dlatego, że miał pełne usta słów o miłości. Na świecie dzieje się wiele niesprawiedliwości, bo ludzie mają fałszywe wyobrażenie o uczuciu, które zwą miłością. — Jeśli ktoś ci mówi, Urszulo, że nie może żyć bez ciebie — powiedziałem — to nic nie stoi na przeszkodzie, aby odebrał sobie życie. Ale dlaczego ma odbierać życie tobie? A sam pójdzie na dwa lata do domu poprawczego, będą się nim zachwycać i śpiewać o nim piosenki i ballady, a potem zakocha się w innej i z inną będzie żył długie lata. I gdy wyobraziłem sobie swoją Urszulę leżącą w trumnie, w kwiatach, jej pogrzeb i swoją pustkę, ogarnęła mnie taka wściekłość, że zacząłem biegać po pokoju, krzycząc: — Kłamstwo. Urszulo! Ta miłość, której was uczą, jest oszustwem. Pisarze i poeci są największymi kłamcami, bo takim jak tamten chłopak dają do ręki 24 Tragiczny fina? mifości nastolatków № wiadomość o zdradzie strzelił do swei dziewczyny ciężko ją. raniąc po czym zgłosił się do milicji ■iLUNO z osad podwarszawskich mieszka!, w sąsiedztwie il-Iciuia Anna I>. i іб-letni /уцпшін Z. Codziennie razem wychodzili do szkoły. Zygmunt Z. należał początkowo do chłopców dobrze uczących się I nau-czye»ele nie mieli z nim żadnych klo-po;ów. Dopiero w VI klasie nastąpiła uicMii/ystna /mian;.. Musiał aż trzykrotnie repetewąr ts; sama klasę. W tym wl.isnit* okresie miedzy Anna І Zygmuntem wybuchła wielka miłość. W łipcu lf)"ł r. z~vgn.it nt znalazł w «trud/e płynącej w pobliżu jego osiedla «tary karabin leżący tam prawdopodobnie od czasów wolny, U4dob5't tjo 7. wody I stwierdził, że lufa S zamek ош komora zamkowa nadają się leszcze do użytku. Wyczyścił zardzewiałe części, dorobił drewniana kolbę ! zrobił z nieco tzw. obrzyn. tJdało mu się zdobyć do karabinu kilkanaście naboi. Oroń ukrył w komórce domu rodziców. Z posiadania Jej zwierzył się swej przyjaciółce, a następnie wręczył jej dwa naboje, aby zaszyła Je w swoim płaszczu, mówią-: — Pamiętaj Aniu. że Jeśliby* zdradziła mnie Kiedykolwiek, to Jedna kulę przeznaczam dla ciebie, a dragą dla siebie. Tymczasem Zygmunt Z. rostal zatrzymany przez milicję za kradzież moto- roweru І 5u.d dla Nieletnich «kazał go na umieszczeniu w domu poprawczym. W zakładzie uczył się zauodu ślusarza i równocześnie uczęszcza! do sskoty, gdzie skończył siódmą klasę. Ody przebywał w zakładzie. Jego narzeczona — jak Ją zwykł określać — została zaproszona na wesel» su ej kuz>nki. gdzie poznała innego chłopca. Pochwaliła aH tym koleżankom, co, niestety, dotarło do Zygmunta, który akurat otrzjmal I urlop t. zakładu poprawczego. Wzburzony Zygmunt Z. zjawił się «•> nocy pod domem Anny P., kryjąc pod płaszczem wyciągniętą ze schowka broń. Gdy dziewczyna wyszła, oboje' skierowali się do lasu. Tu nastąpiła dramatyczna sprzeczka. Gdy dziewczyna przyznała się do zdrady, chłopak, krzyknąwszy „żegnaj Aniu", błyskawicznym ruchem wydobył brofl в s odległości dosłownie kilku centymetrów strzelił -w pierś dziewrzynie. Gdy Anna padła na ziemię, Zygmunt usiłował popełnić samobójstwo, lecz doszedł do wniosku, że kara ta byłaby dla niego /byt łagodna. Zgłosił atę więc sam do Komendy MO. Nieszczęśliwa dziewczyna doznała ciężkich obrażeń І do chwili obecnej przebywa na dłuższej kuracji w szpitalu. Lekarze psychiatrzy wydali opinię, te Zygmunt Z. działał pod wplvwem silnego wzburzenia wywołanego wiadomością o zdradzie popełnionej prze» je?o ukochaną. Sąd Wojewódzki w Warszawie r uws-gi na to, te 7vgmunt Z w chwili popełnienia czvnu bvl nieletni. wvmteravł mu karę umieszczenia w zakładzie po-prawezvm aż do pełnoletności. Sąd podzielił opinię biegłych psychiatrów. #e oskarżonv pod wptvwem silnego wzburzenia drłalal w afekde. (ezt Express Wieczorny % Kr 58 usprawiedliwienie morderstwa. Nie, poeci nie kłamią. Nie wszyscy poeci kłamią. Petrarka nie zabił swojej Laury. Kłamstwem jest jednak, że można zabić z miłości tę, którą się kocha. Prawdziwa miłość jest wybaczeniem. A ona stała przede mną patrząc na mnie ze zdumieniem, ta moja mała kobieta, którą widziałem już na cmentarzu, w mogile pokrytej wieńcami. — Wszyscy mówią ciągle o miłości — rzekła. — I ty, i oni, i my. Powiedz, jak wygląda prawdziwa miłość. Daj mi o tym książki. Chcę poznać prawdę o miłości. — Książki? — zawołałem — dziesiątki książek o miłości stoi na półkach w mojej pracowni. Zaraz ci je przyniosę na górę do twojego pokoju. Poszedłem do swej pracowni, w której na wszystkich czterech ścianach — z wyjątkiem okna na jezioro i skrawka miejsca, gdzie wisi oprawiony w ramki mój patent sternika — znajdują się półki z książkami. Szybkimi ruchami wyciągałem książki z półek, jakbym wyjmował pociski z jakiejś wielkiej ładownicy i z wielkim ich naręczem pomaszerowałem do córki. Ale gdy usłyszałem pierwsze skrzypnięcie starych drewnianych stopni, raptem ogarnął mnie strach, miałem uczucie, że coś mdlącego podchodzi mi do gardła i poczułem obrzydzenie. Na piątym schodku zatrzymałem się, a potem zawróciłem do siebie, przygięty ciężarem naręcza papierowych polan, które miałem ochotę spalić. Opowiem więc wam o Hansie Jórgu. O doktorze Hansie Jórgu. Wszystko w tym człowieku wydawało mi się odpychające. Wysoka, chuda, nieco przygarbiona sylwetka, mała głowa, na pełnych ustach uśmieszek ni to łagodny i pełen wyrozumiałości, ni to ironiczno-złośliwy, spojrzenie bystre, ale chłodne. I niebieskie oczy — zbyt jasne, raz po raz niknące w połysku grubych szkieł. Pierwszy raz ujrzałem go w pociemniałym od starości kryształowym lustrze, gdy przyklęknąłem, aby na swoje buty nałożyć filcowe muzealne pantofle. On także przyklęknął, małpując — jak mi się wydawało — wszystkie moje nieskomplikowane gesty zawiązywania sznurowadeł i układania na bucie nieforemnych człapaków. Potem niemal ramię w ramię, w grupie jakichś Niemców z gór Harzu, przechodziliśmy z sali do sali, skupieni, z odrobiną nabożności i szacunku, które winniśmy przeszłości. — Na tym fotelu umarł Johann Wolfgang Goethe 22 marca 1832 roku — mówiła przewodniczka. — Państwo zwrócą uwagę, jak skromna była jego sypialnia. Tylko fotel z podnóżkiem i sosnowe łóżko, a na ścianie zielonkawobia-ła makata, ocieplająca mury. Dwa stoliki, termometr, trzy barometry, jeden z nich zrobiony ze zwykłej butelki. I nic więcej. Ani obrazu, ani rzeźby, niczego ze wspaniałości poprzednich sal... v Mówiłem sobie: Więc to grzech mój, że niegdyś Propercjusz zapal mój budził Ze Marcjalis mi też, śmiałek ten, druhem się stał? Żem nie cisnął w kąt starych pisarzy, by szkole służyli, 26 Ale każdy z nich rad ze mną w latyński szedł kraj?* Tak szeptałem, a jemu usta lekko drżały, jak gdyby i on powtarzał te same strofy, które na lekcjach niemieckiego u pani Hildy Grtinstein, w ostatniej klasie liceum, musiałem nie tylko ać na pamięć, ale błyskawicznie rozbierać i składać jak części karabinu. Hermann był wtedy miłym osiłkiem, a Dorothea miała kształty młodej sprzątaczki, która dwa razy w tygodniu na przychodne sprzątała mieszkanie moich rodziców. Z niewinną miną i czystym spojrzeniem, patrząc w oczy pani Hildy Griinstein, recytowałem z emfazą słowa Dorothei: Wiedząc, że pieczą troskliwą otaczasz dom i rodziców, Chętnie piersi nadstawię w obronie świętej nam sprawy. I widziałem owe piersi Dorothei, silne, rozpychające jej kraciastą bluzkę, dwie wielkie białe dynie, o których myślałem zasypiając, a potem rano skrzętnie zwijałem piżamę, aby matka nie zobaczyła plam nocnej polucji. Kennst du das Land, wo die Zitronen bluhen? — recytowałem pani Griinstein i z naszą sprzątaczką w kraciastej bluzce chodziłem do tego kraju, w bezludne lasy, dzikie wąwozy, w ustronia pełne nieokiełznanych strumieni, gdzie się rozchodził zapach dziewczyny, zamiatającej podłogę. On także coś szeptał, jakby modlił się w kościele Wielkiego Olimpijczyka, może te same powtarzał strofy albo coś z „Fausta", „Ifigenii w Taurydzie", „Elegii rzymskiej" lub „Gótza z Berlichingen" — i poczułem do niego nić sympatii. W rozległym parku tuż za domem Liszta, w Gartenhaus, gdzie przewodniczka zwracała naszą uwagę na skromny kantorek, przy którym stojąc lub przysiadając na wysokim stołku podobnym do siodła pisał Goethe — odezwał się do mnie po raz pierwszy: — Niech pan spojrzy na piec. Coś wspaniałego! Jest chyba z miedzianej blachy. Chciałbym mieć taki w swoim domu. Jaki lekki, elegancki, a zarazem niezwykle użytkowy. Moje wrogie spojrzenie jakby go ominęło, bo nie dostrzegłem zmieszania na jego twarzy. Mówił poprawnie po niemiecku, ale przecież wyczuwało się obcość wobec pięknej niemieckiej mowy. Tylko cudzoziemiec mógł się zachować z takim chamstwem. Nie cierpiałem podobnych typów. Dla nich tylko to było piękne, co miało wartość użytkową, jak ten piec w pracowni poety. To tacy jak on brali do ręki moje manuskrypty i ważąc je w ręku mówili: „Kto to będzie czytał, proszę pana? Na co się to komu przyda?" Jakby komuś mogła się przydać wiadomość, że jest taki kraj, gdzie dojrzewa cytryna. Owszem, są takie kraje, nawet tam byłem, ale wracałem tak samo bezradny, jeszcze bardziej opustoszały. Ręce, które wyciągałem z prośbą o miłość, już dawno omdlały i teraz nawet ich już nie unosiłem. * przekład Ludwika Jenikego 27 W parku świeciło jaskrawo ostre, chłodne słońce. Z szelestem spadały liście — żółte, złotawe, brunatne. Biała ławka przy zagrabionej alejce — to było właściwie jedyne miejsce, gdzie mogłem przeczekać pakowanie walizek Joanny. Wtedy nie musiałbym odprowadzać na dworzec tej swojej Lotty, opuszczającej Weimar z zapuchniętymi od płaczu oczami. „Przez dwa tygodnie pobytu z tobą postarzałem się o dziesięć lat..." Weimar. Pielgrzymka do miejsc świętych. Kto nie wierzy w Boga, a czuje potrzebę świętości, musi pielgrzymować do wielkich zamków, małych dworków, ubogich mansard, oglądać stare kałamarze, zaostrzone pióra gęsie, wysiedziane fotele i twarde zydle wyszlifowane przez święte pośladki. Weimar. Sturm und Drang. Koncert Marii Szymanowskiej. Ulryka von Letzow. Jan Sebastian Bach. Kazania w Herderkirche. „Lohengrin" Wagnera, „Nibelungi" Hebbela; Wie-land, Mickiewicz i mc dalion Davida d'Angers; Krystiana Vulpius, Charlotta von Stein, Łukasz Cranach, „Błatter fur Deutsche Art und Kunst", majestatyczna głowa junony, Schiller, „Fruchtbringende Gesellschaft", koncerty Liszta, żółte, złotawe liście, piec mosiężny, a może miedziany, piękny i użytkowy. List z 1 maja 1776: Masz rację czyniąc ze mnie świętego, w ten sposób oddalasz mnie od swego serca. Ciebie, świętej, nie mogę bardziej uświęcić, tedy nie pozostaje mi nic poza ciągłą męką. O, święta Charlotto! Ileż relikwi kryje twoja suknia! Nie jesteśmy zwierzętami, którymi rządzi prawo kopulacji, dla nas jest słodka dręcząca męka niespełnienia. Weimar, 15 marca 1785: Mam tylko dwóch bogów: Ciebie i sen. Weimar, 10 maja 1785: Nigdy mi nie piszesz, nim się o to nie upomnę. Jak się czujesz? Odezwij się przyjaznym słowem. Kochana. Między czwartą a piątą wzniesie się balon. Lipsk, wieczorem 10 listopada 1767: Tyś daleko, a co znaczy zimny papier wobec Twoich gorących ramion? (...) Pardon, Messieurs, ąueje vous aifait attendre. II m 'est tres agreable de voir les amis de Madame Szymanowska, ąui m 'honore aussi de son amitie. Elle est charmante comme elle et belle et gracieuse comme elle est charmante (...) Proponuję, abyś się ze mną spotkała w Blanken-hahn. Wyruszyłbym konno we właściwym czasie. „Wenn wjr in hóchsten Noten sein"... I znowu ten nieprzyjemny obcy człowiek: — Czy mógłbym się przysiąść? Przepraszam, że narzucam swoją obecność, ale jestem tu obcy. Od dwóch tygodni krążę po Weimarze, usiłując uszczknąć coś z owego przedziwnego klimatu tego miasta, pan się domyśla, co mam na myśli, prawda? Pan wybaczy, że tam w muzeum może zbyt natarczywie przyglądałem się panu, ale ciekawiło mnie, co pana przywiodło do domu wielkiego poety, który umarł tak dawno, a przecież żyje — w panu, we mnie. Nie, proszę nie zaprzeczać ani nie potwierdzać. To przecież w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia, choć jestem pewien, że kocha pan literaturę podobnie jak i ja kochałem ją niegdyś. Tamto, co dułem, było miłością ślepą, teraz widzę swój ideał trochę innymi oczami. Wiem, że jest on nie bez wad. — Pan może również pisze? — zainteresowałem się. — O nie, broń Boże. Zresztą, dlaczego powiedziałem „broń Boże"? To przecież jest czymś wspaniałym pięknie pisać. Tak, chciałem kiedyś zostać 28 pisarzem, ale ojciec mój, dość znany lekarz, zmusił mnie, abym studiował medycynę. Obecnie dużo podróżuję. Lubię poznawać coraz to nowych ludzi. Mam czterdzieści pięć lat. A pan? Przepraszam, ale może ja panu zajmuję czas. Może pan chce być sam? Spojrzałem na zegarek. Joanna już chyba spakowała walizki. ■r- Mam dużo czasu — uśmiechnąłem się — i czterdzieści pięć lat, jeśli to pana ciekawi. ^ — Pan źle mnie osądza — żachnął się. — Nie jestem wścibski i naprawdę wiek lub zawód mego rozmówcy nie ma dla mnie prawie żadnego znaczenia. Zresztą, łatwo to wszystko ujawnić po dłuższej rozmowie. Ale stwierdziłem, że ludzie stają się bardziej ufni i rozmowni, gdy dopełnione zostaną podobne formalności. Hans Jórg. Doktor Hans Jórg. Podniosłem się z ławki, wybąkałem swoje nazwisko i zawód. Potem on się roześmiał: — Mówimy sobie swoje imiona i nazwiska jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, czy nazywam się Hans Jórg czy Peter Funck. W niektórych krajach trzeba jeszcze wymienić imię ojca. A przecież z większą być może korzyścią byłoby nadmienić o grupie krwi czy o aktualnym stanie posiadanych leukocytów. Może się bowiem zdarzyć, że któryś z nas wpadnie pod samochód, zasłabnie lub coś w tym rodzaju. Wtedy pan mówi: „Nie wiem, jak ten facet się nazywa, ale ma grupę krwi zero". I takiego człowieka można uratować. A co komu przyjdzie z tego, że pan powie: „To jest Hans Jórg, adres taki a taki, osobnik romantyczny, żonaty". Rozbawił mnie. — Może pan być pewien, że dla mnie nie ma żadnego znaczenia, jak się nazywa i ile zarabia człowiek, z którym mi się przyjemnie rozmawia. Co innego, gdyby poprosił mnie o żyrowanie weksli. Zapytał z powagą: — A gdybym był kobietą? Powiedzmy — ładną, młodą, zalotną? — Zaprosiłbym ją do hotelu „Elephant" bez względu na to, czy nazywałaby się Gerda, Hilda, Dorotea. Przypomniałem sobie zapuchnięte oczy Joanny, jej nieustanne: „Jesteś oszustem" i nagle ogarnęło mnie uczucie, że ten człowiek wiedział o tym i chciał mnie obrazić. Ale on uśmiechnął się dobrotliwie i wydawało mi się, że uczynił gest, jakby chciał wziąć mnie za rękę i wymacać puls. Takie gesty działały na mnie zawsze uspokajająco, szczególnie w dzieciństwie, kiedy często chorowałem na anginę i ojciec mój, w białym fartuchu i ze stetoskopem na piersiach, przysiadał na krawędzi mego łóżka. — A gdyby pan był kobietą? — indagował z uporem. — Powiedzmy — młodą i ładną kobietą, która odpoczywa w parku i obok przysiada się mężczyzna, może młodszy, ładniejszy ode mnie? Czy z równą niefrasobliwością potraktowałby pan, a raczej pani, imię, nazwisko, dochąd rozmówcy? Wzruszyłem ramionami: 29 — Chce pan przede mną odkryć dość banalną prawdę, że mężczyźni bardziej niż kobiety skłonni są do anonimowych kontaktów? — Czemu jednak tak często się skarżą, że zostały oszukane? Żachnąłem się. Może mieszkał w tym samym hotelu i słyszał te jej nocne wrzaski, bicia pięścią w stół, jęki, popłakiwania. — Nie wiem — odparłem opryskliwie. — Bo chcą byle jakiej prawdy. Tak zwanej prawdy pozorów. Prawdy konwencjonalnej. — Dlaczego pan mi to mówi? — stałem się podejrzliwy. Znowu zauważyłem ten gest lekarski, jakby chciał wziąć mnie za plus. Ale tym razem nie uspokoił mnie. — Trzykrotnie widziałem pana w Domu Goethego razem z wysoką, bladą kobietą. Dziś był pan sam. Jak pan słyszy, ja też chodzę tam często, ale nigdy nie zwrócił pan na mnie uwagi. Wiem, że nie wyróżniam się niczym szczególnym. Jestem nijaki. Ale żeby pana nie odstraszyć, wyznam, że to jedynie coś w rodzaju barwy ochronnej. I proszę się na mnie nie obrażać za to, że dałem panu do zrozumienia, iż wiem o tej wysokiej i bladej kobiecie. Cztery razy w Domu Goethego! Mój Boże, czy taki człowiek nie zasługuje na przyjaźń Hansa Jdrga? Rzecz w tym, że naszą rozmowę prowadziłem w ten sposób tylko dlatego, że irytowała mnie konieczność przedstawienia się panu, abym nie wydał się gburem. Nie lubię mówić, kim jestem, jak się nazywarh, ile zarabiam, co kocham, a czego nienawidzę, bo ilekroć dane mi jest mówić, że jestem zadowolony ze swego życia, że mam świetnie prosperującą klinikę, tolerancyjną i mądrą żonę, udanego syna, podróżuję, rozkoszuję się pięknymi widokami i nie szczędzę sobie wszelkich przyjemności, tylekroć dostrzegam, jak w oczach mego słuchacza pojawia się niechęć. Imponują nam ludzie, o których się mówi, że „im się udało", ale ich nie lubimy. Czy ośmieliłby się pan pokazać w swej książce człowieka, któremu się wszystko udaje i dożywa on szczęśliwie sędziwego wieku? Pod koniec życia naznaczyłby go pan piętnem tragedii. Od którego momentu Sorel przestaje być sympatyczny? Gdy zaczyna robić karierę, proszę pana. Czy Wokulski byłby tak samo miły, gdyby wziął w ramiona pannę Łęcką, wypędził żydowskich kupców, poprowadził dalej spółkę z książętami i dorobił się milionów oraz gromadki dzieci? Lubimy miłosnych skamlaczy, szamocących się we własnych trzewiach. Albo takich, którym się udało, ale potem obrywają po głowie i spadają na samo dno. Chrystusowi nie mogło się udać Królestwo Boże na ziemi. „Ukrzyżuj go" — wołali, bo takie są prawidła dramatu i w ogóle wielkiej literatury. Inaczej los człowieka nie nabiera charakteru metafory i przestaje być • uniwersalny. A ja chcę pana przyjaźni. Chcę, aby pan zapomniał, że nazywam się Hans Jorg, mam tolerancyjną i mądrą żonę, znakomicie prosperującą klinikę, udanego syna, kocham życie i umiem się nim cieszyć. Dlatego opowiem panu o sobie, aby nie wziął mnie pan za pyszałkowatego głupca, któremu się w życiu udało i który — o, zbrodnio — czuje się szczęśliwy. Jestem doktor Hans Jórg. Pan pamięta, lekarz, który widzi w pana oczach strach i nawet nie dotknąwszy ręki wie, że puls ma pan przyśpieszony. Nie uważam się jednak za lekarza 30 z powołania. Być może powołaniem moim było pisarstwo, ale już w dziewiętnastym roku życia wyperswadował mi to ojciec. „Po co ci taki zawód?" — zapytał mnie ze szczerym zdumieniem. „Bo interesuje mnie człowiek" —odpowiedziałem dumnie. Lecz on tylko wzruszył ramionami. „Pisarze mało wiedzą o człowieku — twierdził. — Albowiem widzą człowieka niejako tylko od zewnątrz, jego skorupę, plastyczną atrapę. Owszem, usiłują penetrować i duszę, sferę doznań psychicznych, ba, mówią, że to właśnie jes^ podmiotem ich zainteresowania. Osądzają jednak człowieka według jego słów i czynów, dopasowując do nich sferę doznań psychicznych. Upodabniają się do tych lekarzy, których fascynują wyłącznie objawy choroby. Ileż książek, mój synu, przypomina szamańskie wypędzanie złego ducha z istoty zwanej człowiekiem. Ileż książek bierze sobie za podmiot «opętanie» przez złego ducha, upostaciowanego w kobiecie fatalnej, nieszczęsnej miłości, fałszywym przyjacielu? Niewielu pisarzy zna anatomię człowieka i rozumie procesy metaboliczne, stara się przeniknąć wspaniały, a jakże podatny na zepsucie cudowny mechanizm ludzkiego ciała. Iluż artystów i filozofów przeciwstawia nędzę ciała wielkości ducha, jak gdyby nie pozostawały one w ścisłym symbiotycznym związku. Oczywiście, nie mówię o wszystkich pisarzach. Niektórzy z nich, jak choćby Goethe, interesowali się nie tylko* człowiekiem, ale i przyrodą, bo człowiek jest jej cząstką. Dobrze, zostań pisarzem — mówił mi dalej ojciec — ale zacznij od poznania anatomii człowieka, który ma być podmiotem twej artystycznej wizji. Ucz się, jak uczyli się ongiś wielcy malarze. Od poznania każdego mięśnia. Zrozum, dlaczego człowiek porusza ręką w taki a nie w inny sposób, co się z nim dzieje, gdy chodzi, gdy je, śpi, gdy czuje pociąg do kobiety. Co się dzieje w jego organizmie, gdy wzbiera w nim uczucie nienawiści lub miłości". Tak mówił mój ojciec; ale może ja pana nudzę? — Nie, niech pan opowiada dalej, panie Jórg — odrzekłem, dyskretnie patrząc na zegarek. — Wychowałem się więc, przyjacielu, w domu, gdzie ciągle mówiło się o mechanizmie ludzkiego ciała, choć mój ojciec bardziej kochał literaturę piękną, znał na pamięć „Eneidę", czytał w oryginale Homera. Myślę, że był lekarzem, jakich dziś spotyka się rzadko." Godzinami potrafił słuchać cierpliwie zwierzeń pacjentki, potem uśmiechał się dobrotliwie i oświadczał: „Pani Kruger, opowiedziała mi pani swoje przeżycia, które godne były pióra jakiegoś artysty, ale teraz niech się pani położy na tej kanapie i rozłoży nogi, weźmiemy wymaz z pochwy, zrobimy analizę krwi, zbadamy płyn mózgowo-rdzeniowy. Być może, jeśli wyniki okażą się pomyślne i podamy pani leki, nie będzie się już pani tak często zaziębiać, wystając wieczorami pod klubem, gdzie, jak pani twierdzi, mąż pani codziennie spotyka się z coraz inną kochanką". I niekiedy z prawdziwym oburzeniem spostrzegałem, jak mój ojciec odkładając wieczorem jakąś dopiero co przeczytaną książkę, pełną dramatycznych i kłębiących się namiętności, miał ów dobrotliwy uśmiech na twarzy i wydawało mi się, że za chwilę powie: „Wszystko to bardzo piękne i wzruszające, a teraz niech się pani położy na kanapie i rozłoży nogi, weźmiemy wymaz z pochwy, zrobimy analizę krwi, zbadamy płyn mózgowo-rdzeniowy". t 31 — Obrzydliwe — powiedziałem. — Tak jest. Zgadzam się z panem — przytaknął Jorg. — W ten sposób nit wolno podchodzić do literatury. Myślę, że tak nie wolno w ogóle podchodzić do człowieka. To przecież istota wspaniała, niezwykła, tak daleka od zwierzęcia jak gwiazda od gwiazdy. Już sama myśl o tym, aby ktoś ośmielił się wziąć wymaz z pochwy Anny Kareniny ^ Nany, Lolity, Izabeli Łęckiej, madame Bovary jest policzkiem danym nie tylko dobremu smakowi, ale i całej ludzkości. Zbadać płyn mózgowo-rdzeniowy Manfreda albo Konrada, Raskolnikowa czy Jean Baptiste Оетепсе'а w poszukiwaniu przyczyny ich niezwykłego postępowania, to czyste szaleństwo. Tak, Widzę wstręt w pana twarzy. A jednak mój ojciec, choć był dobrym i otoczonym szacunkiem człowiekiem, miewał niekiedy właśnie takie pomysły i krył się z nimi jedynie ze względu na wielkie, zaszczepione mu od dzieciństwa umiłowanie literatury. Dziwię się, że mimo poczucia, jak w gruncie rzeczy do niczego nieprzydatna jest znajomość ludzkiego ciała dla zawodu pisarza, dałem się jednak przekonać swemu ojcu i skończyłem medycynę. Jako młody lekarz rozpocząłem pracę w wielkiej klinice. Czy byłem dobrym lekarzem? Czy choćby usiłowałem zostać dobrym lekarzem? Nie, przyjacielu. To było niemożliwe. Im dłużej przebywałem z chorymi, im większy zasób wiedzy gromadził się w moim mózgu, tym silniejsze rodziło się we mnie podejrzenie, że jesteśmy tylko igraszką w rękach bogów. Dlatego w owym czasie najbliższa stała mi się literatura grecka, w której los człowieka wyznaczony jest przez siły istniejące gdzieś poza nim i nikt nie może ujść swemu przeznaczeniu. Albowiem ludzie, z którymi miałem do czynienia, byli jak bohaterowie greckich tragedii, naznaczeni i napiętnowani przez zdarzenia, na które nie mieli wpływu i mieć nie mogli, rozegrały się bowiem na długo przed ich poczęciem. Oto wielki aktor, którego w kaftanie bezpieczeństwa trzeba było znieść ze sceny, bo kiedyś tam, jeszcze przed jego urodzeniem się, ojciec, być może w jakimś lupanarze, zaraził się syfilisem. Czy pan wie, co dzieje się z osobnikiem, który ma nadmiar materiału genetycznego X albo z kolei niedobór owego materiału? A jakie skutki przynosi niedobór materiału genetycznego Y? Patrzy pan na człowieka jak na dom o cudownie pięknej architekturze, ale zarazem wie pan, że dom ten za chwilę runie, bo ktoś tam użył niewłaściwego materiału. Nie, to złe porównanie. Fundamenty budynku można odkopać, wzmocnić, ostrzec jego mieszkańców, aby w porę uciekli i przenieśli się gdzie indziej, a człowiek potrafi runąć nagle jak wielka wieża i niekiedy nawet nie wiemy, dlaczego tak się stało. Pod twardym sklepieniem czaszki odbywają się procesy, których nie rozumiemy w pełni i na które niewielki mamy wpływ. Coś się tam rodzi, coś umiera, coś dziwnie i przerażająco się zmienia. Wolna wola? To śmieszne sądzić, że wolną wolę ma człowiek, u którego powoli, ale nieustannie, z miesiąca na miesiąc rośnie guz mózgu. Czy pan wie, ile w każdej sekundzie umiera w panu neuronów? I że człowiek, z którym rozmawia pan w tej chwili, jutro może nie być tym samym człowiekiem, choć nosi to samo nazwisko i ta sama fotografia widnieje w jego paszporcie. Był pan kimś innym wczoraj, kimś innym jest pan dzisiaj, kimś innym będzie pan jutro. Oto ukochany ojciec i godny szacunku urzędnik nagle pojawia się w parku miejskim, aby przed dziewczynkami obnażać swe genitalia. Oto 32 subtelny, wyrafinowany poeta, którego wiersze brzmią mi w pamięci jak najsłodsza muzyka, przywieziony zostaje na mój dyżur nocny i wyje pod biurkiem jak wilk stepowy. Ta kochana twarz, te piękne, mądre oczy, co się tam stało za kością czołową? Ecce homo. Zabił swoich rodziców, poćwiartował własną matkę i jeszcze śmiał mi się w twarz, gdy go pytałem szczegóły. Schizofrenia simplex, drogi panie, ale czy to cokolwiek wyjaśnia? I czy po tym wszystkim, co się wie o mechanizmie ludzkiegb ciała, można zostać pisarzem? Co do mnie, po kilku latach pracy poczułem raptem, że jedzenie przestaje mi smakować, nie mogę spać, tracę chęć na miłość. Wiedziałem, co to znaczy i ogarnął mnie strach, że i mnie przeklęli bogowie. Pewnego dnia pozostawiłem profesorowi kartkę na biurku, podobną kartkę zostawiłem żonie i wyjechałem, aby dopełnić swego przeznaczenia. Pamiętam, że wówczas padał deszcz i prowadziłem swój samochód w szumie wycieraczek. Mówiłem sobie: „Nie jesteś lekarzem, nie nazywasz się Hans Jórg. Jesteś Nikim. Możesz być tym, kim zechcesz". I nagle poczułem ogromną ulgę, jakby pękł we mnie jakiś wrzód. Odczułem głód, miałem chęć do życia i do działania, świat mimo strug deszczu wydawał mi się piękny i miły, pomyślałem o miłości. Wysiadłem w małym miasteczku, kupiłem gazetę i wertowałem ją, jedząc ze smakiem kotlet wieprzowy. W gazecie było ogłoszenie o poszukiwaniu wspólnika z gotówką do małego interesu, chodziło o handel tulipanami. Podjąłem pieniądze z banku i stałem się przedsiębiorcą. W ten sposób postanowiłem zmylić bogów i uciec przed swoim przeznaczeniem. Robię to zresztą do dzisiaj, co jakiś czas usiłując odmienić swoją osobowość. Byłem rolnikiem i z największą radością, w długich gumowych butach umazanych ziemią, kroczyłem za traktorem, który orał mój skrawek ziemi. Z ekspedycją archeologiczną wyruszyłem na wykopaliska. Pracowałem jako barman w knajpie. Zabawne, ale nawet próbowałem swych sił jako autor romansów. A pan? Czy nigdy nie znudziła pana własna osobowość? Czy nigdy nie usiłował pan się odmienić, odrodzić, przekształcić? Przysięgam panu, że to nie jest wcale takie trudne... — Muszę już iść — zerwałem się z ławki — pan wybaczy, zrobiło się późno. Czułem, że nienawidzę tego człowieka. Do tej pory z taką siłą nienawidziłem tylko siebie. Stała przy oknie ubrana w szlafrok i nieruchomo patrzyła ponad dachami w jakiś jej tylko znany świat, w którym, być może właśnie ja, z twarzą zniekształconą jak w szerokatnym obiektywie, wiłem się w mękach nie ukojonego niczym cierpienia. Nie spakowała walizki, nawet jej nie wyciągnęła spod łóżka. Nie odwróciła się również w rftoją stronę, choć głośno zamknąłem drzwi za sobą. Ostatnio w takiej pozie widywałem ją coraz częściej, szczególnie po długich i wyczerpujących awanturach. Całymi godzinami, niekiedy aż do zmroku, mogła tak patrzeć w niebo, może w siebie, może we mnie, może w przeszłość, o której mówiła, że jej ją ukradłem. Nie czesała się. Czarne, gęste kędziory, które tak lubiłem niegdyś całować, lepiły się w grube strączki. Twarz bez makijażu 33 przecinały głębokie ciemne bruzdy i czyniły starą, o wiele starszą niż była. Zgarbione plecy uwydatniały chude łopatki, mało jadła, twierdziła, że nienawiść do mnie odbiera jej apetyt. — Może pójdziesz na kolację? — odezwałem się cicho. — Sądziłem, że wyjechałaś i zjadłem już w mieście. Odpowiedź mogła nadejść zaraz albo za godzinę, albo za trzy godziny, jutro lub wcale. Ale powiedziała natychmiast, nie odwracając się od okna: — Chciałeś, abym wyjechała. — Tak. Rozmawialiśmy przecież całe przedpołudnie. Jesteśmy ludźmi kulturalnymi, potrafimy rozumieć własne słowa i kierować swoim postępowaniem. Mówiłaś, że nasza miłość umarła, nawet zgodziłem się, że to ja ją zabiłem, bo nie umiem kochać naprawdę i nigdy, jak twierdzisz, nie kochałem ciebie. Nie potrafimy już ze sobą żyć bez gniewu i nienawiści, więc powiedziałaś, że musimy się rozstać. To miało nastąpić dzisiaj. Poczułem suchość w gardle, język miałem twardy, ani odrobiny śliny w ustach. Zajrzałem do szafki, gdzie wczoraj postawiłem butelkę wódki, ale została w niej tylko resztka. — Wypiłaś — stwierdziłem, ale bez żadnego wyrzutu w głosie. — Ty mnie nauczyłeś pić. Tylko ty. Nim ciebie poznałam, nie brałam wódki do ust. — To prawda. Ale ja wiem, kiedy należy przestać. — O tak. Ty jesteś rozsądny — zakpiła. — Ale czy twój rozsądek może mi doradzić, dokąd mam odejść? Nie mam już domu, nie mam już dzieci, nie mam już nawet ciebie. Alkohol miał ostry, nieprzyjemny smak. Nie dopiłem kieliszka. Czekałem. — Zostaw trochę — rzekła i odwróciła się od okna. Wzięła ode mnie nie dopity kieliszek i znowu wróciła pod okno; za szybą nic nie mogła dojrzeć, bo przecież była już noc, neon po drugiej stronie ulicy nie działał, frontowa ściana wielkiego biurowca miała o tej porze zupełnie ślepą twarz. — Proponowałem ci, że to ja odejdę i zostawię swoje mieszkanie. Kupiłem dom na wsi z nadzieją, że będziemy tam razem. Ale ty nie potrafiłaś żyć bez innych ludzi i zmusiłaś mnie, żebyśmy wrócili tutaj. Teraz mówisz, że nikt ci nie jest potrzebny, ale nie chcesz stąd wyjechać. Więc to ja odejdę i zostawię ci mieszkanie. Jest wygodne, w moim pokoju możesz urządzić pracownię malarską. Malowałaś przecież tak pięknie. — Wiem, kim byłam — powiedziała ze złością. — Może nie miałam tej sławy, co inne, ale przecież liczyłam się. Nie zaprzeczysz. — Nie. Może dlatego cię pokochałem. ; , — Nie mów już tych słów, bo cię uderzę w twarz. Nie musisz mi przypominać, kim byłam i że ty mnie zniszczyłeś. Tak, ty, tylko ty. Wyłącznie ty. Rzuciłam dla ciebie swój dom, dzieci, Jana... — Bił cię. Znęcał się nad tobą. Traktował cię jak zwierzę. Pamiętasz, jak wyglądałaś, gdy przyszłaś do mnie po raz pierwszy? Pamiętasz, dlaczego nie 34 chciałaś się rozebrać? Bo byłaś cała posiniaczona. A te pręgi na plecach? Do dziś mi nie powiedziałaś, czym on cię bił. Odwróciła się od okna, uśmiechnięta, a nawet — co przyjąłem z niepokojem — niemal rozbawiona. Wypiła resztkę wódki, postawiła kieliszek na stole. — Bił mnie kablem. Tak, to bolało. Umierałam przy nim, rzucał mnie na samo dno. Przestawałam być człowiekiem. Ale były takie chwile, gdy wznosił mnie na wyżyny. Ty nie wzniosłeś mnie tam mgdy. Podeszwa bliżej. — Ty też masz ochotę wziąć kabel do ręki. Też chciałbyś mnie uderzyć. Odwróciłem się i zająłem jej miejsce przy oknie. — Nie, Joanno. Nie uderzę cię. Może powinienem to zrobić. Wierz mi, nigdy nie uderzyłem kobiety. To jest sprzeczne z całą moją naturą. Wszystko we mnie buntuje się przeciw gwałtowi. Myślałem, że właśnie za to dałaś mi swoją miłość. — Jesteś po prostu słabym człowiekiem — stwierdziła. — Miękkim, głupim, małym człowieczkiem. Nie zdobędziesz się nawet na to, aby odejść ode mnie i zostawić mnie tutaj. Nie — uderzyła pięścią w stół i zawołała histerycznie — nie możesz mnie zostawić po tym, co ze mną zrobiłeś! Ja nie umiem być sama. Nie chcę być sama. Zabiję się, rozumiesz. Pewnego dnia poderżnę sobie gardło'albo wyskoczę z okna. Za oknem naprawdę była tylko ciemność. Neon zepsuł się przed miesiącem, biurowiec wyglądał jak wypalony. — Zejdę do sklepu i kupię coś do picia — powiedziałem. Kiedy wróciłem do mieszkania, w pokoju paliły się wszystkie światła, stół był nakryty czystym obrusem, w lichtarzu płonęła świeca. Joanna nucąc coś cicho stawiała na stole kieliszki. — W naszym domu na wsi wymaluję ci całą ścianę w sypialni w wielkie czerwone róże — mówiła. — Ten pokoik na górze sama urządzę. Będzie ci potrzebny stolik pod maszynę do pisania! I musisz kupić drugą maszynę. Dla mnie. To przecież nie może być tak, żebyś wciąż musiał wynajmować maszynistkę. Nie, nie chcę przepisywać twoich powieści, ale przynajmniej mogę przepisywać twoje listy. Dostajesz ich coraz więcej. To piękne, prawda? Wczoraj z wydawnictwa przysłano całą ogromną paczkę. Prawie dwadzieścia listów. Czytałam je wszystkie. To po twojej „Rosamundzie". Piszą przeważnie kobiety po trzydziestce. One.myślą, że świetnie je rozumiesz i to chyba prawda. Jesteś czuły, delikatny, wrażliwy... ' Wyciągnąłem korek z butelki^Cmoknięcie korka obudziło we mnie uczucie mdłości, tak samo jak zapach alkoholu. — — A jedzenie? Nie otworzysz jakiejś puszki? — zapytałem. — Jeśli chcesz, oczywiście, mogę podać sardynki, ale nie mam chleba. Są słone paluszki i krakersy. — Powinnaś jednak coś zjeść — mruknąłem, rozlewając wódkę do kieliszków. • i* — Tak. Jesteś wrażliwy i delikatny, miałeś dużo kobiet. Powiedz, ile ich . miałeś? * 35 — Przed tobą nie było żadnej. — Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać poważnie? To właśnie dlatego tak często się kłócimy, że traktujesz mnie jak idiotkę, która nic nie wie i nic nie rozumie. Po prostu bawisz się mną. Jestem ci potrzebna w łóżku, może jako służąca, a teraz jeszcze chciałbyś zrobić ze mnie darmową maszynistkę, ale rozmawiać ze mną, mówić mi o sobie, o tym co myślisz, co czujesz, co zamierzasz pisać, to już nie. Od tego masz kolegów, przyjaciół... — Nie mam przyjaciół... — Oczywiście, że nie masz. Ty nikogo nie lubisz, dlatego nikt ciebie nie lubi. Kiedyś bywało tu wielu ludzi. Wspaniałych, znanych w całym świecie. Dziś nie bywa tu nikt. Nie chcesz ich. Nikogo nie zapraszasz. Dlaczego? — Bo ty tego nie chcesz. — Ja? — oburzyła się, wypijając czwarty kieliszek. — Znowu powiesz, że to moja wina. Wszystkiemu jestem winna. To ja zabiłam naszą miłość, to ja z tego domu zrobiłam piekło. A czy ty wiesz, co mówi o tobie twoja żona? Co mówi o tobie twój syn? Że pewnego dnia wrócisz do nich tak samo nagle, jak odszedłeś. Bo jesteś słabym, nikczemnym oszustem. „To wielki pisarz" — powiedziała o tobie ta mała, głupia, słodka idiotka, której imponuje twój zawód. Przecież ona nie dorosła ci nawet do kolan. Przymykała oczy na ten twój nikczemny, wstrętny, obłudny tryb życia, gotowa była nawet mnie zaakceptować, byle tylko mieć wciąż przy sobie męża pisarza, autora romansideł, którymi zaczytują się gospodynie domowe. Dostawała orgazmu, gdy sprzątaczka jej mówiła: „Jaką piękną książkę pani mąż napisał". — Zostaw ją w spokoju — rzuciłem. — Nie, mój drogi. Ale jeśli jej bronisz, to wyjaśnij mi, dlaczego rozpocząłeś romans że mną. Czego szukałeś we mnie i co znalazłeś? Dlaczego właśnie przy mnie napisałeś najlepsze sceny „Rosamundy"? Powiedz mi jednak, czy nie przeżywasz strachu... — Nie pij więcej... — Powiedz, nie boisz się, że pewnego dnia wszyscy odkryją, jak wielkim jesteś oszustem? Że to wszystko co piszesz, to stek bzdur, kłamstw, banałów. Przewróciła pełen kieliszek. — Przepraszam — powiedziała. Niezręcznie postawiła kieliszek na wielkiej plamie po rozlanej wódce. — Nalej! — rozkazała. — Nie, dosyć. — To sama sobie naleję — zachichotała. — W takich sprawach potrafię obejść się bez ciebie. Przemogłem narastający we mnie wstręt i duszkiem wypiłem swój kieliszek. — Martwię się tobą — zacząłem — prawie nic nie jesz, masz okresy silnej depresji, za dużo pijesz, nic nie malujesz. Mijają dni, a ty nawet nie chcesz zajrzeć do łazienki. Powinnaś się zbadać u specjalisty albo pozwól, że ja .porozmawiam z nim o tobie. Odstawiła kieliszek. Położyła dłonie na stole. Były ruchliwe, jakby każda 36 « z nich żyła jakimś odrębnym życiem. Przypominały białe rozgwiazdy, kurczące się i rozchylające w jakimś przerażającym rytmie. — Chcesz ze mnie zrobić wariatkę? — zapytała cicho. — To bardzo dobry sposób, aby pozbyć się kobiety. Wiem, że masz przyjaciół psychiatrów, którzy w każdej chwili gotowi są zrobić ze mnie obłąkaną i zamknąć mnie w pokoju bez klamek. — Myślałem o psychologu... ^ Wstała bd stołu i lekko zataczając się przeszła do gabinetu. Wróciła z paczką listów. — Wydaje ci się, że jesteś wielkim pisarzem, bo napisałeś kilka romansów, w których własne wyobrażenie o życiu przedstawiłeś jako rzeczywistość. A przecież ktoś musi powiedzieć prawdę. Tysiącom czytelników wydajesz się mądry, wszechwiedzący, wspaniały. A kim jesteś? Nikczemnym, głupim i bezradnym człowieczkiem, który nic nie wie o życiu, o ludzkiej nędzy, o ludzkich rozterkach. I piszą do ciebie z wiarą, że pomożesz im w ich troskach, że dasz im jakąś radę, dodasz im otuchy. Czy zdobyłeś się choćby na to, aby z uwagą wczytać się w ten krzyk ludzkiej rozpaczy? Te listy przyszpilają cię do ściany, gniotą jak karalucha. I stojąc przy stole, kołysząc się od czasu do czasu, czytała to śmiejąc się, to znów podając tekst wrzaskliwie, ochryple, niemal z płaczem: Po przeczytaniu Pana „Rosamundy" zdecydowałam się napisać do Pana, bo wydaje mi się, że tylko Pan, tak wrażliwy i mądry, potrafi mnie zrozumieć i znaleźć wyjście z mej tragicznej sytuacji. Nieraz myślę, co przyniosłoby mi większe cierpienie — czy to, że ukochany mężczyzna zmarł, czy gdyby zostawił mnie, odchodząc do innej. Gdy stan mego męża byt groźny, gotowa byłam go oddać innej kobiecie, byle tylko żyl, obojętnie gdzie i z kim. Umarł i wszyscy mi mówią: ,,Straciła pani męża, ale ma pani dzieci, dla nich trzeba żyć", ale mnie to nie wystarcza. Może jestem nietypowa, chora, bo mam wrażenie, że świat usunął mi się spod nóg. Dwadzieścia lat wspólnego życia — dla mnie to minęło jak chwila radości. W co mam wierzyć i na co czekać...? Mam trzydzieści dwa lata, wyższe wykształcenie, dwójkę czarujących dzieci oraz męża, którego mi zazdroszczą wszystkie koleżanki. Jest moim rówieśnikiem, nie pije, nie pali, dba o dom, kocha dzieci, podobno, o dziwo — nawet mnie nie zdradza. Powie Pan — nienormalna kobieta — czego ona jeszcze chce od życia? Otóż chcę niewiele, pragnę odrobiny serdeczności, czułego słowa, uśmiechu i rozmów na co dzień. Mój mąż zawsze twierdzi, że świat i życie są zbyt twarde, aby pozwolić sobie na romantyczne wzdychanie. Zona musi być twardym partnerem, a nie rozczulającą się nad sobą mimozą. W intymnych momentach mąż zarzuca mi oziębłość, twierdzi, że jestem soplem lodu, a ja już nie mogę z siebie wyzwolić czułości i uniesień z pierwszych miesięcy małżeństwa. Jednak czuję, że mogłabym być inna, gdybym była inaczej traktowana. Kocham go mimo wszystko, ale są momenty, gdy zupełnie poważnie myślę o poszukaniu sobie partnera... . 37 Przerwała czytanie, bo chwyciła ją czkawka. Śmiała się, zachłystując się własnym śmiechem. Potem nalała wódki, wypiła. — Banały, prawda? Głupie, idiotyczne listy. A przecież to są zwykłe ludzkie problemy, panie pisarzu! I co pan tym ludziom radzi? Wielce Szanowna Pani. Dziękuję za słowa uznania dla mojej twórczości. Co tyczy jednak Pani konfliktów wewnętrznych, serdecznie radzę udać się do socjologa... — Słuchaj dalej, mały oszuście. Oto twoja czytelniczka: Mam dwadzieścia sześć lat, mąż dwadzieścia siedem, jesteśmy małżeństwem od czterech lat. Mamy trzyletnią córeczkę. Pożycie nasze nie układało się najlepiej, ponieważ nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka, mąż dużo pracpwal i przebywał poza domem. Błagałam, aby zmienił pracę i był więcej ze mną, ale o tym nawet słyszeć nie chciał. Stałam się bardzo nerwowa, coraz trudniej było mi się opanować, wybuchały kłótnie o każdy drobiazg. Aż pewnego dnia mąż mnie opuścił. Przeżyłam to strasznie. On odwiedza dziecko, ale twierdzi, że mnie nienawidzi. Nie mogę w to uwierzyć. Ja wiele przemyślałam i wiem, że stałam się inna. Ale jak go przekonać, aby w to uwierzył...? Mam dwadzieścia cztery lata, jestem już rok po ślubie, mam pięknego i mądrego męża, ale pożycie nasze nie układa się dobrze. Mąż mówi, że jestem zimna, choć to on jest pierwszym moim mężczyzną. Przedtem miałam narzeczonego, z którym tylko pieściliśmy się. Znajdowałam w tym wielkie zadowolenie i byłam szczęśliwa. Mąż jednak nie ma w tym żadnej satysfakcji, ja także bardzo się męczę. Kocham go i boję się go stracić... — Do seksuologa, prawda? — zachichotała — a tamten list? Do psychologa, a może do psychiatry? A może napiszesz: Uważam, że powinna Pani zasięgnąć rady prawnika. Słuchaj dalej: Wyszłam za mąż za człowieka, o którym wszyscy mi mówią, że jest idealny. I jest taki naprawdę, tylko jednak ciągle myślę o tamtym, który mnie zostawił. Był pijakiem, bił mnie, ale chwilami wydaje mi się, że nie mogę już dłużej żyć bez niego. Coraz częściej myślę o śmierci... — Do kogo ją odeślesz? Do psychiatry? Tak, tak, właśnie tak, drodzy pisarze. Jedno tylko potraficie zrobić bezbłędnie. Rozsyłać ludzkie tragedie i troski między specjalistów. Szanowna Pani. Cieszę się z uznania dla mojej twórczości. Co jednak tyczy Pani wewnętrznych rozterek, radzę udać się z nimi~do seksuologa, na ulicę, do Ligi Kobiet, do opiekuna społecznego, położyć głowę pod pociąg, połknąć trutkę na szczury. Tak, tak, to piękne, to mądre, to zabawne. Pisarz, który nie ma ludziom nic do powiedzenia. Do socjologa, do burdelu, do psychologa, do diabła, do szpitala dla wariatów. Uniki, ciągłe uniki. Wszyscy robicie nieustanne uniki wobec ludzkiej nędzy. Do neurologa, do chirurga, do ginekologa. Wziąć kamień dość wielki, obwiązać go starannie grubym sznurkiem, ale broń Boże papierowym, znaleźć dość wysoki most nad dość głęboką rzeką. Albo: Pójdzie Pani na spacer do lasu, gdzie są drzewa. Znajdzie Pani suchą, niezbyt wysoko rosnącą gałąź... Dziękuję za uznanie dla mojej twórczości. Najlepiej Pani zrobi, biorąc rozwód lub znajdując sobie innego, nie mniej kochanego człowieka. Do burdelu, na ulicę, pod pociąg, do psychologa, do socjologa... — Jesteś pijana — oświadczyłem. 38 — Tak, kochany, jestem zupełnie pijana — chwiejąc się usiadła na krześle i zrobiła przed twarzą jakiś nieokreślony ruch ręką. Zdmuchnąłem świecę. Joanna tak samo przygasła. Z czołem wspartym na prawej dłoni szeptała coś bełkotliwie. Lewa ręka posuwała się ślepo po stole, szukając kieliszka. Odsunąłem kieliszek bardzo daleko, był już zupełnie pusty, tak samo pusta była butelka. Dłoń wciąż pełzała po obrusie. Coraz wolniej i wolniej, podobna do umierającego gada. Wreszcie zastygła, palce rozchyliły się w agonalnym rozkurczu mięśni. — Pójdę spać — wybełkotała. — Umyj się! Idź do łazienki, słyszysz? Roześmiała się cicho. Jej oczy wydawały się ślepe. Z ręką wysuniętą do. przodu poszła do łazienki, a ja siedziałem nieruchomo przy stole i myślałem, że nic nie zrobię. Nie wezmę walizki, nie wykupię biletu, nie wyprowadzę z garażu swego samochodu, nie zażyję środków nasennych. Zbrodniarze — to ludzie także godni podziwu. Trzeba mieć wiele odwagi, aby zabić drugą istotę. Zresztą, może to nawet nie jest kwestia odwagi, lecz wyobraźni. , Pomyślałem o żyletce pozostawionej w maszynce do golenia i poszedłem do łazienki. Zrzuciła szlafrok i naga kiwała się przed wanną, do której leciała ciepła woda. — Oprzyj rękę na moim ramieniu i wejdź — rozkazałem. — Potem oprzyj się rękami o ścianę. Nagle ujrzałem, jak bardzo jest chuda. Śmiejąc się, lewą ręką wspierała się o ścianę, w prawej trzymała pachnące francuskie mydełko i chichocąc wąchała je z upodobaniem. Mydliłem jej uda, pośladki, brzuch, nastroszone włosy łona, vaginę, piersi, pachy i plecy. Czułem wstręt nie do niej, ale do siebie, roztkliwiałem się nie nad nią, ale nad sobą, gardziłem nie nią, tylko sobą. Strumień wody zmywał białe płaty mydlin z jej śniadej skóry, a ona chichocąc wąchała francuskie mydełko. Zaprowadziłem ją do łóżka, na którym pościel kłębiła się jak sterta zabrudzonego śniegu. Przed zaśnięciem kaszlała długo, niepokoiłem się, że zacznie wymiotować. Ale zasnęła poświstując. „Przeklęty bronchit" — pomyślałem rozbierając się. Obudziła się przed świtem. Jej rozgrzana dłoń z drapieżnymi paznokciami odnalazła moje ciało, wślizgnęła się pod bluzkę piżamy, potem zsunęła się niżej, ściskając aż do bólu mój zwiotczały członek. — Nie jesteś mężczyzną. Już od dawna nie jesteś mężczyzną — krzyknęła boleśnie. Wcisnęła twarz w poduszkę i płakała. Łóżko lekko dygotało od jej głuchego, milczącego szlochu. Nie wiem, jak długo to trwało, bo zasnąłem. — Tu, na tym fotelu, zmarł Johann Wolfgang Goethe 22 marca 1832 roku — mówiła przewodniczka. — Państwo zwrócą uwagę, jak skromna była jego sypialnia. Tylko fotel... 39 Na białej ławeczce w parku siedziała starsza kobieta z dwojgiem dzieci, które goniły się wokół ławki. — Zdaje mi się, że na Frauentorstrasse jest przyjemny bar — powiedział Hans Jorg. — Jeśli dysponuje pan odrobiną czasu, moglibyśmy rozgrzać się tam filiżanką kawy. Dzień jest pogodny, ale robi się jednak coraz chłodniej. Wyznałem mu szczerze, że mam czas, ponieważ pani, z którą jestem, pokłóciła się ze mną i tym razem ostatecznie postanowiła wyjechać. Wolałbym gdzieś przeczekać okres pakowania walizek. Nie zamierzam także odprowadzać jej na dworzec. — Rozumiem — kiwnął głową i nie pytał o szczegóły, co nastawiło mnie przyjaźnie, mimo że jeszcze przed chwilą obserwowałem go z pewną niechęcią. Miał pod pachą małą teczkę, z której wychylały się okładki kilku czasopism. Poznałem „Medical Review"i „Playboya". Nie jestem pruderyjny, lubię oglądać piękne nagie dziewczyny na fotografiach starannie odbitych na dobryrh papierze, ale czymś niestosownym wydawałoby mi się iść z tym do domu Wielkiego Olimpijczyka. „Medical Review" mogłem mu darować, choć wolałbym, aby czytał coś z mineralogii. Zresztą wiele mu musiałem darować, jeśli miałem spędzić jakoś czas do wyjazdu Joanny. — Wspomniał pan wczoraj, doktorze, że można zmienić swoją osobowość, tak jak się zmienia piżamę. To oczywiście był żart. Wnioskuję, że jest pan człowiekiem pełnym humoru. Powiedział pan również, że człowiek jest jak dom, który niekiedy ma słabe fundamenty. Nie wyobrażam sobie, aby można było tak całkowicie wymienić fundamenty, zachowując całą konstrukcję. Zapewne туЛе się. Przy dzisiejszej technice prawdopodobnie jest to już możliwe. Tylko że człowiek nie jest jak dom... Piwo — powiedziałem do kelnerki. — To znaczy dwa piwa, bo chyba o tej porze zrezygnujemy z kawy, doktorze. Zajrzałem do jadłospisu. W karcie widniały tylko morszczuk i czerniak. — Co pan wybiera? — zapytałem. Jórg zawahał się. — Niech będzie morszczuk — rzekł i dodał: — Wziął pan zbyt dosłownie moją przenośnię, drogi przyjacielu. Żadna metafora nie przylega dokładnie do treści, którą chcemy wyrazić. Metafora przypomina most, po którym suchą nogą można przejść na drugi brzeg rzeki. Chodziło mi o to, aby nie ugrzęznąć w mule codzienności. Takie dreptanie bywa zazwyczaj jałowe. Porównując człowieka z domem, z wieżą, ze wspaniałym kościołem nie miałem na myśli jego gruntownej przebudowy, zmian konstrukcyjnych, ale drobne — choć przyznaję, że bardzo uciążliwe — zabiegi dla osiągnięeia komfortu. Ot, zmianę ścianek działowych, wybicie jakiegoś okienka, przez które wpadnie więcej światła i zieleni z pobliskiego parku. Iluż rezygnuje, bo przerażają ich trud i troska z tym związane. — Bzdura — przerwałem mu*trochę niegrzecznie — proszę sobie wyobrazić człowieka, któremu obcy jest wszelki gwałt. I oto ma on przed sobą miotającą się w ataku histerycznym ukochaną kobietę, w której odkrył ogromne-pokłady masochizmu. Czuje, że nie dostarcza jej rozkoszy, bo nie jest dostatecznie brutalny. I nie może się przemóc, aby ją uderzyć, choć widzi, że ta kobieta powoli odchodzi od niego. 40 — Najtrudniej jest zacząć — powiedział Hans Jorg. — Ten pierwszy raz bywa najgorszy. Potem już idzie gładko. Znałem wielu wrażliwych i subtelnych ludzi, którzy raz uderzywszy swoją żonę, odtąd bili ją coraz częściej, z coraz większym smakiem i przyjemnością. Pan zaprezentował mi osobnika abstrakcyjnego, przyjacielu, wymyślonego. Określił go pan jako „człowieka, któremu obcy jest wszelki gwałt". Nie ma takich ludzi. W każdym człowieku tkwią większe lub mniejsze pokłady masochizmu i sadyzmu, rze%z w tym, że u jednych kryją się głębiej, u innych leżą na wierzchu. Do niektórych pokładów trzeba się bardzo długo dobierać, inne narzucają się same. Dla przykładu, ból. Jedni są na niego bardziej wrażliwi, inni mniej. Uczucie bólu jest nam potrzebne do życia, do poruszania się w świecie, jest w pewnym sensie naszą busolą. W klinice, gdzie kiedyś pracowałem, zetknąłem się z osobnikiem, który w ogóle nie odczuwał bólu. To był kaleka. Trzeba mu było uszyć specjalną odzież ochronną, nie wolno mu było pracować, a chodzić po ulicach mógł tylko w czyimś towarzystwie. To samo stałoby się z człowiekiem, któremu obcy byłby wszelki gwałt. Nie mógłby jeść mięsa, które pochodzi z zabitej krowy, nie mógłby spożyć strączka zielonego groszku, bo zerwanie takiego strąka jest gwałtem dokonanym na pięknej roślinie. Nie mógłby także chodzić po ziemi, bo bezwiednie niszczyłby mrówki i rozmaite inne małe owady. Myślę, że musiałby żyć w inkubatorze pod opieką istot, które dopuszczają możliwość umiarkowanego gwałtu. — Nigdy nie byłem mocny w geologii — uśmiechnąłem się do Jórga. — Gotów jednak jestem przyjąć pana wywód o możliwości drążenia w sobie tunelów do ukrytych dotąd warstw, a nawet przemieszczania w sobie pokładów dobra i zła, miłości lub nienawiści. Nie będę jednak ukrywał, że i ja niekiedy marzę, aby poprzestawiać w sobie te lub owe ścianki działowe, jak to pan nazwał. Czy może pan jednak podać mi narzędzia, które pozwoliłyby tego dokonać? Gdzie są te młoty pneumatyczne, te świdry, te ładunki dynamitu rozsadzające skały, te delikatne dentystyczne bory, rozmaite wiertła i wiertełka, szczypce, precyzyjne pincety, wytrychy, palniki acetylenowe? Niekiedy części naszej psychiki mogą być jak kasy ogniotrwałe, do których zgubiono klucz i zapomniano hasło. Gdzie są, powtarzam, te narzędzia, doktorze Jorg? — Literatura i sztuki piękne, przyjacielu. Nie znam bardziej precyzyjnych i różnorodnych narzędzi drążenia człowieka. A potem popatrzył na moje ręce, w których trzymałem kufel piwa i dodał ze smutkiem: — Jako lekarz wierzę również w środki farmakologiczne, przepraszam, jeśli dotknąłem pana tą uwagą. • Poczułem się zmęczony jak zwykle, gdy wypadło mi brnąć przez trzęsawisko truizmów i banałów. — To jest tylko mielenie siana, panie Jorg — powiedziałem ze złością. — Pan dobrze wie, że o literaturze można powiedzieć wszystko. Może być narzędziem, ale może nim nie być. Może jest tylko projekcją świata i stanów uczuciowych pisarzy lub zabawą wyobraźni. Być może wychowuje człowieka, a być może wcale go nie wychowuje albo zgoła mu szkodzi. Po pierwszej wojnie światowej powstała w Niemczech najbardziej pokojowa i humanistyczna literatura, że 41 wspomnę Remarque'a, Mannów, Feuchtwangera, Zweigów i wielu innych znakomitych pisarzy. Myślę, że była to w tym czasie najpotężniejsza literatura pacyfistyczna na świecie. A jednak to właśnie w tym kraju, z taką literaturą, doszedł do władzy Hitler i zrodziła się zbrodnia ludobójstwa... Zresztą w taki sposób jak o literaturze można powiedzieć o każdym przedmiocie, na przykład o zwykłym nożu, który trzymam w ręku. Do czego on służy? Do krajania chleba? Do rzeźbienia uduchowionej Madonny? Do zabijania? Hans Jórg miał minę wyrażającą strapienie. — Nie rozumiemy się. Mówimy tym samym językiem, a jednak nie rozumiemy się. W karcie dań jest morszczuk i czerniak. Pan wybiera czerniaka, a ja morszczuka. Bo dla pana „czerniak" to wyłącznie ryba, a dla mnie to także złośliwy nowotwór, który atakuje człowieka i potrafi dokonywać przerzutów nawet do oka. Pan nie widział, jak się człowiekowi usuwa chore oko, a ja widziałem. To nas dzieli, przyjacielu. Pytał pan o człowieka, któremu obcy jest wszelki gwałt. Odpowiedziałem: nie ma takiego człowieka. W każdym z nas można się dokopać pokładów sadyzmu. — Chodźmy już stąd — zaproponowałem. Na starym weimarskim cmentarzu, pod ogromną' kopułą, spoczywały w podziemnej krypcie dostojne sarkofagi Goethego i Schillera. Gromadka szkolnych dzieci, każde z zapaloną świeczką w ręku, recytowała pod czujną kontrolą nauczycielki wiersz Heinego: Nach Frankreich zogen zwei Grenadier Die w aren in Russland gefangen. — Tego uczyłem się w pierwszej licealnej — szepnąłem do Jórga. — Ja zaczynałem od Wertera — odszepnął. Cmentarz, szare pomniki, krzyże. Wszędzie zżółkłe liście, pusta ławeczka obok nagrobka „Hier ruht im Gott..." — Czy lubił pan „Cierpienia młodego Wertera"? — zapytał Hans Jórg. Milczałem. A on przymrużywszy oczy zapytał głosem, w którym brzmiał zachwyt dla wspomnienia: — Czy pamięta pan to piękne ."danie* z Wertera: ,,"Nie wiem, czy to duchy unoszą się nad tą okolicą, czy ież jest w moim sercu ciepła niebiańska wyobraźnia, która mi wszystko wokoło tak rajskim czyni". Nie musi mi pan odpowiadać, przyjacielu. Jest pan człowiekiem wzniosłym i oczytanym. Nie mogło się u pana, tak samo zresztą jak u mnie, obejść bez zachwytów dla Wertera i jego szalonej miłości. Niekiedy i dziś sięgam do półek z książkami i wieczorem zasiadam, do niemodnego już romansu Goethego i odkładam go ze łzą w oku. Cierpienia Wertera to dobra szkoła miłości, nieprawdaż, przyjacielu? Literatura romantyczna prezentuje nam zresztą wiele takich wspaniałych, szalonych, nie spełnionych miłości. Czy Wokulski byłby uznany za romantyka, gdyby jego miłość do Łęckiej nie skończyła się samobójstwem? — To sprawa mody, mój panie. — Oczywiście, oczywiście. Jednak jako lekarz muszę zrobić uwagę, że epoka romantyzmu to czas panowania schizotymików z odrobiną skirtotymii, a w pozytywizmie, na przykład, dominowali cyklotymicy z ekstrawersją i syntonią 42 uczuciową. Społeczeństwo jednak zawsze składa się z jednych i drugich. Po prostu pisarze wysuwali na plan pierwszy raz jednych, a innym razem drugich. Na tym polega moda literacka. Dziś, na przykład, preferuje się schizofreników. Krytycy mają zresztą skłonność do idealizacji wszelkich mód z przeszłości, tak jak dziś idealizuje się przeszłość w modzie „retro". Jakie skojarzenia wywołuje w nas pojęcie „romantyzm"? Na pamięć przychodzi nam zazwyczaj wzniosły bohater, który „mierzy siły na zamiary". A^rzecież niektórzy romantyczni bohaterowie byli to ponurzy osobnicy, zazwyczaj na granicy obłędu, noszący w sobie jakąś tajemnicę lub piętno zbrodni. Romantyczny bohater, to nie tylko Werter, przyjacielu, ale także, a może przede wszystkim Manfred i Frankenstein, praojciec współczesnego horroru, Draculi i doktora Mabuse. Nie znaczy to jednak, abym jako lekarz nie zastanawiał się, dlaczego na przykład prawie wszystkie wielkie miłości w literaturze romantycznej były nie spełnione, pozbawione libido i z reguły kończyły się albo szaleństwem albo samobójstwem. A przecież od czasów Esąuirola sądzi się, że samobójstwo jest wynikiem zaburzeń psychicznych, chwilowych lub długotrwałych. Wielu lekarzy skłonnych jest mniemać, że każde samobójstwo, poza obyczajowym, takim jak harakiri lub popełnionym w obawie przed torturami, ma za swą przyczynę zaburzenia psychiczne. Bertram Brown, dyrektor Instytutu Zdrowia Psychicznego w USA, twićrdzi, że przyczyną przynajmniej osiemdziesięciu procent samobójstw jest zawsze choroba, która nosi nazwę depresji lub melancholii. Dla depresji jak i dla schizofrenii charakterystyczny jept często brak pociągu seksualnego. Pamięta pan okrzyk Wertera: „Jest dla mnie święta. Wszelka żądza milczy w jej obecności". Werter kochał Lottę, ale jej nie pożądał. Wokulski kochał Izabelę Łęcką, ale ani przez chwilę nie dręczyła go tajemnica jej sukni, co już nie jest sprawą konwencji, ponieważ Bolesław Prus potrafił bez ogródek, choć także bez dzisiejszej trywialności, opisywać życie erotyczne swych bohaterów. Jeśli więc nie wspomina o tym, to ma to jakieś znaczenie godne rozważań. — Chce pan powiedzieć, że nie istnieje naprawdę miłość pozbawiona seksu? — oburzyłem się. — Ależ nie, jakżebym śmiał — żachnął się Hans Jórg — chciałbym tylko powiedzieć, że może zbyt często w literaturze i w życiu słowem „miłość" określamy urojenia, związane z tą czy inną osobą; urojenia, będące wynikiem stanów chorobowych. Wszak nadmieniłem panu podczas poprzedniej naszej rozmowy, że wiedza medyczna o człowieku przeszkadza w zgłębianiu literatury, na co pan nie zwrócił uwagi, traktując moje słowa być może jako żart. Rozumiem już dziś mego ojca, gdy z pobłażliwym uśmiechem odkładał na bok tę czy inną książkę. Wyobrażam sobie krytyka literackiego, który oprócz wiedzy literackiej posiadałby wiedzę medyczną. Chichotałby czytając co drugą współczesną powieść. — Jednym z najciekawszych krytyków literackich w Polsce — przerwałem mu — był Boy-Żeleński, lekarz medycyny. — A właśnie. Czy nie zastanawiała pana nigdy przyczyna jego wielu sukcesów i odkryć literackich?X)n po prostu innymi oczami spojrzał na niektóre dzieła literackie. Odczytał je inaczej właśnie dlatego, że był także lekarzem. 43 „Odbrązawiał", mówiono. Miał zresztą, zdaje się, z tego powodu wielu wrogów. Ale od tamtych czasów medycyna zrobiła szalone postępy, być może w swym ,,odbrązawianiu" poszedłby dzisiaj znacznie dalej. — Znam kilku polskich pisarzy, którzy także ukończyli medycynę i wcale im ona nie przeszkadza tworzyć dzieł konwencjonalnych. — Odrzuca pan możliwość istnienia dwoistości w naturze człowieka? Na czas pisania książki może on nie uwzględniać swojej wiedzy medycznej i poruszać się jedynie w kręgu tradycji literackiej. Można iść do kościoła, pomodlić się, a potem kraść. Ba, modlić się o to, aby nas nie złapano na kradzieży, czy nie tak? Co do mnie, wiedza medyczna bardzo mi przeszkadza. Nie wierzy pan? Dam więc przykład. W iluż to książkach czytam, jak to piękne panienki z dworów „płoniły się", gdy pojawili się piękni panowie. Albo na samo wspomnienie o małżeństwie pojawiał się na ich twarzach „dziewiczy rumieniec". Autorzy sugerowali, że rumieniec ten wywołany jest uczuciem wstydu, niewinności, szlachetności serca. Nie wykluczam, że człowiek może się „zapłonić ze wstydu". Ale gdy młody, piękny mężczyzna podchodzi do młodej i pięknej kobiety, bierze ją za rękę i napomyka o małżeństwie, to gdzie się kończy rumieniec wstydu, a zaczyna zjawisko, które Masters i Johnson nazwali „sex-flush", czyli „rumieniec seksualny"? Te piękne i cnotliwe panienki z dobrych domów wcale nie były bardziej niewinne od naszych współczesnych dziewcząt і піе'та powodu sądzić, że w swych dziewiczych pokoikach nie miewały snów, erotycznych i nie popełniały masturbacji. Obecność ukochanego mężczyzny musiała je stymulować seksualnie. I czytając, jak to bohater bierze bohaterkę za rękę, a na jej twarz „wypełza rumieniec", mam,ochotę zawołać do niego: „dalej, dalej, atakuj śmiało, ona jest tak podniecona, że prawie bliska orgazmu. Ty tego nie widzisz, bo ona jest ubrana, ale ja ci mówię, że ona ma już zaczerwienione podbrzusze, potem rumieniec wędruje wyżej i wyżej, aż z szyi wypełza na policzki". Ale on rezygnuje, bo ów rumieniec bierze za oznakę wstydliwej niewinności. Wzruszyłem ramionami. — Nie wierzy mi pan? — zdumiał się. — No cóż, muszę więc posłużyć się innym przykładem. Oto sprawa tak zwanej „infelix amor", czyli miłości nieszczęśliwej, która może doprowadzić do szaleństwa. Literatura piękna aż się roi od przykładów takich miłości. Autor romansów musi zajrzeć do tej skarbnicy, jeśli chce osiągnąć jakiś sukces. A tymczasem medycyna podpowiada mu, że „infelix amor" jest wytworem bujnej fantazji pisarskiej i mitologii społecznej, zrodzonej na gruncie powierzchownej obserwacji niektórych jednostek ludzkich — zacytuję w tym miejscu jednego z największych współczesnych lekarzy. Stan zakochania u normalnego człowieka przebiega bez żadnych zaburzeń psychicznych w znaczeniu psychopatologii. Natomiast psychopatów— powiada ów lekarz — może wyprowadzić z równowagi i, używając języka medycyny, pobudzić do zaskakujących odczynów. Miłość szczęśliwa czy nieszczęśliwa potrafi wykazać podobieństwo do psychozy, lecz jest to stan fizjologiczny, przyjacielu. Dopiero na podłożu psychopatii, przy współdziałaniu jeszcze innych warunków środowiskowych lub czynników chorobotwórczych, nieszczęśliwa miłość potrafi stać się podłożem pewnych stanów reaktywnych, 44 jednakże nieznane są psychozy na tym tle. Na przykład ciężka melancholia oporna na psychoterapię na pewno nie jest wywołana przez nieszczęśliwą miłość — choćby chory uporczywie to udowadniał i było o tym przekonane całe jego otoczenie — ale ma z zasady tło cyklofreniczne. Przekonano się o tym dziesiątki razy po zastosowaniu tymoleptyków. Podaje się leki i oto osobnik ów zaczyna się ożywiać, staje się radosny, czuje się wyzwolony ze swojej nieszczęśliwej miłości. "* — Przerażające — powiedziałem. — Dlaczego? Lepiej, żeby się zabił, zadręczając przedtem kobietę, którą obdarzył swoją nie odwzajemnioną miłością? Zresztą jeśli pan kogoś naprawdę kocha, a nie przeżywa tylko urojenia miłosnego, to tymoleptyki nie zmienią pańskich uczuć. Prawdziwa miłość odporna jest na farmakologię: — Werter? — zapytałem z niepokojem. — Arbienin? Wokulski? — Tak, tak — pokiwał głową. — Tych ludzi można było uratować. W każdej, nawet prowincjonalnej klinice. Jest pan pisarzem, a więc człowiekiem z bujną wyobraźnią. Niech pan sobie wyobrazi, że to nie ławka na cmentarzu, ale biurko w /mice, a ja noszę biały fartuch, pan zaś przyprowadza do mnie pacjentów. Гак; tak, proszę się nie wahać. Niechże pan wprowadzi Wertera, niech on mówi o sobie i swoich cierpieniach. Piękny, zdolny, wykształcony młodzieniec. Szkoda, że niewiele wiemy o jego przeszłości, nie dana jest nam wiedza o rodzicach, o chorobach, które przechodził w dzieciństwie. Nic też nie wiemy o jego życiu seksualnyni. Przyjechał w te okolice, zobaczył piękną Lottę i zakochał się do szaleństwa. Lotta była warta miłości, to przyznajemy, ale tym bardziej zastanawiające są owe natrętne myśli o samobójstwie, które trapią Wertera nawet jeszcze wówczas, gdy historia z Lotta mogła się skończyć szczęśliwie, jeszcze bowiem nie przyjechał jej narzeczony. Potem pojawia się on i znowu natrętnie powtarzają się rozmowy o własnym unicestwieniu. Po wizycie u Lotty Werter woła: „Jest dla mnie święta! Wszelka żądza milczy w jej obecności". Wreszcie Werter wyjeżdża hen, daleko, aby zapomnieć o ukochanej. Zazwyczaj szuka się zapomnienia w ramionach innej, usiłując ją kochać niekiedy, jak to się mówi, „na siłę", niemal pod przymusem własnej woli. Ale on jest inny. Nic nie wiemy, aby czuł pociąg do jakiejkolwiek kobiety. Potem powraca i zabija się. Lekarz powie: tak zwana depresja sytuacyjna... Talent Wielkiego Olimpijczyka sprawił, że z miłości egzaltowanego nerwicowca w depresyjnym stanie zrobiono potem wzorzec miłości nie spełnionej, miłości platoni-cznej. Być może mało kto sięga dziś do „Cierpień młodego Wertera", ale nie ulega wątpliwości, że typ Werterowskiej miłości utrwalił się w naszych wyobrażeniach. I oto młody mężczyzna, przejawiający zdrowe libido wobec swej partnerki, raptem słyszy od niej, że nie potrafi naprawdę kochać, bo prawdziwa i wielka miłość, taka jak w książkach, jest wzniosła i czysta, pozbawiona fizycznego pożądania. Pan wspomniał o nożu, że można nim krajać chleb, rzeźbić, ale także zabijać. Werterem też można zabijać, przyjacielu. — Pan kłamie! — krzyknąłem. Był smutny. Zrobiło mi się żal. Może zresztą żałowałem przede wszystkim siebie. 45 — Pan przesadza — powiedziałem uspokajająco. I po chwili dorzuciłem: — Świeci słońce, a jest tak chłodno. Obserwuję liście, które na nas spadają. Cztery zleciały z drzewa, które rośnie obok tamtego grobu. Poczekamy, aż spadnie piąty, prawda? Niech pan mówi dalej, doktorze. Rozpogodził się. — Pamięta pan, co znaleziono na biurku w mieszkaniu martwego Wertera? „Emilię Galotti" Lessinga. To piękna tragedia, przyjacielu. Nigdy chyba nie pojmę, dlaczego przed śmiercią czytał ją Werter. Może rzeczywiście chodziło Goethemu o zachowanie autentyzmu w związku z wypadkiem Jerusalema, o którym pisał mu Kestner? Kiedy jeszcze chodziłem do przedmaturalnej klasy, kochałem się w pewnej dziewczynie i od czasu do czasu próbowałem ją chwycić za piersi, kładłem jej rękę pod sukienkę. Mówiłem jej, że ją kocham, ale ona mi nie wierzyła właśnie dlatego, że chciałem dotykać jej piersi i zaglądać pod sukienkę. „Ty mnie nie kochasz, ale jedynie pożądasz — twierdziła. — Prawdziwa miłość polega na czymś zupełnie innym. Przed tobą przychodził do mnie pewien student. O, tak. On mnie kochał naprawdę. Siedział w fotelu i tylko patrzył, i to mu wystarczało. Ale ja nie dam się zwariować". Poczułem, jak moja Próbowałem robić tak jak tamten, ale mi się nie udawało. Odchodziłem więc od dziewczyny i bardzo cierpiałem, że nie umiem naprawdę kochać, wydawało mi się, że jestem erotomanem, który pragnie dotykać kobiecych piersi, a nie wystarczy mu siedzieć w fotelu i patrzeć na ukochaną dziewczynę. Przerabialiśmy właśnie „Cierpienia młodego Wertera". „Oto prawdziwa miłość" — mówiła nauczycielka. Przekonałem się, że Werter nigdy nie chciał dotykać piersi ani nie kładł jej ręki pod sukienkę. Werterowi nawet sama myśl o tym wydawała się zbrodnią. Innymi słowy, byłem chyba rzeczywiście osobnikiem chorym, erotomanem; nie umiałem kochać swojej dziewczyny. Poszedłem po radę do ojca, który po prostu wyśmiał mnie. Tego dnia stawiłem się u tej dziewczyny i .zapytałem, co się stało z owym studentem, który ją tak bardzo kochał. Odpowiedziała: „Uczył się bardzo dużo i zwariował od tej nauki". „Nie — krzyknąłem — on już był wariatem, kiedy do ciebie przychodził i na ciebie patrzył, i to mu wystarczało. Aleja nie dam się zwariować". Poczułem, jak moja miłość do tej dziewczyny ulatnia się nagle i bezpowrotnie. Ogarnęła mnie pogarda do niej, do Wertera, do swojej nauczycielki. Zastanawiam się, ilu młodych ludzi, nie mając tak jak ja ojca lekarza, zadręcza się myślą, że nie umieją kochać naprawdę miłością czystą i wzniosłą, pozbawioną seksu? I że tego rodzaju udręki nie pozostają niekiedy bez złego wpływu na całą osobowość mężczyzny, a także kobiety, jeśli zbyt długo nosi ona w sobie ideał miłości czystej i jedynie duchowej. Odszukałem później dziewczynę, którą wtedy porzuciłem w gniewie. Wyszła za mąż, ma trftrje dzieci, uskarża się jednak, że mąż nie kocha jej naprawdę miłością prawdziwą, ponieważ zbyt często obcuje z nią cieleśnie, bo jej zdaniem prawdziwa miłość to jest coś zupełnie innego. Wciąż pamięta o tym studencie, który tylko na nią patrzył. Napisała kiedyś do mnie, jako do autora romansów, list. Radziła się, czy nie powinna znaleźć sobie duchowego przyjaciela, ale jaToczywiście odpisałem jej, żeby się zwróciła do psychologa. Co do mnie, 46 przyjacielu, po jakimś czasie znowu sięgnąłem do „Cierpień młodego Wertera" i czytam je ze łzą w oku przy swojej elektrycznej barbarzyńskiej lampie. Ta książka nic nie traci ze swego piękna. Brakuje mi tylko właściwszego niż dotąd komentarza do tak zwanej „gorączki werterowskiej", do takich pojęć jak „werteryzm". Gdy mój syn był w wieku dojrzewania, wręczyłem mu egzemplarz „Cierpień młodego Wertera" z następującym komentarzem: „Oto masz piękną książkę, która pozwoli ci wyróżnić miłość Bpzwijającą się na gruncie silnej nerwicy i depresji sytuacyjnej. W ten sposób nie kocha zdrowy człowiek. Potem, synu, dam ci książkę, w której jako miłość opisano zwykłe pożądanie". Chodźmy już, przyjacielu. Wiem, co pana dręczy. Pan też myśli, że nie potrafi pan kochać prawdziwie. — Barbaro — mówiłem — moja miłość jest jak zielone konie, na których pędzimy przez czerwone łąki, różowe wąwozy i rudawe rzeki, kopytami tratując fiolety wrzosowisk. Nie oglądaj się, tam nic już nie ma. Nie patrz przed siebie, tam także zalega pustka. Jestem oszalałym z zazdrości Arbieninem, jestem Hamletem, który nie potrafi zabić, jestem Don Kichotem naszej miłości, jestem wielkim pokutnikiem, sędzią i papieżem. Spójrz na mnie: wszystko, co jest we mnie, krzyczy, że miłość jest wieczna. — Czy czytuje pan „Playboya"? — zapytał mnie Hans Jórg. — Nie. — Szkoda. To pisemko kiedyś gorszyło wielu, ale od czasu, gdy wychodzą inne, robi wrażenie zupełnie nobliwego. Jest tam trochę przyzwoicie obnażonych dziewcząt, trochę artykułów o seksie, ciekawe wywiady z interesującymi ludźmi, nieco dobrej literatury. Mam też nowy numer „Medical Review". — Też nie czytuję. — Szkoda — położył na kawiarnianym stole półotwartą teczkę i wskazujący palec wcisnął między okładki obydwu czasopism. — Niekiedy myślę, że nasza wiedza o miłości jest jak igła magnetyczna, nieustannie drżąca i oscylująca między „Playboyem" a „Medical Review". — Jest jeszcze Erich Fromm — zauważyłem. — Przepraszam, zapomniałem. Po horrorze współczesnej psychoanalizy człowiek obmywa się w jego „Sztuce miłości" jak w czystym źródle. To takie „Love story". Jego miłość jest tak idealna, że mogą ją zrealizować tylko idealne modele w rodzaju tych, które prezentowali Weber i Jung. To dobre dla ludzi, którzy są już tak dojrzali, że jak powiada Freud, pozostają dla siebie i ojcem, i matką. Sęk w tym, że ja nigdy nie spotkałem takiego człowieka, a zazwyczaj był on „jakiś", to znaczy z konkretnymi wadami i zaletami. 