Wydanie pod redakcją: F-my T O M C Z A K ul. Rewolucji 76 90-223 Łódź tel./fax (0-42) 324-333 F-ma przyjmuje zlecenia edytorskie w szerokim zakresie. Lektura dla uczniów szkoły podstawowej. © Wydanie polskie Firma Tomczak ui. Rewolucji 1905 r. 76 90-223 Łódź tel./fax (0-42) 324-333 ISBN 83-900265-0-3 (oryg. ISBN 0861126394) L)Brimax Books Ltd 1991. Ali rights reserved. Published by Brimax Books Ltd, Newmarket, England 1991. Printed in Hong Kong Druk i oprawa Wojskowa Drukarnia w Łodzi Zam. 4243 I / ILUSTRACJE Roger Payne MITY tTEGENDY A ^ EUROPY Oświatowy-Łódź -Polska tcl./fax (0-42) 324-333 SPIS TREŚCI Tezeusz i Minotaur.................................................................................. 9 Dedal i Ikar............................................................................................. 14 Jazon i złote runo .................................................................................... 21 Bellerofont i Pegaz .................................................................................. 30 Perseusz i Gorgona.................................................................................. 36 Achilles i Hektor ..................................................................................... 43 Koń Trojański ......................................................................................... 48 Odyseusz i Cyklopi.................................................................................. 54 Horacy - obrońca mostu......................................................................... 61 Androclus i lew........................................................................................ 68 Rungnir i Thor........................................................................................ 76 Geirrodur - król Trolli............................................................................ 83 Zygfryd - pogromca smoków................................................................. 89 Beowulf.................................................................................................... 96 Zaklęty miecz........................................................................................... 104 Sir Gawain i Zielony Rycerz................................................................... 110 Rodrigo - król Hiszpanii........................................................................ 116 Roland i Olivier....................................................................................... 122 El Cid ...................................................................................................... 128 Wilhelm Tell ............................................................................................ 134 * /¦¦ Ten pyszny zbiór mitów i legend Europy, od wieków ekscytujący, zadziwiający, przerażający, bawiący dzieci i dorosłych w dominujących cywilizacyjnie regionach świata ma drugi, chyba ważniejszy wymiar. Uczy i kształtuje postawy - i o tym kilka słów... Europa, Świat... -Polska chce do nich „dołączyć" (1991). Jest to oczywista bzdura, bo nasz kraj był i jest ich częścią, od ponad tysiąca lat uczestnicząc w rozwoju ludzkości. Wiele idei zrodzonych w Polsce Świat wykorzystuje nie wiedząc skąd pochodzą. Takie uproszczone, hasłowe traktowanie zagadnienia, obniża tylko bezzasadnie wśród Polaków poczucie własnej wartości i ich zdolności do dynamicznego działania. Faktem jest jednak, że brak Reformacji oraz ponad dwieście lat zaborów 1 kolejnych totalitaryzmów spowodowało zawężenie kontaktów naszej nacji z wieloma innymi i w sferze poznawania pierwocin ich kultur, a więc właśnie mitologii, zatrzymaliśmy się na etapie Oświecenia. Znamy więc jedynie trochę mitów greckich i nieco ponadnarodowych katolickich. Anglosasi, przedstawiciele najwyżej rozwiniętych centrów współczesnej cywilizacji - a przede wszystkim ich dzieci - są w lepszej