47 — Może pan zaproponować coś innego? — Trochę uczciwości, przyjacielu. Przynajmniej tyle, aby wydać się człowiekiem do przyjęcia w dobrym towarzystwie. — Co mi pan ma do zarzucenia? Nie, tym razem już obejdziemy się bez piwa. Dwie kawy, proszę pani. Wyjął z aktówki błyszczącą lakierem moją „Rosamundę", która ukazała się w języku niemieckim, dzięki czemu mogłem korzystać z komfortu hotelu „Elephant". —: Czy pan nigdy nie miał kobiety? — zapytał. — No, cóż... — Dużo? — Trochę. To zresztą nie jest właściwa odpowiedź... — Nie szkodzi. Ja pana rozumiem. A prawiczki? Było coś takiego? Chrząknąłem z zakłopotaniem. Uśmiechnął się uprzejmie, powtórzył pytanie, dodając: — Niech pan sobie wyobrazi, że mam na sobie biały fartuch i na szyi wisi mi słuchawka. Być może ułatwi to panu odpowiedź. — Tak, miałem takie dziewczyny. Stuknął palcem w lakierowaną okładkę „Rosamundy": — Czy między panem a nimi było tak samo, jak opisał pan w tej książce? — Ach, to miał pan na myśli, gdy napomknął pan o uczciwości. Nie, nie było tak, jak opisałem. Aleja — ton mego głosu stał się ostrzejszy — nie pisuję ani do „Playboya", ani też do „Medical Review", panie Jórg. — Ale jest gdzieś prawda, czyż nie tak? — Być może. — Gdzie? — Ba — roześmiałem się — musi pan najpierw udowodnić, że prawda o tym przedmiocie jest komuś potrzebna. — Zgoda — uderzył lekko dłonią w marmurowy blat kawiarnianego stolika — ale w tym celu należy pójść do mojego pokoju w hotelu „Elephant". Mam tam trochę książek, które będą potrzebne do moich wywodów. Było jasne, że ten człowiek pragnął mnie zniszczyć. Usiłował przestawić we mnie wszystkie ścianki działowe, jak to nazywał. Chciał mnie drążyć za pomocą precyzyjnych instrumentów, zwanych literaturą. Radowała mnie już sama myśl, jak te jego świdry, wiertła, kilofy, palniki acetylenowe będą się giąć, łamać, wiotczeć w zetknięciu z ogromną i twardą materią kultury, która zalegała we mnie jak lawa, wyrzucona przez wybuch wulkanu. „Nic z tego, panie Jórg, wszak jesteśmy w Weimarze, tej kolebce myśli ludzkiej. Ze mną są Goethe, Herder, Wieland. Tak tak, właśnie Weimar, koncerty Liszta, Mickiewicz, Schiller, Jan Sebastian Bach, Lohengrin". Miałem też dość własnej kulturalnej krzepy. „To szarlatan — myślałem — mieszka w tym samym co i ja hotelu, dlatego tyle o mnie wie". Ale przecież byłem ciekaw, do jakich to moich pokładów chce on się dobrać. Co we mnie odkryje? Pana Jekylla czy pana Hyde'a? Pośpiesznie robiłem rachunek sumienia, ale czułem, że nie dokopie się u mnie niczego poza kilkoma małymi świństewkami. Ale były one we mnie małe, strasznie maleńkie. Nawet 48 chyba niezauważalne. Mogłem uchodzić za wzór cnót. Nie miałem nawet skłonności do kobiet sprzedajnych i do mężczyzn. Tak, mogłem być z siebie dumny. — Czy słyszał pan o amerykańskim krytyku literackim Beniaminie Litaue- rze? — zypytał mnie Hans Jórg. — Znakomitość w swoim rodzaju. A przecież w wywiadzie udzielonym ostatnio Orianie Fallaci wyraził się, że historia literatury to, z nielicznymi wyjątkami, perypetie nieudaczników seksualnych, którym potencję zabrały narkotyki i alkohol, wady wrodzone czy nabyte. Litauer zapytuje Orianę Fallaci, czy wie, jak bardzo skrzywiony jest obraz świata widziany oczami narkomana albo homoseksualisty, który od wczesnej młodości musi się ukrywać ze swymi skłonnościami, żyje w ciągłym lęku przed zdemaskowaniem, przed drwiną, przed potępieniem społecznym. Jego domena to męskie pisuary, gdzie zawiera znajomości i kontakty. Tak dojrzewa pełen nienawiści do społeczeństwa, a potem, gdy jest już potężny, usiłuje brać odwet. Wielu homoseksualistów rekrutuje się z psychopatów; są kłamliwi, skłonni do zdrady i największego oportunizmu, byle tylko mogli uprawiać swój rodzaj miłości. Chciałbym panu oszczędzić nazwisk... — Nie musi pan. Mogę natomiast rzucić garść nazwisk jurnych byczków. Pan wie, co wyprawiał w burdelach młody Tołstoj? Wydaje mi się, że wśród pisarzy jest akurat taki sam procent nieudaczników, jak i w całym społeczeństwie. Tyluż narkomanów, impotentów, homoseksualistów, alkoholików. — Wszystko to bardzo pięknie, przyjacielu — zgodził się ze mną — ale Litauer powiada, że jeśli dozorca jego domu bez przerwy pije i drżą mu ręce, to jest to społecznie obojętne, niech się o tę sprawę martwią żona i dzieci dozorcy. Ale nie pozostaje obojętne społecznie, jeśli podobnie dzieje się z chirurgiem, który ma operować. Nie może to być także obojętne u istoty, która chce spełniać rolę demiurga i stworzyć świat. — Pan Bóg też był nieudacznikiem, panie Jorg. Czym wytłumaczy mi pan zagadkę, że nasz świat wygląda tak, jak wygląda? — Niech pan nie żartuje w ten sposób, przyjacielu, Litauer zastanawia się, czy za degrengoladę młodego pokolenia w Ameryce w jakimś stopniu nie odpowiada również i literatura, która karmi nas fałszywym wyobrażeniem 0 człowieku. — O wa. Dopóki Litauer tylko się zastanawia, jest mi to zupełnie obojętne. Co innego, gdy ktoś wyciągnie z tego praktyczne wnioski. Wtedy trzeba już brać pistolet. Najłatwiej powiedzieć, że wszystkiemu są winni jajogłowi. Dlaczego nie ma chleba i pracy? Bo pisarze piszą złe książki. Dlaczego nie pada deszcz? Dlaczego jest susza, dlaczego ropa zdrożała, dlaczego się urodziło cielę o dwóch głowach? Osiem kilometrów od Weimaru leży Buchenwald. Tu jest kolebka subtelnej myśli ludzkiej, a tam kolebka zbrodni. Wspaniałe sąsiedztwo. Może tak będzie zawsze. Niech ten Litauer powie po prostu, że starzy pisarze umieli na ogół pisać, a młode pokolenie nie potrafi, bo jest nie douczone. Przyszedł do mnie kiedyś młody autor wziętych opowiadań. Wiedział oczywiście, kto to był Kafka, ale nie miał pojęcia, kim był Kretschmer. Gdy mu wykazałem, że jego bohater nie może się zachowywać raz tak, a raz inaczej, przedstawił go nam przecież na 49' początku opowiadania jako cyklotymika, a pod koniec jest schizotymikiem, na początku jest ekstrawertykiem, a potem introwertykiem, to on się oburzył i powiedział, że go ta cała wiedza nie obchodzi, bo człowiek może być jednocześnie taki, siaki i owaki. — A jednak coś się w panu ruszyło — ucieszył się Jórg. — Zapomina pan jednak, że bywają osobnicy typologicznie mieszani. W takim Wokulskim ma pan cechy schizotymiczne, ale emocjonalnie wysuwają się cechy cyklotymiczne. — Zgoda — powiedziałem — ale mimo to się wściekam, gdy przychodzi do mnie młody człowiek i pokazuje prozę, w której bohaterka wydaje mu się istotą zagadkową i tajemniczą, ponieważ spotkawszy kochanka jednego razu była wesoła i pogodna, drugiego razu — nieoczekiwanie opryskliwa i płaczliwa, a. trzeciego — śmiała się bez powodu. Mówię mu: „Panie, to jest zagadka dla małych dzieci. Ona po prostu miała menstruację". Ale on oczywiście nie wie, że kobieta zupełnie inaczej na pewne sprawy reaguje na krótko przed menstruacją, inaczej w czasje menstruacji, a jeszcze inaczej po menstruacji. Teraz wszem i wobec opowiada, że jestem biologicznym deterministą. A czy to moja wina, że człowiek ma szybszy lub wolniejszy typ reakcji, gdy pada deszcz albo gdy świeci słońce? Pokazują mi współczesnego bohatera, który zachowuje się dziwnie. Myślę: paranoja, schizofrenia, psychoza rozszczepieniowa? Nie. To symulanci. Mam ochotę jak doktor u Haska wrzasnąć głośno: „Dać im irrrrrrygator". — Brawo! Brawo! -r zaklaskał w dłonie doktor Jórg. „Poczekaj, łajdaku — powiedziałem sobie — dostaniesz ode mnie szkołę". Pokój Jórga w hotelu był zupełnie podobny do mojego, zresztą wszystkie pokoje były chyba identyczne i o każdym mówiła pokojówka: „Tu spał kiedyś Adolf Hitler". Starannie zasłane łóżko, duży stolik ze stertą książek i maszynopisów, na szafce trochę leków i stetoskop (hipochondria? lekomania?). Niech pan się rozbierze do pasa, panie Jórg. Proszę usiąść, tu, na krawędzi łóżka, proszę głębiej oddychać, proszę zakasłać. Proszę spojrzeć na mój palec. Teraz niech pan wyciągnie do przodu lewą rękę, teraz prawą. Martwi mnie pana kąt przepono-wo-żebrowy, panie Jórg. Ach, to stara historia? No tak, ale nie należy się przeziębiać. Proszę otworzyć usta, wysunąć język i powiedzieć: „Aaaaa.„" Niech mi pan pożyczy swój stetoskop, panie Jórg. „Tylko go nie zepsuj" — pan powiada? Pan jest złodziejaszkiem, przyjacielu. Nie nazywa się pan Przebysław Hippe, a ja nie jestem Hansem Castorpem. I wcale nie chodzi o ołówek. Nie będę go temperował i zbierał ostróżyn na pamiątkę naszej rozmowy. Niech pan duka za mną: „arma virumque cano", ma pan, broń Boże, luki w wykształceniu? „Oręż i męża opiewam", tak, tak, bardzo dobrze. Werter nosił niebieski frak i żółtą kamizelkę, a Lotta białą sukienkę z różowymi kokardami. Potem setki młodych ludzi ubierało się a la Werter lub a la Lotta, popełniali nawet samobójstwa a la Werter. To smutne, że teraz niektórzy noszą krawaty, koszule i walizki a la Bond, a nikt nie chce ubierać się a la Bogumił lub Barbara. Są „Noce i dnie", ale tak naprawdę pozostają tylko „dnie", bo o nocach tam nic nie ma.4 W kościelnym chórze śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy", ale pan chciałby, aby śpiewać także „Wszystkie nasze nocne sprawy" i to jest właśnie ten biologiczny determinizm. Jest codzienne życie i conocne kopulowanie, i w zależ- 50 ności od tego, jak to komu wychodzi, tak potem człowiek załatwia swoje dzienne sprawy. Pan może oddaje się potajemnie kultowi fallusa? Powiedz mi, jak kopulujesz, a powiem ci, kim jesteś. Pan podejrzewa, że symuluję schizofrenię? Drogi panie Jorg, gdybym chciał, zrobiłbym to zupełnie znośnie i pan postawiłby mi wspaniałą diagnozę. Na piątym roku medycyny symulowałem nawet gruźlicę. Najłatwiej wobec wielkiego specjalisty. Zwykły lekarz obejrzał mój radiogram i rzekł: „Pan jest zdrów". Przepraszam, a lewe płuco? „No tak, trzeba zrobić zdjęcia warstwowe". Też nic nie wykazały. A wielki specjalista, który w swej przeogromnej praktyce obejrzał dziesiątki tysięcy zdjęć i mógł mieć własny cmentarz, powiedział swoim asystentom, docentom i adiunktom: „Znam . przypadki, gdy i zdjęcia warstwowe niczego nie wykazują, a mimo to człowiek jest chory na gruźlicę". W ten sposób dostałem urlop dziekański, dzięki ci, Boże. Mój przyjaciel dermatolog często mi powiada: „Z Wassermannem też nie ma całkowitej pewności. Mam czyste sumienie dopiero wtedy, gdy u kogoś stwierdzę krętki blade". Tak więc każda reguła, jeśli ma być dobra, musi mieć wyjątki, inaczej jest podejrzana. Ale my, ludzie, dążymy do absolutu. Nam trzeba reguł bez wyjątków, doświadczeń, które zawsze i w każdych warunkach się sprawdzają. W nas siedzi taki diabełek i od czasu do czasu woła: „On nie ma racji, aha. Znam wuja. Z nim jest zupełnie inaczej. Wuj pije i pali, a żyje sto lat". Sklepikarz mówi do swojej żony: „Lekarze to banda idiotów. Czy widziałaś kiedyś chorego na raka płuc? Widuję garbusów, gruźlików, cukrzyków, facetów z wrzodem na dwunastnicy, ale jeszcze nikt nie pokazał mi palcem na ulicy: »Patrz, tam idzie Zenek, który ma raka płuc«". Freud? Panie, to starocie. Teraz wypada znać Junga. Ależ nie, to też starocie. Chomsky, proszę pana. A ja panu mówię, że to również starocie, bo mój wuj pije, pali i żyje sto lat, wcale się nie czując samotnym i wyalienowanym. Bóg jest, bo Wolter na łożu śmierci się nawrócił. Boga nie ma, bo Wolter napisał „Kandyda", którego ja oczywiście czytałem i bardzo mi się podobał. A jak pańska prostata, panie Jorg? Pan pozwoli, że włożę panu palec w odbytnicę. Teraz zaś niech pan ze mną zanuci: „Tra-ta-ta-ta-ta-ta-ta--ta-ta". Proszę wstać. To jest „Eine kleine Nachtmusik", tego trzeba słuchać stojąc. Tylko stojąc można zrozumieć muzykę. Zresztą, to może też już przestarzałe... / — Proszę się uspokoić^ doktorze — powiedział Hans Jorg. — Mieliśmy przecież drążyć i przebudowywać, sondować i przestawiać ścianki działowe, przesuwać warstwy i dokonywać wierceń geologicznych, aby wreszcie wydobyć pańskie nowe „ja". Proszę nie spoglądać na zegarek. Ta kobieta nie odjedzie już żadnym autobusem i żadnym pociągiem. Wyskoczyła oknem w zupełnie innym mieście i w zupełnie innym czasie. Zresztą, być może, ona poszła na strych i powiesiła się na sznurze od bielizny. Prawdopodobnie miała psychozę maniakalną, pańskie poczucie winy nie jest niczym innym jak literaturą, złożami szlachetnego kruszcu, które nawarstwiały się w panu od dzieciństwa. Piękna, wzniosła, żyzna kupa kompostu, wzniosłe łajno, na którym być może wykiełkuje kwiat pańskiego talentu. Cóż nam innego pozostaje, jak ją przeorać do głębi, przemieścić warstwę cudownego i życiodajnego gówna. Trzeba przestać wierzyć w literaturę, przyjacielu. Tylko z wielkiej niewiary rodzi się wielka i żarliwa * 51 wiara, tylko niedowiarka może przerazić blask świętości jak Pawła-Szawła. Człowiek, któremu obcy jest wszelki gwałt, musi dokonać gwałtu. Niechże to będzie gwałt na literaturze — cudownej i przepięknej, nieskalanej Dziewicy Orleańskiej, która pod swymi sztandarami prowadzi nas na wyżyny wielkości i wzniosłości. Niech aż ku niebu wzniesie się przeraźliwy wrzask naszych cnotliwych krytyków literackich. Tu, w kolebce kultury, w starym Weimarze. Będzie to gwałt perwersyjny jak w kościele. Do dzieła, przyjacielu. Do czynu. — Dlaczego nie śpisz? — zapytała mnie żona, choć mimo gęstej ciemności w pokoju nie mogła widzieć ani mojej twarzy, ani moich otwartych oczu i tylko chyba oddech mój mówił jej, że czuwam. — Pies szczeka od pół godziny na skraju lasu -* powiedziałem. — To prawda — przytaknęła szeptem. — Słyszałaś także tętent kopyt konia? To znowu skrajem bagien jechał von Balk i wiózł na koniu nową dziewczynę. — Nieprawda — zaśmiała się cichutko — nie słyszałam tętentu kopyt konia. Powiedz mi, dlaczego nigdy nie możesz być sam? — Nie wiem. Może to dlatego, że bardzo ich kiedyś kochałem i zawsze byli blisko mnie, we mnie, we wszystkim, co mnie otaczało. — Teraz też ich kochasz. — Mylisz się. Chciałbym być wolny. Od nich, od siebie. Miłość do nich zamyka mnie jak w klatce. Oni mi dyktują słowa, gesty, uczynki i myśli. To jest straszne, że ciągle przeglądam się w nich jak w lustrze. To ja napisałem „Dekamerona" i „De Republica emendanda". Dlatego ja słyszę tętent kopyt końskich, a do twoich uszu dobiega tylko szczekanie psa. — I chcesz przywozić sobie coraz to nowe dziewczyny? Jak ten Balk. — Tak — rzuciłem w ciemność. — I od mojej miłości też chciałbyś się uwolnić — powiedziała bez radości. — Pies szczeka od pół godziny — stwierdziłem i chciałem wstać z tapczana, ale jej ręka natychmiast spoczęła na mojej piersi mocno i władczo. Dziwne, ile siły może mieć kochająca kobieta. Jej oddech połaskotał mi szyję, kilka razy westchnęła głęboko jakby wdychając zapach mojej skóry. — Kiedyś cię zabiję — szepnęła sennie. Odpowiedziałem: — Pies szczeka od pół godziny. Muszę wstać i zobaczyć, co się tam dzieje. To jest pustkowie, zrozum. Pewnego dnia przyjdą i mnie naprawdę zabiją. Pozwoliła mi zdjąć swoją rękę zjnójej piersi. Odetchnąłem głębiej, uwolniony od ciężaru, siadłem na tapczanie i po omacku znalazłem swój szlafrok na ławie. Rozprostowałem ręce, jakbym oswobodził je z kajdanków. Ona też wstała i narzuciwszy na siebie moje stare palto, wyszła ze mną na ganek. —= Zaziębisz się — powiedziałem, ale ta październikowa noc była bardzo ciepła, mgła pokrywała bagna i skraj lasu, wypełzała na połowę łąki. Świecił 52 skrawek księżyca, mgła była nieruchoma, gdzieś stamtąd, z białego odmętu, dobiegało gwałtowne ujadanie psa. — Szczeka najeża, który wyszedł na połów — stwierdziłem, bo znałem ton psiego szczekania. Gwizdnąłem cichutko i po chwili nadbiegł pies, mokry od rosy. Przyniósł ze sobą zapach bagna i mułu. Niebo było bez gwiazd, mgła snuła się po ziemi jak dym ze starego mielerza, tak samo siwa i bezkształtna. Mówiono mi^że w październiku widać wiele spadających gwiazd. Widziałem w swym życiu tylko jedną spadającą gwiazdę i to było we wrześniu. Ale wierzyłem ludziom, że gwiazdy spadają w październiku. Oparłem się ramieniem o rzeźbioną belkę ganku. Barbara wsparła się o mnie i tak trwaliśmy w ciszy i skupieniu, słuchając głośnego oddechu psa, który ziajał zmęczony biegiem przez łąkę. Zastanawiałem się, czy na całym świecie ktoś jeszcze w tej sekundzie, podobnie jak ja, trwa w takim samym napięciu i udręczeniu. Żyłem w pięknie, pływałem w nim jak w jeziorze o aksamitnych falach, które łaskotały przyjemnie moje ciało. Mgła snuła się u moich stóp, cisza wchodziła w udręczone myśli, mimo mroku widziałem dokładnie skraj lasu, kanał z oczeretami, księżyc i czułem pod stopami puszystość łąki. Pod moim starym paltem kryło się kobiece ciało, zawsze spragnione mojej miłości. Ale we mnie było kłamstwo i poczucie winy, strach przed karą i urojenie grzeszności. Piękno było jak ręka mojej kobiety, mocno i władczo spoczywająca na mojej piersi, gdy zamierzałem nocą wstać i pójść, aby ratować prawdę. Chciałem krzyczeć, ale oni mi kładli na ustach pachnącą wrzosem dłoń, aż truchlałem z rozkoszy. Dziesiątki razy wstawałem w nocy, wywabiany szczekaniem psa lub dziwnym szmerem, .i szedłem śmiało w mrok, w nieznane, szukając bez lęku niebezpieczeństwa i grozy, ale nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć choćby słowa prawdy, zdradzić jednej swojej myśli. Byłem silny, byłem nade wszystko kochany, ale mówiłem, że jestem słaby, aby budzić litość i współczucie. Rzucałem się na ziemię w konwulsjach i modnych spazmach, ale żyłem jak drwal i jadłem czerstwy chleb z największym zadowoleniem. Brałem swoją żonę jak von Balk dziewczynę na siodło swojego konia, ale mówiłem, że każda kobieta wydaje mi się zagadką i udawałem, że ich nie rozumiem. Jednak im ciągle było za mało tych modnych spazmów, tych konwulsji, tych dygotów i drżeń, tych słabości i udręczeń. Zaszczepiałem sobie wszystkie modne choroby, byle wyglądać blado i chorowicie. „Soli. Trzeźwiących soli!" — wołałem, mdlejąc na modnej kanapie z cepeliowską narzutą, aż się stałem naprawdę udręczony i osamotniony, z kłamstwem, które snuło się skrajem rudych bagien. Dalej już było tylko jezioro, pachnące mułem i metanem, chłodna i oślizgła połać, na której załegał biały obłok. Odyseusz musiał błądzić, gdyż mógł płynąć tylko fordewindem, a nikt mu nie pewiedział, że istnieje wiatr rzeczywisty i wiatr pozorny. „Niech pan łapie wiatr w żagle" — mówili mu zapewne krytycy literaccy. Ale wtedy nie znano miecza i kila. Dziś płynie się baksztagiem, nieco ukośnie do linii wiatru. „Niech pan łapie wiatr w żagle. Nie można płynąć przeciw modzie i tradycji. Trzeba wciąż błądzić jak Odyseusz, potem dopiero jest Itaka". Tak było i tak będzie zawsze. To są te nasze spazmy modne. Dziś płynie się do Itaki bez błądzenia, bo jest kompas i sekstans, bo jest także wiatr pozorny, kil lub miecz, który się 53 podnosi lub opuszcza w skrzyni mieczowej. Ale to wszystko nie jest przydatne do produkcji piękna, bo historia Odyseusza ma wartość metafory, kompas i sekstans trzeba wyrzucić za burtę, każdy musi błądzić w drodze do swojej Itaki. Na kolana, panie Jórg! Na kolana! Więcej pokory! Wiedza jest mirażem, kłamstwem i oszustwem, trzeba udawać ślepca i wciąż błądzić w poszukiwaniu samego siebie. Niech pan spróbuje zachorować na schizofrenię, to są nasze modne spazmy, nasze stresy i wyobrażenia. Na kolana, panie Jórg. Na kolana. Joanna zginęła w innym czasie i w innym mieście. Może wyskoczyła przez okno, bo jej partner był wrogiem gwałtu. Może powiesiła się na strychu domu, bo jej matka mówiła, że miłości nie wolno rozmieniać na drobne. Niech się pan ukorzy, panie Jórg, razem będziemy symulować schizofrenię. . — Kogo weźmiemy na warsztat? — zapytałem pełen radosnego podniecenia. — Na początek proponuję Moravię. — Szekspir — szepnąłem, drżąc z trwogi — Cervantes, Dostojewski. Chciałbym szargać same świętości. —■ To dziwne — mruknął Jórg — jeszcze wczoraj był pan gotów głaskać szacowne fotele wysiedziane przez szlachetne pośladki, a dziś chce pan szargać świętości. Na dziś wystarczy jednak trochę naigrawań z Moravii. Będzie w tym upragniona przez pana perwerśja, bo on ma pretensje, że zna się na kobietach i na miłości. Jeśli zabieg okaże się bolesny, niech pan krzyczy. Mam tu gdzieś w szufladzie fiolkę dolantyny. — Zbyteczne, rżnij pan bez znieczulenia. — W porządku. Biorę więc do ręki „Obojętnych" i „Rzymiankę". Onegdaj rozprawialiśmy, jak szkodliwy bywa mit o miłości idealnej, miłości nie spełnionej, miłości powszechnie zwanej platoniczną. Wysunęliśmy hipotezę, że miłość taka spotykana bywa w utworach literatury pięknej, w rzeczy samej jednak wydaje się ona być wynikiem stanów, nazwijmy je wytwornie, nerwicowych u osób psychicznie niezrównoważonych i jako taka nie powinna być raczej' przedkładana młodzieży i dorosłym jako wzór do naśladowania. Uczą tego zasady profilaktyki pedagogicznej. Chorych należy leczyć, a nie zarażać chorobą ludzi zdrowych. Chyba że chcemy ich uodpornić, ale to tylko w małych, bardzo maleńkich dawkach, ściśle według wskazań lekarza. Omówiliśmy również zagadnienie zwane „amor infelix", które zrodziło się w bujnej literackiej wyobraźni. Medycyna nie zna czegoś takiego. Jeśli więc jakiś pisarz twierdzi, że można się zakochać aż do szaleństwa, to niech, do licha, sam leczy chorego, a nie zwala tej roboty na nas, lekarzy. Niektórzy z nich głoszą, że z każdego robimy wariata, ale tak naprawdę, jak się źle zachowuje ktoś z jego rodziny, to dzwoni i grzecznie pyta, czy nie znajdzie się u nas jakieś wolne łóżko, o które, jak pan zresztą wie, jest bardzo trudno. Teraz jednak zajmijmy się innym mitem, który nazwiemy „mitem pierwszej miłosnej nocy". Ileż to młodych dziewcząt marzy 54 o chwili, gdy wreszcie spełni się ich przeznaczenie, znajdą się w łóżku ze swoim ukochanym i wgryzą się zębami w swoje szczęście jak w bochen chleba. Niekiedy całymi latami czekają na tę chwilę, odsuwając od siebie tysiące pokus, albowiem ta jedna pierwsza noc z ukochanym mężczyzną ma im z nawiązką zapłacić za wszystkie wyrzeczenia i udręki. Nie bądźmy pruderyjni, przyjacielu. Nie mam wcale na myśli nocy poślubnej, idzie o tę wielką i oczekiwaną chwilę z ukochanym człowiekiem. O akt spełnienia, do któregoś takim pietyzmem i doskonałością przygotowuje młodych literatura piękna, przedstawiająca go jako chwilę największej radości, namiętności i szczęścia. Można powołać się na wielkie nazwiska, my zadowolimy się Moravią, bo go akurat mamy pod ręką. W „Rzymiance" opisuje on, jak to Adriana podczas pierwszego stosunku oddaje się ze wściekłą pasją, całuje Giną, gryzie go, obejmuje, jakby chciała udusić i zaspokaja swoją namiętność. W „Obojętnych" Leo zasnął wycieńczony i zaskoczony wyuzdaniem Carli, którą zdeflorował. Pytałem pana, przyjacielu, czy miał pan kiedyś stosunek z prawiczką. Mnie, wstrętnemu satyrowi, zdarzały się takie historie. Zresztą jako lekarz — który studiował anatomię i miał do czynienia z wieloma przypadkami — wiem, czym jest akt defloracji. Znam te jęki, płacze, wstręt, oburzenie, a nawet wrogość wobec człowieka, który dokonał defloracji. Znam przypadki, gdy dziewczyna znienawidziła człowieka, którego jeszcze wczoraj tak bardzo kochała. Orgazm u dziewicy jest równie rzadki jak kometa na niebie. Niejedna dziewczyna, która nosiła w sercu i w marzeniu literacki obraz miłości i pierwszej nocy z kochankiem, wychodzi z łóżka niekiedy z głębokim urazem do końca życia. Czekała na chwile szczęścia, a ma poczucie, że spotkała ją jakaś krzywda. Być może także i literatura ponosi w pewnym sensie odpowiedzialność za produkcję kalek psychicznych, które musimy później leczyć. Iluż to moich kolegów po fachu skarży się, że proces leczenia pacjenta lub pacjentki muszą zacząć od wybicia im z głowy literackiego obrazu miłości. W literaturze się przyjęło, że szczęście w miłości można przeżyć tylko we dwoje, a biedny lekarz musi zastosować terapię grupową. Literatura powiada, że miłość do ukochanej kobiety wzmaga rozkosz i daje pełnię szczęścia, a nieszczęsny lekarz musi radzić młodemu impotentowi, który nazbyt kocha swoją żonę, aby poszedł na dziwki, gdyż u niejednego człowieka silniejsze emocje wywołują stostunki oparte na uczuciach negatywnych niż pozytywnych. Nie chciałbym w panu obrażać pisarza, przyjacielu, ale z każdym rokiem pogłębia się przepaść między własnym doświadczeniem pisarza a jego doświadczeniem literackim. Pańska „Rosamunda" może być tego przykładem. Czyż nie opisał pan tam pierwszej nocy z dziewczyną jako czegoś cudownego, spełnionego, namiętnego? Nie ma u pana strachu, bólu, krwawienia. I to uczynił pan, lekarz z wykształcenia. # — Obowiązuje mnie określona tradycja literacka. — A uczciwość? Ta mała i drobna uczciwość, o której przecież mówiliśmy. — To nie ma nic wspólnego ze mną. — Pana książki mówią, że wystarczy, że on kocha ją, a ona kocha jego, a wtedy wszystko jest w porządku, można książkę zakończyć, podpisać i oddać do druku. Ale ja panu mówię, że to nieprawda i pan wie również, że to 55 nieprawda. To przecież pan miał kiedyś dziewczynę, którą pan kochał i która pana kochała. To było dawno, bardzo dawno, ukrył pan to głęboko na samym dnie swoich geologicznych formacji literackich. Miał pan przedwczesny wytrysk, prawda? Ona kochała pana, pan kochał ją, ale z pańską ukochaną kopulował pewien ohydny facet. Ona naprawdę pana kochała. I czytał pan Szekspira i Tołstoja, i Tomasza Manna, ale nic pan nie był mądrzejszy. I wtedy przyszedł pan do mnie, doktora Hansa Jorga, a ja odłożywszy na bok Wergilego, powiedziałem panu: „Literatura jest piękna i zawiera wiele wzruszających historii miłosnych, ale teraz niech pan się położy na tej zimnej ceratowej kanapie, zrobię panu zastrzyk". To była zresztą, o ile mnie pamięć nie myli, seria zastrzyków, po której poczuł się pan znacznie lepiej, odeszły myśli samobójcze, wziął się pan do nauki, znalazł pan sobie nową dziewczynę. Ba, pamięć mi nie dopisuje. Być może to właśnie pan był tym wstrętnym facetem, który kopulował z dziewczyną, zakochaną w pewnym młodym człowieku i miał pan z tego powodu nawet pewne delikatne wyrzuty sumienia. Zresztą, czy to jest aż takie ważne? Najważniejsze, że nic z tego nie pozostało w tym, co pan pisze. — Ba, tradycja literacka... — Co to jest takiego ta tradycja, do licha? Czy znowu chodzi o jakąś „świętą krowę", której nie można przeprowadzić na pobocze, żeby nie przeszkadzała w ruchu ulicznym? Czy zadał sobie pan kiedyś trud, aby zbadać, na jakich kopytach chodzi ta tradycja? Pewien wielki francuski pisarz, którego leczyłem z homoseksualizmu, zwierzał mi się: „Kochałem bardzo swojego szofera, Antoina, i opisałem go w powieści jako piękną Antoinette, żeby nie zrazić do siebie czytelników, jak to zrobił Gide. Czy nie sądzi pan, doktorze, że w podobny sposób postępowało wielu innych przede mną?" Załóżmy, że jest jakieś ziarno prawdy w spostrzeżeniu owego człowieka i zastanówmy się, jak wyglądałby opis miłości homoseksualnej między młodym chłopcem a mężczyzną. Odpada moment defloracji, cierpienia, krwawienia, bólu fizycznego, a zostają jedynie namiętność, miłosna ekstaza, zaspokojenie zmysłów i co najwyżej u chłopca trochę wstydu, myśl o jutrze, jakieś kwestie moralne. „A jutro rano?" — zapytuje siebie Carla w „Obojętnych". W „Rzymiance" zaś zdeflorowana Adriana odczuwa nie ból fizyczny, lecz jedynie lęk, że „teraz Gino nie będzie się chciał ze mną ożenić". Być może, gdyby zmienić imiona żeńskie na męskie, na przykład Adrianę na Adriana, a Carlę na Carla, czyli dokonać zabiegu odwrotnego niż to uczynił mój pacjent, mielibyśmy obraz prawdziwy, rzetelny. Można tego zabiegu dokonać także wobec wielu innych utworów literackich. Być może zauważylibyśmy, że tradycja literacka przekazuje nam w spadku opis aktu miłości homoseksualnej jako aktu miłości heteroseksualnej. Nie wystarczy nadać bohaterowi żeńskie imię, dodać rnu tu i ówdzie różne krągłości i przyodziać w sukienkę. Pozostaje przecież typ męskich reakcji seksualnych, jakże właściwy dla wielu bohaterek naszych romansów. Można więc zrobić śmiałe założenie, że w bardzo dalekiej przeszłości jakiś genialny pisarz — którego utwory być może nawet się nie zachowały do naszych czasów, podobnie jak nie zachowało się wiele utworów greckich i rzymskich — pokazał wspaniale akt miłości homoseksualnej, który z jakichś względów zaprezentował jako akt miłości heteroseksualnej. I od 56 tej pory wielu innych pisarzy powiela lub tylko trawestuje ów opis, trzymając się tradycji literackiej. Jeszcze inni lekceważą w ogóle wszystko — i tradycję, i wiedzę o człowieku. Oto niedawno czytałem powieść, w której bohater--mężczyzna, wspaniały ponoć kochanek, podczas stosunku z kobietą zawsze „zapadał w mroczną niepamięć". To śmieszne, proszę pana. Tak przeżywa te sprawy kobieta, ale nie mężczyzna. Autor nie chciał skorzystać ani z własnych doświadczeń, ani też nie chciało mu się zerknąćkło Giesego czy innych znawców przedmiotu. Napisał tak, bo mu się to wydawało po prostu ładne. A czy prawdziwe, to już nie miało dla niego żadnego znaczenia. Tak więc we współczesnej literaturze mamy pełny transwestytyzm — mężczyźni przeżywają miłość jak kobiety, a kobiety jak mężczyźni. Ale czy tak czynił, na przykład, Homer? Oczywiście, nic nie wiemy o Homerze, nawet nie jesteśmy pewni, czy istniał w rzeczywistości, ale chyba nie był jednak ślepy, jak uczy nas przekaz legendarny, lecz miał oczy szeroko otwarte. Opisując przyjaźń Achillesa i Patroklesa niedwuznacznie daje do zrozumienia, że była między nimi miłość homoseksualna. Proszę zwrócić uwagę, z jaką genialną konsekwencją trzyma się on tej koncepcji przy opisie Achillesa, który po śmierci Patroklesa reaguje nie jak mężczyzna, ale jak kobieta po stracie kochanka. W rozpaczy Achillesa nie ma nic z męskiej powściągliwości, jest zaś niemal kobiece wydzieranie sobie włosów z głowy. Nie ulega wątpliwości, że w tym związku Achilles odgrywał rolę kobiety, a Patrokles mężczyzny. Co-wiemy o wychowaniu Achillesa? Dorastał wśród dziewcząt jako dziewczyna, ciągle przebierany'w stroje kobiece; przędł na kołowrotku. Współczesna medycyna twierdzi, że tak wychowany chłopiec wyrasta albo na transwestytę, albo homoseksualistę i to odgrywającego rolę kobiety w związku z innym mężczyzną. Homer, mój panie, już za to otrzymałby honoris causa każdego uniwersytetu czy każdej akademii medycznej... Czy przerwać, przyjacielu? — Pan mnie po prostu bawi, doktorze. — A może w nastroju zabawy udzielił pan wywiadu „Elle" i zapytany o wzorzec miłości dla młodych, odpowiedział pan z ogromną pewnością siebie: „Czyż nie mamy miłości Romea i Julii?" — Nie udzielałem żadnych wywiadów na ten temat. — Przepraszam bardzo, pamięć mi jednak nie dopisuje. To ja powiedziałem w ten sposób pismu „Elle". Ale potem wróciłem do domu i jeszcze raz sięgnąłem po tekst dramatu Szekspira. Ile lat miał Romeo, przyjacielu? A ile lat miała Julia, jego wspaniała kochanka? Stary Kapulet jednoznacznie mówi o swej córce: „She hath not seen the change of fourteen years", co znaczy, że „jeszcze nie zaznała przemiany czternastego roku życia". Chodzi rzecz jasna o pierwszą menstruację. Kapulet dodaje: „Niech wprzód dwa razy zwiędną łąk kobierce, nim mąż zapuka w jej dziewicze serce". Czyli, przyjacielu, Julii jeszcze dwa lata brakowało do pierwszej menstruacji. Do licha, jakiż to wzorzec miłości zaproponowałem młodzieży. Czyżbym rzeczywiście sądził, że dziewczynka na dwa lata przed menstruacją może być wzorem kochanki? Pan przecież wie, że skala uczuć zwanych miłością zależna jest od wieku osobnika, od jego statusu społecznego, stopnia wrażliwości i rozbudzenia wyobraźni. Inaczej kocha dziewczyna czter- 57 nastoletnia, inaczej dwudziestoletnia czy nawet trzydziestoletnia. To samo tyczy mężczyzn. Inna jest miłość chłopca, a inna dojrzałego mężczyzny. Niektóre rodzaje odczuć w ogóle nie są możliwe do zaobserwowania u człowieka, który nie osiągnął pewnego stopnia dojrzałości fizycznej i psychicznej. W „Romeo i Julii" Szekspir zaprezentował nam miłość w pełni dojrzałych osobników, których psychiki — dla osiągnięcia większego dramatyzmu — wtłoczył w ciała dzieci. Zalecając młodzieży ten wzorzec miłości popełniłem przestępstwo, przyjacielu, przeciw moralności. Zalecałem dzieciom, aby się kochały tak, jak dorośli, gdy one kochać się tak nie mogą i nie powinny. Czemu pan lekceważy lekturę „Medical Review"? Jest tam opublikowany wykres napięcia seksualnego w życiu mężczyzny i kobiety. Wynika z niego, że Romeo i Julia nie tylko nie kochaliby się taką miłością jak u Szekspira, ale pozostaliby w tak zwanej „pierwszej fazie , konfliktowej". Dzieliłoby ich morze pretensji i żalów wynikających z ich nierównoczesnego rozwoju. Dwunastoletnią dziewczynkę można zgwałcić. Ale nie można zmusić jej, aby się oddała mężczyźnie z pasją i namiętnością dojrzałej kobiety, jak to czyni Julia. Propagujemy kłamstwo literackie jako wzorzec wychowawczy. Powielamy ten wzorzec na wszystkie sposoby. Mamy „Romeo i Julię" podczas okupacji, w październiku, w listopadzie, na Czarnym Lądzie i w Ameryce Południowej. Powielamy kłamstwo, a jeśli fakty przeczą temu, tym gorzej dla faktów. Fałsz Szekspirowskiego tekstu maskujemy, każąc grać Romea i Julię dojrzałym aktorom i aktorkom, w przeciwnym razie wkroczyć by musiała cenzura obyczajowa. Drogi panie, powiedzmy sobie otwarcie: niezależnie od epoki, od klimatu i warunków społecznych, stosunek seksualny z dziewczynką na dwa lata przed pierwszą menstruacją jest zbrodnią. Zgodnie z ustawodawstwem każdego cywilizowanego kraju Romeo poszedłby do więzienia, choćby nie wiadomo jak wielką miłością darzyła go Julia. Dramat Szekspira jest utworem poetyckim i póki wyłącznie tak go traktujemy, w zasadzie wszystko jest w najlepszym porządku. Poezja ma prawo antropomorfizować zwierzęta i opisywać miłość zajączka do kurki, czy wtłaczać w ciała nawet sześcioletnich dzieci psychikę dorosłych. Ale myśl o tym, aby młode dziewczyny na dwa lata przed pierwszą menstruacją bawiły się w Romea i Julię, napawa mnie przerażeniem. Proszę mi pokazać choć jeden program teatralny, wydrukowany przed spektaklem tej sztuki, który radziłby setkom młodych chłopców i dziewcząt, zachować dystans, uczył, że1 słuchają poezji, ale nie oglądają życia. Czyjegoś prawdziwego życia. Albo weźmy inny mit pokutujący w sztuce. W malarstwie i literaturze powtarza się zawsze historia o kąpiącej się Zuzannie i podglądających ją starcach. Ale w życiu, przyjacielu, niechże pan sięgnie pamięcią w swoją przeszłość, to właśnie młodzi chłopcy przez dziurkę od klucza, z dachu sąsiedniej kamienicy, z okna naprzeciwko, rozgorączkowani i podnieceni, podpatrują kąpiącą się dziewczynę, która o zgrozo, za chwilę spocznie w łożu, nie powiem, że zaraz starca, ale dojrzałego mężczyzny. Albo inny mit — kurtyzany, wspaniałej kochanki, imponującej swym temperamentem. Mam tu przed sobą tom opowiadań „Rosamunda". Zajmijmy się opowiadaniem tytułowym. To nie będzie aż tak bardzo bolało. Może tylko z początku — zapewniał mnie Jórg. — Lancet jest bardzo ostry, jedynie przez krótką chwilę poczuje pan dominujący 58 ból, a potem nastąpi uczucie rozkosznej ulgi, gdy z pańskiej podświadomości wypłynie to wszystko, co ropiało przez tyle lat, powodowało w panu frustracje. Tych guzów ma pan sporo; wiem, że w jakiś dziwny sposób przyzwyczaił się pan do nich, niejako zżył z nimi i niekiedy niemal z masochistyczną rozkoszą dotykał pan nabolałych miejsc, chlubił się nimi, ukazywał je pan swoim najbliższym, aby wiedzieli, że jest pan bardziej skomplikowany i bardziej tragiczny, niż to się mogło wydać z pozoru. Tę swoją umęczoną duszę obnosił pan po wszystkich literackich jarmarkach, brzęczał pan jak inni blazeńskimi dzwoneczkami i ku rozkoszy czytelników fikał pan przepyszne koziołki. Wiedział pan jednak, że może kiedyś ktoś zechce dobrać się do pana z lancetem. Ale to były próżne obawy, bo przecież tańczył pan, jak panu grali, a krytycy dziś nie używają błyszczących niklem instrumentów medycznych. Ich bawią jedynie pańskie koziołki, ale rzecz w tym, że pan nie dośćidramatycznie obnażał im swoje bóle, swoje zgagi, swoje frustracje i mdłości. Żył pan jako tako, ale nigdy pana zbytnio nie cenili. Wiedza medyczna, którą pan zdobył w młodości, okazała się przeszkodą. Lękał się pan śmieszności w swoich oczach. Był pan więc zawsze niejako połowiczny, i to się czuło. A teraz jedno cięcie i będzie po wszystkim. Naprawdę, to tylko boli z początku i przez chwilę. — Jęczysz. Budzisz się z jękiem — szeptała do mnie w środku nocy, całując moją szyję, ramiona i piersi. — Powiedz, czy ci się śni coś złego, a może po prostu coś bardzo cię boli? Pomyślałem, że ona chyba nigdy nie śpi i słyszy mój nierówny oddech, każde głośniejsze westchnienie, które mogło wydać się jękiem. Miłość czyniła ją czujną i odbierała ludzkie cechy, upodabniając do ludzkiego zwierzęcia. Przypominała psa, gdy w wietrzną i mroźną noc pozwalałem mu leżeć na dywaniku przy moim łóżku. Niby spał, słyszałem nawet jego chrapanie, ale wystarczyło, że poruszyłem się na łóżku lub wstrzymałem oddech w piersiach, a budził się czujny i niespokojny. — Wszystkiemu winna ta pogoda4istopadowa — powiedziałem. — Co noc zmienia się ciśnienie, wieją silne wiatry i przynoszą na przemian to ciepło, to wilgoć, to chłód, a nawet śnieg. W taką porę otwierają się rany, bolą zrosty i szwy, połamane kiedyś kości. Czy nigdy ci nie mówiłem, że jestem połamany? Gdy byłem niemowlęciem, zrzucono mnie ze skały, bo miałem bardzo krótki wzrok. — Nie mów. Teraz nie robi się takich rzeczy — zaśmiała się. — To prawda, że nikogo już nie zrzuca się ze skały, ale robi się z dzieckiem wiele innych bolesnych rzeczy. Pamiętam, gdy miałem dziewięć lat, dziewczynka starsza ode mnie o dwa lata namówiła mnie, abyśmy poszli w dojrzewające zboże. Tam kazała mi zdjąć majtki, sama też je zdjęła. Rozkazała mi się położyć na siebie i ruszać, jak to robią psy. Stukałem ją swym małym członkiem, aż mnie rozbolał i uciekłem do domu. A potem zbliżyła się pierwsza komunia i ksiądz 59 patrząc na mnie ze szczególną uwagą ciągle powtarzał, że najcięższy grzech to grzech nieczystości. Trzy razy wymykałem się z kościoła w dzień pierwszej spowiedzi, aż ksiądz sprowadził mnie za ucho do konfesjonału. Potem pytał o wszystko dokładnie: ile miała lat, czy miała owłosione łono, czy była goła. Płakałem głośno, całując stułę, którą w końcu przede mną wyłożył. Płakałem potem w ramionach matki, a ona głaskała mnie po włosach i mówiła, że będę chyba świętym, bo tak bardzo przeżywam żal za grzechy. Ale to była moja pierwsza i ostatnia spowiedź. Poznałem kolegę, który nie wierzył w Boga. W bibliotece jego ojca znalazłem książki, mówiące o nieistnieniu Boga. To była wielka radość i objawienie. Nie chciałem wierzyć, choć mnie przekupywali rodzice, namawiały ciotki. Przez kilka następnych lat wrogo i niechętnie patrzyłem na dziewczynki, ale nie dałem się przekonać, aby przed obcym człowiekiem w konfesjonale opowiadać, czy dziewczynka, która namówiła mnie do pójścia w dojrzewające zboże, miała owłosione czy gołe łono. Wiem, że to przez jej łono stałem się ateuszem, choć rodzice moi byli przekonani, że uczyniły mnie nim książki. Lecz przecież inni też czytali te same książki i nie przestawali wierzyć w Boga, więc myślę dziś, że tak naprawdę przestałem wierzyć już w tym momencie, gdy płacząc żałośnie całowałem wyłożoną stułę. To było przeklęte łono. Twoje też jest podobne, nienasycone i przeklęte. — Tak, tak — śmiała się cichutko, coraz mocniej oplatając mnie swoimi rękami i nogami. — A potem robili ze mną najrozmaitsze rzeczy. Wyciągali mi palce, abym mógł objąć oktawę na klawiaturze fortepianu, bo chciano, abym dobrze grał, sznurowali mi stopy, żebym miał małe, gipsowali mi usta, abym mówił tylko to, co trzeba i co powinien mówić człowiek dobrze wychowany. Szlifowano mnie, kastrowano, kręcono modne loki na lekcjach języka polskiego, modelowano, wycinano migdały i wyrostek, pozbawiano wielu rzeczy zbędnych i nieprzydatnych, a nawet po trosze wstydliwych. Cyzelowano napisane przeze mnie zdania, aby każde było podobne do tych, które widnieją na kamiennych sarkofagach literatury, szczepiono mi wszystkie modne choroby: odrę, żółtaczkę, białaczkę, schizofrenię, paranoję; założono mi grube okulary, abym przypadkiem nie myślał, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Przygotowano mnie do egzaminu z kodeksu drogowego, abym mógł bezkolizyjnie poruszać się w społeczeństwie. Ciągle okazywałem tendencje do spraw niemodnych, do fabuły i konwencji, a ta była wyśmiana, więc przekwalifikowano mnie kilka razy, aż wreszcie zacząłem pisać zręczne powieści przygodowe i romanse w stylu mijającej epoki, dla tych, co dopiero dojrzewali do Joyce'a. Czy wiesz, moja żono, że służyłem w prawdziwym wojsku? Ale to było nic w porównaniu z drylem literackim, z tym nieustannym literackim „padnij—powstań", ciągłym „walcz albo uciekaj", „broń się albo atakuj". Miażdżyli mi kości w łfczludnych uliczkach, ale i ja się nauczyłem bić. Kostki moich pięści są także obtarte od uderzeń, które zadawałem. Czy wiesz, jakie to dziwne uczucie, gdy wyda się książkę? Siedzisz jak gdyby na krześle ze związanymi rękami i zakneblowanymi ustami, a każdy może podejść do ciebie i zdzielić pięścią. Ale nie przez to jęczę i odczuwam mdłości. Gnębi mnie strach, 60 drąży mnie lęk, gdy myślę o dniu następnym, o przyszłości, która rysuje mi się mrocznie. Opowiedziałem się po stronie fikcji i to się może kiedyś na mnie zemścić. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, ale we współczesnym,świecie istnieją obok siebie w całkowitej zgodzie dwie prawdy. Jedna, której uczą na wydziałach humanistycznych i której ulegamy my, pisarze. Brzmi ona, że człowiek jest istotą społeczną. I druga, która istnieje w naukach ścisłych, zajmujących się człowiekiem. A brzmi ona: człowiek jest istotą biologiczno-społeczną. To niby prawie żadna różnica, drobiazg. Czyż może zaszkodzić ocenie człowieka odrobina jego biologii? A jednak ten drobny detal zmienia niemal wszystko. Dam ci przykład, dobry na taką noc jak dzisiaj, gdy leży się obok nagiej kobiety, a listopadowy wiatr hula za oknem i chce się słuchać historii o upiorach i wampirach, historii mrożących krew w żyłach. Pamiętasz tego człowieka, który mnie odwiedził i ciągle powtarzał, że ma poczucie bezsensu własnego istnienia? Pamiętasz wizytę adwokata Оетепсе'а, jego włosy posypane popiołem, jego słowa o tym, że jest królem i papieżem, że chce być sam; marzy, aby zamurować drzwi i okna swego małego świata? Gdy odwiedza mnie on jako pisarza, z największą uwagą wysłuchuję jego słów, notuję je w pamięci, a potem staram się przekazać innym ludziom tragedię jego egzystencji. Ale gdy nazajutrz albo zgoła tego samego dnia przyprowadzają go do mnie jako lekarza, wówczas jego słowa nie mają dla mnie wielkiego znaczenia. Osłuchuję go, opukuję, oddaję jego krew do analizy. Czy wiesz, co widać niekiedy we krwi ludzi, którzy mówią słowa podobne do słów adwokata Оетепсе'а? Na czarnym tle preparatu połyskują pod szkiełkiem mikroskopu białe, mocno zwinięte sprężynki, jakich nie ma ani w twojej, ani w mojej krwi, ani u tysięcy innych ludzi. Lekarz wie, że istnieje ścisły związek między tymi małymi białymi sprężynkami we krwi a tym, co ten człowiek mówi, robi, jak się zachowuje, jeśli te małe białe sprężynki zbyt długo bezkarnie przebywały w jego organizmie. Ale pisarz nie chce o tym wiedzieć, abstrahuje od biologii człowieka, widzi go tylko w społeczeństwie, w jego pracy, lekturach, śledzi rozwój jego myśli. I tak, moja miła, te dwie tak różne prawdy o człowieku istnieją obok siebie, jak gdyby niezależnie i harmonijnie. Ale mnie dręczy strach, że pewnego dnia ktoś jednak ocknie się i zawoła „Stop!". I wiem, niestety, która prawda ostatecznie zwycięży. Ale jak wówczas będą wyglądać moje i cudze książki? Widzę czarne chmury na horyzoncie. Przybywa w mojej bibliotece książek, które mówią o biologiczno-społecznej istocie człowieka, a my wciąż bujamy ponad ziemią, po której twardo stąpa homo sapiens recens. Pamiętasz, co powiedziałem twojej koleżance, gdy się skarżyła, że jej mała córeczka stała się nerwowa, uparta, a to dlatego, że zadaje się z dziećmi Jagodzińskich, którzy się wprowadzili do sąsiedniego bloku? Powiedziałem jej, aby obejrzała wydaliny swojej córeczki, bo wydaje mi się, że ona ma owsiki. Pamiętasz oburzoną minę twojej koleżanki? Nie wiem dlaczego, ale tak już jest na świecie, że ludzie wolą układać dramatyczne scenariusze i opowieści niż zerknąć na kał swych bohaterów. Dlatego to wszystko, co przyjdzie, nie odbędzie się bez strasznej i bezpardonowej walki, w której padną prawdziwe trupy, a udręczone postacie będą wyciągać ręce ku niebu jak bohaterowie „Piekła" 61 Dantego. Wiem, która strona ostatecznie zwycięży, ale także żal mi świata złudzeń i kolorowych obrazków, dlatego jęczę po nocach i nie mogę zasnąć. Ogłoszenie w prasie: „Martin Even — atelier. Grands Boulevards. Akty męskie i damskie bez odchyleń w stronę pornografii". Przymknąłem oczy, gdy błysnął niklem lancet Jorga. — Opowiadanie pod tytułem „Rosamunda" z pańskiego tomu — zaczął doktor Hans Jorg — wypełnia monolog pięknej prostytutki w mieście portowym, która jadąc swym samochodem na spotkanie z kolejnym klientem, wspomina swoje życie i snuje przeróżne psychologiczne dywagacje. Monolog ten został zbudowany na tak modnej dziś w literaturze zasadzie prezentowania dość dowolnych skojarzeń, czyli jak się to mówi, „jest strumieniem myśli płynącym z podświadomości". Forma ta wzięła swój początek z psychoanalitycznego zapisu, stosowanego przez lekarzy psychoanalityków w procesie leczenia. Chodzi o to, aby z pacjenta wydobyć wszystkie ukryte kompleksy, które mają wpływ na jego stan psychiczny. „Rosamunda" mieści się świetnie w tradycji literackiej, przypomina „Żywoty sławnych kurtyzan", „Nanę", „Rzymiankę". Zazwyczaj były to osoby piękne i obdarzone bujnym temperamentem, które na skutek złych warunków materialnych, czyjejś deprawacji albo zgoła zawiedzionej miłości zaczęły uprawiać miłość za pieniądze^ Taki obraz staczającej się w dół dziewczyny odpowiada naszemu poczuciu smaku i sprawiedliwości. Taka również jest i Rosamunda, która — sądząc po jej licznych przygodach miłosnych — cierpi na hiperseksualizm. To właśnie nie zaspokojony niczym temperament gna ją od jednego klienta do drugiego. Ale pan wie równie dobrze jak i ja, że właściwym motorem seksualizmu człowieka jest przysadka, która wydziela gonadotropiny. Jej hiperfunkcja może jednak zostać zahamowana przez antagonistów, do których należy szyszynka, uważana za narząd regulujący czynności seksualne. Pan wie, że hiperseksualizm mija, gdy się stosuje wyciąg z szyszynki, najlepszy jest obecnie xipoid epihysale firmy Kwozda. Już po pięciu zastrzykach podskórnych nastąpiłaby wyraźna poprawa. — Pan nienawidzi literatury! — krzyknąłem. — Boli? — zapytał z troską Hans Jorg. — Mam trochę nowalginy. — Niech pan idzie do diabła!— wrzeszczałem. — Literatura tworzy swoją własną rzeczywistość. Tym prawdziwszą, im jest doskonalsza. Wiemy dzisiaj na przykład, że nie było świętego obrazu na Jasnej Górze podczas oblężenia przez Szwedów, bo go przezorni mnisi wywieźli na Śląsk i ukryli, a przecież setkom tysięcy czytelników Sienkiewicza nie przeszkadza to wzruszać się, gdy mnisi i rycerze, pod huraganowym ogniem, wędrują z obrazem po murach klasztor- 62 nych. Otwierając jego książkę, wchodzimy w jego własną rzeczywistość. Na tym polega być może uroda literatury. Nie musimy wiedzieć, czy bohater istniał naprawdę, starczy, aby autor przekonał nas o jego istnieniu. — W porządku. Ja właśnie zajmuję się rzeczywistością pańskiego opowiadania. Proszę mi wybaczyć te niestosowne wtręty. Mea culpa, przyjacielu. Wszak zaznaczałem, że wiedza o człowieku przeszkadza w rozkoszowaniu się twórczością literacką. Ba, myślę sobie niekiedy, że do wprawiania twórczości literackiej nie trzeba w ogóle żadnej wiedzy. „Rosamunda" jest tego najlepszym przykładem. Z tekstu wynika, że u bohaterki o wyborze zawodu prostytutki zdecydowały warunki społeczne w jakich się znalazła oraz jej doświadczenia osobiste. Gdy miała dwanaście lat, zgwałcił ją ojciec-alkoholik, za co poszedł do więzienia, obarczając dziewczynę kompleksem winy, bo w gruncie rzeczy kochała jednak swojego ojca. Potem w przydrożnych laskach czynów lubieżnych dokonywał z Rosamunda jej wujek-automobilista, a reszty edukacji dopełnił nieuczciwy nauczyciel, który spółkował z nią w szkolnej ciemni fotograficznej. Przedwcześnie rozbudzona i zdeprawowana dziewczyna zaczęła potem szukać coraz to innych partnerów, a wreszcie zawiedziona w swych uczuciach miłości do Karola, który ją porzucił, poszła, jak się to mówi, na ulicę. Dopuszcza pan więc możliwość istnienia czynników urazowych, które mogą mieć wpływ na rozwój psychiczny człowieka. Innymi słowy, nie odrzuca pan w ogóle wiedzy, na przykład, że pierwsze kontakty seksualne młodej dziewczyny mają decydujące znaczenie dla całokształtu jej późniejszych reakcji seksualnych. Jeśli doświadczenia te były przyjemne, dziewczyna ma szansę stać się pełnowartościową kobietą, jeśli zaś przykre, powstają urazy i opory, które najczęściej doprowadzają do frigiditas relativa, czyli do oziębłości względnej. Nie wydaje mi się, aby gwałt dokonany przez ojca na dwunastoletniej dziewczynce był dla niej zjawiskiem przyjemnym. Kobieta obdarzona bujnym temperamentem rzadko się staje zawodową prostytutką, nie pieniądze bowiem są jej celem, ale rozkosz erotyczna. Prostytutka nie wybiera, nie kieruje się własną przyjemnością, ale oddaje się temu, kto więcej zapłaci. Badania lekarskie setek prostytutek na całym świecie wykazały, że większość z nich choruje na anorgazmię, czyli zaburzenia szczytowania, a gdy trafiają do więzienia, co się u nich dość często zdarza, wychodzą już z nich jako zdecydowane lesbijki. Mężczyznom oddają się za pieniądze, przyjemność odczuwają zazwyczaj jedynie z innymi kobietami albo nie odczuwają jej wcale. Owszem, znane są przypadki dwunasto- i piętnastoletnich dziewcząt,, uciekających niekiedy nawet z dobrze sytuowanych domów, aby w ogródkach działkowych, pod koszarami spółkować z przypadkowymi partnerami, niekiedy biorąc od nich nawet pieniądze. Jaki jest zresztą koniec? Wychudzone, brudne, ale wciąż niesyte rozkoszy trafiają wreszcie do szpitali skórno-wenerologicznych, a z nich do klinik psychiatrycznych z rozpoznaniem zespołu andrenogenitalnego, związanego z uszkodzeniem uwalniania gonado-tropin. Przyczyna ich zachowania kryje się najczęściej w mózgu — guz trzeciej komory, niektóre postacie nerwiakowłóknowatości oraz wodogłowie wewnętrzne. Nie jest wykluczone, że panienka z guzem trzeciej komory może sprowokować ojca do dokonania na niej gwałtu, zachęcić wuja-automobilistę do czynów 63 lubieżnych, a pobudliwego nauczyciela do kopulacji w ciemni fotograficznej. Pańska Rosamunda nie trafia do szpitala skórno-wenerologicznego ani też do kliniki psychiatrycznej, ale wykazując dużą trzeźwość i rozsądek, dorabia się pięknego apartamentu, własnego samochodu, którym jeździ do zamożnych klientów. Nie cierpi więc na żaden hiperseksualizm, ale na oziębłość względną, przyjacielu, co przecież musi mieć swoje konsekwencje literackie. Bo inaczej czuje i zachowuje się kobieta, która odznacza się bujnym temperamentem, a zupełnie inaczej kobieta cierpiąca na oziębłość względną. U pana zaś wszystko to zostało pomieszane, nie przymierzając, proszę się nie obrazić, jak w koszu do śmieci. Podobnie w „Rzymiance", Adriana wychodzi na ulicę, bo rzekomo zawiodła ją miłość do Giną. Do prostytucji zachęciły ją także matka i koleżanka. Jakiego jednak rodzaju są jej przeżycia z finansującym ją partnerem? Cytuję: „Choć byłam mu posłuszna, szybko zaczęłam odczuwać znudzenie i obserwując go na chłodno, jak gdyby z bardzo daleka oglądałam przez szybkę niechęci i wstrętu nie tylko jego, ale i siebie". A więc typowy obraz przeżyć duchowych kobiety zimnej, oddającej się bez przyjemności. Niestety, już po kilku stronach Adriana zwierza się nam: „Taką miałam naturę, że kiedy się oddawałam, kierował mną raczej bujny temperament, niż chęć zysku". I co począć z tym fantem, przyjacielu? Bujny temperament czy „szyba niechęci"? A może po prostu Moravia w pewnym momencie przeraził się, że obraz kobiety oddającej się tylko dla pieniędzy może obudzić niechęć czytelników, a on chciał zaskarbić dla Adriany ich sympatię? Jaka jest bowiem prawda o Adrianie? Kiedy ona miała przyjemność erotyczną? „Gdy brałam te pieniądze, znowu obudziło się we mnie owo silne poczucie wspólnoty i pobudliwości zmysłowej, jakiego doznałam już podczas wycieczki do Viterbo, przyjmując pieniądze od Astarity. I pomyślałam, że to właśnie wskazywało na moje powołanie, na to, że jestem stworzona do tego zawodu, pomimo że całym sercem rwałam się do innego życia". Biedna Adriana odczuwała rozkosz tylko wtedy* gdy brała pieniądze od klienta. Ale Moravia znowu w dalszych fragmentach mówi o bujnym temperamencie Adriany, o rozkoszach, których doznawała ze zbrodniarzem Sonzogną. Trzeba chyba, niestety, tak kłamać i kręcić, gdy się chce jednocześnie ujawnić jakąś prawdę, a zarazem nie stracić sympatii czytelników. I pan czyni podobnie, przyjacielu. Pańska Rosamunda aż się rwie do innego życia, ale przecież ma prawdopodobnie przyjemność tylko wtedy, gdy jej klient kładzie na stół pieniądze. Snujmy zresztą dalej pana opowieść. Oto Rosamunda zakochuje się w pewnym młodzieńcu. Oczywiście, ukrywa przed nim swój zawód i oddaje mu się za darmo. I wtedy stwierdza z przerażeniem, że nie zaznała żadnej przyjemności. Siada więc do samochodu i jedzie po klienta, bo tamten płacąc daje jej także i trochę rozkoszy. Takie historie zdarzają się też i mężczyznom. Zna pan przecież historię pewnego poety, który wychowany w arystokratycznym domu, jeszcze jako gimnazjalista otrzymywał co niedziela od matki pieniądze, aby mógł pójść do burdelu i wyżyć się, co uważała za konieczne dla jego równowagi psychicznej i fizycznej. Otóż ten człowiek zakochał się potem i ożenił. Jego żona pozostała dziewicą, albowiem mógł mieć kobietę tylko za pieniądze. Niektórzy seksuolodzy, jak na przykład Dietz i Hesse, skłonni są rozróżnić perwersje seksualne, które kwalifikują jako 64 zboczenie płciowe — od perwersyjności. Otóż jedną z cech owej perwersyjności jest brak poczucia odpowiedzialności za partnera seksualnego i wspólnotę partnerską. Kontakty erotyczne bywają u takich osobników przelotne, krótkotrwałe i anonimowe. Do perwersyjności zaliczają oni także prostytucję. Innymi słowy, ich zdaniem, nie tyle chęć zysku, ale właśnie owa perwersyjność może leżeć u źródeł kurewstwa tej czy innej osoby. Nie należy jednak sądzić, aby perwersyjność oznaczała bujny temperament e^y coś w tym rodzaju. Perwersyjność może mieć wiele źródeł, ale wszystkie one są natury psychicznej. Jedną z nich jest niezdolność do przeżywania miłości. Owa wspomniana skłonność do perwersyjności może mieć także formy bardzo głęboko utajone. Czy zwrócił pan uwagę, jak wiele kobiet z wypiekami na twarzy lubi słuchać historii o prostytutkach, jak wielkim powodzeniem cieszą się w ogóle tego rodzaju powieści i czy nie tutaj kryje się przyczyna wielkiego powodzenia pańskiej „Rosamundy"? Ogłoszenie w prasie: „Martin Even — atelier. Grands Boulevards. Akty męskie i kobiece bez odchyleń w stronę pornografii". O Hansie Jórgu chciałem napisać książkę i początek wysłałem do wydawnictwa. Po sześciu tygodniach otrzymałem odpowiedź, że nie skorzystają z mojej propozycji i załączają opinię recenzenta: „Autor lubianych i poczytnych książek przygodowych dał nam tym razem propozycję powieści, która u czytającego budzi tylko wzruszenie ramion. Z hunwejbinowskim stosunkiem do tradycji literackiej, z pseudomedyczną terminologią usiłuje rozprawić się z całą wielką literaturą, nic z niej nie rozumiejąc. Diagnozy psychiatryczne mają mniejsze znaczenie dla objaśnienia literatury, niż znajomość budowy łodzi podwodnej przy komentowaniu «Wiatru od morza». Zaiste, miał rację Buffon, że styl to człowiek. Styl tej propozycji świadczy o mentalności i osobowości autora, który wszystkie sprawy między kobietą i mężczyzną sprowadził do redukcjonizmu fizjologicznego. Chwilami chce się odnieść wrażenie, że to po prostu żart. Ale powaga i napuszony styl, jakim dr Hans Jórg, notabene wzięty z etykietki na pudełku starej holenderskiej herbaty, wygłasza swoje kazania, każe mniemać, że autor chciałby co najmniej napisać «Czarodziejską górę» (ta aluzja do Castorpa), niestety, nie ma na to dostatecznego warsztatu intelektualnego. Styl jest niechlujny, nie uporządkowany, brak wszelkiego dramatyzmu, rozważania jałowe. Jeśli się nawet trafia jakieś ziarnko prawdy, to ginie ono w potoku gadulstwa i pseudonaukowego bełkotu. Pozwolę sobie podać kilka cytatów: «...Cóż nam pozostaje innego jak przemie- 65 ścić warstwy cudownego i życiodajnego gówna» albo: «nasza wiedza o miłości jest jak igła magnetyczna oscylująca między ,Playboyem' i ,Medical Review'». I w tym stylu między «Playboyem» i «Medical Review» autor proponuje nam całą powieść. Nie jest to utwór literacki, a wątpię, czy wydrukuje go «Przegląd Lekarski». Autor zdaje się nie wiedzieć, że wiedza medyczna i inne nauki, jak na przykład socjologia, znalazły się dzisiaj w impasie. Autor zdaje się nie wiedzieć, wymieniając jednym tchem «Obojętnych» i «Rzymiankę», że pierwszą z nich napisał Moravia mając dwadzieścia dwa lata, drugą — czterdzieści lat. Teoryjka o tradycyjnym opisie pierwszej nocy miłosnej, zaczerpnięta jakoby z aktu miłości homoseksualnej, jest na takim samym poziomie literackim i intelektualnym, jak wszystko inne. Wydaje mi się., że nawet osobista rozmowa z autorem na temat jego nowej propozycji jest zbędna, bo nic się z tego tematu nie wykrzesze". Z doktorem Hansem Jórgiem rozstałem się w pewien czerwcowy wieczór obok wielkiego dębu przy drodze, którą nieomal codziennie chodziłem na spacer po lesie. Przy tym dębie zawsze się na chwilę zatrzymywałem, aby odpocząć, niekiedy nawet przysiadałem na dłużej, co zauważali robotnicy leśni, żywicujący w pobliżu stuletnie sosny. Dowiedział się o tym nadleśniczy i choć cała ta przestrzeń lasu przeznaczona została na ścięcie, kazał stary dąb wyłączyć —jak się to mówi fachowo — z „szacunków brakarskich" — co oznaczało, że ów dąb trwać będzie jeszcze, choć wkoło legną stare sosny. Nadleśniczy bowiem' cenił moją twórczość i miał przekonanie, że pod tym dębem rodzą się pomysły do moich książek, gdy w rzeczywistości one tam właśnie umierały... Pożegnałem się z Hansem Jórgiem po męsku, krótkim, serdecznym uściskiem dłoni. Ale gdy znikał mi między drzewami, wzruszenie chwyciło mnie za gardło, choć wiedziałem, że się jeszcze po wielokroć spotkamy, nawet gdyby sto tysięcy krytyków mówiło mi, że jest on obrzydliwy i reprezentuje „redukcjonizm fizjologiczny". Podejrzewam bowiem, że nie tylko każdy pisarz, ale i być może także każdy krytyk literacki ma swojego doktora Hansa Jórga, którego nazywa uczenie — „stosunkiem do określonej tradycji literackiej". Mój błąd polegał jedynie na tym, że zamiast delikatnie przemycać swoje poglądy w książkach lub nawet zapewnić sobie cotygodniowy felieton w jakimś piśmie, ze swadą i ironią przesączając spostrzeżenia Jórga, zapragnąłem nieco przewrotnie i bezczelnie nawiązać do Lukiana z Samosat i stworzyć postać. Mój błąd polegał także i na tym, że w gruncie rzeczy nie dałem mu żadnej szansy przetrwania; w grze, która się między nami toczyła jak w „Dialogach heter", bez przerwy rozdawałem fałszywe karty, czyli mówiąc oględnie, po prostu oszukiwałem. , Bo czyż nie nadmieniłem na początku książki, że swojemu bohaterowi przydaję własnego życia, własnych rysów, wprowadzam go do własnego domu i każę zasiąść do mojej maszyny do pisania? A należało dodać jedno słówko — „niektóre" fragmenty własnego życia i własnych rysów. 66 Albo sprawa z moją żoną. Nie jest ona wizytatorką szkolną, ale filmowcem i na długie miesiące opuszcza nasz dom na wsi, gdyż realizacja filmu wymaga wielkiej liczby specjalistów, dużej liczby sprzętu oraz atelier, które bywają tylko w niektórych polskich miastach. Przez długie okresy żyję więc sam w swym domu utkanym ze światła i przeważnie raz w tygodniu otrzymuję od niej jedynie telefony i brzuchate paczki z żywnością. Potem ona przyjeżdża, oświadcza „nigdy więcej", wzdycha — „jak tu u ciebie pięknie, jak cicho i spokojnie", gotuje mi smaczne obiady, rozstawia leżak na tarasie i czyta modne książki. Aby znowu po jakimś czasie — dłuższym lub krótszym — zasiąść na całe wieczory przy moim staroświeckim aparacie telefonicznym z korbką. Pyta mnie wówczas: „A ty? Czy nie masz ochoty wyjechać gdzieś do wielkiego miasta?" Lecz ja nie wyrażam takiej ochoty, bo ciągle odnoszę wrażenie, że już raz tam kiedyś umarłem, a może mnie zabili. Pokochałem swoje nowe tutejsze życie —jezioro, las, drogę obok starego dębu. Nie mam jednak żalu ani pretensji, gdy ona wyjeżdża, aby robić swój kolejny film, ponieważ pragnę, aby i ona była szczęśliwa. Albo ta historia z Joanną. Wygląda, jakbym ją wyciągnął ze starej szuflady, odkurzył i wpakował do nowej książki. A przecież może należało wyznać uczciwie, że nigdy nie znałem żadnej Joanny, ale to ja odpisałem pewnej młodej wiejskiej nauczycielce, która wydała mi się zbyt egzaltowaną: Dziękuję za wyrazy uznania dla mojej twórczości. Co zaś tyczy pani rozterek wewnętrznych, to radzę udać się do psychologa. A potem nastąpiła historia, która powraca do mnie w bezsenne noce i niepokoi mnie. Nikczemny oszust. Nie napisałem opowiadania pod tytułem „Rosamunda", które Jórg analizował z takim zapałem, a ja udawałem, że cierpię. Jestem autorem powieści dla dzieci i młodzieży o pięknych, beztroskich wakacyjnych przygodach. Gdzie mi tam do spraw Rosamundy. Nigdy w życiu nawet nie rozmawiałem z żadną prostytutką. A tak w ogóle — to w moich książkach nie znajdziecie ani odrobiny seksu. Powieści moje uczą młodzież, że życie jest bardzo piękne, a ludzie — nawet ci z pozoru najgorsi — kryją w sobie także pokłady dobra. Bohater moich wszystkich książek cieszy się ogromną sympatią młodych czytelników i gdy latem brzegi jeziora pokrywają barwne namiociki, a po wodzie śmigają żaglówki albo pracowicie suną kajaki — mój wielki pies nieustannie ujada u furtki, oznajmiając o wizycie gości. Przychodzą pojedynczo lub całymi gromadkami, aby zobaczyć swojego pisarza, uścisnąć mu rękę, zapytać o to i owo, poradzić się w jakiejś intymnej sprawie. Nie, to nie są ci moi „właściwi" czytelnicy. Oni zazwyczaj piszą tylko listy lub przyjeżdżają samochodami w towarzystwie tatusiów lub mam. Przychodzą ci, co już dorośli lub są prawie dorośli, a to znaczy, że wolno im chodzić dokąd chcą i kiedy chcą. Ale w pamięci ich pozostał autor książek, które im się kiedyś podobały i którym wierzyli bez reszty. Teraz mają inne troski, kłopoty, a zjawiają się u mnie, aby być może jeszcze raz uwierzyć komuś bez reszty. 67 Pyta mnie młody mężczyzna: Dlaczego nie potrafię zdobyć i przywiązać do siebie żadnej dziewczyny? Dlaczego innym przychodzi to tak łatwo, a ja jestem ciągle sam i cierpię? Pan nawet nie wie, jak bardzo cierpię... Pyta mnie młoda dziewczyna: Dlaczego nie potrafię przywiązać do siebie żadnego chłopca? Uciekają ode mnie, choć nie jestem głupsza i brzydsza od wielu innych. Czy pan wie, jak cierpi taka dziewczyna...? Kim jestem, aby odpowiadać na takie i podobne pytania? I czy w ogóle możliwa jest odpowiedź? Może najlepiej już wczesnym rankiem wciągnąć żagiel na maszt i odpłynąć na cały dzień albo powiesić na furtce kartkę z napisem: „Życie ludzi dorosłych jest bardzo skomplikowane i pisarz nie musi dawać jednoznacznych wyjaśnień. Pisarz w ogóle niczego nie musi. Nie udziela się tu żadnych odpowiedzi ani żadnych rad". A potem przychodzi jesień, pustoszeją brzegi jeziora, pies coraz rzadziej ujada u furtki. W krzakach nadbrzeżnych pozostają rozbite butelki, kapsle od piwa, rdzewiejące puszki po konserwach. W milicyjnych notatkach widnieją też historie o dramatach, które rozegrały się pod kolorowymi namiocikami, o gwałtach, o syfilisie, którym zaraził się ten lub ta — naiwna młoda' istota. Czy ponoszę za to jakąkolwiek odpowiedzialność? Myślę, że tak, podobnie jak każdy z was, dorosłych ludzi. A może trochę większą, ponieważ dany mi jest dar opowiadania. Ale pewien krytyk powiedział do mnie: „Co pana obchodzą brudy życia? Pan jest od pięknych i pogodnych historyjek dla chłopców i dziewcząt w okresie pokwitania". ^ To prawda. Ale pewnego ranka, pod koniec lipca, gdy szedłem jak zwykle drogą obok starego dębu, mój pies, który mi towarzyszył, zawarczał groźnie i rzucił się w pobliską kępę krzaków, choć nigdy tego nie czyni, bo jest tresowany i nie biega za dziką zwierzyną. Poszedłem za nim i znalazłem nagą trzynastoletnią dziewczynkę z siną twarzą i otwartymi z przerażenia oczami. Na szyi dziewczynki były niemal czarne ślady czyichś palców. Pamiętam chwilę, gdy milicja prowadziła mordercę — dwudziestodwuletniego chłopca o szlachetnej, pięknej twarzy i niewinnych oczach. Otaczał go kordon milicjantów, a ze wszystkich biwaków zbiegły się dziewczyny — takie wakacyjne dziewczyny w połatanych dżinsach, powyciąganych swetrach i włosach w grubych strąkach — i szarpały milicyjne mundury, byle się dostać do mordercy i paznokciami rozorać mu twarz, gryźć go, nasycić swoje pragnienie nienawiści i zemsty. A ja patrzyłem na nie i myślałem: „Czy żadna z was nie ponosi winy za to, co się stało? A ja, jako pisarz? Może on był u mojej furtki, a ja wciągnąłem żagiel na maszt mojego jachtu i odpłynąłem, bo nie powinny mnie obchodzić brudy życia?" Uczy się młodzież, że miłość jest sprawą najprostszą w świecie. Wystarczy, że on kocha ją, a ona kocha jego iswszystko odbywa się pięknie i w najlepszym porządku. 1 on wam uwierzył, pokochał dziewczynę — może za bardzo ją kochał? — i nie udało mu się. Wyśmiała go. I odtąd dręczył go lęk, że znowu się nie uda, coraz większy lęk, po którym nigdy mu się nie udawało, bo nie mogło się udać, ponieważ nie ma niczego gorszego od takiego lęku. Przyjechał tutaj w towarzystwie kolegów, pod kolorowe namioty. Koledzy sprowadzali sobie 68 dziewczyny i robili to wszystko na jego oczach, a on się bał. I nienawidził tych dziewcząt — swobodnych i nie czyniących nikomu wstrętów. Mógł spróbować z każdą z nich, ale się lękał, że znowu mu się nie uda, wyśmieją go i opowiedzą jego kolegom. Upatrzył więc sobie tę trzynastolatkę, o której myślał, że nie wid nic o miłości i jeśli mu się nie uda, nie zrozumie tego i nie wyśmieje go. Ale ona nie chciała, broniła się, krzyczała. Zdusił ten krzyk. Na zawpe. A przecież gdyby wiedział... Gdyby choć jedna dziewczyna... •% Cześć twojej pamięci, doktorze Hansie Jorgu. Miałeś rację. Trzeba „odkłamać" miłość, aby w nią uwierzyć na nowo. Nie wolno wciągać żagla, gdy u furtki pies oznajmia gości. Cześć, Hansie Jórgu, mój bohaterze z pudełka od herbaty. Umówimy się jeszcze kiedyś w innym czasie, może pod innymi nazwiskami, aby wciąż burzyć i budować. Czy nie zabawnie brzmi to ogłoszenie w gazecie? „Martin Even — akty męskie i damskie, bez odchyleń w stronę pornografii". Od jak dawna już drąży moją wyobraźnię myśl o człowieku, który ma swoje atelier przy Grands Boulevards? Czy jest choć trochę podobny do mnie? Czy uśmiecha się tak jak i ja, czy dręczą go podobne do moich troski i niepokoje? Czy widział kiedyś zamordowaną trzynastoletnią dziewczynkę i patrzył w oczy jej mordercy, znajdując w nich strach przed miłością? Czy napisała do niego list młoda, samotna wiejska nauczycielka? Czy miał poczucie, że to, co robi, nie może być wiele warte, skoro tylu się błąka po świecie ludzi samotnych i nieszczęśliwych, z wyobraźnią przepełnioną fałszywymi mitami i złudzeniami? Wierzę, że kiedyś znów spotkam Hansa Jórga, a także, być może, Martina Evena. Ale tym razem postaram się z nimi grać w otwarte karty i nie oszukiwać w grze. Nie będę im wmawiał, że piszę utwory w rodzaju „Rosamundy", że mam żonę — wizytatorkę szkół — bo na dobrą sprawę nawet nie wiem, jak taka praca wygląda, albo że moja żona jest filmowcem, bo nawet nie bardzo wyobrażam sobie, jak pracuje filmowiec. Moja żona jest przecież lekarzem stomatologiem, czyli jak się to mówi, po prostu dentystką, która codziennie dojeżdża do wiejskiego ośrodka zdrowia, odległego od mego domu o dwanaście kilometrów. Niekiedy pozostaje dłużej w terenie, a to wtedy, gdy wraz z ambulansem dentystycznym wyjeżdża do szkół, aby dzieciom fluoryzować zęby. Mam syna studenta medycyny i córkę, która chodzi do liceum ogólnokształcącego... No tak, do diaska, ale przecież nie zamierzam pisać autobiografii, lecz powieść o odpowiedzialności pisarza. A swoją drogą, czy nie przyszło wam nigdy na myśl, że być może każdy pisarz ma nie tylko swojego Hansa Jórga, ale także i Martina Evena — akty męskie i damskie bez odchyleń w stronę pornografii? Po rozstaniu z Hansem Jórgiem w moim domu panował ponury nastrój. Nie mówiło się o literaturze, jak w domu powieszonego nie wspomina się o sznurze. 69 Ale gdy na niedzielę przyjechały dzieci, żona odważyła się zapytać podczas obiadu: — Ty naprawdę wziąłeś tego Jórga z pudełka od herbaty? — Tak — wyznałem szczerze. — W domu moich rodziców było stare pudełko od herbaty.