sytuacji. W ich krajach od dawna dominują ruchy protestanckie, które rozpowszechniły zasadę stosowania logiki, gdzie tylko jest to możliwe. Wyzwoliły ludzi od skostnienia totalitaryzmu katolickiego i „święta" inkwizycja nie tępiła starych przekazów oraz związanych z nimi pewnych dowolności interpretacji świata. Dla nich nie jest tabu świadomość, że kultura ma korzenie znacznie głębsze niż wszelkie odmiany chrześcijanizmu, socjalizmu, itp. itd. Ta książka nie tylko znakomicie bawi i usypia dzieci czy dorosłych. Polecana jest, jako lektura szkolna dla klas 2 - 7 szkoły podstawowej, w zależności od lokalnego poziomu intelektualnego środowiska, tak właśnie, jak w krajach anglosaskich. Dzieci poznają dzięki niej, choćby fragmentarycznie, dominujące cechy wielu starych sposobów życia i walki o przetrwanie, a szczególnie zasadę nie popadania w panikę i prowadzenia walki do końca, nawet w najbardziej beznadziejnych z pozoru sytuacjach. Przyswajają sobie właściwy stosunek do „skarbów", które zdobyte, utrzymane i właściwie użyte przynoszą korzyści zdobywcom i ich otoczeniu. A przede wszystkim dowiadują się, jak różne w historii rzeczy i sprawy były dla ludzi najważniejszymi wartościami, zyskują więc właściwy dystans do „wszystkiego co ludzkie". Dzieci takie żyją potem mądrzej i dynamiczniej. Myślą swobodniej iskuteczniej niż inni ludzie, skrępowani jednostronnym pojmowaniem świata narzuconym im w szkole - np. wąskim światopoglądem komunistycznym, chrześcijanistyczno-katolickim czy jakimkolwiek innym totalitarnym, bałwochwalczo uznającym tylko swój punkt widzenia. Niech ta książka, bawiąc i ucząc, będzie pierwszym krokiem każdego małego Polaka ku poznaniu sposobów uczenia się i myślenia ludzi Zachodu - tych „przodowników pracy kapitalistycznej". Minotaur Tezeusz Iabirynt wypełniały kompletne ciemności, od czasu do czasu rozjaśniane pojedynczymi promykami światła, wdzierającymi się do wnętrza przez niewielki otwór w sklepieniu. Tezeusz czuł narastający chłód. Począł dygotać z zimna i emocji, usłyszał bowiem w jednej chwili głuchy ryk i odgłosy kroków potwora Minotaura. - Jest pewnie zły i głodny - pomyślał Tezeusz. Nie wiedział skąd dobywa się głos stwora. Korytarze przecinały się ze sobą tworząc ogromny labirynt. Jeżeli , chciał odnieść zwycięstwo i zabić Minotaura, musiał wejść głębiej w plątaninę czarnych zakamarków. Już sama myśl o tym napełniała go zgrozą.Wiadomo było, że kto raz wszedł do labiryntu, nie znajdował drogi powrotnej. Wszyscy ginęli w nim bez śladu. Minotaur zabijał błąkających się śmiałków i zjadał ich. Tezeusz posuwał się powoli przed siebie. W jednej ręce niósł miecz, w drugiej kurczowo ściskał kłębek nici. Miecz, kłębek nici i mały, złoty flakonik miały mu pomóc w zmaganiach z potężnym Minotaurem, który był krwiożerczym monstrum o ciele człowieka i głowie byka. Nawet lew nie miał ostrzejszych od niego kłów. Nic też dziwnego, że ojciec Tezeusza, król Aten Egeusz, wpadł w rozpacz, gdy syn oświadczył mu, że chce zabić Minotaura. - Nie jedź na Kretę Tezeuszu. Mam przeczucie, że nigdy cię już nie zobaczę. Jestem starym człowiekiem i bardzo cię potrzebuję. Powinieneś pomóc mi w rządzeniu królestwem - mówił stary król i łzy ciekły po jego policzkach. Tezeuszowi przykro było patrzeć na zasmuconego ojca, lecz uznał, iż nie może poddać się jego woli. - Jeżeli nie zabiję potwora będziesz musiał wysłać Minotaurowi na pożarcie kolejnych Ateńczykow. Pomyśl ojcze, jak wielu młodych ludzi *inąć - odpowiedział Tezeusz. Król westchnął głęboko. Wiedział, że jego syn ma rację. Młodzi ludzie płacili straszliwą cenę za to, że przed laty syn króla Krety Minosa, zginął z rąk Ateńczykow. W odwecie król Minos zażądał, aby co roku wysyłano na Kretę czternastu Ateńczykow, siedmiu młodych chłopców i siedem dziewcząt, jako pożywienie dla Minotaura. W przypadku ię spełnienia tego warunku Minos groził kowaniem