- Widniał na. nim Chińczyk czy też Japończyk z napisem: „Hans Jórg tea". Przecież wiesz, że nie mam zbyt bujnej wyobraźni i muszę czerpać z rzeczywistości. Nawet nazwisk nie umiem wymyśleć. — A ta Joanna? — spytała moja córka. — Podejrzewani, że to jest ta malarka, która co roku latem przyjeżdża na wakacje do naszego leśniczego — domyśliła się moja żona. — Ciągle popija i kłóci się ze swoim mężem. Nie rozumiem, Henryku, dlaczego kreujesz postacie mężczyzn zupełnie różnych od siebie. Bo jak cię znam, to ty wcale nie miałbyś żadnych oporów i dałbyś jej po twarzy. — A pewnie, że ojciec by trzasnął — stwierdziła Urszula. — A ja bym zrobić tego nie potrafił — odezwał się nagle mój syn. Popatrzyliśmy na niego. Nagle zauważyłem, że jest bardzo blady, ma niepewne spojrzenie, podkrążone oczy i drżą mu trochę dłonie. Poczułem, że chyba stało się w jego życiu coś bardzo złego i jeśli nie wyciągnę do niego ręki, mój chłopak utonie. — Przyjdź do mnie dziś wieczorem — zaproponowałem mu, a on w tym momencie zaczerwienił się. — Nigdy nie potrafiłbym pokochać takiego duchowego cherlaka jak bohater z tej nieudanej powieści ojca — perorowała przy stole Urszula. — Mężczyzna powinien być twardy, odważny... — Zamknij się! — krzyknąłem do córki. Wieczorem czytałem Wolfganga Wicklera o czaplach złotawych: „W zamkniętej, zaopatrzonej obficie w pożywienie kolonii czapli złotawych Otto Koenig wywołał zjawisko, które na wpół żartem, na wpół serio określił jako «rozprzężenie z dobrobytu». Młode czaple, nawet jako już dojrzałe płciowo osobniki, ciągle jeszcze żebrzą u rodziców o pokarm (istotnie są też karmione, gdyż młode żebrzące czaple są dość nachalne, tak że rodzicom nie pozostaje nic innego jak je karmić). Zdarza się nawet, że młode czaple żebrzą u rodziców o pożywienie, które potem oddają własnym dzieciom! Równocześnie gniazdo pozostaje nadal miejscem sypialnym całej rodziny. Następnej wiosny młode czaple chcą odbywać lęgi w tym samym miejscu, gdzie wzrosły, budują zatem swoje gniazdo na gnieździe rodziców. Młody samiec czapli dobiera sobie jako partnerkę możliwie dobrze znanego osobnika, to znaczy takiego, z którym zawsze przebywał, a jest nim bądź*jedna z sióstr, bądź matka. Tymczasem ojciec wcale ze swych praw nie rezygnuje, syn więc odgrywa rolę męża tylko póki ojciec jest poza gniazdem. Czaple te nie^nabywają też żadnych takich umiejętności, które normalnie przyswaja sobie młoda czapla, gdy po opuszczeniu rodziców musi stanąć na własnych nogach". Usłyszałem kroki syna, odłożyłem książkę i zgasiłem lampę, bo w mroku, gdy nie widać oczu ani twarzy, łatwiej jest niekiedy rozmawiać. Syn też chyba o tym wiedział, bo gdy wszedł do pokoju, nawet nie zapytał, dlaczego siedzę 70 w ciemnościach. Niedbale przysunął sobie krzesło do mojego stołu i obojętnym głosem stwierdził: — Pamiętam tego Hansa Jórga. Mówiłeś mi o nim dość często, gdy byłem mały. Ale to był trochę inny Hans Jórg. — Tak. To był trochę inny Hans Jórg — przytaknąłem. Gdy był mały i jeszcze mieszkaliśmy w mieście, brałem go niekiedy na spacery w podmiejskie dzielnice i tam, zatrzymując sif przed jakąś willą, mówiłem: ,,W tym domu mieszka człowiek nazwiskiem Hans Jórg. To on podsuwa pisarzom różne szalone pomysły do ich książek. W tej willi trzyma także rozmaitych bohaterów, których wypożycza do opisania". I syn pytał: „Czy on także ma u siebie Winnetou?" „Tak, synku — odpowiadałem — ale czy pamiętasz, że Winnetou nosił przy sobie leki? Czy ty masz jakieś leki?" Z torebki od fajki zrobiłem mu woreczek na leki z kilkoma pastylkami witaminy C. Pozwalałem mu go nosić na piersiach i od czasu do czasu •*- szczególnie wiosną lub jesienią, possać pastylkę. — Twój Hans Jórg jest teraz inny — powtórzył syn. — Musi być inny, bo wy jesteście starsi — odparłem. I wtedy mój syn, student medycyny, nagle zsunął się z krzesła i w ciemnościach przypadł do moich rąk. — Ojcze, nie sprawdziłem się, rozumiesz? Nie sprawdziłem się jako mężczyzna. Jeśli mi nie pomożesz, jeśli nie znajdziesz dla mnie jakiegoś wybitnego lekarza, nie porozmawiasz z nim o mnie, nie pojedziesz do niego ze mną, zabiję się. — Spokojnie. Tylko bez dramatycznych gestów. Powiedz mi wszystko dokładnie, całą prawdę. Pojechał za miasto z koleżanką ze studiów, był wieczór, las, miejsce odludne. Odczuwał pożądanie i ona także. Ale kiedy już miało dojść do zbliżenia, nagle poczuł, że nie jest do niczego zdolny. Dziewczyna jakby go zrozumiała, pogłaskała go po włosach i wrócili do miasta. Ale jego zżerał wstyd, czuł się zhańbiony. — Ojcze, ja wiem, jak to można leczyć. Johimbina, kantaradyna, testosteron albo silbestrol — mówił — ale nie mogę przecież iść do któregoś z asystentów i poprosić o receptę. Nie potrafię, rozumiesz? Zrób to dla mnie, postaraj się o receptę. Powiedz, że to dla ciebie. Tobie dadzą, bo jesteś już w takim wieku... — Przestań — powiedziałem — czy nie rozumiesz, że żadne lekarstwo nic nie pomoże? Czy naprawdę zrozumiałeś w czasie tych dwóch lat studiów, że pigułka albo zastrzyk mogą pozbawić lęku, który cię wypełnił? A Łucja? Co z Łucją? — Łucja wyjechała z rodzicami na trzy tygodnie do Bułgarii. Z Łucją spotykał się od roku i chyba żyli ze sobą. Tak, z Łucją było wszystko tak jak trzeba. Ale Łucja wyjechała i chciał spróbować z inną. Odsunąłem go od swoich kolan, wstałem z fotela, zapaliłem światło. — Jesteś głupcem — powiedziałem. — Dlaczego chciałeś uczynić coś wbrew swojej woli, wbrew wewnętrznej chęci, kierowany jakimś przekonaniem, że mężczyzna musi mieć wiele kobiet? A może dla niejednego mężczyzny, gdy ma 71 jedną kobietę, to jakby miał wszystkie? I że wierność kobiecie nie jest żadną hańbą dla mężczyzny. Żyjąc z kobietą uczymy się wraz z nią naszej miłości, tworzymy własny wiersz, niepowtarzalny. Historię własnych gestów, zapachów, szeptów. Wystarczy inny gest, inny zapach, inny szept, a nagle stajemy się martwi. — Ty miałeś wiele kobiet — rzekł. — Wiem, że wiele razy zdradzałeś matkę. — To prawda — przyznałem — ale czy przez to jestem lepszy, wspanialszy? — To są piękne słowa, ojcze, ale ja uczę się medycyny. Mów do mnie nieco innym językiem, bo ci nie uwierzę. Nie karm mnie poezją, gdy wiem, jak działa silbestrol. — Dobrze. Jesteś bardzo zmęczony, uczysz się dnie i noce. Mieszkasz w akademiku; domyślam się, ile razy nie jadasz śniadań, obiadów i kolacji. Wyglądasz jak szkielet. Chciałeś to przeżyć w lesie — szybko, zaraz, po omacku; bałeś się, że ktoś może was zobaczyć. Przysięgnij, że przez pół roku nie dotkniesz i nie spróbujesz z żadną inną dziewczyną. Zaczekaj na Łucję. A ja ci przysięgam, że jeśli za pół roku nic się u ciebie nie zmieni, odwiedzę z tobą największych lekarzy. Zaufaj mi jeszcze raz, tak jak zawsze mi ufałeś. — Dobrze — powiedział i wyszedł kuśtykając. Wyjechał znowu, a ja przeżyłem okropny miesiąc, dygocąc przed listonoszem albo dzwonkiem telefonu, w wyobraźni nasłuchując wiadomości, że gdzieś tam, w jakimś mieście, jakiś młody student wyskoczył z okna akademika, bo nie mógł znieść własnej hańby. Dygotałem z trwogi i dziesiątki razy wyprowadzałem ze stodoły samochód, aby jechać do syna, wysłuchać zwierzeń, radzić, nakazywać. Nie powiedziałem o tej sprawie żonie, gdyż wydawało mi się, że intymny świat męskich przeżyć już przecież dorosłego syna może jej tylko przysporzyć trosk, tym większych, że pozostanie ona wobec nich bezradna. Wydawało mi się, że ja, jako mężczyzna, muszę ponieść odpowiedzialność za kłopoty syna. W tym zresztą czasie zacząłem odczuwać do niej jakby coś w rodzaju leciutkiej niechęci, podobnie jak do córki, i do Zofii, którą przestałem odwiedzać, a także do Rozalii — i nawet chodziłem na spacery po lesie zupełnie nowymi drogami, tylko słysząc z oddali tętent kopyt jej ogiera. Zapach ciała mojej żony drażnił mnie, a gdy nocą jej palce wsuwały się pod moją piżamę, miałem wrażenie, że są to drapieżne szpony, które za chwilę mnie rozszarpią. „Daj mi spokój — mówiłem ze złością — przecież wiesz, że myślę o nowej książce". I wstawałem z łóżka, kładąc się na tapczanie w swojej pracowni. W ciemnościach słyszałem szept swojego syna, czułem na swoich dłoniach szorstki zarost jego męskich policzków, myślałem o lęku, który go gdzieś tam daleko drąży. Myślałem o tysiącach podobnych do niego strwożonych mężczyzn. Nie mogłem zupełnie pisać i niekiedy miałem o to żal do swojego syna. Jakim prawem — pytałem siebie — przyszedł do mnie z podobną sprawą? Czy ja w podobnych chwilach żebrałem o radę u swojego ojca? A on, czy szedł z podobnym wyznaniem do swego ojca? Każdy z nas musiał się sam z sobą borykać i przezwyciężać swój lęk i albo tonął, albo dopływał do brzegu. Zaiste, są jak te złotawe czaple, które chcą wciąż żerować na naszych myślach i naszych uczuciach, a jednocześnie udają lepszych i mądrzejszych od nas. Mamy być dla 72 nich jak owe pelikany i z własnego serca rwać kawały mięsa, aby mogły się nim żywić. To nasza wina, że ciągle widzimy w nich małe dzieci i chronimy ich lot nad głębiną. A on długo nie przyjeżdżał i nie pisał. Tylko Urszula jak zwykle co niedziela przybywała z internatu i miała do mnie wiele pytań, które nauczyła się wkładać w usta innych osób. „Koleżanki prosiły mnie, abym zapytała cię, czy należy żyć z chłopcem przed ślubem, próbować z wieloma, a wyjść za tego, z którym jest najlepiej, czy też czekać aż do małżeństwa?" Dawniej zapewne wyjaśniałbym długo i wyczerpująco, wskazując na różne aspekty zjawisk, ich wieloznaczność, względność i dialektykę. Teraz natomiast wybuchałem złością. „Nie wiem — krzyczałem do Urszuli — nic nie wiem. Albo, to co wiem, wiem tylko dla siebie. Nauczyliście się, że wszystko można dostać na receptę, w musujących tabletkach o przyjemnym smaku, jak tę nową polopirynę. Wystarczy pójść po radę do dobrego specjalisty, a on tę radę opakuje w lekko strawną porcję zaleceń. Zmiatamy kurz z drogi, po której macie pójść, usuwamy najmniejsze kamyczki, żeby się któreś nie potknęło. Ale na jedno nie potrafimy wam udzielić żadnej rady i dać jednoznacznej odpowiedzi — machałem jej palcem przed nosem. — Nie możemy was ochronić przed miłością, która jest jak dżungla pełna dzikich i krwiożerczych zwierząt. Każdy musi przejść sam przez tę dżunglę, łyknąć swoją porcję brudu i błota, kurzu i krwi. Kładź się do łóżka z każdym, kto ci się spodoba, a zobaczysz, jak ci połamią gnaty. Czekaj z cnotą na twojego wybranego, jedynego i kochanego, ale i to cię nie uchroni od łamania kości. Nie ma uniwersalnych pastylek o smaku pomarańczowym. Wszystko jest prawdą i zarazem kłamstwem. Każda ścieżka przez tę dżunglę jest dobra i każda jest fałszywa. Sama musisz przeżyć swoje życie, dość żerowania i żebrania o prawdę u swoich rodziców". „O Boże, co się z tobą dzieje, Henryku? — pytała mnie żona. — Czy nie powinieneś poradzić się lekarza?" „Do psychologa? Do psychiatry? Do burdelu? — wołałem. — A może się powiesić, wyskoczyć oknem, wpaść na drzewo jednym ze swoich samochodów? Medice, cura te ipsum". , I szedłem do hangaru, aby pucować swój jacht, bo była właśnie wiosna. Czyściłem kadłub papierem ściernym, kłęby drobnego kurzu drażniły mi błony śluzowe, smród lakieru przyprawiał o ból głowy. A syn napisał dwa razy parę zdawkowych zdań i, jak zwykle, prosił o pieniądze. „Taki jeden podręcznik medyczny potrafi podobno kosztować i pięćset złotych" — tłumaczyła mi żona i wysyłała pieniądze. Wreszcie przyjechał. Bacznie obserwowałem go podczas obiadu. Był tak samo nerwowy i wychudły, blady, z podkrążonymi oczami. „Dlaczego nie wziął niczego po matce, która ma coś z pykniczki? Pyknikom jest łatwiej żyć" — myślałem patrząc na niego krytycznie. Wieczorem czekałem w swej pracowni, łażąc z kąta w kąt i paląc papierosy. Wreszcie gdy nerwowe napięcie wydawało mi się nie do zniesienia, poszedłem go szukać. Leżał na tapczanie w swoim pokoju na górze i czytał książkę przy świetle nocnej łapki. 73 — Czytasz? — spytałem naiwnie. — Tak — mruknął, nie odrywając oczu od książki. — A co czytasz? — Nie zainteresuje cię. Endokrynologia, najnowszy podręcznik. Już zamykałem drzwi, gdy wreszcie się oderwał od książki i powiedział: — Dostałem nagrodę rektorską. Dwa tysiące złotych. — Świetnie — odparłem. — Aha — przypomniał sobie — mam przygotować referat o działaniu jatrogennym. Wyszukaj mi, jeśli masz czas, jakieś przykłady z literatury pięknej. Wiesz, o co chodzi? Na przykład, facet ma iść pod nóż, a tu przychodzi kolega. Opowiada, że ktoś tam umarł pod nożem na tę samą chorobę albo przychodzi ksiądz i powiada: „Wyspowiadaj się, synu, bo nigdy nic nie wiadomo". Tylko żeby to nie były jakieś ckliwe i sentymentalne historyjki, bo nie chcę, żeby asystenci sobie ze mnie kpili. Pisarze to ich stały temat do żartów. Ostatnio bez przerwy szydzili sobie z takiego jednego, co to w swojej powieści radził kłócącemu się małżeństwu, żeby sobie zafundowali dziecko, bo to scementuje ich małżeństwo. — A nie scementuje? — spytałem. — A pewnie że nie. Profesor mówi, że to jeszcze pogłębi rozkład. Konflikty przenoszą się na dziecko. Być może formalnie tu i ówdzie małżeństwo to może trwać, ale dziecko dorasta w piekle wzajemnych pretensji rodziców i potem często wymaga interwencji lekarskiej. Lepiej, żeby się rozeszli, a nie płodzili dzieciaka. — Może to i racja — przyznałem i poszedłem do siebie. Nazajutrz zaproponowałem mu popływanie jachtem, który już miałem na wodzie. Zapach wody, przestrzeń jeziora, wiatr we włosach, poczucie szorstkości liny szotowej w ręku czynią mnie szczerszym i śmielszym. Zapytałem: — A co z tamtą sprawą? — Z jaką sprawą? — No, to, co wtedy mówiłeś. O sobie i tej dziewczynie w lesie... — Ach tak... — zawstydził się — to było głupstwo, ojcze. Nie mówiłem ci, że miałem wtedy czyraki. Prawie cały rok mnie męczyły. Gronkowiec, wredna bestia. Zrobiłem sobie autoszczepionkę i przeszło. Gdybyś miał kiedyś kłopoty z czyrakami, to mi powiedz. Wróciła Łucja, potem też miałem inną dziewczynę i wszystko jest tak jak trzeba. Spójrz na prawo. Tam też jakaś płynie sama w kajaku. Nie możesz wziąć kursu trochę bardziej na prawo? Spodziewałem się jakiejś ogromnej fali radości. Nic takiego nie nastąpiło. Odczułem nawet jakby żal nie wiadomo za czym. Coś mnie nagle zraziło do syna i zrobiłem zwrot przez sztag. *■ — Już późno — powiedziałem — mam w domu dużo roboty. Patrzył na pozostającą w tyle dziewczynę. — To cudowne być mężczyzną, prawda, ojcze? — rzekł prostując swoje chude plecy i ciągle patrząc w stronę kajaka. — Tak — odrzekłem — a kobietą? 74 — Nie wiem, co to znaczy być kobietą. — Szkoda. — Dlaczego szkoda? - Bo żal mi tych wszystkich kobiet, które będziesz trzymał w ramionach. I tak powstała historia o Martinie Eyenia* Znaszli ten kraj, dolinę Loary, ciężkie donżony potężnych baronów i lekkie jak piórko wytworne dacze markizpw? Usse, Chinon, Langeais, Azay-le--Rideau, Loches, Villandry, Ambois, Chenonceaux, Chaumont, Valencay, Cheverny, Blois, Chambord, Sully-s-Loire. Ogromne mamucie autokary, trzask migawek fotograficznych, kurz na butach pielgrzymich. Najwspanialsze szparagi rosną w okolicach Blois. W Turenii niech pan posmakuje arbuzów i kapusty o niezwykłym smaku. Baśniowa kraina, jak pisał Teofil Gautier. Pamiętacie państwo pieśni Ronsarda i Joachima du Bellay*a? Proszę smakować sery z 01ivet. Łagodne wzgórza, wapienne wejścia do chłodnych grot, kwiaty glicynii. Tu urodzili się Descartes, Balzac i Rabelais. Co będzie na obiad? Wieprzowina po tureńsku z zieloną kapustą smażoną na maśle. Potem ciasto i trochę owoców, suszone śliwki. W Vauvray proszę skosztować kiełbasy z piersi kurzej, szczupaka w maśle i węgorza w sosie pikantnym, przyrządzonym na winie. W Chinon podadzą kurczaka w winie, potem niebieski ser z 01ivet albo śmietankowy ser andegaweński. Poeta Alfred de Vigny opiewał tę krainę. Co do win, dobre jest tutejsze ріпеаих, a zbierane z okolic Bourgouil i Chinon nazywa się breton i ma malinowy aromat. Oto państwo widzą katedrę Saint Gatien, gdzie prześledzić można ewolucje stylu gotyckiego. Nieco na lewo klasztor de la Psalette, gdzie słynny pisarz Honoriusz Balzac, urodzony w Tours w 1799 roku, umieścił mieszkanie swego bohatera, proboszcza. Z katedry wstąpimy tylko na chwilę do Pałacu Sztuk Pięknych i pomaszerujemy na zachód ulicą Colberta. •— Panie Even, czy może nam pan zrobić zdjęcie, tutaj, na tle fontanny Beaune? — Ууоппє1, dlaczego narzucasz się panu Martinowi? Nie męcz go, proszę. — Panie Even, jeszcze tutaj. Chcę mieć pamiątkę. Dziękuję, panie Even. Czy to prawda, panie Even, że w Paryżu ma pan atelier, w którym robi pan zdjęcia gołych kobiet? — Tak, mademoiselle, ale bez odchyleń w stronę pornografii. — Co to znaczy, panie Even? — Yvonne, przestań się narzucać panu Martinowi. Bóg wie, co o tobie pomyśli. — Kobiety są bezwstydne, prawda, panie Even? — Nie. Ja niszczę na ich oczach negatywy. Tak się umawiam z klientkami. Za to mi płacą, panienko. 75 — Zrobi mi pan zdjęcie przed pałacem Gouin? — Yvonne, pan Even jest tak samo na urlopie jak my wszyscy. Panie Martin, pan wybaczy, że moja córka jest wścibska i natrętna. — Ależ nie, madame. To bardzo miła dziewczyna. Chętnie zrobię jej jeszcze jedno zdjęcie. — A nago, panie Even? Yvonne, w tej chwili proszę przyjść do mnie. Jesteś bezwstydna. W autokarze powiedziałem do niego: Ma pan szczęście do kobiet, panie Even. Lecą do pańskiej kamery jak ćmy do blasku. — Niech pan sobie także kupi kamerę. - Sprzęt fotograficzny jest bardzo drogi. He ma pan lat? — Czterdzieści sześć. — Aż tyle? 1 mała Yvonne zawróciła sobie panem głowę. — Ach, niech pan nie przesadza. Ja też lubię kobiety, ale nigdy nie miałem do nich szczęścia. — Niech pan kupi kamerę fotograficzną. — Wiem, że to nie w tym rz^cz. Trzeba mieć po prostu szczęście do kobiet. Pan się nie obrazi, jeśli powiem, że obiektywnie rzecz biorąc jest pan i stary, i brzydki, i nawet jak gdyby trochę odpychający. Gdyby pan przechodził ulicą, w ogóle nie zwróciłbym na pana uwagi. Ale tutaj obserwuję pana i widzę, jak one patrzą na pana z coraz większym zainteresowaniem. W panu musi być coś, czego nie dostrzegają mężczyźni, a co widzą kobiety. — Nic we mnie nie ma. To samo może być w panu, jeśli pan tylko zechce. Z moją twarzą? Z tymi zgarbionymi plecami? W moim wieku? To tylko sprawa umiejętności. Jak ma się twarz Delona, cała sprawa wygląda inaczej. Do człowieka z twarzą Delona kobiety same przychodzą. Z pańską i moją twarzą trzeba je zdobywać. Dużo pan miał kobiet? — Nie chciałbym się przechwalać, ale jedenaście... Roześmiał się: Mężczyzna mojego pokroju, kolego, miewa rocznie dziesięć, piętnaście kobiet. Uprawiam miłość od czternastego roku życia, a mam lat czterdzieści sześć. Niech pan to sobie przemnoży. — Nieprawdopodobne. — Wszystko mi jedno, co pan sobie myśli. — To jest wstrętne, co pan mówi. Pan zaczął tę rozmowę. Proszę, może się pan przesiąść. Jest dość miejsca w tym autokarze. — Niech się pan nie gniewa, przepraszam za moje słowa. Jestem jednak , człowiekiem wychowanym na pewnych zasadach, nieco może staroświeckich. Rzecz jasna, czytałem pamiętniki Casanovy, wielokrotnie oglądałem „Don Juana" Moliera. Za każdym razem w tej sztuce Don Juan słyszał kroki Komandora. — Miałem ponad trzysta kobiet i Komandor nigdy nie przyszedł do mnie na kolację. 76 — Niech pan nie wyzywa losu, panie Even. — Ani Casanovą, ani Don Juan nigdy nie byli prawdziwymi uwodzicielami. To oni padali ofiarą kobiet, które słały do nich liściki i umawiały się z nimi na randki. Zło polegało na tym, że byli niewierni, pozostawiali je i odchodzili do innych, które ich wabiły. Jeśli będzie się pan na nich wzorował, do niczego pan nie dojdzie. — - A czy są jakieś inne wzorce? % Może i są. Zresztą, ja nie wiem. Myślę, że ludzie, którzy-zajmowali się uwodzeniem kobiet, nie pisali książek. A ci, co pisali książki, nie znali kobiet. Kult Erosa wyklucza kult sławy, mówili starożytni, czy nie tak? -r- A jednak jest pan oczytany. - Oczywiście, znam trochę literaturę miłosną. Nauczyła mnie, jak nie należy postępować z kobietami. — Pan lubi paradoksy, panie Even. — Przede wszystkim lubię kobiety, miły panie. Pan mnie bardzo zainteresował, panie Even. Czy mógłby mi pan powiedzieć, od kiedy stał się pan taki, jakim jest pan teraz? To przecież musiało mieć jakiś początek. Jeśli, rzecz jasna, zaufać pańskim słowom, że nie urodził się pan już z ową siłą magnetyczną, która przyciąga do pana kobiety. Nie mam żadnych tajemnic. Każdemu mogę to opowiedzieć. Otóż pewnego dnia, gdy jeszcze pracowałem jako fotoreporter w pewnym paryskim brukowcu, wysłano innie, abym zrobił zdjęcie uwodzicielowi, który miał właśnie dość głośny proces sądowy. Wyłudził ogromne sumy od około pięćdziesięciu kobiet. Tak jak i pan, spodziewałem się zqbaczyć przepięknego mężczyznę z twarzą Delona. Tymczasem na ławie oskarżonych ujrzałem niskiego, brzydkiego i starego mężczyznę o pobrużdżonej twarzy, niskim, zarośniętym czole i długich jak u goryla rękach. Był uosobieniem brzydoty, niechlujny i odpychający. Jako świadkowie i poszkodowane defilowały dziesiątki kobiet, młodych i starszych, ładnych i brzydkich, zadbanych i wykształconych. Urzędniczki z poczty, ekspedientki, księgowe, kosmetyczki, studentki, nauczycielki, pielęgniarki, była nawet jedna lekarka i utytułowana pracownica instytutu naukowego. Ani jedna nie przekroczyła czterdziestego roku życia, a więc nie można było powiedzieć, że on był „ostatnią nadzieją" starszych pań. Niektóre z nich pozostawały tak w nim zakochane, że jeszcze na sali sądowej, wobec oskarżeń i dowodów, broniły go twierdząc, że cały ten proces jest spowodowany złośliwością rywalek. Osobnik ów żył w areszcie jak pączek w maśle, bo mu słały paczki i pieniądze, a po wyjściu z więzienia czekało na niego niejedno mieszkanko i niejedno łóżko. „Co jest, do diabła?" — pomyślałem. Zrobiłem zdjęcia, kolega napisał artykuł, w którym udowadniał, że małżeństwo jest w dalszym ciągu celem życia wielu kobiet i dlatego ów osobnik miał takie sukcesy. Ale ja byłem na procesie i widziałem, że to nie jest pełna prawda o tym niepozornym człowieczku. On wcale nie obiecywał małżeństwa żadnej z tych kobiet, co najwyżej napomykał o takiej ewentualności gdzieś w dalekiej przyszłości. Mówił, że jest żonaty. Wyłudzał pieniądze na rozwód, na wspólne mieszkanie, na opłacenie jakichś tam szantażystów, na jakiś interes, który miał 77 zamiar rozwinąć, na leczenie wrzodów żołądka. Odpowiadał właśnie za te wyłudzenia, dostał zresztą niewielki wyrok, bo większość kobiet wycofała swoje roszczenia. Dręczyła mnie tajemnica tego człowieka i odwiedziłem go w areszcie, gdzie przyjął mnie wystawną kolacją i bardzo chętnie, długo i z wielką dumą, opowiadał o swoich sukcesach erotycznych. Mówił bardzo mętnie, ale udało mi się z tego wyłowić myśl przewodnią: każda kobieta nosi w sobie jakiś mit miłości. Jeśli pragniesz kobietę w sobie rozkochać, musisz spełnić ten mit. Kobieta powinna się w mężczyźnie odnaleźć. — Wspaniałe! Cudowne! Wielkie! — szeptałem w zachwycie. — Rozumiem, co pan pomyślał. „Ja będę taki sam jak on, ale bez tego wyłudzania pieniędzy, abym nie musiał odpowiadać przed sądem". Sądzę, że i ja pomyślałbym podobnie. No tak — zastanawiałem się — ale nie potrafiłbym tego wprowadzić w życie. Nie, nie potrafiłbym. Cała ta wiedza w moim wypadku okazałaby się nieprzydatna. — Ale ja potrafiłem. — Musi się w tym kryć jakaś tajemnica — upierałem się. — Pan mi chyba nie wszystko powiedział. Czy był pan u psychoanalityka? — Niech pan się nie wygłupia. Ja wiem o sobie prawie wszystko. No dobrze, zdradzę panu coś jeszcze. Otóż jako student mieszkałem w facjatce, z której można było zaglądać do położonego o piętro niżej mieszkania pewnego emigranta z Algierii, starego i obmierzłego faceta, zajmującego się pokątnym handlem kradzionymi futrami. I on, ten facet, zwabiał do siebie przeróżne damy pod pretekstem sprzedaży futra. Gdy wchodziły do jego pokoju, rzucał się na nie i gwałcił je. Widziałem na własne oczy, jak głowami opornych kobiet walił w kaloryfer, jak darł na nich odzież. Za każdym razem spodziewałem się, że za godzinę albo najdalej nazajutrz zabierze go policja i wsadzi za kratki. Kobiety wychodziły od niego zapłakane, posiniaczone, ale potem, gdy wracałem z wykładów, spotykałem je na schodach. Trzymały w rękach torby z zakupami i prosiły, żeby je wpuścił. Wbiegałem wtedy do mego mieszkania jak oszalały, rzucałem się na łóżko, gryzłem palce z wściekłości i nienawiści i krzyczałem: ,,Świnie! Świnie! Świnie!" — Rozumiem. Wszystko już rozumiem. I wtedy zaczął pan tak samo. — Nic pan nie rozumie. Wcale nie zacząłem tak samo, bo gwałt jest mi wstrętny i obcy. Ale pewnego dnia jednym gestem zrzuciłem ze stołu książki o wspaniałych i podobnych do wiotkich lilii uduchowionych Lottach i poszedłem na przyjęcie do przyjaciół męża mojej siostry, bo moja siostra wyszła za mąż za adwokata i miała mnóstwo znajomych właśnie z kręgów prokuratorsko--adwokaeko-sędztowskich. Znałem ich, bywałem u nich, jeździliśmy na wspólne, weekendy. To było przyjęcie u sędziego, który miał piękną i wytworną żonę — prawdziwą damę, drogi panie, jfeką się dziś rzadko spotyka. Czytała wzniosłe książki, interesowała się poezją, teatrem, baletem. Siedzieliśmy przy wielkim stole i toczyliśmy poważną rozmowę. „Tak, panie sędzio", „A jednak proszę wziąć pod uwagę wieloaspektowość zjawisk, panie prokuratorze", „Wzgląd na dobro publiczne, panie mecenasie", „Proszę skosztować pasztetu strassburskie-go, panie Even". Ta napuszona rozmowa nudziła mnie i siedziałem osowiały, co 78 zauważyła pani domu i natychmiast do mnie podeszła, a właściwie usiadła obok przysunąwszy sobie mały stołeczek. „Czemu pan taki smutny, panie Even? Ma pan kłopoty? O czym pan myśli?" Pochyliłem się do jej ucha i szepnąłem: „Myślę o twojej dziurce, pięknotko. Marzę o tym, jak pieściłbym ją długo i z zachwytem". Wytworna dama zbladła, potem się zarumieniła. Myślałem," że uderzy mnie w twarz. Ale opanowała się. Była przecież damą. Wstała gwałtownie i przeniosła się na miejsce obok swojego męża. Wiedziałem, że nic mi nie powie i nic nie zrobi. Nie wywoła przecież awantury na własnym przyjęciu. Nie powie także nikomu, co usłyszała ode mnie, bo takie słowa nie mogłyby przejść przez usta tego rodzaju kobiety. Odtąd nie spuszczałem jej z oka, patrzyłem na nią bezczelnie i wyzywająco, rozbierałem ją w myślach i ona to czuła, wiedziała o tym. „Niech pan weźmie pod uwagę, panie sędzio", „Proszę pamiętać, panie mecenasie", „Jest przecież orzeczenie Sądu Najwyższego, panie prokuratorze". A jej upadł na podłogę widelec, przewróciła kieliszek z winem, miała wciąż, na policzkach czerwone plamy. Bałem się chwili, gdy przyjdzie mi opuszczać gościnny dom. Wyszedłem więc do sieni w towarzystwie mej siostry i jej męża. Odprowadzali nas oczywiście gospodarze. Gdy sędzia podawał futro mojej siostrze, zapytałem cicho panią domu: „Czy mogę zadzwonić, pani Eleonoro?" Drgnęła, jakbym ją smagnął batem. „Dobrze, niech pan zadzwoni, panie Even" — powiedziała cicho. Nie muszę chyba opowiadać dalszego ciągu. — Tak — opuściłem nisko głowę — wynika z tego, że odwołuje się pan do zwierzęcej natury w kobiecie. Nie powiem, aby mnie to zachwycało. Wzruszył ramionami: — Nie ja wymyśliłem kobiety, szanowny panie. - — Ale jest w tym jakaś nutka pogardy dla kobiet, kryjąca się w pańskiej podświadomości, a uwarunkowana wizją tamtych gwałconych i poniewieranych, które potem wracały z torbami pełnymi zakupów. Jest pamięć o owych kobietach, oszukanych i zdradzanych, a mimo to broniących niepozornego człowieka na ławie oskarżonych. — Znowu pan się myli. Choć, oczywiście, to pańskie stwierdzenie zawiera jakąś cząstkę prawdy. Nigdy nie stanie się pan uwodzicielem ani nie zdobędzie pan kobiety, jeśli postawi ją pan na piedestał i będzie się pan do niej modlił. Ale uwodziciela nie musi zaraz cechować pogarda. Wystarczy mu odrobina poczucia wyższości wobec istoty zwanej kobietą, w przeciwnym bowiem razienie rozegra z nią właściwej partii. Co do mnie jednak, wydaje mi się, jestem o wiele bardziej skomplikowaną osobowością. Noszę w sobie także kompleks winy... — Już Ambois, panie Even. Czy zrobi mi pan zdjęcie na tle kaplicy Świętego Huberta? Tam pochowano Leonarda da Vinci. — Znowu męczysz pana Evena, Yvonne, jesteś naprawdę niepoprawna. — Czy można, panie Even? Jest pan zmęczony całodziennym zwiedzaniem Chambord, zrobił pan tam tyle zdjęć, i teraz zapewne pragnie pan wypoczynku. 79 Pokoje w tym hotelu są bardzo wygodne. Ja także mam ładny widok. A może czeka pan na kogoś? Ta mała Yvonne... Nie? To świetnie. Pan wspominał * wczoraj o swoim kompleksie winy i to mnie zaintrygowało. Rozumiem, że czuje się pan winny, uwodząc ciągle nowe kobiety i rozkochując je w. sobie. Bo o to chyba chodzi, czy tak, panie Even? — Nie. Chodzi o przeszłość. Proszę siadać, tam jest dość wygodny fotel. Może drinka? Nie pije pan? Tak zupełnie? Ja także. Kobiety podniecają mnie jak alkohol, w ich obecności dostaję przyjemnego zawrotu głowy, alkohol to zresztą bardzo kiepski afrodyzjak. Nie podnieca, jedynie pozbywa lęków, a ja nie mam żadnych lęków, przyjacielu. Co zaś tyczy mojego kompleksu winy, to zrodził się on w bardzo odległym czasie, gdy byłem jeszcze początkującym reporterem w jednej z paryskich gazet. Prowadziłem wtedy bardzo bujny i nieregularny tryb życia, miałem mały pokoik w Dzielnicy Łacińskiej. Ilekroć odwiedzała mnie jakaś dziewczyna, tylekroć, po jej wyjściu robiłem znak na framudze. Wkrótce cała framuga była poznakowana. Z początku były to służące, ekspedientki, studentki, gospodynie domowe, potem wykwintne damy, intelektualistki, artystki. Przy okazji zabaw miłosnych fotografowałem i potem za zgodą tych kobiet sprzedawałem na okładki przeróżnych magazynów, co także przynosiło mi spore dochody. Pan mnie słucha? — Tak. Słucham pana bardzo uważnie. — Pracowałem dużo, można powiedzieć za dużo. Redakcja to wielki młyn, a jeszcze do tego te seanse w moim atelier. Jak pies gończy z wywalonym ze zmęczenia językiem biegałem, zarabiając coraz więcej i więcej, żyjąc coraz intensywniej. Ale po jakimś czasie poczułem, że moja chęć do pracy słabnie, jestem ciągle zmęczony, na dwunastnicy powstał mały wrzodzik i bardzo mi dokuczał. Przestało mi smakować jedzenie, przestała pociągać miłość. Stałem się nerwowy, nie mogłem zasnąć. Niekiedy, szczególnie nocami, gdy suszyłem zdjęcia, ogarniał mnie jakiś metafizyczny strach. Miałem wrażenie, że coś we mnie wzbiera, wydyma mnie jak wielki balon. — Poszedł pan do lekarza? s — Wysłuchał mnie z uprzejmą uwagą, osłuchał i opukał. „Nerwica" powiedział. — „We współczesnym świecie wszyscy ludzie pracujący intensywnie cierpią na podobną nerwicę". Zapisał mi lekarstwa i radził wyjechać na urlop, co też uczyniłem. Ale na urlopie poczułem się jeszcze gorzej. Zaręczam panu, że bezsenne noce w pensjonacie są po stokroć gorsze niż bezsenne noce we własnym mieszkaniu. Wróciłem więc do domu i znowu wziąłem się do pracy. Pewnego dnia podczas podróży służbowej nagle otworzyłem drzwi przedziału i usiłowałem wyskoczyć. Ktoś mnie złapał za kark i zatrzymał. Nawet nie wiem, jak się nazywał ten facet. W każdym razie nazajutrz zamknąłem swoje atelier, zostawiłem kartkę naczelnemu redaktorowi, wsiadłem w samochód i wyjechałem. Donikąd, proszę pana. Tak to nazwijmy. Wyjechałem bez żadnego określonego celu i nie wiedząc, gdzie się zatrzymam. Pamiętam dobrze tamten dzień. Padał deszcz, wycieraczki pracowały miarowo, jednostajnie. Poczułem głód i wysiadłem przed motelem w pobliżu Orleanu. Zamówiłem befsztyk i z nudów, aby zabić dręczące mnie myśli o śmierci, wziąłem do ręki jakiś 80 magazyn ilustrowany, poświęcony upiększaniu urody kobiecej. Było tam trochę o nowych fryzurach, o szamponach do włosów. Przeczytałem, bo dla mnie jako fotografika ważne jest uczesanie modelki. Zjadłem i odjechałem znowu w strugach deszczu. Po chwili zatrzymała mój samochód dziewczyna i poprosiła, żebym ją podwiózł, bo śpieszy się do szpitala, do chorej matki. Miała najwyżej osiemnaście lat, ale na palcu jej spostrzegłem obrączkę. „Pani jest mężatką?" — zapytałem. „Nie" — odparła i schowała rękę» obrączką. Zaintrygowało mnie to, więc zacząłem z nią o tym i owym rozmawiać. Wyznała mi, że jest krawcową. Zapytała też, czym się zajmuję. Sam nie wiem już dlaczego odparłem, że jestem fryzjerem damskim, mam w Paryżu zakład fryzjerski, a teraz jadę na urlop, żeby się rozprężyć, bo to bardzo nerwowa i wyczerpująca praca. Ciągle na nogach, a kobiety grymaszą. Wypytywała mnie o najnowsze uczesania, a ja ze swadą relacjonowałem to, co w motelu wyczytałem w magazynie, który tam leżał na stoliku. I raptem poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Jakby z sykiem wychodziło ze mnie owo powietrze, które wydymało mnie jak balon i uciskało nerwy. Uwierzyłem, że jestem rzeczywiście damskim fryzjerem, który jedzie na wypoczynek. Poczułem głód, nabrałem chęci na miłość nawet z tą dziewczyną, która siedziała obok mnie i nie była ładna. Mówiłem do niej z coraz większym ożywieniem, opowiadałem dowcipy, myślę, że moja radość i beztroska jej także się udzielały. Oświadczyłem, że jest mi wszystko jedno, dokąd jadę, i jeśli ona chce, możemy spotkać się wieczorem, gdy załatwi swoje sprawy w szpitalu. „Pójdziemy na jakiś dancing i zabawimy się". „Dobrze — powiedziała — ale ostrzegam pana, że nie będzie pan miał ze mnie żadnego pożytku". „Wiem o tym, jest pani młodą mężatką i zapewne nie zechce pani zdradzić swego męża. Nawet pani tego nie proponuję, po prostu chodzi mi o zwykłą zabawę w pani towarzystwie". Była nieufna, lecz zgodziła się, a ja wysadziłem ją przed szpitalem w Orleanie. Potem wynająłem pokój w hotelu i czekałem na nią w kawiarni. Wieczorem poszliśmy na dancing do wytwornego lokalu. Bawiłem się świetnie, bo mogłem jej bez końca opowiadać o swoim zakładzie fryzjerskim, o grymasach moich klientek, a ona mi wierzyła. Była pierwszą w życiu osobą, przy której nie musiałem być sobą, fotoreporterem Martinem Evenem. Po północy odprowadziłem ją na dworzec autobusowy, ale tak mi było żal, że znowu będę musiał wrócić do dawnej osobowości, że zapytałem ją, czy nie zechciałaby także jutro przyjechać do Orleanu i znowu pójść ze mną na dancing. „Zgoda — powiedziała — przyjadę do Orleanu wieczorem, ale nie pójdziemy na dancing, tylko do pańskiego hotelu. Który ma pan pokój?" Zdumiały mnie jej słowa i napełniły nieufnością. Pomyślałem, że zechce ze mnie zrobić durnia. Będę na nią czekał, a ona leżąc w ramionach męża zacznie ze mnie drwić. Postanowiłem więc wyjechać z Orleanu, choć byłem z nią umówiony na dzień następny. Pan mnie słucha? — Tak, słucham bardzo uważnie. Ale ta historia przypomina mi w pewnych szczegółach historię mego znajomego. On także poczuł się uleczony, gdy pewnego dnia odmienił swoją osobowość. — To musiał być wielki kobieciarz — stwierdził autorytatywnie Martin Even. — Pamięta pan, co opowiadał uwodziciel z sali sądowej? Że każda kobieta 81 nosi w sobie swój mit o miłości. I że kobieta musi się odnaleźć w mężczyźnie, dlatego on musi nieustannie się zmieniać, niejako ciągle przetwarzać, dostosowując się do wyobrażenia, jakie owa kobieta ma o mężczyźnie. Jedna pragnie romantycznego trubadura, wzdychacza i pojękiwacza, inna pragnie brutalnego i władczego samca, jeszcze inna zwykłego słabeusza, inna znów beztroskiego wesołka, wodzireja, opowiadającego bez przerwy bezsensowne dowcipy. Pierwszym zadaniem jest odkryć, czego ona szuka w mężczyźnie i potem takim się stać. Ale mieliśmy mówić o moim kompleksie winy. — Tak, słucham pana uważnie. — Na parkingu w Orleanie ktoś stuknął w mój samochód i wgniótł błotnik. Musiałem więc pozostać i czekać, aż go wyklepią. Wieczorem ktoś stuka do mojego pokoju. Ona? Ta krawcowa? Czyżbym się omylił, ja, stary uwodziciel, który miał setki kobiet? Zauważyłem, że już nie ma na palcu obrączki. „Rozwiodłaś się szybko" — stwierdziłem z ironią. „Nigdy nie byłam mężatką. A właściwie, to byłam i nie byłam" — odrzekła z największą powagą. I opowiedziała mi o sobie następującą historię: Miała szesnaście lat i poszła na bal noworoczny z chłopakiem, który ją od dawna adorował. W nocy, gdy była już trochę pijana, chłopak wyprowadził ją do parku i odbył z nią stosunek powierzchowny. W cztery miesiące później dziewczyna poszła do lekarza i okazało się, że jest w ciąży, chociaż pozostaje dziewicą. — To się zdarza — powiedziałem. — Znienawidziła tego chłopaka, choć rodzice jej i jego uzgodnili, że w tej sytuacji młodzi muszą się pobrać, aby nie było wstydu w małej osadzie, gdzie żyli. Tak się i stało. Ale dziewczyna aż do urodzenia dziecka nie oddała się więcej chłopakowi i to samo było po urodzeniu dziecka. Po prostu czuła do niego wstręt. Po kilku miesiącach bezskutecznych nalegań chłopak wyniósł się od swej żony i podobno postanowił wystąpić o rozwód. A dziewczyna nadal zajmuje się krawiectwem, mieszka z rodzicami, którzy wychowują jej dziecko. W chwili naszego poznania miała osiemnaście lat, dziecko i męża, który odszedł, i dręczącą ją bez przerwy tajemnicę miłości. Ciągle rozmyślała, jak to jest naprawdę między kobietą i mężczyzną. Pragnęła przekonać się, spróbować, ale do męża czuła nienawiść i wstręt, a życie w małym miasteczku wykluczało podobne próby. Bała się, że ten ktoś, z kim będzie próbować, wyśmieje ją lub opowie o niej znajomym. Mógł to być tylko ktoś pbcy, kto nie będzie znał jej imienia ani nazwiska i zniknie z jej życia, tak jak ona zniknie z jego życia.Ktoś starszy, wyrozumiały, doświadczony. I wtedy jadąc ze mną do matki w szpitalu zwróciła na mnie uwagę. ,,A może to ten?" Wydawałem się jej delikatny w obejściu, nie ciągnąłem zaraz do łóżka, domyślała się, że było w moim życiu wiele kobiet. I dlatego zdecydowała się przyjść do hotelu. Jedno panu powiem, to była koszmarna noc. Rozebrała się, p\>tem się ubrała, nawet naga chciała uciekać z pokoju i siłą musiałem ją zatrzymać. Oddała mi się dopiero nad ranem, niemal do orgazmu doprowadzona moimi pieszczotami. Była ze mną w Orleanie przez trzy dni i trzy noce, ojcu powiedziała, że musi w szpitalu doglądać chorej matki. Chodziła tam zresztą codziennie, a noce spędzała ze mną. Uczyniłem ją kobietą i dałem jej szczęście. Powiedziała, że będzie jak pies na każde moje zawołanie 82 i kiedy tylko zechcę, przyjdzie do hotelu, albo tam, dokąd jej każę, choć zdaje sobie sprawę, że będzie to dla mnie trudne, bo mężczyzna w moim wieku ma na pewno rodzinę. Ale ona niczego ode mnie nie chce, tylko tyle, żebym się z nią spotkał od czasu do czasu. I odtąd widywaliśmy się przynajmniej raz w miesiącu w hotelu w Orleanie. Pokochałem ją jak Pigmalion swoje dzieło. Była moją dumą, moją męską satysfakcją. Dała mi więcej niż wszystkie kobiety, które dotąd miałem. Kiedy w chwili spełnienia jęczaSa jak w męce, mówiłem sobie: „Oto wspaniałe dzieło mężczyzny. Byłaś jak zdeptany, sponiewierany kwiat, a ja znowu uczyniłem cię piękną". I równocześnie myślałem o tych wszystkich dziewczynach i kobietach, które brałem na swym łóżku w atelier, jak koń bierze przeszkody na wyścigach. Cóż ja o nich wiedziałem? Z naszych wzajemnych stosunków pamiętam tylko ich gest ściągania majtek. Miażdżyłem kobiety swoją męskością, niszczyłem, czyniłem kalekami. Byłem jak wandal w ogrodzie pełnym przepięknych kwiatów. Byłem nędzarzem wśród nędzarzy, bo nie jest ten bogaty, który dużo ma, ale ten, który dużo daje. I spotykałem się z nią prawie co miesiąc, potem coraz rzadziej, aż pewnego dnia nie przyjechała na wyznaczone przeze mnie spotkanie. Dostałem od niej list, że wychodzi za mąż, kocha jakiegoś człowieka i jest z nim szczęśliwa. Było mi żal utraconego dzieła, ale przecież taki jest los artystów. Tworzą po to, aby ich dzieła cieszyły oczy innych ludzi. Było mi smutno, przyznaję, ale wkrótce znalazłem sobie inną, podobną dziewczynę. Potem jeszcze inną. Odtąd bardzo często wyruszałem swym samochodem w podróże, aby uchodząc za fryzjera damskiego, za archeologa, za historyka sztuki, za dziennikarza, a nawet pisarza, leczyć dusze kobiet, uczyć je miłości. Pan powiada o Yvonne? Ja potrzebuję kobiet z duszami tak obolałymi, że na samo słowo „miłość" wybuchają płaczem, wzgardą, nienawiścią. Jestem błędnym rycerzem vaginy, jestem Chrystusem seksu, pył i proch ścieram ze stóp kobiecych. A pan wczoraj zarzucał mi pogardę i nienawiść do kobiet. -^ Pan mi wybaczy, panie Even. Pójdę już. Zrobiło się bardzo późno. — Zamek w Blois jest bardzo piękny, prawda, panie Even? W szesnastym wieku był dla Francji tym, czym później stał się Wersal. A gabinet Katarzyny Medycejskiej, gdzie pokazano te wszystkie skrytki i schowki na precjoza i trucizny... Powiadają, że nie wszystkie tajemnice tego gabinetu zostały do dziś zbadane. Ale ja nie o tym chciałem z panem mówić, panie Even. Coś mnie wczoraj zaniepokoiło w pańskiej opowieści. Myślałem o tym przed zaśnięciem i dziś przez cały dzień, a w autokarze zajęła miejsce przy panu ta bezczelna mała Yvonne. Że też współczesne matki nie umieją pilnować swoich córek. Co wyrośnie z tej małej? Nimfomanka, nieprawdaż, panie Even? Otóż zaniepokoiło mnie, że pan tak często powtarzał słowo „miłość", a w gruncie rzeczy chodziło o pewne zabiegi erotyczne, niejako mechaniczne, które rzecz jasna nie są bez znaczenia dla osiągnięcia uczucia szczęścia i miłości, ale przecież miłością nie są. 83 Przez słowo „miłość" rozumiemy wzniosłe uczucie, coś niemal mistycznego, , ogromne i niepowtarzalne piękno, wielkie olśnienie, odurzenie, które według Freuda jest sublimacją popędu seksualnego, ale jednocześnie nią nie jest, gdyż w pewnym momencie przechodzi jak gdyby w zupełnie inną jakość. ~ Słusznie. To jest zupełnie inna jakość. Tak bywa jednaK nie tylko z miłością, ale chyba także z każdym dziełem sztuki. Niech pan weźmie na przykład rzeźbę wielkiego artysty. Patrzy pan na nią i doznaje cudownego olśnienia, niemal mistycznego, poczucia piękna i zachwytu. A ja podchodzę do tego dzieła i powiadam: To jest ładnie obrobiony kawałek lipy, topoli, jesionu, czarnego dębu. I też mam rację, prawda? Oglądając dziełcK wielkiego artysty, przeżywając chwile cudownego olśnienia, niejako na marginesie pamięta pan o kawałku lipy czy topoli albo jesionu, nie myśli pan o twardych dłutach i zgrubiałych dłoniach rzeźbiarza, o dziesiątkach uczniów, którzy mu pomagali stukać młotkiem, jednym słowem, myśli pan o wielkim talencie, ale zarazem najczęściej zapomina pan, że dopiero talent wraz z umiejętnością tworzy arcydzieło o treści niemal mistycznej. Albo inny przykład: Je pan potrawę o wyrafinowanym smaku, ale pan nie chce pamiętać, że tam gdzieś na dole, w ciemnej piwnicy, ktoś uwijał się przy gorącym piecu, krajał ochłapy mięsa w smrodzie frytury i spalonego masła. Nie mam pretensji do pisarza, który się zachwyca mistycznym uczuciem zwanym miłością, smakuje je i rozkoszuje nim swoje podniebienie jak gość w pięknej restauracji. Ale ja jako kucharz muszę wiedzieć, jakie składniki potrzebne są do otrzymania tak wspaniałej potrawy, powinienem wiedzieć, że do powstania uczucia zwanego miłością niezbędne są odpowiednie warunki. Dobrze wysmażony befsztyk stanowi zupełnie inną jakość niż wół pasący się na łące. Niemniej jednak, nie ma befsztyku bez zabitego wołu. I dobra gospodyni musi trochę się znać na anatomii zwierząt, aby rzeźnikowi rozkazać^ wykrojenie z całej sztuki kawałka polędwicy. Artysta, zanim da ludziom dzieło, które będzie budzić zachwyt i niemal mistyczne poczucie piękna, musi długo terminować u przeróżnych mistrzów, przyjacielu. Miłość jest uczuciem wzniosłym i niemal mistycznym, lecz sztuki miłości trzeba się uczyć tak jak trzymania noża i "widelca. Aby zrozumieć miłość, trzeba, niestety, zejść do ponurej i mrocznej kuchni, do buchającego żarem pieca, patrzeć na krwawe połcie mięsa, na błyszczące noże, wdychać smród frytury i płakać przy krajaniu cebuli. Są ludzie, którym po wejściu do kuchni odechciewa się jeść. Są ludzie, którzy poznając osobiście pisarza, nie chcą potem czytać jego książek, gdyż wydał im się i głupi, i obrzydliwy. — Ale ja chciałbym zejść do tej kuchni, panie Even. — Po co? Żeby pana zemdliło? Pewien krytyk literacki powiedział, że znajomość budowy łodzi podwodnej nie pomoże wcale do zrozumienia „Wiatru od morza". Jeśli pan chce jeść befsztyk, nie musi pan oglądać wołów pasących się na.łące. Jest tyle wspaniałych książek o miłości, niech pan je czyta i stara się zrozumieć owo uczucie, jego wieloraki smak, subtelne barwy i odcienie. To uczucie mieści się w górnych partiach człowieka, tak jak pokój jadalny w dobrej restauracji bywa na górze. W dole jest kuchnia. Poniżej pasa znajdują się genitalia człowieka. Żeby pisać o miłości, nie trzeba bohaterowi rozpinać 84 rozporka czy zaglądać dziewczynie między nogi. Co innego ginekolog, pan sam rozumie. . — A jednak chciałbym zejść na dół, panie Even. Mnie interesuje cały człowiek, a nie tylko od pasa w górę. Ostatnio jak czytam jakąś książkę, to też lubię, żeby w niej było powiedziane, co i dlaczego. Dlaczego bohater.pokochał Marię, która była głupia i pusta, a nie Zofię, która nie tylko była piękna, ale jeszcze na domiar szlachetna i mądra. Dlaczego Wokulski pokochał Izabelę Łęcką, a nie panią Stawską? — Bo u niej w mieszkaniu śmierdziało kalafiorami. To rzeczywiście ohydny zapach. —; Tak mówią, to prawda — przytaknąłem. — Mówią też, że on miał kompleks niższości, chciał się wspiąć na w,yżyny jak z tej piwnicy u Hopfera i że Łęcka była symbolem tych wyżyn. Ale sam pan mówił, że człowiek nosi nie tylko marynarkę, ale i spodnie. Z rozporkiem. — Dobrze. Opowiem panu o miłości. Ale proszę dać mi znać, jeśli będzie pana mdliło. — Leczył mnie słynny terapeuta, doktor Jórg. Dokonywał na mnie poważnego zabiegu i mówił: „Niech pan krzyczy, jeśli będzie bolało". Ale mnie wcale nie bolało. To znaczy, nie aż tak bardzo. — W porządku. Zaczynamy. Lekcja pierwsza. Nie istnieje żadna społeczna prawda o miłości, lecz tylko prawda jednostkowa, właściwa każdemu człowiekowi. Innymi słowy, wszystkie książki o miłości przekazują nam kłamstwo, nie tylko bowiem nie odzwierciedlają naszych własnych przeżyć, ale w ogóle najczęściej do nich nie przylegają. Może pan śmiało uczynić to, co ja zrobiłem: zrzucić na podłogę powieści o miłości jako do niczego nieprzydatne i zająć się poszukiwaniem własnej prawdy o miłości. Można też przyjąć odwrotne założenie, każda książka o miłości mówi prawdę pod warunkiem, że opowiada o jakimś konkretnym mężczyźnie i jakiejś konkretnej kobiecie. To jest ich prawda o miłości, ale nie znaczy to, że taka sama będzie pańska prawda. Setki tysięcy ludzi ogląda dzieła Michała Anioła, ale każdy przeżywa je inaczej. Dlatego pisarze będą pisać wciąż książki o miłości, a my będziemy je z chęcią czytać, gdyż z nich dowiadujemy się prawdy o czyjejś miłości. Zrozumiał mnie pan? — Tak. Chcę poznać pańską prawdę. — A więc lekcja druga. Nie jest prawdą, że każdy człowiek zdolny jest do przeżycia miłości. Niektórzy ludzie rodzą się z brakiem zdolności do przeżywania uczuć wyższych. Medycyna wyjaśnia najczęściej te sprawy, ale nie będę pana zanudzał. Z,tych upośledzonych osobników często-gęsto rodzą się przestępcy, uwzględnia się tę kwestię przy ferowaniu wyroków sądowych. Ale musi być jasne dla pana, że człowiek, który nie jest zdolny do przeżywania uczuć wyższych, nie potrafi również wznieść się na owe wielkie wyżyny zwane miłością. Nie ma więc chyba racji Fromm, gdy powiada, że wystarczy nauczyć się jego „sztuki miłości", aby kochać i być kochanym. Odpowiednie wychowanie może oczywiście dopomóc kalekiemu osobnikowi do bezkolizyjnego poruszania się w społeczeństwie, ale nie zastąpi wrodzonych człowiekowi zdolności. Odpowiednio dobrane okulary mogą spowodować korektę wzroku, jednak człowiek pozostaje krótko- 85 widzem, urodził się bowiem z wadą wzroku. Jeśli więc ktoś twierdzi, że miłość nie istnieje, bo on nigdy nie przeżył takiego uczucia, to niekiedy warto się zastanowić, czy przypadkiem nie nosi on w sobie ukrytej głęboko niezdolności do przeżywania takiego uczucia. Może owa niezdolność być uwarunkowana genetycznie, może też mieć swe źródło w doznanym kiedyś urazie czaszki, ukrytej encephalophatii i tak dalej, i tym podobne, obejdziemy się zresztą bez terminologii lekarskiej. — Lekcja trzecia. W społecznym przekonaniu istnieje pogląd, że miłość można przeżyć tylko raz, innymi słowy, właściwością tego uczucia jest jego niepowtarzalność. Uczucie miłości porównuje się jakże często do banknotu, którego nie należy rozmieniać ria drobne, bo nie starczy nam wówczas na ten niepowtarzalny zakup. I niektórzy czekają przez całe życie, aż banknot ulega dewaluacji. Mógłbym panu cytować nazwiska autorów wielkich i małych romansów, którzy właśnie w ten sposób stawiają tę sprawę, ostrzegając ludzi, aby zbyt pochopnie nie szafowali swym uczuciem, ale pozostawiali je na tak zwaną wielką i prawdziwą miłość. Moje prawo o miłości mówi mi, że miłość nie jest ani jak duży banknot, ani jak wiadro z wodą, w którym po wyczerpaniu kilku dużych łyżek wazowych ukazuje się dno, lecz raczej jest jak źródło. Im więcej się z niego czerpie, tym więcej dostarcza czystszej i smaczniejszej wody. Moim. zdaniem, kochać można wiele razy, bo im częściej i więcej ktoś kochał, tym większe ma szanse, że pokocha głębiej i pełniej. Miłość rozwija i rozbudza człowieka, jego wyobraźnię i wrażliwość, co daje możliwość jeszcze wspanialszych przeżyć. Gdyby bowiem wychodzić z poprzedniego założenia, im kto więcej czyta książek i ogląda filmów, tym jest uboższy, traci bowiem świeżość odbioru i pierwotną wrażliwość. Praktyka jednak pokazuje, że jest zupełnie inaczej. Naprawdę dobry odbiorca dzieła sztuki to odbiorca rozbudzony przez lektury i oglądanie wielu dzieł sztuki. Miłość ma wiele pięter. Można i trzeba się na nie wdrapywać z jednym człowiekiem albo z kilkoma, ale to już inne zagadnienie. Literatura lubuje się w przedstawianiu osobników, którzy wiele razy kochali, jako zużytych, z piętnem rozwiązłości na twarzy, wstrętnych i odpychających. Gdy wreszcie dotrze do nich prawdziwa miłość, nie są już do niej zdolni. Moja prawda o miłości mówi mi, że ludzie, którzy dużo *kochali, długo zachowują młodość i urodę, a także, o dziwo, świeżość uczuć i nawet w jesieni życia są zdolni do wielkich, wspaniałych miłości. To nie kobiety niszczą mężczyznę, ale alkohol wypijany w ich obecności, nie przespane noce w knajpach. Prawdziwi smakosze miłości nie tam jednak szukają obiektów swoich zainteresowań, podobnie jak nigdy nie dają kobiecie alkoholu, gdyż on przyćmiewa ich zmysły i odbiera im zdolność przeżywania rozkoszy. To nieudacznicy seksualni powtarzają hasło: „Wino, kobieta i śpiew", bo te trzy elementy wykluczają się nawzaj&n. To oni wymyślili zdanie, że „pijana kobieta to anioł w łóżku". Miłość, drogi panie, ma właściwości lecznicze, a ciało kobiety właściwości uzdrawiające. Wiedzieli o tym ludzie przed tysiącami lat i nie na darmo, jak wspomina Biblia, choremu królowi Dawidowi dano do łóżka młodą dziewczynę, aby ogrzała jego stygnące członki. Miłość również odmładza i czyni człowieka pięknym, co może pan zaobserwował w naturze. Samczyk-ptak, gdy 86 ч chce przywabić samiczkę, zyskuje piękne upierzenie, ma ruchy sprężyste i wspaniały lot. To samo dzieje się z samiczką, gdy pragnie przywabić samca. Myj ludzie, nie mamy jakiejś określnej pory roku na miłość, dlatego dopóki kultywujemy w sobie predyspozycje i chęć do miłości, dopóty pozostajemy piękni i młodzi. Czy widział pan kiedy, jak wygląda mężczyzna, który wyruszył z domu, aby przywabić kobietę? Jeszcze przed chwilą siedział zgarbiony przy biurku, oczy miał przygasłe, a ruchy powolnej niemrawe. Teraz oto widzi go pan, jak idzie ulicą sprężystym krokiem, oko mu błyszczy, zapomniał nawet o chorej wątrobie. Czy widział pan starych ludzi na wczasach? To nie są ci sami ludzie, którzy wolno drepcą po ulicach naszych miast i wysiadują w kolejkach u lekarzy. Tańczą, śpiewają, skaczą, przeżywają niekiedy dramatyczne miłości i rozstania. Doprawdy, nie mają racji te okrutne kobiety, które mówią swoim mężom: ,,I gdzie ty pójdziesz z twoją gębą, z twoim łamaniem w krzyżu, z twoją chorą trzustką, kto cię zechce, kto cię będzie pielęgnował, głupcze". Jeśli bowiem zakocha się w innej kobiecie, być może raptem przestanie go łamać w krzyżu, być może przestanie odczuwać dolegliwości trzustki, być może przestanie go boleć wrzód na dwunastnicy lub będzie odnosił wrażenie, że go to przestało boleć i dokuczać. I odwrotnie. Człowiek, który zrezygnował z miłości, niekiedy jeszcze młody i zdrowy, nagle zapada na coś w rodzaju „choroby rencistów". Niknie naczelna idea, która dotąd organizowała jego życie i organizm jego zaczyna się rozpadać. Miłość bowiem może być ową naczelną ideą organizującą całego człowieka. Widziałem starców, którzy robili pod siebie, a potem zakochawszy się, nagle zjawiali się na dancingu. Widziałem ich — szalejących po jeziorach na motorówkach. O, jacyż jesteśmy okrutni, drwiąc sobie z nich i z ich miłości. Ja, proszę pana, wierzę w miłość. I wierzę, że potrafi ona działać cuda. My, ludzie, lubimy często twierdzić, że coś jest „zgodne z naturą", albo że coś jest „wbrew naturze", zabawnie antropomorfizując ową naturę. Nie wiemy zresztą, czym ona jest w istocie, może tylko zespołem pewnych praw fizycznych i biologicznych. Antropomorfizując ją sądzimy, że przygląda się nam ona to z uwagą, to z aprobatą, to znów z niepokojem i strachem. Otóż jeśli rzeczywiście się przygląda i nas ocenia, to na pewno z innego punktu widzenia, niż to nam się w wielu przypadkach wydaje. Dla niej nie ma Chopinów i Einsteinów, Durerów i Petrarkow. Dla niej istnieją samcy ludzkiego rodzaju i gdy przestają sprawować swoje funkcje, natura zaczyna ich eliminować z życia jako osobniki zbędne i nieprzydatne. My, chytre, mądre i przebiegłe istoty, wydzieramy jej tajemnice, aby z nią walczyć. Bo dla nas istnieją społeczne kryteria wartości człowieka, jego wkład w nasze społeczne i duchowe dobro. I raz wygrywamy, a raz przegrywamy. Ale nie możemy lekceważyć natury, czy w ogóle negować jej istnienia. Nie bądźmy zarozumiali. Nie mówmy, że człowiek nauczył się latać. Żaden człowiek nie nauczył się latać, a co najwyżej wznosimy się w górę za pomocą skonstruowanych przez nas maszyn. Wiem, że to banał, przyjacielu. Ale czy nie jesteśmy podobnie zarozumiali mówiąc o miłości i mniemając, że jest to uczucie tak wzniosłe, że nie ma nic wspólnego z rozporkiem, z procesami metabolizmu, z tym, co dzieje się pod sklepieniem czaszki? 87 — O kobietach chciałbym coś wiedzieć, panie Even — powiedziałem. — Myśl o nich dręczy mnie po nocach. Nie mam do nich szczęścia, panie Even. Wciąż noszę przy sobie w lewej kieszeni ten wielki banknot, który bałem się rozmienić na drobne i teraz nie wiem, czy można jeszcze coś za niego kupić. To stary, przedwojenny banknot z napisem „Bank of England". — Wszystko może pan za niego kupić — lekceważąco machnął ręką Martin Even. — Rzecz tylko w tym, czy ma pan rzeczywiście ochotę się go pozbyć. Czy pan już próląćpwał? — O tak. Wiele razy. Ale ja może za wiele czytałem książek, panie Even. Kobiety jawią mi się jako istoty zagadkowe, tajemnicze, okrutne lub słabe, silne lub zmienne, mądre, głupie, przewrotne, fatalne. Często sobie śpiewam „La donna e mobile", zna pan tę arię, prawda? I dlatego jestem taki ostrożny. — Bzdura, przyjacielu — wzruszył ramionami Martin Even — przecież prosiłem pana, aby odłożył pan nieco na bok swoją wiedzę literacką. Powiadam panu po trzykroć, że kobiety są to po prostu istoty ludzkie płci żeńskiej. I to wszystko. Ani nie są lepsze od nas, ani nie są gorsze od nas. Są nieco inaczej zbudowane i dlatego mają nieco inny sposób reagowania na określone zjawiska. Mają vaginę zamiast penisa, co miesiąc odbywają menstruację, mogą mieć dzieci, jeśli zostaną zapłodnione męskim nasieniem. Są zdeterminowane zarówno przez swoją biologię, jak i przez społeczne wychowanie, podobnie jak i my mężczyźni. — To za mało, panie Even. — To za mało, aby napisać powieść o kobiecie, ale wystarczająco dużo, aby nie wydawała się panu istotą lepszą lub gorszą od mężczyzny, tajemniczą, zmienną lub przewrotną. Każda istota ludzka ma jednak nie tylko nieco inną budowę anatomiczną, ale w różnych warunkach społecznych dorastała, rozwijała się. Nie ma na świecie dwóch istot identycznych. I podobnie nie ma na świecie dwóch takich samych kobiet. Innymi słowy, każda kobieta, aczkolwiek pozostaje taką samą jak inne, jest przecież różna. To znaczy różni się w niuansach, ale i one wystarczają, aby konieczne było zupełnie różne podejście. Jakże bawią mnie mężczyźni, którym się wydaje, że do każdej kobiety trzeba się zbliżać ze sterczącym penisem. Są śmieszni, bo kroczą po świecie dumnie potrząsając genitaliami, a gdy ich czas mija, przerażeni i załamani wysiadują w poczekalniach seksuologów. A przecież oświadczam panu z całym przekonaniem, że dla wielu kobiet ważniejsze jest, aby je pogłaskano po włosach. Znałem impotentów, którzy mieli namiętne i wspaniałe żony, tak w nich zakochane, że nawet nigdy nie zrodziła się w nich myśl o zdradzie. Jeśli pan tak ceni literaturę, opisuje taki przypadek na przykład Frank Harris „W pogoni za pełnią życia", która kiedyś była wielkim bestsellerem. Generalnie rzecz biorąc, a każda generalizacja jest zarazem pewnym uproszczeniern, kobiety są to istoty, które przede wszystkim pragną być zauważane. Jedne chcą, aby zauważać w nich poetyczną duszę, strój, nastrój, dowcip, inteligencję, inne wreszcie chcą, aby widzieć w nich ponętną samiczkę. Do kobiety więc należy podchodzić zawsze z największą uwagą, z zainteresowaniem. Czasami, aby zdobyć kobietę, wystarczy jedno ciepłe słowo, jeden ciepły gest. Ileż to razy, aby zdobyć kobietę, musiałem udawać impotenta, którego ona, ta jedna, mogła odrodzić i „wskrzesić", jak Chrystus wskrzesił 88 martwego Łazarza. Jeśli pan chce rozkochać w sobie na zawsze pewien typ kobiety, niech pan jej nie przygniata swoją wspaniałą męskością, ale niech jej pan mówi, że tylko ona jest w stanie uczynić pana mężczyzną. I jeśli nawet na chwilę odejdzie ona od pana, to wróci pokorna i wierna, aby się potwierdzić jako kobieta. Największym sprawdzianem kobiecości jest rozbudzenie mężczyzny, którego żadna inna nie potrafiła rozbudzić. Ona wtedy kocha pana, jak kocha siebie samą, a może po stokroć więcej. — Pan jest szatanem, panie Even — wyszeptałem. — Bywa jednak zupełnie inny rodzaj kobiet, przyjacielu. Te cenią sobie najbardziej prostotę. Zazwyczaj są to kobiety piękne, niemal od dziecka przyzwyczajone do komplementów, do wiecznych umizgów i wydają się być zmęczone komplementami, które uważają za kłamstwa, albowiem zawsze po jakimś czasie pada z ust mężczyzny propozycja, aby znalazła się z nim sam na sam w jakimś zacisznym kąciku. Piękna kobieta wie, że jest piękna; mówi jej to lie tylko lustro, ale słowa i spojrzenia wielu mężczyzn. Ona wie, że budzi jożądanie mężczyzn. Pan mówi o jej urodzie, o kwiatkach, czyta jej pan wiersze prowadzi na spacer przy księżycu, ale ona patrzy na pana usta i czeka, aż padną :e ostateczne propozycje. Przenika pana iw gruncie rzeczy czuje do pana )drobinę pogardy, że pan tak kluczy. Jest pan w jej oczach po trosze śmieszny, i takie uczucia nie podnoszą napięcia seksualnego. Dlatego, do pięknej kobiety rzeba podchodzić z prostotą. Trzeba mówić, że się jej pożąda. Ona się o to nie )brazi. Odpowie panu „tak" lub „nie", lecz jeśli nawet powie „nie", będzie pana zanować i zawsze pozostawi panu jakąś szansę. Opowiem panu zresztą pewną listoryjkę, która być może jakiemuś literatowi posłużyłaby za kanwę opowiadana o tym, jak zagadkowe i zmienne bywają kobiety, a przecież cała historyjka est zupełnie prosta i zrozumiała. Otóż pewnej zimy wyjechałem wraz ze swym >rzyjacielem, wielkim miłośnikiem kobiet, na odpoczynek do małego pensjonatu v górach. Nasze kwatery rozdzielał pokój, gdzie mieszkała pewna młoda ktorka, która otrzymała także miejsce przy naszym stoliku. Już pierwszego dnia a i mój przyjaciel wyraziliśmy owej aktorce swoje pragnienie spędzenia z nią locnych godzin. Otrzymaliśmy odpowiedź wzgardliwą i twardą, co nas dotknęło lo żywego, byliśmy bowiem wówczas młodymi i przystojnymi mężczyznami, lełnymi wigoru i dobrych chęci. Postanowiliśmy się zemścić. Tego wieczoru wybraliśmy się do pobliskiego miasteczka w dolinie i sprowadziliśmy na noc dwie ziewczyny, które zachęciliśmy do wydawania dość głośnych okrzyków rozko-zy. Ściany w pensjonacie były cienkie, więc nasza sąsiadka musiała słyszeć onośne skrzypienie łóżek, westchnienia dam. Rano miała podkrążone oczy gdyby nie ciasnota panująca w pensjonacie, być może zmieniłaby pokój, aby nami nie sąsiadować. Niestety, była skazana na nasze towarzystwo przez ścianę raz przy stole. Myślę, że wstydziła się teraz powiedzieć o wszystkim właścicielce ensjonatu, gdyż trudno nam byfo coś innego zarzucić, zachowywaliśmy się 'ytwornie i z uprzedzającą grzecznością. Tyle tylko, że podczas każdego posiłku brzucaliśmy ją bezczelnymi, oślizgłymi spojrzeniami. Nadeszła druga noc znowu były u nas owe wesołe i głośne panie. Nazajutrz po południu ktoś ipukał do drzwi mojego pokoju. To była ona, „cnotliwa aktorka". „Czy nie ma 89 pan ognia"? — zapytała. Podając jej ogień zauważyłem, że ręce aktorki drżą i cała się trzęsie. Zaproponowałem jej kieliszek koniaku na uspokojenie, a potem wskazałem swoje łóżko, na które położyła się bez żadnego oporu. Następną noc spędziła u mego przyjaciela, potem wyjechała nagle i bez pożegnania. Tajemnicza i zagadkowa, prawda, przyjacielu? Otóż nie. Dla nas ona taka nie była. My działaliśmy świadomie wiedząc, jaki będzie koniec tej historii. Wyobraźnia erotyczna człowieka ma pewną określoną pojemność. Wystarczy ją wypełnić, a człowiek zaczyna działać jak somnambulik. Raptem budzi się, ogarnia go wstyd i przerażenie, nie rozumie, co się z nim działo, dlaczego zrobił tak, a nie inaczej. To, co jeszcze wczoraj wydawało mu się jasne i zrozumiałe, dziś jest mroczne i przerażające. Myślę, że gdybym tę kobietę spotkał potem w foyer teatru, nawet by mi się nie odkłoniła, choć przecież tamtej nocy twierdziła, że mnie kocha. Kobieta zmienną jest, jak mówi poeta. Ale ja nie piszę wierszy, zajmuję się tylko uwodzeniem kobiet. Zimą przyjechał Piotr małymi saniami zaprzężonymi w dwa konie. Odesłał je do ośrodka, bo moja żona zaprosiła go na kolację, a ja zobowiązałem się odwieźć go swoim starym gazem. Na drogach leżały duże zaspy, jezioro ściął dwudziesto-stopniowy mróz. Niedawno wróciłem z dość długiego pobytu we Francji, byłem pełen rozmaitych wrażeń i miałem bogate plany literackie. Obejrzałem za granicą wiele filmów i sztuk teatralnych, przeczytałem trochę najnowszych książek, rozmawiałem z wydawcami, pisarzami, dziennikarzami, poruszałem się w najrozmaitszych środowiskach. Wszędzie dominowały sprawy seksu w sposób najróżniejszy, od prymitywnego, wulgarnego widzenia tej sprawy aż do przerafi-nowanej i wysublimowanej formy. Sztuka Zachodu sprawiała wrażenie jakby raptem mężczyźni odkryli, że mają rozporek, a kobiety znalazły pod sukienką coś wymagającego szczególnej troski i zainteresowania. Podróż na Zachód traktowałem jako swojego rodzaju rekonesans, gdyż za namową mojej żony zamierzałem się doktoryzować w dziedzinie nauk pedagogicznych i to w przedmiocie wychowania seksualnego, które zaczęto wprowadzać także i w naszych szkołach. Niestety, moje rozmowy z promotorem, a raczej promotorką, bo profesorem była kobieta, stawały się coraz ostrzejsze i coraz mniej rozumieliśmy się co do tez, które pragnąłem wysunąć. — Wydaje mi się, Piotrze — powiedziała moja żona — że Henryk ma nareszcie dla ciebie jakąś propozycję. — Tak — powiedziałem — noszę się z pomysłem napisania sześcioodcinko-wego serialu telewizyjnego o współczesnym uwodzicielu albo raczej chcę гг pomocą jego historyjek przekazać współczesną wiedzę o miłości. I opowiedziałem Piotrowi o założeniach serialu: Wiedza o miłości \ współczesnego mężczyzny i kobiety w Polsce jest bardzo niewielka, a przy tyn •90 obwarowana fałszywymi mitami, które pogłębia i umacnia zła interpretacja klasyki literackiej, jak również współczesnych powieści poświęconych miłości. W rezultacie ogromna rzesza kobiet cierpi na zaburzenia szczytowania, co ma fatalny wpływ na ich życie psychiczne i na ich zdrowie, źle oddziaływuje na pożycie małżeńskie, na wychowanie dzieci, na pracę. Również wielu mężczyzn, przede wszystkim młodych, uskarża się na seksualne kłopoty. Mamy też do czynienia ze zjawiskiem narastającego homoseksualizmu, transwestytyzmu, gwałtów, skłonności do rozpusty. Co tyczy kobiet, to zdaniem jednych badaczy, liczba chorych na anorgazmię sięga osiemdziesięciu procent, według innych — tylko czterdziestu, a jak stwierdzają ostatnie badania przeprowadzone przez Schnabla — czterdziestu dwu procent. Jednym słowem — anorgazmia jest chorobą o charakterze społecznym. Nie wdając się w szczegóły, trzeba podkreślić ogromny koszt społeczny, jaki się ponosi w tej sprawie — oblężone poradnie ginekologiczne, poradnie psychiatryczne. Zaburzenia szczytowania prowadzą bowiem do złego ukrwienia w obrębie miednicy małej, do przerostu warstwy mięśniowej szyjki macicy, zwyrodnienia torbielkowatego jajników oraz przerostów tkanki łącznej przymacicza, częstych bólów głowy, zaburzeń typu wegetatywnego, takich jak kłucie serca, bezsenność, niepokój i tym podobne. Winę za ten stan rzeczy w dużym stopniu ponoszą mężczyźni,, których nikt nie nauczył miłości, nie powiedział im, że trzeba nie tylko „brać", ale i „dawać", może nawet :zęściej „dawać", niż „brać". Do każdej kobiety należy podchodzić inaczej wyzwalać w niej to, co jest jej właściwe i niepowtarzalne. Nasuwa się problem, ak to ukazać nie w sposób suchy, bezbarwny, a więc mało przekonywający, ale irtystycznie przetworzony i trafiający do wyobraźni. Otóż chciałbym ukazać A' sześciu odcinkach mężczyznę, który zdobywa miłość sześciu kobiet, do każdej i nich podchodząc inaczej. Będzie to więc uwodziciel, nie przypominający Don luana czy Casanovy, ale osobnik obdarzony współczesną wiedzą o miłości, з sprężynach i motorach ludzkiego działania i reagowania na określone bodźce, nałóżmy, że jest to człowiek już dojrzały, doświadczony przez życie, który nosi v sobie poczucie winy za dziesiątki kobiet, które zniszczył, podeptał i teraz pragnie odkupić swoją winę. W jaki sposób ma to zrobić? Zamykając się v klasztorze? Ależ w ten sposób nie polepszy sytuacji żadnej ze swych ofiar lub )fiar innych podobnych mu mężczyzn. Musi więc działać. Wybiera kobiety )kaleczone psychicznie przez miłość. I uczy je miłości. Chodzi o to, aby każdy nężczyzna pojął, jak subtelną i wieloraką istotą jest kobieta, jak łatwo ją marnować i jak trudno ożywić. I że każdy mężczyzna mógłby być w swoim łomu tym osobnikiem, który siebie i swoją żonę czy kochankę prowadzi na lieosiągalne dotąd wyżyny, a nie jest tylko producentem spermy i konsumentem :iała swojej żony. Nie wystarczy dać kobiecie równe prawa do pracy i do )bowiązków, trzeba też jej dać równe prawa do szczęścia i rozkoszy. — Rozumiem — powiedział Piotr — podoba mi się twój pomysł i zrobię vszystko, aby go przyjęto. Musisz jednak, Henryku, zdawać sobie sprawę trudności. Założeniom twoim każdy oficjalnie przyklaśnie, bo będzie bezradny rabec oczywistych faktów. Ale czy słyszysz te drwiny komisji scenariuszowej: Jaka to przyjemna ekspiacja zajmować się uwodzeniem kobiet". Wiesz również 91 dobrze jak ja, że kobieta, która ma kłopoty seksualne, budzi ironiczny uśmieszek, przymrużenie oka. Nie lubimy prawdy o sobie. Może więc byłoby celowe przenieść akcję tych historii do innego kraju, w inne regiony? — Dobrze — powiedziałem. Napisałem tak zwaną eksplikację i wręczyłem ją Piotrowi. W trzy tygodnie później przysłano mi umowę na projekt serialu pod roboczym tytułem „Uwodziciel". W umowie widniał aneks, abym po napisaniu każdego odcinka natychmiast przesłał go do redakcji programowej, gdyż od oceny zależeć będzie ewentualna praca nad następnymi. Napisałem wtedy list do swej promotorki w sprawie pracy doktorskiej: Wielce Szanowna Pani! Od pewnego czasu napełnia mnie irytacją widok godnych zaufania osób od pedagogiki i socjologii, lansujących teorie wychowawcze^ które nigdzie na świecie nie zdały egzaminu, a przede wszystkim okazały się fiaskiem w kraju, gdzie się zrodziły. Nawet ich twórca, doktor Spock, wycofał się na całej linii z głoszonych przez siebie teorii, które — o nieszczęście — wciąż u nas mają swoich propagatorów i stają się niemal powszechne. Irytacją także napełniają mnie raz po raz pojawiające się na łamach naszej prasy utyskiwania publicystów na niezrozumiałe dla nich ekscesy ludzi młodych, na owe gwałty zbiorowe, szerzące się zboczenia i nerwice. ,,Nikt tak naprawdę nie wyjaśni nam przyczyn, które dwóch młodych ludzi popchnęły do bezsensownej zbrodni"— woła w stołecznej gazecie jakiś młody dziennikarz. A przecież nie ułega wątpliwości, że pewne zjawiska w naszym życiu są czymś zupełnie nowym; nie znanym w dawnych latach. Należą do nich przede wszystkim szerzący się homoseksualizm i transwestytyzm oraz gwałty zbiorowe. Dokonują tych czynów nie lubieżni staruszkowie, czy mężczyźni w sile wieku, ale, jak twierdzą statystyki, młodzi ludzie w wieku do dwudziestu pięciu lat. W Anglii w ostatnich czasach liczba gwałtów wzrosła dwukrotnie. W USA przybrała rozmiar epidemii. Zjawiska te tylko w niewielkim stopniu związane są z układem stosunków społecznych. To, co się zdarza w Oklahomie, zdarza się w Nowym Dworze lub w Warszawie. Związek tych faktów z nowymi metodami wychowawczymi dla wielu myślących ludzi zdaje się dziś nie ulegać kwestii. Kraje, które wcześniej i powszechniej wprowadziły u siebie nowe metody wychowawcze, wcześniej również odczuły ich skutki. Przed wielu laty Zygmunt Freud odkrył, że niemal od najwcześniejszego dzieciństwa człowiek podlega popędom i jest nieuchronnie narażony na ich tłumienie. Rolę tłumika odgrywają przede wszystkim rodzice poprzez swoje zakazy, i zabiegi pedagogiczne. Wnioski zrodziły się same — nie ttumić, a więc nie wychowywać, nie zabraniać, nieSsakazywać, gdyż wszystko to powoduje w dziecku urazy. I dzisiaj — nawet w najodleglejszych i najbardziej*zapadłych wioskach, w chatach krytych jeszcze słomą, gdzie po kilkoro dzieci śpi w jednym łóżku — żadna matka nie ośmiela się nakazać lub zakazać swojemu dziecku. Dzieciaki łażą po płotach, obrzucają kamieniami samochody, podpalają lasy. A gdy pewien znajomy dyrektor PGR-u zaproponował robotnicom, aby przysłały swoje dzieci do 92 zbierania ziemniaków za kopaczką, usłyszał odpowiedź: ,,Panie, to już nie te czasy". Gdy malec o mało nie podpałjł lasu, matka miała tylko jedną odpowiedź: „Przecież to dzieciak, musi się wy szumieć". We współczesnym świecie rozpasanemu dzieciństwu pierwszą tamę usiłuje włożyć nauczyciel w szkole, potem milicjant. Wreszcie i samo społeczeństwo ludzi dorosłych, w którym trzeba chodzić po z góry naznaczonych szlakach i przejściach i każda niemal dziedzina życia objęta jest zakazami i nakazami. Wtedy to wyobraźnia małego człowieka wraca pamięcią do rozpaśanego dzieciństwa — i 'odzi się bunt. Przeciw wychowawcy, przeciw przedstawicielowi władzy, a wreszcie irzeciw całemu społeczeństwu. Tak powstają frustracje i tęsknoty za dziecinną marchią, ale już w świecie dorosłych. Bunt przybiera rozmaite formy: od niewinnej iemonstracji do gwałtu i zbrodni. Nietrudno spostrzec również, że wszystkie te ujemne zjawiska społeczne rodziły się niemal równocześnie wraz ze zmianą struktury rodzinnej, która lastępuje powoli, ale nieustannie. A mam na myśli coraz bardziej dominującą rolę :obiety w naszym życiu społecznym. Nie zamierzam kwestionować słusznych i zasadnych żądań kobiet, aby miały nie tylko równe mężczyznom prawo wyborcze, ale także za taką samą pracę otrzymywały taką samą zapłatę. Przeraża mnie tylko fakt, że wraz z rosnącą rolą kobiety upada i degraduje się rola mężczyzny. Znikają dawne ideały męskie, takie iak rycerskość, odwaga, odpowiedzialność. Dawny pan i władca ma być — zdaniem współczesnych socjologów — kobietą w spodniach, choć i kobiety noszą dzisiaj spodnie. Ideałem stał się mężczyzna, który po powrocie z pracy zawiązuje sobie fartuszek, zmywa naczynia, pomaga żonie przewijać dziecko, pomaga gotować obiad, odprowadza dziecko do przedszkola. Nawet strój nie wyróżnia współczesnego mężczyzny od kobiety, a kobiety od mężczyzny. Długie włosy, szerokie spodnie, *e same bluzeczki, wisiorki, broszki, bransoletki. Transwestytyzm stał się zjawiskiem powszechnym. Zjawisko to mogłoby być samo w sobie dość nawet zabawne, gdyby nie fakt, że ma ono niezwykle ujemny wpływ na wychowanie młodych pokoleń. Na świecie nie izieje się bowiem tak, jak to sobie wyobrażają naiwni rodzice lub nie douczeni wychowawcy, że z dziewczynki niejako automatycznie wyrasta kobieta, a z chłopca — mężczyzną. O tym, czy ktoś jest mężczyzną czy też kobietą, nie decydują jego zewnętrzne cechy płciowe — pierwszo-, drugo- lub trzeciorzędne, ale poczucie psychiczne własnej płci, czyli tożsamość płciowa. Można posiadać męskie genitalia i być kobietą, można mieć vaginę i w rzeczy samej być mężczyzną, bo nie jest istotne, czym jakiś osobnik ludzki jest ze swej natury, ale ważne jest, czym. się czuje. Zjawisko to niektórzy skłonni są nazywać ,,naznaczeniem". Proces stawania się mężczyzną lub kobietą jest długotrwały i jak z powyższego wynika, odbywa się na wielu płaszczyznach, przede wszystkim biologicznej ' psychicznej. O ile jednak narządy płciowe dojrzewają i dorośleją niejako nutomatycznie wraz z rozwojem całego organizmu człowieka, niejako niezależnie ">d naszej woli, to proces dojrzewania psychicznego i uzyskiwania właściwej tożsamości odbywa się przy udziale naszej woli i wielu czynników, między innymi 93 poprzez wychowanie, dawanie odpowiednich wzorców i lektur. Można człowieka tak wychować, że choć będzie miał rozwinięte genitalia, psychicznie pozostanie jednak na poziomie małego dziecka. Człowieka trzeba uczyć nie tyłko chodzenia i mówienia, ale także i miłości. Pamięta Pani, co nam wykładał poczciwy, ale później tak wyklęty, profesor Dryjski, do którego na wykłady uczęszczaliśmy zaraz po wojnie? Mówił nam, że gdyby na świecie pozostała tylko para istot ludzkich — kobieta i mężczyzna —'i nie było nikogo, kto uświadomiłby ją seksualnie, to ludzki gatunek zginąłby, czego nie można powiedzieć o parze kotów czy psów. Jest prawdą, że różnimy się nieco od zwierząt. Proces uzyskiwania własnej tożsamości płciowej, jak wspomniałem, jest długotrwały i niezwykle skomplikowany. Decydują o tożsamości czynniki niekiedy tak nieuchwytne i niemal irracjonalne, jak nastrój w domu rodzinnym, kult dla jakiejś pici czy wyróżnianie jakiejś pici. Znałem chłopca, który nigdy nie stał się mężczyzną, ponieważ czuł, że rodzice jego pragnęli zamiast chłopca, mieć dziewczynkę. Nigdy mu o tym nie powiedzieli, nie dali do zrozumienia gestem lub aluzją, ale on to po prostu wyczul i podświadomie, chcąc zaspokoić ich pragnienia, stawał się dziewczynką. Jeśli aż tak delikatne czynniki mogą mieć wpływ na uzyskiwanie tożsamości, to co tu mówić o straszliwym w skutkach oddziaływaniu programów telewizyjnych czy książek, w których nie tylko że zaciera się różnice pici, ale raz bez umiaru faworyzuje kobietę, a innym razem faworyzuje mężczyznę? Czy we współczesnym świecie ktoś powiedział dziewczynie, co to znaczy być kobietą, a chłopcu — co to znaczy być mężczyzną? Na ekranie telewizyjnym i na kartach książek błąkają się bliżej nie zidentyfikowane płciowo osobniki, których „tożsamość seksualna" jest ich ,,osobistą tajemnicą". A tymczasem jest regułą, której nikt na świecie nie potrafi zmienić, że chłopiec w okresie dojrzewania identyfikuje się z istotą silniejszą i władczą, natomiast dziewczynka — z istotą słabszą i uległą. Jeśli więc w domu rodzinnym czy też na ekranie telewizyjnym albo w lekturze chłopiec będzie spotykał silne i władcze kobiety — zacznie się identyfikować z kobietą i nigdy nie uzyska pełnej męskiej tożsamości, a dziewczynka — jeśli widzieć będzie wkoło miękkich, słabych i uległych mężczyzn — zacznie się identyfikować z mężczyzną i nigdy nie uzyska pełnej tożsamości kobiety. Tak niewłaściwie naznaczeni i źle zidentyfikowani osobnicy będą się bali spełniać w życiu dorosłym funkcje biologiczne — kobieta będzie się bała roli matki, a mężczyzna roli ojca. Nie w pełni utożsamiony mężczyzna, dopiero w gromadzie, gdy jest ich kilku, czuje się w pełni mężczyzną i dokonuje zbiorowo gwałtu. Indywidualne „ja" zostaje zastąpione zbiorowym ,,my". Szeroko mówił o tej sprawie profesor Antoni Kępiński. - Proces identyfikacji i uświadamiania sobie własnej płci i związanej z tym roli w życiu jest zresztą bardzo złożony. Faktem jest jednak, że w nowej strukturze rodzinnej kobieta zaczyna grać rolę pierwszoplanową. Dzieje się tak, ponieważ wiele małżeństw rozpadło się, a kobieta-matka wzięła na siebie obowiązki wychowania dzieci. Poza tym szereg zawodów, z którymi styka się dziecko, zostało niemal absolutnie sfeminizowanych. Kto w domu trzyma kasę i decyduje o tym, co 94 kupić i gdzie wyjechać. Matka. Kto uczy w szkole? Kobieta. Kto^sprzedaje_ \ w sklepie? Kobieta. Kto przychodzi leczyć? Kobieta. Kto sprzedaje lekarstwa? Kobieta. Kto wypożycza książkę w bibliotece? Kobieta. Kto odprowadza cię do iomu, jeśli zgubiłeś się w tłumie? Kobieta-milicjant. Świat dojrzewającego chłopca — A pan? — Co ja? — popatrzył na mnie ze zdumieniem. — Przecież pan wie, że inaczej nie można, bo to szkodzi. W każdej książce o tym piszą. — Nie miałem pojęcia — mruknąłem i zafrasowany powędrowałem do domu. Poszedłem do pokoju żony i pogrzebałem na jej półce z książkami. Znalazłem grubą broszurę pod tytułem „Higiena kobiety", napisaną przez wybitnego profesora medycyny i wydaną w setkach tysięcy egzemplarzy. Rzeczywiście, przeczytałem, że szkodzi. Wspiąłem się do pokoju syna i sięgnąłem po podręcznik dla studentów medycyny. Też to samo. Przypomniałem sobie, że i w pracowni mam kilka poważnych podręczników medycyny, z których zdobywa się wiedzę na drugi stopień z zakresu nerwic płciowych. Autor twierdził, że nie szkodzi. A więc istnieje jakaś wiedza medyczna dla maluczkich, dla prowincjonalnych ekarzy. Istnieje także na ten sam temat zupełnie inna wiedza dla wtajemniczo-lych. No cóż, może tak trzeba? Wieczorem powiedziałem do żony: — Dzieci powinno się mieć wtedy, gdy osiągnie się jakąś pozycję życiową ma się pełną świadomość odpowiedzialności, jaką się bierze na siebie. 'amiętasz, jak straszną mordęgą było kiedyś nasze życie? — Nie bądź głupcem, Henryku — odparła Barbara. — Gdybym dwadzieścia lwa*lata temu miała ten rozum co dzisiaj, tę pozycję społeczną co dzisiaj wiedziała, jak straszną odpowiedzialność biorę na siebie rodząc dzieci, irzenigdy nie zgodziłabym się nawet na jedno dziecko. Na szczęście byliśmy mpcami bez wyobraźni i dlatego mamy dwoje dzieci. — Jestem pewien, że dopiero teraz wiedziałbym, jak należy wychowywać lałe dzieci — stwierdziłem. Spojrzała na mnie z ironią: — Mnie już na to nie namówisz, kochany. Ale przecież nie widzę żadnych przeszkód, żebyś je miał z kim innym. 97 — Wiesz dobrze, że dziecko powinno mieć przy sobie nie tylko matkę, ale i ojca, a ja nie zamierzam cię rzucać, aby mieć małe dziecko. — Nie obraź się, kochany — westchnęła — ale mimo całej swojej wielkiej męskości znalazłeś się na etapie, gdy mężczyzna powinien mieć wnuka. Chociaż z drugiej strony... — zawahała się — myślę, że byłbyś największym nieszczęściem dla swoich wnuków. Takim dziadkiem, co to wie najlepiej, jak trzeba wychowywać dzieci, do wszystkiego się wtrąca, a w rezultacie wychowuje wbrew wszelkim zasadom. Już wolę, żebyś pozostał z tymi swoimi niewyżytymi instynktami ojcowskimi i marzył sobie, jakim to byłbyś wspaniałym ojcem. Marzenia nikomu nie szkodzą. RITA (nowela filmowa odcinka telewizyjnego serialu „Uwodziciel") Późną jesienią tylko niewielu turystów i kuracjuszy odwiedzało C. Sztormowe fale zalewały kamieniste plaże. Na głównej promenadzie, gdzie misternie przystrzyżone sterczały ogromne stare żywotniki, zapinał śnieg z deszczem. Martin Even przyjechał do C. późnym wieczorem i zaparkował wóz na bocznej uliczce w pobliżu restauracji. W samochodzie przebrał się w ciemny garnitur i białą koszulę. W granatowy krawat wpiął szpilkę z dużą fałszywą perłą. Przygładził nieco siwiejące włosy, narzucił krótki sportowy kożuszek i przespacerował się na parking pod hotel turystyczny, aby sprawdzić, czy stoi tam już znajomy niebieski fiat. Potem wszedł do restauracji. Sala była niemal pusta. Na niskim podium orkiestra rzępoliła sennie i od niechcenia. Na parkiecie tańczyło kilka par, przeważnie starsi mężczyźni z młodymi dziewczynami. Przy dwóch stolikach samotni panowie kończyli kolację, podobnie jak Martin. Od czasu do czasu zerkali w stronę baru, gdzie na wysokich stołkach siedziało kilka dziewcząt, popijających jakieś soki i rozmawiających z ożywieniem. Żaden z samotnych mężczyzn nie prosił ich do tańca, choć obserwowali je z tęskną ciekawością, co utwierdziło Martina w przekonaniu, że dziewczyny są tutejsze. Kto choć raz był w jakiejś miejscowości turystycznej, ten wie, że z taką dziewczyną trudno jest obcemu uciąć krótki romans; są nieufne i wrogie. Od dzieciństwa otrzaskane z propozycjami przybywających tu latem mężczyzn, wiedzą z doświadczenia swoich matek, sióstr i koleżanek, czym się zazwyczaj kończy taka sezonowa miłość. A one chcą wyjść za mąż, mieć dom, męża, dzieci. Żaden tutejszy chłopak nie ożenicie z dziewczyną, którą widziano spacerującą na ulicy z turystą czy kuracjuszem. Owszem, lubią się bawić, ale zazwyczaj w swoim gronie. Przychodzą do lokalu razem, czekają na swoich chłopaków i wychodzą także razem; jedna pilnuje drugiej, Ci samotni mężczyźni na sali chyba o tym wiedzieli, bo żaden- nie ruszył w stronę baru, patrzyli tylko w tamtą stronę osowiale i melancholijnie. Ożywili się dopiero, gdy weszły trzy panie w średnim 98 wieku i hałaśliwie rozmawiając zajęły stolik pod oknem. Nim zdążyły złożyć zamówienie u kelnera, już zostały zaproszone na parkiet, już tańczyły, śmiejąc się i szepcząc do poznanych dopiero co partnerów. To były na pewno obce. Jakieś urzędniczki lub ekspedientki, z których jedna, być może, miała samochód i zaproponowała pozostałym spędzenie taniego weekendu. Martin Even skończył kolację i poprosił o kieliszek koniaku. Patrzył na dziewczyny przy barze, zastanawiał się i czekał. "Na salę weszło dwóch samotnych panów, potem jakaś para, a on pił powoli swój koniak. Patrzył w stronę baru i wciąż czekał, pełen czujności. W tej grze w każdej chwili mogły się odmienić role, polujący mógł stać się tym, na kogo się także poluje. Ofiara miała również precyzyjną broń, mogła zranić do żywego. Gdy dopił drugi kieliszek koniaku, na salę weszła wysoka, czarnowłosa dziewczyna, a raczej kobieta zbliżająca się do trzydziestki, o wyzywającej południowej urodzie. Duże złote koła migotały koło jej uszu. Kroczyła do stolika przy barze, kołysząc biodrami, wyprostowana i sprężysta. — Ale maszyna, co? — powiedział mężczyzna z sąsiedniego stolika. — Ma dobrą karoserię i wspaniałe podwozie. Rocznik może nie najnowszy, ale wszystko w świetnym stanie. Kiwnął głową, że się zgadza. — Temperament jak diabli ~ mruknął jegomość. Młoda kobieta usiadła na wysokim stołku, plecami do parkietu i sali. Znała się z dziewczynami, które tam już były. Barmanka poczęstowała ją cukierkiem. Podchmielony jegomość wstał z krzesła i nieco chwiejąc się podszedł do niej, obciągając na sobie marynarkę. Skłonił się zapraszając do tańca, ale dziewczyna pokręciła przecząco głową. Coś tam mówił do niej, kołysząc się nieco. Dała mu jednak ostrą odprawę, bo dziewczyny zachichotały, a on wrócił do swego stolika. — Rita jest w złym humorze — tłumaczył się Martinowi. — Ja ją trochę znam. To jeszcze panna. Pracuje w recepcji hotelu turystycznego, gdzie mieszkam od kilku dni. Dwa razy mi obiecała, że zatańczymy i jakoś nic z tego nie wychodzi. Pewnie ma gdzieś w mieście jakiegoś stałego faceta. Martin posłał mu uśmiech i dziękczynne spojrzenie. Jegomość nie przestawał ględzić: : — Patrz pan, jak ona tą dupką kręci na stołku! Wielki temperament, sam seks, panie. Ale taką to trzeba albo brać na wielką miłość, albo na grubą forsę. Martin znowu kiwnął głową, że rozumie i się zgadza. Ale myślał, że ta dziewczyna nie ma w sobie ani odrobiny seksu, jest zimna jak silnik jego wozu, który teraz okryty topniejącym śniegiem stał na bocznej uliczce. Niektórzy mężczyźni nie rozróżniają temperamentu od seksu. Ileż to razy przekonywał się, że te ruchliwe, pełne życia dziewczyny i kobiety, te, o których mówiono, że są jak żywe srebro, okazywały się w łóżku zimne. I odwrotnie. Te powolne, jak gdyby uśpione, raptem odmieniały się, okazywały niezwykłą żywotność. Zastanawiał się czasami, czy nie tkwi jednak w człowieku owa przedziwna zdolność do mimikry, którą ma tak wiele organizmów na świecie. Kobiety zimne musiały wabić swoją zalotnością, a obdarzone ogromnym seksem starały się kryć go pod maską pozornego chłodu, pozbawionych kokieterii spoj"rzeń. 99 Rita kręciła się na stołku. Przyjęła od barmanki papierosa, zamówiła jakiś koktajl, rozmawiała to z jedną, to z drugą dziewczyną. Uderzyła go dziwna infantylność jej ruchów, zachowywała się jak mała dziewczynka, która lubi zwracać na siebie uwagę. Zastanawiał się także, dlaczego mimo że jest tak piękna i tak zgrabna i otaczają tylu mężczyzn, do tej pory nie wyszła za mąż. W wielkim mieście taki fakt nie miałby żadnego znaczenia, ale tu musiało się to bardzo liczyć. Bogaty kochanek gdzieś daleko? Wątpliwe. Zabrałby ją stąd i umieścił gdzieś bliżej, żeby ją mieć pod ręką. Nie była zresztą szykownie ubrana, czarny kostium, a te wielkie koła przy uszach świadczyły o kiepskim guście. Ile ukończyła klas? Jakie lubiła książki? Jakie oglądała filmy? Czemu tak niechętnie zawiera znajomości z mężczyznami, choć to jedyna droga, aby się stąd wyrwać? Zakochana? Dlaczego jednak przychodzi tu co wieczór, jak wynika z zażyłości z barmanką? Prostytutka, która ma w stolicy swego impresaria, i specjalnie dobraną klientelę? Nie byłaby tak źle ubrana i nie pracowałaby w recepcji za marne chyba wynagrodzenie... Wstał od stolika i wolnym krokiem podszedł do dziewczyny przy barze. — Pani Rita? — spytał grzecznie. Przerwała rozmowę z koleżanką i zwróciła ku niemu roześmianą twarz, na której po sekundzie pojawił się wyraz niechęci. — A o co chodzi? — Jestem Zara. Robert chyba opowiadał pani o mnie. Wzruszyła ramionami: — Zara? Nie słyszałam. To imię czy nazwisko? Żadnego Roberta również nie znam. Podrapał się w czubek nosa, zrobił zatroskaną minę: — Robert prosił mnie, abym przekazał pani pozdrowienia. Miałem powiedzieć, że on tu przyjedzie za tydzień. Miałem pani dać paczkę od niego. — Nie znam żadnego Roberta. Skąd on jest? Szukała w pamięci człowieka o takim imieniu, jednocześnie lustrując wzrokiem obcego mężczyznę. Nie wyglądał na podrywacza, jego twarz była poważna, garnitur elegancki, grube okulary w ciemnej oprawie, siwe skronie. Miał chyba ponad czterdziestkę, wyglądał na urzędnika z jakiegoś ministerstwa albo człowieka interesu. Nie robił słodkich min, był bardzo poważny i jakiś czujny. — Nie znam żadnego Roberta, proszę pana — powtórzyła. — Może on się inaczej przedstawił. Na mnie także tylko mówią Zara. Ale pani jest Rita. Pracuje pani w recepcji w hotelu turystycznym, prawda? — No tak... 4- Miałem przekazać pozdrowienia i paczkę — zakłopotał się obcy mężczyzna. — A co jest w tej paczce? —; zainteresowała się. — Może po tym odgadnę, o kogo chodzi. Wyjął z kieszeni złotą płaską papierośnicę, poczęstował ją papierosem. — Zapomnijmy o tej rozmowie — po raz pierwszy uśmiechnął się i spojrzał 100 t znacząco na jej koleżankę po lewej ręce, która niby to zajęta była piciem soku, ale przysłuchiwała się o czym mówią. — Pani ma krótką pamięć. To poniekąd dobrze — rzekł z tym samym czujnym spojrzeniem. — Dlatego przepraszam, że zająłem pani chwilę czasu. Proszę się na mnie nie gniewać. Skłonił się i wrócił do swojego stolika. — Dała panu odprawę, tak jak i mnie.^To twarda sztuka — chichotał z satysfakcją jegomość przy sąsiednim stoliku. — Ona pewnie mierzy gdzieś bardzo wysoko. W Armstronga na księżycu. Nie odezwał się tym razem. Skinął na kelnera, że chce płacić. Kątem oka widział, że Rita powiedziała coś do swej koleżanki, obydwie obejrzały się w jego stronę, potem znowu coś przez chwilę mówiły. Nagle Rita zeskoczyła ze stołka i kołysząc się w biodrach przyszła do Martina. — Niech mi pan opisze, jak wygląda ten Robert, panie Zara — powiedziała wyzywająco. Rzucił jej wrogie spojrzenie: — Pani źle zrobiła przychodząc do mnie, pani Rito. Teraz będziemy musieli tańczyć, a ja nie przyjechałem po to, żeby się bawić z ładnymi dziewczynami. — Pan jest dziwny — mruknęła, ale poszła tańczyć. Tańczył dobrze, ona również. Pachniała dobrymi perfumami, ale gdy otarł się policzkiem ojej włosy, stwierdził, że są sztywne, lakierowane. Jej kostium miał głęboki dekolt i gdy pochylał nieco twarz, widział jej piersi, ładnie zarysowane. — Niechże pan coś mówi — odezwała się ze złością. — A co mam mówić? Zrobiłem już jedno głupstwo, że zatrzymałem się w tej dziurze, zamiast jechać dalej w kierunku granicy. Ale droga jest śliska, a ja czuję się zmęczony. Robert mówił, że mógłbym się tu zatrzymać i zostawić u pani jedną walizeczkę. Dla niego. On tu przyjedzie za tydzień. Ale nie mogę zrobić drugiego głupstwa. — Nie znam żadnego Roberta i nie wezmę na przechowanie żadnej walizki — stwierdziła stanowczo. — Iw ogóle nie lubię żadnych ciemnych interesów, panie Zara. — Nazywam się Martin Even. Jestem fotografikiem. Mam swoje atelier w stolicy — powiedział. — Chwilowo znalazłem się w kłopotach, ale to nic wielkiego. Za miesiąc wrócę tutaj. O żadnej walizeczce nie ma mowy. Po prostu chodzi mi o drobną przysługę. Chcę tu przenocować. — W hotelu są wolne pokoje. "Nawet w tym, gdzie pracuję — wzruszyła ramionami. — Pani mnie źle zrozumiała — rzekł. — Nikt nie może wiedzieć, że tu nocowałem. Nikt mnie nie może widzieć. — Zabił pan kogoś? Przemyca pan coś? — zapytała. Przestali grać i zaprosił ją do swego stolika. — Ja się na to nie piszę — oświadczyła. — Oglądałam takie historie na filmach. Wiem, jak to się zaczyna i wiem, jak to się kończy. Lubię takie filmy, ale nie chcę czegoś takiego przeżywać naprawdę. 101 Nic nie powiedział. Jeszcze raz przywołał kelnera, poprosił o dwa koniaki. Nie mylił się sądząc, że właśnie takie filmy lubiła oglądać. Bała się, ale gdzieś tam na dnie jej prymitywnego wyobrażenia o świecie musiało tkwić pragnienie niecodzienności. — Opowiem pani pewną historyjkę — rzekł. — Ładna i samodzielna dziewczyna przyszła pewnego wieczoru na dancing. Podszedł do niej jakiś facet i poprosił ją do tańca. Podobał się jej i wzięła go do siebie na noc. Plótł jej tam różne głupstwa o sobie, że jest pokłócony z żoną, że ona mu się podoba. Ona go nawet niewiele słuchała, bo jej się naprawdę podobał. I wzięła go do siebie. A co, nie wolno jej? Jest pełnoletnia, może zabierać do domu, kogo chce. AJe ten człowiek pamiętał, że ktoś był dla niego tak bardzo uprzejmy. Są chwile, o których się nigdy w życiu nie zapomina. Po miesiącu wrócił... — Nie mieszkam sama, tylko z koleżanką. Z tą grubą, co tam siedzi przy barze. — Ona może pójść spać gdzie indziej. Czy nigdy nie szła pani spać do któregoś pustego pokoju w hotelu, gdy ona miała wizytę mężczyzny? Wzruszyła ramionami: — Nie widzę powodu, żeby postępować w ten sposób. Nie znam pana. Nie znam także żadnego Roberta i nie chcę nic wiedzieć o paczce, którą mi przysłał. Kim pan jest? — Jestem człowiekiem, który potrzebuje pomocy. Nigdy nie znalazła się pani w tarapatach? Pokręciła głową i wróciła na stołek przy barze, gdzie zaczęła szeptać z grubą dziewczyną. A on rozsiadł się przy swoim stoliku i uśmiechnął się lekko, bawiąc się myślą, że już teraz mógłby mężczyźnie obok powiedzieć zakończenie tej historii. Zbyt dobrze znał kobiety, aby z jej zachowania się, sposobu poruszania i bycia nie odkryć, że w tej dziewczynie wszystko jest na pokaz — infantylna, dziecięca kokieteria, duży dekolt, koła w uszach, uroda podkreślona przez krzykliwy makijaż. Tej dziewczyny mężczyźni nie pociągali, nudzili ją. Była przyzwyczajona do ich nieustannych zalotów, do imponowania pieniędzmi, obietnicami przeżyć, które dla niej pozostawały tylko mirażem. Zbyt wiele miał kobiet w swoim życiu, aby nie wyczuć, że w tej dziewczynie nigdy ani przez chwilę nie zrodziła się nawet odrobina napięcia erotycznego. Setki takich jak ona odwiedzało atelier, z nieprawdziwą legendą o nie spełnionej miłości albo poszukujących owej legendy. To dla takich jak ona poeci i pisarze układali historie o miłości pozbawionej pożądania. Może źle, że on, Martin Even, nie jest brunetem o smagłej cerze. Ale ta dziewczyna powinna już wiedzieć na podstawie dziesiątków przeżytych historii, że ci młodzi ludzie chcą tylko kłaść ją na łóżko, nic więcej. A ten starszy mężczyzna, który potrzebuje pomocy, będzie inny niż tamci, niezwykły, bo ona udzieli mu schronienia, nic ponadto. I odtąd będą związani jakąś wielką tajemnicą, czymś, co łączy ludzi bardziej niż ciało, bo ci, którym dawała swoje ciało, znikali jak cienię w słońcu. Ciało jest zimne, sperma na brzuchu przypomina wyplutą flegmę, przyśpieszony oddech mężczyzny budzi y wstręt, a potem zaczyna śmieszyć. Można znienawidzić człowieka, który robi 102 dziwne miny i tąk wiele mówi, zanim kobieta się nie rozbierze, a potem nic nie potrafi z siebie wydusić, jest obojętny. W książkach, w filmach ludzie potrafią mówić „kocham", potrafią tęsknić i cierpieć bez wkładania ręki pod sukienkę, a w życiu mówią „kocham", aby kłaść rękę pod sukienkę, rozpinać guziki bluzki, a gdy się im stawia opór, obrażają się, mówią „głupia" i odchodzą. Zawsze zresztą odchodzą. Mówią „jesteś zimna", więc ma udawać, ciągle trwać w zachwyceniu, którego nie czuje? "* Ten siwiejący mężczyzna prosi o schronienie. To nie włóczęga, zbyt elegancki, chyba wrażliwy. Potrzebne mu tylko schronienie i nic więcej. Nawet nie patrzy na nią jak na kobietę, ona zna przecież dobrze te myszkujące spojrzenia mężczyzn. Powróciła do niego z pełnym rezerwy uśmiechem na twarzy. — Katarzyna... To jest moja koleżanka — oświadczyła — zgadza się przespać gdzie indziej. Aleja za mało wiem o panu, aby brać pana do siebie na noc. — Potrzebuję schronienia. Na jedną noc — powtórzył twardo. — Gdybym chciał czegoś innego, inaczej bym z panią rozmawiał. Nie jestem już młody, proszę pani, i pani o tym wie. — Jest pan żonaty? — zapytała, siadając znowu przy jego stoliku. — Byłem. Ale to nie ma żadnego znaczenia — rzekł ż goryczą. — Wam, kobietom, chodzi tylko o jedno. O pieniądze i rozkosz. Żeby się wyżyć. Dla was liczy się tylko jedna wartość u mężczyzny. — Niech pan tak nie mówi, bo się obrażę -— odrzekła. — Pan nie zna kobiet. Nie wszystkie są jednakowe. — Potrzebuję tylko schronienia. Na jedną noc — powiedział gwałtownie. — Dlaczego się pan gniewa? — zmartwiła się. — Nie odmawiam panu pomocy. Ale nie bardzo wiem, jak to wszystko wytłumaczyć koleżance. Pan wybaczy, ale nie mogę powiedzieć, że pan mi się podoba i dlatego biorę pana na noc do mieszkania. Nie, to niemożliwe. Nie znam żadnego P-oberta. O panu też nic nie wiem. Dlaczego o pomoc zwrócił się pan właśnie do mnie? — Robert mówił mi o pani. Nie wiem, może zna go pani pod innym nazwiskiem i imieniem, ale zna go pani na pewno. To wszystko, co potrafię wyjaśnić. Rzecz jasna, mogę nagle okazać się rzezimieszkiem, zamordować panią, ograbić... — Nie ma z czego — zaśmiała się. — Może jestem zboczeńcem, który... — Niech pan nie uważa mnie za idiotkę. Trochę się znam na ludziach, chociaż mieszkam na prowincji. Zabębnił palcami po stole. — Zapomnijmy o naszej rozmowie — odezwał się po chwili milczenia. — Zdaję sobie sprawę,-jak bardzo głupio z mojej strony było proponować nieznajomej dziewczynie, aby mnie przenocowała. Powinienem się najpierw przedstawić, przez cztery godziny opowiadać swój życiorys, trzy razy pójść do kina, przejść się po promenadzie nad morzem, kupić kwiaty. Wtedy stałoby się zadość dobrym obyczajom. Aleja, proszę pani — wybuchnął złością — nie mam 103 nawet czym zapłacić za hotel, a muszę tu być do jutra, aby czekać na Roberta, który przyjedzie z pieniędzmi. Chce pani moją papierośnicę? — wyjął z kieszeni, położył na serwecie i podsunął ku niej. — Jest ze szczerego złota. Najwyższej próbj. Czego pani jeszcze żąda? Obietnicy, że gdy tu wrócę za miesiąc, obsypię panią pieniędzmi? Odsunęła papierośnicę: — Niech ją pan weźmie. Jeśli pan chce, pożyczę panu na hotel. Spojrzał na nią wrogo. — Niech pani już stąd idzie. Do koleżanki — powiedział. — Postaram się przeczekać noc w samochodzie. — To niemożliwe — pokręciła głową. — Pada śnieg, jest zimno. Pan zmarznie. — Niech pani już idzie — powtórzył cicho. — Pani zdaje mi się, lubi tylko mężczyzn, którzy plotą głupstwa. Ale gdy trzeba komuś pomóc, to panią na to nie stać. Bo to ryzykowne, trzeba się trochę wysilić. Czy była pani kiedyś szczęśliwa? Wiem, że nie. I nigdy pani nie będzie szczęśliwa. Nigdy pani nic nie wygra w życiu, bo nigdy pani nie bierze udziału w grze. Tak, ja dziś przegrałem, ale jutro może wygram. Wiem, że wygram, bo umiem ryzykować. To głupie, prawda? Ale pani ze swoją ostrożnością wcale nie jest szczęśliwsza ode mnie. Pani patrzy na mnie z uwagą i myśli: Czego ten facet chce ode mnie? I pani już ode mnie odeszła, a jednak pani wróciła. Chce pani wiedzieć, dlaczego? Bo coś w pani mówi, że jestem mężczyzną pani życia. Nie podobam się pani, jestem już nie taki młody i w kłopotach. Ale pani coś mówi, że ten mężczyzna jest inny niż wszyscy, których pani znała. Dlatego pani się boi. Tak. Mnie się pani boi. A może raczej siebie. Ja też się boję. I dlatego z ulgą przyjąłem pani odmowę. Mnie też coś mówi, że pani jest inna niż te, które znałem do tej pory. To dobrze, że nie będę miał pani niczego do zawdzięczenia, że nie spotkamy się nigdy więcej. Nie lubię mieć nikomu nic do zawdzięczenia. Szczególnie kobiecie. — Mówi pan głupstwa. Nic nie czuję. I pan też niczego nie czuje. Po prostu chce pan przenocować. — A pani koleżanka? Jak ona postąpiłaby, gdybym to do niej zwrócił się o pomoc? — zapytał. — Ona? — zadrwiła. —- Nie zastanawiałaby się nawet pięciu minut i wypchnęłaby mnie z pokoju, choć za miesiąc wychodzi za mąż. Nie widzi pan, jak zerka w naszą stronę? Proszę bardzo, niech pan z nią załatwia tę sprawę. Nic nie powiedział. Bębnił palcami po stole i patrzył na orkiestrę, która zaczęła grać tango. — No cóż — mruknął. — Myślę, że jakoś dam sobie radę do jutra. Pójdę już, pani Rito. Za miesiąc odwiedzimy panią razem z Robertem. Wybierzemy się na dancing. Wszystko będzie inaczejSiiż teraz. Potrząsnęła głową. — Co mam powiedzieć koleżance? — zapytała. — Że zakochałam się od pierwszego wejrzenia? Wzruszył ramionami: ■ • _ — Koleżanka słyszała część naszej rozmowy. Pani jej powie, że opisałem 104 tego Roberta, teraz pani go sobie przypomina, to jest właśnie ten Karol czy inny, który w zeszłym roku wywijał tu z panią na parkiecie. Ja jestem jego przyjacielem. Okazałem się fajnym facetem, prowadzę sklep. Chciałem nocować w hotelu, ale pani sobie sprytnie pomyślała, że lepiej takiego faceta mieć u siebie, * bo on i panią, i ją może potem zabierze ze sobą, do tego sklepu. Trzeba myśleć o przyszłości. " Kiwnęła głową. "* — Załatwione — powiedziała. — Niech pan podjedzie wozem pod hotel. Mieszkamy na parterze, można do nas wejść przez ogród i taras. — O nie. Samochód zostanie tam, gdzie stoi — odrzekł stanowczo. — Nie będę panią w nic wplątywał. Pójdę pieszo pod hotel, a pani przyjedzie tam za piętnaście minut. Zgoda? Kiwnęła głową, podała rękę, którą on niedbale uścisnął. Czekał spacerując po chodniku, cienkie półbuty przemiękły od śnieżnej mazi. Wprowadziła go do swego pokoju przez zaśnieżony ogród i duży taras. Zapaliła światło, zasunęła szczelnie zasłony. Pokój miał standardowe hotelowe wyposażenie. Dwa łóżka obok siebie, dwa stoliki nocne, szafa na ubrania, stolik i cztery krzesła, fotel i telewizor, umywalka, lustro, czerwony dywan na podłodze. — Będzie pan spał na łóżku Katarzyny — wskazała mu lewe łóżko. — Zrobić panu herbaty? — Dziękuję. Jestem zmęczony i śpiący — powiedział, wieszając w szafie kożuch i rozwiązując krawat. ( — Zgaszę światło — zaproponowała. Umył ręce i twarz. Rozbierali się po ciemku. Najpierw on się położył, potem cicho skrzypnął materac jej łóżka. * ,■ — Posłuchaj mnie uważnie, Zara — szepnęła. — Nazywam się Martin Even — sprostował. — Tak mam w paszporcie. — Nie chcę, żebyś myślał o mnie, że jestem kurwa. W knajpie powiedziałeś do mnie tak obiecująco, co będzie, gdy wrócisz, i to mnie tak zraziło, że odeszłam od stolika. Wzięłam cię do siebie, bo mi po ludzku powiedziałeś, że potrzebujesz pomocy. Czułam, że jej potrzebujesz naprawdę. A jest taka chwila w życiu, gdy chce się komuś pomóc tak naprawdę. I nie psuj tego mówiąc, że jak wrócisz, to mi się za to odwdzięczysz. Nie chcę tego, rozumiesz? Wiesz, co będzie, jeśli wrócisz tu za miesiąc? Wynajmiesz piękny apartament tu obok, w najdroższym pensjonacie „Róża". I zabierzesz mnie na dancing do R. To tylko trzydzieści kilometrów stąd, ale tam mnie nikt nie zna. Milczeli jakiś czas. Ją jakby niepokoiło to jego milczenie. — Opowiedz mi coś o sobie — zaproponowała. — Nie dzisiaj — rzekł w ciemność. — Dziś ty mi opowiedz coś o sobie. — Po co? — Bo mnie ciekawisz. Żadna inna nie postąpiłaby ze mną tak jak ty. —- Katarzyna też by cię przyjęła... — Ale w zupełnie innym celu — zaśmiał się cicho. — Ty zrobiłaś to bezinteresownie, po prostu, żeby mi naprawdę pomóc. Czy wiesz — usiadł na 105 łóżku — że nigdy w życiu naprawdę nie kochałem żadnej kobiety? Udawałem tylko. Kłamałem, że kocham. — Ja też — usłyszał w ciemności. — U ranie już za późno na miłość. Ale ty będziesz jeszcze kochała naprawdę. — Nie. — Dlaczego? — Nie wiem. Ale czuję, że nie będę nikogo kochała. Może dlatego, że był już ktoś w moim życiu, kogo wydawało mi się, że kocham. On zginął w wypadku samochodowym. Próbowałam potem z innymi, ale nic nie czułam. Tylko obrzydzenie. — Rozumiem. . — Nie. Nie rozumiesz. Żaden mężczyzna nie rozumie. * Wstał, odrzucił okrywającą ją kołdrę i położył się obok. — Nie rób tego! — krzyknęła. — Nie rób tego, bo wszystko między nami" zepsujesz. Zostaw mnie! Ale on już leżał pod jej kołdrą, zupełnie nagi i przycisnął głowę do jej piersi. Miała na sobie krótką koszulkę, która się zadarła, odsłaniając brzuch i uda. — Nie rób tego — powiedziała, gdy głaskał jej ciało, ale nie broniła się, tylko leżała sztywna i bierna. Chciał w nią wejść, ale trafił na opór. Usiadł na krawędzi > łóżka. — Powiedziałam ci, że wszystko zepsujesz. Nienawidzę cię teraz — rzuciła mu ze złością. Po omacku poszukał swej marynarki zawieszonej na krześle, wyjął portfel, w przegródce wymacał celofanową kopertę z trzema pastylkami lysergamidu. Zapalił światło przy umywalce, nalał wody do szklanki i podsunął jej proszek i wodę. — Połknij to — rozkazał. — Co ty? Chcesz mnie otruć — zaniepokoiła się. — Co to za proszek? Połknij go i popij wodą. — Nie. To jakiś podniecający środek. Nie będę połykać takich świństw. A może to narkotyk? Zabieraj ten swój proszek. Uśmiechnął się, pogładził ją po głowie. — To nie jest żaden podniecający proszek. Nie ma na świecie proszków, które potrafią podniecić kobietę, jeśli ona tego nie chce. Tylko w powieściach i filmach jakieś ciemne typy sypią kobietom tajemnicze proszki do kawy lub herbaty, po których kobieta nagle rozpala się wielką namiętnością. To bzdury, rozumiesz? Co najwyżej rozboli ją głowa. — Skąd wiesz? — Wiem. Miałem kiedyś dziewczynę, która cierpiała na to samo co ty. Lekarz zapisał jej te proszki. Dlatego mam je przy sobie. Ale to dawna historia, nawet nie wiem, czy one jeszcze działają. Moja dziewczyna przeżywała to samo. To lęk, rozumiesz. Gdy miała czternaście lat, zgwałcił ją jej starszy kuzyn. Odtąd się bała. Kochała mnie mocno, ale ten lęk był silniejszy od niej. — I po tych proszkach jej przeszło? — Tak, bo one pozbawiają lęku. 106 — Nie chcę — potrząsnęła głową. A potem łzy pokazały się w jej oczach i odwróciła twarz, kryjąc ją w poduszkę. Znowu głaskał ją po włosach, po uchu, po szyi. — Jesteś piękna — mówił łagodnie i monotonnie. — Ale nie możesz z tym żyć, bo będziesz zawsze nieszczęśliwa i samotna. Dręczy cię to nieustanne napięcie, które jest w tobie. Czasami przynosisz sobie ulgę, ale to jest mało. — Nieprawda! — krzyknęła niewyraźnie,^» twarz miała w poduszce. — Połknij i popij wodą — powiedział. — Nie zobaczysz mnie nigdy więcej. Jestem tu obcy, odejdę na zawsze z twoją tajemnicą. Jutro stąd odjadę. Ale zostawię ci moje proszki. Nikt nie będzie wiedział, że je połykasz. Spójrz na mnie, jestem już stary. To dlatego tyle wiem o życiu. W jakim celu miałbym ci zrobić krzywdę? Czy nie leżałaś już naga w moich rękach? Czegóż jeszcze mógłbym chcieć? Usiadła na łóżku. Usta miała płaczliwie wykrzywione. . Połknęła proszek, woda ze szklanki zabulgotała jej w gardle. — W porządku — powiedział i zgasił światło. Potem położył się obok niej, objął ją i przycisnął usta do wgłębienia między jej szyją i ramieniem. Czuł drżenie jej ramion, bo znowu zaczęła płakać. Zapach jej ciała podniecał go aż do zawrotu głowy, ale nie chciał znów budzić w niej lęku. Leżał obok niej nieruchomo, udając, że zasypia. Po chwili jednak powiedział: — Kocham cię taką, jaka jesteś. — Nie wierzę ci —odrzekła, przestając płakać. — Nie jestem już młody. Wystarcza mi zapach twojego ciała, ciepło, które mi dajesz, twoja bliskość. Wystarcza mi dotyk twoich dłoni i twoich ust... — Mdli mnie — powiedziała. — To nic. Zaraz przejdzie. Tak musi być — rzekł i położył swoją rękę na skręconych, gęstych włosach jej łona. Biernie poddawała się pieszczocie jego palców, potem zaczęła mówić z coraz większym ożywieniem. O swoich rodzicach, którzy mieszkali na wsi i prowadzili małe gospodarstwo, latem wynajmując mieszkania letnikom. O pewnym sportowcu, który przyjechał do nich na wakacje, wyprowadził ją na wydmy i tam nadział jak na rożen. To wtedy poczuła pierwszy raz ból w kroczu i zamknęła się na zawsze dla mężczyzny. Ale nie wierzyła temu, myślała, że tak było tylko z tamtym. Próbowała potem kilku zbliżeń z chłopakami. Ale za każdym razem było to samo. Czuła ból albo wiedząc, że ból za chwilę nastąpi, kurczyła się jeszcze mocniej. Odchodzili od niej, wyśmiewali się z niej. Wzbudzała pożądanie, ale jednoczenie wiedziała, że straci mężczyznę, jeśli położy się z nim w łóżku. Udawała cnotliwą, co się nawet podobało niektórym mężczyznom. Miała przez pół roku narzeczonego, ale przed ślubem chłopak zmusił ją do zbliżenia i wtedy znowu była zamknięta, choć go kochała i pragnęła. Pojechała do lekarza w wielkim mieście, zapisał jej jakieś zastrzyki, „rozkurczowe", mówił. Ale to nic nie pomogło, bo wtedy już nie miała tamtego, tylko innego, któremu wystarczyło, że się jej dotknął i zaraz się robił mokry i wiotki. Zaczęła nim gardzić, więc w końcu odszedł od niej, a ten, co był potem, znalazł u niej, to co dawniej było. „Lekarze to głupcy, głupcy" — powtórzyła, a jego dłoń leżała między jej nogami, które rozchyliły się 107 ostrożnie. Przeniknięta rozkoszą, płynącą od tego, co delikatnie dotykał palcami, a co nazywała „chłopczykiem", bo w książce o higienie kobiety wyczytała, że jest to ciało jamiste, przypominające małego penisa. I przynajmniej dwa razy w tygodniu, gdy koleżanka była na nocnym dyżurze, musiała usunąć owo dręczące napięcie, by móc zasnąć w spokoju. — Kocham cię — szepnęła, gdy ją ogarnął pierwszy spazm rozkoszy. — Kocham cię — mówiła, choć to była rozkosz mniejsza, niż gdy sama zajmowała się sobą. Ale zarazem była szczęśliwa, że doznaje tej rozkoszy z mężczyzną. I zaczęła go gwałtownie całować, przyciskając go ku sobie coraz mocniej i mocniej, aż poczuła na sobie ciężar jego ciała. Całowała go w usta, w owłosione piersi, ocierała się ustami o ostry zarost jego twarzy. — Jesteś teraz taka jak inne — powiedział jej nagle. Jęknęła przerażona i natychmiast ostygła, gdy przekonała się, że mówi prawdę. Ogarnął ją znowu ogromny lęk, ale on już był w niej, bez bólu i oporu. Lęk ustąpił i ogarnęła ją radość. Nie czuła pożądania ani rozkoszy, ale radość pozostawała i ogarniała całe jej ciało. — Kocham cię — powtarzała co chwila bez końca. Nie silił się, aby doprowadzić ją do orgazmu. Poruszał się w niej delikatnie i nieśmiało. Krzyknęła cichutko, czując na brzuchu jego wytrysk. — Dobrze ci było? Kochany — szeptała, splatając mu mocno dłonie na karku. / Chciała, żeby coś do niej mówił, zapewniał ją o miłości, ale mężczyzna obok niej już chyba spał, bo słyszała jego równy, spokojny oddech. Kilkakrotnie przez sen poruszał ustami i drganie jego warg poczuła na swojej piersi, gdzie trzymał głowę. Taki ruch warg widziała u śpiących niemowląt i nagle odniosła wrażenie, że to jej własne dziecko śpi przy niej ufne i związane z nią na zawsze. Ogarnęła ją fala nie znanej jej dotąd tkliwości, objęła mocno mężczyznę, pomyślała, że jak inne może brać i dawać rozkosz, pomyślała, że opowie o tym jutro Katarzynie. Ocknęła się z bólem głowy. Mężczyzna spał obok na brzuchu. Wzbudził w niej strach przypomnieniem minionej nocy. Po cichu wstała z łóżka, aby nie zobaczyć jego oczu. Ale gdy nalała ciepłej wody do miski i postawiła ją na podłodze, nagle zapragnęła, aby ją zobaczył nagą, bo wraz z pamięcią o nocy powróciło do niej pożądanie. „Nie, nie może stąd odjechać" — postanowiła ubierając się. I wyszła z pokoju, zamykając go na klucz. On zaś spał jeszcze dość długo, zbudziło go dopiero pukanie do drzwi, potem zgrzyt klucza w zamku i w pokoju pojawiła się Katarzyna ze śniadąriiem na tacy. — Niech się pan obudzi. Śniadanie — powiedziała, spoglądając na niego z zachłanną ciekawością. Postawiła tacę na stole i zbliżyła się do łóżka wypinając piersi, obciągnięte swetrem. — Śniadanie — oświadczyła znowu. — Dzień dobry panu — zachichotała, jakby pozdrowienie bardzo ją ubawiło. 108 Ale w drzwiach pokoju już stała Rita. Brwi miała ściągnięte nad nosem w wyrazie czujności. — Zastąp mnie na chwilę w recepcji — burknęła do Katarzyny i niemal wypchnęła ją za drzwi. Martin wstał nagi z, łóżka, bez słowa przyjął jej szlafrok; narzucił go na siebie. Wypił tylko filiżankę kawy i zagryzł kawałkiem bułki. Potem umył się i ubrał, a ona — przycupnąwszy na brzeżku krzesła 4- śledziła każdy jego ruch. — Nie możesz dziś stąd odjechać — powiedziała wreszcie zachrypniętym głosem. — Dlaczego? — Nie możesz tak odejść po tym, co zrobiłeś. — Nic nie zrobiłem. W tym sęk, że nic nie zrobiłem. Nie to, co chciałem — potrząsnął głową. — Masz jeszcze te proszki? — zapytała z obojętną miną. — Tak, bo co? — Nic. Po prostu chcę, żebyś jeszcze u mnie został. — Nie było między nami takiej umowy — rzekł. — Wiesz przecież, że czekam na Roberta, który tu ma przyjechać z pieniędzmi. — Nie było umowy, że wejdziesz do mojego łóżka — powiedziała z nikłym uśmiechem. — Ale ja cię tylko proszę, abyś jeszcze trochę pozostał. — Zostawię ci proszki... — Dobrze. Ale ty też zostań. Możesz? Pod oczami miała ciemne smugi, co ją postarzało, lecz oczy miała przez to bardzo wyraziste, miękkie. — To się może da zrobić — rzekł, zastanawiając się chwilę — ale musiałabyś coś dla mnie załatwić. — Co takiego? Wyjął z kieszeni papierośnicę. . — Sprzedaj ją. Nie mam pieniędzy. — Nie gadaj głupstw — oburzyła się. — Mam u siebie trochę pieniędzy. Pożyczę ci. Jeśli będzie trzeba, znajdzie się więcej. Gdy przyjedziesz, to mi oddasz. Ociągając się przyjął pieniądze i schował je do portfela. Powiedział jej, że musi zobaczyć, czyjego wóz stoi na uliczce przy restauracji i ogolić się u fryzjera. Wyjdzie przez taras i wróci przez taras, niech drzwi nie zamyka. Podbiegła do niego, objęła go, pocałowała. — Słuchaj, Martin — szepnęła. — Nie rób tego z Katarzyną, proszę cię o to. Ona ma na ciebie ochotę, bo opowiedziałam o tobie i o mnie. Ona jest taka, że żadnemu mężczyźnie nie przepuści. Widzę po jej twarzy, że jest okropnie podniecona i zrobi wszystko, żeby z tobą spróbować. Za miesiąc wyjdzie za mąż. Nie rób z nią tego, proszę cię, ja chcę mieć ciebie tylko dla siebie. Choćby jeszcze na jedną noc, ale tylko dla siebie. Ona mi się ciągle zwierza z tych swoich historii, żeby mnie upokorzyć. Niech wie, że ja miałam takiego mężczyznę, jakiego ona nigdy mieć nie będzie. 109 Dobrze, Rito — pogłaskał ją po policzku i wyszedł przez taras. Ogolił się u fryzjera. Jego wóz stał tam, gdzie go pozostawił. Na dachu i masce tajał śnieg. Wyjął z bagażnika swójneseser i ruszył z nim w stronę hotelu turystycznego. Na parkingu zerknął na niebieskiego fiata i zauważył, że na osypanej śniegiem przedniej szybie ktoś napisał słowo „Róża". Skierował się więc do pensjonatu, gdzie był namalowany wielki czerwony kwiat. — Do pana Marlove — oświadczył wąsatemu portierowi w eleganckim westybulu, wykładanym czarną dębową boazerią. — Pokój dwadzieścia, sześć — skłonił się portier. Marlove i Ewelinę siedzieli przy stole i grali w kości. — Mieszkam u niej — oświadczył Even. — Dostałem od niej trochę pieniędzy. A teraz przyszedłem do ciebie, żeby się przebrać. Mam brudną koszulę i nie mogę bez przerwy paradować w garniturze. — W porządku — roześmiał się Marlove. — Mówiłem ci, Ewelinę, że to jest fantastyczny facet. Ewelinę zagrzechotała kośćmi w kubku. — A ja uważam, panie Even, że pan jest po prostu wielką świnią. — Może — zgodził się Martin. Położył na krześle neseser, odsunął zamek błyskawiczny, wyjął koszulę i beżowy moherowy sweter. — Jestem kobietą i to, co pan robi, budzi we mnie tylko wstręt. Traktuje pan kobiety jak trawę, którą można deptać. Ale nawet z trawą tak robić nie wolno. Mówiła do jego nagich, chudych, opalonych pleców. — Przestań, Ewelinę — upominał ją Marlove, który był tęgi, szeroki w ramionach. Miał o dziesięć lat mniej od Evena, ale z powodu tuszy wydawał się jego rówieśnikiem. Even zapiął starannie guziki sportowej koszuli. — Niech się pani nie obrazi, Ewelinę — rzekł. — Pani ma bardzo dużo tutaj — dotknął rękami guzika na piersi — ale bardzo mało tutaj — wskazał na czoło. — Pani nic nie wie o kobietach i o tym, czego one potrzebują. — Nie kłóćcie się — poprosił Marlove. Ale ona była zbyt rozjuszona. — Widzieliśmy dokładnie całą tę scenę w knajpie — mówiła. — Co pan nagadał tej dziewczynie? Jakich użył pan kłamstw i obietnic, że wzięła pana do łóżka i jeszcze dała pieniądze? To świństwo! Najgorsze i najpodlejsze świństwo. I pan się tym szczyci, a ten idiota, Marlove, także jest tym zachwycony. — Pani Ewelinę — powiedział Martin, wysuwając głowę ze swetra, który już naciągnął na ramiona. — Dlaczego pani myśli tylko o innych kobietach? Pani też mnie interesuje. Ma pani dwadzieścia osiem lat, sześcioletniego synka, przystojnego męża na wysokim stanowisku. A jednak widzę panią nie z nim, tylko z Marlovem, tutaj w „Róży". — My się kochamy — wyprężyła dumnie swoje wielkie piersi. — A może ona, ta dziewczyna z knajpy, też mnie kocha? — O tak — ironizowała — pokochała pana w ciągu pięciu minut. Po tych 110 pięciu minutach poszła do łóżka i dała panu pieniądze. Czy pan mnie uważa za głupią? — Przestańcie, na litość boską, przestańcie — prosił ich Marlove. — Nie mogę znieść tego twojego fantastycznego przyjaciela — mówiła. — Podejrzewam, że ty jesteś taki sam, skoro tacy ludzie ci imponują. Żałuję, że tu przyjechałam. Z gniewu wyrzuciła kostki, aż się rozbiegłypo całym stole, a jedna upadła na podłogę. — Cześć, Marlove. Wychodzę. Do jutra — powiedział Martin Even. Zabrał swój neseser i opuścił pensjonat. Wrócił do wozu, schował do bagażnika neseser. W drodze do hotelu kupił w aptece proszki od bólu głowy, wyłuskał je z kartonika, starł napis i włożył do celofanowej koperty w portfelu. Siedział długą chwilę zupełnie sam w pokoiku Rity, potem przyszła Katarzyna z obiadem na tacy. — O, przebrał się pan i ogolił — stwierdziła, jakby to miało jakieś znaczenie. Jadł, a ona siedziała po drugiej stronie stołu i patrzyła na niego wilgotnymi, wielkimi oczami. — Rita jest teraz bardzo zajęta — powiedziała dziewczyna. — Ma jeszcze dyżur przez dwie godziny. Musi wystawić rachunki. O tej porze jest zawsze dużo pracy. — To nic — rzekł — zaczekam. Ja się nie nudzę sam ze sobą. Oblizała nerwowo wydatne wargi. — Przynieść panu wina? — Dziękuję. Nie lubię alkoholu. Milczała jakiś czas. Potem zapytała: — Jak się panu spało na moim łóżku? — Nie spałem w pani łóżku — odparł. — Słyszałem, że pani wychodzi wkrótce za mąż. Gratuluję. — To prawda. Za miesiąc będę już mężatką. Pan wtedy tu wróci, prawda? — Tak. Poustawiał talerze na tacy. Katarzyna oświadczyła: — Muszę się przebrać. Pan się odwróci, zgoda? — Niech pani tego nie robi — powiedział. — Rita może tu wejść w każdej chwili, zobaczy panią rozebraną i Bóg wie, co sobie o nas pomyśli. — Ona tu teraz nie przyjdzie. Mówiłam panu, że jest bardzo zajęta. Chwycił ją za przegub ręki i ścisnął aż do bólu. — Niech pani tego nie robi — powtórzył stanowczo. — Może pani wziąć z szafy swoje rzeczy i przebrać się gdzie indziej. Albo ja wyjdę z pokoju. Przyjadę tu za miesiąc. Proszę o tym pamiętać. Wzruszyła ramionami. — Za miesiąc będę mężatką. — To nic, to mi wcale nie przeszkadza. Zachichotała, wzięła ze stołu tacę i wyszła z pokoju, ale po chwili wróciła. Zajrzała do pokoju i rzekła: — Chciałam pana tylko wypróbować... . 111 — Tak też i myślałem — uśmiechnął się do niej. Wieczorem, już w łóżku, Rita poprosiła o proszek. — Czy można je dostać w każdej aptece? — spytała. — Potrzebna jest recepta lekarza. Zostawię ci kilkanaście pastylek, a jak się skończą, pójdziesz do lekarza, opowiesz, jak to jest z tobą i poprosisz o proszki, które nazywają się „Placebo". — Placebo — powtórzyła, żeby lepiej zapamiętać. — A w ogóle, dlaczego nie byłaś drugi raz u lekarza? Była oburzona. — Ty myślisz, że my, tutejsze, jesteśmy takie same jak kobiety w wielkich miastach. Z byle czym latamy do lekarza. Nie myślałam, że jestem chora, ale że tak musi być u mnie. Wyjął z portfela celofanową kopertę i podał jej proszek od bólu głowy. — Nie zwierzałaś się żadnej z koleżanek? — Mówiłam Katarzynie. Powiedziała, że muszę iść do chirurga. Bałam się operacji. — A mężczyźni? Stuknęła się znacząco w czoło. — Każdy chce tylko załatwić swoją sprawę. Ty jesteś inny. Zaraz to poczułam, gdy do mnie przyszedłeś. — Nie kłam. Nic nie czułaś. Teraz czujesz, ale to co innego. —r- Możesz mówić co chcesz, aleja swoje wiem. A tych proszków nie musisz mi zostawiać. Będę na ciebie czekała. — Nie gadaj głupstw — włożył celofanową kopertę do szuflady nocnego stolika. Potem na kartce napisał „Placebo" i położył na kopercie. — Kto wie, czy wrócę. Mogą mnie zabić. Aż usiadła na łóżku. — Nie mówisz chyba tego poważnie... Zgasił światło, położył się obok niej. Zwykły proszek od bólu głowy mógł nie podziałać na jej lęki, więc zaczął mówić o śmierci. Czytał, że w okresach przeróżnych klęsk i kataklizmów w dawnych wiekach, w czasach wielkiej epidemii i pożarów, ludzie całymi gromadami bezwstydnie kopulowali na ulicach. Jako chłopiec widział żołnierzy spółkujących na cmentarzach rozorywa-nych przez artyleryjskie pociski. Pewien autor opisał historię żołnierza i jego żony, którzy spotykają się nagle na froncie i nie mogą się spełnić, ponieważ przeszkadza im słyszany przez ścianę płacz rodziców po dziecku, które zginęło od rozerwanego granatu. Być może była i w tym także jakaś prawda, ale on w nią nie wierzył. Dlatego gładząc brzuch i piersi kobiety, mówił o swojej śmierci. O tym, że być może, gdy będzie przekraczał góry, jego nagie ciało pozostanie na mokrych skałach. •» — Nie, nie, nie — krzyczała niemal bezgłośnie, przyciskając się do niego coraz mocniej, wpijając się zębami w jego szyję. Ale mężczyzna pozostawał chłodny, jakby nie tylko myślą, lecz i ciałem wędrował gdzieś po skalnych ścieżkach. — W ubiegłym roku — powiedział cicho — byliśmy tam w czwórkę. Robert, 112 Henryk, Piotr i ja. Trzy dni czekaliśmy w motelu koło granicy, aż w górach opuści się mgła. Potem Henryk pustym wozem przejechał granicę, a my, z całym ładunkiem na plecach, ruszyliśmy w góry, aby go spotkać o osiem kilometrów od granicy. Robert się tam urodził, zna wszystkie skalne ścieżki, a mgła czyniła nas niewidzialnymi. Wspinaliśmy się przez przełęcz dwie godziny, później był mały odpoczynek w szałasie pasterskim i znowu wędrówka, ale już przez szczyty. Szybko zapadł zmierzch, było ślisko, bardzo Ślisko, bo mgła opadając na skały zaraz zamarzała. Robert szedł pierwszy, a ja za nim, na końcu wlókł się Piotr. Pierwszy raz przebywał z nami tę drogę, ale udawał, że się nie boi. Nagle usłyszałem jego krzyk za swoimi plecami, obejrzałem się, i jego już nie było. Krzyk toczył się wśród skał, tłumiony mgłą. To był krzyk dziwny, jak gdyby wołanie, przeciągłe i przejmujące. A potem suche, niezbyt głośne uderzenie gdzieś z dołu i cisza tak wyraźna, że słyszałem przyśpieszony oddech Roberta. Robert chwycił mnie kurczowo za ramię i trwał w bezruchu. Nad ranem zeszliśmy w dół, Piotr leżał... — Nie mów — przywarła ustami do jego ust. Zdawało się jej, że tak jak on, widzi tego człowieka leżącego na skałach, że t'o nie jest jakiś Piotr, którego nie znała, ale właśnie ten mężczyzna, który jest przy niej — żywy, o ciele gorącym i pięknym. Wydawało się jej, że i ona leży koło niego, martwa, rozszarpana przez ostre jak igły skalne progi. Ogarnął ją strach, a zarazem uczucie radości, że przecież to wszystko jest grą wyobraźni, pozostaje żywa i ten mężczyzna obok niej jest żywy i gorący. Zapomniała o lęku, który czaił się w niej. Chwila, którą przeżyła z nim w górach, zbliżyła ją do niego, jak śmierć zbliża ku sobie martwych. Na chwilę zabrakło jej tchu i otworzyła usta jak tonący, który wynurzył się z topieli, chwytała powietrze i zatrzepotała rękami. I znowu leciała w dół, doznając przedziwnego uczucia, że jest od dołu otwarta, rozkosz przelatuje przez nią aż do rozchylonych ust, do głowy, do uszu, w których odczuwała pulsowanie swojej krwi. Wyprężyła się cała, bo owo skalne dno wydawało się bliskie, i nagle łagodnie zatonęła w ciepłej, otulającej ją mgle, tracąc na moment świadomość. Gdy ocknęła się, mężczyzna leżał obok niej, jak śpiące niemowlę ssąc coś w uśpieniu i łaskocząc jej piersi ruchem swoich warg. — Te proszki są cudowne — powiedziała i urwała, bo znowu na moment zabrakło jej tchu. Potem długo milczała oczekując, aż jeszcze się powtórzy to przejmujące drganie, ale już nic nie nastąpiło, bo jak jej się zdawało, była wypełniona jakimś wielkim ciężarem sytości. Chciała mu mówić o szczęściu, o miłości, o tym, że nigdy nie przeżyła z nikim nic tak wielkiego i wspaniałego, i że to śmieszne i niezrozumiałe, że wydawał jej się stary i brzydki, a teraz widzi, że jest piękny i młody, a każde jego dotknięcie sprawia jej przyjemność, lecz nic już więcej nie powiedziała. Zasnęła. Mężczyzna jednak nie spał. Smutek spełnionego pożądania podsuwał myśl o prawdziwej śmierci, o nagim ciele na skałach wśród gór, w których nigdy nie był i nigdy zapewne nie będzie. — Zostaniesz jeszcze? — zapytała go rano. 113 — Nie. \ Naga podbiegła do szafy i wyjęła z torebki pieniądze. — Wiem, że będą ci potrzebne. Wczoraj poszłam do banku i wzięłam je dla ciebie. Mam trochę oszczędności. Nie musisz śpieszyć się z odjazdem. Dziś mam wolne. Ubrała się i przyniosła mu śniadanie. On już był także ubrany. Zjadł, powiedział, że musi coś załatwić i że wkrótce wróci. — W „Róży" mieszka niejaki Marlove z żoną. Muszę z nim pogadać o interesach — wyjaśnił. . Marlove nagi do pasa golił się przed lustrem. Ewelinę kręciła się po pokoju tylko w halce. Nie nosiła biustonosza i za każdym ruchem jej duże piersi kołysały się ciężko. — Oddaj mi moją forsę, wyjeżdżam — powiedział Even. — A więc przegrałeś — ucieszył się Marlove. Even wyjął z portfela plik banknotów. — Mógłbym tu być tak długo, jak zechcę. Mogę mieszkać u tej dziewczyny lub tam, gdzie by mnie umieściła. Ale już nie chcę. — Umawialiśmy się na tydzień — przypomniał Marlove. — Tak. Ale ty przecież wiesz, że ja wygrałem zakład. Nie muszę tu tkwić przez tydzień tylko dlatego, że taka była umowa. — A skąd ja mogę wiedzieć, czy ty rzeczywiście oddałeś mi wszystkie swoje pieniądze? — upierał się Marlove. — Sprowadź tu tę dziewczynę i niech opowie, dlaczego cię wzięła do siebie i dlaczego dała pieniądze. — To niemożliwe — powiedział twardo. — Jestem świnią, ale nie łajdakiem. Nie umiem zabijać, Marlove. Powiedziałem jej, że dzisiaj wyjeżdżam i tak będzie naprawdę. — Rób jak chcesz — bulgotał Marlove z głową pod kranem — ale ja uważam, że nie dotrzymałeś warunków zakładu. Twoja forsa jest w mojej marynarce w lewej kieszeni. Marynarkę wzięła z krzesła Ewelinę. — Chwileczkę, panie Even — powiedziała. — Mnie także interesuje ta sprawa. O jakim wy zakładzie mówicie? Wyciągnęła z kieszeni pieniądze Evena. — Kupa forsy — przeliczyła, kładąc pieniądze na stole. — O co się założyliście? Even w milczeniu schował do kieszeni pieniądze. Marlove wyjął głowę spod kranu i teraz wycierał twarz szorstkim ręcznikiem. — To był taki głupi zakład, Ewelinę. Powiedziałem Evenowi, że dziewczyny lecą tylko na forsę. Oddał mi całą swoją gotówkę, zostawiając tylko trochę na „rozruch". Miał żyć tu przez tydfeień. Ale nie dotrzymał warunków. Even milczał i stał koło stołu, jakby na coś czekając. — Co by się stało, gdyby przegrał? — zapytała Ewelinę. — Te pieniądze miały już u mnie zostać — roześmiał się Marlove. — A gdyby wygrał? — Ewelinę patrzyła na nich jak drapieżny ptak na swoje ofiary. 114 Marlove rzucił na fotel mokry ręcznik i sięgnął do walizki po koszulę. — To były tylko takie głupie męskie żarty, Ewelinę. — Co by było, gdyby wygrał? — powtórzyła ostro Ewelinę. — Nie róbcie ze mnie idiotki. Zdążyłam się przekonać, że jesteście zdolni do każdego łajdactwa. Marlove wolał na wszelki wypadek znaleźć się po drugiej stronie stołu. — Nie rób awantur, Ewelinę — prosił. — Przyznaję, że to był bardzo głupi żart. Zresztą Martin przegrał i nie ma o czym mówić. Even powiedział: — W porządku, Marlove. Baw się dobrze. Do zobaczenia — i skierował się do drzwi. Ewelinę rzuciła się gwałtownie do przodu i zastąpiła mu drogę. — Chwileczkę, panie Even — dyszała z wściekłości. — Pan nie może teraz tak po prostu sobie wyjść. Przecież i on, i pan, i ja wiemy, że pan wygraj panie Even i dlatego nie może pan tak po prostu wyjść. Czy pan wie, jak ja pana nienawidzę? Pańska szlachetność mnie upokarza. Marlove chciał coś powiedzieć, ale jedno jej spojrzenie zdmuchnęło mu słowa z ust. Ewelinę zdjęła halkę, a potem szybkim ruchem ściągnęła majtki. Stała przed Evenem zupełnie naga, z ogromnymi piersiami, zaokrąglonym brzuchem i wykrzywioną przez nienawiść twarzą. Chwyciła Evena za rękę i pociągnęła go w kierunku tapczana, na rozrzuconą pościel. — Chodźmy, panie Even. Możemy to zrobić tutaj. Zaraz. On mi wcale nie przeszkadza. Even wyrwał swoją dłoń z jej ręki i wyszedł z pokoju. INGRID (nowela filmowa drugiego odcinka serialu „Uwodziciel") Ingrid urodziła się we Frankfurcie nad Menem i gdy ukończyła prawo i miała już dwadzieścia sześć lat, rozpoczęła pracę w prefekturze policji. Była wtedy tuż po rozwodzie i jej półtoraroczna córeczka wychowywała się u rodziców, którzy mieszkali w dzielnicy Sachsenhausen. Ona sama miała mieszkanie w nowoczesnym wieżowcu koło parku Grunenburg. To mieszkanie kupił jej mąż, oficer bundeswery, który po rozwodzie przeniósł się do Hannoweru. Pewnego dnia, wkrótce po urodzeniu małej, przyszedł w nocy mocno podchmielony, gdy Ingrid już spała. Rozebrał się i położył się na niej. Był pijany i nie potrafił doprowadzić się do wytrysku. Trzy godziny tak ją męczył, czuła żar w brzuchu, uda miała obtarte do krwi. Gdy wreszcie zasnął, wysunęła się ostrożnie spod niego i poszła do łazienki, gdzie długo wymiotowała. Potem, mimo mocnych zawrotów głowy i bólu w brzuchu, obudziła małą, ubrała ją i taksówką pojechała do rodziców. Mąż przyjeżdżał tam kilkakrotnie, przepraszał, błagał o powrót. Zgodziła się i wróciła. Gdy wziął ją znowu, musiała pójść do łazienki i długo wymiotowała. Odtąd nigdy już mu się nie oddała. Zrozumiał ją. Rozwiedli się i wtedy przyjęła ,115 propozycję pracy w sekcji do walki z nierządem. Mąż był jej pierwszym i ostatnim mężczyzną. Na myśl o zbliżeniu z kimkolwiek doznawała uczucia mdłości. Nie przerażał jej świat prostytutek i alfonsów, chwytanych w parkach zboczeńców. W tym świecie miłość była towarem i coraz częściej myślała, że być może miłość jest naprawdę tylko towarem, który nie wszyscy lubią kupować. Dla niej na przykład towar taki mógł nie istnieć, podobnie jak nie lubiła pić cidre przy drewnianych stołach w knajpkach w jej rodzinnej dzielnicy Sachsenhausen albo nie lubiła „brezelbuben" i słynnych „frankfurter Wiirstchen". Do jej obowiązków należało pilnowanie, aby towarem, który nazywał się miłością, handlowano w odpowiednio higienicznych warunkach i uczciwie, to znaczy bez pośredników, bez okradania klientów. W gruncie rzeczy szczerze współczuła prostytutkom, które za pieniądze musiały robić rzeczy budzące w niej tylko mdłości, ale czy nie podobnie budzącą wstręt była dla niej praca lekarza sądowego, a mimo to musieli ją wykonywać ludzie, których znała i wydawali się jej zupełnie sympatyczni. Nigdy nie nosiła przy sobie broni, mimo że niekiedy całe noce spędzała na ulicach i w podejrzanych lokalikach. Niektóre prostytutki i sutene-rów znała z imienia i nazwiska, słuchała ich zwierzeń, pamiętała ich wymyślne pseudonimy. Drobna, filigranowa, zawsze ubrana z wyszukaną elegancją w delikatnych pantofelkach i cienkich rajstopach, niekiedy o północy podchodziła śmiało do sterczącego pod hotelem jakiegoś ogromnego jak góra sutenera i mówiła: „Pan znowu tutaj, panie Berger. A tak mi pan obiecywał". A wielki chłop o byczym karku i dłoniach jak bochny chleba giął się przed nią i kręcił: „Na kolegę tu czekam. Słowo honoru, że tylko na kolegę, pani władzo". Nie lubiła swego mieszkania, dlatego niemal mieszkała wprefekturże, co zwróciło uwagę jej przełożonych. Wkrótce została kierownikiem sekcji w wytwornej dzielnicy, w Romerbergu. Najwięcej pracy było zawsze w okresie słynnych targów, gdy do Frankfurtu zjeżdżały setki luksusowych prostytutek z całego kraju, a także z Francji i Austrii. Niemal noc w noc jeździła po przeróżnych melinach i domach schadzek wyszukując te osoby, których opis przekazał jej jakiś okradziony cudzoziemiec. Gdy kończyły się targi, była zawsze wykończona fizycznie i nerwowo. Cierpiała na bezsenność, kłucia serca i nieustanne zawroty głowy. „Musi pani wypocząć" — powtarzał jej lekarz policyjny. I zdecydowała się wyjechaćna urlop. Wtedy najtańsza była Hiszpania. Przez kilka dni leżała na plaży zupełnie sama. Brała koc i książkę, duży kapelusz od słońca. Któregoś przedpołudnia położył się w pobliżu jakiś poważnie wyglądający mężczyzna. Mógł mieć ponad czterdzieści lat; był szczupły, opalony. V Przyjechał do mnie Piotr swoim starym BMW, bo drogi były już przejezdne, choć na polach wciąż jeszcze leżał śnieg. — Jest bardzo źle — powiedział. —- Twój pierwszy odcinek wydał się nam nie 116 do przyjęcia. Nasz kierownik literacki orzekł, iż zrobiłeś „rozpisany na głosy przypadek z kliniki nerwic płciowych". Nam chodzi o zwykłą, normalną kobietę, taką, jakich żyją setki tysięcy. Wzruszyłem ramionami. — Takiej zwykłej kobiety, jak to ty określasz, po prostu nie da się uwieść i nie trzeba jej uczyć miłości. Jeżeli jest.szczęśliwa ze swoim mężem lub kochankiem, to po co jej jeszcze jeden mężczyzna? Co Innego, jeśli się nudzi ze swoim partnerem, jeśli on jej zarzuca chłód, a ona wie, że to jego wina... — A właśnie. Ty zaś wyjechałeś z patologią. Co to kogo obchodzi? Niech te kobiety idą leczyć się do seksuologa czy psychiatry. My chcemy robić sztukę, pokazywać zwykłe historie... — Nie wiem, czy są zwykłe historie... — Poza tym kierownik literacki twierdzi, że treść jest nieprawdopodobna psychologicznie. Ten zakład, i w ogóle, trochę to niesmaczne. — Może — przyznałem. — Ale nie chciałem z tego Evena robić ideału. Mężczyźni zresztą czynią niekiedy tego rodzaju zakłady i powstało nawet na ten temat kilka niezłych książek i filmów. Jeśli chcesz, mogę tę sprawę usunąć. Zostanie on i Rita. — Świetnie — odetchnął z ulgą. — Zmienimy też trochę scenerię i główną postać. Po co nam ta Francja i tym podobne? Niech to się dzieje w polskich realiach. Oczywiście, nasz bohater nie może być robotnikiem. To będzie człowiek wolnego zawodu albo prywaciarz. Trochę łajdaczek, trochę świnia. Nie możemy przecież pokazywać, że zwykły, normalny obywatel wziął sobie za cel uszczęśliwianie kobiet. To jest nie do przyjęcia z punktu widzenia naszej moralności. Stoimy na straży rodziny. On, ona, ewentualnie czasem ten trzeci czy ta trzecia... — Ale to jest sprzeczne z całą koncepcją tej postaci! — Bo może jednak ta cała koncepcja jest niesłuszna? W społecznym pojęciu nie może istnieć mężczyzna, który uszczęśliwia kobiety. Szczęście można znaleźć tylko w związku małżeńskim. Ponieważ on nie może ożenić się z każdą z nich, bo byłby to film o bigamiście, jednym słowem to musi być łajdak. Weź zresztą przykład z siebie. Żyjesz z żoną, tworzycie dobrą rodzinę, od czasu do czasu ją zdradzasz, ale wracasz do niej i dlatego jesteś szanowanym obywatelem. Ja tak samo. Gdybym przechodził od jednej do drugiej kobiety, byłbym małym łajdaczkiem. Aleja żeniłem się pięć razy i otacza mnie społeczny szacunek. Twoje bohaterki nie mają prawa czuć się szczęśliwe, ponieważ nie został spełniony zasadniczy warunek naszej moralności. Ten jego ohydny zakład... — Zakład jest dwuznaczny — rozzłościłem się. — Zrobił podle zakładając się z Marlovem, ale uczynił to po to, aby udowodnić, że dla kobiety nie najważniejsze są czyjeś pieniądze. — Posłuchaj mnie, Henryku — łagodził Piotr. — Sprawa tego serialu jest jeszcze do uratowania. Zrobimy z niego takiego małego drania, właściciela prywatnego zakładu wytwórni torebek damskich. Mieszka stale w Warszawie ale ma dom letni na wsi, samochód, jacht i uwodzi dziewczyny. Willa jest pięknie urządzona, już widzę, jak ją wspaniale wyposaży scenograf. Łiving-room, kominek z czerwonej cegły, płonące polana. Barek z czarnego dębu, koniaki, 117 mikser do koktajli. Przyciska guziczek i rozlega się muzyka, najpierw Beethoven, potem coś lekkiego. Nastrój. Drewniane ławy pokryte skórą. Półki, a na nich gliniane wazony, stara porcelana. Nasz bohater poznaje dziewczynę w SPATiF-ie i przywozi ją do swego domu na wsi... — A nie może tego zrobić w swojej kawalerce? — Bo to jest snob. Chce przed nią roztoczyć swoje blaski. Przecież on nie podrywa dziwek, tylko porządne dziewczyny. Musi je oczarować, zaimponować. W pokoju kręci się dog arlekin... — Bzdura — oświadczyłem — taki facet może mieć tylko zwykłą dziwkę. Porządna dziewczyna nigdy z nim nie pójdzie do łóżka. Ty zupełnie nie znasz kobiet. — O co ci chodzi? — Staraj się wejść w psychikę tak zwanej porządnej kobiety. Oto poznaje samotnego mężczyznę, w miarę przystojnego, z samochodem i wypchanym portfelem. Jedzie z nim do pięknej wilii nad jeziorem, wchodzi do pięknie urządzonego mieszkania, czyściutkiego, zadbanego, wymuskanego. I natychmiast staje się nieufna. Mówi uwodzicielowi „nie", choć może miała ochotę powiedzieć „tak". A dlaczego? Bo w jej pojęciu taki mężczyzna może mieć mnóstwo dziewcząt i zapewne je zmienia jak rękawiczki. Nią też się krótko zabawi i weźmie sobie inną, a żadna porządna dziewczyna nie chce być chwilową rozrywką w życiu mężczyzny. Chce coś znaczyć, rozumiesz? To tak samo jak gdybyś zaprosił wielką aktorkę, żeby była statystką w teatrze. Która się na to zgodzi? Każda kobieta chce odegrać jakąś wielką rolę w życiu mężczyzny. Jeśli wprowadzi ją do mieszkania zaniedbanego, biednego, to ona czuje, że ten mężczyzna potrzebuje jej kobiecej ręki, jej kobiecej troski. On ją może pokochać naprawdę. Jeśli odejdzie od niego, to on to będzie przeżywał głęboko, jego mieszkanie stanie się jeszcze bardziej zaniedbane. A ten? No cóż, umyje kieliszki, włączy elektroluks i pojedzie po następną... Kobiety lubią szyć zasłonki na okna, znosić wazoniki, makatki, dywaniki. Kobieta potrzebuje forum, na którym może rozwinąć swoją działalność. A tu wszystko jak spod igły, jak w żurnalu. Nie, tylko dziwka będzie zadowolona i położy się zaraz do łóżka. — Zapomnij o Evenie, do diabła! Stworzyłeś zbyt zawiłą i pokręconą sylwetkę ludzką. I to jest właśnie nieprawda. Nasz kierownik literacki jest wykształconym człowiekiem. On mówi, że uwodziciel to facet z kompleksem Don Juana. A co to znaczy? Że facet ma poczucie niepełnowartościowości, jest pół-mężczyzną i musi zdobywać coraz nowe kobiety, żeby się sprawdzić i potwierdzić. Romąin Gary w swej ostatniej książce powiada autorytatywnie, że prawdziwy kochanek to taki pan, który przez całe życie tylko z jedną kobietą. — Ale Romain Gary miał wigle kobiet. To był słynny bawidamek. Może to on mówić nacudzy użytek, ale nie na własny. Jaki jest tytuł jego książki? — „Kobiety mego życia". — No widzisz — triumfowałem. — Pożycz mi tę książkę. Słyszałem o niej. — Do rzeczy, chłopie, do rzeczy. Sześć odcinków w telewizji. Oni już przyjęli temat. Pierwszy odcinek masz zresztą prawie gotowy, tylko zmienisz to i owo. To będzie pisarz, który przyjechał na przykład do Ciechocinka późną jesienią. 