i zburzeniem Aten. Zapewne był w stanie tego dokonać, jako że dysponował potężną armią. Minos zastrzegł jednak, że nie będzie się domagać ofiar, jeśli któryś z młodych Ateńczyków zdoła zabić potwora. Było to ogromnie trudne, gdyż podstępny i okrutny Minos zabraniał wnoszenia jakiejkolwiek broni do labiryntu, tym samym skazując śmiałków na pewną śmierć. Z okna swego pałacu widział Egeusz statek z czarnymi żaglami, który jak co roku miał wypłynąć w swoją smutną podróż na Kretę. Widział młodych ludzi wchodzących na pokład i opłakujących ich ojców. Król wiedział, że Tezeusz musi do nich dołączyć. - Moi poddani bardzo cierpią z powodu utraty dzieci. Ich władca nie może i rzekł do Tezeusza: - Pożegnajmy się synu. Będę gorąco prosił Bogów z Olimpu, aby mieli cię w swej opiece. Po czym wziął ze stolika mały, złoty flakonik i podał Tezeuszowi mówiąc: - Jest to podarunek od twej macochy Medei. Może być ci pomocny w walce z Minotaurem. Ja zaś mam tylko jedną prośbę. - Jaką Ojcze? - zapytał młodzieniec. Egeusz dał mu duży, czerwony zwój materiału. - Jeśli zwyciężysz potwora, użyj tej tkaniny jako żagla na znak, że wyprawa się powiodła. Z dala dojrzę jego czerwień i będę spokojniejszy. Tezeusz uśmiechnął się do ojca próbując go podnieść na duchu. - Wiem, że zobaczysz mnie powracającego z czerwonym żaglem. Czarne żagle już nigdy nie pojawią się na ateńskich statkach - powiedział. Podróż na Kretę była bardzo smutna. Czternastu młodych ludzi nie mogło myśleć o niczym innym, jak tylko o swym straszliwym przeznaczeniu. Wszyscy płakali i trzęśli się ze strachu. Przerażenie narastało w miarę jak zbliżali się do celu podróży. Tezeusz nie zamierzał jednak okazywać trwogi i odważnie stanął przed obliczem króla Minosa, który go natychmiast rozpoznał. - Co robi tutaj królewicz z Aten? - spytał Minos. - Nie wierzę, aby król Egeusz wysyłał swego syna na pożarcie Minotaurowi. 10 r Tezeusz spojrzał wyzywająco na Minosa. -Nie przybyłem tutaj, aby zostać zjedzonym przez potwora, lecz po to by go zabić. Chcę uwolnić mój lud od tej straszliwej daniny - wypowiedź Tezeusza wywołała ogromne poruszenie wśród dostojników i dworzan skupionych wokół króla. Ten uśmiechnął się. - Odważne są twe słowa Tezeuszu. Wiedz jednak, że bez broni niełatwo jest pokonać Minotaura - rzekł. - Muszę znaleźć jakiś sposób - odpowiedział stanowczym głosem Tezeusz. Królewna Ariadna, córka Minosa, przyglądała się uważnie ateńskienu herosowi. Był młody, odważny i mocny. Potrzeba było jednak czegoś więcej, by zwyciężyć potwora. A ona mogła mu pomóc. Tej nocy Ariadna zaczekała, aż jej ojciec i dworzanie zasną, po czym wziąwszy kłębek nici i dzban wina cicho wymknęła się z komnaty. Zamkowymi korytarzami pobiegła wprost do Tezeusza i towarzyszy jego niedoli. Strażnicy zdziwili się widząc ją tutaj, lecz ona wiedziała jak uśpić ich czujność. - Noc jest długa i chłodna. Wino was ogrzeje - powiedziała uśmiechając się przymilnie i częstując strażników winem. Proszek wsypany do wina zaczął po chwili działać i strażnicy zapadli w smaczny i głęboki sen. Ariadna zapukała do komnaty Tezeusza. Był ogromnie zaskoczony widząc ją u siebie. - Przyszłam, aby ci pomóc Tezeuszu. Weź ten kłębek nici i miecz jednego ze strażników - rzekła królewna. - Dlaczego to robisz? - chciał wiedzieć Tezeusz. - Nie obawiasz się gniewu ojca? -Mój ojciec jest okrutnym człowiekiem - westchnęła Ariadna ze smutkiem. - Nie ma litości dla tych, którzy giną w labiryncie. Minotaur narobił już dość krzywd. Pora z tym skończyć. Nie marnujmy czasu. Chodźmy do labiryntu. Tezeusz wziął miecz śpiącego strażnika i pośpieszył za Ariadną. Minęli ogród i pałacowy podwórzec. Zanim dotarli na miejsce Ariadna poradziła młodzieńcowi co ma czynić. Zgodnie z radą, u wejścia labiryntu przywiązał koniec nici podarowanej mu przez Ariadnę i zagłębił się w plątaninie korytarzy rozwijając jednocześnie kłębek. Coraz wyraźniej słyszał ryk Minotaura. Poczuł mocniejsze bicie serca. - Za moment go zobaczę! - pomyślał. Ukrył kłębek nici za załomem korytarza i otworzył flakonik, który dała mu macocha.Ciężko stąpając, rycząc i wygrażając skałom, które go więziły, ukazał się Minotaur. 