118 Założył się z innym łajdaczkiem, fotoreporterem. Bez żadnych tajemniczych min. Nie wolno sugerować, że polskie dziewczyny gotowe są bez zameldowania ukrywać podejrzanego osobnika. Stonujesz wszystko odrobinę. Jeśli uwodziciela zagra Englert albo Łukaszewicz, to wszystko będzie jasne. Podoba się jej i zabiera go do siebie. To wszystko tłumaczy i nie trzeba żadnych tajemniczości i kłopotów z ukrywaniem się. Historię z Ingrid oczywiście zaraz rzuć do kosza. Nikt nie uwierzy, że w milicji może pracować*jakaś nieudaczniczka seksualna, a polski oficer po pijanemu włazi na swoją żonę. Druga historia też musi się dziać w zimowym plenerze, żeby było łatwiej. Kierownik produkcji ma coś do gadania. Jak się jedzie w plener, to trzeba kręcić jak najwięcej. Wy, pisarze, zupełnie się z tym nie liczycie. Ekipa musi gdzieś mieszkać, coś jeść i tak dalej. I trochę ostrożnie z wyobraźnią. Pamiętasz, jakie kłopoty miał Hoffman ze sceną wciągania Azji na pal. Wielu widzów zarzucało mu, że jest zbyt naturalistyczna i okrutna, choć opis tych scen u Sienkiewicza jest bardziej drastyczny niż pokazano w filmie. Pamiętaj, że pracujesz dla telewizji, a to obliguje. Poczułem się zmęczony: — Nie, Piotrze. Ja tego już dalej pisać nie będę, bo nie umiem pracować tylko dla pieniędzy. Jeśli wasz kierownik literacki twierdzi, że Even to człowiek z kompleksem niepełnowartościowości, to takiemu osobnikowi jest wszystko jedno, kogo uwodzi, byle się jeszcze potwierdzić. Ale taki osobnik został po wielekroć opisany i na pęczki ich mamy w kawiarni, biurze i w domu wczasowym. A tymczasem w każdej prawie gazecie znajdziesz listy od kobiet, które są nieszczęśliwe i czekają na swojego Evena, na człowieka, który nauczy je miłości. I tylko takich kobiet szuka nasz bohater. Rozumiem, że to szokująca koncepcja bohatera, ale tylko taki mnie interesuje, a nie inny. To nie jest kawiarniany Don Juan ani nikt podobny do nas. Miłość i kobiety są celem jego żyda, gdy dla nas pozostawały środkiem osiągania rozkoszy, osłodą samotności. Nie powiesz mi przecież, że celem twojego życia jest miłość do kobiety. Gdyby tak było, siedziałbyś teraz z jakąś dziewczyną, a nie dręczył mnie koncepcją uwodziciela. Taki osobnik jak nasz bohater na pewno wie, co to znaczy dialektyczna jedność przeciwieństw. Jeśli on mówi, że każda kobieta jest inna, to oczywiście ma na myśli, że wszystkie kobiety są takie same. Z nauki biologii dowiedział się, że prawdopodobnie kod genetyczny człowieka został ukształtowany ostatecznie przed co najmniej stu tysiącami lat, gdy istota ludzka żyła na poziomie zwierzęcia. Z nauki biologii wie również, iż im jakiś organizm zbudowany jest w sposób bardziej skomplikowany, tym trudniej o jego reorganizację. Innymi słowy, ponieważ człowiek jest najwyżej i najprecyzyjniej zorganizowaną jednostką biologiczną, prawdopodobnie, najmniej się przeorganizował w ciągu tych stu tysięcy lat. A już na pewno podstawowy typ reakcji na pewne zjawiska został w nim taki sam jak wtedy, gdy żył na poziomie zwierzęcia. Tak samo jak przed stu tysiącami lat, gdy mężczyzna jest podniecony, podnosi mu się członek, a u kobiety zwilża się vagina. Tak samo reaguje na widok innego człowieka — „walcz albo uciekaj", tak samo zachowuje się w tłumie, tak samo nieustannie dąży do przewodnictwa w stadzie i pragnie władzy. Inny rodzaj niemal identycznych reakcji u człowieka ukształtowało społeczne wychowanie. t 119 Niezależnie od wieku człowieka, niezależnie od jego statusu społecznego i wykształcenia, inaczej na to samo zjawisko zareaguje istota ludzka wychowana w kręgu kultury śródziemnomorskiej, a nieco inaczej wychowana w innym kręgu kulturowym. Dam ci przykład: kanibalizm zawsze będzie budził taki sam wstręt u człowieka, który wychował się w kręgu kultury śródziemnomorskiej, niezależnie od tego, czy to prosty, niepiśmienny marynarz, czy subtelny poeta. W osobniku z innego kręgu kulturowego wcale nie musi to zjawisko budzić wstrętu. To samo z aktem samobójstwa, jak na przykład harakiri. W nas budzi to sprzeciw, a u innych jest powodem dumy. A więc różne pod wieloma względami istoty ludzkie da się jednak sprowadzić do jednego wspólnego mianownika. Inaczej jednak te podobieństwa będą wyglądały u kobiet, inaczej u mężczyzn. Różnica wynika nie tylko z ich różnej anatomii i biologii, ale także z różnego wychowania. Inaczej nieco wychowuje się dziewczynkę, a inaczej chłopca. Dziewczynki stają się potem kobietami, otrzymują różne wykształcenie, uprawiają różne zawody, ale przecież u każdej z nich spostrzeżesz niemal identyczny gest obciągania sukienki na kolana, gdy spogląda na nią mężczyzna. Oczywiście, że takich niemal identycznych reakcji jest znacznie więcej. Rzecz w tym, że niemal identyczne pozostają także pewne modele i ideały. W naszym kręgu kulturowym każda kobieta, niezależnie od indywidualnego wychowania, niezależnie od wykształcenia, poglądów religijnych i zamiłowań, przeszła przez to samo społeczne wychowanie i nosi w sobie ten sam model szczęścia. Zawsze będzie to ideał miłości we dwoje (w innych kulturach kobieta bez oporów godzi się na inne żony), zawsze będzie to idee fixe rozkosznego gniazdka, gdzie ona i on będą żyć wiecznie, mnożąc się i powielając przez potomstwo. — To są banały — stwierdził Piotr. — Nie — odparłem. — To są te prawdy, o których wiemy, ale jednocześnie my, mężczyźni, rzadko przyjmujemy je do swej świadomości i realizujemy w działaniu. Czynimy tak nie dlatego, że jesteśmy głupcami, ale że ten sposób widzenia i odczuwania świata przez kobiety jest obcy naszej biologii. Kobieta, która urodziła, na pewno wie, że jest matką. Ale mężczyzna dopiero się o tym dowiaduje i musi w to wierzyć. Kobieta wie, że jest matką, bo mówi o tym jej biologia, mężczyzna wie o tym nie poprzez biologię, ale świadomość intelektualną, dobrą wiarę. I niekiedy, jak wiemy, tej dobrej wiary mu brakuje. Dlatego też inny jest rodzaj miłości matki do dziecka, a inny ojca do swego dziecka. Mężczyzna potrafi przez całe życie mieszkać w pokojach hotelowych, kobieta na taką sytuację nie zgodzi się nigdy. Jej hotelowy pokój już wkrótce zacznie się przekształcać w coś w rodzaju mieszkania. Pragnienie stabilizacji jest u kobjety znacznie silniejsze niż u mężczyzny, gdyż to ją, a nie mężczyznę czeka dziewięciomiesięczna ciąża. Inny Jest także rodzaj lęku, który kobieta i mężczyzna przeżywają przed stosunkiem seksualnym. Jest to lęk sięgający stu albo i więcej tysięcy lat. To oszalały z miłości i żądzy samiec, idący na zew samicy, stawał się łatwym łupem drapieżników. U niektórych gatunków samiec ginie natychmiast po akcie kopulacji albo bywa nawet pożerany przez samicę. U kobiet zaś akt seksualny nosi w sobie zawsze możliwość ciąży i związane z nią również niebezpieczeństwo śmierci. Być może nasz bohater interesował się 120 archeologią i widział rozkopywane stare cmentarze; dziewięćdziesiąt procent szkieletów to były kobiety do lat dwudziestu, zmarłe na pewno przy połogu. Stare prawa ludzkie mówiły, że jeśli istnieje wybór między śmiercią noworodka a śmiercią matki, należy poświęcić matkę. A to wszystko nie mogło pozostawać bez wpływu na kształt psychiki kobiecej, na jej inność, choć dziś zajmują one te same co mężczyźni stanowiska, używają pigułek antykoncepcyjnych, a współczesne prawo każe walczyć o żfcie przede wszystkim matki, dopiero potem dziecka. Dlatego śmieszny będzie mężczyzna, który zaproponuje kobiecie jedynie „chwile szczęścia", miłość we troje czy czworo, życie na walizkach — działa bowiem przeciw podstawowym reakcjom kobiety, a kto płynie przeciw prądowi, musi wkrótce utonąć. Błąd wielu mężczyzn polega na tym, że kobietom przypisują własny sposób widzenia świata, okazując całkowite lekceważenie jej mentalności i pogardę dla jej widzenia świata. Jeśli mężczyzna lubi mecze, to mówi do swojej dziewczyny: „Chodź, pójdziemy na mecz", bo on nie może pojąć, że ona może nie lubi meczów. Jeśli kocha muzykę poważną, to mówi do niej: „Chodź, pójdziemy na koncert". I one chodzą, biedaczki, i na mecze, i na koncerty, bo chcą przypodobać się mężczyźnie. Ale czy wyobrażasz sobie, jakie sukcesy miałby mężczyzna, który przede wszystkim zainteresowałby się tym, co lubi i co kocha kobieta? I myślę, że nasz bohater był właśnie człowiekiem, który nie tylko znał podstawowe reakcje kobiety na określone zjawiska, ale potrafił także zrozumieć lęki i mikroświat ich przeżyć wewnętrznych. — To jakiś słaby, uległy facet — oburzył się Piotr. — Mylisz się. Poprzez postać naszego bohatera chciałbym unaocznić tysiącom mężczyzn, jak fałszywie wyobrażają sobie demonstracje swojej męskości. Czy jest silny ten, kto silniej bije? Czy jest silny ten, kto musi udowadniać nieustannie swoją przewagę? Co z tego, że będziesz bez przerwy brał kobietę na ręce i pokazywał, jaki to jesteś silny, a jednocześnie gdy przyjdzie pierwszy wielki kłopot, zwalisz go na głowę kobiety. Albo gdy ona pójdzie rodzić, ty będziesz upijał się z radości przez tydzień jej pobytu w szpitalu i ona będzie o tym wiedziała? Współczesny mężczyzna jest słaby i cherlawy duchowo, zakomplek-siały, bo nie może zaimponować kobiecie swoją siłą fizyczną, nie musi nosić węgla, woda cieknie z kranu, nie trzeba rąbać drewna. Jedynie więc, co może zrobić, to albo ją pobić, albo okazać swoje lekceważenie dla jej życia wewnętrznego. Oświadczam ci jednak, że dla współczesnej kobiety tak samo nie do zniesienia jest mężczyzna ciągle słaby psychicznie, jak mężczyzna demonstrujący nieustannie swą siłę psychiczną. Nie ma dla kobiety piękniejszej chwili, gdy słaby mężczyzna nagle dzięki niej staje się silny, a silny mężczyzna okazuje chwile słabości i mówi do niej: „Pomóż mi". Za takie chwile one nas kochają, przyjacielu. Kto bez przerwy okazuje swoją siłę i przewagę, ten niech będzie pewien, że jego kobieta wkrótce odejdzie, aby opiekować się słabym. A ten, który bez przerwy okazuje słabość, niech wie, że ona odejdzie do tego, który odkryje przed nią swoją siłę. To wspaniałe, cudowne istoty, tyle lat żyłem, nic o nich nie wiedząc. Przede wszystkim musisz jako reżyser uświadomić sobie, czym nasz bohater różni się od nas, od takich ludzi jak ty albo ja. Otóż, moim zdaniem, my po prostu przeglądamy się w kobietach, a on im się przyglądał, dlatego zdobył 121 o nich pewną wiedzę. Mieszkał sam, przychodziły do niego różne kobiety. Po jakimś czasie zauważył, że te, z którymi zadawał się dłużej, pozostawiały mu pod poduszką swoją nocną koszulę, pod tapczanem stały ich nocne pantofle, a w łazience Odnajdywał'suszące się rajstopy, tu i ówdzie leżały pozostawione szminki. Potem przynosiły kupiony w mieście drobiazg, dzbanuszek gliniany, makatkę, proponowały przestawienie mebli, zmianę oświetlenia. Chciały mu żyrować telewizor, którego nie miał. I gdy;pewnego pięknego dnia zbierał kobiece rzeczy pozostawione w jego mieszkaniu, kładł je na stole i prosił, aby je zabrała, ona patrzyła na niego jak na zbrodniarza, który zabija miłość. Bo dla mężczyzny miłość to najczęściej tylko kobieta, a dla kobiety to także ów kupiony dzbanuszek, makatka, przestawione meble, zmienione oświetlenie, żyrowany przez nią telewizor. I co spostrzegł Martin Even? Że od tej chwili miał do czynienia jakby z zupełnie inną kobietą. Odtąd przychodziły do niego jak do stołu, aby się tylko najeść. Rozbierały się prędko, załatwiały sprawę i uciekały. Być może gdzie indziej już chodziły ze swoimi dzbanuszkami, makatkami i komu innemu żyrowały telewizor. Już kogo innego zaczynały kochać, a z nim pragnęły się jedynie wyżywać. Jeśli dawniej dziewczyna była romantyczna i wstydliwa, od tej chwili stawała się bezwstydna i prozaiczna. Nie ma rzeczy w łóżku, której by teraz z nim nie zrobiła, choć dawniej się wzdragała. Ba, jest jeszcze zazdrosna, odradza mężczyźnie tę czy tamtą nową przygodę, bo chce tego mężczyznę wciąż zachować dla siebie. Ale zapewne ma już na oku kogo innego, kogo też pragnie sobie zachować. Powiadam ci, Piotrze, że bywają kobiety o takich dwóch twarzach. Even o tym także wiedział. Gdy miał do czynienia z dziewczyną poetyczną i wstydliwą, domyślał się, że istnieje jej twarz druga, i do niej zaczynał się odwoływać. — W porządku. Ale co z tego wynika? — Masz nakręcić sześć odcinków. Historie o sześciu uwiedzionych kobietach. Pomyśl, sześć razy będziesz musiał pokazać, w jaki sposób każda z tych kobiet przekracza próg domu uwodziciela. Czy to potrafisz zrobić? — No pewnie. Trochę więcej niż sześć kobiet przekroczyło próg mojego mieszkania. — Jak się zachowywały? — Różnie. Jedna zajęła się przeglądaniem moich płyt, inna oglądała książki na półce bibliotecznej, jeszcze inna pomagała mi w kuchni zrobić kanapki. Jeszcze inna bawiła się moim perskim kotem, bo nie wiesz chyba, że mam perskiego kota. Jeszcze inna po prostu siedziała na krześle przy stole i czekała, aż jej podam kawę czy herbatę, bo przecież człowiek kulturalny nie rzuca się na kobietę, gdy tylko przekroczy próg jego domu. — A czy dostrzegłeś jakiś związek między jej zachowaniem po przekroczeniu progu twego mieszkania a późniejszym zachowaniem w łóżku? Rozczochrał swoją ogromną czuprynę. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — mruknął. — Ale taki człowiek jak Martin Even na pewno się nad tym zastanawiał. On mi kiedyś powiedział w ten sposób: „Istnieje coś takiego jak współczynnik zainteresowania mężczyzną u kobiety. Ten współczynnik jest wymierny i spraw- 122 dzalny. Można go nawet odtworzyć na skali, którą, gdybym był zarozumiały, nazwałbym skalą Evena. Jeśli współczynnik okazuje się niski, nie warto w ogóle sobie zawracać głowy, kobieta jest zapewne albo zimna, albo nie jesteś w jej typie biologicznym. Jeśli współczynnik jest wysoki, szybko osiągniesz swój cel. Możesz ten współczynnik odkryć jeszcze na wstępnym etapie znajomości i albo szybko się wycofać, albo przystąpić do działania. Jeśli spostrzegłeś na przykład, że kobieta, która dała się namówić na odwiedzanie twego samotnego mieszkania, bardziej się interesuje kotem perskim niż tobą, z którym być może za chwilę pójdzie do łóżka, to możesz być pewien, że okazuje bardzo niski współczynnik. I jeśli nawet namówisz ją do łóżka, to nie będziesz miał wielkiego pożytku. Kobieta, która bardzo głęboko przeżywa miłość, taka kobieta, gdy po raz pierwszy przyjdzie do mężczyzny, aby mu się ewentualnie oddać, ona nie spuszcza z niego oka, ona jeszcze raz chce się upewnić, czy podjęła właściwą decyzję, czy nie należy się wycofać, przeprosić, wyjść. Ona nie będzie się bawić kotem, oglądać twoich książek, przeglądać zestawu twoich płyt. Czymś komicznym jest ukazywanie kobiety, która po przyjściu do mężczyzny pochłonięta jest przeglądaniem jego płyt czy zabawą z kotem, a potem, gdy rozłożysz tapczan, nagle wybucha szałem namiętności. Człowiek nie może być namiętny na rozkaz. To bzdura, przyjacielu". Even już na wstępnym etapie znajomości przeprowadzał wielokrotnie następujący test: przysiadał się w zatłoczonej kawiarni do dwóch czy trzech dziewcząt. Nawiązywał delikatną rozmowę, a potem zaczynał wyciągać z kieszeni przeróżne zabawne breloczki. Malutki zegarek z pozytywką, zapalniczkę, która była zarazem arytmometrem, miniaturowy scyzoryk, który krył wszystkie przyrządy do manikiuru. Dziewczyny interesowały się brelokami. Jedne w większym stopniu, inne w mniejszym. Even twierdzi, że nigdy lub prawie nigdy (co za głupie określenie, prawda?) nie udało mu się uwieść dziewczyny, która najdłużej bawiła się jego brelokami. Najłatwiej zaś szło mu z tą, która nie okazała dla nich prawie żadnego zainteresowania. Zdumiewające, czy nie tak, przyjacielu? Przecież zdawałoby się, że ta, którą interesują przedmioty mężczyzny, zapewne i nim także najbardziej się zainteresuje. Otóż tak nie jest na etapie pierwszej znajomości. Even twierdzi, że ta, która nie interesowała się jego brelokami, interesowała się nim. On ją ciekawił, a nie jego rzeczy. Wiedziała, że jest to znajomość przypadkowa, za chwilę się rozstaną i być może nigdy więcej się nie spotkają. Miała mało czasu, a więc musiała nim dobrze gospodarować. Wolała przyglądać się mężczyźnie, a nie jego zabawkom. Okazywała bardzo wysoki współczynnik zainteresowania. Skala Evena wynosi od zera do dwudziestu. Ponawiał wielokrotnie podobne doświadczenia. Starał się zawsze zwrócić uwagę kobiety na jakieś przedmioty, na innych ludzi, na piękno pejzażu. Jeśli mimo to zwracała uwagę przede wszystkim na niego, miał świadomość, że jest bliska dwudziestki, a w każdym razie powyżej dziesiątki. Jego przyjaciel, słynny paryski uwodziciel Mariove, miał system prostszy, choć, jak mówił, tak samo skuteczny. Zapraszał dziewczynę do swego mieszkania, sadzał ją na kanapie koło niskiego stolika, na którym w specjalny sposób leżały ułożone: pisemko pornograficzne, ilustrowany magazyn i poważne czasopismo naukowe. Potem szedł do kuchni, aby zrobić herbatę, kawę, kanapki. Nie wracał dość długo, 123 dziewczyna zaczynała się trochę nudzić i sięgała po któreś z czasopism. On potem wracał i oczywiście wiedział, które pismo dziewczyna oglądała. Porno, magazyn ilustrowany czy czasopismo naukowe. Proponował pozostanie tylko tej, która wzięła do ręki porno, ponieważ uważał, że ma rozbudzoną wyobraźnię erotyczną. Z innymi w ogóle nie próbował, wypijał grzecznie kawę i odprowadzał do drzwi. Z twarzy Piotra wywnioskowałem, że jest na mnie zły. — W jakim celu opowiadasz mi te bzdury? — zapytał. — Co to ma wspólnego z naszym serialem? — Nie kłóćmy się — poprosiłem. — Mogę tylko opisać postać taką, jaką wymyśliłem, albo żadną. Jedyne co potrafię zrobić, to przenieść akcję w polskie realia, uczynić bohatera malarzem, rzeźbiarzem czy pisarzem. Pamiętaj: nie chodzi mi o to, aby kogokolwiek zachęcać do przechodzenia od jednej kobiety do drugiej, ale żeby pomóc zrozumieć mężczyznom, że na kobietę nie należy tylko patrzeć, ale trzeba ją także widzieć. Spróbuję zrobić jeszcze jeden odcinek. Uspokoiliśmy się, zjedliśmy razem obiad, który przed wyjazdem przygoto1 wala dla mnie Barbara. — A ty nad czym pracujesz? — zapytałem go uprzejmie. — Stawiamy na komisji scenariusz godzinnego filmu. Piękną historię o miłości szesnastoletniego chłopca do piętnastoletniej dziewczyny. Tacy uwspółcześnieni Romeo i Julia. Chłopiec wychowuje się w środowisku marginesu społecznego, jest wyobcowany. Jedyne, co wydaje mu się piękne w życiu, to miłość do piętnastoletniej koleżanki. Ale popełnia dla niej małe przestępstwo, bo chce kupić jej kwiaty i idzie do domu poprawczego. Dziewczyna go rzuca. On wraca, znajduje stary karabin i do niej strzela. — Czytałem o tym w gazecie. — Pewien pisarz zrobił z tego piękny scenariusz. To historia o sprawie odwiecznej, o wielkiej, prawdziwej miłości. Właśnie takiej historii oczekiwałem od ciebie. — Nie potrafiłbym czegoś takiego napisać — przyznałem ze skruchą. — W moim wykonaniu wyszedłby z tego zapewne scenariusz o rodzicach dziewczyny, która zginęła od kuli karabinowej. Bo jeśli wy taką historię nazywacie wielką miłością, to ja jestem człowiekiem, który nienawidzi miłości. Piotr odjechał na krótko przed powrotem Barbary. Opowiedziałem jej oczywiście o naszej dość burzliwej rozmowie. Wieczorem, gdy już leżeliśmy w łóżku, powiedziała do mnie: — Nie pisz już dalej tej historii, Henryku. — Dlaczego? — Może masz rację mówiąc, że jesteś pisarzem bez wyobraźni i nie potrafisz niczego wymyśleć. — Nie rozumiem, co masz na myśli? — Ciągle tylko opisujesz mnie i siebie... — To przecież nieprawda. — Niestety, to prawda. To ty byłeś tym chamem, który założył się z kolegami, że uwiedzie mnie, kelnerkę, która podawała wam kawę. Byłam 124 wyniosła, niedostępna, żaden nie zdołał nawiązać ze mną flirtu. I ty odegrałeś przede mną nędzną, głupią historyjkę, żeby zaskarbić sobie moje zaufanie. Oczywiście, nie miałam pochwicy, jak ta twoja Rita, byłam rozwódką z małym synkiem. Ale to ja byłam tą żoną oficera, który obtarł mi uda aż do krwi i potem robiło mi się niedobrze na myśl o zbliżeniu z jakimkolwiek mężczyzną. Nauczyłeś mnie miłości, Henryku, i dlatego cię kocham. Ale i ty wpadłeś w swoje sidła. Zakochałeś się w dziele, które stworzyłeś. Powtórzyła się historia Pigmaliona i dlatego jesteśmy małżeństwem. Może szkoda, że i to nie znalazło się w twojej opowieści. — Chciałem to zrobić w ostatnim odcinku. Ale znowu powiedzieliby, że jest to historia nieprawdopodobna psychologicznie... — Może mają rację? Są prawdy, które chcemy przyjąć do wiadomości, i takie, których nie chcemy przyjąć. Proszę cię, nie pisz dalej tej historii. — Ale dlaczego? — Może chcę, aby to była nasza własna prawda o miłości? Może jestem zazdrosna i nie chcę z nikim dzielić się tą prawdą? To takie przyjemne dla kobiety patrzeć i wysłuchiwać cudzych zwierzeń o tym, jak inne kobiety się dręczą w swoich małżeństwach i móc wracać do ciebie, żyć obok ciebie, mieć cię dla siebie. — A przecież często mówisz, że za szkoda mnie dla jednej kobiety. — Tak mówię, żeby ci sprawić przyjemność. Ale myślę zupełnie inaczej. Nie chcę, żeby nawet czytając to, co piszesz o sobie, miały cię jak gdyby dla siebie. — Więc o czym mam pisać? — Nie wiem. Może w głębi duszy pragnę, żebyś w ogóle nie pisał? A w każdym razie nie pisał prawdy. Jestem chyba bardzo głupią kobietą... — Ale ja chciałbym w jakiś sposób utrwalić to wszystko, co przeżyliśmy. — Pewnie mówisz słusznie — westchnęła. — I pewnie dlatego żony pisarzy były często nieszczęśliwe. — A mówiłaś, że jest ci ze mną dobrze. Czy naprawdę wiesz, co czujesz? — Wiem — rzekła sennie. — Trzeba być troszkę nieszczęśliwym, aby potem pojmować swoje szczęście. ч Tej nocy złożyłem wizytę Hansowi Jórgowi, który miał swoją klinikę w starym zamku nad brzegiem morza. Zamek Jórga przenikała mgła albo to on raczej przenikał przez mgłę, która łagodziła ostrość blanków i postrzępionych murów, skracała wysokie wieże, oddalała go i chwilami czyniła niemal niewidzialnym. Mgła tłumiła odgłos kroków, które były wciąż bliższe i bliższe. Wydawało mi się, że z czarnego oczodołu bramy wychodzi ku mnie kamienny posąg w zbroi i idzie brzęcząc groźnie przerdzewiałym żelastwem. Zbliżał się do mnie Komandor, a ja klęczałem i mówiłem modlitwę za zmarłych: „Requiem aeternam, racz im dać Panie". „Nie ma miłości, Barbaro, nie ma miłości — szeptałem. — Jest tylko delikatna, jak pajęczyna babiego lata, nić naszego wzajemnego pożądania". , 125 delikatna, jak pajęczyna babiego lata, nić naszego wzajemnego pożądania". Życie jest snem, jak u Calderona, a sen jest życiem, jak u Szekspira w „Śnie nocy letniej". Żywimy się literaturą, trawimy ją w naszych wspaniałych i przepastnych bebechach, mówimy: „miłość", „nienawiść", bo tak nas nauczono. Być może literatura jest tylko białą laską wielkiego ślepca, nic już nie potrafimy nazwać własnym imieniem, wszystko ma dla nas zawsze inny sens i inny wymiar. Tak naprawdę istnieją tylko nasza wyobraźnia i rzeczywistość literacka. Dławimy się połykając i trawiąc kości naszych przodków, pokarmem naszej dumy jest ich spuścizna. „O, cóż by się stało, Natanielu, gdybyś dotknąć mógł wszystkiego, czego pożądasz" — być może tak właśnie pisał Andre Gide w „Pokarmach ziemskich" — „Nie szukaj posiadania bardziej doskonałego". Miłość jest potępieniem wiecznym, jest rajem utraconym. Czym jest miłość, jeśli trzeba za nią umierać, jak umarł za nią Chrystus na krzyżu? To ja byłem tym, który wyparł się jej po trzykroć. „Nie ma miłości, Barbajo, nie ma miłości. Wszystko, czego dotkniemy naszymi brudnymi rękami, musi umrzeć". — Witam pana bardzo serdecznie — wylewnie przyjął mnie Jorg w swoim dość staroświecko urządzonym gabinecie lekarskim. — Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie i mimo wielu kosztów i niewygód przybył pan jednak, aby zapoznać się z naszą kliniką i laboratorium literackim. Od lat specjalizujemy się w tej dziedzinie. Kiedyś prowadził tę klinikę mój dziad, potem mój ojciec, teraz ja. Myślę, że i syn pójdzie w nasze ślady. Nie ma się pan co wstydzić swojej wizyty. Bywali tu ludzie wybitni, bez żenady korzystający z naszych doświadczeń i naszego laboratorium. Myślę, że i dla pana znajdzie się jakiś oryginalny i nigdzie dotąd nie opublikowany przypadek, który postawi pana w rzędzie poważnych pisarzy i zadowoli podniebienia najwrażliwszych krytyków. Mamy duże osiągnięcia, przyjacielu. Niektórzy z naszych uczniów — przyznaję, że wybitnie zdolni — umiejętnie przetwarzając naszą wiedzę potrafili zadziwić cały świat i na zawsze zapisali się w złotej księdze myśli ludzkiej. Czym byłby na przykład Franz Kafka, gdyby nie znane nam dobrze dereistyczne widzenie świata właściwe ludziom, którzy mają pewne specyficzne i określone schorzenia? Niektórzy gruboskórni psychiatrzy usiłują ludzi z tego rodzaju widzenia świata leczyć za pomoc insuliny, elektrowstrząsów i leków psychotropowych. Cóż za małoduszność! Leczyć Józefa K. albo bohatera „Zamku" tylko dlatego, że mają dereistyczne widzenie świata? Nie, przyjacielu. My tych ludzi otaczamy szczególną opieką i życzliwością, o czym sam zdoła się pan naocznie przekonać. Stroskanym rodzinom, gdy przyprowadzają tu swojego krewnego, który ma poczucie, że jest nieustannie śledzony, prześladowany lub ścigany, tłumaczymy łagodnie, aby się niczym nie przejmowali; Józef K. przeżywał to samo, a przecież jest wielki, jego historie można znaleźć w bibliotece każdego kulturalnego człowieka na świecie. Albo owo zjawisko, które nosi nazwę metamorphognosia corporalis, polegające na odczuwaniu własnego ciała lub jego części w stanie zmienionego kształtu, obumarcia lub odpadania. Jakże wspaniale potrafił je przetworzyć Bruno Schulz. Stroskanych krewnych zawsze odsyłamy do domów tłumacząc, aby nie pozbawiali chorych ich. wzniosłości, która czyni ich podobnymi do bohaterów literackich. Albo zjawisko tak zwanej dysmophobii przy rozpoczynającym się 126 procesie schizofrenicznym, gdy człowiek* ma poczucie, że twarz lub inne części ciała uległy zniekształceniu. Mam tu właśnie na biurku książkę waszego niezwykle zdolnego pisarza, który cudownie przetworzył to zjawisko, pisząc: „Odczułem pieczenie prawej części ciała, wyciągnąłem lusterko i spojrzawszy weń, zobaczyłem, że pół mego oblicza rekinowacieje". Prawda, że to dumnie brzmi, przyjacielu? Albo zjawisko tak zwanej depersonalizacji, czyli poczucia własnej obcości psychicznej i fizycznej. Gruboskórni lekarze walą chorym zastrzyki, a my otaczamy ich troską i opieką, aż zjawi się po nich jakiś godny szacunku autor i weźmie do swego utworu, niekiedy o międzynarodowej sławie. Pamiętam, ile kłopotów sprawił nam Kazan. Szukał tu Bó*g wie czego, a w końcu zadowolił się bardzo banalnym przypadkiem związanym z urazem czaszki, co skończyło się siusianiem na portret prezydenta Stanów Zjednoczonych. Inna sprawa, że zrobił to wszystko bardzo pięknie, sam byłem zachwycony i łzę uroniłem, nawet żonie dałem do poczytania. Co innego Sartre. To był pisarz, proszę pana. Żeby pan wiedział, jak on długo i cierpliwie wyszukiwał dla siebie odpowiednie przypadki. Mieliśmy tu z nim wiele roboty, zanim jakoś mógł podbudować swoją filozofię. O Camusie mam jak najgorsze zdanie. Oczywiście, jako pisarza stawiam go znacznie wyżej niż Sartre'a. Nikt tak pięknie jak on nie opisał przewlekłego procesu schizofrenii. Do rzeczy jednak, do rzeczy. Mamy teraz arcyciekawy przypadek, który nosi kliniczną nazwę: schizoid mimozowaty. Coś dla subtelnej prozy. — Nie przyszedłem tu po bohatera, panie Jórg — wyjawiłem szczerze. — Mam już na oku pewien typ. Nazywa się Martin Even vel Franciszek. Oczywiście, chętnie o nim z panem porozmawiam, bo mam niejakie kłopoty. Przede wszystkim jednak sprowadziły mnie wątpliwości związane z własnym sumieniem. — Czyżby znowu chodziło o jakieś wzorce postaw? — zmartwił się doktor Jórg i westchnął. — Ach, ta literatura. Zdaje mi się, że będę musiał zastosować ostrą terapię. Wtedy, gdy pana poznałem, chodziło zdaje się o to, że, jak pan mniemał, nie potrafi pan kochać naprawdę miłością wielką, ponadzmysłową jak nieszczęsny Werter. Dotykam być może jeszcze nabolałych problemów, ale jestem przecież lekarzem. — Tak, tak, nie wracajmy do tego. Chodzi o zupełnie inną sprawę. Otóż mój dom odwiedził przyjaciel ze szkolnych lat, Krzysztof W. Był prymusem z języka polskiego, jego wypracowania czytywano na głos i odbijano na powielaczu w szkolnej gazetce. Po maturze nasze drogi się rozeszły. Ja, jak pan wie, studiowałem medycynę, a on ukończył polonistykę, ożenił się, został dyrektorem biblioteki pedagogicznej w małym mieście. Od tamtego czasu nie słyszałem nic o nim, ale on chyba o mnie coś niecoś wiedział, może z pism literackich, bo pewnego dnia pojawił się u mnie cały ośnieżony i zmarznięty. W jego zachowaniu i wyglądzie nie dostrzegłem nic szczególnego, no cóż, postarzeliśmy się i zmieniliśmy obydwaj przez te lata, zresztą podróż autostopem, a taką właśnie odbył, nikomu nie dodaje świeżości. Ogrzałem go przy kominku, nakarmiłem, zauważyłem jednak, że nie odstępuje, a właściwie ani na chwilę nie odstawia na bok swej 4 127 ciężkiej teczki, jakby miał w niej jakiś skarb. Rozmawialiśmy o literaturze, o tragedii ludzkiej egzystencji, o Heideggerze, Kierkegaardzie, Jaspersie, Sartrze. W pewnej chwili przyjaciel mój rzekł: „Przybyłem tu, aby zwierzyć ci się ze swej wielkiej tajemnicy. Ty, jako pisarz i znawca dusz ludzkich oraz człowiek obdarzony niebanalną wyobraźnią, zrozumiesz mnie i nie wyśmiejesz, jak to czynią inni". I opowiedział mi, że od dwóch lat otrzymuje sygnały od istot pozaziemskich, które wydają mu rozkazy: „Krzysztofie W., bierz się do czynu. Trzeba zabić profesora matematyki, Plucińskiego". Dla wyjaśnienia dodam, że był to nasz nauczyciel ^matematyki w liceum, dość surowy, który i jego, i mnie o mało nie dopuścił do matury. Mój przyjaciel Krzysztof W. z początku udawał, że tych sygnałów nie odbiera, ale natrętnie odzywały się nawet wówczas, gdy usiłował współżyć z żoną i z tego powodu współżycie przestawało mu się udawać. Bezczelne osobniki z innego wymiaru ponawiały swe sygnały, gdy głaskał jasne główki swoich dzieci, ba, przytulał się do łona swojej matki, staruszki. Jako człowiek wrażliwy i subtelny, przeciwny wszelkim gwałtom, opierał się rozkazom, walczył z nimi, ale była to walka tak wyczerpująca, że opuścił się w pracy i wymówiono mu. Żona zmusiła go do pójścia do lekarza, przez czas jakiś przebywał nawet w zakładzie zamkniętym. „Chciałem dostać wysoką rentę — opowiadał mi — i usilnie udawałem wariata..Muszę ci powiedzieć, że robiłem to z wielkim talentem, nikt się nie domyślił, nawet najwybitniejsi lekarze. Wreszcie dostałem rentę i mając zapewniony byt, mogłem się już poświęcić swojemu zadaniu". I tak oto mój przyjaciel wyruszył w świat, aby ustalić miejsce zamieszkania profesora, który go uczył przed dwudziestu pięciu laty. Przeżył mnóstwo różnych historii, okrutni ludzie zatrzymywali go w drodze, zamykali na dłużej lub krócej, ale on wytrwale dążył do celu, niosąc w sfatygowanej teczce ciężki kamień polny, którym — wedle rozkazu — miał zabić profesora. „On mieszka w Poznaniu" — wykrzyknął radośnie Krzysztof. Zdziwiłem się nieco: „Czemu więc nie pojechałeś do Poznania, tylko w kierunku prawie przeciwnym?" Odparł: „To nie ma znaczenia i tak w końcu do niego dotrę. Mam opory, sam rozumiesz. Nie jest tak łatwo zabić człowieka, wszystko we mnie buntuje się przeciw temu. Ale rozkazy przynaglają, są coraz bardziej natarczywe". „Rozumiem ciebie" — powiedziałem i kazałem mu położyć się spać w pokoju na piętrze. Następnie wsiadłem w samochód i mimo ślizgawicy pojechałem do miasta, do znajomego psychiatry, którego zbudziwszy o pierwszej w nocy uraczyłem opowieścią o przyjacielu. Lekarz zbył mnie niczym. „Niech pan zawiadomi rodzinę chorego — zdecydował. — Powinno się go znowu trochę podleczyć". „Ależ on chce jechać do Poznania, aby zabić profesora Plucińskiego" — wołałem pełen przerażenia. „Nie pojedzie. Nie zabije. On cierpi również na swoistą atrofię woli. Będzie się dalej nosił z tym zamiarem, rozważał go na wszystkie strony, analizował, syntetyzował". Telegraficznie powiadomiłem rodzinę i po kilku dniach przyjechała żona przyjaciela i zabrała go ze sobą. Być może jednak on znowu jest w drodze do Poznania i to mnie dręczy. Czy zrobiłem wszystko, aby uratować starego profesora? Jórg lekceważąco machnął ręką: — Zespół depresyjno-anankastyczny, w łagodnym przebiegu schizofrenii, 128 przyjacielu. Czyżby zamierzał pan napisać nowego „Hamleta"? W czasach Szekspira ludzie mało się interesowali kosmosem, nawet się nie domyślali, że istnieje inny wymiar, dlatego w takich wypadkach zawsze pojawiał się duch, który wydawał rozkazy. Teraz czynią to albo Marsjanie, albo małe, zielone ludziki z latających talerzy. Istota sprawy pozostaje ta sama — owo słynne „być albo nie być", swoista atrofia woli, która tylekroć stała się przedmiotem rozpraw krytycznych. Ach, przyjacielu, jak cudowrffe Szekspir opisał tę wspaniałą chorobę. Czy monolog pańskiego przyjaciela pozostawał na tym samym poziomie literackim, co monolog królewicza duńskiego? — O nie. Nawet nie mówił wierszem... — Więc niech pan rzuci tę sprawę. Mamy wiele naprawdę świeżych i ciekawych przypadków. Proszę włożyć biały fartuch, odwiedzimy niektóre pawilony kliniki. Zaczniemy od tradycji literackiej, od klasyki, przyjacielu, beż której bylibyśmy martwi jak pień bez korzeni. A swoją drogą, ciekawe, jak dawali sobie radę pisarze w czasach, gdy nie było jeszcze naszej wyspecjalizowanej kliniki? Sądzę, że bohaterów brali po prostu z życia. Szaleńcy, z ich niczym nie skrępowaną wyobraźnią i fantazją, musieli zawsze fascynować pisarzy. Ich umysł i wyobraźnia, ograniczone przez intelektualną dyscyplinę, pozostawały za nimi w tyle, czuli swoje braki, po trosze zazdrościli szaleńcom. Poza tym szaleńcy działają zawsze o wiele skrajniej i dramatyczniej niż tak zwani ludzie normalni i aż proszą się o pióro. „Urodiwi", jak nazywają ich Rosjanie,- mają zawsze w sobie także coś z proroka, mędrca i wieszcza. Jeden z moich asystentów wyraził się, że poprzez literaturę piękną szaleńcy wzięli niejako odwet na ludziach normalnych. Oczywiście, w tym domu nie używa się określeń takich jak szaleniec, wariat, obłąkaniec. To jest klinika i tu mamy jedynie przypadki, pan to chyba rozumie, — Ależ tak, doktorze Jórg. — Zawsze również pamiętamy nie tylko o tym, co-nam winna jest literatura, ale również, co my jesteśmy jej winni, Dla przykładu taki kompleks Otella — nazwę zawdzięcza medycyna wielkiemu Szekspirowi. Na dworze było zimno, wiał porywisty marcowy wicher i niósł od morza słony zapach wodorostów. Szliśmy przez kamienne podwórze, a wiatr rozwiewał poły naszych fartuchów. Wszędzie było schludnie, czyściutko, tu i ówdzie między kamieniami, którymi wybrukowano podwórze, kiełkowała młoda zieleń. Pawilony zamykały się w wielki czworobok, a że prawie wszystkie okna były zakratowane, przypominało to wielkie więzienie. Ściany murów były szare, miejscami aż czarne, niebo, ujęte w kwadrat dachów krytych zielonkawą dachówką, połyskiwało niebieską emalią. Po trzech kamiennych schodkach weszliśmy w mroczny korytarz, z drzwiami po lewej i prawej stronie. Zwróciłem uwagę na staroświecki skobel, ryglujący dostęp do jednej celi. — Tu żyje szlachetny rycerz z La Manchy — wyjaśnił mi Jórg. Chciałem na chwilę zajrzeć przez judasza, ale mnie wstrzymał. — Mamy wszędzie monitory telewizyjne, panie Even — powiedział. — To brzydko podglądać bohaterów, jak gdyby byli zwykłymi więźniami. ,- i ' 129 Otworzył drzwi małej szafki wmurowanej w ścianę i zobaczyłem opalizujący matowo ekran telewizora. Potem ujrzałem Don Kichota, który w swym rycerskim pióropuszu siedział przy prostym drewnianym stole i maczając gęsie pióro w staroświeckim kałamarzu spisywał swoje przygody. — Obserwujemy go ciągle bardzo pilnie, panie Even — opowiadał doktor Jórg. — Klinika w Santa Fe ma także swój egzemplarz Don Kichota i odbywa nad nim studia. Wywiązała się między nami poważna polemika w czasopismach specjalistycznych. Otóż oni twierdzą, że był psychopatą typu histeroidalnego z charakterystyczną dla nich pseudologią phantasticą, gdy to chory stwarza sobie własną bajeczną wizję i żyje z nią, z talentem odgrywając ułożoną przez siebie rolę życiową. Naszym jednak zdaniem chorował on na psychozę maniaka-lno-depresyjną. Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczny wyraz jego twarzy, dlatego nazwano go „rycerzem smętnego oblicza". Wyraz owego specyficznego smutku bierze się z widocznej na jego twarzy fałdy Veraqutha, zwanej również fałdą smutku. Proszę zwrócić uwagę na budowę jego ciała. Jest wysoki, chudy, asteniczny. Czy pamięta pan, jak to Sancho Pansa żali się, że jego rycerz nieraz przez kilka dni trwa jakby w odrętwieniu i nic nie je, a potem gwałtownie zrywa się do czynu? Charakteryzuje go brak łaknienia, brak libido, gdy się znajduje w fazie depresyjnej. Obserwujemy też u niego urojenia i iluzje, gdy wiatraki wydawały mu się olbrzymami. Mamy wreszcie urojenia prześladowcze, gdy chciał uwolnić innych z więzów czarownika Merlina. Prosta wieśniaczka wydawała mu się szlachetną Dulcyneą z Toboso. Z włócznią, w pancerzu wyruszał w świat, choć epoka błędnych rycerzy dawno już minęła. Nie muszę chyba podkreślać, że w okresie pobudzenia osobnik taki może być bardzo niebezpieczny dla otoczenia i dziś w zasadzie leczy się takich ludzi w zakładach zamkniętych. Piękny przypadek. 1 muszę panu powiedzieć, że psychoza maniakalno-depresyj-na jest pod względem literackim wspaniałą chorobą duszy. Stroskanym krewnym, którzy przyprowadzają mi współczesnych Don Kichotów, zawsze tłumaczę, że powinni być zadowoleni, gdyż to jednak zupełnie co innego niż taka na przykład psychoza majaczeniowo-alkoholowa, choroba Alzheimera lub Ріска. No, rzecz jasna, paranoja bywa jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej literacka, ponieważ zawsze istnieje możliwość zaindukowania jej drugiej osobie. Ale mimo wszystko także psychoza maniakalno-depresyjna ma swoje ciekawe momenty. Niech pan tu spocznie na ławie w korytarzu. „Przypadki" nas nie słyszą, mają bowiem, jak Proust, pokoje wyłożone korkiem. Usiedliśmy na drewnianej ławie w wykuszu gotyckiego okna. Jórg mówił: — Bardzo interesująca jest cyklofrenia, panie Even, gdyż zawsze długo trwa sam proces jej narastania. Daje ona o sobie znać zazwyczaj około trzydziestego lub czterdziestego roku życia i charakteryzuje się fazowym przebiegiem. Okresy maniakalne przedzie/one są okre&imi depresyjnymi, ale poszczególne fazy mogą trwać krócej lub dłużej, niekiedy przez kilka lat, kilka miesięcy, a nawet kilka godzin. Na pograniczu stanu hipomaniakalnego chorzy odczuwają niezwykłe popędy twórcze, które u ludzi inteligentnych i wykształconych mogą dać cenne wyniki na polu sztuki, literatury, nauki, działalności społecznej, w biznesie. Na przykład taki kupiec Wokulski w okresie hipomaniakalnym może dorobić się 130 , I ogromnego majątku, a także uroić sobie miłość do kobiety, jako do punktu mistycznych odniesień i z największą konsekwencją zacznie działać. Niektórzy chorzy mają niczym nie uzasadnione poczucie winy, chcą odkupywać lub nawracać świat, sprowadzają na dobrą drogę prostytutki, chcą budować miasta na śmietnikach. Potem zaś następuje faza maniakalna i wreszcie depresyjna, w której bardzo ostro rysuje się niebezpieczeństwo zamachu samobójczego. Cyklofrenicy potrafią dokonywać samobójstwa z niezwykłą pomysłowością; wysadzenie wraz ze sobą ruin zamku jest naprawdę niczym w porównaniu z wieloma znanymi mi pomysłami. Dodam tylko dla riaukowej ścisłości, że na stu cyklofreników samobójstwem kończy ośmiu lub dziewięciu. Dla pisarzy musi być czymś arcyciekawym i niezwykle zapładniającym obserwowanie, jak szanowany i dobry człowiek, wyróżniający się w pracy zawodowej i społecznej, nagle zaczyna najpierw skarżyć się na przeróżne drobne niedomagania. Idzie do internisty, a on jak zwykle bąknie coś o nerwicy, o przepracowaniu. A tymczasem nasz osobnik zakochuje się. Ale nie w byle kim. W jakiejś wysoko postawionej pani, ot, choćby w spikerce telewizyjnej. Albo zaczyna opowiadać o prześladowaniach, jakich doznaje od władz zwierzchnich, o podejrzewanej zdradzie żony (kogóż z nas nie zdradza żona?). Usłyszy pan historie o sąsiedzie, który zamierza go otruć w podstępny sposób, proponując podłączenie ich małych domków do wspólnej sieci gazowej. Dość długo trwa, zanim otoczenie zaczyna podejrzewać, że coś z tym osobnikiem nie jest w porządku. Ileż listów do władz! Iluż ludzi zostaje wciągniętych w krąg przedziwnych spraw naszego przyjaciela! W fazie maniakalnej przyjmuje niekiedy postawę bezkompromisowego heroizmu na miarę Don Kichota, potem ma okresy depresji. A gdy zabije się, ludzie mówią: „Zabił się, bo go żona zdradziła", „Zabił się, bo go władze prześladowały", „Zabił się, bo nie chciał akceptować zła". I to jest pożyteczne, wzniosłe, wielowymiarowe. Dlatego stroskanym krewnym radzę, aby raczej pozostawiali chorych w domu, ku pożytkowi serca, ku wesołości i nauce. — Doktorze! — zawołałem. — Czy godzi się śmiać z ludzi chorych? — Nie przesadzajmy, panie Even — powiedział Jórg. — Śmiejemy się z Don Kichota i jego wygłupów, a przecież to kliniczny przypadek. Proszę mi pokazać barbarzyńcę, który Don Kichotowi ośmieliłby się zaaplikować elektrowstrząsy. Dlaczego więc mam je stosować wobec ludzi do niego podobnych? Tylko dlatego, że nie uwieczniło ich genialne pióro Cervantesa? Często czytam „Don Kichota", przyglądam mu się ze wzruszeniem, dostrzegam romantykę postępowania, metaforyczność całej postaci. W tej sytuacji nie mogę leczyć podobnej choroby u jakiegoś urzędnika, bo w ten sposób być może odbieram szanse jakiemuś wielkiemu pisarzowi. Zatroskana matka przyprowadziła mi nie tak dawno pewnego chłopca, który sobie uroił, że jest niejakim Liii Fontellim, artystą lokalowym. Chodził po kawiarniach, gdzie grzecznie kłaniając się usiłował śpiewać arie operowe. Zazwyczaj zresztą nie kończył, bo go wyrzucano. „Nie, nie będę go leczył — oświadczyłem zrozpaczonej matce — ale chętnie zatrzymam go w klinice". I dobrze zrobiłem. Po jakimś czasie zjawił się u mnie pewien pisarz i zabrał go na karty swojej powieści, gdzie został zaprezentowany jako przykład nonkonformizmu, przykład człowieka, który wbrew wszystkim 131 i wszystkiemu wierzy, że jest kim innym niż jest, wierzy w swój talent i kto wie, czy nie ma racji. Bo przecież fakt, że większości ludzi nie podoba się czyjś śpiew, nie jest żadnym dowodem, że ów śpiew jest kiepski. Można posłużyć się przykładem wielu zapoznanych artystów albo powołać się na przykład Kopernika, który wbrew wszystkim twierdził jednak, że Ziemia kręci się wokół Słońca. Gdyby dziś żył Kopernik, być może zatroskana Anna Szyling~przyprowadziłaby go do jakiegoś barbarzyńskiego psychiatry i ten zastosowałby leki, po których on uznałby jednak, że to Słońce kręci się wokół Ziemi. „W każdym geniuszu jest coś z -szaleńca" — pisał Seneka. Jeśli ktoś myśli inaczej niż wszyscy, może być rzeczywiście szaleńcem, ale może być i geniuszem, który świat posuwa do przodu. Kto ma prawo wziąć na siebie ryzyko decyzji? Ale skoro już jesteśmy przy psychozie maniakalno-depresyjnej, zajrzyjmy do innych naszych kwater. Tu na lewo żyje Izabela Łęcka, a tam na prawo Wokulski. — Co pan chce ze mną zrobić, panie Jórg? — zaniepokoiłem się. — Ja pana leczę, panie Even — powiedział Jórg. — Jak wielu współczesnych terapeutów, leczę pana za pomocą literatury, kwizów, monodramatów i innych zabaw intelektualnych. Do rzeczy więc. Oto Izabela Łęcka — osoba piękna, choć nieco zimna. Na jej zboczenie seksualne zwrócił już uwagę pewien krytyk literacki. Pan pamięta, jak wyglądało życie seksualne Izabeli Łęckiej? „Raz zobaczyła w pewnej galerii rzeźb posąg Apollina, który na niej zrobił tak silne wrażenie, że kupiła piękną kopię i ustawiła w swoim gabinecie. Przypatrywała mu się całymi godzinami, myślała o nim i... kto wie, ile pocałunków ogrzało ręce i nogi marmurowego bóstwa? ...I stał się cud: pieszczony przez kochającą kobietę głaz ożył. A kiedy pewnej nocy zapłakana usnęła, nieśmiertelny zstąpił ze swego piedestału i przyszedł do niej w laurowym wieńcu na głowie, jaśniejący mistycznym blaskiem. Siadł na krawędzi jej łóżka, długo patrzył na nią oczyma, z których przeglądała wieczność, a potem objął ją w potężnym uścisku i pocałunkami białych ust ocierał łzy i chłodził jej gorączkę. Odtąd nawiedzał ją coraz częściej i omdlewającej w jego objęciach szeptał on, bóg światła, tajemnice nieba i ziemi, jakich dotychczas nie wypowiedziano w śmiertelnym języku. A przez miłość do niej sprawił jeszcze większy cud, gdyż w swym boskim obliczu kolejno ukazywał jej wypiększone rysy tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie. Raz był podobny do odmłodzonego jenerała-bohatera, który wygrał bitwę i z wyżyn swego siodła patrzył na śmierć kilku tysięcy walecznych. Drugim razem przypomniał twarzą najsławniejszego tenora, któremu kobiety rzucały kwiaty pod nogi, a mężczyźni wyprzęgali konie z powozu. Innym razem był wesołym i pięknym księciem krwi jednego z najstarszych domów panujących, innym razem dzielnym strażakiem, który za wydobycie z płomieni trzech oSeb na piątym piętrze dostał Legię Honorową; a innym razem był wielkim rysownikiem, który przytłaczał świat bogactwem swej fantazji, innym razem weneckim gondolierem albo cyrkowym atletą nadzwyczajnej urody i siły"... — Cóż mogę dodać do tego, przyjacielu - ciągnął dalej Jórg. — Co najwyżej, że zboczenie to nazywa się pigmalionizm. Polega ono na miłości 132 platonicznej lub pożądaniu seksualnym, skierowanym ku martwym przedmiotom — obrazowi, fotografii, rycinie, rzeźbie. Służy ono do kultu platonicznej miłości lub uprawiania samogwałtu. Dodać warto, że pigmalionizm u niektórych osobników może utrudgić lub wręcz uniemożliwić nawiązanie rzeczywistych kontaktów seksualnych. W wielu przypadkach rokowania są słabe. Być może, gdyby nawet Łęcka wyszła za mąż za Wokulskiego, byłoby tu małżeństwo nie spełnione, tragiczne. Jak wiemy zresztą, nigdy"Viie wyszła za mąż, a ze Starskim dokonywała jedynie pieszczot w ciemnościach, gubiąc cenną dla Wokulskiego blaszkę. Wokulskiego cechował brak libido, nic nam nie wiadomo, aby pożądał Łęckiej. Wierzę Prusowi, gdy daje nam do zrozumienia, że Wokulski przed swym małżeństwem ze starą Minzlową raczej nie interesował się kobietami. Jego abstynencja seksualna stanowiła przecież nawet temat stałych kpin ze strony pani Małgorzaty, gdy zapraszała go do siebie na herbatki. Pamiętam, jak żartowała: „Czy podobna, panie Wokulski, ażeby pan nigdy nie kochał się? Ma pan, o ile wiem, ze dwadzieścia osiem lat, prawie tyle co ja. I kiedy ja już od dawna uważam się za starą babę, pan wciąż jest niewiniątkiem". Był więc Wokulski w oczach swoich znajomych młodzieńcem niewinnym, bez żadnych doświadczeń seksualnych. Nasuwa się pytanie: co było przyczyną, że zdrowy, silny dwudziestoośmioletni mężczyzna nie miał żadnych kontaktów seksualnych? A potem przyszło małżeństwo ze starą babą, o wiele starszą od niego. Była to kobieta pełna pożądliwości i spragniona rozkoszy, ponieważ, jak wiemy to od niej, stary Minzl pod koniec życia przez wiele lat był impotentem na skutek, jak twierdziła, nadużywania piwa. Czy zachłanność seksualna i pożądliwość starej baby mogły rozbudzić libido Wokulskiego? Sądząc z relacji Rzeckiego, Wokulski zobojętniał na wiele spraw, stał się melancholijny. Ów żelazny dawniej mąż zaczął się giąć w aksamitnych pazurkach pani Małgorzaty. I wreszcie nastąpiła jej śmierć, a z nią wyzwolenie: podróże w dalekie kraje, robienie pieniędzy. Ale ciągle nic nam nie wiadomo o jakichś kobietkach. Gdyby zresztą były, wspominałby o nich Prus, tak precyzyjny i dokładny w opisie swoich bohaterów. Można więc stwierdzić bez cienia przesady: jedyną kobietą w życiu największego polskiego bohatera pozytywizmu była stara baba, która zmarłą, usiłując ratować niknącą urodę. I tylko w tym kontekście rozumieć można miłość Wokulskiego do Izabeli Łęckiej, którą pewnego wieczoru nagle ujrzał w teatrze. Pisze o tym Prus: „Zrobiła na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że ją kiedyś widział i że ją dobrze zna. Wpatrzył się lepiej w jej rozmarzone oczy i nie wiadomo skąd przypomniał sobie niezmierny spokój syberyjskich pustyń, gdzie było niekiedy tak cicho, że prawie słychać było szelest duchów wracających ku zachodowi. Dopiero później przyszło mu na myśl, że on nigdy i nigdzie jej nie widział, ale — że to jest jak coś — jakby na nią od dawna czekał (...) Uczuć swoich nie nazwałby miłością i w ogóle nie był pewien, czy dla oznaczenia ich istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że stała się ona jakimś mistycznym punktem, w którym zbiegają się wszystkie jego wspomnienia, pragnienia, nadzieje, ogniskiem, bez którego życie nie miałoby stylu, a nawet sensu". Wokulski nie nazwał swojego uczucia miłością, i le krytycy literaccy, 133 przypominający w tym względzie histeryczne panienki, mówią zawsze o miłości Wokulskiego do Łęckiej. Co do mnie, bardziej ufam Prusowi niż krytykom i skłonny jestem wierzyć, że Wokulski nie kochał Izabeli, ale była ona dla niego jedynie „mistycznym punktem", w którym, jak mówi Prus, zbiegały się wszystkie jego pragnienia i nadzieje. Nie nazwiemy przecież miłością uczucia, jakie w okresie pokwitania młode dziewuszki żywią do aktorów, a nawet do swych nauczycieli. Nie nazwiemy także miłością uczucia, które może się w kimś obudzić do twarzy widzianej na ekranie telewizyjnym. Wokulski nie znał osobiście Izabeli Łęckiej, nigdy z nią nie rozmawiał, ale pojechał w dalekie kraje, aby zrobić majątek i zbliżyć się do niej. Uczucie Wokulskiego do Łęckiej ma charakter platoniczny, choć celem ma być małżeństwo. Jest to uczucie o charakterze urojeniowym, nie mające nic wspólnego z prawdziwą miłością, która jest uczuciem znacznie bogatszym, wielostronnym, pełniejszym, mającym swe źródło najczęściej w pożądaniu seksualnym i stanowiącym jego sublimację. Nie można zakochać się w portrecie. Miłość wymaga psychicznego zbliżenia do partnerki, wzajemnego poznania. To, co nazywamy miłością od pierwszego wejrzenia, jest zazwyczaj tylko nagłym, spazmatycznym uczuciem pożądania do jakiejś osoby w wyniku doboru naturalnego. Potem następuje poznanie, zbliżenie psychiczne i sublimacja popędu w postaci miłości. Niekiedy zresztą bywa odwrotnie. Najpierw budzi się uczucie niechęci do partnera czy partnerki, a dopiero pod wpływem poznania psychicznego rodzi się wielką potęga miłości i pożądania. A czy pamięta pan opisy dziwnych stanów psychicznych Wokulskiego, z których zwierza się Rzeckiemu po swym powrocie z zagranicy? A owa Thanatos, czyli tęsknota za śmiercią, która prześladuje Wokulskiego niemal od początku książki? Jeszcze w pierwszym tomie pyta on siebie: „Kto wie, czy śmierć jest takim złem, jak wyobrażają sobie ludzie? — I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie niepokoiłoby żadne pragnienie, żadne nadzieje". A owa zastanawiająca scena w Parku Łazienkowskim, gdy Wokulski niemal goni złoczyńców i każe się im zabić: „Jaki to przyjemny musi być chłód noża wbitego w rozgorączkowane serce. Na szczęście — westchnął — dziś nie wolno zabijać innych, a tylko siebie samego; byle od razu i dobrze. Wspomnienie o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go". I dalej: „Uczuł pragnienie śmierci". A to wszystko, zanim poszedł na pierwszy obiad do Łęckich i istniały wielkie szanse, że jego mariaż z Izabelą Łęcką dojdzie do skutku. Dopiero później następuje nieudane samobójstwo pod Skierniewicami i wreszcie ów zaskakujący, dwuznaczny koniec Wokulskiego. — Krytycy literaccy, panie Even — ciągnął dalej doktor Jórg — ciągle wspominają o czerwonych rękach Wokulskiego. Tymi czerwonymi rękami nie mógł objąć delikatnej i arystokratycznej Izabeli. A przecież cały Balzac nie mówi o niczym innym, jak o tym, że*tacy właśnie ludzie z czerwonymi rękami brali sobie za żony delikatne i piękne arystokratki, albo odwrotnie, nadwątloną fortunę arystokraty wzmacniała fortuna córki kupca lub fabrykanta o czerwonych rękach. Czy nie tak jest w „Ziemi Obiecanej"? Doktor Szuman mówił, że Wokulski zginął pod gruzami feudalizmu. Być może. Doktor Szuman mówił także, iż Wokulski to wariat. Ale w jego ustach znaczyło to, że Wokulski jest 134 . ь>—rfi^HB romantykiem. Bez względu na wiedzę z dziedziny psychiatrii, Szuman jako lekarz czuł, że Wokulski zmierza do tragicznego końca. Diagnoza doktora Szumana przyjęta została przez oficjalną krytyką literacką. W Wokulskim walczył pozytywista z romantykiem, dwoistość jego natury wydaje się oczywista. Na stronach książki mamy jakby do czynienia z dwoma różnymi ludźmi. Gdyby Szuman miał współczesną wiedzę lekarską, być może zmieniłby swoją diagnozę, być może, że stwierdziłby, że Wokulski choruje na psychozę maniakalno--depresyjną z elementami schizofrenicznymi, a jego dwoistość w postępowaniu wynika z faz cyklicznych rozwijającej się w nim choroby Oto wyrachowany dotychczas kupiec każe nagle podstawionym przez siebie ludziom podwyższać cenę kamienicy, którą zamierza kupić. Zamiast zniszczyć finansowo Łęckiego i zbiedniała, pokorną Izabelę wprowadzić do swego łóżka, jak mu to inni radzą i jak to zrobiłby prawdziwy człowiek interesu, on chce ją uczynić bogatą, a tym samym oporniejszą. A przecież Prus sugeruje nam wyraźnie, że co jak co, ale interesy ten Wokulski umiał robić. Jeśli postępuje w ten sposób, to nie da się to wyjaśnić inaczej niż romantyzmem. Lecz co mówi Wokulskiemu stary Szlangbaum: „Gdybym pana nie znał, pomyślałbym, że pan jest wariatem". Stary Żyd, który kochał swoje dzieci, zdolny był pojąć miłość Wokulskiego, nie mógł zrozumieć postępku Wokulskiego. Niestety, Szlangbaum nie wiedział nic o psychozie maniakalno-depresyjnej. Dla pana Wokulski to tylko postać literacka, człowiek z papieru, panie Even. A dla mnie to żywa istota ludzka, ktoś kto musi jeść, pić, oddawać mocz i kał. Jednym słowem, dla mnie jest to istota biologiczno-społeczna, o której mam prawo sądzić, że była podatna na katar, mogła mieć również i chorobę psychiczną. I czy się komu podoba czy nie, mam prawo spojrzeć na nią nie tylko jako na nosiciela idei, ale także zarazków. Moje spojrzenie nie uwłacza wielkości pisarstwa Bolesława Prusa; Wokulski wcale przez to nie jest mniej, a może właśnie jeszcze bardziej tragiczny. Patrząc w dawny sposób na Wokulskiego, jako na arenę zmagań romantyzmu z pozytywizmem, niejako oddalamy go od siebie. Patrząc moimi oczami, widzimy go bliżej, współcześniej, być może jako jednego z nas. — Pan jest szaleńcem — wyszeptałem. — Oczywiście — zgodził się ze mną. — Jak Kordian znalazł się pan w „Domu obłąkanych". ::йї&9 І CZĘŚĆ DRUGA Autoterapia ж '■"...: ■ t % Na ziemi, której pył noszę na swoich butach, zieleń jest przelotnym ptakiem, podobnie jak czysta biel zimy. Najdłużej pozostają czerń, różne odmiany brązu i ochry. I gdy codziennie wychodzę na ganek, przytłaczają mnie czerń i szarość — widzę mgłę, która unosi się nad bagnem jak siwy dym ze starego mielerza. Mgła również zasnuwa i rozmazuje kontury ogromnego lasu, a także sprawia, iż jezioro wydaje się z daleka oślepłym okiem. W stajni, na kamiennej posadzce, u drewnianego żłobu, stoi mój samochód. Nie pachnie tam ani końskim moczem, ani owsem i sianem, ale rozchodzi się delikatny zapach oliwy i smarów. A przecież jakże często słyszę rżenie konia i słyszę tętent jego kopyt, gdy pędzi skrajem bagien. Na jednej z wysp na jeziorze, widocznych z moich okien, niekiedy dostrzegam blask ognia — zastanawiam się wówczas, kto rozpalił ognisko: turyści, rybacy czy pijany pastor Agrikola, który przestał wierzyć w Boga, lecz nie przestał szukać prawdy. Myślę też często o Jonsie Ehrenreichu i zastanawiam się, po co ten i ów człowiek pragnie poruszyć świat. Myślę także o mojej pięknej sąsiadce, Jenny von Gustędt, która obraca złoty pierścień na palcu — pierścień z kamieniem z małą czarną strzałką; jest to bowiem strzała, która i mnie trafiła. Dość często odwiedza mnie Boruń, stary nauczyciel i pożycza książki, które szybko zresztą odnosi. Powiada: „Teraz rzadko kiedy czytam do końca jakąś książkę. Odkładam, gdy nie widzę w niej prawdy". To dziwne, że są ludzie, którym nie wystarcza samo piękno, chcą także prawdy. Moi przyjaciele twierdzą, że piękno istnieje niezależnie od prawdy, jest czymś tajemniczym, wiecznym, a prawdy bywają lub nie bywają. Lecz ja myślę nieco inaczej — wiem, że istnieje prawda dla każdego z nas. I wszyscy oni — von Balk ze smutną twarzą, pastor Agrikola, Jons, a na pewno i ja wraz z nimi, wciąż poszukujemy i pragniemy prawdy. Poprzez tę prawdę, jak poprzez mgłę, która unosi się nad bagnem, chcemy zobaczyć kontury piękna. Szare mniszki z klasztoru staroobrzędowców w Wojnowie opowiadały mi, że w czasach, gdy klasztorem władała pobożna i młodziutka mniszka Praksija, żył wśród nich mąż tak świątobliwy, że nie chciał on nawet gestem obrazić Boga. Nie mył się i nie przebierał się, aby nagością swoją nie razić własnych oczu. Umarł z brudu, pożarty przez wszy. • 139 Wśród nas świątobliwi mężowie, którzy nie chcąc obrazić piękna zawartego w dziełach sztuki, gotowi są oburzać się, gdy ktoś pragnie obedrzeć bohaterów z ich szat ze spiżu. Przed wojną mieszkaliśmy w małym mieście, gdzie mój ojciec był lekarzem. Żyliśmy w dużym, siedmiopokojowym domu, a ów siódmy pokój zajmowała moja babka. Była to kobieta jak na owe czasy dość zamożna, posiadała kamienice w dużym mieście i dużą rentę po mężu, wysokim urzędniku kolejowym. Poza tym miała trzy córki, które dobrze wyszły za mąż. Gościła to u jednej, to u drugiej, najczęściej jednak przebywała w domu moich rodziców, gdzie miała pięknie urządzony pokój. Pamiętam dobrze swoją babkę, drobną kobietę, zawsze ubraną na czarno. Pamiętam także siebie z fotografii z tamych lat — pięcioletniego, jasnowłosego chłopca o marzycielskim wyrazie twarzy. Pamiętam również, że którejś niedzieli babka wzięła mnie za rękę i poszła ze mną do kościoła. Ale nie weszliśmy jak zwykle do wnętrza, tylko usiedliśmy w długim rzędzie żebrzących pod kościołem staruszek. Babka moja także wyciągnęła rękę i kazała mi robić to samo. Podobało mi się to, bo pięknie ubrane panie, które widywałem w domu moich rodziców, przede wszystkim w moją małą dłoń kładły drobne i większe monety. To ja nazbierałem najwięcej, o wiele więcej niż moja babka i niż wszystkie pozostałe staruszki-żebraczki. Nazajutrz moja matka chciała się wieszać, a ojciec natychmiast wyjechał do wojewódzkiego miasta, aby prosić o przeniesienie służbowe w inne strony. Ale zanim to się dokonało, długo jeszcze zażywałem przedziwnej rozkoszy, gdy idąc ulicą albo bawiąc się na pełnym kwiatów skwerku bywałem zaczepiany przez panie o pachnących dłoniach, które głaskały mnie po włosach i mówiły: „Biedne dziecko, twoja matka wygnała cię na żebry". Pełen niewysłowionej dumy powracałem potem do domu, gdzie dwie służące podawały mi obiad, a nauczyciel angielskiego codziennie udzielał dwugodzinnych lekcji. Po wielu latach, gdy już jako osiemnastoletni licealista próbowałem tworzyć opowiadania, pewien pisarz, do którego zaniosłem swoje próbki, doradził mi: „Niech pan sięga do surowej gleby swych dziecięcych przeżyć, młody kolego". Inny literat napisał do mnie, że mam pewien talent, którego nie powinienem zmarnować. Niestety, moje nowe^opowiadanie wpadło kiedyś w ręce ojca. — Twoja babka miała starczą psychozę maniakalną — powiedział i rękopis włożył w ogień płonący pod fajerkami. — Ojcze! — krzyknąłem — zabiłeś we mnie Balzaka. Zabiłeś „matkę Goriot". .•'•"'.': ł wtedy narodził się Hans Jórg. 140 W wielkiej auli siadywałem zawsze w pierwszym rzędzie ze względu na swój krótki wzrok. Pamiętam wielki ekran i powiększony na nim sinawoszary mózg ludzki podobny do zakalcowatego, źle uformowanego i nie dopieczonego bochna chleba. — Panie i panowie! — mówił profesor K. — jak państwo widzą, mózg paranoika oglądowo nie różni się niczym od mózgu normalnego człowieka. A jednak w tym oto mózgu następują procesy, których przyczyn, istoty oraz celu nie jesteśmy jak do tej pory w stanie zrozumieć. W klinicznym obrazie paranoi stwierdzamy zawsze nienaruszoną strukturę osobowości, brak jakichkolwiek zaburzeń afektywnych, brak omamów i czystą świadomość. Pozostają jedynie urojenia, związane w zadziwiająco logiczny system, który nie wykazuje żadnych luk poza tym, że posiada błędne założenie. Znamy kilka odmian paranoi. Obłęd zazdrości, obłęd pieniaczy, obłęd religijny, obłęd wynalazczy oraz obłęd udzielony, gdy inteligentny paranoik potrafi swemu otoczeniu zasugerować swoje urojenia. Wówczas to albo człowiek prymitywny, albo z kolei człowiek nadwrażliwy, jak na przykład wybitny artysta, człowiek z gruntu zdrowy psychicznie potrafi przejąć od chorego cały jego system urojeniowy wraz z jego dynamiką afektywną i siłą przekonania. Szczególnie u kobiet paranoiczek stwierdzamy urojenia polegające na przekonaniu, że wszystkie kłopoty w jej życiu osobistym i zawodowym spowodowane zostały skrytą miłością, jaką ją darzy ktoś potężny i wpływowy. W zależności od środowiska będzie to dla ubogiej szwaczki potężny hrabia czy baron mieszkający w sąsiednim zamku, dla robotnicy w systemie kapitalistycznym — fabrykant lab członek zarządu korporacji przemysłowej, w innym systemie — dyrektor lub główny inżynier albo jakaś wpływowa osoba polityczna. Na marginesie pozwolę sobie zrobić dygresję i powrócić do wspomnianych już na poprzednich wykładach tak zwanych przeżyć wstrząsających, które, jak sądzą laicy, są czynnikiem powodującym zaburzenia psychiczne o charakterze trwałym, na przykład paranoje. Nie muszę chyba w tym gronie przypominać, że na powstanie takich czy innych anomalii w życiu psychicznym człowieka mogą mieć wpływ nie tylko czynniki egzogenne, czyli zewnątrzustrojowe, ale także endogenne, czyli wewnątrzustrojowe. Nie należy również lekceważyć czynników psychogennych. Zapewne dużą rolę w życiu człowieka odgrywają takie ujemne zjawiska, jak przykre przeżycia, długotrwałe napięcia afektywne, tęsknota, przemęczenie, zmartwienia i brak snu, nieregularny tryb życia i urazy płciowe, warunki atmosferyczne i konflikty intrapsychiczne. Już Pawłów wykazał na psach, że nie wszystkie one reagowały jednakowo na te same bodźce. Nerwice doświadczalne tym łatwiej występowały, im słabszy był układ nerwowy psa. Podobnie jest z ludźmi. Niemniej wątpliwe się zdaje, aby owe przeżycia wstrząsające, zmartwienia i troski mogły powodować zaburzenia o charakterze trwałym. Dla przykładu: obłęd Arbienina nie mógł się zrodzić tylko dlatego, że przekonał się on po dokonaniu zabójstwa o braku winy posądzonej o zdradę żony, ale musiał trwać daleko wcześniej. Wyrażał się w urojeniach związanych z podejrzeniami wobec żony, a dopiero po zabójstwie ujawnił się już w sposób całkowicie ewidentny dla otoczenia. Tak dojrzewał Hans Jórg. 141 Przed snem lubię zajrzeć do starych, wypróbowanych dzieł literackich. Przerzuciłem „Zbrodnię i karę", potem sięgnąłem po „Upadek" Camusa, przewertowałem opowiadania z „Muru" Sartre'a. O dziwo, po takich lekturach zazwyczaj zasypiałem spokojnie, snem —jak to się mówi — sprawiedliwego. Ale tej nocy długo myślałem o Martinie Evenie, który fotografował akty męskie i damskie bez odchyleń w stronę pornografii. A potem już tłukłem się w starym wehikule Franciszka, który jechał do Olsztyna, aby powiadomić komisarza dorocznej wystawy plastycznej, iż nie weźmie w niej udziału. Była wczesna wiosna, koło zamku po raz pierwszy w tym roku zobaczył Franciszek bladą zieleń młodych listków. U niego, nad jeziorem, na wielkiej połaci bagien, które dzieliły go od lustra wody, wciąż jeszcze panował kolor sjeny palonej, ochry. Przyjechał trochę zbyt wcześnie jak na wizytę w czyjejś pracowni, siadł więc w „Staromiejskiej", pił kawę i patrzył przez okno na ludzi spieszących ulicą w stronę „Delikatesów" na Starym Mieście.-.Już chyba tydzień nie miał żadnej dziewczyny i widok młodych kobiet, które zrzuciły zimowe okrycia i poddawały swoje szyje i dekolty pod pierwsze promienie wiosennego słońca, napełniał go czułością, a także podniecającym drżeniem. Był niemal pewien, że je wszystkie kocha miłością, która nie zna nasycenia, jest odwieczna i nigdy nie spełniona. Wydawało mu się, że wystarczy uchylić okna w kawiarni, wyciągnąć rękę i mieć każdą z nich. I choć zdawał sobie sprawę, że to wrażenie jest złudne, to przecież miał uczucie wielkiego bogacza i właściciela tych wspaniałych światów, które przesuwały się mimo niego, drobiąc kroki, kołysząc biodrami, wysuwając do przodu wypukłości piersi. Czuł się wielkim przyjacielem całego świata, ale zarazem nie potrafił pozbyć się wrogości, którą budził w nim widok mężczyzn, szczególnie tych ociężałych, przewalających się z nogi na nogę, o szorstkich od zarostu twarzach i ospałych spojrzeniach. Może w rzeczywistości byli inni, niż jego o nich wyobrażenie, lecz jednocześnie nie potrafił oprzeć się przekonaniu, że z twarzy wielu przechodzących mimo niego kobiet odczytuje oskarżenie: tej nocy dokonano na mnie morderstwa. % Bogumił R. mieszkał na czwartym piętrze stylowej kamieniczki staromiejskiej. Pod dość stromym dachem miał pracownię z zapleczem kuchennym, łazienką i ubikacją. Był wysokim, rosłym mężczyzną około czterdziestki, włosy miał czarne i gęste, bez jednego siwego kosmyka. Sine od zarostu policzki, ogromne czarne oczy, wydatny nos i pełne usta — mężczyzna w rozkwicie urody. Widoczne już worki pod oczami zdawały się ujawniać jakieś niedawne wielkie przeżycia. I Franciszek pomyślał, że chciałby mieć taką twarz, bo właśnie taka podoba się kobietom. — Nie przywiozłem żadnego^ obrazu — oświadczył Franciszek — nie mam niczego gotowego, całą zimę przemarnowałem na jakieś szkice i próby. Nic mi nie wyszło. ł — To bardzo źle'— pokręcił głową Bogumił. — Drugi raz już tak pan robi. Po naszej wystawie będzie eliminacja na biennale warszawskie. Pan wie, że nieobecni nie mają racji. 142 — I pieniędzy — dorzucił Franciszek. Gospodarz wskazał mu wiklinowe fotele przy niskiej ławie. — Napijemy się czegoś? Muszę przyznać, że spodziewałem się po panu czegoś więcej. Człowiek, który mieszka na wsi i na którego bez ustanku musi oddziaływać nasz melancholijny pejzaż — prości ludzie, proste sprawy, proste odczuwanie świata, no, wie pan, co mam na myśli, wszystko to powinno się było znaleźć w pana obrazach. Ja wiem, co pani gubi. Kobiety. W swoim czasie krążyły tu o panu różne plotki. Powinien się pan ustatkować, ożenić powtórnie i żyć jak inni. Nie zamierzam moralizować, ja sam rozwodziłem się już trzy razy. Owszem, mam kochanki, ale uważam, że tylko małżeństwo jest najdoskonalszym dopełnieniem miłości. Może się znowu ożenię, po raz czwarty — uśmiechnął się pogodnie. — Być może są ludzie, którzy nie nadają się do małżeństwa — odparł Franciszek — i ja do nich należę. I pan również. Niektórym osobnikom nie wolno wydawać prawa jazdy; szkoda, że małżeństwa nie traktuje państwo z tą samą powagą. Niech mi pan powie, czy można mylić się aż trzy razy? — Ja się nie mylę. Po prostu przeżywam wielką miłość, potem ona mija i rozchodzimy się. — No tak. Ale one gdzieś tam zostają. — Są żywotne i znowu stają na nogi. Pan nie zna kobiet, panie kolego. Być może nie są warte naszej miłości. Mam za sobą trzy sprawy rozwodowe, trzy koszmary. One są zupełnie inne, gdy zaczyna się miłość i gdy się kopczy. Czy pan wie, że podczas rozprawy sądowej żadna z moich żon ani słowem nigdy nie wspomniała o miłości, która umarła, ale miała zawsze pełną gębę gadaniny o samochodzie, który chcjała mi wydrzeć. Może im w gruncie rzeczy zależy tylko na pieniądzach? Płać jej te pięć tysięcy, a ona będzie dalej kładła się z tobą do łóżka. Ale jaki krzyk podnosi, gdy chcesz te pięć tysięcy władować w inną. Bywałem również na procesach rozwodowych kilku swoich przyjaciół z najróżniejszych środowisk. I wie pan, do jakich doszedłem wniosków? Ilekroć sprawę zakładała kobieta, bo zamierzała odejść do innego, tylekroć na takiej rozprawie słyszało się z ust jej męża słowa pełne żalu za utraconą miłością. Kiedy zaś sprawę zakładał mężczyzna, bo chciał odejść do innej, na sali sądowej była gadanina o forsie. — Bo kobieta chyba pozostaje w gorszej sytuacji. Ma dzieci... — U bezdzietnych było to samo. Zresztą niechże pan nie powtarza stereotypów i banałów o tych nieszczęsnych kobietach pozostawionych przez mężczyznę, które to są bezradne i nie wiedzą, jak żyć. Czy widział pan kobiety, które całymi godzinami wystają w poczekalniach prokuratorów, aby wywalczyć alimenty? Bezzębne, brzuchate, zaniedbane. Patrząc na nie człowiek się niekiedy nie dziwi, że uciekł od nich mężczyzna. W prasie pracuje dużo kobiet i to one zazwyczaj zajmują się sprawami małżeństwa, dlatego w społeczeństwie tworzy się fałszywy obraz. — Miałem przyjaciela, który rozwodził się cztery razy — powiedział Even — za każdym razem powodem była prawdziwa lub rzekoma zdrada żony. Ożenił 143 się po raz piąty i, jak słyszę, żona go znowu zdradza. Naprawdę go zdradza. Myślę, że on po prostu pozostawał wierny pewnemu modelowi kobiety. On zawsze zakochiwał się w dziwkach. Porządna dziewczyna nie budziła w nim emocji. To samo tyczy niektórych kobiet. Ilekroć wyjdą za mąż, zawsze trafią na łobuza i pijaka. Bo one po prostu takiego szukają. A poza tym pewni osobnicy wyzwalają w nas uczucie sadyzmu, masochizmu i tym podobne. W wielu wypadkach istnieje ścisła współzależność między ofiarą a sprawcą. Trafiają się kobiety i mężczyźni powołani niejako do tego, aby być ofiarami. Są kobiety, których nigdy nie zgwałcono, i takie, które gwałcono kilkakrotnie. Są ludzie, których przez całe życie nigdy nie okradziono i są tacy, których okradano wielokrotnie. — A do jakich osobników ja należę? — Pan będzie zawsze sprawcą — roześmiał się Even. — I będzie się pan • rozwodził jeszcze kilka razy. Nasze prawo na to pozwala. W gruncie rzeczy najłatwiej jest zawrzeć małżeństwo. Wystarczy spełnić tylko jeden warunek: być wolnym. Co innego już, gdy się chce kupić motorower, i to na raty. Sprawdzają konto i stan zadłużeń, wypłacalność, trzeba mieć żyranta. Ale ożenić się możesz i po raz piąty: urzędnik stanu cywilnego nie zapyta o poprzednie żony, 0 pozostawione dzieci, o choroby dziedziczne i tak dalej. — Małżeństwo i miłość to prywatna sprawa. *— Znam kobietę, która ma już ośmioro nieślubnych dzieci. Powiada, że to jej prywatna sprawa. A ja myślę, że nie. Każde jej dziecko wychowuje się na koszt państwa, więc i za moje pieniądze. — Czy to nie jest faszyzm, panie Even? — Po prostu mam poczucie sprawiedliwości. I nie podoba mi się, że jedna, kobieta odmawia sobie trzeciego dziecka, bo powiada, że nie wystarczy jej już na trzecie łóżeczko, na trzecią parę butów i trzeci komplet książek szkolnych, a inna rodzi ósme, które potem żyje kosztem tamtej kobiety i jej dwojga dzieci. Pan jest w porządku, bo pan w majestacie prawa ożeni się po raz czwarty czy piąty, a ja jestem nie w porządku, bo zmieniam dziewczyny. I pan mówi do mnie: „Ustatkuj się pan, panie Even". Ale te moje dziewczyny niczego wielkiego nie budują na tym moim łóżku, a pańskie żony myślą, że to będzie trwało wiecznie. W opinii społecznej jednak pan jest zawsze w porządku, a ja jestem łajdakiem. — Niech pan nie przesadza, panie Even — poklepał się po brzuchu Bogumił R. — Napijmy się po kielichu i pokażę panu swoje obrazy. Najnowsze. Mnie miłość służy inaczej niż panu. Obrazy były rzeczywiście piękne. Drzewa. Same drzewa. Piękne, stare drzewa, poskręcane jak ludzkie ręce. Wspaniała architektura dębów i buków. 1 jeden nie dokończony akt młodej kobiety. Długie, szczupłe uda, nieduże piersi, długa szyja i trójkątny pyszczek c niskim czołem, zakrytym trochę przez długie czarne włosy. Usta zaciśnięte w gniewie czy złości, oczy zbyt małe, mongolska fałda. . — Ładna — stwierdził Even. — DziWka. Wstrętna dziwka — wybuchnął złością Bogumił. — Maluję ją od tygodnia i myśli pan, że miałem coś z tego? Nic. Zimna jak grobowiec. • 144 —, Miałem przyjaciela, który wciąż żalił się na oziębłość swojej żony. A jej kochanek ciągle nosił szalik, tak był przez nią pogryziony. — Ach, to wcale nie o to chodzi. Ona jest zimna w środku, w sobie. — Przyczyny oziębłości zawsze Jeżą tam, w głębi, w korze mózgowej. - — Podoba się panu? Niech pan z nią spróbuje, bo ja nie daję rady. Może pan nauczy ją rozumu, wleje trochę oleju do tego pustego łba. Ona nas nienawidzi, pan rozumie? Czy pan wie, jaka jest jej najlepsza zabawa? Ma ładną koleżankę, obydwie podrywają jakichś facetów, prowadzą ich do restauracji, najedzą się, napiją i zwiewają tylnymi drzwiami. Nie chodzi im wcale o to, żeby zjeść i wypić za darmo, ale widzą w tym frajdę, że znowu nabrały mężczyzn, zrobiły ich, jak to się mówi, w lewo. Ona, ta moja Klara, ma kupę forsy, bo jej były mąż oficer marynarki, płaci ogromne alimenty i na nią, i na ich dziecko. W grę wchodzi więc swoista perwersja i nienawiść do nas, mężczyzn. Dla niej największa przyjemność, to podniecić mężczyznę do granic ostateczności i tak go zostawić. Przyszła raz do tutejszego mecenasa, rozebrała się, położyła na tapczan, ale mu się nie oddała. On się wściekł i nagą wyrzucił za drzwi. Miał o to sprawę, ale się wybronił, wiadomo, adwokat. Sąd go uniewinnił, ponieważ jej zachowanie uznano za wyraźną prowokację. Myśli pan, że ją to nauczyło rozumu? Ani trochę. Do mnie przychodzi, bez żenadypokazuje tyłek i to, co między nogami. I nic. Nic dalej. Udaję, że mnie to nic nie obchodzi, ale się złoszczę i ona o tym wie, dziwka. Even jeszcze raz popatrzył na obraz. — Nie widać, że miała dziecko — stwierdził.; — Podciągnąłem jej trochę piersi i wygładziłem brzuch. Ale tak w ogóle, to jest ładna. Chce pan już iść? Nie, niech pan zostanie, przyjemnie się z panem rozmawia. Zrobimy wieczorem jakieś party, znam trochę fajnych dziewczyn.-Ta Klara też tu przyjdzie po południu, będę kończył obraz. Może pan spróbuje swoich sił. — Nie jestem cudotwórcą — wzruszył ramionami Even. Ale postanowił zostać. Dziewczyna miała dużą klasę. Mężczyźni lubią komplikować to, co bywa w gruncie rzeczy bardzo proste. Bogumił opowiadał: > — Wychowała się w domu, gdzie nie było ojca, bo rzucił je i pojechał w drugi koniec Polski. Od matki ciągle słyszała wyrzekania na mężczyzn, że to gatunek drański, sami oszuści. Oczywiście, ani przez chwilę nie wierzyła, bo kto wierzy matce, od której odszedł mężczyzna. Miała szesnaście lat i zaszła w ciążę z jakimś chłopaczkiem w jej wieku. Matka zaprowadziła dziewczynę do lekarza na skrobankę. W rok później wyszła za mąż za oficera marynarki, który też zaczął całą sprawę od tego, że dziewczynę napompował. Urodziła się dziewczynka, ale gdy już miała dwa lata, nagle przyszło wezwanie z poradni skórno7wenerologicz-nej na badanie i jej, i dziecka, bo mąż gdzieś tam się zaraził od jakiejś dziwki portowej. Rozwiodła się, wyleczyła. A teraz nas nienawidzi. Przypomniały się jej przykre nauki, którymi karmiła ją matka, a co potem potwierdziło doświadczenie. Dorzucić panu coś więcej? — Nie — powiedział Even — to już niemal cała książka, ale ja nie jestem i 145 literatem. Całość została pięknie zakomponowana. Jak w pana obrazach. Widać całą architekturę drzewa, ale miąższu ja nie czuję. W prawdziwym drzewie płyną soki, z dołu do góry, coś tam niosą, coś zabierają; jednym słowem, istnieje cała biologia drzewa. Wszystkie kostki z pańskiego opowiadania można rozrzucić i ułożyć na nowo, zupełnie odmiennie. Jeśli na przykład powiem panu, że ona urodziła się lesbijką, to jak się to wszystko ułoży? Próbowała walczyć ze swoimi skłonnościami i oddała się chłopakowi, który ją zapłodnił i musiała płód usunąć. Chciała się uwolnić od zrzędzącej matki i szybko wyszła za mąż, bo to była jedyna droga do samodzielności. Z mężem nie miała przyjemności, on to czuł, dlatego chodził na dziwki, gdzie się zaraził. Wtedy znalazła pretekst, żeby się od niego odczepić. I w ogóle odczepić od mężcjzyzn. Teraz, jak pan wspomniał, ma bardzo ładną koleżankę..,, — Tak pan sądzi? — zafrasował się Bogumił. i ' — Tak nie myślę. Chciałem udowodnić, że te kostki można układać w różne figury w zależności od tego, co się chce udowodnić lub co się w ogóle wie o człowieku. Można wyjść od kompleksu ojca — przez całe swoje życie szukała ona ojca, którego jej brakowało w dzieciństwie. Każdy chciał być kochankiem, a nikt ojcem. — Rozumiem. — Można wyjść od kompleksu matki — w okresie dzieciństwa i dojrzewania seksualnego dziewczyna identyfikowała się z władczą i rządzącą matką; chce więc bez przerwy władać mężczyznami, a trafia ciągle na osobników silnych, takim być może był jej mąż lub pan. Zdobędzie ją człowiek słaby, bezwolny. — Rozumiem. — Pan o niej nic nie wie, przyjacielu. Może we wczesnej młodości chorowała na jakieś choroby zakaźne, może uprawiała sporty i jakiś idiota, trener, podał jej sterydy, jak to się stało z młodymi pływaczkami w pewnym kraju. I oto nastąpiła hipertrofia łechtaczki. — Pan jest straszna świnia, panie Even. — Dlatego, że z tych samych klocków buduję różne historyjki? Przecież pan może sobie wybrać tę, która odpowiada pańskiemu wyobrażeniu o świecie. Gdyby pan był pisarzem, wybrałby pan w zależności od zapotrzebowania czytelników. Mogłaby to być historia psychologiczna, socjologiczna, psychoanalityczna, a nawet ginekologiczna. Prawda w takim wypadku nie ma żadnego znaczenia. Może zresztą każda z tych historyjek jest prawdziwa? — Pan musi mi powiedzieć prawdę, panie Even — upierał się Bogumił R. Wypił za dużo, ciągle dolewał sobie. — Pan musi ją poznać i powiedzieć mi prawdę. Bo ja, proszę pana, jestem gotów z tą dziewczyną się ożenić. Even stuknął się pakem w &oto. — Tym razem to pan zaczyna przestawiać klocki, przyjacielu. Znówjakaś historyjka. — Muszę ją mieć, pan rozumie? Choćbym miał się ożenić, to muszę mieć tę dziewczynę — powtarzał bez końca, do znudzenia. — Ona tu zaraz przyjdzie, żeby pozować. Pan ją wybada i powie mi prawdę, a nie żadną historyjkę. 146 — Tego się nie da zrobić — rzekł Even,i nalał Bogumiłowi wódki. A potem przyszła Klara. W źle skrojonej sukience, pocerowanych rajstopach. Z wyzywającym makijażem na twarzy wyglądała o wiele gorzej,'zupełnie inaczej niż na obrazie. Popatrzyła na opróżnioną butelkę, na zaczerwienione oczy Bogumiła i powiedziała pogardliwie: — I tak już od rana? A w nocy pewnie były dziwki, jak zwykle u Bogumiła. — Nie masz racji — Bogumił nagle wytrzeźwiał — kolega ze wsi przyjechał, żeby omówić swój udział w wystawie. Jest u mnie od trzech godzin. — Pan też jest malarzem? — spytała, podając Evenowi rękę, która sprawiała wrażenie drewnianej. — Tak. Tylko niezbyt udanym — oświadczył. — To widać. Ma pan liche ubranie — stwierdziła z pogardą. — Z pozowania dziś nic nie będzie, Bogumile. Nie zamierzam rozbierać się przy tym panu. Nie będę tu urządzała żadnego porno. — Oczywiście, oczywiście — potulnie zgodził się Bogumił. — Może też się napijesz? Mam sardynki i wódkę. — Wszystko mi jedno — powiedziała. ' Bogumił jakby skurczył się w sobie, nie miał już tej dawnej pewności siebie. Jego dłonie okazywały się mało sprawne, może pod wpływem wódki, a może to ona tak na niego działała. Ciągle coś mu wypadało z palców, a to otwieracz do konserw, a to nóż do krajania chleba. — Even podziwiał mój obraz, Klaro. To znaczy ciebie na tym obrazie — opowiadał. — Nie zależy mi na tym — stwierdziła. Bogumił rozlał wódkę do kieliszków. — Nie będę piła — powiedziała nagle. Wypili więc obydwaj. To znaczy wypił tylko Bogumił, bo Even odstawił na bok swój kieliszek. — Do diabła, przecież mam samochód r— wyjaśnił. — Jak ja wrócę, idiota. — Nigdzie nie pojedziesz, kochany — obejmował go czule Bogumił — zostaniesz u mnie na noc, aż wytrzeźwiejesz. Będziemy pili aż do rana, aż do wytrzeźwienia. — I sprowadzicie sobie dziwki — powiedziała Klara. — To Bogumił umie robićv —-. Tak, tak, sprowadzimy dziwki, dużo dziwek — wołał Bogumił. — Ty też jesteś dziwka. — Jestem — roześmiała się i upiła trochę ze swego kieliszka — ale tobie nie dam. Innym tak, a tobie nie. Bogumił znowu wypił. — A ja ci powiem o niej całą prawdę, Even — bełkotał. — Ona wierzy w wielką, wspaniałą miłość. Jest idiotka. Nie wie, że ja ją kocham wielką, wspaniałą miłością. I ożenię się, jak Boga kocham, ożenię się. Albo i nie. Dolała sobie trochę wódki do opróżnionego kieliszka. — Bogumile,,masz mnie malować — powiedziała z drwiną. — Bierz pędzel do łapy i machaj nim. Szybko. 147 Zdjęła sukienkę, rajstopy, pozostając w staniku i w majtkach. Szczupłe nogi były smagłe i podniecające. — A może ty dokończysz obraz. Jak ci na imię? — Franciszek. — No to weź pędzel od mistrza — rozkazała. Bogumił zabrnął do łazienki, skąd doszły ich głośne odgłosy torsji. Z pomocą Klary wywlókł go prawie nieprzytomnego i położył na podłodze za stertą opartych o ścianę blejtramów. — Ma dosyć — mruknął Even. — Taki już jest — sięgnęła po sukienkęv — Zaczekaj — powiedział Even i wyrwał jej sukienkę z ręki. — Wariat — zaśmiała się ironicznie. Uderzył ją mocno w twarz. Potem z drugiej strony. Zaskoczona nawet nie krzyknęła, tylko zakryła sobie usta i twarz rękami. Jednym ruchem zerwał z niej stanik i popchnął na tapczan. Rzuciła mu się z paznokciami do oczu, ale ją znowu uderzył po twarzy. Znowu pchnął ją na tapczan. Chciała krzyczeć, ale ugryzł ją w wargi. Chwycił za gumę majtek i wtedy znieruchomiała. — Zaczekaj — rzekła spokojnie — to są nowe majtki. Wczoraj je kupiłam. Zsunęła je i ruchami nóg zrzuciła na podłogę. Stała przed Evenem naga i bezczelnie patrzyła mu w twarz. Na policzkach widniały ezerwone ślady jego . palców. Popchnął ją na tapczan, ale jeszcze leżąc mocno zaciskała nogi. Musiał je rozepchnąć kolanami i łokciami. Krzyknęła, gdy ją ugryzł w pierś. Potem na krótki moment jej dłonie zacisnęły się na jego szyi. Gdy zaspokajał się, ona już nie reagowała, leżała jak martwa, z obojętnie patrzącymi na niego oczami. * — Zaraz pójdę na milicję — rzekła. — Nigdzie nie pójdziesz — powiedział ziewając. — Skąd wiesz? — dotykała palcami rozkrwawionej wargi. — Wiedziałem, czego ci potrzeba, gdy powiedział na ciebie „ty dziwko", a ty uśmiechnęłaś się i po raz pierwszy wzięłaś za kieliszek. — Za mocno mnie biłeś — stwierdziła, gładząc swoją twarz. — Jesteś bydlę. — Następnym razem będę bił słabiej. - — Nie będzie następnego razu; — Mówisz to tylko po to, żeby znowu dostać po twarzy — zaśmiał się. — I wszystko robisz po to, żeby sprowokować mężczyznę do brutalności. Tylko że oni są za dobrze wychowani. Ten adwokat mógł cię sprać, zamiast wystawiać nagą na korytarz. — Gdzie mieszkasz? — zapytała poprawiając włosy przed lustrem, zawieszonym przy drzwiach. * Nasz bohater mógł dać opis orgazmu w stylu Cortazara albo innego autora z literatury iberoamerykariskiej, albo zgoła w stylu Masters i Johnson. Mógł także opisać, że pod Klarą zadrżał cały dom albo usłyszała muzykę sfer idealnych i zagrały jej harfy spełnienia. Mógł zrobić wiele rzeczy. Ale nic nie zrobił, ponieważ chciał pisać bez odchyleń w stronę pornografii, a nie był pewien, czy członkowie komisji scenariuszowej odróżniają pornografię od dzieł sztuki. A co najważniejsze, nie był pewien, czy tworzy dzieło sztuki — (przypis autora). 148 — Nigdzie. — I tak cię znajdę, jak będę chciała — rzuciła z dawną pogardą. — Bogumił mi powie. — Nic ci nie powie. Nie lubię takich kobiet. Za szybka jesteś. — Bo to tak tylko pierwszy raz — wytłumaczyła się i poprosiła go 0 chusteczkę. Wytarła nią zakrwawioną wargę. Ujął ją za łokieć i poprowadził do drzwi?* — Zostaw sobie tę chusteczkę — rzekł. — Nie możesz tak krwawić na ulicy. 1 idź już. Jesteś głupia i wulgarna. Bardzo nie lubię bić kobiet. — Może jestem i głupia — powiedziała — ale mam taką samą, jak te mądre. Znajdę cię. Napisałem nowelę filmową o Franciszku, Bogumile i Kdarze Lprzesłałem ją Piotrowi, świadomy, że i tak zostanie odrzucona. Ale byłem zadowolony, że dotrzymałem zobowiązania i nikt nie powinien mieć do mnie pretensji. Myślałem zresztą o nowej powieści, której zamysł dopiero rodził się w mojej głowie przy okazji nocnych wizyt u doktora Hansa Jórga. Któregoś dnia usłyszałem za oknem przytłumione'głosy, jakby ktoś gdzieś daleko strzelał z pistoletu i las odpowiadał mu przytłumionym echem. Jezioro ożyło, od czasu do czasu zamarznięta powierzchnia jak gdyby oddychała i głębokiemu westchnieniu towarzyszył trzask pękającego lodu. Jezioro pomrukiwało, postękiwało, szklaną taflę zaczynały przecinać podobne do błyskawic głębokie rysy. Podczas spaceru spotkałem Rozalię i umówiłem się z nią na późny wieczór koło paśnika w 138 oddziale. W paśniku niewiele już było siana, ale nie wydawało mi się to żadną przeszkodą. Gdy zjawiłem się tam, Rozalia już czekała, jej koń stał przywiązany do żerdzi-i żuł resztki siana dla jeleni i saren. Wspięliśmy się po schodkach na stryszek i tam leżąc obok siebie całowaliśmy się do granic rozkoszy. Rozpięła kurtkę i bluzkę, abym mógł pieścić jej piersi, ale gdy chciałem zdjąć z niej spodnie, wyrwała mi się, zeskoczyła ze stryszku i śmiejąc się odjechała. Wiem już, dlaczego mężczyźni mówią o niej „ta dziwka". Wiem także — od dawna zresztą —jakie są jej radości i cierpienia, i w jaki sposób można ją od nich uwolnić. Potrafiłbym to zrobić, ale nie kocham jej i nie chciałbym, aby mnie pokochała. 149 I znowu szliśmy z Jórgiem przez kamienne podwórze zamku, a wiatr od morza rozwiewał poły naszych lekarskich fartuchów i przynosił ostry, słony zapach wodorostów. Poprzez szum morza, które rozbijało się o poszarpane skały nadbrzeżne, dochodziło moich uszu czyjeś wołanie, ktoś rozpaczliwie powtarzał moje imię, ale te głosy tonęły w dźwięku dzwonów, a może tłumiło je echo naszych rozkołysanych kroków, dudniących pod gotyckimi sklepieniami bram. „Nie krzycz — prosiła mnie Barbara — co noc zrywasz się z jękiem, który nie jest wołaniem miłości". — Postać Jorga malała, karlała, potem jednak znowu olbrzymiała, zdawało mi się, że głową sięga do chmur. Zdawało mi się również, iż jest przezroczysty i poprzez niego dostrzegam winną latorośl, wspinającą się po chropawym murze. — Niech pan nie będzie śmieszny, przyjacielu. Gdy ja pisałem „Dekamero-na", pan pisał „De Republica emendanda". Pan przecież wie, że my lubimy zaduszki. „Naród nasz tak się w swoją przeszłość weśnił, schodził we wszystkie grobowe piwnice, z trupami się, z umarłymi rówieśnił". O Melibe, deus nobis hec ocia fecit, on zawsze będzie dla nas Bogiem. Był Wergili i był Horacy, i jest też conocne kopulowanie. Bywają matryce twardsze od stali, od tych murów gotyckich. Niech pan nie bada mechanizmu łodzi podwodnej, jeśli pan chce zrozumieć „Wiatr od morza". Raczej potrzebne jest kadzidło. Proszę wąchać tak długo, aż ogarnie pana objawienie. Wiedza pozostaje w ślepym zaułku, jest poza tym hermetyczna i sama w sobie. Niech pan rozmawia częściej ze zmarłymi królami i zadmie w złoty róg. „Obnubilatio lucida", pan woła? Oczywiście, że są stany pomroczne, ale medycyna nie zna pojęcia „dr Jekyll i mr Heyde". To tylko literatura. Człowiek nie może się rozdwoić do tego stopnia, aby ńa przemian tworzył dwie osoby. Oczywiście, w zamroczeniu jasnym dochodzi w pewnym stopniu do rozszczepienia jaźni. Z zeznań świadka Teodora Dostojewskiegó wiemy, że Raskolnikow niejednokrotnie przeżywał stany zamroczeń, cierpiał na bóle głowy i nim się dopuścił przestępczego czynu, miał drżenie rąk. Po dokonaniu zabójstwa „był zupełnie trzeźwy, zamroczeń i zawrotów głowy już nie doznawał, lecz ręce mu drżały w dalszym ciągu". Proszę zwrócić uwagę na moment, gdy oskarżony przeszukiwał mieszkanie lichwiarki zaraz po dokonaniu przestępczego czynu: „stopniowo jęło go ogarniać jakieś roztargnienie, jak gdyby zaduma, chwilami jakby tracił przytomność albo raczej zapominał ó rzeczy głównej, a czepiał się drobiazgów". 1 dalej: „był teraz mało przytomny — a im dalej, tym mniej. Jednakowoż pamiętał, jak dotarłszy nad kanał, nagle przestraszył się". I dalej: „Nie całkiem przytomny wszedł do bramy swej kamienicy, a w każdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze". I dalej: „Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spał, ale i też nie był przytomny (...) Przeleżał tak długp. Zdarzało mu się na poły budzić i w takich chwilach spostrzegał, że to już dawno noc". Wysoki Sądzie! W niektórych stanach pomrocznych zachowanie się chorego może być do tego stopnia zborne, a jego związki myślowe formalnie uporządkowane, że laicy niekiedy nie zauważają w chorym nic uderzającego. Chory zdolny jest do wykonywania złożonych działań, do podróżowania, pracy w zakładzie, do czynów przestępczych i zacierania ich śladów. Działania te jednakże sprzeczne są 150 z dotychczasową sylwetką charakterologiczną i temperamentem osobnika. Po wyjściu ze stanu pomrocznego zdarza się częściowa lub całkowita amnezja, czyli niepamięć czynów. Wysoki Sądzie! Nie ulega wątpliwości, że Raskolnikow nie był zbrodniarzem z charakteru, przeciwnie, czuł wstręt do wszelkiej przemocy. Straszliwej zbrodni dokonał niejako wbrew sobie. Uwzględniając możliwość istnienia u Raskolnikowa padaczki skroniowej, mogło dojść u niego —jak to się nazywa literacko — do rozszczepienia jaźni. On, człowiek z natury łagodny i litościwy, stal się nagle zdolny do dokonania makabrycznej zbrodni, a potem powrócił do własnej osobowości. Po wyjściu ze stanu pomrocznego nie potrafił przypomnieć sobie wszystkich swoich działań, pozostały mu wyspy niepamięci, które świadek Dostojewski przypisywał chwilowej utracie przytomności. Zresztą już w trakcie dokonywania przestępczego czynu mogła mu chwilowo powracać dawna osobowość, stąd jedne wrażenia nakładają się*na drugie. Chwilami nie wiedział, kim jest, gdzie jest i co robi. Jak mówi świadek Dostojewski, „Raskolnikow do takiego stopnia postradał zdolność rozumienia czego bądź, że podszedł wprost do stróżówki i otworzył. Gdyby dozorca zapytał, o co mu chodzi, bardzo możliwe, że od razu podałby mu siekierę. Jednak dozorcy nie było..." Proszę zwrócić uwagę na wyraźny automatyzm w działaniu oskarżonego Raskolnikowa. Narzędzia zbrodni nie porzucił gdziekolwiek, ale odniósł je na miejsce do stróżówki i okrył polanem. W Raskolnikowie zwyciężyła wrodzona jego pierwotnej osobowości ogromna uczciwość, dlatego „wypożyczone" narzędzie odniósł na miejsce, aby zwrócić je właścicielowi. Wysoki Sądzie! Znamy przykład osobnika, który kochał żonę i dzieci, a jednak pewnej nocy wstał z łóżka, wziął siekierę, zabił ich i spokojnie położył się spać. Rano nic nie pamiętał, był wstrząśnięty własnym czynem. W stanach pomrocznych chory nie potrafi kierować swoim postępowaniem, tym samym nie może podlegać karze. W podobnych przypadkach nie wnioskujemy także o przekazanie osobnika do leczenia zamkniętego. Medycyna współczesna nie zna w zasadzie przypadków, aby zamroczenie jasne mogło się powtórzyć, choć nie wyklucza się takiej możliwości. W tej sytuacji wnoszę o zastosowanie nadzwyczajnego złagodzenia kary, zgodnie z artykułem kodeksu karnego, który mówi... Hans Jórg otworzył drzwi celi Raskolnikowa. — Niech pan już idzie — powiedział do niego łagodnie. — Pod bramą kliniki czeka na pana Sonia. Miałem oczy pełne łez. Płakał także Hans Jórg. Przez łzy postać Raskolnikowa była rozmazana, rozszczepiona, oddalała się coraz bardziej i bardziej. — Dlaczego pan nie chciał zostać psychiatrą, panie Even? — powiedział do mnie. — Straszą nami, to prawda, ale przecież robimy wiele dobrego. — Ale „Obcego" pan nie wypuścił — przypomniałem. — To prawda. Nie został jednak uśmiercony. Pamięta pan tę jego doskonałą obojętność, to jego cudowne poczucie obcości? Są trzy osiowe objawy schizofrenii: autyzm, stępienie uczuciowe, rozkojarzenie. Dalsze objawy to omamy wzrokowe, urojenia wielkościowe i urojenia ksobne. Autyzm „Obcego" jest wspaniały, niepowtarzalny. Albo to jego stępienie uczuciowe. On nawet nie pamiętał, wczoraj, dziś, czy przedwczoraj umarła jego matka. Ale czas nagli, doktorze Even. Nim kur zapieje trzy razyv musimy wszyscy zniknąć. Oto następna cela. Tu żyje bohater „Upadku". Czy ma pan historię jego choroby? — Tak, panie Jorg — powiedziałem. — Jak pamiętamy z rozmaitych relacji, kiedyś był to przystojny adwokat, ceniący sobie komfort, kochający swój zawód i uciechy życiowe. Jak wygląda on dzisiaj? Cytuję: „okryty popiołem, wydzierając sobie powoli włosy, z twarzą pooraną paznokciami, ale z przenikliwym spojrzeniem, staję przed całą ludzkością, streszczam swoje hańby nie tracąc z oczu efektu, który wywieram mówiąc: «jestem ostatni z ostatnich»". Choroba jego rozpoczęła się wcześniej: „W tym czasie miałem też pewne kłopoty ze zdrowiem, nie wiem, co było, jakieś przygnębienie chyba, nie mogłem odzyskać dobrego humoru. Byłem u lekarzy, którzy zapisali mi środki pobudzające. Nabierałem animuszu, potem znowu spadałem w dół. Życie stało się dla mnie mniej łatwe; kiedy ciało jest smutne, serce powoli umiera". I oto w ramionach kochanek nasz bohater zaczyna odczuwać chłód, przestaje się uczuciowo angażować. Cytuję: „Jedynym głębokim uczuciem, jakiego zdarzało mi się czasami doznawać w tych miłosnych intrygach, była wdzięczność, kiedy wszystko szło dobrze i kiedy wraz ze spokojem pozostawiano mi swobodę przychodzenia i odchodzenia". Niestety, proces stępienia uczuciowego nie zatrzymuje się, ale zaczyna pogłębiać. Wkrótce następuje pamiętna scena na moście, gdy to nasz bohater widzi wpadającą do rzeki kobietę i słyszy jej krzyk 0 pomoc. Jak reaguje? „Wciąż słuchałem nie ruszając się z miejsca. Potem, pod deszczem oddaliłem się z wolna. Nie uprzedziłem nikogo". Tak więc nastąpiło już patologiczne stępienie uczucia. Nie tylko że sam nie pobiegł z pomocą, nie zawołał o pomoc dla tonącej, ale nawet nie zawiadomił nikogo. Potem zaczęły się urojenia ksobne, gdy to wydawało mu się, że wszyscy, nawet znajomi, kpią sobie z niego i szydzą. Cytuję: „Odnosiłem wrażenie, że każdy, kogo spotykałem, patrzył na mnie ze skrywanym uśmiechem. W tym czasie zdawało mi się nawet, że podstawiają mi nogę". I dalej: „Spotykałem się z nienawiścią tych przede wszystkim, którzy znali mnie z daleka, a ja zaś ich wcale nie znałem". A później nastąpiły urojenia wielkościowe. Choremu wydaje się wtedy, że powołano go do wielkich celów, kierują nim potężne siły, które objawiły mu — jedynemu i wybranemu — jakąś prawdę. Cytuję: „Należało najpierw dojść do ładu ze swymi odkryciami i dać sobie radę ze śmiechem współczesnych. Począwszy od wieczora, kiedy to zostałem powołany, zostałem bowiem rzeczywiście powołany, musiałem dać odpowiedź albo przynajmniej szukać odpowiedzi". A potem woła: „Jestem końcem i początkiem4, ogłaszam prawo". I dalej: „Tak czy inaczej sprawowałem władzę papieża przez wiele tygodni i to coraz bardziej na serio". 1 dalej: „Proszę nie ufać za bardzo moim rozrzewnieniom ani majaczeniom. Są one kierowane". Ma też omam^ wzrokowe. Podczas podróży statkiem stwierdza: „Nagle ujrzałem czarny punkt na oceanie koloru żelaza. Odwróciłem natychmiast oczy, serce zaczęło mi bić. Kiedy zmusiłem się, aby spojrzeć, czarny punkt zniknął". W życie adwokata Оетепсе'а choroba wprowadza strach i nieład. Przenosi się do nędznej izdebki bez garnków i mebli, przestaje czytać. Popada w skrajny autyzm. Zaczyna żyć tylko dla siebie i wyłącznie sobą, w swoim zamkniętym świecie, dąży do pełnej izolacji, przestaje mu zależeć na 152 kontakcie z innymi ludźmi i nie chce kontaktu z niczym. O czym marzy? „Zależy mi też na zamurowaniu drzwi do małego, dobrze zamkniętego świata, którego jestem królem, papieżem i sędzią". — Panie i panowie — powiedział Jórg — mamy oto dogłębnie opisany przewlekły proces schizofreniczny. Gdyby dokonał go lekarz, opis spocząłby w archiwum tego czy owego zakładu, jako jeden z dziesiątków tysięcy. Ale na warsztat wziął ten przypadek Albert Camus i podniósł go do rangi przeogromnej metafory. Tutaj jednak musimy się na coś zdecydować, panie i panowie. Albo godzimy się na to, że świat ludzi chorych psychicznie jest lepszy, mądrzejszy, prawdziwszy i wówczas nie leczmy ich w szpitalach dla nerwowo chorych, albo leczmy ich, bo nasze widzenie jest prawdziwe, doskonalsze. Umówmy się także dalej: albo odrzucamy psychiatrię jako naukę i wówczas, gdy przyjdzie nam sądzić ludzi za zbrodnię, nie wzywajmy psychiatrów, aby wnikali w motywy ludzkiego działania i zabrońmy im wpływać na wyroki poprzez orzeczenie: „Ten człowiek nie może podlegać karze, albowiem nie wiedział, co czyni, jest chory psychicznie". A skoro tak, skoro nie wiedział, co czyni, to dlaczego mamy sądzić, że wie, co mówi? I że mówi jakąś przydatną dla nas prawdę? No, chyba że wierzymy, iż przez szaleńców przemawia wyższa istota: Bóg lub ktoś w tym rodzaju. Wówczas klękajmy przed sędzią pokutnikiem, niech będzie dla nas królem i papieżem. Każdy lekarz psychiatra może opowiedzieć literatom i krytykom historie dziesiątków takich właśnie „upadków", wywołanych chorobą psychiczną. Znakomity adwokat, lekarz, inżynier u szczytu sławy i majątku, upada i degraduje się społecznie. Cała współczesna wiedza psychiatryczna poświęcona jest właśnie walce o przywrócenie tych, niekiedy bardzo zdolnych ludzi, normalnemu społeczeństwu. Bełkot człowieka w malignie, choć chwilami może nam się wydać logiczny i artystycznie interesujący, pozostaje jednak tylko bredzeniem, wywołuje go bowiem nie świadomość, ale nieświadomość. Małe dziecko może niekiedy „odkryć" przed nami jakąś wielką prawdę, chory psychicznie może wypowiedzieć nagle niezwykle trafne spostrzeżenie, ale pamiętać należy, że stało się to niejako bez udziału ich świadomości i to jedynie nam, ludziom normalnym wydaje się odkrywcze i trafne, To my, filtrując te wypowiedzi przez sumę swojej wiedzy i doświadczeń, oceniamy „trafność" lub „odkrywczość". Mówił dalej: , — Czymś nad wyraz godnym uwagi jest mowa schizofreników. Ludzie chorzy na schizofrenię mają przedziwne postacie mowy. Są tacy, których język nie sprzeciwia się regułorn języka normatywnego, a odmienna bywa tylko treść wypowiedzi, wyrażającej paranoidalny lub magiczny sposób myślenia. Są tacy, lktórzy tworzą swój własny język, trawestując tworzywo językowe nabyte w swym rozwoju osobniczym. Najczęstszym typem deformacji w tekstach rozkojarzeniowych są neomorfizmy wyrazowe, kryptologizmy, neoglosje. Jako przykład pierwszego rodzaju może służyć cała twórczość Strindberga, a zwłaszcza jego autobiograficzne dzieła, wśród nich „Inferno", będące po prostu na gorąco sporządzonym zapisem przeżyć psychotycznych. Według estetyki Morie-ra styl Strindberga jest paranoiczny, występuje w nim patologiczne nasilenie 153 indywidualnego, symbolicznego rozumienia pojęć. Natomiast jako przykład drugiego rodzaju języka schizofreników można rozpatrywać dzieła Swedenbor-ga. Dla niego każda samogłoska i spółgłoska miały znaczenie symboliczne. Również Gerard de Nerval, który przez całe życie cierpiał na psychozę rozszczepieniową, jest twórcą rozkojarzonej mowy: dała ona początek takim kierunkom literackim jak dadaizm i surrealizm. Nie znaczy to oczywiście, że dadaiści lub surrealiści byli szaleńcami. Po pfostu świadomie przyjęli styl hebefrenicznej i schizofrenicznej mowy, aby zabawić czytelników. A twórczość Joyce'a? Język jego jest pełen przedziwnej symboliki, halucynacyjnych scen, odległych skojarzeń, tokiem myślenia przypominający majaki senne i widzenia świata ludzi chorych ha schizofrenię. Częste są u niego neologizmy, zbitki słowne z pojęć odległych znaczeniowo lub słów wziętych z różnych języków, szczególnie w „Finnegans Wake". Wiadomo, że córka Joyce'a chorowała na schizofrenię i jak pisze sam Joyce, mówiła językiem dziwacznym, niezrozumiałym dla otoczenia. Ale on sam, jak twierdził, świetnie ją rozumiał. I psychotyczny świat przeżyć jego córki stał się inspiracją jego „Finnegans Wake", nad którym krytycy łamią sobie teraz głowy. I będą to mogli robić do końca świata, rozszyfrowując kryptologizmy i neoglosje, znajdując w nich coraz to nowy podskórny i tajemny sens. Gdy bowiem chory na schizofrenię prostak, chcąc odpędzić od siebie dręczące go diabły, woła w swoim schizofrenicznym języku: „Na potryłu. Na fuku. Na wybratne" — nikt na to nie zwraca żadnej uwagi. Natomiast jeśli podobnym językiem zaczyna przemawiać wielki artysta, każdy jest gotów uwiecznić się przy nim komentarzem lub kluczem do jego przedziwnej mowy. Ba, gdyby tylko na tym poprzestawali. Ale starają się nam wmówić, że język chorych jest precyzyjniejszy, doskonalszy od języka ludzi normalnych. Być schizofrenikiem, mieć jego przedziwne widzenie świata, posługiwać się jego rozkojarzoną mową, to stało się u niektórych artystów ich cichym marzeniem. Cieszy nas to zjawisko, panie i panowie. Z całego świata wielcy autorzy przybywają do nas, aby szukać swych bohaterów. Bardzo dobrze, że tak zwany normalny człowiek poszedł w kąt i zapomnienie. A więc podsumowuję: są dwa główne nurty literackie, panie i panowie — ukazywanie chorego psychicznie człowieka w zderzeniu z normalnym społeczeństwem i drugi nurt: zderzenie normalnego człowieka z nienormalnym społeczeństwem lub nienormalną sytuacją. Ten pierwszy nurt stał się obecnie dominujący i uprawia się go z największą łatwością. Wystarczy wyprowadzić chorego psychicznie człowieka na ulicę współczesnego miasta, do biura, do fabryki, do salonu, na plażę, a ma się natychmiast setki mniej lub bardziej dramatycznych i zabawnych sytuacji. Uprawianie twórczości w drugim nurcie jest nieco trudniejsze, dlatego pisarze tak chętnie sięgają do lat okupacji, do sytuacji obozowych, do lat faszyzmu. Hitlerowskie Niemcy były paranbiczne, nienormalne, sytuacja w obozie była jak z koszmarnego świata schizofrenika. I oto wprowadza się tam człowieka, który jest normalny: tęskni, kocha. Zderzenie jego normalności z owym koszmarnym światem także przynosi świetny efekt artystyczny. Najtrudniej pokazać normalnego człowieka w normalnym społeczeństwie. Artysta musi wówczas stwarzać sytuacje ostateczne, niezwykłe i wtedy osiąga 154 indywidualnego, symbolicznego rozumienia pojęć. Natomiast jako przykład drugiego rodzaju języka schizofreników można rozpatrywać dzieła Swedenbor-ga. Dla niego każda samogłoska i spółgłoska miały znaczenie symboliczne. Również Gerard de Nerval, który przez całe życie cierpiał na psychozę rozszczepieniową, jest twórcą rozkojarzonej mowy: dała ona początek takim kierunkom literackim jak dadaizm i surrealizm. Nie znaczy to oczywiście, że dadaiści lub surrealiści byli szaleńcami. Po pfostu świadomie przyjęli styl hebefrenicznej i schizofrenicznej mowy, aby zabawić czytelników. A twórczość Joyce'a? Język jego jest pełen przedziwnej symboliki, halucynacyjnych scen, odległych skojarzeń, tokiem myślenia przypominający majaki senne i widzenia świata ludzi chorych ha schizofrenię. Częste są u niego neologizmy, zbitki słowne z pojęć odległych znaczeniowo lub słów wziętych z różnych języków, szczególnie w „Finnegans Wake". Wiadomo, że córka Joyce'a chorowała na schizofrenię i jak pisze sam Joyce, mówiła językiem dziwacznym, niezrozumiałym dla otoczenia. Ale on sam, jak twierdził, świetnie ją rozumiał. I psychotyczny świat przeżyć jego córki stał się inspiracją jego „Finnegans Wake", nad którym krytycy łamią sobie teraz głowy. I będą to mogli robić do końca świata, rozszyfrowując kryptologizmy i neoglosje, znajdując w nich coraz to nowy podskórny i tajemny sens. Gdy bowiem chory na schizofrenię prostak, chcąc odpędzić od siebie dręczące go diabły, woła w swoim schizofrenicznym języku: „Na potryłu. Na fuku. Na wybratne" — nikt na to nie zwraca żadnej uwagi. Natomiast jeśli podobnym językiem zaczyna przemawiać wielki artysta, każdy jest gotów uwiecznić się przy nim komentarzem lub kluczem do jego przedziwnej mowy. Ba, gdyby tylko na tym poprzestawali. Ale starają się nam wmówić, że język chorych jest precyzyjniejszy, doskonalszy od języka ludzi normalnych. Być schizofrenikiem, mieć jego przedziwne widzenie świata, posługiwać się jego rozkojarzoną mową, to stało się u niektórych artystów ich cichym marzeniem. Cieszy nas to zjawisko, panie i panowie. Z całego świata wielcy autorzy przybywają do nas, aby szukać swych bohaterów. Bardzo dobrze, że tak zwany normalny człowiek poszedł w kąt i zapomnienie. A więc podsumowuję: są dwa główne nurty literackie, panie i panowie — ukazywanie chorego psychicznie człowieka w zderzeniu z normalnym społeczeństwem i drugi nurt: zderzenie normalnego człowieka z nienormalnym społeczeństwem lub nienormalną sytuacją. Ten pierwszy nurt stał się obecnie dominujący i uprawia się go z największą łatwością. Wystarczy wyprowadzić chorego psychicznie człowieka na ulicę współczesnego miasta, do biura, do fabryki, do salonu, na plażę, a ma się natychmiast setki mniej lub bardziej dramatycznych i zabawnych sytuacji. Uprawianie twórczości w drugim nurcie jest nieco trudniejsze, dlatego pisarze tak chętnie sięgają do lat okupacji, do sytuacji obozowych, do lat faszyzmu. Hitlerowskie Niemcy były paranoiczne, nienormalne, sytuacja w obozie była jak z koszmarnego świata schizofrenika. I oto wprowadza się tam człowieka, który jest normalny: tęskni, kocha. Zderzenie jego normalności z owym koszmarnym światem także przynosi świetny efekt artystyczny. Najtrudniej pokazać normalnego człowieka w normalnym społeczeństwie. Artysta musi wówczas stwarzać sytuacje ostateczne, niezwykłe i wtedy osiąga 154 dramatyzm. Ten rodzaj twórczości mogą jednak uprawiać tylko pisarze bardzo wykształceni, mający największą wiedzę o człowieku i o świecie. Oto ktoś kogoś przejechał na drodze. Oto obok nas, w drugim mieszkaniu zamordowano człowieka. Oto wybuchł gdzieś pożar. Oto czyjeś dziecko wpadło pod samochód. Oto umiera ktoś nam bliski. Oto odkrywasz zdradę własnego męża. Oto twój syn okazuje się złodziejem. Oto masz do wyboru — albo ukorzyć się przed jawną niesprawiedliwością, albo walczyć o sprawiedliwość. Setki nieoczekiwanych, niezwykłych sytuacji. Nie jest ważne, jak postąpi człowiek chory, gdy na drodze przejedzie człowieka; istotne jest, jak zachowa się tak zwany człowiek normalny. — Panie i panowie — ciągnął dalej Jórg. — Przed wieloma laty literatura sprawowała rozmaite funkcje. Uczyła poczciwego żywota, rodzenia i wychowywania dzieci, geografii i medycyny, znajomości ziół, sposobu życia i myślenia, walki z czarownicami i obcowania z duchami. Bywała też koncepcją losu i studium człowieka, historią wielkości i upadku jednostki, a nawet klas społecznych. Dziś nikt już od niej niczego nie żąda. Nie musi wychowywać — dydaktyzm, wzgardzony i wyśmiany zszedł na marginesy literackie, do książek dla dzieci i młodzieży. Nie musi nikogo uczyć — od tego są powieści popularnonaukowe. Nie musi o nic walczyć, wskazywać prawd, bo prawdy są względne albo dialektycznie zmienne. Nie musi bawić, bo od tego istnieje literatura rozrywkowa. Literatura piękna przypomina worek, do którego wszystko można wrzucić i wszystko można wyjąć bez żadnej chronologii i odpowiedzialności. Współczesna powieść nie musi mieć ani konstrukcji, ani fabuły, nie musi opowiadać o konkretnym człowieku czy konkretnym świecie, może być bez bohatera albo z bohaterem, który z początku jawić się może jako mężczyzna, aby w jakiś czas stać się kobietą. Może być monologiem lub dialogiem, może być strzępkiem wyimaginowanego świata. Nie musi by niczym, co najwyżej luźnym zbiorem słów. Może być sobą, ale i swoim zaprzeczeniem, własnym „ego" i własnym „anty". Dlatego ludzie odwracają się od literatury pięknej i sięgają po literaturę faktu, która prezentuje jakąś koncepcję człowieka i jego losu. Czytają dzienniki i pamiętniki prawdziwych osób, słuchają chciwie ich wynurzeń. Chcą jakiejś prawdy jednostkowej lub zbiorowej, pragną wyciągać wnioski z cudzego życia. Usłyszałem daleki odgłos dzwonów. Może wzywano na jutrznię? —• Dlaczego krytycy literaccy tak nienawidzą mojego bohatera? — zapytałem Hansa Jórga. — To oczywiste, bo jest zawodowcem. — Nie bardzo rozumiem. — We wszelkich sztukach, a miłość też jest sztuką piękną, krytycy cenią jedynie amatorszczyznę. Czy nie zwrócił pan uwagi, że jak na Mesjasza oczekują wciąż na jakiś samorodny talent? Niech pan zwróci uwagę, z jaką ironią 155 podchodzą do każdego zawodowego pisarza czy reżysera, mówią „ten stary rzemiecha". Zawodowstwo w sztukach pięknych wydaje im się natychmiast podejrzane. Nie wiedzą, że na jednego geniusza musi pracować stu zawodowców i rodzą się oni tylko w tych krajach, gdzie bardzo wysoko ceni się rzemiosło artystyczne. Geniusz musi już startować z jakiegoś poziomu. Jeśli ktoś chciałby polecieć na Jowisza, to musi wyruszyć nie z Ziemi, ale z Księżyca. Dlatego między współczesną krytyką a odbiorcą panuje coraz większy rozdźwięk, bo przeciętny człowiek współczesny ceni sobie przede wszystkim zawodowstwo. Gdy jest chory, lubi iść do lekarza-fachowca, gdy mu się zepsuje samochód, to lubi, żeby mu śruby przykręcił dobry fachowiec. Chciałby mieć pewność, że autor wie, jak się robi książkę, skończył ileś tam fakultetów, zna ileś tam języków, zmajstrował rzecz jak można najlepiej. Nawet jeśli ogląda mordercę czy zbira, to lubi, żeby to był zbir fachowiec, morderca zawodowiec, a nie jakiś tam amator, działający spontanicznie i przypadkowo. To samo, gdyby mu dano oglądać uwodziciela. Czy przemówiłby do niego skamlący amator, czy też fachman, który wie, jak się trzeba zabrać do kobiety? Odbiorca myśli: Podrywaczy--amatorów to ja mam dosyć wokół siebie, w biurze czy w fabryce, a oglądać wolę fachowca przy robocie. I pan pokazał zawodowca. Rzecz jednak w tym, że i pan w którymś miejscu się przestraszył. Dlaczego nie dokończył pan historii o Ingrid, o tej policjantce z Frankfurtu? — Przyjechał Piotr i odrzucił tę propozycję. — Niech pan nie oszukuje samego siebie. Zamierzał pan pokazać, jak działa fachowiec, bo ta poprzednia historyjka, z Ritą, to była tylko mała próbka. Ale gdy ją zaatakowano, pan wycofał się na całej linii. Zresztą przeanalizujmy tę sprawę w kontekście tradycji. Czy mamy jakieś wzory uwodzicieli? Casanovą i Don Juan, nikt więcej, miły panie. Casanovą zresztą nigdy nie był uwodzicielem w dosłownym znaczeniu, lecz po prostu awanturnikiem, który poprzez kobiety starał sję albo zdobyć pieniądze, wpływy, albo wyjść cało z jakiejś opresji. A więc Casanovą odpada, bo jego tak naprawdę nie interesowały kobiety. To samo Don Juan, który nigdy zresztą nie istniał w rzeczywistości. Prawdą jest jedynie, że pewien szlachcic hiszpański, Miguel de Monara, urodzony w Sewilli w 1625 roku, tak dalece wcielił się w tę postać, że wielu autorów myli go z postacią mityczną, dając tym dowód swojej ignorancji. Przed sławnym „Don Juanem" Moliera dwaj pisarze włoscy piszą komedię pod tytułem „Kamienny gość", a nieco później dwaj Francuzi, Dorimond i Villiers, tworzą sztukę' „Uczta kamienna czyli występny syn". Problemem Don Juana interesowali się także romantycy — Byron, Grabbe i Nicolais Vogta. Obudził on też ciekawość Puszkina i Tołstoja, Balzaka, Merimeego, Dumasa, Baudelaire'a, Rostanda, Montherlanta, Denisa de Rougemonta. Wziął go na swój warsztat Teofil Gautier w swej słynnej „Comnfcdie de la mort" oraz Henri Lavedan w sztuce „Markiz de Priola". Znamy'muzycznego „Don Juana" w utworze Mozarta, znamy filmowych Don Juanów, że wymienię filmy „Don Juan i Faust" Marcela 1'Herbiera, „Don Juan" Croslanda i wspomnę wspaniałego Douglasa Fairbank-sa w „Życiu prywatnym Don Juana". Do wielbicieli Don Juana należał także Albert Camus w swym słynnym „Micie Syzyfa" i wielu innych autorów, którzy 156 prezentowali nam wielkiego uwodziciela jako nicponia i rozpustnika lub też człowieka godnego szacunku i pełnego uroku. Nie ma więc żadnej recepty na kwestię, jak powinien wyglądać uwodziciel naszych czasów, czyli uwodziciel współczesny. Nie ulega jednak wątpliwości, że interesowanie się tego rodzaju problemem leży w nurcie dobrze rozumianej tradycji literackiej. Medycyna współczesna także nie wypowiada się o Don Juanie w sposób jednoznaczny. Zdaniem jednych autorów donżuaneria to po4 prostu rodzaj perwersji, którą należy leczyć za pomocą psychoanalizy. Powołując się na Freuda uważają oni, że „Don Juan" to człowiek, który nie uporał się z kompleksem Edypa i w każdej kobiecie pożąda matki. Jego tragedia polega na tym, że każda kobieta, która mu się oddaje — przestaje być dla niego matką. I tak pędzi udręczony żywot między matką a kobietą do wzięcia. Zdaniem innych autorów, również powołujących się na Freuda, każdy mężczyzna żywi stłumione skłonności homoseksualne. Gdy Don Juan uwodzi mężatkę, podświadomie obejmuje tym aktem i męża swej ofiary. W książce „Don Juan i sobowtór" doktor Otto Rank, były uczeń i współpracownik Freuda, podaje jeszcze inne wyjaśnienie. Przypomina on mit o Zeusie i Amfitrionie. Bóg przyjmuje postać męża, aby uwieść niezdobytą. Motorem działania Don Juana byłoby więc w takim razie pragnienie zapładnia-nia kobiety, aby dusza jego żyła W jej potomstwie na podobieństwo pragnienia, którym kierował się „kochanek-Bóg", czyli Zeus. Jak z tego widać, koncepcja Ranka nie odbiega wiele od tej, którą zaprezentowali Kierkegaard i Nietzsche, podkreślający, że.Don Juan w istocie swej nie zna rywali w miłości, dlatego nie traktuje mężczyzn jako wrogów; przeciwnie — zdobycie kobiety pod bokiem jej męża sprawia mu prawdziwą satysfakcję. Medycyna współczesna nie potrafi jednoznacznie wyjaśnić ani koncepcji „Don Juana", ani też problemu donżuane-rii. W tej sytuacji każde potraktowanie tego tematu może być odkrywcze. Co do mnie, myśl, aby ujrzeć Don Juana jako osobnika obarczonego kompleksem winy na skutek zbyt lekkiego traktowania kobiet w młodości i odkupywania tej winy w formie leczenia kobiet z nerwic płciowych, wydaje się do przyjęcia pod warunkiem, że będzie to fachowiec najwyższej klasy, a nie facet zdradzający zamiłowanie do geometrii. A to jest właśnie ta bzdura, która podoba się krytykom. — Ma pan rację. Przestraszyłem się. — A właśnie. I dlatego Piotrowi gadał pan rozmaite głupstwa o breloczkach, o skali Evena. Pan wie równie dobrze jak ja, że fachowiec-uwodziciel miałby w kieszeni nie breloczki, ale mały arytmometr lub mini-komputer. I pierwsze pytanie, jakie zadałby kobiecie, dotyczyłoby daty jej urodzenia. Bo prawdziwy fachowiec w tej branży musiał czytać prace znanego fizjologa doktora Hampa i fizjoterapeuty doktora Lamperta. Wie on, podobnie jak i pan, co to jest „zegar biologiczny" kobiety. Ma świadomość, że są okresy, gdy kobiety uwieść nie sposób albo bardzo trudno, a są okresy, gdy to zrobić łatwo. — To jednak przerażające, panie Jórg — aż skurczyłem się na krześle. - Mc na to nie poradzę — wzruszył ramionami Jorg. — Taka jest prawda. / albo pisze się takie rzeczy i jest się uczciwym wobec czytelnika, albo nie należy 157 ' pisać wcale. I czytelników pan nie zadowoli, i krytyka będzie przeciw panu. Bo jak pan zamierzał opisać scenę między uwodzicielem a ową Ingrid, która leżała na plaży i na myśl o zbliżeniu z jakimkolwiek mężczyzną doznawała uczucia mdłości? Czy pański uwodziciel zrobiłby to w stylu współczesnego autora: „Ładną mamy dziś pogodę, prawda, proszę pani?" I dostałby taką odprawę, że szybko w inne miejsce przeniósłby swój koc. A jak postąpiłby pana bohater? Położyłby się gdzieś obok i rysowałby palcem na piasku. Nagle wykreśliłby w piasku nieduży prostokąt i zwróciłby się do Ingrid: „Mam prośbę. Czy mogłaby pani narysować w tym prostokąciku postać ludzką, a ja powiem o pani coś, czego pani jeszcze o.,sobie nie wie". Która kobieta nie chce usłyszeć o sobie czegoś, o czym nie wie? I Ingrid narysowałaby postać ludzką w owym prostokąciku na piasku. A on spojrzałby potem na rysunek i wiedziałby już o niej bardzo wiele, a przynajmniej to, że ta kobieta czuje wstręt do mężczyzn. I to jej zapewne powiedziałby, czym by ją zaskoczył, a zarazem zainteresował. Zaczęłaby z nim rozmawiać, a nazajutrz na tej samej plaży odpowiedziałaby na jego ukłon i nie widziała nic złego w tym, że znowu swój koc położył obok jej koca, tylko że tym razem znacznie bliżej... Albowiem uwodziciel-fachowiec najpewniej zna doskonale słynny test postaci ludzkiej, mapę osobowości ludzkiej, test apercepcji tematycznej, próbę zdań niedokończonych, test Rorschacha i Sondie-go, skale wartości Allporta-Vernona i wiele innych testów projekcyjnych i psychometrycznych. Myślę, że na plaży posłużyłby się testem najprostszym, najłatwiejszym, testem postaci ludzkiej, jak to pan kiedyś zrobił, gdy płynąc swoją żaglówką zauważył pan na brzegu namiocik, a obok niego bardzo piękną kobietę i bardzo pięknego mężczyznę. Ta piękna kobieta narysowała w prawym dolnym rogu malutkiego mężczyznę bez stóp i palców u rąk, a jej piękny małżonek — mężczyznę z długimi włosami, a następnie dla żartu przystroił go jeszcze w sukienkę. Więc na stronie poinformował pan tę jego piękną żonę, że tej nocy zacumuje pan swoją łódkę o pół kilometra dalej, przy leśnym brzegu i będzie pan tam na nią czekał. I ona przyszła do pana tej nocy, choć widziała pana po raz pierwszy na oczy, choć był pan sto razy brzydszy od jej męża. Czy dokonał pan jakiegoś hokus-pokus, zaczarował ją pan? Po prostu pan się dowiedział, że jej piękny mąż jest pederastą, a lato było piękne, słońce przygrzewało jej przysadkę mózgową, budziło się w niej pożądanie i gotowa była spełnić je z każdym, kto się jej trafi. Powiedziała panu potem ta kobieta, że mąż jej jest dyrektorem szkoły i gdy zaczęto podejrzewać go o romanse z uczniami, szybko się ożenił, aby nie złamać sobie kariery i odsunąć zarzuty o homoseksualizm. Ale z żoną nie potrafił obcować... — To prawda, panie Jórg. Ale czy mamy prawo dawać ludziom do rąk tego rodzaju instrumenty wglądu w ludzką psychikę? — To nie pan je wynalazł One istnieją. Od dawna. Kto dużo czyta, interesuje się medycyną czy psychologią, ten wie, jak stymulować kobietę. — Ale moralność, panie Jórg... — Nie bardzo rozumiem. Kto unieszczęśliwił tę kobietę? Pan czy też jej mąż homoseksualista? Panco najwyżej dał jej trochę rozkoszy i szczęścia. W scenariuszu filmowym powinien się pan był z nią ożenić i założyć rodzinę. Ale pan 158 nazajutrz wrócił do domu i z niewinną miną wyjaśnił pan żonie, że nie było wiatru i nie mógł pan wrócić na noc do domu. W „Don Juanie" Moliera ta kobieta przeklinałaby pana, ścigała, obrzucała wyzwiskami, że ją pan uwiódł i oszukał. A w życiu? W naszym życiu? W trzy dni później w pobliskim miasteczku, będąc w restauracji na obiedzie z żoną, spotkał pan przecież tę parę. Kobieta^zamiast wyzwisk rzuciła panu dyskretny i dziękczynny uśmiech, który jednak nie był na tyle dyskretny, żeby go nie zauważyła pańska Żtena i nie powiedziała: „I czemu one wszystkie tak na ciebie lecą? Naprawdę, nie można się nigdzie ruszyć, żeby jakaś baba nie pożerała cię oczami". A pan powiedział: „Jak zwykle przesadzasz, moja droga..." — Więc nie ma ratunku dla mojego bohatera? — Przykro mi, ale nie ma — stwierdził Jorg. Ciągle odnoszę wrażenie, że czytelnicy tej książki będą mieli uczucie pewnego niedosytu. Może powinienem więcej pisać o sobie samym, o żonie, synu, córce, o Piotrze, leśniczym, który czyta Heideggera i Kierkegaarda, o agronomie, o Zofii i Rozalii, o której mężczyźni mówią „ta dziwka". Czytelnicy lubią historyjki o tym, jak inni żyją, jedzą, kłócą się, współżyją. W pewnym zwykłym imerykańskim domu zainstalowano kilka kamer telewizyjnych, które podpatrywały zwykłe życie zwykłej amerykańskiej rodziny — i była to prawdziwa sensacja. Starzy pisarze potrafili robić to samo, po prostu podnosili dachy iomów lub odejmowali jedną ścianę i na setkach stron pozwalali obserwować śycie jakiejś rodziny — tak powstała „Rodzina Thibault", „Saga rodu Forsy-;e'ów" czy „Rodzina Whiteoaków". My mamy „Noce i dnie" i „Rodzinę VIatysiaków". Oczywiście, mógłbym napisać taką rodzinę Matysiaków, w której bohaterowie mieliby wyższe wykształcenie i prowadzili rozmowy o literaturze, a nie ) kolejkach po mięso. Mógłbym także napisać coś w rodzaju „Małżeństwa ioskonałego" van de Velde'a, ale znacznie nowocześniejszego, polemizującego : tamtym poczciwym autorem, któremu wydawało się, że wystarczy ludzi )dpowiednio ułożyć w łóżku, a będą szczęśliwi. Dziś wiemy, że seksualna )sychoterapia jest niekiedy o wiele ważniejsza niż odpowiednia „mechanika tosunku". Ale ta „mechanika" też jest ważna, choć ją tak lekceważy Fromm v swej „Sztuce miłości". Jak bowiem mawiał jeden z moich profesorów,, .zapalenia płuc nie da się wyleczyć aspiryną. Ale drodzy koledzy, naprawdę, >łagam was, nie lekceważcie aspiryny". Kiedyś pisarze mieli ułatwione zadanie. Zazwyczaj stosowali „charakterys-ykę bezpośrednią". Pojawiał się bohater na którejś stronie i autor opisywał okładnie jego wygląd oraz wnętrze duchowe. Kiedyś była zwykła „mowa", dziś ;st „mowa pozornie zależna". Od pisarza dzisiaj żąda się intelektualnej rzewrotności oraz „charakterystyki pośredniej". Jeśli o kimś napiszę, że jest dobry" lub „mądry", to możecie być pe$mi, że wkrótce tak pokieruję akcją, że * 159 owa „dobroć" i „mądrość" okaże się co najmniej wątpliwa. Jeśli piszę o sobie, że jestem „człowiekiem kompromisu" albo że jestem „podły", to wkrótce tak kieruję akcją, że moja „kompromisowość" stanie się wątpliwa, podobnie jak i moja „podłość". We współczesnej literaturze mówienie o ludziach i rzeczach wprost jest wielkim nietaktem. Dlatego i żaden szanujący się intelektualista nie słucha „Rodziny Matysiaków". Innymi słowy, daję wam wyraźnie do zrozumienia, że wasz niedosyt jest bezzasadny, albowiem jeśli piszę o.Jórgu, Evenie, 0 Ricie czy Marlowie, i o tych, o których jeszcze opowiem, to jednocześnie pośrednio mówię o sobie, o swojej żonie, o synu i córce, o leśniczym, agronomie, Zofii i Rozalii, o Piotrze. Ale może się mylę? Może o tym wiecie, a wasze uczucie niedosytu ma zupełnie inne przyczyny? Może istota sprawy kryje się w tym, że nie szarpię koszuli na piersiach, nie drapię paznokciami swojej twarzy, jak to czynił bohater Camusa, nie siusiam na portret jakiegoś dygnitarza, jak to czynił bohater „Układu" Kazana. Nie układam także na podwórku wielkiego stosu z książek i nie palę „Romea i Julii", choć wiem, że Julia była na dwa lata przed menstruacją, nie palę „Wertera", choć wiem, że był nerwicowcem w stanie depresji, nie palę książek Camusa, Joyce'a Becketta i Cervantesa, ale wszystkie te książki starannie odkurzam i od czasu do czasu czytam na nowo, starając się je ponownie zrozumieć. Jednym słowem, nie jestem żadnym buntownikiem, co by mi się przydało, gdybym chciał zostać bohaterem literackim. Mam jednak ciągle w pamięci scenę z Gogola, gdy jeden z bohaterów żalił się na nauczyciela, który opowiadając o wspaniałości Aleksandra Wielkiego tak się zapalał, że łamał krzesła w klasie. Powiada ów bohater: „Aleksander Macedoński to był rzeczywiście wielki człowiek. Ale dlaczego zaraz łamać krzesła?" 1 myślę sobie: Julia była rzeczywiście na dwa lata przed menstruacją, ale dlaczego nie czytać „Romea i Julii"? Don Kichot był klinicznym wariatem, ale dlaczego zaraz palić tę książkę albo ją zanosić na strych? Ustrój Stanów Zjednoczonych zupełnie mi nie odpowiada, ale po co zaraz siusiać na portret prezydenta? Przez siusianie na portrety, drapanie sobie twarzy, palenie czy niszczenie książek nie udowadnia się żadnych prawd. Przed wojną w domu mojego ojca przez jakiś czas ukrywał się jeden z największych polskich buntowników, którego bez przerwy . poszukiwała sanacyjna policja. Był to jeden z najspokojniejszych i najbardziej zrównoważonych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem. Jaka szkoda, że nie znało go wielu pisarzy, którzy raz po raz częstują nas przeróżnymi postaciami buntowników — łamiących krzesła, siusiających na portrety, drapiących własną twarz albo co gorsza — strzelających zza węgła do niewinnych ludzi. Mimo wszystko uważam, się za buntownika. Buntuję się przeciw „Romeo i Julii", przeciw „Don Kichotowi" i innym, ale odkurzam te książki i pierwszy stanąłbym w ich obronie, gdyby ktoś chciał im zrobić krzywdę. Albowiem pragnę dowieść tylko swoich racji. 160 Ale w jaki sposób dowieść swoich racji? Czy opowiadając historie z życia, czy też wymyślając rozmaite przykłady? Mam pod tym względem bardzo niedobre doświadczenia. Ilekroć chciałem opisać coś z tego, co przeżyłem naprawdę, tylekroć mi to odrzucono, twierdząc, że zaprezentowałem historię nieprawdopodobną. Jeśli zaś wymyśliłem coś przy biurku, miało to ręce i nogi, było prawdopodobne i w dobrym stylu. Myślę, że wymyślając jakąś historyjkę robimy to od razu „pod kogoś": pod wydawcę, pod krytyka, pod czytelnika. A życie nie czyni niczego „pod kogoś". Dlatego ludzie z dobrym smakiem nie opowiadają w towarzystwie prawdziwych historyjek ze swego życia, tylko historyjki wymyślone. Dla przykładu: Piotr i jego drugie małżeństwo. Pewnego razu Piotr, który mieszkał wtedy w Łodzi, wyjechał służbowo do Warszawy z jakąś dziewczyną i zamieszka! w „Domu Chłopa". Tak był tej dziewczyny spragniony, że zaraz po południu położył się z nią do łóżka. Potem stwierdziwszy, że jest jeszcze stosunkowo wcześnie, zaproponował dziewczynie kawiarnię. Ale ona była śpiąca i nie chciała się nigdzie ruszyć. Więc on się ubrał i poszedł do hotelowej kawiarni, gdzie było tłoczno tak, że musiał się dosiąść- do pewnej ładnej blondynki. Od słowa do słowa zgadali się, że dziewczyna jest pielęgniarką z Biłgoraja czy też Hrubieszowa i ma przyjaciela lekarza. Od słowa do słowa zrobiło się późno i dziewczyna wzięła Piotra na noc do swego pokoju. Piotr do trzeciej z nią buszował, potem wrócił do swojego pokoju i do swojej dziewczyny. „Która godzina?" — zapytała go, gdy się zjawił. „Jedenasta" — rzekł, a była trzecia nad ranem. Zaraz zasnął, a nazajutrz wrócili do Łodzi, ale Piotr potem myślał o tamtej z Biłgoraja czy też z Hrubieszowa. I w miesiąc później pojechał jej szukać, chociaż — o wstydzie — nie znał ani jej imienia, ani nazwiska. W Biłgoraju czy też Hrubieszowie stanął przed szpitalem i czekał. Jeden dzień, drugi, trzeci. Dziewczyna nie wychodziła. Piotr nie śmiał zapytać o nią, bo jakże to pytać o dziewczynę, jeśli się nie zna nawet jej imienia, taki wstydliwy. A jednak i podobni mężczyźni bywają. Znałem pewnego faceta, który nie śmiał dziewczynie powiedzieć „już cię nie kocham", tylko wolał ją podejść od tyłu i udusić. Ale w Hrubieszowie czy też w Biłgoraju był akurat grudzień. Piotr porządnie zmarzł w samochodzie, choć nocował w hotelu i wreszcie przełamał swój wstyd, zapytał o dziewczynę, której podał rysopis. Poinformowano go, że leży w domu chora. Pojechał do niej i została jego drugą żoną. Historia mało prawdopodobna, w ogóle kupy się nie trzyma i sensu nie ma. Na marginesie dodam, że on się już z nią rozwiódł. Ale sam nie wiem, czy to czyni historię bardziej prawdopodobną. W każdym razie Piotr tę historię opowiada w bardzo wybranym gronie, gdyż chce uchodzić za człowieka z dobrym smakiem. Mnie też się zdarzają podobne historie. Przed czterema laty, gdy jechałem swoim pudłem przez las, zabrałem po drodze młodą kobietę. Od słowa do słowa dowiedziałem się, że jest nauczycielką n wiejskiej szkole w Janowie, ja zaś przedstawiłem się jako autor powieści cryminalnych. Podałem mało znane nazwisko, które rzekomo jest tylko moim pseudonimem. Ów autor powieści kryminalnych nie miał nigdy szans, aby go 161 pokazała telewizja, nie istniała więc obawa, że zostanę kiedyś zdemaskowany. Dziewczyna okazała się chętna do tych rzeczy, ja też nie stroniłem od tego. I tak zacząłem do niej przyjeżdżać — raz w tygodniu albo i rzadziej. Krystyna — bo tak miała na imię — żyła w bardzo złych warunkach. Pięć kilometrów od przystanku autobusowego, osiem od stacyjki kolejowej. We wsi już od wczesnej jesieni było takie błoto, że więzły samochody. Mieszkała w dużej izbie, którą nawet ogromny piec nie był w stanie ogrzać i po ścianach można by jeździć na łyżwach. Dziewczyna chodziła wiecznie okutana w grubą chustkę, miała odmrożone ręce, bo musiała nosić wodę ze studni i rąbać drewno na opał. A mimo to ciągle się śmiała i lubiła swoją pracę. Moja literacka pamięć podsuwała mi przeróżne podobne postacie — „Siłaczkę" i „Konopielkę", a moja wyobraźnia kazała się zastanawiać, czy powodem owego dobrego nastroju Krystyny nie jest przypadkiem bardzo silny orgazm, którego doznawała w kontaktach z mężczyznami. Medytowałem o tym nie bez przyczyny, ponieważ, jak mi opowiadała Krystyna, w sąsiedniej wiosce, w takich samych warunkach mieszkała inna młoda nauczycielka imieniem Joanna. Ta znowu miała tak zwane zasady i czekała na królewicza z bajki czy kogoś w tym rodzaju. Wymarzyła sobie podobno, że musi iść cnotliwa do ślubu, a wyjdzie za mąż tyłko za tego, kogc bardzo pokocha. Niestety, nikt taki się nie trafił, a rok za rokiem mijał. Chodziła więc skwaszona, naburmuszona, niechętna całemu światu, co jeszcze bardzie; odstręczało od niej wszystkich mężczyzn. I co jakiś czas owa dziewczyna wpadała do Krystyny w ataku histerii, rzucała się na tapczan, płakała, rozpaczała, bała się wracać do domu i niekiedy całą noc u niej przepłakała. „Ona powinna mieć chłopa" — twierdziła Krystyna i namawiała mnie, żebym namówił ją do grzechu Irytowało mnie takie gadanie, bo nie jestem instytucją charytatywną, mam swoje kłopoty i nic mi po cudzych. Na wiosnę Krystyna zadzwoniła do mnie i powiedziała, że tamta dziewczyna się powiesiła... „Szkoda, że mnie nie posłuchałeś" — rzekła i mnie się zrobiło bardzo przykro. Wprawdzie pan Browr i USA, psychiatryczna sława, twierdzi, że w osiemdziesięciu procentacł samobójstwo jest wynikiem choroby zwanej depresją, ale może ta dziewczyn* mieściła się w owych brakujących dwudziestu procentach i gdybym ją nauczy miłości, to by się nie powiesiła. Miałem jakiś czas nieczyste sumienie. Orgazmen się oczywiście wszystkiego nie wytłumaczy, bo medycyna, jak twierdzi mó znajomy krytyk literacki, jest w ślepym zaułku. Ale literatura jest tam także. Martin Even umarł. Tak po prostu, jak umierają zwykli ludzie i nieudan bohaterowie romansów. Nawet nie przejąłem się specjalnie jego śmiercią, i nii nosiłem po nim żałoby. Przysłano mi list z recenzją: 162 „Już sam pomysł fabularny — przedstawienia w tonacji na serio współczesnego uwodziciela jako wysoko wykwalifikowanego fachowca, który wykorzystuje w swej «pracy» metody naukowe, by osiągnąć jak najlepsze wyniki ilościowe i jakościowe (żadna z odbiorczyn jego usług seksualnych nie zgłasza reklamacji, wręcz przeciwnie, gotowa jest poświęcić wszystko, gdy tylko pojawia się możliwość łóżkowej repety), nie wróżył niczego dobrego. Zawsze jednak była nadzieja, że autor powagą narracji przygotuje Jmyślnie pułapkę, która zamieni całość w groteskę, dostarczając widzowi wyrafinowanej frajdy. Tak się jednak nie stało. Fabuła zrobiona jest poniżej przeciętnego poziomu, mfejscami kiczowata. Tak zwane prawdy głoszone przez autora są naskórkowe, a nazywanie współczesnych kobiet »kalekami« jest wręcz obraźliwe. Nie ma sensu kontynuować tego cyklu i należy autorowi podziękować za dalszą współpracę. Historia ze scenariuszem serialu »Uwodziciel« jeszcze raz dowodzi, jak jałowe bywają rozważania na temat seksu, jeśli nie nabierają wymiaru metafory. Jest to także jeszcze jeden przykład, że naszym pisarzom, choć mają niekiedy dobre pomysły, nie starcza ani zdolności, ani umiejętności warsztatowych i intelektualnych, co sprawia, że wszystko rozłazi im się w rękach, Na każdym kroku uderza fałsz psychologiczny, a przecież istnieją tak wspaniałe tradycje i wzorce literackie, że wspomnę »Z pamiętnika uwodziciela« Kierkegaarda". Piotr napisał: Bardzo mi przykro, Henryku, ale przepowiadałem, że to się tak zakończy. Nie chciałeś słuchać moich rad. Odpisałem mu: Schwytano Martina Evena i zaprowadzono go przed porucznika Colombo. A ten zapytał: „Na czym polega wina tego człowieka?" Odparli: „On deprawuje nasze kobiety. Uczy, że i one mają prawo nie tylko do pracy, ale i do miłości". Powiedział wtedy Colombo: „Mam na liście prohibitów niejakiego markiza de Sade, deprawatora i zboczeńca seksualnego. Kogo wypuścić?" A tłum zaryczał: „Wypuścić markiza de Sade". I zrobiono to staraniem oficyny wydawniczej „Czytelnik", Evena zaś wyprowadzono w lasy i ukamienowano. Pierwszym, zaś, który rzucił kamień, był reżyser telewizyjny, Piotr. Pochowałem Martina Evena w pewien słoneczny wiosenny dzień i nawet łzy po nim nie uroniłem. Każdy pisarz ma taki mały własny cmentarz bohaterów, iakąś szufladę w biurku lub półkę w szafie, gdzie leżą twory martwe lub kalekie, które ktoś zabił albo on sam to zrobił. Miałem zresztą innych bohaterów, którzy :ieszyli się zdrowiem. Pojawił się właśnie jeden z nich. Przysłano mi go pocztą *• lakierowanych okładkach, na odwrocie obwoluty znalazłem nawet samego .iebie, fotografię mężczyzny w średnim wieku, stojącego przy maszcie jachtu i chłopięcym uśmiechem na twarzy, opalonego, w żeglarskiej bluzie. Zawsze wracałem uwagę, aby tylko tego rodzaju fotografie ukazywały się o mnie v czasopismach lub na obwolutach książek, szczególnie przeznaczonych dla nłodego czytelnika. Zbyt dobrze bowiem pamiętałem dzień, kiedy jeszcze jako 163 chłopiec po długiej korespondencji zostałem zaproszony do domu ulubionego mojego pisarza, autora książek o Indianach i mrożących krew w żyłach przygodach. Zobaczyłem w standardowym mieszkaniu, wśród meblościanek, starszego pana w osypanej popiołem od papierosów marynarce. Jakież przeżyłem rozczarowanie, gdy okazało się, że nie posiadał nawet strzelby. I choć rodzice tłumaczyli mi potem, że należy oddzielać osobę pisarza od jego dzieła, to przecież coś się we mnie załamało, nie chciałem już czytać jego książek i w ogóle przez dłuższy czas stałem się nieufny wobec literatury. Taka jest bowiem natura młodego czytelnika, że pragnie aby to, co tak bardzo przeżywa, było prawdą a nie fikcją, którą nazywa po prostu okłamywaniem. Nie ma co bowiem wzorować się na ludziach, którzy nigdy nie istnieli. Ja sam zresztą do dziś jestem przekonany, że żyli naprawdę madame Bovary i Wroński, Raskolnikow i Sonia. Chwilami wierzę również, że i stworzone przeze mnie postacie istniały naprawdę, choćby przez godzinę lub przez kilka godzin. Pamiętam dobrze ów wieczór, gdy z żoną i dorastającym synem oglądaliśmy w telewizji program „Sam na sam" ze Stanisławem Lemem i nagle się okazało, że ten pisarz nie wierzy w latające talerze, ani w małych „zielonych ludzików" z Marsa, jednym słowem nie wierzy w to, co pisze. „On nie miał prawa tak powiedzieć — oburzył się mój syn. — Or zdradził samego siebie". Nie pomogły moje tłumaczenia, że pisarstwo Lema jesl filozofią spraw przyszłych, spekulacją, grą wyobraźni. Pozostała do niegc niechęć i jakiś smutek, żal za czymś, czego się ktoś wyparł. Zastanawiam się, czy podobnie nie jest ze sprawą miłości. I czy nie popełniłem błędu, chcąc innych przekonać, że miłość odbywa się na różnych piętrach, że Julii brakowało dwóch lat do menstruacji, a Don Kichot był po prostu chory psychicznie, Adriana z „Rzymianki" zaś kobietą zimną. 1 czy w gruncie rzeczy nie ma racji Piotr, gdy chce nakręcić film o chłopcu, który zastrzelił piętnastoletnią koleżankę, bo ją kochał, a nie — jak ja myślę — nienawidził. Ale z drugiej strony nikt już nie chce być zbytnio oszukiwany, wiedza o świecie zaś dostępna jest nie tylko pisarzom, ale i wielu innym ludziom. I gdyb) ktoś dzisiaj pragnął napisać nową powieść o ludziach morza, to jednak powinier rozumieć zasadę działania łodzi podwodnej. A jeśli pragnie opisać wakacyjn? przygodę na jeziorze, po którym pływają żaglówki, powinien wiedzieć, czyn różni się wiatr rzeczywisty od wiatru pozornego. W przeciwnym razie tysiąc* chłopców i dziewcząt, którzy co roku żeglują, będą się śmiać z autora i ni( przemówi do nich historia, choćby najpiękniej opisana. I dlatego zapewne w imię prawdy, która nie jest prawdą, ale prawdą powinn się wydawać, wychodzę naprzeciw owym gromadkom objuczonych plecakarr dziewcząt i chłopców, którzy niekiedy odwiedzają mnie latem. Uśmiecham się d< nich pogodnie, pozwalam, aby odprowadzali mnie na przystań i patrzyli, ja odpływam samotnie na poszukiwanie przygody. Bo chcę, aby wierzyli, że istniał naprawdę madame Bovary i Don Kichot, Wokulski i Izabela, i pokocha literaturę tak, jak ja ją kocham. Wiem także, iż legenda o pisarzu trwa niekied dłużej niż jego dzieła. 164 Tymczasem jednak z mojego okna widzę ogromną połać bagien, nad którymi unosi się mgła jak dym ze starego mielerza. Wiem też, iż noc w noc skrajem rudych bagien pędzi na koniu von Balk i ze smutną twarzą bierze na siodło dziewczyny. Ja jestem taki sam, stałem się nim przez te lata, a on był kiedyś mną, gdy żyłem jeszcze w wielkim mieście i we wspaniałym mieszkaniu, gdzie na ścianach od podłogi do sufitu pięły się półki z książkami. To ja miałem wielu przyjaciół, którzy odwiedzali mnie dość często, T*by rozmawiać ze mną o pięknie, o tym pięknie, które było przed nami i będzie po nas, i dla którego warto żyć na świecie. Lecz ja, jak wiecie, wierzyłem, że nie ma piękna bez prawdy. „Gdzie jest prawda?" — pytali mnie i potem długo myli ręce w mej łazience wykładanej niebieskimi kafelkami. Ja jednak znajdowałem nie tylko własną prawdę, ale i prawdę społeczną oraz prawdę potwierdzoną przez naukowe doświadczenie. Odkrywałem ją wokół siebie, a nawet w baśniach, które uczyły, że dobro zwycięża zło. Znajdowałem także prawdę w utworach moich przyjaciół, choć oni w nią nie wierzyli. Była to niekiedy prawda o nich samych. Niektórzy mówili, że jestem artystą, ale ja uważałem się za rzemieślnika i chciałem robić piękno tak, jak się robi buty. Głosiłem to po trosze z przekory, gdyż w moim kraju zbyt wielu uważa się za artystów, a zbyt mało za rzemieślników i dlatego niekiedy powstają trudności, gdy chce się zaszyć rozpruty but. Aby nauczyć się robić piękno, poszedłem do terminu do różnych mistrzów, a potem zapragnąłem mieć własny warsztat i własne narzędzia. Mijał czas. Praca nie dawała mi jednak zadowolenia. Zbyt ciasno było w moim mieszkaniu, nie mogłem zrobić gestu, aby kogoś nie potrącić, nie obrazić. Na moich fotelach rozsiedli się zamożni Buddenbrookowie, na szezlon-gu leżała księżna Wiaziemska i patrzyła na mnie krytycznie, ponieważ nie potrafiłem improwizować. Hrabia Bezuchow także był oburzony, że chcę zostać dobrym rzemieślnikiem i coraz nowych znajomych zapraszał do mego mieszkania, gdzie nie miałem już ani własnego kąta, ani też własnego zdania. Żona zaprowadziła mnie do lekarza. „Jest pan chory na nadmiar świadomości jak Eugeniusz Fromentin, autor »Dominika«. Powinien pan zmienić otoczenie" — rzekł lekarz. Ale czy łatwo zmienić otoczenie, gdy mieszka się w wielkim mieście, ma się piękne mieszkanie i tylu wspaniałych, utytułowanych znajomych? Moja kochanka, aktorka, mówiła do mnie w owym czasie: „Co się z tobą dzieje, Łukaszu?" głosem Ewy Pobratymskiej. To jej „ł" brzmiało tak czysto i dźwięcznie, jakby w gardle miała dobrze strojone struny z fortepianu firmy „Steinway". Przez to „ł" znienawidziłem ją ostatecznie i poczułem się bardzo samotny. Pewnego dnia przeczytałem w gazecie ogłoszenie, wsiadłem w samochód i pojechałem wzywany czyimś wołaniem lub jeśli ktoś woli — krzykiem własnej duszy. Pamiętam dobrze tamten dzień — mglisty i deszczowy, jednostajny szum wycieraczek samochodowych. Kręta asfaltowa droga wiodła'mnie przez lasy, które zdawały się nie mieć końca, lecz otą nagle ujrzałem wielką przestrzeń jeziora i dom jak gdyby ze światła utkany. To była moja „terra incognita", 165 „Ziemia Jałowa", „Ziemia Obiecana", która nadawała się pod moją uprawę. Poczułem się człowiekiem wolnym. Rejent postawił surowe warunki. Czyż jednak istnieją przeszkody dla człowieka, który czuje się wyzwolony? Sześć tygodni tkwiłem w „Hotelu Warmińskim" i przyswajałem sobie wiedzę rolniczą. Potem zdałem egzamin państwowy i mogłem nabyć dom wraz z dużym kawałkiem ziemi. Odtąd jako człowiek wyzwolony żyłem samotnie w swym pięknym domu stojącym na skraju jeziora i wielkich bagien. Uprawiałem glebę starannie i według wszelkich prawideł sztuki rolniczej. Tak było do dnia, w którym pług nagle wyorał starą urnę z prochami i dowiedziałem się, że nie jest to w ogóle ziemia niczyja, ale byli tu już przede mną wspaniali rolnicy. Mijały lata i pojąłem także, iż zieleń w tych stronach jest przelotnym ptakiem, tak samo jak biel, a najwięcej jest rozmaitych czerni, brązów i ochry. Jest też nieustanny klangor żurawi, które przelatują i odlatują, nim się człowiek spostrzeże. Bywa także krzyk dzikich gęsi, furkot skrzydeł dzikich kaczek, są odejścia i powroty. Pewnego dnia odkryłem wodę w piwnicy domu i domyśliłem się, że przyszło do mnie jezioro. Zobaczyłem wysoką trawę na gładkim dotąd i gołym podwórzu, i choć tłumaczono mi, że gdybym zamiast psa trzymał owce, podwórze byłoby /rowu gładkie, bez jednej trawki — pojąłem, że to przyszedł po mnie las z powieści Ernsta Wiecherta. Odtąd noc w noc słyszałem tętent konia von Balka, widziałem samotne ognisko na wyspie i spotykałem Martę, która urodziła siedmioro dzieci, ale nie kochała swego męża. Przestałem być samotny, aie być może właśnie to uczyniło mnie nieszczęśliwym. Mijały lata i znowu usłyszałem klangor przelatujących żurawi. Wówczas pomyślałem, że każdy człowiek ma prawo rzucać własny cień na skrawek ziemi pod stopami. Cień może być duży lub mały, to zależy od wielkości człowieka i położenia Ziemi względem Słońca. Tak narodził się Jorg, a potem Even, który być może chciał poruszyć świat jak Jons, ale zginął ukamienowany. Recenzent napisał o moim „Uwodzicielu": „...na każdym kroku uderza fałsz psychologiczny. A przecież istnieją w tego rodzaju literaturze tak wspaniałe wzorce, że wspomnę «Z pamiętnika uwodziciela» Kierkegaarda". i widzę już owego recenzenta, jak dumnie odkłada pióro zachwycony, że okazał ogromną kulturę i wiedzę o literaturze, przypomniał nazwisko duchowego ojca egzystencjalizmu. Podchodzę do półki z książkami, sięgam po „Z pamiętnika uwodziciela", po „Bojaźń i drżenie", po „Chorobę na śmierć". Najpierw śmieję się cicho, potem ogarnia mnie rozpacz. Czyżby naprawdę niemal wszystkie instrumenty, którymi posługuje się współczesna krytyka literacka, były do niczego nieprzydatne? Czyżby wszelkie wzorce dotyczące miłości kryły jedynie bezgraniczny fałsz? 166 / Oto Kierkegaard, Duńczyk, wiecznie drążony lękiem z powodu prześladujących go demonów. W niespełna sto lat po jego śmierci Sartre, Camus i Jaspers uczynili go papieżem swej filozofii egzystencjalistycznej. Z zapisków, utrwalonych przeżyć i wizji psychotycznych wyłania się obraz nieszczęśliwego człowieka, którego chorobę jest dziś w stanie rozpoznać każdy lekarz. Jego nerwica natręctw, autyzm, stany maniakalne są tak wyraźne, że nawet najwięksi biografowie Kierkegaarda używają wobec niego takich określeń, jak „szalony", „psychopata", „maniak", co oczywiście nie przeszkadza im z największą powagą rozpatrywać każde jego zdanie i sugerować, że wizja świata Kierkegaarda jest jedyną, prawdziwą i słuszną. Ale pomińmy tę sprawę. Zajmijmy się jego pamiętnikiem uwodziciela, na którym, zdaniem krytyka, powinienem się wzorować, bo inaczej będzie u mnie brzmiał fałsz psychologiczny. Sóren Kierkegaard nie miał w swoim życiu ani jednej kobiety. Stwierdzają to najpoważniejsi jego biografowie. Podają nawet dokładną datę, 10 listopada 1836 roku, gdy po raz pierwszy w swym życiu dwudziestoośmioletni Kierkegaard poszedł do burdelu i uciekł stamtąd gnany szyderczym śmiechem kobiet. Odtąd już nawet nie próbował obcować z kobietami, mimo że jego ukochana dziewczyna, Regina Olsen, pragnęła wyleczyć go z niemocy płciowej. Kierkegaard czuł wstręt do cielesnego obcowania z kobietą, proponował nawet Reginie „małżeństwo dusz", na co ona, zdrowa i normalna kobieta, nie chciała się zgodzić i wyszła za mąż za innego. Od tej chwili Kierkegaard rzuca się w twórczość, przez którą pragnie jej udowodnić, że duchowe obcowanie jest czymś wyższym i wspanialszym nad obcowanie cielesne. „Posiadając cieleśnie kobietę — oddalamy się od niej" — pisze Kierkegaard, bo co mógł innego napisać człowiek, który nie był w stanie obcować z kobietą? Nawet Jarosław Iwaszkiewicz, pisząc wstęp do książki Kierkegaarda i chyląc czoło przed jego wyznaniami, nie potrafi się powstrzymać przed stwierdzeniem: „Wszystkie t* rozważania robią wrażenie parawanu, którym Soren chce przed sobą samym zasłonić fakt zasadniczny: wstręt do małżeństwa, do obcowania płciowego, do stosunku nawet z najukochańszą kobietą". I dalej pisze Iwaszkiewicz: „Spotykamy się tu z jednym z najdziwniejszych zjawisk w dziejach myśli ludzkiej, kiedy chłopak, aby wytłumaczyć sobie i innym, że nie postąpił z dziewczyną podle, porzucając ją z lęku przed urzeczywistnieniem stosunku erotycznego — porusza niebo i ziemię, Pismo Święte i autorów starożytnych, i nie waha się w obszernych wywodach mówić o potrzebie teologicznego «zawieszenia» etyki — kiedy staje wobec zagadnień wyższych od etyki". Kierkegaard przypomina mi niegrzeczne dziecko, które postąpiwszy źle usiłuje za ten fakt obarczyć winą wszystko i wszystkich na świecie: rodziców, kolegów, Boga, etykę — z wyjątkiem ujawnienia prawdy o sobie. Pisarz ma prawo do wyobraźni. Może pisać o wojnie nie będąc nigdy żołnierzem. Może pisać o swoim pobycie na Księżycu, nie będąc tam nigdy i nawet się tam nie wybierając. Ale nawet w tych sprawach panuje pewne ograniczenie. Ten drugi z pisarzy nie twierdzi, że pisze prawdę, ale proponuje 167 ^мтіуа, Henryk Sienkiewicz opisał \o\stoj opisał bitwę pod a\e Lew Tołstoj był ięc tak, a można ,,nie sobie wyobrazić, smak ognia, a także ietą a wielu było takich te sprawy milczeniem. Po przeżycia z mężczyznami jak nazwać pisarza, który obcowania z drugą istotą ieśli oznaczać to ma wierność cbci; olwor^.