11 - Jest przerażający - wyszeptał Tezeusz ze zgrozą. Pomimo nikłego światła ujrzał szerokie ramiona Minotaura, ostre rogi na jego byczej głowie i dzikie oczy, wpatrujące się prosto w śmiałka. Z przerażającym rykiem rzucił się Minotaur na Tezeusza, ten jednakże zdążył sypnąć potworowi w oczy proszek z otwartego flakonika. Minotaur zatoczył się i zaczął kaszleć. Tarł oczy dłońmi. Był zupełnie bezradny. Tezeusz ruszył ostro do przodu i z rozmachem ciął Minotaura mieczem przez nogi. Potwór upadł na skały rycząc z bólu. Jeszcze próbował się podnieść i zaatakować. Otwierał i zamykał pysk chcąc ugryźć atakującego go człowieka. Nie mógł go jednak dojrzeć przez zasypane tajemniczym proszkiem oczy i dlatego jego i ciosy były bezładne i nieskuteczne. Tezeusz stał obok i czekał, aż miotający się potwór wyczerpie swe siły. W końcu Minotaur runął na ziemię bez czucia, z mieczem uniesionym do góry i z całej siły wbił okropnie. Jego oczy zaczęły mętnieć, by po chwili zgasnąć zupełnie. Nie żył. - Dziękuję wam bogowie - szepnął Tezeusz i nachylił się nad bestią. Współ Minotaurowi. Nie jego bowiem było to, iż urodził się półczłowiekiem-półbykiem. - Kto wie, może wyświadczyłem mu przysługę zabijając go. Lepiej umrzeć, niż żyć uwięzionym na zawsze - pomyślał Tezeusz i postanowił jak najszybciej opuścić kręte korytarze. Wyjąwszy schowane nici zaczął nawijać je na kłębek. Postępując ich śladem opuścił labirynt tą samą drogą, którą do niego wszedł. Na zewnątrz owionęło go cudownie rześkie powietrze pogodnej nocy. Ariadna czekająca na niego u z labiryntu, nie posiadała się ze szczj widząc go całym i zdrowym. sz podszedł do niego c bestii. Potwór zawył 1 wyj 12 - Uciekajmy z Krety jak najszybciej -powiedział Tezeusz. Nikt, absolutnie nikt nie może się dowiedzieć, że mi pomagałaś. Twoje życie byłoby wówczas w niebezpieczeństwie. Musisz wyjechać razem z nami. Ariadna przystała na jego propozycję. Pobiegli razem do pałacu. Tezeusz obudził swych rodaków i wszyscy jak najszybciej udali się do portu. Kapitan statku nie mógł uwierzyć własnym oczom, "że młodzi ludzie uniknęli niechybnej śmierci. W ogromnym pośpiechu rozwinęli żagle i pod osłoną nocy udali się powrotną podróż do Aten. Był to radosny i szczęśliwy powrót. W niczym nie przypominał niedawnej, smutnej podróży na Kretę. Kilka dni później Ateny były już w zasięgu ich wzroku. Podniecony (ycięstwem Tezeusz zapomniał jednak |bietnicy złożonej swemu ojcu. Na jego tku zamiast czerwonych łopotały na wietrze czarne żagle. Kiedy król Egeusz ujrzał statek płynący pod czarnymi żaglami był pewny, że Tezeusz nie żyje. Nie mogąc dać sobie rady ze swoją rozpaczą, rzucił się do morza. Od tej pory morze, w którym utonął, nazywa się Morzem Egejskim. ' 13 w fliljiiljMiEiMEM^ Dedal i Ikar MfiiMMEMngfiaMi^ I karze! Obudź się! Obudź się! Dedalowi było bardzo przykro tak brutalnie budzić ze snu swego syna, lecz musiał to uczynić. Groziło im bowiem wielkie niebezpieczeństwo. W każdej chwili straże króla Minosa mogły być u ich drzwi. Dedal potrząsnął jeszcze raz ramieniem chłopca. - Wstawaj Ikarze! Obudź się! Dedal miał wszelkie podstawy do obaw po tym, co zdarzyło się poprzedniego dnia. Tezeuszowi, bohaterowi Aten, udało się wejść w głąb labiryntu i zabić więzionego tam szkaradnego potwora Minotaura o postaci półczłowieka - półbyka. Tezeusz wyjechał z Krety ponadto razem z księżniczką Ariadną, córką okrutnego króla Minosa, która pomogła młodemu śmiałkowi w walce z Minotaurem. Król Minos wpadł w ogromną wściekłość, gdy dowiedział się o tym wszystkim. Dedal będąc budowniczym labiryntu, w którym przetrzymywany był Minotaur, był