^t RoW| ro zrwzta ba l>r:ygoda w Ьм t- opiynął <- ■wczyna wyjti nam zabawę z własną i czytelnika wyobraźnią. Henryk Sienkiewicz opisał wspaniale bitwy, choć nigdy nie był żołnierzem. Lew Tołstoj opisał bitwę pod Borodino, która zdarzyła się w czasach mu odległych, ale Lew Tołstoj był żołnierzem i uczestniczył w bitwie o Sewastopol. Można więc tak, a można inaczej... Są jednak pewne doznania, których pisarz nie jest w stanie sobie wyobrazić. Należy do nich między innymi smak chleba, smak wody, smak ognia, a także smak kobiety. Pisarze, którzy nie obcowali nigdy z kobietą — a wielu było takich — niekiedy pozostawali na tyle uczciwi, że pomijali te sprawy milczeniem. Po prostu nie ma o tym w ich książkach albo swoje przeżycia z mężczyznami przenosili na przeżycia z kobietami. Ale co zrobić i jak nazwać pisarza, który pisze „Z pamiętnika uwodziciela" nie znając smaku obcowania z drugą istotą ludzką? Cóż jest warta tradycja literacka i jej wierność, jeśli oznaczać to ma wierność wobec kłamstwa i fałszu? Przyszedł wreszcie list od pani profesor, u której chcę otworzyć swój przewód doktorancki. Poprosiła mnie, abym trochę wyraźniej sprecyzował swój ideał mężczyzny. Kiedy byłem młody — odpisałem jej — sądziłem, że mężczyzna to taki człowiek, który ma strzelbę, wędki, chodzi na boks i corridę, pije mocne trunki i lubi wszelkie tak zwane męskie zabawy. Czytałem książki Hemingwaya i chodziłem na męskie filmy, w których bohaterowie bili się po gębach i dźgali nożami. Potem usłyszałem o teorii rekompensaty i o symbolach falliczny eh, takich jak fajka, broda, skłonność do szybkich samochodów i stałem się podejrzliwy wobec tego rodzaju ludzi. W jakiś czas później poznałem pana Maurice Coindreau, tłumacza dzieł Hemingwaya na francuski. Powiedział mi o Hemingwayu: ,,Mam mu za złe, że chciał, abyśmy brali safandułów za dzielnych i odważnych, a impotentów za Don Juanów. Obdarzył nas garściami fałszywych monet. Robił to zresztą bardzo zręcznie". Czy zwróciła pani uwagę, że bohaterowie Hemingwaya, z jego powieści myśliwskich i opowiadań ■— nie potrafią uszczęśliwić żadnej kobiety? Są to w większości ludzie, o których mówimy — nieprzystosowani. Przygoda w buszu czy safari ma być dla nich rekompensatą za klęski poniesione w życiu. Tym sfrustrowanym osobnikom wydaje się, że poprzez polowanie, ba, niebezpieczeństwo, okazywanie własnej odwagi, odnajdą swoją męskość, potwierdzą swoje ,,ja". Będąc w Anglii poznałem człowieka, ktbry samotnie Па wątłej łajbie opłynął cały świat. Oto prawdziwy mężczyzna — pomyślałem. Ale pewna dziewczyna wyjawiła mi, że on ma trudności ze wzwodem i że cała ta jego podróż to była po prostu ucieczka przed kłopotami, które przeżywał w tych sprawach. Potem poznałem mężczyznę, który w obronie potrąconej przez łobuzów staruszki sam jeden rzucił się na gromadę rozwydrzonych wyrostków i rozłożył ich wszystkich na ulicy jak słynny Święty. Oto 168 / mężczyzna — myślałem i poznałem go nieco bliżej. Lubił dla wprawy bić swoją żonę, która często płakała i nienawidziła go. Widziałem mężczyznę, który nosił na rękach swoją żonę, ciągle ją obcalowywał i mówił kocham, a gdy ona dostała ataku ślepej kiszki i wiła się z bólu, on mówiąc kocham ocierał pot z jej czoła. Nie poszedł jednak do odległego o pięć kilometrów telefonu, żeby zadzwonić po pogotowie ratunkowe, gdyż trwała śnieżyca. Dziś, gdy już jestem dojrzały, wydaje mi się,ж mężczyznę można ocenić jedynie po jego stosunku do kobiety. Nie mam na myśli jego sprawności seksualnej, to oddzielne zagadnienie. Ale myślę, że to taki człowiek, który w każdej chwili i w każdej sytuacji potrafi wziąć w swoje ręce odpowiedzialność za los swej kobiety i swego potomstwa. Wtedy wróciłem do bohaterów Londona. Oni szli na Północ, aby szukać pieniędzy. Przygody przeżywali niejako mimochodem, pozostawały dla nich tylko środkiem, a nie celem. Pamiętam, że byli wrażliwi i delikatni wobec kobiet. Mężczyzna na nartach torował drogę zaprzęgowi i saniom, którymi powoziła kobieta. Bez tego zaprzęgu zginąłby w lodowatej pustyni. Ale i zaprzęg nie ujechałby daleko, gdyby mu nartami nie torował drogi. Cóż się zmieniło? Tylko sceneria. Są pewne ciężary, których nikt nie zdejmie z pleców kobiety. Każde z nich dźwiga swój plecak, ale powiadam pani, że wbrew temu, co się tu i ówdzie mówi i pisze, w tych plecakach są bardzo różne rzeczy. A oto podsłuchana rozmowa dwóch dziewczyn w kawiarni: Przysięgam ci, Mariola, że Ziutek przeleciał nie tylko Iwonę, ale i Baśkę. Przeleciał? Byłem wstrząśnięty. Więc to tak się teraz mówi? Może rzeczywiście one odnoszą wrażenie, że je tylko przelatujemy jak wiatr w opętańczym pośpiechu. Uczuliłem swoje ucho na podobne sprawy i co się okazuje? Najczęściej słyszę od mężczyzn, że on ,,ożenił się", albo ,,odbyl z nią stosunek seksualny". Te dwa określenia oddają chyba w pewnym sensie smutną rzeczywistość. Współcześni mężczyźni albo „żenią się ", albo „wchodzą w stosunki seksualne z kobietą". Tylko nieliczni mężczyźni potrafią zawładnąć kobietą, uczynić ją swoją cząstką, istotą, która niemal oddycha jego płucami i patrzy na świat jego spojrzeniem. Mężczyzna musi się czuć odpowiedzialny za orgazm kobiety, gdyż kobieta", której mężczyzna nie doprowadził nigdy do orgazmu, podświadomie czuje dla niego pogardę. Podobnie jest, gdy w jakiejś poważnej sprawie zawiedzie jej zaufanie. To nie noszenie długich kalesonów i narzekanie na bóle w krzyżu czynią nas małymi w oczach kobiety, ale nasza beztroska w codziennych i dokuczliwych sprawach życia. Droga Pani Profesor — zakończyłem swój list —jeszcze raz pragnę wyraźnie sformułować swoją definicję: Mężczyznę można ocenić jedynie i wyłącznie po jego stosunku do kobiety. Nie chodzi o to, aby był zawsze sprawny i wspaniały seksualnie. Ale o to, aby był zawsze odpowiedzialny za los swej kobiety i los jej potomstwa, torował jej drogę przez życie, rozumiał ją, potrafił nieść część jy ciężarów. Nie pięść i nie siła, nie corrida, nie wędki, nie strzelby, ale odpowiedzialność. Czy zgadza się Pani ze mną? 169 Martin Even umarł bez fanfar, hałasu, mów pogrzebowych i łez kochanek. Zapomniałem nawet o nim i wydawało mi się, że wszyscy o nim zapomnieli. Aż tu nagle pewnej nocy, gdy leżałem już w łóżku, żona odezwała się nieśmiało: — A jednak szkoda, że już nie ma twojegę Evena... — Co masz na myśli? — Bo to nie był wcale głupi człowiek, ten Even. To prawda, że trochę inaczej patrzył na życie niż my wszyscy, ale znał się na kobietach i mężczyznach, a także sporo wiedział o miłości. A teraz to nawet nie ma się kogo poradzić, jak wynika jakaś sprawa. — Masz kłopot? '-— Nie ja, tylko"moja koleżanka w pracy. Kocha męża, ale coś się z nią dzieje niedobrego. Niby wszystko jest między nimi tak jak dawniej, ale jednak coś jest źle. Drażnią ją nawet jego gesty, jego pieszczoty, jego pocałunki... — Niech idzie do psychologa albo seksuologa — ziewnąłem. — To się tak tylko mówi — burknęła żona — ale gdzie ona znajdzie seksuologa? Kolega w pracy pokazał jej kiedyś zdjęcia, no, wiesz jakie, i ona nie przestaje o nich myśleć. Powiedziała o tym swojemu mężowi, a on jej na to: „Nie bądź świnią, masz dorastającą córkę, jak ci nie wstyd". Gdybyś tak pogadał z jej mężem, wyjaśnił mu, że nie ma racji... — Zwariowałaś! Sama z nim pogadaj, jeśli cię to bawi. Co mnie oni obchodzą? Jestem pisarzem, a nie doradcą w kłopotach małżeńskich. Stworzyłem Evena, żeby ludzie mogli się uczyć miłości, ale go zabiliście, to teraz daj mi spokój. Śpij! • I dała mi spokój na czas jakiś. Ale którejś niedzieli moja córka pokazała mi książkę: — Wyobrażam sobie — śmiała się:— co o tej powieści powiedziałby Martin Even. Umarłby ze śmiechu. Na jednej lekcji mamy wychowanie seksualne i uczymy się, co i jak, a na .drugiej lekcji, na polskim, każą nam znowu wierzyć w bociany. Wziąłem książkę do ręki i przekartkowałem. — To bardzo dobra książka — powiedziałem — tylko może trochę już nie na czasie. — To napisz o tym do gazety i podpisz się: „Martin Even" — zaproponowała. — Po co mamy sobie drwić z literatury? Przyjechał mój syn, student już czwartego roku medycyny. — Czy wiesz, ojcze, że przeprowadziliśmy ostatnio anonimową ankietę w klinice ginekologicznej? Robiliśmy to na prośbę socjologów i seksuologów. Twój Even miał rację. Niszczymy diabelnie kobiety. Co druga napisała, że robi „te rzeczy" ze wstrętem i tylko po to, żeby jej mąż nie rzucił i nie zostawił rodziny. Nie mógłbyś wskrzesić Evena? Wydrukuj oddzielnie którąś z jego historii. Są wprawdzie na ten temat różne broszurki, ale ty wiesz, że historyjka łatwiej trafia do wyobraźni. — Jestem pisarzem, a nie doradcą — wypiąłem dumnie pierś. — Jeśli ci trzech mówi, że jesteś chory, to połóż się do łóżka. Nie znalazłem żadnego obrońcy dla Evena, wszyscy mówili, że są to historie nieprawdopodobne 170 psychologicznie i nikomu niepotrzebne. Zaczynam nową powieść. Będzie to historia o wielkiej, szalonej, nie spełnionej miłości. Mój bohater, drobny urzędnik, pewnego pięknego dnia w autobusie zobaczył (jak Wokulski Izabelę Łęcką w teatrze) kobietę przecudnej urody. Na jej widok doznał przedziwnego uczucia zachwytu, przeżył niemal ekstazę. Kobieta wysiadła, a on pojechał dalej, ale Odtąd szukał jej wszędzie po ulicach, sklepach, kawiarniach, zaniedbując swoje obowiązki i narażając się na mnóstwo kłopotów. Będzie to metaforycznie opisana historia pogoni za ideałem. I pewnego dnia... — Ma atak padaczki ogniskowej — przerwał mój syn. — Nie rozumiem — powiedziałem trochę rozdrażniony. — No tak. Bo takie stany nagłego olśnienia i przedziwnej rozkoszy zmysłowej, które można przeżyć w najróżniejszych miejscach: w kościele, autobusie, na ławce w parku zazwyczaj poprzedzają pierwszy atak padaczki ogniskowej. Jeśli komuś coś takiego przydarzy się w autobusie, gdzie akurat obok siedzi jakaś ładna dziewczyna, to nie rozumiejąc przyczyn swoich doznań, może sądzić, iż spowodował to jej widok. Napadowe sensacje płciowe, najczęściej zresztą spotykane u kobiet, mają zazwyczaj, używając terminologii medycznej, padaczkową patogenezę. — Mówisz jak Hans Jórg i Martin Even razem wzięci — stwierdziłem z goryczą. Syn wzruszył ramionami. — I ty, i wszyscy inni pisarze oraz krytycy, wiecie dobrze, że literatura prezentuje postacie patologiczne, że jest to coś w rodzaju „domu obłąkanych". Ale uważacie, że nic z tego nie wynika. Żaden z was nie oddałby swojego dziecka na wychowanie do kliniki psychiatrycznej, aby od ludzi chorych psychicznie uczyło się postaw moralnych, wzorców postępowania, reakcji niewspółmiernych do bodźców. Ale beztrosko chcecie poprzez tego rodzaju literaturę wychowywać innych, całe społeczeństwo, a potem dziwicie się, że niektórzy zachowują się tak osobliwie. Jeden z naszych profesorów powiedział, że następne pokolenie czeka ogromna praca przeanalizowania dorobku kulturalnego. Nie bój się, zapewne ostaną się „Romeo i Julia", „Lalka", „Don Kichot" i inne dzieła, ale będzie trzeba do nich napisać zupełnie inny komentarz. Ludzie zaczną nieco inaczej niż obecnie rozumieć te książki. Zostanie poezja, ogromna strefa ludzkich przeżyć i doznań, ale będzie także inne zrozumienie wielu tych spraw, które teraz podaje^ny ludziom w mistyczno-ideahstycznym sosie. —: A może ja nie chciałbym żyć w tym twoim świecie? — Daj spokój, ojcze. Już dziś żyjesz w tym świecie. Jeśli cię boli głowa, masz sensacje sercowe, to nie myślisz o zawiedzionej miłości i nie pędzisz po wiedzę do swej literackiej biblioteki, tylko idziesz do lekarza. Jeśli czyjaś żona albo czyjś mąż nagle zaczyna mówić rzeczy przedziwne, rozkojarzone, same w sobie być może ciekawe i piękne, to wcale nikt nie biegnie po magnetofon czy kartkę papieru, ale dzwoni po lekarza. Gdy młody człowiek bez powodu zabija młotkiem staruszkę na ulicy, to jest chwytany, osadzany w więzieniu i nikt nie rozważa, czy miał „poczucie istnienia bez przyczyny". Usprawiedliwia się jednak „Obcego", który także zabił człowieka bez przyczyny. Tylko że jeszcze mało kto 171 dostrzega owo rozszczepienie między owymi dwoma sposobami myślenia i postępowania. Wróć do Evena, ojcze. Wieczorem żona poprosiła: — Henryku, opowiedz mi jakąś historyjkę o Martinie Evenie. O tym, jak uwiódł dziewczynę i nauczył ją miłości. Nie gniewaj się na mnie, że cię o to proszę. Ten Even nie jest zapewne nikomu potrzebny, ale jest potrzebny mnie, twojej córce, twojemu synowi, moim koleżankom... Wymyśliłem na poczekaniu bzdurną i nieprawdopodobną historyjkę o nauczycielce wiejskiej, która napotkała Martina Evena pracującego nie opodal w charakterze agronoma. Mąż nauczycielki był także nauczycielem, ale ona ciągle musiała spać w drugim pokoju, bo bała się nowej ciąży i czuła wstręt, gdy on się zbliżał. A Martin Even, z którym zdradziła męża, przekonał ją, że można kochać się z mężczyzną nie przeżywając żadnych lęków. Któregoś dnia sięgnąłem do szuflady z umarłymi bohaterami, wygrzebałem historię o Martinie Evenie, Bogumile i Klarze i długo się zastanawiałem, na czym polega słabość tego utworu. Dałem nowy opis zbliżenia między moim bohaterem i Klarą, potem na prośbę córki napisałem list Kasi Leśniczanki do Martina Evena w sprawie „Marty" Elizy Orzeszkowej i stworzyłem wiele innych historyjek o Evenie, które moja żona niekiedy odczytywała swoim koleżankom, jak mówiła „ku pokrzepieniu serc niewieścich". Kiedy ją chwycił za ramiona, chciała krzyknąć i już podniosła rękę, aby paznokciami dosięgnąć jego twarzy. Ale raptem ręka jej znieruchomiała. Doznała zadziwiającego uczucia, jak gdyby jej starannie obciągnięte figi zrobiły się ciasne, wypełniły czymś rozkosznym, a zarazem bolesnym. Przez ułamek sekundy przemknęła jej myśl, że może zaczęła krwawić, ale uczucie rozkoszy narastało i wydawało jej się, że ten mężczyzna wie o tym. Miała ochotę, aby zdarł z niej figi, lecz gdy popchnął ją na tapczan, usłyszała swój głos jakby zza grubej ściany: „Poczekaj, podrzesz mi je. Sama je zdejmę". Poczuła jego ciężar na sobie, ale gdy przymykała oczy, zdawało się jej, że to on wziął ją na ręce i zaczął kołysać — wolno, łagodnie, monotonnie, co nie sprawiało jeszcze rozkoszy, ale było przyjemne, mogło trwać długo, bardzo długo, nieskończenie. Przez moment przeraziła się, gdyż wydało się jej, że obudziło się w niej coś, co żyje po swojemu, lecz jest jednocześnie bardzo posłuszne i działa zgodnie z jej najskrytszym życzeniem. Usiłowała schwycić to, zatrzymać, ale ono wciąż uciekało, drażniąc aż do rozkoszy. Przez chwilę miała wrażenie, że znowu nosi dziecko w swoim łonie, czuje jego ruchy, że zaczyna^odzić, poczuła aż do bólu kości swej miednicy i zapragnęła wydać je światu, uwolnić się od niego. Jęknęła głośno, żeby krzykiem uwolnić się od dręczącego ją napięcia i nagle zalała ją fala ciepła jakby znalazła się w wannie, wypełnionej łagodną, ale gorącą słodyczą. Miała uczucie, że otworzyły się w niej jakieś zamknięte dotąd tajemnicze drzwi. — Jesteś bydlę — powiedziała — zaraz pójdę na milicję. Zgwałciłeś mnie. 172 Ale czuła do tego mężczyzny tylko wdzięczność i zarazem przejmował ją jakimś pełnym rozkoszy strachem. Wiedziała, że nigdzie nie pójdzie, nie powie o niczym nikomu. A jeśli ten mężczyzna znowu zechce zrobić to samo, będzie krzyczała „nie!", będzie się szarpać, może go nawet uderzy, ale jednocześnie znowu go zapragnie. Czytam nowy opis aktu miłosnego Klary i Evena i zżymam się. Mam przed sobą wielkie dzieło pana Mastersa i pani Johnson. To największa książka o fizjologii miłości, jaką napisano do tej pory. Przepytali o wrażenia z orgazmu tysiące kobiet o najróżniejszym poziomie umysłowym. Ukryte kamery z taśmą wrażliwą na podczerwień fotografowały setki stosunków seksualnych, sztuczny penis z małą kamerą filmową doprowadzał kobiety do szczytowania i utrwalał na taśmie wszystkie reakcje ich narządów, elektrody notowały impulsy mózgu. W każdej fazie przeżywanej rozkoszy dokonywano analizy krwi. Mamy niemal pełną wiedzę o tej sprawie. Ale czy jest ona przydatna dla artysty? Mówię do żony: — Spójrz na atlas anatomiczny człowieka. To nie jest dzieło sztuki. A teraz spójrz na człowieka narysowanego przez Leonarda da Vinci albo na człowieka z obrazu Rembrandta. To są dzieła sztuki. Człowieka z atlasu anatomicznego i człowieka z rysunku wielkiego Leonarda dzieli coś tajemniczego, coś nieuchwytnego, to coś, o czym możemy pisać całe rozprawy, ale tylko to „coś" się liczy dla setek tysięcy odbiorców sztuki. Ale jednocześnie nie może chyba powstać doskonały rysunek człowieka bez znajomości szczegółów z atlasu anatomicznego. Wielki Leonardo i Rembrandt dokonywali sekcji zwłok ludzkich. Robili to najwięksi artyści w czasach, gdy sekcja zwłok uważana była za zbrodnię i groziło za nią spalenie na stosie. Czemu więc narażali własne życie, byle posiąść tajemnicę mechanizmu ludzkiego ciała, skoro o sztuce decyduje to „coś" tajemniczego i nieuchwytnego? Opis orgazmu w dziele pana Mastersa i pani Johnson nie jest dziełem sztuki. Właściwie jest nawet obrzydliwy. Ale pisarz musi go znać, jeśli nie chce działać wbrew prawdzie. W przeciwnym razie będzie pisał, że „usłyszała muzykę sfer idealnych i harfy spełnienia" (ten opis dała zresztą kobieta-pisarkja) albo że „zadrżała pod nią ziemia". Będą wciąż koncerty na cztery ręce, ruchy tektoniczne ziemi, wybuch wulkanu Krakatau. Oczywiście, można zawsze powiedzieć, że właśnie tak ktoś to przeżył, ale ja nie wierzę człowiekowi, który mi iriówi, że sól jest słodka, choć on to być może tak odbiera. [. Dzieło sztuki musi zawierać również prawdę o człowieku i świecie!. Inaczej je odrzucamy. Zżymamy się, czytając nawet najpiękniej zbudowane zdania, jeśłi wydają się nam głupie. Dlatego nie można lekceważyć atlasu anatomii człowieka. Dlatego dla artysty musi być także ważny i opis aktu seksualnego z książki Mastersa i Johnson. Co do mnie — nie potrafię już czytać z taką samą przyjemnością jak niegdyś dzieł Henryka Sienkiewicza, gdyż wiem, że zupełnie inni byli Bohdan Chmielnicki i Jarema Wiśniowiecki, że nie było świętego obrazu w Częstochowie podczas oblężenia klasztoru. Co pewien czas prasa donosi, że w jakimś kościele odkryto gotyckie freski zamalowane po okresie gotyku, albo odkryto freski namalowane w okresie renesansu i zakryte w okresie baroku. „Proszę pana — zapytał mnie pewien młody człowiek — czy w dawnych wiekach żyli sami głupcy, którzy zamalowywali takie piękne dzieła sztuki?" „Nie, dziecko. Ale każda epoka ma prawo do weryfikowania swego wyobrażenia o pięknie. Na tym polega postęp. Mija jakiś czas i znowu podoba się nam to, co poprzednie epoki odrzuciły." W moim domu biblioteka rozrastała się jak trup w sztuce Ionesco. Już nie ma nawet gdzie ustawiać książek. Biorę niektóre do ręki i przekonuję się, że opisy zawarte w nich są zupełnie niezgodne z tym, co mówi mi moja wiedza o świecie. Zżymam się wtedy i złoszczę, wzruszam ramionami albo po prostu się śmieję. Ale jednocześnie odkrywam nawet bardzo stare książki, bardzo dawnych autorów, które — o dziwo — mówią to samo, co atlas anatomiczny, co moja wiedza o człowieku i świecie. Może powinienem ze względu na szczupłość miejsca zweryfikować swoją bibliotekę? Niektóre książki zachować w pokoju, inne wynieść na strych i opakować bardzo starannie, aby czas im nie zaszkodził. Bo kto wie, czy na ten strych nie wejdzie kiedyś mój wnuk, który będzie miał doskonalszy i lepszy atlas anatomiczny człowieka, przeczyta te książki i nagle odkryje, że są prawdziwsze i ciekawsze niż te, które ja pozostawiłem w pokoju. Wówczas odniesie na strych przeze mnie zweryfikowane i przyniesie na dół te ze strychu. Czy w moim pokoleniu istnieje rzeczywiście potrzeba takiej weryfikacji lub raczej nowego spojrzenia na dzieła sztuki, nawet uznane za wielkie i niepodważalne? Z wielu stron słyszę bez przerwy zwierzenia: „Przestałem kupować beletrystykę. Irytują mnie bohaterowie literaccy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nagle postępują tak, a nie inaczej. Są tacy jacyś dziwni. Wolę pamiętniki". Potrzebę owej weryfikacji odczuwa także bardzo wielu pisarzy. To z tej potrzeby wyrosła książka Wilsona „Outsider". Wilson dokonuje weryfikacji wyłącznie pod kątem mody, panującego filozoficznego prądu, który zdawał się być objawieniem dla całego myślącego świata. Dla Wilsona Werter to „outsider romantyczny", a Meursault, bohater „Obcego", to „outsider", który ma poczucie istnienia bez przyczyny, jego zaś doskonała obojętność wypływa z braku poczucia rzeczywistości. W ten sposób Wilson analizuje dziesiątki dzieł literackich, w każdym niemal odnajdując osobowość „outsidera"—Dla Wilsona było oczywiste, że „Obcy" jes^„outsiderem", ponieważ zgodnie z filozofią egzystencjalizmu człowiek z istoty swej jest „outsiderem". Jest nim Werter i jest nim również Raskolnikow. Dlatego Wilson nie miał potrzeby zadawać sobie pytania: dlaczego ktoś jest „outsiderem") skąd bierze się u niektórych ludzi poczucie istnienia bez przyczyny i poczucie nierzeczywistości? Współczesna wiedza o człowieku powiada nam dziś, że nie Wszyscy ludzie czują się 174 wyobcowani, wiadomo nawet, jacy ludzie, przy jakiego typu schorzeniach odczuwają bardzo skrajnie swoją obcość i brak poczucia rzeczywistości. Współczesnemu człowiekowi nie wystarczy już stwierdzenie: „Jestem samotny i wyobcowany, bo taki już jestem z natury rzeczy, bo taki w ogóle jest człowiek". Współczesny człowiek musi zadawać sobie pytanie: „Dlaczego ja mam poczucie obcości i nierzeczywistości swego istnienia?" I może znajdzie odpowiedź w kodzie genetycznym, w wychowaniu z okresu dzieciństwa, w chorobach zakaźnych, które przebył, w konfliktach intrapsychicznych, w klimacie, w zakłóceniach układu wegetatywnego. I może prawdziwy humanizm polega na tym, że niekiedy można pomóc człowiekowi, aby przestał odczuwać swoją samotność, przestał być „outsiderem". Współczesny człowiek nie może sobie bez przerwy zadawać tych samych pytań: „Dlaczego taki, a nie inny jest świat?" Ale powinien także zadawać sobie pytanie: „Dlaczego ja w taki, a nie inny sposób widzę świat?" LIST KASI LEŚNICZANKI DO MARTINA EVENA, v NAPISANY PRZEZ AUTORA POWIEŚCI Wielce Szanowny Panie! Postanowiłam napisać do Pana w sprawie powieści,,Marta" Elizy Orzeszkowej, którą —jako pozycję z lektury* —przerabialiśmy na lekcji języka polskiego. Ojciec mój twierdzi, że Pan nie interesuje się tego rodzaju książkami, ale moja mama mówi, że i Pan chodził kiedyś do szkoły, i to nawet nie byłe jakiej, ale Ojców Salezjanów. Jeśli chodzi o samą Orzeszkową, to ojciec mój wyraża się o niej z wielkim uznaniem, natomiast matka moja wykrzykuje, że przez takie jak pani Orzeszkowa i jej podobne osoby kobiety są bardziej nieszczęśliwe niż były kiedyś. Ojciec mój, którego Pan przecież.zna jako dobrego inżyniera leśnika, pod wpływem utworów pani Orzeszkowej i jej podobnych osób nie chce — jak twierdzi matka — traktować jej jako „przedmiotu" miłości, nie chce jej ,,używać" i „konsumować", ale każe pracować i wysyła do lasu, żeby cechowała drzewo, ,,klupowała", użerała się z robotnikami i technologiem, bo jak powiada: „Takie samo jak ja otrzymałaś od państwa wykształcenie, też jesteś inżynierem leśnikiem". A przecież to mama musiała mnie urodzić i wychowywać, gotuje też obiady, a ojciec po pracy spaceruje po lesie ze strzelbą na ramieniu i spotyka się z turystami. Gdy mama protestuje, to ojciec mówi: „Dobrze, zamieńmy się. Ja zostanę w domu i będę gotował obiady i zajmował się dzieckiem, a ty idź do lasu i cechuj drzewa, pilnuj planu". Ale jest to niemożliwe, gdyż ojciec jest leśniczym, a matka tylko podleśniczym, ale wszystkim znajomym skarży się, że wolałaby być „pod leśniczym" niż podleśniczym. A mnie się wydaje, że Eliza Orzeszkowa miała jednak rację, bo dlaczego ojciec został leśniczym, a matka tylko podleśniczym, skoro otrzymali takie samo wykształcenie? Czy nie dlatego zajmuje wyższe stanowisko, że jest po prostu mężczyzną? Ojciec powiada, że chętnie się z matką zamieni, bo * „Marta" Orzeszkowej nie jest już w lekturze szkolnej. Niemniej problem pozostał — (przypis autora). 175 podleśniczy nie ponosi prawie żadnej odpowiedzialności i w ogóle jest w znacznie wygodniejszej sytuacji niż leśniczy, nie ciągają go na różne narady, nie musi zajmować się turystami i robić wypłat. Wtedy matka mówi: „Tego tylko brakowało, żebym ja została leśniczym, a typodleśniczym, wybij to sobie z głowy". I tak trwają spory i konflikty rodzinne z powodu pani Elizy Orzeszkowej. A teraz za przyczyną „Marty" Orzeszkowej wybuchł konflikt także w naszej szkole. Dla przypomnienia streszczę Panu pokrótce książkę. Oto młodej, dwudziestoczteroletniej Marcie Świckiej, która ma pięcioletnią córeczkę, umiera nagle mąż, zajmujący wysoką posadę w jednym z biur rządowych Warszawy. Młoda wdowa zostaje bez środków do życia, a że — jak to było w tamtych czasach — nie otrzymała gruntownego wykształcenia, ale wszystko umiała ,,po łebkach", nigdzie jej nie chcą przyjąć do pracy, bo zresztą najlepsze posady są zagwarantowane dla mężczyzn. Ma piękna Marta propozycję zostania utrzymanką pewnego przystojnego młodzieńca, ale odrzucają ze wzgardą. A gdy dziecko jej choruje i trzeba kupić lekarstwo, aby uratować mu życie, idzie żebrać. Mało jednak użebrała i wreszcie kradnie, potem jągonią, aż ginie przejechana przez konny tramwaj w Warszawie. ,,Co o tym myślicie, drogie dzieci?" — zapytała nas pani od polskiego i tak się zaczęła awantura. Bo akurat poprzedniego dnia było u nas wychowanie seksualne i pewien profesor, który przyjeżdża na te lekcje aż z wojewódzkiego miasta, mówił nam na temat miłości. Zaczął od tego, że kiedyś pewien niezbyt mądry staruszek nazwiskiem Freud (nie wiem, czy dobrze napisałam to nazwisko) twierdził, że miłość jest sublimacją popędu seksualnego, ale że obecnie inny, o wiele mądrzejszy człowiek nazwiskiem Fromm (nie wiem, czy dobrze napisałam to nazwisko) zdemaskował tamtego osobnika i odkrył, że miłość wynika z „przezwyciężenia kompleksu winy, jakim jest poczucie samotności człowieka" (mam to zapisane). Powiedział także ten pan — co zapisałam — że „poprzez miłość przezwyciężamy właściwe człowiekowi poczucie samotności". Tak zresztą twierdzi i pan Ziutek, który często do nas przyjeżdża z coraz to inną panienką. „Widzisz, Kasiu, ja częściej i głębiej niż inni ludzie czuję się samotny i muszę tę samotność przezwyciężyć. Gdy ty, Kasiu, dorośniesz i poczujesz się samotna, to razem spróbujemy tę naszą samotność przezwyciężyć, bo widzę, że rośniesz na ładną dziewczynkę i na pewno będziesz się często czuła bardzo samotna. Chodzi przecież o to, abyśmy nie mieli kompleksu winy na skutek poczucia naszej samotności". A potem ów pan z wojewódzkiego miasta mówił nam o rodzajach miłości. Otóż miłość matki do dziecka nazywa się „miłością symbiotyczną" (tak zapisałam), bo matka ma poczucie, że dziecko tworzy z nią jedność i gotowa jest ponieść dla niego wszelkie ofiary. Jest także miłoŚ£ „neurotyczna" (tak zapisałam). Pan profesor przestrzegał nas przed taką miłością, bo jak uczy tego pan Fromm, podobna miłość nie tylko nie przezwycięża samotności, aleją pogłębia, tworzy samotność we dwoje. A miłość neurotyczna to jest wtedy, gdy dwoje ludzi kocha się tylko dla siebie, nie chce nikogo innego kochać, nienawidzą całego świata i zamykają się we własnej miłości. Natomiast prawdziwa miłość następuje wtedy, gdy kochając kobietę czy 176 mężczyznę, kocha się jednocześnie cały świat i wszystkich ludzi, człowiek dzieli się z innymi swoim szczęściem i swoją radością. Jednogłośnie orzekliśmy w klasie, że miłość Marty i jej męża była „miłością neurotyczną", godną napiętnowania. Przez kilka lat mieszkali w Warszawie, mąż dobrze zarabiał, ale oni chyba nikogo nie przyjmowali, nie gościli, nawet krewnych męża. Nie mieli też przyjaciół, bo gdy umarł pan Świcki, to Marta zupełnie nie miała do kogo udać się po radę czy pomoc > wyszukaniu posady, ani nie miała nawet gdzie pożyczyć pieniędzy na kupno lekarstwa dla chorego dziecka. Pani Orzeszkowa pisze, że Marta była dobra i życzliwa ludziom, to samo jej mąż, ale gdyby to była prawda, to mieliby przyjaciół, nie wszyscy przecież przyjaciele są fałszywi i zawodzą w chwili nieszczęścia. Musiała więc być sobkiem, egoistką, nikt nie miał jej nic do zawdzięczenia. Także o krewnych pana Świckiego nic w książce nie wiadomo. Przecież chyba ktoś łożył na jego wykształcenie, miał chyba jakichś krewnych, a może rodziców, bo Marta była sierotą. Ale ta ich miłość neurotyczna doprowadziła do tego, że po śmierci męża Marta została zupełnie sama, co słusznie jej się należało. Nikt nie szedł za trumną jej męża, a i za jej trumną też chyba nikt nie poszedł. Na przykład moi rodzice, choć skromnie zarabiają i mieszkają w zwykłej leśniczówce bez wody bieżącej, mają mnóstwo przyjaciół w całej Polsce i ciągle u nas są jacyś goście, aż matkę to gniewa. Ale ojciec powiada: ,,Tylko łajdak albo świnia nie ma przyjaciół". I jak zdarzyło się nieszczęście — mój ojciec nagle ciężko zachorował, to natychmiast przyszły pocztą lekarstwa aż z Paryża, a telefony z Warszawy od przyjaciół to się urywały. Myślę, że gdyby — nie daj Boże — coś się z ojcem stało, to matka ma na kogo liczyć, do kogo się udać o pomoc, tym bardziej że podobnie jak owa Marta jest młoda i bardzo ładna. A Marta i jej mąż nie mieli żadnych przyjaciół. Ona, Marta, nie miała żadnej przyjaciółki, czyli była niewyrozumiała i egoistka. Tak ja wypowiedziałam się na lekcji o tej Marcie, a Wojtek, syn naszego agronoma, po prostu zapytał naszą panią od polskiego: „Marta miała umierające dziecko, a potrzebowała pieniędzy na lekarstwo. Co jest lepsze, proszę pani, żebrać, czy oddać się za pieniądze, aby uratować własne dziecko?" Nasza pani poczerwieniała i zaniemówiła, ale zaraz byl dzwonek na koniec lekcji i pani wyszła pośpiesznie, żeby zwołać radę pedagogiczną, bo nie chciała bez uzgodnienia udzielić nam zdecydowanej odpowiedzi. Tego dnia mieliśmy także religię na plebanii i ksiądz proboszcz, kiedy dowiedział się o naszej lekcji polskiego, wypowiedział się twardo: „Lepiej jest żebrać, a nawet kraść, niż oddawać swoje ciało bez ślubu, nawet jeśli w grę wchodzi życie dziecka. A dlaczego tak się dzieje, zaraz wam wytłumaczę, drogie dziatki. Otóż święty Paweł nauczał, że ciało jest siedliskiem ducha. Kradnąc popełniamy grzech w gruncie rzeczy drobny, którym co najwyżej martwimy Pana Boga. Ale manipulując swoim ciałem obrażamy Ducha Świętego, który w naszym ciele ma swoje siedlisko i tym samym popełniamy grzech śmiertelny, za który idziemy do pieklą. Dlatego Marta uczyniła słusznie. Co zaś tyczy owej malej dzieciny, to nawet jeśli wskutek tego zmarła, to był zapewne taki wyrok Opatrzności, a ponieważ 177 została ochrzczona, zapewne znajduje się w Niebie, w gronie Aniołów. Dlatego nie trzeba zbytnio po niej rozpaczać ani dochodzić Wyroków Boskich". Opowiedzieliśmy o tym w domu. ,,Księdzu łatwo tak mówić, bo nie ma dzieci" — krzyknęła matka i zakazała mi chodzić na lekcje religii, a to samo uczynili inni rodzice, bo uznali, że ksiądz zbyt lekko potraktował sprawę owego nieszczęsnego dziecka. Gdy następna lekcja religii świeciła pustkami, przyjechał czarną wołgą sam biskup oraz misjonarze i zwołano zebranie rodziców. ,,Ksiądz proboszcz miał w zasadzie rację z punktu widzenia zasad naszej wiary — oględnie i uspokajająco zaczął biskup. — Wydaje się jednak, że zapomniał nadmienić, iż owa Marta, nawet gdyby zgrzeszyła swym ciałem, to uwzględniając okoliczności oraz gdyby okazała skruchę, to na spowiedzi otrzymałaby rozgrzeszenie, zmyła grzech śmiertelny i dostąpiła wiecznej szczęśliwości". ,,No tak — odrzekła moja matka — ale ona zginęła w wypadku drogowym i nie miała czasu na spowiedź". ,,Wystarczy, że w chwili śmierci okazała żal doskonały" — odrzekł biskup i potaknęli misjonarze. Nie wszystkich to jednak przekonało i odtąd wiele dzieci z winy powieści pt. ,,Marta" nie uczęszczało na lekcje religii. A ksiądz zwrócił się następnie do Urzędu do Spraw Wyznań i w ostrożnym piśmie zapytał grzecznie, czy książka ,,Marta" Elizy Orzeszkowej, mimo jej budujących treści, nie jest utworem poruszającym ,,zbyt drastyczne problemy". W ministerstwie 'oczywiście natychmiast przeczytali egzemplarz ,,Marty", ale powiedzieli, że nie ma w tej książce niczego gorszącegb. Jeden z urzędników zapytał złośliwie: „Chyba nie powiemy, że — ponad żebraninę i kradzieże preferujemy kurewstwo? Z drugiej zaś strony nie możemy zgodzić się, że moralność laicka nie różni się niczym od moralności katolickiej". Jak się o tym dowiedziała dyrektorka, zwołała zebranie rady pedagogicznej z udziałem komitetu rodzicielskiego i bijąc pięścią w stół wołała, że obowiązkiem szkoły jest wychowywać w duchu laickim i że ksiądz proboszcz na pewno nie ma racji. Ale co powinna była zrobić Marta, tego nie powiedziała, gdyż w tej sprawie jeszcze się nie wypowiedział kurator i czekano na jego decyzję. A tymczasem na następnej lekcji polskiego wstała córka gminnego komendanta i powiedziała, że nie należy kraść i żebrać, ale już lepiej oddać swoje ciało. Bo ona wie od ojca i czytała zresztą w wielu współczesnych powieściach, że nie tylko z miłości do dziecka, ale z miłości do męża czy ojczyzny kobieta ma prawo oddać swoje ciało obcemu mężczyźnie. Pewna piękna dziewczyna oddała swoje ciało nawet gestapowcowi, aby wydrzeć mu jego tajne plany i powiadomić o nich partyzantów, i nikt jej za to nie tylko nie potępił, ale nawet otrzymała Krzyż Zasługi. A inna oddała się SS-owcowi, aby wyciągnąć z więzienia swego ukochanego męża i ani jej rodzina^ani mąż nie mieli o to do niej żalu. Podczas dyskusji o Marcie ojciec wyraźnie powiedział matce, że gdyby — co oczywiście się nie stanie — ale gdyby przyszła znowu jakaś straszna wojna i on popadł w niewolę, to niechże matka raczej odda się jakiemuś wrogowi, byle tylko jej ukochany mąż nie tkwił w odosobnieniu, skazany na głód i wszy. ,,Ty mniej myśl o swojej cnocie, a więcej o swoim ukochanym mężu" — zagroził ojciec matce tej dziewczynki. 178 Potem wstała z ławki i zabrała głos mała Jadzia, która jest wzorem do naśladowania, bo jeszcze z żadnym chłopakiem nie była na randce i tak się wyraziła: ,,Marta z książki Elizy Orzeszkowej bardziej kochała swoje ciało niż ciało swego dziecka, skoro dla miłości dziecka nie chciała oddać obcemu mężczyźnie swego ciała. Była matką wyrodną, nie kochała miłością symbiotyczną. Jako Polka i przyszła kobieta i matka, potępiam ją za to i uważam, że na ołtarzu miłości do dziecka kobieta powinna złożyć w ofierze wszystko, co ma najdroższego, nawet oddać się bez miłości, za pieniądze". Tymczasem kurator zawiadomił, że jest chory, ale przyjechał do nas pan z ministerstwa. I tak rzekł do nas: ,,Drogie dzieci. Poruszyłyście problem ważki i interesujący. Książka pod tytułem «Marta» Elizy Orzeszkowej opowiada o dawnych czasach wyzysku kapitalistycznego. W Polsce Ludowej kobieta nie musi dokonywać takiego strasznego wyboru i dlatego powinny ście kochać naszą Polskę Ludową. W naszej ojczyźnie młoda kobieta, gdy ma chore dziecko i potrzebuje lekarstwa dla niego, nie musi ani żebrać, ani kraść, ani też oddawać się za pieniądze, bo jesteśmy ubezpieczeni, a zawdzięczamy to wszystko naszym osiągnięciom, których młodzież jakże często nie docenia. Takie książki jak «Marta» pozwalają wam zrozumieć przemiany, jakie nastąpiły w naszej ojczyźnie". I na tym skończył, a dyrektorka (słyszałam wyraźnie) szeptała za plecami do swojej zastępczyni: ,,Ten to umie robić uniki, dlatego zaszedł tak wysoko". Po jego wyjeździe nasza dyrektorka przyszła na lekcję polskiego i oświadczyła: ,,Szkoła to nie jest klub dyskusyjny, drogie dzieci. Musimy się trzymać programu. Książka pod tytułem «Marta» wcale nie opowiada o kwestiach, nad którymi dyskutujecie, ale o problemie emancypacji kobiet, o tym, że kobiety nie miały równych praw z mężczyznami i musiały o to długo walczyć". Ale o problemie emancypacji nikt w klasie nie chce dyskutować, ponieważ na ten temat są ciągłe dyskusje między rodzicami w domu, gdy trzeba zmywać naczynia albo gotować obiad. Tak więc w naszej szkole nikt ostatecznie nie wie, co sądzić o postawie Marty. Może Pan wyjaśni nam, co jest lepsze: żebrać, kraść czy oddać się be\ miłości, aby uratować własne dziecko? Z poważaniem Kasia Leśniczanka PS Czy nie wie Pan, co się stało z dzieckiem owej wyrodnej matki, gdy ona zginęła pod kołami konnego tramwaju? Czy umarło z głodu i gorączki, bo nikt nie zajrzał do ubogiej izdebki, czy też jacyś dobrzy ludzie oddali dziecko do przytułku? Tak czy siak — źle jest, gdy kobieta zbyt wysoko ceni sobie swoją cnotę. K.L. Każdy pisarz na świecie marzy o książce, którą naprawdę czytaliby wszyscy, po którą w księgarniach ustawiałyby się długie kolejki. Marzy o tym ulubieniec krytyki, o którym pełno w najróżniejszych czasopis- 179 mach, ale jego książki ukazują się zaledwie w kilku lub kilkunastu tysiącach egzemplarzy. Marzą o tym pisarze tacy jak ja, którzy zdrętwiałymi z zimna palcami wystukują słowa na maszynie w źle ogrzanym wiejskim domu. Wiemy, że byli tacy, którym się to udało. Na dłużej lub krócej. Dlatego tego rodzaju marzenie jest wciąż żywe i wydaje się osiągalne. Oddawali mu się Mickiewicz i Tołstoj, Kafka i C-mus, Dostojewski i Joyce. Ale tak naprawdę, tylko niewielu udało się napisać bestseller. Ogromne jak kamienie milowe nazwiska, figurujące w historii literatury, laureaci największych nagród i wyróżnień bywają niekiedy mało lub wcale nie czytani. O tajemnicach bestselleru napisano bardzo wiele. Wskazywano — przyglądając się z uwagą dziełom, które nagle zyskały sobie powszechny zachwyt — że aby one powstały, powinny współbrzmieć ze sobą przeróżne czynniki, niekiedy niezauważalne i niemal irracjonalne, takie jak na przykład utajona tęsknota, drążąca społeczeństwo na podobieństwo podziemnej rzeki. Dopiero po jakimś czasie zdajemy się rozumieć mechanizmy, które uczyniły jakąś książkę powszechnie kochaną, owe determinanty moralne, polityczne i ekonomiczne, windujące ją tak wysoko. Ale nawet wówczas jakiś rozdział kariery książki, podobnie jak w karierze wielkiego oszusta, pozostaje niejasny i niepokojący. Wielkie bestsellery mają żywot dłuższy lub krótszy. Przyglądamy się im po latach pełni zaciekawienia i zdumienia, zadając sobie pytanie: „I co się w tej książce tak bardzo kiedyś wszystkim podobało?" Dostrzegamy niechlujny styl, konstrukcje urągające wszelkim zasadom, dziesiątki uproszczonych myśli, brak uzasadnień psychologicznych tak wyraźny, że przecież musiało się to rzucać w oczy współczesnym. I dochodzimy do wniosku, że miłość jest ślepa również w literaturze. Młodych adeptów literatury krytycy ostrzegają — nie bez racji zapewne — że książka, która chce porwać niemal wszystkich, musi być zła niejako z samej istoty rzeczy, porusza się bowiem na granicy kiczu, a może nawet tę granicę tu i ówdzie przekracza. Ale niektórym nawet Mona Lisa wydaje się kiczem. A jednak znałem ludzi, którzy twierdzili, że posiedli tajemnice bestselleru i tylko wrodzone im lenistwo nie pozwoliło korzystać z bogactw Sezamu. Opowiadali mi o istnieniu określonych guziczków i sprężyn w każdym z nas, które za delikatnym pociśnięciem wywołują pożądane wrażenia. Nie będą to uczucia bardzo silne; bestseller nigdy nie wstrząsa do głębi, ale tylko sprawia wrażenie wstrząsu. Jest jak burza z piorunami, ale w rzeczywistości nie ma ani prawdziwej burzy, ani silnej ulewy, ani prawdziwych i niebezpiecznych piorunów. Bestseller to przyjemne głaskanie, łaskotanie. Każdy krąg kulturowy ma sobie właściwe, wypracowane w ciągu wieków jak gdyby skrzepy, węzły, zbitki jakichś określonych sytuacji, postaw, losów ludzkich, rozwiązań, które trwają^w naszej podświadomości. Literatura kręgu kulturowego nie jest niczym innym jak nieustannym powielaniem i przetwarzaniem tych archetypów, wątków, wzorców, sytuacji, konfliktów. Im jakiś pisarz pozostaje bliższy archetypowi swego kręgu kulturowego, tym ma większe szanse napisać dzieło, które spodoba się powszechnie. Na określonych archetypach oparte są: „Romeo i Julia", „Otello", „Don Kichot", „Anna Karenina", 180 „Zbrodnia i kara", „Czerwone i czarne". Różnica polega tylko na tym, że wielki pisarz powiela archetyp w wielkim wymiarze, a mały pisarz w małym wymiarze. Jest więc „Anna Karenina" i jest „Pestka" Kowalskiej. Ale to ten sam archetyp, łącznie z rozwiązaniem —jedna wpada pod pociąg, a druga pod autobus. Jedni pisarze świadomie wykorzystują wiedzę o archetypach, jak na przykład Segal w swoim „Love story", inni działają intuicyjnie. Im dalej jakiś pisarz odchodzi od określonego archetypu, próbuje zmieniać gb, przetwarzać, tym ma mniejsze szanse na uznanie czytelników, choć krytycy mogą go wznosić pod niebiosa. Wyznaję, że przez długi czas nie wierzyłem w istnienie owych archetypów i ich cudowego działania. Specjalizowałem się w literaturze przygodowej, gdyż wydawało mi się, że mam talent fabularzysty. Napisałem trzy książki, które zarówno co do warsztatu, jak i psychologii bohaterów oraz dramatyzmu wydawały mi się świetne.A przecież nie miały wielkiego powodzenia, powiedziałbym, że powodzenie ich było mierne. I pewnego dnia udałem się z wizytą do doktora Hansa Jórga — bo jestem głęboko przekonany, że każdy pisarz ma swojego Hansa Jorga — i on powiedział mi: „Przeczytaj uważnie wszystkie światowe bestsellery literatury przygodowej dla młodzieży i wypisz na kartce to, co będzie dla nich wspólne". I tak uczyniłem. Okazało się, że wszystkie te książki mają kilka wspólnych cech, nie będę ich tu zresztą wymieniał. Zadam tylko pytanie: Czym byłby kapitan Nemo bez swej cudownej łodzi podwodnej? Czym byłby Old Shatter-hand bez swego cudownego sztucera? Czym byłby Tarzan bez swej cudownej właściwości rozumienia mowy zwierząt i ich sposobów walki? Czym byłby Zorro bez swej maski i cudownego pojawiania się i znikania, maskarady i umiejętności posługiwania się szpadą i batem? Czym byłby Wilhelm Tell bez cudownej i niemal nadludzkiej umiejętności strzelania z kuszy? I czym byliby oni wszyscy bez ogromnego poczucia sprawiedliwości, stawania w obronie słabszych? Czym byliby, gdyby twórcy nie narysowali ich jedną grubą kreską, obdarzyli kilkoma podstawowymi zasadami moralnymi, prostymi i zrozumiałymi dla każdego? Moje poprzednie książki miały bohatera o zbyt subtelnej psychice i o wieloznacznym systemie odniesień. Był to poza tym po prostu zwykły człowiek, taki jak każdy z nas. Wydawało mi się to kiedyś słuszne, bo przecież —jak sądziłem — tylko z takim bohaterem może się identyfikować czytelnik. Tego uczyły mnie rozprawy o bohaterach literackich. Niestety, okazało się to nieprawdą i potem zrozumiałem dlaczego. Młody czytelnik pragnie identyfikować się z kimś nieprzeciętnym. Gardzi zwykłością i codziennością. Między dziesiątym ^a czternastym rokiem życia człowiek opuszcza świat baśni i bajek, z ich fantazją i nieprawdopodobieństwami, ale jeszcze nie jest całkiem dojrzały do rozkoszowania się literaturą dorosłą z jej realizmem, skomplikowaną psychiką bohaterów, systemem odniesień oraz wartościowań. Jeszcze nie skończyło się w nim jedno, a nie zaczęło drugie. Dlatego literatura dla tego kręgu odbiorców musi łączyć cechy baśni i zarazem prawdy literatury dorosłej. Musi być zarazem cudowna i zwyczajna. Wystarczył drobny zabieg: uprościłem psychikę bohatera, obdarzyłem go kilku podstawowymi i uniwersalnymi zasadami moralnymi, kazałem mu wsiąść 181 w niezwykły samochód, brzydki, a zarazem piękny — najszybszy, którym można było także pływać po wodzie. Jak*Sherlocka Holmesa w metodę dedukcji, tak ja wyposażyłem swojego bohatera w przeogromną wiedzę z dziedziny historii i historii sztuki. Kazałem mu wyruszyć w zwykły świat codziennych zdarzeń, aby walczył w obronie słabszych, bronił sprawiedliwości. 1 nagle stało się coś dziwnego. Odtąd każda moja powieść przygodowa była bestsellerem. Otrzymałem od czytelników setki listów. Mój bohater wędrował z książki do książki — czytelnikom było go ciągle mało. Baczyli pilnie, aby pozostawał on ciągle taki sam. Ilekroć próbowałem go odświeżyć, odmienić, tylekroć otrzymywałem listy z protestami. Pewnego dnia powiedział mi wydawca: „Pana bohater ciągle zwycięża. Tak w życiu nie bywa. Czy nie mógłby pan następnym razem ukazać, że życie to nie tylko nieustające zwycięstwo, ale i klęska?" Przyznałem mu rację i nawet ucieszyłem się, że będę mógł coś odmienić. Ale gdy oddałem nową książkę, otrzymałem list: „(...) w tej formie nie możemy jej przyjąć. Wyszedł jakiś nieudacznik. Jego klęska jest nie do zniesienia". Albowiem i wydawca bywa czasem czytelnikiem. Musiałem więc książkę przepracować, aby bohater znowu zwyciężył. Pewnego dnia, gdy zasiadłem do pisania nowej książki, raptem spostrzegłem, że znajduję się w pułapce. Mój bohater uczynił mnie swoim niewolnikiem. Najpierw zdarł ze mnie garnitur i białą koszulę z krawatem, a rozkazał nosić welwetowe spodnie i sweter, bo on tak się ubierał. Nakazał mi się uczyć historii i historii sztuki. Wypędził mnie z miasta, abym się uczył żeglarstwa i spotykał nieustannie przygodę. Zmusił mnie do nabycia samochodu podobnego do tego, jaki miał sam — z przednim i tylnym napędem, który jak czołg szedł przez wszystkie przeszkody. Żądał coraz nowych książek i nowych historii, ale nie pozwalał dokonywać swych nowych wcieleń. Sytuacje musiały być zawsze podobne, choć zarazem inne — pościg na szosie, pływanie po jeziorze lub rzece, pokonany przeciwnik. Ba, stworzył sobie nawet przeciwnika równie sprytnego i przebiegłego jak on sam. „Nie bądź zarozumiały — tłumaczył mi — i nie staraj się być lepszy od innych pisarzy. Przez ile to opowiadań z tym samym wrogiem walczy Holmes, a przez ile tomów tego samego przeciwnika szuka Kara Ben Nemzi? Nie buntuj się! Nie tacy jak ty nie poradzili sobie ze swymi bohaterami". Wydawcy tłumaczyli mi: „Książka jest także swoistym towarem. Sprzedajemy towar opakowany, nie uwzględniamy reklamacji. Odbiorca musi więc sugerować się opinią własną lub cudzą o producencie, etykietą lub nazwiskiem na obwolucie. Jeśli chodzi o pana, odbiorca wie, czego szuka w pana książce i po to nabywa, aby to w niej znaleźć". Tak brzmi wyrok śmierci na pisarza. Brzmi trochę mniej groźnie niż na przestępcę, ale ciasna pętla tak ąamo dynda koło jego szyi. Czy przyszło wam kiedyś na myśl, że historia literatury to historia nie tylko określonych prądów literackich, ale w gruncie rzeczy historia rozwoju, dojrzewania i przetwarzania określonych kilkunastu archetypów? Świat się zmienia z wieku na wiek, z roku na rok, coraz prędzej. Ale człowiek mało się zmienia. Człowiek jest istotą, która zmienia otoczenie, dlatego sam się zmienia bardzo powoli. Z pokolenia na pokolenie powtarzają się te same 182 sytuacje komiczne, te same konflikty międzyludzkie. To one są prawdziwymi autorami archetypów. Zabawni bywają młodzi autorzy, którzy za wszelką cenę gonią za oryginalnymi pomysłami, bo być może niewiele tych pomysłów pozostało jeszcze na świecie. Szczególnie filmowcy wykazują w tej dziedzinie prawdziwą wytrwałość i nachodzą pisarzy, mówiąc: „A wie pan, mam wspaniały pomysł, czy nie mógłby go pan napisać?" Pisarze wiedzą, że nie ma lepszego pomysłu niż „On, Ona i ten Trzeci, lub Trzec%". Rzecz w tym, nie co zrobić, ale ja"k to zrobić. Każde bowiem pokolenie przeżywa te same sprawy po swojemu, to jest w swoich własnych realiach. Bohater Karola Maya był uzbrojony w szybkostrzelny karabin, mego zaś wyposażyłem w szybkobieżny samochód. Istota, sprawy nie uległa zmianie, lecz tylko rekwizyt. Czy myślicie, że inaczej przedstawia się sprawa z takim zjawiskiem jak na przykład miłość?... Nie sądźcie, że tylko ja jeden znam prawdę o archetypach i ich cudownym działaniu na podświadomość czytelnika. Zna tę prawdę każdy pisarz na świecie, choć nie zawsze o niej mówi. Z samej bowiem prawdy o istnieniu owych archetypów jeszcze nic nie wynika. Trzeba do nich znaleźć nowy klucz. Nie wystarczy samo powtórzenie mitu o Odysie, o Tristanie i Izoldzie, o Amfitrionie lub innego. Bywa, że Orfeusz i Eurydyka albo król Edyp zbyt dosłownie przeniesieni w inną epokę raptem brzmią fałszywie. Wśród licznych mitów i archetypów, bo czasem mit jest archetypem, ale nie każdy — istnieją jak na wyścigach konnych „pewniaki", które zawsze można obstawić, jeśli dosiada je utalentowany dżokej. Zawsze sprawdzi się zakończona tragicznie historia o zakochanych nastolatkach, perypetie dwojga kochanków, których rozdziela zły los, historia małżeńskiego trójkąta lub dzieje miłości nie spełnionej. Zawsze też u czytelników — w każdych warunkach i w każdym czasie — zachwyt budzić będzie powtórzenie historii Casanovy, Don Juana i Martina Evena — osobników, których nazwałem — nie wiem, ładnie czy brzydko — Królami Penisa. Dlaczego? Powiedział mi kiedyś doktor Hans Jórg, że pisarstwo nie jest niczym innym jak rodzajem lub formą Pięknej Sztuki Uwodzenia, prozaicy i poeci, to po prostu Wielcy Uwodziciele, którzy poprzez opowiedzenie określonej fabuły, przyjęcie jakiejś konwencji, to zniżając, to znów podnosząc głos, zdobywają serca i dusze czytelnika, czyli po prostu rozkochują go w sobie. Niektórzy krytycy —jeśli nawet zgadzają się z podobną opinią — są zdania, że w Pięknej Sztuce Uwodzenia nie obowiązują żadne reguły i prawa; jest ona czymś magicznym i zgłębianie tych zasad, to wysiłek tak próżny, jak usiłowanie zbadania smaku zupy za pomocą termometru. Ale Hans Jórg twierdził inaczej i wskazał mi na przykład obowiązującą w sztuce uwodzenia zasadę stymulacji, którą należy rozumieć w następujący sposób: jeśli oddziałamy na człowieka za pomocą określonych bodźców, dozna on określonych i podobnych wrażeń. Innymi słowy, za pomocą pewnych słów można w podświadomości czytelnika obudzić jednoznaczne uczucia przyjemności lub bólu, tęsknoty lub gniewu. Tyczy to nie tylko czytelnika dorosłego, ale i dziecka. Wielu poważnych lekarzy jest 183 przekonanych, że opis dramatycznych przygód w książce dla młodzieży stymuluje seksualnie dziecko w okresie dojrzewania; przeżywa ono wówczas coś w rodzaju orgazmu. Informacja o tym będzie zapewne bardzo przykra dla wielu krytyków, ale prawdopodobnie takie są źródła nieustającego powodzenia książek Maya, Verne'a i wielu innych pisarzy. W Pięknej Sztuce Uwodzenia, do której zaliczamy także pisarstwo, oprócz zasady stymulacji obowiązuje również zasada identyfikacji oraz zasada rekompensaty — niemal każdy człowiek lubi w bohaterze literackim albo odnaleźć to, czego mu w życiu brakuje, albo zgoła szuka potwierdzenia własnych pragnień i własnych wyobrażeń o swojej osobie. Wyobraźcie sobie pisarza, który podobnie jak Conan Doyle swego Sherlocka Holmesa wyposażył w cudowną metodę dedukcji, tak on obdarza go nadludzką niemal znajomością współczesnej wiedzy o psychice człowieka i możliwościach jej stymulacji. I podobnie jak tamtego wypuszczano w świat, aby rozwiązywał tajemnicze przestępstwa, ten wyrusza między ludzi, aby rozwiązywać tajemnice i zagadki porzuconych, nigdy nie kochanych kobiet. Autor opowiada o tym, jak nasz bohater „nawraca na miłość" i uczy miłości — jedną, drugą, dziesiątą kobietę. Myślę, że mógłby to robić bez końca i nikogo by to nie znudziło, podobnie jak setek tysięcy czytelników nie nudzą innymi słowami opowiadane te same niemal zdarzenia w powieściach kryminalnych: trup, zagadka, śledztwo, rozwiązanie, schwytanie i ukaranie winnego. Za każdym razem byłaby to bowiem inna kobieta, o innej psychice, innych kłopotach i tragediach. Setki tysięcy chorych na anorgazmię kobiet wierzy, że spotkają mężczyznę, który je rozbudzi. Setki tysięcy kobiet czeka na Martina Evena — postać, która potwierdziłaby ich sny o mężczyźnie. I setki tysięcy mężczyzn sądzi, że są Evenami, że mogą stać się Evenami, że potrafią uszczęśliwić choćby jedną kobietę. Na korzyść tej postaci pracowałyby wszystkie reguły gry: zasada stymulacji, identyfikacji i rekompensaty. Zapytacie mnie: „Dlaczego więc nie napisałem takiej książki, ale zatrzymałem się gdzieś w połowie?" Odpowiem po prostu: bo nie chciałem. Znajduję się już w niewoli jednego swojego bohatera i nie pragnę, aby jeszcze drugi kładł mi nową pętlęna szyję. Nacisk czytelników na autora takiej książki byłby tak wielki, że do końca życia musiałby powielać opowiadania o tym, jak Martin Even nawrócił na miłość Iwonę, Mariolę, Joasię, Asię, Hanię. Żeńskich imion w kalendarzu jest tak wiele... Gdy kreślę te słowa, ogarnia mnie obawa. Bo jakiż choć trochę szanujący się pisarz zaryzykowałby dziś pisanie o miłości? ' Istniały epoki, w których miłość była najgłówniejszym tematem wielkiej literatury. Dziś jest to temat ta4>u, temat wzgardzony przez wielką literaturę. Zajmuje się nim jedynie literatura drugo- i trzeciorzędna. To może paradoksalne, ale w dobie nasilającego się zainteresowania seksem przestał wielkich pisarzy obchodzić temat miłości. Zwróćcie uwagę, że żaden z bohaterów Camusa nie umie i nie potrafi kochać. ' Nie umie i nie potrafi kochać żaden z bohaterów Kafki, Brunona Schulza, 184 Becketta. Nie umie kochać i nie kocha żaden z bohaterów Joyce'a. Miłość błąka się na marginesie wielkiej literatury, spotkać ją można u Segala, u Colette, u Saganki i tym podobnych. A przecież każdy z tych pisarzy wie, że miłość jest tym zjawiskiem, które najbardziej interesuje i pasjonuje człowieka. Ba, niemal każdy z pisarzy, a znam ich kilku — ciągle powiada, że marzy o napisaniu wielkiego romansu. I pisze nawet z takim zamiarem, ale potem w jego powieści nie ma miłości, choć słowo miłość bywa odmieniane dość często, choć występują mężczyźni i kobiety, a niektórzy z nich kładą się do łóżka i mówią, że się kochają. Ale w rzeczywistości miłości tam brak i jeśli chcemy na ekranie pokazać miłość, musimy sięgać do starych pisarzy, do ich wielkich romansów lub adaptować pisarzy drugo-i trzeciorzędnych. f Mam na biurku książkę współczesną, w której tytule jest słowo „miłość". Mężczyzna przegląda się w kobiecie jak w lustrze, ale w gruncie rzeczy nic go ona nie obchodzi, analizuje bez przerwy siebie i swoje myśli, ale tak naprawdę niczego nie czuje i nawet tej kobiety nie pożąda. Dlaczego się tak dzieje? Dlaczego nie ma miłości u Camusa, u Kafki, u Schulza, u Joyce'a? Bohaterem współczesnej wielkiej literatury jest schizofre-пік lub osobnik z defektem schizofrenicznym. A taki człowiek nie umie i nie potrafi kochać. Cechuje go autyzm i stępienie uczuciowe. Jest on zaabsorbowany wyłącznie sobą. Współczesny bohater żyje „ku sobie", a nie „od siebie", jak żyli dawni bohaterowie. Miłość zaś wymaga życia „od siebie", wymaga zainteresowania drugą istotą. Jak mówi Fromm: „Nie można kochać naprawdę drugiej istoty nie kochając zarazem całego świata". Pewien wielki krytyk literacki napisał przed laty, że współczesna powieść przypomina mu malowidła staroegipskie. Ogromny faraon-bóg i dookoła niego małe ludziki oraz pełno znaków symboliczno-magicznych. Inny, tym razem młody krytyk, zawołał nie tak dawno z głębi zrozpaczonego serca, że chciałby przeczytać książkę, w której napotka zwykłego człowieka, z żoną i dziećmi, i tak dalej i tym podobne. Wydaje mi się, że zarówno jeden, jak i drugi nie mieli zaufania do nowych narzędzi poznania. Pierwszy z nich być może dowiedziałby się, że podobną do staroegipskiego malowidła wizję świata ma właśnie schizofre-nik — on jeden wielki i wszechobecny, a dookoła małe nic nie znaczące ludziki oraz pełno przeróżnych symboli magicznych, podskórnych sensów i dwuznaczności. | Drugi przekonałby się, że tak zwany „zwykły człowiek" w rzeczywistości nie istnieje, gdyż każdy z nas jest „jakiś", osobniczy, zaprogramowany przez inny kod genetyczny, ukształtowany przez różne warunki, z różną wrażliwością i symboliką erotyczną. Nie znaczy to oczywiście, że nie istnieje granica, która oddziela indywidualne cechy osobnicze od patologii. Tę granicę potrafi wskazać nie tylko lekarz, ale nawet laik. Każdej matce wystarczy jedno spojrzenie na własne dziecko, które niby to zachowuje się jak zwykle, aby nabrać podejrzeń, że dziecko jest chore. Może dostrzegła nadmierne rumieńce na policzkach albo nadmierną bladość, zwiększoną ruchliwość lub ospałość? Termometr najczęściej potwierdza jej wstępną diagnozę. Podobnie potrafimy odróżnić u jakiegoś 185 człowieka jego umiłowanie samotności, brak miłości do żony czy kochanki, podejrzenia, że wczoraj został przez kolegów oszukany podczas gry w karty, od człowieka, u którego ilość tych wrażeń przeszła w nową jakość — zaczął się autyzm, stępienie uczuciowe i urojenia ksobne. Przyznajmy nawet, że niekiedy granica między zdrowiem a chorobą, między normalnością i nienormalnością bywa nieuchwytna. Ale bohaterowie „Obcego" czy „Upadku" ynie są tymi „innymi", osobniczo odmiennymi. Są to po prostu ludzie chorzy. Jak doszło do tego, że człowiek, który nie potrafi kochać, człowiek, który żyje tylko „ku sobie", mógł stać się wzorcowym modelem bohatera literackiego? Odrzuciliby go Sofokles i Arystofanes, Owidiusz i Wergiliusz, nie mówiąc o Horacym. Odrzuciliby go autorzy „Legendy o świętym Aleksym" czy „Pieśni o Rolandzie". Odrzuciliby go Boccaccib i Petrarka, Goethe i Mickiewicz, Dickens, Tołstoj, Czechow, Prus. Ale my przyjęliśmy go niemal bez zastrzeżeń i oporów, ba, wprowadziliśmy go na wysokości. Przed trzydziestoma laty znakomity polski uczony profesor Maurycy Bornsztajn opublikował tezę o narastającej schizofrenizacji świata. Teza ta, jak wiele myśli oryginalnych, przeszła u nas bez żadnego oddźwięku. Nie był to być może stosowny czas. Skończyła się wojna, poznawaliśmy prawdę o koszmarze okupacji, obozach koncentracyjnych i zbrodniach ludobójstwa. Tylko maleńki krok dzielił nas dopiero od schizofrenicznej rzeczywistości „epoki pieców". Jaką groźbę dla ludzi mogła mieć teza o postępującej schizofrenizacji, skoro dopiero co przeżyliśmy „czasy pogardy", w których „ludzie ludziom" zgotowali los najstraszniejszy. Na własne oczy oglądaliśmy koszmar jak ze złego snu, rzeczywistość niejako odwróconą, zwycięstwo absurdu nad rozumem i sercem, kafkowski świat okupacyjnej codzienności, wyrzucenie za burtę nie tylko „prawa rzymskiego", ale i wszelkich pielęgnowanych w nas ideałów humanizmu. Tego, co minęło — nie można było wytłumaczyć za pomocą kryteriów etycznych, które w nas wpajano w dzieciństwie. Okupacja hitlerowska to były nie tylko miliony ofiar ludzkich, ale także swoiste „pranie mózgów", po którym niejeden z nas wyszedł nastawiony podejrzliwie do człowieka, ze straszną świadomością, że wystarczy tylko zmienić warunki społeczne, postawić nas w określonej sytuacji, a każdy może okazać się potworem. Tylko poczucie istnienia bez przyczyny, lęk, wynikający ze świadomości bezsensu egzystencji ludzkiej pomagał w jakiś sposób objaśnić świat, który przeżyliśmy, wyjaśniał kompromitację naszych ideałów i usprawiedliwiał hańbę naszej bezradności wobec rozmiarów zbrodni ludobójstwa. Teza profesora Bornsztajna nie ograniczała się do stwierdzenia, że we współczesnym świecie wzrasta liczba chorych na schizofrenię, choć i to jest faktem. Przez schizofrenię гогцрііаі on zjawisko narzucenia społeczeństwu dereistycznego widzenia rzeczywistości poprzez zwycięsko kroczącą filozofię egzystencjalizmu oraz sztukę, przede wszystkim literaturę, w której dominującym bohaterem stał się schizofrenik. Ale czy to prawdopodobne, by nie tylko ubiory, style w sztuce bywały modne i niemodne, ale tak samo modne lub niemodne mogły być choroby trapiące człowieka? 186 W trzeciej ćwierci ubiegłego wieku świat lekarski wiele mówił o klinice i doświadczeniach wielkiego Charcota. Jego pacjentki ze słynną „grandę hysterie" i metody leczenia hipnozą i sugestią na jawie oglądał z największym zainteresowaniem młody i nikomu nie znany wiedeński neurolog, Zygmunt Freud, a także młody lekarz Axel Munthe, który doświadczenia Charcota opisał przepięknie w swej „Księdze z San Michele". Freud wiele przemyślał o zjawisku wielkiej histerii, którą widział u Charcota^i tak zrodziła się nowa etiologia stanów histerycznych i innych psychonerwic, powstała psychoanaliza. Ale czas płynął, nie minęło czterdzieści lat i okazało się, że owa wielka histeria Charcota stopniowo zaczęła zanikać, coraz mniej było pacjentów z tego rodzaju objawami. Dziś w dużych klinikach przypadek wielkiej histerii należy do rzadkości, a psychiatra nawet z wieloletnią praktyką może na palcach jednej ręki wyliczyć spotkane w praktyce przypadki pacjentek Charcota. W obrębie trapiących ludzi psychonerwic dokonał się jakiś zadziwiający proces przeobraże-niowy; zniknęła prawie zupełnie tego typu nerwica, natomiast na jej miejsce wyłoniły się inne: nerwica lękowa lub nerwica natręctw, zawierająca o wiele więcej elementów rozszczepieniowych. I nie nastąpiło to tylko za sprawą doskonalszych diagnoz, ale stało się faktem klinicznym. W.miejsce dawnej wielkiej histerii w życie społeczne zaczęła wkraczać coraz bardziej choroba zwana schizofrenią. Maurycy Bornsztajn zadał sobie pytanie: „Jak powstał ten proces patologiczny? Dlaczego narodził się on w pierwszej połowie naszego wieku, a w ostatnim dziesiątku lat dawał o sobie coraz częściej znać? Dlaczego coraz wyraźniej zaznacza się różnica w aspektach kliniki psychiatrycznej XIX i XX wieku?" Próbę odpowiedzi Bornsztajn zaczyna od zdania, które brzmi: „Każda epoka ma jakąś aurę myślową i moralną, swoją, sobie właściwą atmosferę, swego ducha. Tak było zawsze od wieków i tak jest teraz". Bornsztajn dochodzi do wniosku, że o ile w minionym wieku względnej stabilności zasad moralnych i stabilności struktur społeczno-ekonomicznych świąt charakteryzowała zgodność i syntonia uczuciowa, to właśnie w połowie XX wieku „nagromadziło się tyle sprzeczności, tyle niepokoju i trwogi, tyle nienawiści, że odwracanie się człowieka od świata zewnętrznego i szukanie kompensaty w sobie samym stało się zjawiskiem o wiele powszechniejszym niż dawniej, kiedy — mówiąc językiem Junga — ekstrawersja przeważała nad introwersją, nad nastawieniem ksobnym, nad autyzmem. A autyzm jest właśnie podstawowym objawem schizofrenii. I dalej pisze Bornsztajn: „Schizoidia '**■ tendencja rozszczepieniowa, dążąca do pogłębienia przeciwieństw między świadomością a nieświadomymi pierwiastkami duszy ludzkiej, zaczęła nas stopniowo opanowywać, zaczęła stopniowo opanowywać myśli i uczucia ludzi, do niedawna z życiem uzgodnione, scalone, syntoniczne. I zmiana ta, narastająca coraz bardziej, odbiła się na całym życiu ludzkim, zarówno normalnym jak i patologicznym. Schizoidia zabarwiły się wydatnie literatura i sztuka, które w poprzednim wieku nosiły cechy wyraźnie syntoniczne. Schizoidia położyła w nieuchronnej konsekwencji piętno swoje na psychice chorej i rozpoczął się proces schizofrenizacyjny, który wszczęty w teorii przez psychologię i filozofię, 187 zstąpił niejako w życie i wpłynął na przekształcenie psychiki ludzkiej w ogóle i na jej przejawy patologiczne w szczególności". Od pierwszego wydania książki Bornsztajna minęło czterdzieści lat, od drugiego — uzupełnionego, z którego korzystam — lat trzydzieści. W ciągu tego czasu medycyna znacznie posunęła się, wiele kwestii w jego książce budzi zastrzeżenia, jeśli chodzi o konkretną diagnostykę, podobnie jak nieco bezkrytyczny stosunek do psychiatrii egzystencjalistycznej, z którą polemizował profesor Kępiński. Ale wśród innych ta właśnie wspomniana i cytowana uprzednio teza nie tylko nie straciła nic na swej wartości, ale jest wciąż świeża, szczególnie w odniesieniu do podstawowych współczesnych tendencji i w literaturze, i sztuce. Bornsztajn sądził, że na powstanie owej samoistnej „aury epoki" podstawowy wpływ mają przede wszystkim psychologia i filozofia. A więc winien jest Bergson ze swoją tezą doktorską „O danych bezpośrednich świadomości" i oczywiście Freud, którzy wstrząsnęli doktrynami monizmu materialistycznego i teorią'paralelizmu psychofizycznego. Kontynuując tę tezę można rozważać, czy właśnie egzystencjalizm nie był wykwitem schizofrenizacji i posłużył do dalszej schizofrenizacji naszych poglądów na świat. Fakt istnienia swoistej „aury myślowej" każdej epoki nie ulega żadnej wątpliwości, marksizm wypowiada się na ten temat zupełnie jednoznacznie. Na bazie rozwoju środków produkcji i stosunków społecznych powstają coraz nowe doktryny polityczne i filozoficzne, a te z kolei wpływają na kulturę i sztukę; owa nadbudowa zaczyna oddziaływać także na bazę. Bogusławski napisał znakomitą sztukę „Spazmy modne", w której bohaterki i bohaterowie, zgodnie z obowiązującą wówczas modą, chorowali na przeróżne „wapory" i raz po raz mdleli, wołając: „Soli, soli trzeźwiących!" Otóż historia literatury, to także historia „spazmów modnych", różnych w różnych epokach. Współcześni bohaterowie nie mdleją, nie chorują na wapory, nie żądają soli trzeźwiących, ale noszą na paskach spodni „1 am unhappy", co znaczy „jestem nieszczęśliwy", są skrajnie samotni. Historia literatury jest także historią uzewnętrznionych w literaturze różnego rodzaju nerwic, psychoz i chorób psychicznych, które rodziły się wraz z określonymi epokami i zanikały wraz z nimi, jak owe wielkie histerie Charcota. Zanikały rzeczywiście, czy też stawały się mniej zauważalne jako niemodne? Wprost absurdalna wydaje się myśl, aby zjawiska takie jak choroba psychiczna albo nerwica były zależne od „aury myślowej" epoki. A jednak wielu poważnych lekarzy skłonnych jest mniemać, że tak właśnie jest a nie inaczej. To znaczy choroby te nie znikają zupełnie, ale przestają mieć charakter nagminny. Po prostu geny ludzkie, szczególnie u osób wrażliwych, mogą rozwijać się w różnym kierunku, mogą być podatne na określone psychiczne zjawisko otaczające osobnika ludzkiego, ^pewnym stopniu dostrzegł ten objaw docent Jankowski w swej „Psychiatrii humanistycznej", ale wysnuł wnioski dość zabawne: że to psychiatrzy tworzą choroby psychiczne. Tak oczywiście nie jest, ale będziemy chyba bliscy prawdy, gdy stwierdzimy, że swoista „aura myślowa" epoki oddziaływa na nagminne powstawanie tych czy innych bólów lub anomalii psychicznych. 188 Rozpatrzmy zresztą szerzej zjawisko owych „spazmów modnych" w poszczególnych epokach. Ernst Kretschmer, znakomity psychiatra i neurolog, odkrył ścisłą współzależność między „soma" i „psyche", czyli między ciałem i duszą, a ściślej, stwierdził, że istnieje wielka współzależność między pewnymi typami budowy ciała ludzkiego, układem kostnym i mięśniowym a między doznaniami, wrażliwością, ba, chorobami psychicznymi człowieka. Таї! powstała typologia kretschmerow-ska, z małymi modyfikacjami uznawana i stosowana do dzisiaj. Kretschmer odkrył prawidłowość, która była oczywista dla wielu myślących ludzi w najdawniejszych epokach. Stary i genialny Szekspir nie na próżno wkłada w usta Cezara, przeczuwającego spisek — słowa skierowane do Antoniusza: „Otaczajcie mnie ludźmi otyłymi, łysymi, którzy dobrze śpią w nocy". I jest pełen podejrzeń wobec Kasjusza, który ma przepaściste spojrzenie i jest chudy. Uspokaja go Antoniusz, że Kasjusz to rzetelny i uzdolniony człowiek. Ale Cezar wzdycha: „Ach, gdyby był trochę tłustszy". Szekspir nie znał typologii Kretschmera, ale wiedział, że inaczej reaguje na pewne zjawiska człowiek tęgi, a inaczej chudy. Był bystrym obserwatorem ludzi, jak przystało na pisarza. I my także przyjrzyjmy się pewnym epokom na podobieństwo Szekspira. Oto średniowiecze ze swoją sztuką, malarstwem i literaturą. Sztuka średniowiecza pokazuje nam ludzi przeraźliwie chudych, wysokich, których Kretschmer nazwałby typami astenicznymi lub leptosomicznymi (z greckiego — wąski). Osobników takich charakteryzuje brak towarzyskości, graniczący często z całkowitym odosobnianiem się, zamykaniem, oschłością i odrobiną stępienia uczuciowego, nadwrażliwością, przerostem fantazji nad racjonalnym myśleniem. Tylko tacy ludzie mogli być nosicielami średniowiecznych ideałów ascezy, stać się eremitami, fanatykami, męczennikami. To tacy ludzie byli podatni na przeróżne psychozy seksualne, jakim była na pewno dziecięca wyprawa krzyżowa, tak pięknie opisana w „Bramach raju" Andrzejewskiego. Czy w średniowieczu nie było ludzi grubych? Ależ oczywiście, byli, bo być musieli. Ale sztuka, moda preferowały leptosomików i narzucały całemu społeczeństwu widzenie i odczuwanie świata właściwe leptosomikom. Leptoso-micy —jeśli tak się można wyrazić — tyranizowali pykników czy cyklotymików, tak jak dziś — moim zdaniem — schizofrenicy terroryzują, poprzez sztukę, całe społeczeństwo. 4 Oto odrodzenie i barok. W malarstwie, w literaturze preferuje się ludzi dobrze zbudowanych lub nawet tęgich. Odrodzenie — typy atletyczne, a barok preferuje pykników — ludzi o skłonnościach do radości, do zmysłowych uciech, do rozkoszowania się życiem i pięknem. Czy w odrodzeniu nie było ludzi chudych, astenicznych? Oczywiście, byli. Ale literatura i sztuka odsunęły ich w cień, inne bowiem już były „spazmy modne", nikogo nie interesowało odczuwanie świata i wrażliwość leptosomików. Musieli więc ulec terrorowi widzenia i odczuwania świata innych osobników. W odrodzeniu pojawił się przecież Savonarola. Malarstwo przekazało nam jego wizerunek — był to typowy astenik lub jak chcecie, leptosomik. Głosił hasła 189 ascezy i powściągliwości. Jakiż był jego koniec? Został spalony na stosie. Albo Don Kichot. W epoce mody na typy atletyczne i dysplastyczne pojawia się „rycerz smętnego oblicza" wraz ze swymi ideałami średniowiecza. Nie na próżno Cervantes przydał swemu bohaterowi nie tylko mentalność i widzenie świata człowieka z minionej epoki, ale nadał mu także kształty, układ kostny i mięśniowy osobnika preferowanego przez średniowiecze. O dwieście lat wcześniej byłby on bohaterem nowej „Pieśni o Rolandzie", w następnej epoce stał się komediantem. v Oczywiście, Savonarola nie zginął dlatego, że był chudy, ani nie z tego powodu wyśmiany został Don Kichot. Fakty te mają nam uzmysłowić, że „aura epoki" — to nie tylko określone poglądy. Poglądy i ideały nie mają nóg, ktoś je nosi, ktoś je propaguje i ktoś się im oddaje lub im się przeciwstawia. W epoce romantyzmu pisarze preferowali schizotymików z odrobiną skirto-tymii, a w pozytywizmie — cyklotymików z ekstrawersją i śyntonią uczuciową. W romantyzmie mamy całą galerię paranoików, osobników chorych na depresję sytuacyjną, nerwicowców — mordujących jak Arbienin swoje żony na skutek obłędu zazdrości i popadających w obłęd. W pozytywizmie panuje cyklotymik z śyntonią uczuciową i ekstrawersją, to znaczy człowiek konstruktywny, pozytywnie nastawiony na świat, otwarty dla innych ludzi, gotowy wszystko budować od podstaw solidnie i naukowo. Co by się jednak stało, gdyby w epoce terroru cyklotymików pojawił się osobnik ludzki z resztkami typu dawnej epoki? Ano ni mniej ni więcej tylko powstałby Wokulski. Cyklotymik przekształciłby się w cyklofrenika — mówiąc językiem naukowym. Byłby to człowiek, który jednego dnia potrafi być świetnie kalkulującym i dorabiającym się majątku kupcem, a na drugi dzień osobnikiem przez podstawionych ludzi podbijającym cenę kamienicy, którą zamierza kupić, zakochanym do szaleństwa i zabijającym się w sposób romantyczny. Cyklofrenia — to „spazmy modne" polskiej odmiany pozytywizmu. Można widzieć w Wokulskim osobowość rozdartą między romantyzmem a pozytywizmem. Ale można też zobaczyć w nim osobnika typologicznie mieszanego, który nie chce ulec terrorowi cyklotymików, tak jak nie chciał mu ulec Prus, który choć akceptował ideły pozytywizmu, to jednak zdawał sobie sprawę, że nie wyjaśniają one świata bez reszty, poprzednie epoki miały też swoje wartości. Bolesław Prus nie dał się zupełnie sterroryzować modzie ówczesnej, jak to zrobili Orzeszkowa, Asnyk czy Bałucki, bo zapewne był nie tylko zdolniejszym, ale i mądrzejszym pisarzem. Napisałem ten nieco przydługi wywód, aby unaocznić, że i dziś jesteśmy także pod czyimś terrorem — a mianowicie pod terrorem schizofreników, z ich autyzmem, urojeniami ksobnymi 4. stępieniem uczuciowym. Historia literatury uczy, że przetrwali pisarze, którzy nie w pełni ulegli „spazmom modnym", ci, o których mówiono, że „nie nadążają", gdy w rzeczywistości „wyprzedzali epokę" i stawali się do przyjęcia dla ludzi z epok następnych. Godny uwagi jest tu przykład Bolesława Prusa. Mogę podać jeszcze jednego pisarza najmniej „romantycznego" z romantyków — Cypriana Kamila Norwida. To nie 190 Słowacki, ten wielki „modniś", ale Norwid jest przydatny dla naszych czasów, ba, zostanie zapewne przydatny dla epok następnych. Co będzie, jeśli schizofrenicy ustąpią z areny dziejów? Co będzie z książkami, które ukazują ludzi skrajnie samotnych, wyobcowanych, rozkojarzonych, gdy stanie się znowu modna syntonia uczuciowa, czyli zgodność człowieka ze światem i z innymi ludźmi? Czy nie dostrzegamy już zjawiska ucieczki czytelnika od książki z bohaterem schizofrenicznym, tęsknotę za „love story", za przeszłością? Czy moda „retro" nie jest pewnego rodzaju wyrazem buntu przeciw tyranii schizofreników, bohaterów rozszczepionych? Czy wraz ze stabilizacją polityczną i gospodarczą nie nastąpi tęsknota za stabilizacją uczuciową — za ową, powtarzam, syntonia? Przerzucam powoli pożółkłe już kartki książki profesora Bornsztajna. Dostrzegam w niej wiele błędów, a jednocześnie chwilami zachwyca mnie świeżość spostrzeżeń. I wciąż powtarzam sobie pytanie: jak doszło do tego, że ideały filozofii głoszącej emigrację wewnętrzną, to co Jaccard w swej ostatniej książce nazywa „wygnaniem wewnętrznym" — skrajny autyzm, odosobnienie, lęk istnienia, „outsideryzm" — ideały nie do przyjęcia tak dla rzymskiego senatora, jak i rzymskiego niewolnika, dla średniowiecznego eremity czy ascety, dla człowieka renesansu czy baroku, że nie wspomnę o człowieku pozytywizmu — mogły być niemal bez żadnych zastrzeżeń przyjęte przez ludzi lat czterdziestych i dominować do dzisiaj? Przecież hasła egzystencjalizmu pojawiły się znacznie wcześniej, ale nie budziły niemal żadnego zainteresowania. To dopiero wybuch filozofii egzystencjalizmu, który nastąpił zaraz po zakończeniu drugiej wojny, odkrył swoich „świętych" i znalazł dla nich wyznawców, z każdym rokiem poszerzając ich grono. Gdyby lekarzowi zadać pytanie: czy schizofrenia jest zaraźliwa? — parsknąłby śmiechem. Nie, choroby psychicznej nie roznoszą zarazki tak jak gruźlicę czy tyfus. Gdyby go jednak zapytać, Czy może roznoszą ją wirusy — nie śmiałby się już tak głośno, bo istnieje teoria o wirusowych przyczynach schizofrenii, choć nikomu nie udało się wykryć takiego wirusa. Rzecz w tym, że w ogóle nie wiemy, co to jest schizofrenia, a niektórzy wątpią, czy w ogóle można ją uznać za jednostkę nozologiczną. Być może jest to po prostu zespół objawów, powstaje ona skutkiem akumulacji poszczególnych urazów psychicznych. Zdaniem innych, w schizofrenii zachodzą jednak zmiany strukturalne, choć nieuchwytne dla współczesnych aparatów naukowych. Zmiany te mają występować w komórkach nerwowych mózgu na poziomie molekularnym. Gdybym chciał na podstawie znakomitej książki Stanisława Słowika „Biologiczne podstawy psychiatrii" wypisać wszystkie hipotezy, związane tak z samą schizofrenią jak i jej źródłami, zajęłoby mi to dwie strony maszynopisu — nie sposób więc ich tu przytaczać. Ale jedno nie ulega wątpliwości — podłożem tego zjawiska jest osłabienie instynktu, który Rumke nazywa „instynktem zbliżania się". Stąd autyzm jest tak ważnym czynnikiem wyróżniającym tę chorobę. Schizofrenią nie można się „zarażać". Ale istnieje prawdopodobieństwo, że w pewnym ograniczonym stopniu można ją „zaindukować", kiedy normalny, 191 zdrowy psychicznie człowiek przyjmie sposób widzenia i odczuwania świata narzucony mu przez schizofrenika. Nie chciałbym w tym miejscu wykładać dość zawiłych i nie zawsze sprawdzalnych i dopracowanych zasad genetyki. Wspomnę tylko, że na przykład zdaniem Kallmana obok głównego genu recesywnego prowadzącego do schizofrenii istnieje prawdopodobnie „poligeniczny" system ochrony, który nie dopuszcza do ujawnienia się w fenotypie genu schizofrenicznego. Ale co będzie, jeśli na skutek nieustannego stresu psychicznego przez literaturę i sztukę ów system ochrony przestanie działać? W tym miejscu trzeba jednak zrobić poważne zastrzeżenie. Otóż nie Camus, Joyce, Kafka, Schulz czy Beckett stwarzają niebezpieczeństwo tego, co Born-sztajn nazwał „schizofrenizacją". Wielcy pisarze mają tę właściwość, że drążą psychikę ludzką aż do końca, i to z największą konsekwencją. Dlatego patologia ich bohaterów jest ewidentna nawet dla laika. W dobie nieustającej konsumpcji kogóż może przejąć postawa sędziego-pokutnika, który porzuca dobrobyt i stabilizację na rzecz pokoju bez mebli i garnków, nie goli się, nie myje, twarz ma pooraną paznokciami? Co najwyżej znajdzie w nim coś dla siebie jakiś kontestator, ale jak przekonaliśmy się po wielekroć, z tej „choroby" się wyrasta; tak wielka i urzekająca jest siła dobrobytu i komfortu. Zło się rodzi wtedy, gdy pojawiają się mało utalentowani naśladowcy, którzy od wielkich zgarniają jedynie „śmietankę". To oni rodzą pół- i ćwierć-schizofreników. Patologiczne postawy i dereistyczną wizję świata wtłaczają w ciała elegancko ubranych ludzi, prowadzących najzwyklejszy tryb życia. Tworzą „symulantów", udających zarazem ludzi normalnych i obłąkańców. Dokonują straszliwego fałszu nie rozumiejąc, że nie można odczuwać i widzieć świata tak jak Clemence, jednocześnie nie żyjąc tak jak on. Sugerują ludziom, że można mieć kochającą rodzinę, cieszyć się społecznym szacunkiem, stawiać kroki w jakiejś tam karierze i być jednocześnie człowiekiem żyjącym tylko „ku sobie". Albowiem życie „ku sobie", autyzm i stępienie uczuciowe nieuchronnie prowadzą do degradacji społecznej, do upadku, na gilotynę — jak to się stało z bohaterem Camusa. Człowiek, który chciałby konsekwentnie wcielić w życie filozofię egzystencjaliz-mu, natychmiast znalazłby się na marginesie każdego społeczeństwa, zakończyłby swój żywot albo w więzieniu, albo w szpitalnej izolatce. Oddajmy sprawiedliwość Camusowi: to właśnie on tak powiedział. Tylko że nie wszyscy o tym chcą pamiętać. Od Camusa i Joyce'a, od Kafki i Becketta bierze się tylko to, co jest wygodne. Krzywdzi się ich przez to i pomniejsza. Mam ogromną prośbę do krytyków literackich. Pokażcie mi choćby jednego bohatera literackiego, który reprezentowałby filozofię egzystencjalizmu, a nie nosił cech schizofrenika — nie charakteryzowały go autyzm, stępienie uczuciowe i urojenia ksobne. Cóż jest warta frtbzofia, którą można egzemplifikować jedynie poprzez ludzi chorych psychicznie? Proszę was, weźcie jeszcze raz do ręki książki Kierkegaarda „Bojaźń i drżenie" albo „Z pamiętnika uwodziciela". Jest to przecież autentyczny i kliniczny zapis przeżyć psychotycznych i schizofrenicznych urojeń. Chcecie, abym ze zwierzeń chorego człowieka uczynił sobie nową Ewangelię? 192 Przerzucam pożółkłe kartki książki Bornsztajna i raptem widzę całą swoją śmieszność. W okresie panowania i tyranii schizofrenicznych bohaterów literackich zamierzałem zaproponować światu Hansa Jórga i Martina Evena, osobników, którzy nie chcieli żyć „ku sobie", ale „od siebie". Wyjaśniając, dlaczego nie chcę pisać o Evenie, powiedziałem tylko część prawdy. Jeśli bowiem słuszna jest teza o narastającej schizofrenizacji literatury, to cała moja wiedza o warsztacie pisarskim mówi mi, że Hans Jórg musi zgłnąć-са stosie jak Savonarola. a Martin Even wcale nie jest nowym Don Juanem, ale nowym Don Kichotem. Logiczną, a więc jedyną do przyjęcia konsekwencją takiej sytuacji jest śmierć Martina Evena przez ukamienowanie. Martin Even nie ma prawa żyć wśród bohaterów schizofrenicznych. Chyba że stałby się także schizofrenikiem lub osobnikiem chorym psychicznie z „urojeniami grzeszności", polegającymi na „nawracaniu na miłość", psychopatą, który uroił sobie, że jest Chrystusem seksu i być może wszystkie swoje przygody z kobietami przeżywającym we własnej wyobraźni. Pod koniec książki spotkalibyśmy Martina Evena w klinice psychiatrycznej Hansa Jórga, gdzie ten uczony mąż proponowałby go jako bohatera naszemu pisarzowi. Wyjaśniłyby się wszystkie historie i przygody Evena, krytycy literaccy długo klaskaliby w ręce, bo pojawiłby się jeszcze jeden bohater z „Domu obłąkanych". Ale mnie obcy jest po części i wstrętny tego rodzaju osobnik. Mój Martin Even chciał nawracać kobiety na miłość nie dlatego, że był chory, ale dlatego, że naprawdę kochał kobiety i chciał żyć „od siebie". I zginął — zgodnie ze, współczesnym smakiem i dobrym gustem, Ale, jak uczył Horatius, „non ómnis moriar" czyli „nie wszystek umrę". Zostało mi po Eyenie trochę wspomnień, listów, apokryfów, które wiernie przekażę. HISTORIA O EVENIE I NIESZCZĘSNEJ RÓŻY Martin Even jechał swym samochodem po ziemi, na którą opadał zmierzch jak szary popiół z wielkich kominów fabrycznych. Pod kołami jego wozu chrzęścił pierwszy przymrozek, z mijanych wiosek i miasteczek śledziły go jasne oczy rozświetlonych mieszkań, zdawało się, że cisza i sen przejmują świat w wielkie dłonie i powoli kołyszą nim, jakby ziemia nie była tylko drobiną we wszechświecie, ale kołyską świata, gdzie się rodził i umierał człowiek, istota rozumna, nieskończenie powielona, a zarazem niepowtarzalna. Drzemały już jeziora pokryte warstwą lodu i przyprószone odrobiną śniegu, w roziskrzonej samotnej kuźni przydrożnej kowal kręcił się jak czarny dzięcioł. Z wysokiej i ostrej wieży kościelnej rozchodził się głos dzwonu, ktoś mówił słowa modlitwy, ktoś przeklinał, płynęła piosenka pijacka i zalegało milczenie zakochanych. Świat mijał między dniem i nocą, między krzykiem rodzących się i jękiem konających, między Penisem i Vaginą. Musiało istnieć tyle prawd, ile było gwiazd na pogodnym nocnym niebie, ile sypało się płatków śniegu na zmarznięte, skute przez chłód drżące piórka ozimin. Jakże tajemniczy musiał być świat dla 193 człowieka, który nie znał praw Archimedesa i Newtona, doświadczeń Faradaya oraz przyczyn choroby Basedowa. Ciało zanurzone w wodzie traci na ciężarze tyle,.ile waży ciecz przez to ciało wyparta. Czy to jest piękne czy brzydkie? Czy wiedza czyni świat ładniejszym czy wstrętnym? Dlaczego jej serce bije żywiej, gdy zbliża się do niej ten a nie tamten mężczyzna? Czy miłość stanie się zjawiskiem mniej pięknym, jeśli rozkroimy ją jak owoc, by obejrzeć jej ziarna, miąższ, jej serce i płuca, jej krwioobieg, jelita i odbyt? Czym żywi się miłość i co przetwarza, co rodzi i przez jakie choroby umiera? Jakie zarazki i wirusy przekształcają słodycz w truciznę, a truciznę czynią słodką? Dlaczego pisarz ma prawo udawać, że nie istnieją prawa przyrody, prawo zachowania gatunku, prawo doboru naturalnego, ale szczęście i miłość są to sprawy dane od Boga lub tajemne, niejasne, których zgłębienie jest oszczerstwem, fizjologicznym redukcjonizmem? Dlaczego pan sądzi, że poczucie piękna nie jest związane z fizjologią człowieka? Dlaczego pan woli myśleć, że wielki artysta powiesił się, bo kochał nieszczęśliwie, a nie dlatego, że cierpiał na przewlekły alkoholizm? Dlaczego pan woli pisać, że młoda dziewczyna powiesiła się, bo dostała dwójkę z matematyki, a nie chce pan przyjąć do wiadomości, że chorowała na hebefrenię? Dlaczego zawsze źródła konfliktów między dwojgiem ludzi płci odmiennej szuka pan w różnicy charakterów, w różnicach wynikających z uprawiania zawodu, wykształcenia, a wreszcie z właściwego człowiekowi poczucia samotności i niemożności porozumienia się, a lekceważy pan różnice wynikające z różnorodności napięć seksualnych i szybkości reakcji seksualnych na te same bodźce? Dlaczego Hiob nie przestał wierzyć w Boga, choć ten go tak srodze doświadczał, a inny przestaje wierzyć, gdy się potknie o kamień na drodze? Dlaczego pana bohater woli blondynki niż brunetki? Czy naprawdę można dziś pisać powieści, udając, że nie istnieli Freud, Adler, Jung, Kinsey, Bloch, Adams, Dickson, Hirschfeld, Ellis, Masters, Johnson, Malinowski, Taylor i setki innych, lecz był tylko Heidegger? Dlaczego mamy uważać,'że nie istnieje żaden postęp w naszej wiedzy o człowieku? Dlaczego miłość niedojrzałych dzieci Romea i Julii ma budzić mój zachwyt, skoro budzi we mnie wstręt i oburzenie? Dlaczego mam zachwycać się Don Kichotem, skoro wczoraj na mój dyżur przywieziono aż dwóch tak samo chorych osobników, z których pierwszy wierzył, że jest człowiekiem zamienionym w delfina, i zanim otrzymał leki, jeszcze długo na łóżku poruszał rękami jakby to były płetwy, a drugi wierzył, że jest Don Kichotem z utworu Cervantesa? Dlaczego każecie mi się zachwycać Hamletem, a muszę leczyć Hamletów, którym rozmaite duchy każą zabijać ojców, stryjów, wujków, nauczycieli matematyki? Dlaczego każecie mi się zachwycać filozofią sędziego-pokutnika i równocześnie leczyć człowieka,, który głosi, że jest sędzią i papieżem, najwyższym ustawodawcą ludzkości i zna prawdę, którą powinien objavwć całemu światu, bo inaczej świat zginie i popadnie w obłąkanie? Dlaczego sztuka ma być czymś obcym wobec życia, a nawet wrogim wobec niego i odpychającym?... Tak myślał Martin Even, a nazajutrz w poczekalni jego gabinetu lekarskiego w Królewcu oczekiwały go dwie Niemki w kastorowych kapelusikach na czubku głowy i pewien młokos w mundurze. Przyszła też starsza sześćdziesięcioletnia 194 ». kobieta ze śladami wybitnej urody. Poprosił ją do gabinetu, jeszcze czerwoną od kłótni, którą wywołała w poczekalni, bo gdy upadła jej na podłogę niemiecka gazeta, zademonstrowała, że ma ją w pogardzie. Popatrzył na nią uważnie, zdając sobie sprawę, że ona widzi w nim tylko przysadkowatego Prusaka o bladych, spokojnych, może mądrych oczach. Zapytał ją o imię i nazwisko, o wiek, o przebyte choroby, zapisując starannie wszystkie odpowiedzi. -% — Czy pani jest zadowolona z życia? — rzucił na koniec pytanie. Aż żachnęła się: j — Mój panie, dziwnie pan zachowujesz się wobec pacjentów, nie wiem, co to może mieć za znaczenie dla diagnozy, czyja z życia zadowolona jestem czy nie. To może w Niemczech modne są takie blagierskie sposoby? A zresztą, jeśli pan ciekaw, owszem — powiem panu. Tak, jestem z życia zadowolona. Moi przodkowie męczyli się dla ojczyzny, ja także nie traciłam czasu na głupstwa... I mój syn pierworodny teraz dla odrodzonej ojczyzny pracuje. Wykształciłam go tak, że mogę być dumna z niego. Pan go zapewne zna, pan go widuje, jeździ wielką czarną limuzyną. Tak, panie: może pan być pewien, że póki on tu jest, żadne szacherki pruskie na Mazurach nie ujdą na sucho, o nie. Wysłuchał uważnie, przytakiwał. — So, so, na ja, schón... A potem kazał się jej rozbierać. Bez żenady rozpięła bluzkę, stanik, poobsuwała ramiączka. Zbadał jej ciśnienie krwi. — Posłuchajmy serca — powiedział i swoją wielką kosmatą głowę położył na jej obnażonej piersi, aż ją dreszcz przeszedł. — Cóż to takiego — powiedziała — od tego jest słuchawka, co za dzikie porządki? A kiedy szarpnęła ramię, wziął jej ręce jak w kleszcze i wsłuchał się uważnie w rytm jej serca, a ona czuła łaskotanie rzęs jego oka. Wreszcie kazał jej się ubrać i uśmiechając się powiedział: — Ach, so alt und so dumm ist noch immer dies Wesen... I zapisał jej leki uspokajające, choć go tarmosiła za rękaw obrażona jego brutalnymi słowami. — Co pan? Jakim prawem? — krzyczała. Wstał, pogładził ją po ramieniu i trochę po polsku, trochę po niemiecku, mówił uspokajająco: — Nic, nic... nie gniewać się tak. Nie złościć. Nicht immer so grollen. Wydało mu się, że kobieta ma ochotę zapłakać. Naciągnęła szybko bluzkę. — Czego pan się mnie czepia. Ich grolle nicht. Pan postępuje jak szarlatan. Obserwował ją uważnie, bo całe życie swoje pełne rozpaczy wypisane miała na twarzy, i na koniec rzekł: — Mehr Ruhe. Spokoju, spokoju... Und so eine wunderschóne Nase haben wir... , I przyszła do niego jeszcze raz, w tydzień później. Potem w jakiś czas napisała do niego, że chce złożyć mu wizytę, oddepeszował, że czeka, ale się nie zjawiła. 195 Umarła, myśląc o nim, po raz drugi w życiu szczęśliwa. Bez przerwy powtarzała jego słowa: „Ruhe... Ruhe... mein Kind". Bo cóż innego miał powiedzieć tej starej kobiecie, która u kresu życia zrozumiała, że życie swoje przegrała, męcząc nie tylko siebie, ale i ludzi, którzy ją kochali — męża, dzieci i wnuków. Setki takich przewinęły się przez jego gabinet, setki tysięcy przeszły przez gabinety innych lekarzy, dźwigając na barkach przeżyte piekło. To był także dramat Barbary Niechcic i wielu innych bohaterek polskich romansów, owych westalek cnotliwych i pełnych patriotyzmu, pięknych, dumnych a nieprzystępnych. To był także dramat Marty Jeromin. To był i jest dramat setek tysięcy kobiet w Polsce, którym los plącze życie, a tragedię pogłębiają męska próżność i zarozumiałość. Czyż nie napisał do Evena znany krytyk: „Moje osobiste doświadczenie przeczy istnieniu podobnych tragedii", co znaczy, że krytyk ów w ogóle nie czytuje powieści. „Das war ein Fremde" — powie ktoś o Róży w berlińskim ogrodzie. „Cudzoziemka", obca, znowu ta obcość, ten problem obcego i obcości. Skąd się bierze owa obcość? Czy nie wynika z poczucia własnego kalectwa, z tego, że się jest inną niż wszystkie kobiety, że nie można obdarzyć bliskich cudownym uśmiechem sytości? Jakiej sytości? Czy nienasyconej miłością samicy? Krytyka X oburza sformułowanie „kaleka" użyte pod adresem tego rodzaju kobiety, ale to przecież nie Even, ale Róża mówi do córki: „Nie ma co dłużej czekać, twój los ludzki nie wypełni się nigdy, kaleką zejdziesz do grobu". To ona mówi o uśmiechu, który z sytego serca płynie. O dziejach Róży napisano wiele uczonych esejów. Ale bez sięgnięcia do diagnozy medycznej diagnoza literacka wisi w powietrzu, ma luki, jest nieustannym krążeniem po omacku. Nie zrozumie do końca dramatu Róży i jej otoczenia ten, kto nie wie, czym jest choroba kobiety zwana anorgazmią, jakie spustoszenie powoduje w jej życiu fizycznym i psychicznym. Nie wystarczy powiedzieć, że dramat Róży wynika z faktu, że zawiodła się na swej miłości do Michała, który ożenił się z uwiedzioną przez siebie moskwianką, i wyszła za mąż za mrukliwego i nie kochanego Adama. Gdy się śledzi dzieje pierwszej miłości Róży. naprawdę nic nie wskazuje na to, że jest coś więcej niż dziewczęce zadurzenie. Młode kobiety przeżywają niekiedy kilkakrotnie podobne miłości, wychodzą z nich bez szwanku, znajdując miłość i szczęście wcale nie w tym, kogo pokochały pierwszą dziewczęcą miłością, ale w zupełnie innym człowieku. Na wieść o zdradzie Michała panna Róża wcale znowu tak wielce nie rozpacza. Złości się, owszem, dąsa, oburza, ale wreszcie daje się namówić na małżeństwo z Adamem. To dopiero w małżeństwie owa dawna miłość staje się czymś wielkim i mistycznym, przybiera kształt psychozy, która doprowadza Różę niemal do dzieciobójstwa ^- od chwili, gdy idzie z rewolwerem, aby zabić własnego syna i w ten sposób wyzwolić się z uczucia ciągłego konania. Ten, który słuchał zwierzeń setek chorych na anorgazmię kobiet wie, że każda z nich ma w zanadrzu jakąś historyjkę o mężczyźnie, z którym mogłaby szczytować, ale los ich rozdzielił — on wyjechał gdzieś bardzo daleko, zdradził ją, zawiódł, ożenił się z inną, umarł, zginął w wypadku samochodowym, i tym 196 podobne. Jest to historyjka ułożona na użytek partnera, który zarzuca jej chłód albo na własny użytek, a tworzy ją samoobrończy instynkt psychiczny. Bez tej historyjki kobieta taka nie mogłaby istnieć, rodzić dzieci. W miarę upływu czasu kobieta taka coraz bardziej wierzy w tę swoją historię, która obrasta w coraz nowe szczegóły. I jeśli się uda lekarzowi przeniknąć do praźródeł, dotrzeć do mężczyzny osnutego legendą, to zazwyczaj spotyka się ze zdumieniem, wzruszeniem ramion i słowami w rodzaju: „Ależ to bylll taka szkolna miłość, no wie pan, napisałem do niej wiersz i to wszystko". Albo: „Dwa razy pocałowaliśmy się w parku". I być może w ten sposób opowiedziałby Michał o swym romansie z Różą. Nic nie wskazuje, aby do historii z Różą przywiązywał jakąkolwiek wagę. Źródeł anorgazmii jest wiele, ale prawie wszystkie mają swoją praprzyczynę w psychice koWety. Najczęściej jest to po prostu brak emocji seksualnych wobec partnera, z którym się żyje. Ów brak emocji może być wynikiem faktu, że się współżyje z mężczyzną nie kochanym i ten to właśnie przypadek jest wyróżniany przez powieściopisarzy. O wiele rzadziej w literaturze, a o wiele częściej we współczesnym życiu występuje przypadek odmienny — kobiety dziś bowiem najczęściej wychodzą za mąż z miłości, a w anorgazmię popadają, gdy ów ukochany mężczyzna w małżeństwie rozczaruje kobietę. Poczucie krzywdy i obcości staje się wtedy-większe, ponieważ kobieta taka na ogół przeżyła orgazm z owym mężczyzną, ale już nie umie przeżyć go znowu. On oskarża ją o chłód, ona wskazuje przyczyny swego chłodu, następuje piekło wzajemnych oskarżeń i konfliktów, piekło trwające niekiedy przez dziesięciolecia. Takim przypadkiem w literaturze była Marta Jeromin z powieści Ernsta Wiecherta. Wyszła za mąż za Jakuba, bo go kochała i wydawało się jej, że Jakub będzie tym, który „poruszy świat", a okazał się li tylko bezwolnym marzycielem. Poczuła się oszukana i odtąd w milczeniu, z zaciśniętymi ustami przyjmowała jego ciało i rodziła mu dzieci z nienawiścią, aż wreszcie zakazała mu wchodzić do swego łoża. Pod koniec życia popadła w depresję, co także często się w takich razach zdarza. Literatura piękna preferuje przede wszystkim jednak ów pierwszy wariant — związek z nie kochanym mężczyzną. 1 rozwiązuje go zazwyczaj dość banalnie, ukazując rodzące się konflikty. W życiu bywa z tym różnie. Nie kochany staje się bardzo kochany, jeśli potrafił w kobiecie rozbudzić emocje seksualne. Barbara Niechcic także wychodzi za mąż za człowieka nie kochanego, a przecież nie przeżywa dramatu na miarę Róży. Krytycy literaccy, którzy upatrują źródeł dramatu Róży wyłącznie w fakcie wyjścia za mąż za człowieka nie kochanego — nie w pełni odnajdują prawdę tego utworu. Za tragedię Róży odpowiedzialny jest nie początkowy brak miłości, ale właśnie sam Adam, który nie potrafił w swej nie kochającej go żonie obudzić emocji seksualnych, popełniał błąd za błędem; być może za bardzo ją kochał. Nadmiar miłości .ze strony mężczyzny może być bowiem powodem wielu zaburzeń seksualnych u kobiety. Rozumie to zresztą Adam pod koniec swojego życia, gdy on i żona mieszkają już oddzielnie i stwierdza, że za mało jej nienawidził. Mówi: „Raz jeden targnąwszy się na twoją tajemnicę, nie potrafiłem dłużej niż jedną noc wytrwać w nienawiści". A ona potwierdza: „A dlaczego ty 197 — dobry i rozumiejący — nie wyratowałeś mnie, głupiej? Dlaczego bałeś się mnie, Adamie? Dlaczego?" Tylko raz Adam zdobył się na szaleńczy gest i rozpamiętującą swą miłość do Michała żonę wziął siłą do łóżka i zgwałcił. Wtedy to poczęła Martę. Ale potem przebłagiwał ją długo, nigdy już jednak nie oddała mu się. Nie rozumiał, bo tego nie powiedziała mu żadna piękna powieść, żaden wzruszający wiersz, że są kobiety, które trzeba brać siłą, a wtedy przychodzi emocja seksualna, miłość do nie kochanego przedtem mężczyzny. Bo kiedy to Róża po raz drugi w swoim życiu przeżywa wielką miłość? Kiedy drży, dygoce, nie potrafi zapiąć guzików w swej bluzce i zakochuje się na nowo? Gdy ma sześćdziesiąt lat i lekarz z Królewca, mimo jej protestów, chwyta jej ręce jak w kleszcze i przytula kosmatą głowę do jej nagiej piersi. „On jeden nie zląkł się mnie" — podkreśla te słowa umierająca Róża. W sposób cudownie precyzyjny, niemal kliniczny, opisane są dzieje rozwoju psychicznego chorej na anorgazmię Róży. Jej nieruchomość w łóżku, poczucie, że daje mężczyźnie wszystko, jeśli mu daje swoje piękne ciało. Jej pogarda dla mężczyzny, który nie może jej rozbudzić i dać rozkoszy. Jej zabawa, którą traktuje jako odwet na mężczyznach, wabienie i flirtowanie z dziesiątkami mężczyzn, rozpalanie ich żądz i pozostawianie w niespełnieniu — charakterystyczna cecha chorych na frigiditas relativa. Ambiwalencja uczuć wobec własnych dzieci zrodzonych z nienawistnego mężczyzny (zna to także Marta Jeromin). Z rokiem każdym rosnąca władczość i szukanie rekompensaty w sztuce, w grze na skrzypcach. Chora na anorgazmię kobieta o dużej indywidualności sieje zawsze wielkie spustoszenie w swej najbliższej rodzinie i w otoczeniu. Dlatego tak niebezpieczną chorobą jest anorgazmia u kobiet, dlatego stała się dziś problemem społecznym. Kobieta chora na zaburzenia szczytowania — podobnie jak Róża — ma utrudniony kontakt z otaczającym ją światem. Obce są jej motywy i przyczyny ludzkich dążeń i pragnień. Wśród normalnych ludzi, w normalnym społeczeństwie pozostaje „obcą", jest wciąż tylko „cudzoziemką", nawet we własnej ojczyźnie. Czy nie mówi do córki, że miłość, że owe rozkosze w łóżku to tylko głupstwa, nieprawda, czyjś wymysł? „Czy nie mówiłam tobie tysiąc razy, że te rozkosze to tylko w romansach?" I córkę swoją wydaje także za mąż za człowieka nie kochanego. Kształtując ją na obraz i podobieństwo własne, wpędza w tę samą anorgazmię. Córka jej stwierdza, że „rewelacje jakie nastąpiły po ślubie, zdekonspirowały w jej oczach miłość jako przymus fizjologiczny przykry, nieubłagalnie bolesny w całym swoim przebiegu, jako daninę należną ciemnemu żywiołowi świata". Była wdzięczna, że Paweł nie upiera się przy tych praktykach. Dopiero pod koniec życia Róża woła do córki: „Nie wolno tak żyć. Z takiego życia wyrastają zbrodnie... Idź, szczęścia swojego póki czas szukaj, inaczej w śmierci nie zaznasz spokoju, upiorem tu powrócisz, kobieto". Ale wiadomo, że Marta nie rzuci Pawła, bo ma z nim dzieci, bo on ją kocha i ona nie zechce go zawieść. I tak stanie się pod koniec życia upiorem podobnym do matki. Historia Róży — to jeden wielki krzyk rozpaczy chorych na anorgazmię kobiet, to jeden wielki akt oskarżenia przeciw literaturze, która setki lat 198 wmawiała nam, że miłość nie ma nic wspólnego z genitaliami. Ta książka powinna się znaleźć na stoliku wszystkich młodych mężczyzn i kobiet, ale z nieco innym komentarzem niż stosowany do tej pory. Czy któryś z krytyków potrafił czytelnikom wyjaśnić przekonywająco, dlaczego właśnie pod koniec życia, w sześćdziesiątym roku, w Róży budzi się samoświadomość choroby i kalectwa i rodzi się w niej miłość do lekarza z Królewca? Czy można w ogóle zrozumieć tęiksiążkę, jeśli się nie wie, co to są zaburzenia związane z przekwitaniem kobiety, co to jest „psychoza klimaktery-czna" albo „psychoza inwolucyjna"? Kobieta niejako dwukrotnie przechodzi okres przekwitania. Po raz pierwszy, gdy jest jeszcze stosunkowo młoda i drugi raz, gdy zaczyna się prawdziwa inwolucja, starzenie się organizmu. Z każdym okresem związane są inne przeżycia i inne zaburzenia. Nierzadko wówczas u przekwitających kobiet zauważa się urojenia zazdrości lub prześladowcze o treści erotycznej, biorą swój początek zespół parafreniczny lub zespół paranoiczny czy nawet paranoja, a także depresje. Z procesami inwolucji u kobiet łączy się niekiedy zespół maniakalny, przepojony treścią erotyczną. Cóż się bowiem dzieje z Różą, która czterdziestoletniego lekarza z Królewca nagle identyfikuje z Michałem — zapewne już sześćdziesięcioletnim mężczyzną, znajdującym się na drugim końcu świata. Ale Róża mówi: „Michał... drogi mój... więc ty teraz doktorem w Królewcu?...'4 - Jaką interpretację tym słowom nada krytyk literacki, który odrzuca wiedzę medyczną? Napisze, że „Róży wydawało się, że lekarz z Królewca jest Michałem, tak głęboko przeżywała nową miłość". Być może odwoła się do psychoanalizy, do Freuda — jeśli Freuda zna, ale krytycy raczej znają filozofów niż lekarzy Doda, że „U chorej na serce Róży, w malignie lekarz z Królewca identyfikowa się z Michałem", a przecież Róża ani przez chwilę nie jest w malignie. I nie zdote wyjaśnić, czemu to wszystko stało się w sześćdziesiątym roku życia Róży, a nic stało się, gdy miała lat trzydzieści czy czterdzieści? Niemal od pierwszych stron książki myśli sześćdziesięcioletniej Róży są przepełnione natrętnymi erotycznymi skojarzeniami, które budzi wszystkc — nawet akord muzyczny. „Coś się przypomniało wstydliwego, czegoś trzeba się było spodziewać i po czymś płakać... w sercu Róży poruszała się przeklęta młodość. Ciągle żywa, ciągle gryząca, jak złe, nierozumne zwierzę". W kontekście wiedzy o zaburzeniach psychicznych związanych z inwolucja i przekwitaniem pojąć można nagłą ekspiację Róży, jej wyrozumiałość, jej pogodzenie się ze światem, a zarazem przeogromną chęć przeżycia powtórnie nowej, urojonej miłości. Uważano jeszcze do niedawna, że około sześciu lat po menopauzie życie płciowe kobiety stopniowo słabnie i wygasa. Dziś wiemy, że dopóki kobieta jest zdrowa, aktywna, jej życie płciowe nie musi się niczym różnić od życia płciowego kobiety młodej. Róża zdolna więc była i do miłości, i do kontaktów seksualnych. Nie wiem, czy zastosowanie błyszczącego niklem skalpela do dziejów Róży oddala nas od niej, czy zbliża. Czy pozwala lepiej zrozumieć dramat Róży, czy też utrudnia jego zrozumienie? Czy odbiera smak pięknu, czy może go podnosi ukazując, że piękno i prawda potrafią iść w parze? Po czyjej stronie są racje? Czy po stronie tych, którzy bohaterów literackich 199 widzą jedynie jako istoty z papieru, a więc wolno z nimi chodzić jedynie po górnych piętrach uczuć ludzkich, bo inaczej spłoną, czy ci, którzy chcą w nich widzieć istoty z krwi i kości, każą Róży rozebrać się i chcą posłuchać jej serca. Świat, który istnieje między Penisem i Vaginą jest tak obszerny, że stworzył największe dzieła literackie. Również i „Cudzoziemkę" Marii Kuncewicz... Doktor Martin Even pędził swym samochodem przez oszronione pola, mijały go roziskrzone okna domów, gdzie paliły się już na choinkach'świeczki i blask pełgał po barwnych i połyskujących szklanych bombkach. Kulawy diabeł podnosił przed nim dachy domów, gdzie trwała radość i nędza ludzkiego istnienia, gdzie były: Róża, Barbara i Marta Jeromin. A wówczas Martin Even bił się w piersi i mówił: „Przeklęta niech będzie nasza męska pycha". Bo był człowiekiem, który kochał kobiety. PRAWDZIWA ROZMOWA MIĘDZY EVENEM I CHŁOPEM SPOD MORĄGA Even zabrał do swego samochodu chłopa spod Morąga. — Panie — powiedział mu chłop — dostałem, jak pan widzi, medal. Chwalę się swoim gospodarstwem, ale to wszystko na pokaz dla ludzi. W moim domu, panie, nie ma miłości. Nie było jej nigdy przez trzydzieści łat pożycia z moją babą. Pan mi nie wierzy, aleja się na niej nigdy nawet położyć nie mogłem. Powiedziała, że jak się na niej uwalę, to jej tchu brakuje, serce jej mocno bije, więc panie, pazurami się podpierałem, palcami u nóg, żeby jej nie przydusić. Na pół roku przed urodzeniem dziecka już do siebie mnie nie dopuszczała, nieraz i pół roku po dziecku też musiałem czekać i spałem zawsze w drugim łóżku. Czasami, panie, robiłem w polu, słoneczko przygrzało, ptaszkiipiewały pięknie. Wracam więc do domu, żeby z kobietą się zabawić, a ona mówi: „Nie!" Czasami przez tydzień mi obiecywała, zwodziła, a jak przyszedł ten wieczór, co mi obiecała, to zaraz coś wynalazła przeciw mnie: „Wody nie nanosiłeś dla krów — powiada — i dlatego nie dostaniesz". Całe życie tylko w nerwach żyłem. Cała wieś się ze mnie śmieje, że ja już o trzeciej rano do roboty wstaję, że niby to z chytrości robię. A ja bym, panie, o drugiej w nocy wstał z łóżka i wziął się za robotę w polu, tylko że mnie wstyd przed ludźmi. A co mnie tak wygania? Bo, panie, nie mogę z tych nerwów w łóżku uleżeć. Sześćdziesiąt lat mam, ale chce mi się baby jak młodemu. A ona nie i nie. W innym łóżku każe mi spać. A ja bym, panie, deseczkę sobie przy jej łóżku położył, żeby tak ją za to udo potrzymać. Ale nie daje. I takie było całe moje życie, panie. A miałem ja dziewczynę jak trzeba. Tylko mi ludzie odradzali. Cnotliwą, mówili, sobie weź, bflkta to ci się nie będzie puszczała. Więc wziąłem sobie taką cnotliwą i mam teraz za swoje. Przeklinam ten dzień, kiedy się z nią ożeniłem. Córce już o tym mówiłem, i córka powiedziała do niej: „Mama ojcu ślubowała, a teraz ślubu nie dopełnia". Panie, jak na nią wsiadła, że jest gówniara, że jest za młoda, że się nie zna. I takie to moje życie. „Jak chcesz, to masz sto złotych i idź do innej" — powiada. A ja nie pójdę, bo mi wstyd, bo dzieci 200 mam duże i co sobie o ojcu pomyślą. Więc z tych nerw to już o trzeciej wstaję z łóżka i biorę się za robotę przy świniach. I za to mi medal dali. Ale ten medal wcale mnie nie cieszy, bo to moje życie przegrane. Ale synowi nie dam głupstwa zrobić. Żona mu dziewczynę cnotliwą wynalazła, aleja chłopakowi mówię: „Nie bądź głupi, weź sobie tę z Bogaczewa. To jest żyleta, ja ci powiadam. Będziesz miał wielką radość i wygodę w domu. Bierz te z Bogaczewa, choć o niej różnie mówią. Weź, bo ona ci dobrze wygodzi i nie będziesz miał złomu w łóżku". — Jak pan myśli, dlaczego taka jest ta pana żona? — zapytał Even. — Może to przez tę religię, panie, bo ona jest strasznie nabożna. Co tydzień do komunii przystępuje. Ale to chyba jednak nie przez to. Ona, panie, jak miała czternaście lat, to przyszedł na nią jej czas, pan wie. Matka jej nie uświadomiła i ona, głupia, jak zobaczyła, że krew jej leci, to poszła do bagna i tam pół dnia przesiedziała do pasa w wodzie. Potem chorowała, panie, przez długi czas u lekarzy była w szpitalu. Gdy wyszła za mnie za mąż, to przez czas jakiś dzieci nie mieliśmy Piekarz mi powiedział, że nie wiadomo, czy w ogóle będziemy mieli. Ech, jeszcze sobie kiedyś z panem porozmawiamy! I wysiadł z samochodu, bo byli już przed jego piękną reprezentacyjną zagrodą. Na odchodnym chłop spod Morąga zapytał Evena: — Panie, czy jest jakaś rada na moją kobietę i czy można coś zmienię na lepsze w moim życiu? A Even milczał, patrząc w przestrzeń ponad głową chłopa, bo wiedział, że zbyt wielu winowajców chodzi po świecie, a za mało jest tych, co zło chcieliby naprawić! Z LISTU KUBUSIA PROSTAKA DO HENRYKA, EVENOWEGO SYNA ...A co się tyczy Pańskiego ojca, doktora Martina Evena, to zachowuję o Nim najlepszą pamięć, tak dla jego działalności jako uwodziciela, jak i dla zasług na polu literatury. O ile bowiem słynny doktor Hans Jórg wprowadził szaleńców do literatury, o tyle Ojciec Pana, doktor Martin Even leczył bohaterów i przywracał ich społeczeństwu. Tylko knowania wydawców, którzy tracili grunt pod nogami, a także krytyków i rozmaitych czarowników literackich, przeciw którym Ojciec Pana niejednokrotnie miot swój wyciągał, uniemożliwiły przyznanie mu nagrody Nobła. Musiał zadowolić się jeno nagrodą kobiecego tygodnika ,,Vagina", która osłodziła mu niejedną trudną chwilę, jaką On i my. Jego Wulgaryzatorzy*, po wielekroć przeżywaliśmy. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że był on nie tylko lekarzem możnej i ogólnie uznanej arystokracji literackiej, ale także lekarzem maluczkich, tu * W związku z Taktem, że zarówno w Polsce jak i w innych krajach tylu krytyków literackich zarzuca sobie wulgaryzowanie literatury, dla wielu światłych ludzi nie przestaje ulegać kwestii, że gdzieś tam istnieje jakieś tajne „studium wulgaryzacji", na którym można się doktoryzować i habilitować. Prawdopodobnie studium to z odznaczeniem skończy doktor Hans Jórg i doktor Martin Even oraz autor tej książki — (przypis wuja autora). 201 i ówdzie lżonych i wzgardzonych. To wszak on objawił niezbicie, że nie istniał żaden związek między śmiercią Stefci a potępieniem, z jakim mezalians ordynata spotkał się u jego rodziny. Stefcia bowiem umarła na zapalenie opon mózgowych, które jest pochodzenia wirusowego, a nie powstaje z tego, że się zostało ,,trędowatą". To On również napisał list do popularnej Pestki, wskazując na zbawienne skutki romansu młodej panienki z żonatym mężczyzną. Mam przed sobą kopię tego listu i mogę zacytować niektóre fragmenty: „O ile romans młodej dziewczyny z młodym rówieśnikiem —pisał dr Martin Even do Pestki —jakże często prowadzi do wielu powikłań, gdyż młody partner niekiedy nie tylko nie wykazuje odpowiedniego doświadczenia, aby dziewczynę rozbudzić, ale szybko zdradza ją z najbliższą koleżanką, a następnie chwali się kolegom i opowiada ze szczegółami o tym, co z nią robił w łóżku, przez co później dziewczyna jest wytykana palcami i wyśmiewana, o tyle romans z mężczyzną żonatym i dojrzałym — z konieczności dyskretnym — zazwyczaj bardzo ją wzbogaca uczuciowo i czyni zdolną w przyszłości do przeżycia jeszcze większej i głębszej miłości. W pierwszym wypadku zawiedziona i wyszydzona dziewczyna, nie rozbudzona seksualnie — często traci w ogóle wiarę w miłość. W drugim wypadku mężczyzna żonaty, gdy nie może dziewczynie ofiarować siebie całego, podczas każdego kontaktu obdarzają największą czułością, przez co wzbogaca jej sferę uczuciową i jeśli nawet rozdzielą ich ostre konflikty, w grę wejdzie parasolka "żony, wytykanie palcami w małym środowisku, a nawet pretensje w miejscu pracy, nagana rodziców i krewnych — to za rozdzielenie z ukochanym młoda osoba skłonna jest winić warunki społeczne, a nie samą miłość. Zachowując wiarę w miłość potrafi wkrótce znowu pokochać, gdy ta pierwsza zapada na atrofię uczuć i zdolna do miłości nie jest". Słynny był także list do Jean Paul Sartre'a w sprawie Herostratesa. Nie jestem lekarzem, ale doktor Martin Even dowiódł niezbicie, że w tym stanie choroby, w jakim znajdował się bohater, miał on tak obniżone libido, że nawet kilkugodzinna wędrówka nagiej prostytutki po pokoju hotelowym nie spowodowałaby u niego ejakulacji. Wyjaśnił on także Rirette, z jakiego powodu poczuła żal, gdy dowiedziała się, że Lulu woli jednak wrócić do męża impotenta, niż wyjechać z jakże jurnym Piotrem, którego sperma na ręczniku budziła jej wstręt i obrzydzenie, a przecież kochała go, a w każdym razie uważała, że go kocha i robiła z nim rzeczy, które uważała za ohydne, choć nikt jej do nich nie przymuszał. On także, doktor Martin Even, wyleczył ostatecznie kobietę nieznanego imienia z opowiadania Moravii „Sprzedana i kupiona", która raz w tygodniu jeździła za miasto i siadała na ogrodzeniu koło 'zdziczałego ogrodu w taki sposób, że przyjeżdżający automobiliści mogli widzieć doskonale jej vaginę, ponieważ nie nosiła ani majtek, ani rajstop, mimo że była nad wyraz bogata. A gdy zatrzymywafi się, ustalała z nimi taryfę za stosunek, brała od nich pieniądze, a następnie udawała ciężko chorą i bywała odwożona do miasta. Miała ta kobieta manię kupowania najróżniejszych rzeczy, zupełnie zbytecznych, ale konsumpcyjnych. Autor wyjaśniał, że mąż jej, Sirko.po prostu traktował ją jako przedmiot seksualny i „używał", i „konsumował", co w ten dziwny sposób utrwaliło się w jej podświadomości. O ile 202 dobrze pamiętam, pięć podskórnych zastrzyków firmy Kwozda wyzwoliło ją z tych dziwnych praktyk. Interesująca jest też sprawa z gruźlicą. Wbrew przekonaniu wielu znakomitych starych pisarzy gruźlica — jak słusznie odkrył doktor Even — wcale nie jest wynikiem nie spełnionej miłości albo nieugaszonej tęsknoty zapoznanych artystów i biednych szwaczek, mieszkających na poddaszach i w suterenach o zielonych od wilgoci ścianach. Chopin byl zamożny, kochany, mieszkał na południu, w znakomitym klimacie i też umarł na gruźlicę. Dziś zmuszamy łudzi do okresowych obowiązkowych badań radiologicznych, niezależnie od tego, czy-ktoś mieszka w jedno- czy pięciopokojowym słonecznym mieszkaniu, czy kocha się z wzajemnością czy bez, czy jest artystą czy windziarzem. Choroba ta bowiem atakuje biednych i bogatych, co nie znaczy, aby dr Even lekceważył warunki życiowe jako pomoc w zwiększaniu odporności organizmu. Niemniej jednak gruźlicę powodują laseczki Kocha, a nie tęsknota czy nie odwzajemniona miłość. Tak więc ludzie nie powinni zbytnio ufać pisarzom, choćby tym najlepszym. I to nie tylko w przeszłości, ale tym bardziej w teraźniejszości. Doktor Martin Even był przyjmowany w najwyższych sferach. To on leczył księcia Myszkina z padaczki (prawdopodobnie samoistnej czyli skrytopochodnej), przez co Myszkin stracił swoją słynną i właściwą padaczkowcom lepkość, słodycz i przymilność i nie mógł grać roli Idioty. Głęboki i nieodwracalny był wpływ doktora Evena na jego wyznawców. Pamiętam, że podczas ostatnio wystawionego w warszawskim teatrze przedstawienia ,,Idioty", gdy znakomity aktor siłą swego talentu raz po raz sugerował, że książę Myszkin za chwilę ulegnie atakowi epilepsji i zacznie się miotać na scenie w konwulsjach — / gdy inni widzowie klaskali głośno i wyli z zachwytu — ja chciałem wstać i gromkim głosem krzyknąć: Lekarza! Gdzie jest lekarz? Wiem bowiem, jak okropnie wygląda atak epilepsji i że obserwowanie procesu zbliżającego się ataku nie może być zaliczone do wzruszeń artystycznych. Być może zresztą wkrótce zobaczymy na scenie cały proces chorobowy związany z rozwojem raka, a gdy bohater sztuki skona wreszcie w straszliwej męce, będziemy długo klaskać i miętosić kolorowe papierki po zjedzonych cukierkach i czekoladkach. Bywa w dobrym stylu patrzeć, jak ktoś umiera w męce, szczególnie ktoś wybitny i uznany, na przykład Chopin. Wynika to z naszego humanistycznego oraz humanitarnego stosunku do świata. Być może zresztą zaspokojenie wrodzonych człowiekowi skłonności do sadyzmu i masochizmu jest częścią zdolności dopercepcji dzieła sztuki, o czym doskonale wiedział Szekspir. Jeśli ktoś lubi oglądać na scenie agonię Chopina lub Makbeta, to zastanawiam się, czy bronić go przed oglądaniem agonii człowieka zabijanego młotkiem w garażu samochodowym? Jeśli ktoś ogląda gwałt na Lawinii, czemu ma nie oglądać gwałtu na pannie Zosi, Kasi czy współczesnej Marioli? W utworach Szekspira jest tyleż gwałtów i okrucieństw, co w najbardziej brutalnych filmach amerykańskich. Przekonanie krytyków, że okrucieństwa u Szekspira służyły osiągnięciu jakiejś prawdy artystycznej, a więc są do przyjęcia, a okrucieństwa z serii brutalnych fiłmów amerykańskich niczemu nie służą, są raczej złudne. I jednemu, i drugiemu chodziło oczywiście o to samo: wstrząśnięcie widzem, porażenie go, zbulwersowanie. Moim zdaniem, 203 kto się godzi na Szekspira, ten musi się, niestety, zgodzić i na więcej: A jeśli kogoś pasjonuje oglądanie przewlekłych procesów chorobowych i agonii, niechże raz wreszcie da upust swojej ciekawości i pójdzie do byle jakiego szpitala, aby zobaczyć, jak naprawdę wygląda śmierć bez szminki i czerwonej farby. Dlatego ataki z wyżej wspomnianych pozycji nie mają chyba większego sensu. Nawet jeśli się przyjmie, że w dziele sztuki zarówno śmierć jak i okrucieństwo mają charakter metafory i niosą treści ponadczasowe i filozoficzne. ,,Zaręczam wam — pisał Even — że każda śmierć każdego człowieka w każdym szpitalu czy na każdej ulicy, każdy gwałt i każde okrucieństwo, jak się mu bliżej przyjrzeć, mają charakter metafory i niosą treści ponadczasowe i filozoficzne. I jest równie rozpaczliwa. Szczególnie dla osób bliskich i kochanych". Co do mnie, o wiele bardziej przeżyłem śmierć mojego przyjaciela Gucia, niż śmierć Hamleta, chociaż o Hamlecie pan Szekspir napisał pięknym wierszem, a w przypadku Gucia prowincjonalny lekarz napisał na kartce tylko kilka zdawkowych słów. Ale tych kilka zwykłych słów — poprzez swą oszczędność — miało większą wymowę,' niż cały potok słów, które słyszałem na scenie. Być może zbyt wiele oglądałem sztuk w teatrze, zbyt wiele oglądałem filmów, zbyt wielki potok slow spływał na mnie w związku ze śmiercią i agonią bohaterów, aby to robiło na mnie jakieś wrażenie. Dziś wstrząsnąć mną mogą tylko cisza i milczenie. Ale i o tym także wiedział Szekspir, nieprawdaż, panie Henryku? Z poważaniem Kubuś Prostak mgr Wulgaryzacji Literackiej , MARTIN EVEN I NIEWINNE DZIATKI ...Zdarzyło się jednego razu, że do Martina Evena przyszła pewna bogobojna niewiasta, przyprowadzając mu dziecię swe nieletnie, pięcioletnią córeczkę o oczach jak kwiaty lnu i o włosach jak len, gdy dojrzeje... Niewiasta owa schwytała swą córeczkę, gdy wraz z innymi pięcioletnimi koleżankami, na wielkiej stercie słomy wpychały sobie słomki między wargi sromowe, a czyniły to —jak ustaliła niewiasta - po wielekroć z wielkim zainteresowaniem i zadowoleniem. „Ratuj, panie — złożyła błagalnie ręce owa niewiasta — aby dziecię moje, o którym myślałam, że jest niewinne, nie popadło w grzech nieczystości i nie wyrosło na metresę, erotomankę i prostytutkę". A dziecię stało przed Evenem i patrzyło oczami, w których był strach, ale zarazem podziw, że zwróciło na siebie uwagę wielkiego i mądrego lekkrza. A potem strapieni rodzice przyprowadzili dwóch sześcioletnich chłopców, którzy w krzakach w ogrodzie, zdjąwszy majteczki wchodzili jeden na drugiego zwyczajem psów i dokonywali czynów lubieżnych. Przyprowadzono też ośmioletnią dziewczynkę, którą schwytano, gdy z wielką lubością wpychała sobie długopis w odbytnicę, i inną, którą nawet gdy ją wiązano, potrafiła przy pomocy 204 t ruchów ud osiągnąć rozkosz erotyczną, i inną, która musiała przynajmniej trzy razy na dzień głaskać swoje genitalia, aby się odprężyć i móc odrabiać lekcje. Był też i ośmioletni chłopiec, który ukradłszy ojcu zdjęcia pornograficzne nie tylko że sam je oglądał z największą przyjemnością, ale i do oglądania wciągał swoich kolegów. Był również ośmioletni chłopiec, którego schwytano w szkolnej ubikacji, jak zrobiwszy dziurę w drewnianym przepierzeniu, podpatrywał na pauzach siusiające koleżanki. "* „Weź się za leczenie, panie — wołali rodzice — aby nasze dziatki, o których myśleliśmy, że są niewinne, nie wyrosły na psychopatów, zboczeńców, charakteropatów, erotomanów, pigmalionistów, neurotyków i nie przynosiły nam wstydu". „Dobrze" — powiedział Martin Even i kazał sanitariuszce zamknąć drzwi i okna, a później wypuścił wolno wszystkie dzieci i pozostawił w zamknięciu jeno rodziców. „Będę was leczył — rzekł Martin Even. — Albowiem one są naprawdę niewinne, a wy jesteście pełni grzechu i sromoty". A potem zasiadłszy za stołem, kazał przynieść swój słynny młot na czarownice literackie i uderzywszy nim w stół, nakazał ciszę i tak kazał: „Nie będziemy się zajmowali literaturą dla dzieci i młodzieży, bo to zagadnienie nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Ale istnieje literatura o dzieciach i dojrzewającej młodzieży, która od wieków ukazuje dzieci jako istoty bezpłciowe, aniołki o nieskalanych seksem duszyczkach. Ten obraz czyni krzywdę dzieciom, czyni krzywdę rodzicom, czyni krzywdę światu". Rozwieszono na ścianie fizyczną mapę Europy. Wskazując na niej linie rzek, Martin Even przemówił tymi słowy: „Jak sami widzicie, w dzieciństwie Ziemi rzeki te płynęły wartkim i ogromnym strumieniem, pełnym niepokoju i wirów, raz po raz zmieniając swoje koryto, aż z biegiem czasu stworzyły ogromne pradoliny, w których dziś płyną spokojnie, zmierzając ku morzu. Tak samo wygląda życie seksualne człowieka. U dorosłego osobnika płynie ono już w miarę spokojnie i w określonym kierunku w swej pradolinie, którą wyrzeźbił burzliwy okres dzieciństwa i dojrzewania. Ku pełnemu dojrzewaniu seksualnemu dziecko zmierza od chwili poczęcia, poprzez okres oralny, analny, falliczny, okres utajenia seksualnego i genitalny, aż dochodzi do pełnej dojrzałości płciowej. Leczyć je, to znaczy zahamowywać zainteresowania i praktyki seksualne, a więc zatrzymać w rozwoju, pozostawić na zawsze dziećmi. Tak jak dziecko uczy się mówić i chodzić, poznawać litery i zasady współżycia, tak się uczy miłości poprzez osiąganie małych i wielkich rozkoszy seksualnych w praktykach erotycznych. W akcie płciowym dojrzałego osobnika, jeśli ma on dostąpić szczęścia całkowitego spełnienia, muszą brać udział nie tylko genitalia, ale wszystkie zmysły człowieka — wzrok, powonienie, dotyk, smak, a także słuch. Dla dziecka źródłem rozkoszy seksualnej może być wszystko — czytanie przygodowej powieści, w której dzieją się dramatyczne wydarzenia, jazda na rowerze, zapasy, pływanie, zjeżdżanie na poręczy, oglądanie obrazu Matki Boskiej w otoczeniu nagich aniołków w kościele. Przeceniamy wpływ pornograficznych zdjęć i fotografii rozebranych kobiet na wyobraźnię 205 dziecka. Dzieci szybko oswajają się z podobnymi widokami i tracą zainteresowanie, które na nowo zrodzi się później i już pełniej. Dzieci są i pozostają niewinne, bo to natura, która każe im dojrzewać, każe im również rozbudzać się seksualnie. Powinni o tym wiedzieć rodzice i wychowawcy, także księża, szczególnie, gdy zbliża się okres pierwszej Komunii i dziecko musi wyspowiadać się z «grzechów nieczystości». Dla wielu dzieci jest to chwila największego pierwszego dramatu osobistego, albowiem obnażyć muszą najintymniejszą strefę swoich przeżyć. Niektóre po prostu kłamią świadomie i odtąd poczucie winy przez długi czas nie daje im spokoju. Inne zaczynają żyć w nieustannym poczuciu «grzeszności». Gdyby ktoś pod tym kątem przeanalizował «Niebo w płomieniach» Parandows-kiego i inne książki z kręgu kultury katolickiej, to doszedłby do wniosku, że w urazach wyniesionych z okresu pierwszej spowiedzi kryje się jedna z praprzyczyn późniejszego buntu przeciw religii, zwady z Bogiem, a także ogólnej buntowniczej postawy, choć nie bez istotnego znaczenia jest tu sam proces dorosłości i tego co Freud nazywa «przecięciem pępowiny»". Tak kazał rodzicom Martin Even i większość rodziców wysłuchała go z uwagą, ale znalazła się pewna bogobojna niewiasta, która mu nie wierzyła i swoją sześcioletnią córeczkę, popełniającą „grzech nieczystości", zaprowadziła do Kliniki Nerwic Płciowych, gdzie wzbudziła ona duże zainteresowanie lekarzy i pacjentów, i do tego stopnia poczuła się wywyższona i pozbawiona poczucia wstydu, że odtąd praktyki owe uprawiała jawnie wobec lekarzy, a także matki, kiedy ją odwiedzała. A Martin Even na wieść o tym poczuł się smutny, ponieważ wiedział, czym grozi proces wtórnej neurotyzacji u małego dziecka. Aż pewnego dnia przyprowadzono dwunastoletniego chłopca, który zamordował pięcioletnią dziewczynkę, podpatrując ją, jak oddawała mocz. I przyprowadzono dwunastoletnią dziewczynkę, która pod groźbą szantażu, że doniesie o kradzionej z fabryki przędzy, zmusiła do stosunku z sobą trzech dojrzałych mężczyzn. Otrzymali wysokie kary więzienia za „uprawianie czynów lubieżnych z nieletnią". Ulubioną rozrywką owej dziewczynki był stosunek oralny, który nazywała „zabawą w indorka" i traktowała jak grę w „chowanego" czy w „klasy". Rodzice płakali przed Evenem i bili się w piersi, wołając: „Może za mało czasu poświęciliśmy? Może prowadziliśmy przy nich zbyt dorosłe rozmowy? Może one miały złych kolegów? Może winna jest zła szkoła, do której chodziły? Może to wina przedszkola? Może to wina ustroju społecznego, w jakim żyjemy?" '* _- A Martin Even napisał na kartce rozpoznanie i odesłał dzieci do szpitala, rodzicom zaś rzekł: „Przeklęty'niech będzie wasz płyn mózgowo-rdzeniowy, wasze lędźwie i stos pacierzowy, wasz dziad lub wakz ojciec i chwila poczęcia waszego dziecka". Ale pełen zapału pisarz, a także dziennikarz, ,am kiedyś pójść i się bawić, prawda? Wzruszyła ramionami. — Nigdy tam nie byłam. I nie pójdę. No, może z tobą — dodała. — Nienawidzisz ich... — Co ty mówisz. Po prostu nie chcę tam pójść i nigdy nie chciałam. Kręcą się pod tym lokalem, zaczepiają dziewczyny. Jak tylko miałam dziesięć lat, już mi proponowali wycieczki samochodowe, kawę w lokalu, spacer nad jeziorem. Matka wynajmuje mieszkanie wczasowiczom. U nas był taki jeden i powiedział kiedyś do mnie: „Ewo, ty wyrośniesz na wspaniałą kobietę. Taką, co to jest jedna na tysiąc. Nie daj się zmarnować". To był mądry człowiek. I ja sobie zapamiętałam te słowa. Mogę być bardzo bogata i mieszkać w pięknej willi, wystarczy, że powiem Piotrowi, że zostanę jego żoną. Jeśli mnie stąd wypędzisz, jutro przyjadę tu najpiękniejszym samochodem. Wystarczy, że wyjdę z domu i powiem jakiemuś panu, żeby mnie tu przywiózł. Oni się o to sami proszą. Będzie mi po drodze opowiadał swój życiorys. Ale jak tylko ciebie zobaczyłam, gdy na mnie spojrzałeś, to zaraz wiedziałam, że ty jesteś tym, o kim zawsze myślałam. Mężczyzną. Położyłeś mnie spać w drugim pokoju. A ja przecież tak mało chciałam. Tylko być obok ciebie i dotykać cię od czasu do czasu. Pozwolisz mi na to tej nocy? — Nie. — Dlaczego? i — Bo nigdy się od ciebie nie odczepię. Wziął do ręki pagaj i zaczął wyprowadzać jacht z trzcin. Dziewczyna wstała, przeciągnęła się, jej piersi mocno się zarysowały pod swetrem. — Powiedz mi jednak, dlaczego mnie nie chcesz? — zapytała. Odłożył pagaj. Zastanowił się. — Kiedyś w jednym ze swych mieszkań miałem framugę w drzwiach poznaczoną kreskami. Robiłem te kreski, gdy tylko wprowadziłem jakąś dziewczynę. Cała framuga była w takich kreskach. Z tego.czasu w mej pamięci zostały tylko majtki. W różnych kolorach. Od tego czasu czuję do siebie wstręt i nienawiść. Ty mi chcesz dać swoją miłość. Po co mi ona? Po co ma świnia jeść na złotym talerzu, skoro wystarczy jej lcory1,o? Chcesz, to opowiem ci swój życiorys. — Nie ciekawi mnie. — Nie chcesz wiedzieć, kim jestem, co robię, z czego żyję? — A co mnie to obchodzi? Pytałam o ciebie w Iławie. Jedna dziewczyna mówiła, że jesteś szpiegiem, ciągle gdzieś jeździsz. Ktoś mówił, że masz w Warszawie duży zakład fryzjerski, siostra mojej koleżanki opowiadała, że 240 jesteś lekarzem. Była na coś bardzo chora, a ty ją wyleczyłeś. Słyszałam, jak jednej dziewczynie radziła, by do ciebie napisała list, ale ona się wstydziła. Mnie to wszystko nie obchodzi. Bo ja i tak wiem, kim jesteś. — No powiedz... — Powiem ci na ucho. Pochyliła się ku niemu, aż jej włosy zakryły mu twarz. Widział tylko jej czerwone, delikatne dziewczęce usta. — Jesteś skurwysynem — szepnęła. W dwie godziny później poszła drogą przez las aż do asfaltowej szosy. On szedł za nią w odległości kilkudziesięciu kroków, obserwując jej wysoką, prostą sylwetkę. Szła w swej krótkiej welwetowej spódniczce z rozpuszczonymi jasnymi włosami. Nie miała torebki, nawet grzebyka, nawet chusteczki do nosa. { Czekała na szosie najwyżej cztery minuty. Wielki mercedes zatrzymał się na jej skinienie. Kierowca — zażywny Niemiec o różowych policzkach — kazał swemu koledze czy też przyjacielowi przesiąść się na tylne siedzenie i gnieździć się między dwiema kobietami, zapewne ich małżonkami. Z gracją otworzył jej drzwiczki i poprosił, aby wygodnie usiadła w fotelu. / * ' • ...Jego dom miał nie oświetlone okna. Na przystani czekał tylko pies, który o mało nie zwalił go z nóg usiłując wielkim ozorem dosięgnąć jego twarzy. Na ławce pod stodołą ktoś siedział okryty grubympledem. Wydawało mu się, że odgadł, kto to jest, jeszcze zanim zobaczył jasną plamę włosów. — Witaj — powiedział. — Jo znowu ty? Podniosła się z ławki i lekko zatoczyła, jakby jej ścierpły nogi. Usłyszał cichy szept, a może tylko głębokie westchnienie. Po chwili trzymał ją już w ramionach, czując na swej twarzy jej mokre od łez policzki. — Śniłeś mi się minionej nocy — powiedziała. — Widziałam cię, jak szedłeś ulicą koło mojego domu. Widziałam twoje plecy, ale gdy odwróciłeś się, przekonałam się, że to ktoś inny. Byłam na niego taka zła, że się ośmiela udawać ciebie. Uderzyłam go nożem. To straszne, prawda, że mam takie sny? —• Nic groźnego — machnął ręką i zapalił papierosa. — Tak. Na pewno — przyznała. — Wiem, że cię kocham i to mi wystarcza. — Oczywiście — zgodził się. Tej nocy całkiem nadzy leżeli obok siebie. Usiłował ją wziąć, ale postawiła opór i zrezygnował. Wreszcie zasnął, czując jej dłonie błądzące po jego ciele. Wielokrotnie budził się i wtedy wciąż słyszał'przy swoim uchu jej przyśpieszony oddech. Wiedział, że jej oczy są otwarte i bezsenne. Reagowała na każde drgnienie jego ciała. Odsuwała się, gdy on się chciał odsunąć, przekręcała się na bok, gdy on się przekręcał. Chwilami miał wrażenie, że tworzą jedno ciało, a właściwie ona jest nim. Jej ciało układało się zgodnie z jego każdym, nawet najskrytszym pragnieniem. Obudził się z bólem głowy i podkrążonymi oczami. Ona była wypoczęta. 241 Gdy chciał wstać z łóżka, chwyciła go mocno za szyję i z siłą, której się po niej nie spodziewał, zatrzymała go przy sobie. — Jesteś piękny — szeptała mu do ucha.— Masz ciało gładkie jak skóra węża. Przy tobie ciągle mi się kręci w głowie. Zauważył, że idąc po schodach trzymała się ścian, jakby naprawdę świat wirował wokół niej. Zmusił ją do jedzenia, a potem poszli do lasu. Nie chciała iść obok niego, ale za nim. — Tak będzie zawsze — powiedziała. — Chcę chodzić za tobą. Mówił coś do niej, wypytywał, ale odpowiadała mu z rzadka, ciągle jakby nieobecna. Pokazywał jej tajemne ścieżki w lesie, brzeg zagubionego jeziora, ale wątpił, czy widziała to, na co patrzyła. Zląkł się, że ma początki schizofrenii, ale nie zdradzała żadnych lęków i urojeń. Po powrocie do domu wertował podręczniki psychiatryczne, nie potrafił jednak postawić żadnej diagnozy. Wziął ją następnej nocy, a dom wypełnił się krzykiem bólu. Z twarzą zalaną łzami, szlochając, aż do rana pojękiwała na jego piefsi. — Kocham cię — szeptała mu. — Będę się do ciebie wciąż modliła „Ojcze nasz, który jesteś w niebie..." LeżaJ na wznak i w milczeniu słuchał modlitwy, którą zanosiła do niego. Wiatr łomotał okiennicami i ponuro gwizdał w kominku. — Jesteś chora — powiedział w ciemność. — Twoja choroba nazywa się miłość. Z niej także można się wyleczyć. — Czy ci przeszkadza moja choroba? — nadeszła z ciemności jej odpowiedź. Nad ranem uporała się z jakimiś swoimi myślami. — Nie chcę, żebyś ze mną rozmawiał. Żebyś mnie o coś pytał. Żebyś mi coś pokazywał. — Dlaczego? — Bo wtedy ja się rozpraszam. Chcę myśleć tylko o tobie, s Nazajutrz poprosiła go, żeby jej kupił blok rysunkowy, farby i pędzel. Pojechali na obiad do miasta, zrobił zakupy i odtąd miał długie godziny spokoju. Zamykał ją w pokoiku na górze, gdzie siedziała i malowała go z pamięci. Sądził, że jej malarstwo odkryje przed nim jej chorobę. Ale malowała tylko jego, z niewielkim zresztą talentem. Wyidealizowane sylwetki na jachcie, on siedzący na ławce. . Były godziny, gdy zapominał o jej istnieniu. Niekiedy szedł samotnie na spacer do lasu lub wypływał na kilka godzin na jezioro. Potem zjawiał się na ■ górze, otwierał drzwi i wypuszczał ją. Nie miała pretensji, że ją zamyka, była jak gdyby świadoma, że on musi się bronić przed jej nieustanną obecnością. Nie wnosiła pretensji, że niekiedy w zamknięciu trzymał ją prawie cały dzień, ponieważ czas zdawał się dla niej nie istnieć. A on zaczął doznawać ogromnej przyjemności, gdy otwierał drzwi do jej pokoju. Miał wrażenie, że wypuszcza z klatki krwiożercze zwierzę, które jednak potrafi obłaskawić i nasycić. Podnie tło go to i wzmagało rozkosz. A ona tak się do tego przyzwyczaiła, że sama szła na górę i prosiła, zęby ją zamknął. To samo 242 robiła, gdy mówił, że chce być tylko sam lub samotnie popłynąć czy pójść do lasu. Jego wielki pies także zaczął korzyć się przed jej groźną zwierzęcością. Jeśli w jej obecności pogłaskał psa, w jej oczach pojawjała się nienawiść. Kilkakrotnie zauważył, że brała do ręki pejcz, wychodziła na podwórze i biła psa tyle razy, ile razy go pogłaskał. Pies warczał groźnie, płaszczył się, skamlał, przepraszając za czułość, którą mu jego pan okazał. i ' Zabronił jej bicia psa i więcej tego nie robiła. Była mu zawsze posłuszna. Wystarczyło, że coś nakazał albo zakazał, a robiła to potem jak automat. Sprawiała wrażenie ciągle nieprzytomnej i nieobecnej, a przecież jednocześnie potrafiła być zadziwiająco trzeźwa i przewidująca. Kiedy już na drugi dzień pobytu u niego zapytał, czy nie powinna zawiadomić rodziców, którzy na pewno niepokoją się jej nieobecnością, wyjaśniła, że przybywając do niego skłamała im, że wyjeżdża na obóz żeglarski, co zresztą czyniła co roku. I aby ich całkiem co do tego upewnić, wzięła od nich nawet trzysta złotych na koszt pobytu. Zachowywała się jednak zawsze jak wielka dama. Podczas ich wyjazdów do miasta nie interesowały ją wystawy, nie prosiła go nigdy, żeby jej coś kupił. Nigdy też nie widział, aby spała. Ilekroć się budził, ona już miała oczy otwarte. Ilekroć drgnął, ona drgnęła. Wystarczyło, że się obudził w środku nocy i pomyślał, że warto wstać i zrobić sobie soku z wodą, a już jej ręka obejmowała go władczo, zabraniając wstać. Nocami męczył go jej krzyk rozkoszy, od którego aż głuchł, gdyż krzyczała mu prosto w ucho. „Masz przeklęte, nienasycone łono" — mówił jej, a ona tylko uśmiechała się w odpowiedzi. W połowie sierpnia zamknął dom i wyjechał z nią na Wybrzeże. Wynajęli pokój w górnym Sopocie, odwiedzali plażę, kawiarnie, dancingi. Gdy obejmował ją w tańcu martwiała mu na parkiecie, nogi jej sztywniały i musiał ją niemal ciągnąć. Przestawali więc ze sobą tańczyć i najczęściej spędzali czas w towarzystwie jego znajomych, których wielu spotykał na Wybrzeżu. Dopiero tutaj, w tłumie pięknych kobiet, ocenił, jak była piękna ze swoimi uśpionymi, nieobecnymi oczami, zmysłową powolnością ruchów, milczeniem. Odnosiło się wrażenie, że nie dostrzega nikogo poza nim, nie słyszy nikogo poza nim. Gdy na moment znikał z jej pola widzenia, jej oczy stawały się niespokojne, a twarz zaczynała wyrażać największe napięcie. Potem, gdy znowu był przy niej, oczy jej odzyskiwały swój zwyczajny wyraz nieobecności. Przedstawił jej kilku swoich przyjaciół, ale chyba każdy z nich miał uczucie, że, jak Marta Jeromin, poprzez niego patrzy gdzieś bardzo daleko, w sobie tylko znany świat. Bardziej ludzka stawała się jedynie w towarzystwie kobiet. Wówczas emanowała uchwytną dla każdego nienawiścią. Mężczyzn z jego otoczenia irytowała swoim milczeniem i przedziwnym wyrazem oczu. Ale tylko on wiedział, że ona jest sfinksem bez tajemnicy, cały świat jej zainteresowań i myśli krąży wokół nigdy nie nasyconego pożądania, które, co gorsza, wydawało się jej, że tylko on jest w stanie ukoić. „Każdą godzinę dnia poganiam jak batem — powiedziała mu kiedyś — i modlę się, aby minęła. Dzień mi ciebie odbiera, a noc oddaje". Któregoś dnia zdołał ją przekonać, aby powróciła do rodziców, którzy 243 zapewne drżą o jej los, bo śle im od czasu do czasu tylko widokówki z pozdrowieniami. „Musisz skończyć szkołę, a potem zobaczymy, co będzie dalej" — mówił jej. Zgodziła się. Odprowadził ją do wieczornego autobusu, widział jak wsiadła i z nieruchomą twarzą bez uśmiechu posłała mu dłonią pocałunek. Powrócił do domu, trochę czytał, zrobił sobie kolację i położył do łóżka, a pies leżał obok wyciągnięty na ławie przy kominku. Raptem pies podniósł głowę i jego ogon zaczął bić o deski ławy. Potem usłyszał tupot nóg na schodach prowadzących na ganek i pomyślał: „Oto kroki Komandora..." Skończyłem opowiadać historię o Evenie i wizycie Komandora, a moja żona leżała obok mnie cichutko, jak gdyby nie oddychając. A potem nagle usiadła na łóżku i zapytała z niepokojem: — Gdzie jest Urszula? Dlaczego ona nie wraca do domu? Zapaliłem nocną lampkę, wstałem z łóżka i poszedłem do swej pracowni. Przyniosłem jej malutkie kartki, które przysłała mi Urszula. — Przeczytaj — poprosiłem. Wyrwane z zeszytu karteczki, zapisane znanym nam dobrze jej drobnym, trochę koślawym pismem: Przynosi mi do czytania książki. Po co? Przecież nic w nich o Nim nie ma. Lubię, kiedy mnie zamyka w pokoju na górze. Z okna jak ze starej baszty widzę las i jezioro. I Jego, gdy pieli grządki z kwiatami. Jest jak wielki nieporadny kret, którego kocham. Potem idzie do lasu i wtedy z każdym krokiem zabierają mi Go drzewa. Kiedyś podpalę las i wówczas będę Go dłużej widziała. Już wolę, kiedy wypływa na jezioro. Żagiel sunie w tę i z powrotem, a potem zmienia się w trójkątną płetwę wielkiego rekina. Zawsze bałam się dzikich zwierząt. A On jest zwierzęciem. Dlatego może ogarnia mnie strach na Jego widok. Mam ochotę dotknąć szorstkiej skóry nad jego górną wargą, bo wiem, że tego nie lubi i może nagle obnażyć zęby, żeby mi rozszarpać rękę. Umieram ze strachu, a jednak wyciągam rękę, żeby Go dotknąć. Zrobił stół do mojego pokoju. Wziął kilka desek, ostrugalje, przykroił i nagle z tego chaosu drewna wyłonił się najzwyklejszy stół. To cudowne, a zarazem przerażające. On potrafi wszystko. Popatrzyłam na Jego stół pełna lęku, ale potem nadeszła chwila radości! Mnie nie potrafi stworzyć! Jestem mu potrzebna. Często mnie pyta: „Co byś zrobiła, gdybyś mnie nigdy nie spotkała?". Okazuje się, że nie wie najprostszych rzeczy. Zanim Go nie spotkałam, mnie nie było. 244 / Przynoszę Mu wstyd. Na dancingu, gdy mnie objął, sparaliżowało mi nogi i musiał mnie wlec z parkietu. Spoglądam na Niego tylko ukradkiem. Chciałabym, żeby moja miłość miała takie zadymione szkiełko. To było okropne — siedzieć z Nim wśród obcych ludzi, zagryzać wargi z rozkoszy i nie móc krzyczeć.,, Czy pani się na nas gniewa? Czy pani nie odpowiada nasze towarzystwo?" Doznaję pełnej rozkoszy i zaspokojenia, gdy na Niego patrzę, gdy słucham, gdy jadę z Nim samochodem. On mówi, że to niemożliwe, bo nie ma o tym w żadnej z książek. Przyniósł mi nawet taką grubą książkę medyczną. Otworzyłam ją * i wskazałam palcem: ,,Patrz, tu nie ma jednej strony", Barbara odłożyła te maleńkie karteczki i zobaczyłem w jej oczach prawdziwe przerażenie. — Henryku, z kim jest Urszula? — Nie wiem — odpowiedziałem. — Jak to, nie wiesz? Ty, ojciec? Ty, do którego miała takie zaufanie? Więc nie podała ci swego adresu? — Znam adres. Odpisuję na jej listy... — I nie pojechałeś do niej. Nie wsiadłeś w samochód i nie przekonałeś się, co robi twoja córka? — Po co? — zapytałem. — Żeby zobaczyć być może starego i brzydkiego mężczyznę i powiedzieć mu: „Jakim prawem kocha pan naszą córkę, skoro wymarzyliśmy sobie z żoną, że ona weźmie za męża młodego człowieka z willą, samochodem, wysoką pensją". Albo żebym zobaczył własną córkę, jak rąbie drwa, zmywa czyjeś brudne garnki i robi komuś obiad, i zapytał go: „Jakim prawem z naszej córeczki robi pan sobie służącą?" Mam jechać tam i powiedzieć Urszuli: „Zakochałaś się? Ależ to bzdura. Musisz wracać do domu — do ojca i matki — czeka cię wspaniała przyszłość"'. A ona spojrzy na mnie i zawoła: „Tak naprawdę to ty nie wierzysz w miłość. To wszystko, czego mnie uczyłeś, sam uważałeś za kłamstwo. Zdradziłeś siebie". I pomyślałem z przerażeniem, że być może moja żona zapomniała już, co to jest miłość, a człowiekowi nie może przydarzyć się nic gorszego. Pomyślałem rów.nież, że powinienem ją uczyć miłości od nowa. і Spis treści Część pierwsza. Wstęp do autoterapii . . . . . . . . . 7 Część druga. Autoterapia....... . ... .137 Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1988 Wydanie trzecie. Nakład 59650 * 350 egz. Objętość ark. wyd. 19,5. Ark. druk. 15,5/16 BI = 20,6 Al Przekazano do wykonania w styczniu 1986 r.. Podpisano do^druku w styczniu 1988 r. Druk ukończono w lutym 1988 r. Papier V offset rola 70/70 g RSW „Prasa-Książka-Ruch" Prasowe Zakłady Graficzne ul. A. Lampe 18/20, 75-012 Koszalin Zam. D-24/45 F-5/202 Cena zł 520,