pierwszą osobą, po którą posłał rozgniewany król. - Gdzie jest ten nędznik Dedal? Gdzie on jest? - wykrzykiwał z furią Minos. - Rozszarpię go na strzępy! Spalę go na popiół! Roztrzaskam go o skały! Ten nędznik! Ten łgarz! Powiedział mi, że nikt żywy nie będzie mógł wyjść z labiryntu! A teraz Minotaur nie żyje, a Tezeusz uciekł uprowadzając moją córkę i biorąc zakładników! - wołał wściekły. Dedal słyszał krzyki dochodzące z królewskich komnat i wiedział, że musi jak najszybciej opuścić Kretę. Było tylko kwestią czasu, kiedy żołnierze Minosa przybędą, aby go aresztować i zawlec przed oblicze króla. 14 Dedal jeszcze gwałtowniej potrząsnął ramieniem Ikara. Ten wreszcie otworzył oczy i spytał: - Co się stało ojcze? Dlaczego mnie budzisz? -Musimy uciekać mój synu-szepnął Dedal. -Później wyjaśnię ci wszystko. Teraz nie mamy czasu do stracenia. Jeżeli od razu nie Tuszymy w drogę, to może to dla nas oznaczać śmierć. Ikar oprzytomiał natychmiast. Jego ojciec był przerażony nie na żarty. Sytuacja musiała być rzeczywiście groźna. - Zawsze pragnąłeś latać Ikarze, teraz będziesz miał okazję - powiedział Dedal. Podszedł do dużej czarnej skrzyni stojącej w rogu pokoju. Przeczuwał, że pewnego dnia będzie musiał razem z Ikarem uciekać z Krety. Dlatego też zrobił skrzydła z piór ptasich, które połączył woskiem. Dedal wyjął duże skrzydła ze skrzyni oraz parę mniejszych. Te mniejsze przymocował do ramion Ikara. Dedal i jego syn już drugi raz w życiu zmuszeni byli do ucieczki przed niebezpieczeństwem. Po raz pierwszy musiał Dedal uciekać ze swych rodzinnych Aten po tym, jak w napadzie złości zrzucił ze skał swego bratanka Perdixa. Perdix był młodym chłopcem, ale był bardzo zdolnym wynalazcą i rzemieślnikiem. Niektórzy mówili, że był zdolniejszy nawet od Dedala. Tej myśli Dedal nie mógł znieść. Gdy Perdix spadał ze skał, bogini Atena przyszła chłopcu z pomocą i uratowała od śmierci zmieniając w przepiórkę. Dedal obawiał się jednak, że jego zbrodnia wyjdzie wkrótce na jaw i w obawie przed tym postanowił zniknąć. Wziął Ikara i pod osłoną nocy uciekł z nim na Kretę. 15 I A teraz Dedal i Ikar ponownie musieli uciekać. Zrobione skrzydła miały ich przenieść bezpiecznie przez morze. Dedal umocował skrzydła chłopca, potem swe własne i zwrócił się z surowym ostrzeżeniem do Ikara. - Pamiętaj, że pióra spojone są woskiem. Wosk topi się od gorąca, a więc uważaj, nie leć zbyt blisko słońca, bo twoje skrzydła się rozpadną. Pamiętaj Ikarze! - Tak . Oczywiście. Będę pamiętał - odpowiedział Ikar. Był zbyt podniecony jednak myślą o czekającym ich locie, aby zwracać baczniejszą uwagę na przestrogi ojca. Miał piękne skrzydła zrobione ze śnieżnobiałych piór. Ptaki, które wielokroć obserwował z zachwytem, gdy przefruwały nad wyspą miały podobne. Ikar był bardzo dumny ze swych skrzydeł. Dzięki nim będzie mógł latać znacznie lepiej i o wiele dalej niż jego kuzyn Perdix, który zmienił się w przepiórkę. - Przepiórki są takimi małymi, szarymi ptakami - myślał z pogardą Ikar. Dedal patrzył na pełną podniecenia, rozpaloną twarz młodzieńca i modlił się o to, by nic złego mu się nie przydarzyło. - Leć dokładnie za mną - powiedział do Ikara. - Nie leć wyżej niż ja, a wszystko będzie dobrze! - dodał. Wtem usłyszeli hałas dochodzący z korytarza. Były to odgłosy kroków żołnierzy, którzy pośpiesznie szli w kierunku ich komnaty. - Szybciej Ikarze! Już najwyższy czas! Pośpieszmy się! — mówił Dedal prowadził swego syna spiesznie na balkon. - Skacz w górę, gdy ci powiem. I nie patrz w dół! Dedal przytulił syna, pocałował i powiedział: - Teraz Ikarze! Skacz! Ikar uczynił tak, jak mu powiedział ojciec i po pewnej chwili wraz z ojcem powoli unosił się w niebo. Skrzydła przymocowane do ich pleców poruszały się w górę i w dół. Wkrótce Ikar i Dedal lecieli wysoko nad pałacem króla Minosa, nad złotymi piaszczystymi plażami wzdłuż wybrzeża, a potem nad pełnym morzem. 16 —¦-., .- ; . , . .i.»Łfl», ',.¦¦¦ * Słońce świeciło wspaniale, morze iskrzyło się w dole, a powietrze było lekkie i czyste... Raz po raz Dedal spoglądał, czy Ikar leci za nim. Za każdym razem chłopiec z radością machał do niego. Lecieli już od dłuższego czasu. W dole nie było widać nic poza morzem i łodziami rybackimi. Wyspa Kreta już dawno zniknęła za horyzontem. Lot śladem ojca stawał się coraz bardziej nużący dla Ikara. Chciałby latać jak ptaki, pikować w dół, zawracać, wzledeć w górę, dać porwać się podmuchom wiatru i lecieć lekko przed siebie. 17 Ikar postanowił posmakować prawdziwego lotu. Spojrzał, czy ojciec nie widzi go i rozpiął szerzej swe skrzydła. Machnął koniuszkami skrzydeł i poczuł, że leci w bok. - Udało się! - krzyknął z zachwytem. Potem wychylił się.w dół i zaczął pikować. Sekundę lub dwie, potem poderwał się do lotu w górę. Ikara rozpierała radość i duma. W tej chwili był skłonny uwierzyć, że w przeszłości zawsze potrafił latać. W pewnej chwili tuż obok niego przeleciały ptaki stromo wznosząc się w niebo. Ikar natychmiast poleciał ich śladem. Unosił się tak w górę, ptakom podobnie, nie zauważając wcale, że wokół robiło się coraz cieplej. Słońce świeciło coraz jaśniej i było coraz bliżej. Upojony radością latania Ikar nie zwracał na to uwagi. 18 ... - Potrafię latać tak wysoko jak ptaki! Potrafię! - wołał szczęśliwy. Pęd powietrza i wspaniały widok na ziemię z tak dużej wysokości upajały go i oszałamiały. - Jestem orłem! - Ikar stracił poczucie rzeczywistości. Daleko w dole, Dedal obejrzał się po raz kolejny za siebie i stwierdził, że niebo za nim było puste. Zaniepokojony spojrzał w górę i ku swemu przerażeniu zobaczył Ikara, który przypominał maleńki punkcik na błękitnym niebie. - Ikarze! Ikarze! Ikarze wracaj! - wołał z przerażeniem w głosie. r Ikar nie słyszał go jednak. Poczucie orlej wolności prysło, gdy wciąż unosząc się zbliżał się zbytnio do słońca. Żar obezwładniał go. Był też coraz bardziej przerażony. Nie chciał już lecieć wyżej, lecz prądy powietrzne unosiły go w górę z olbrzymią szybkością. Poczuł palący ból na plecach i jednocześnie spostrzegł, że skrzydła zmieniają kształt. -..«'¦' -Wosk! Wosk się topił! I Ikar miast lecieć, począł spadać w dół. Spadając widział przed sobą swoje dwa wspaniałe, śnieżnobiałe skrzydła rozrywane przez porywy wiatru. Ikar spadał w dół coraz szybciej. Dedal zawracając w locie próbował ratować swego syna. Na próżno. Chłopiec przeleciał obok niego z szeroko rozpostartymi ramionami, rękoma próbując chwytać powietrze. Dedal był bezradny. Jedyne co mógł zrobić to patrzeć, jak Ikar spada w dół, stając się coraz mniejszym i mniejszym punkcikiem, aż wreszcie rozbryzg piany zaznaczył miejsce jego upadku do morza. - Ikarze, mój synu! Mój synu najmilszy! - lamentował Dedal. Potworny ból rozdzierał jego serce, gdyż rozumiał, że chłopiec nie mógł przeżyć upadku do morza z takiej wysokości. Łzy poczęły płynąć z jego oczu. Wiedział, że musi znaleźć Ikara, lecz wiedział również, że znajdzie go martwego. 20 złote runo Słyszłem Jazonie, że przybyłeś tu po złote runo -powiedział Ajetes, król Kolchidy i surowo popatrzył na młodego księcia Jazona z Jolkos, który na statku Argo przybił do portu Kolchidy. - Muszę cię przestrzec, że wielu śmiałków było tu przed tobą i żadnemu z nich ten zamiar się nie powiódł. Smok, który strzeże złotego runa zabił ich wszystkich. Ajetes miał nadzieję, że Jazon ulęknie się jego przestróg. Wielu z młodych wojowników przybywających wcześniej do Kolchidy ogarniało przerażenie na samą wzmiankę o smoku. Inni szukali wymówki, aby wycofać się z próby zdobycia złotego runa i jak niepyszni opuszczali Kolchidę wracając tam, skąd przybyli. Jazon ruszając na wyprawę przyrzekł sobie, że nie wróci do kraju bez złotego runa. Albowiem tylko wtedy stryj Jazona, Pelias miał dotrzymać swej obietnicy i zwrócić mu królestwo Jolkos, które kiedyś skradł był ojcu Jazona, królowi Ajzonowi. - Nie odczuwam strachu Wasza Wysokość - oświadczył dumnie Jazon, - Ja i moi towarzysze Argonauci pokonaliśmy już wiele niebezpieczeństw, aby dotrzeć do twego kraju. Walczyliśmy z potężnymi olbrzymami, nawałnicami, wiatrami i potężnymi falami na morzu. Nie ulękniemy się smoka strzegącego złotego runa. Król Ajetes był bardzo niezadowolony z odpowiedzi młodego śmiałka. Jarzon był tak odważny i pewny siebie, że mógł odnieść zwycięstwo tam, gdzie inni zawiedli. Ajetes nie chciał, aby Jazon zdobył złote runo, które było talizmanem przynoszącym szczęście Kolchidzie. Wiele lat temu książę Fryksos przyleciał do Kolchidy na baranku. Było to prześliczne zwierzę pokryte złotym runem. Umiało mówić ludzkim głosem oraz latać w powietrzu. Fryksos złożył baranka w ofierze Zeusowi, a złote runo podarował Ajetesowi, który je zawiesił na drzewie w świętym gaju i na jego straży postawił smoka. Król Ajetes próbował odwieść Jazona od powziętego zamiaru. - Smok nigdy nie śpi, czuwa w dzień i w nocy -powiedział król do młodego księcia z Jolkos. - I ja nie zasnę, dopóki nie zdobędę złotego runa - odpowiedział Jazon. Ajetesa rozzłościła ta odpowiedź. Próbował ukryć swe prawdziwe uczucia i uśmiechając się powiedział: 22 - Z tego co mówisz wynika, że jesteś bardzo odważny. Twoje słowa zapewne dorównują czynom. Smok ma się zatem czego obawiać. Skończmy jednak te rozmowy o smokach i niebezpieczeństwach. Jutro będziemy mieli na to wiele czasu. Dzisiaj zapraszam ciebie i twoich towarzyszy na ucztę. Tej nocy król Ajetes nie mógł spać. Zmartwiony spacerował po swej sypialni. r - Nie mogę pozwolić na to, by Jazon zabrał złote runo. Co mam czynić? - myślał. Całą noc snuł plany jak przeszkodzić Jazonowi. Nad ranem przyszła mu do głowy doskonała myśl. - Zażądam, aby wypełnił trzy warunki, które potwierdzą jego siłę i męstwo. Dopiero po ich spełnieniu Jazon będzie mógł dostać złote runo. Ajetes zaśmiał się w duchu. - Z góry wiem, że są one niemożliwe do spełnienia. Każdy z nich prowadzi do niechybnej śmierci. Jazon umrze zanim zdoła wypełnić pierwszy z nich. W ten sposób uchronię złote runo - planował. Król nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego córka Medea umiała czytać w jego myślach. Była czarodziejką posiadającą ogromną moc. I w tej chwili zgłębiła myśli ojca bez trudu, pomimo odległości dzielącej ich sypialnie. Niegodziwe plany ojca wstrząsnęły nią. Medea zakochała się bowiem w pięknym młodzieńcu w dniu, kiedy przybył do zamku jej ojca. - Muszę ostrzec Jazona - zdecydowała Medea. - Pomogę mu wypełnić zadania, które postawi mu ojciec. Bez mojej pomocy Jazon zginie! Przez długie korytarze pałacu pobiegła do pokoju Jazona. Nie zapukawszy nawet wpadła do jego komnaty i obudziła go. - Posłuchaj Jazonie. Przybyłam tutaj, aby ratować twe życie - wyszeptała bez tchu. - Któż na nie czyha? - zdumiał się Jazon. 23 - Mój ojciec, król Ajetes - odpowiedziała Medca i pokrótce opowiedziała Jazonowi o planach króla. Wzburzony gniewem Jazon od razu chciał zabić Ajetesa, zanim ten doprowadzi do końca swój ohydny zamiar. - Nie, Jazonie! Mam lepszy pomysł. Weź ten cudowny balsam. Ma on cudowną moc. Pomoże ci w wykonaniu pierwszego zadania. Przy drugim zadaniu będziesz natomiast potrzebował tego magicznego kamienia. - A jak wypełnię trzeci warunek? - zapytał Jazon. - Pomoże ci twój Argonauta Orfeusz. Niech przyniesie swoją lirę, z której umie wydobywać tak cudowne dźwięki. Po spełnieniu trzech zadań złote runo będzie należało do ciebie - powiedziała triumfalnie Medea. r Następnego ranka Ajetes wezwał Jazona do sali tronowej i przedstwił mu swoje warunki. - Po pierwsze - rzekł - musisz zaprząc do pługa parę byków ziejących ogniem i zaorać nimi cztery akry ziemi. Następnie zasiać pole smoczymi zębami. Wyrosną z nich zastępy uzbrojonych mężów. Zabijesz ich wszystkich. - Uczynię tak, jak mówisz - odpowiedział Jazon. - Po spełnieniu tych dwóch zadań, czeka cię trzecie. Musisz pokonać smoka, który strzeże złotego runa w gaju. Jeśli go zwyciężysz, złote runo będzie twoje i będziesz mógł je wziąć ze sobą do Jolkos - powiedział Ajetes. Wkrótce potem ogromny tłum zgromadził się na polu przed pałacem, aby obserwować jak Jazon wypełnia dwa pierwsze zadania. Nikt prócz Medei nie wierzył w zwycięstwo Jazona. Wszyscy byli przekonani, że ;:dbo płomienie z paszcz byków spalą Jazona na popiół: ¦- - Oto jest, mój bracie... oto mam dla ciebie wspaniały miecz - powiedział Arthur z trudem chwytając powietrze. - Skąd go wziąłeś synu? - zapytał Sir Ector. - Znalazłem go na kościelnym dziedzińcu, tkwił w kowadle - wyjaśnił Arthur zaniepokojony poważnym wyrazem twarzy swego ojca. - Czy zrobiłem coś złego ojcze? - zapytał z niepokojem. Ojciec położył rękę na jego ramieniu, a Arthur poczuł, że ręka ojca drży. - Nie, nie zrobiłeś nic złego Arthurze. Chodźmy jednak z powrotem do kościoła. Chciałbym zobaczyć jak to uczyniłeś, jak dobyłeś miecz z kowadła. Kiedy dotarli na miejsce Sir Ector poprosił Arthura, aby ten na powrót wbił miecz w kowadło. Miecz wbił się lekko i gładko. Potem poprosił starszego syna Kaya, aby ten spróbował wyjąć ten miecz. Sir Kay chwycił rękojeść i pociągnął. Próbował jeszcze kilka razy, lecz miecz tkwił mocno i nie dawał się wyciągnąć. - Co się dzieje, bracie Kay. Dlaczego nie możesz ruszyć miecza? Popatrz, to takie proste - powiedział Arthur. Podszedł bliżej, ujął miecz i jednym szybkim ruchem wyciągnął go z kowadła. Ku ogromnemu zdumieniu Arthura, jego ojciec i brat uklękli przed nim i skłonili głowy z szacunkiem. - Cóż czynicie. Dlaczego klękacie przede mną? - zapytał Arthur. - Czynimy tak, ponieważ jesteś prawdziwym królem całej Brytanii. Mamy zaszczyt ślubować ci naszą wierność i posłuszeństwo - odparł Sir Ector. Arthur stał jak oniemiały. - Ja królem? To musi być jakieś nieporozumienie - wyszeptał. - Nie Arthurze, to nie jest nieporozumienie - usłyszał za sobą głos Merlina. Czarownik obserwował całe zdarzenie skryty w cieniu kościelnego krużganka. W ręku trzymał wspaniałą złotą pochwę miecza i pas. -Weź to Arthurze. To należy do ciebie. Czekałem wiele lat, aby ci to wręczyć. Wiedziałem od dnia twoich narodzin, że będziesz jedynym, prawowitym królem Brytanii - powiedział Merlin. 108 Arthura jakby poraziło, nie mógł wymówić ani słowa. Wpatrywał się tylko w dwa świecące, złote przedmioty obracając je z niedowierzaniem w rękach. Merlin obserwował go uważnie i przez moment poczuł smutek, że na tak' młodym chłopcu spoczywać będzie tak wielka odpowiedzialność. Merlin wiedział, że Arthur ma przed sobą trudne zadanie do spełnienia. Przede wszystkim musi zaprowadzić pokój, uśmierzyć wieloletnie walki wewnątrz kraju. Także anglo-saksońscy najeźdźcy, którym Arthur będzie musiał stawić czoła nie byli łatwymi wrogami. To wszystko dotyczyło jednak przyszłości. Dzisiaj należało świętować szczęśliwe wydarzenie. - Chodźmy - rzekł Merlin do chłopca. Musimy obwieścić ludowi, że ma swego króla. Wszyscy bardzo długo czekali na tę wspaniałą wiadomość. 109 Sir Gawain i Zielony Rycerz a1 1 I Stukot żelaznych podków, potężny łomot wyważanych wierzei i dźwięczny chrzęst zbroi - to wszystko razem, nagle wdarło się do sali biesiadnej zamku Camelot. Dębowe, okute stalą odrzwia rozwarły się gwałtownie 1 ukazał się w nich ogromny mężczyzna -ja potężnym koniu. Spiął go i zatrzymał środku sali. Zdziwiony król Arthur i jego rycerze ¦jodcrwali się z miejsc przy okrągłym stole, r-T7,y którym świętowali Wigilię. Wygląd r:Mruza zdumiał ich niepomiernie. Był on zielony od stóp do głów. ^ :cgo kaftan i płaszcz były zielone, jego v-¦v.fogi były zielone, jego skóra, włosy • Si oda były też zielone. Nawet jego kc melony. K to z was jest przywódcą tego ¦¦>nlodzenia? - zagrzmiał. Król Arthur wysunął się do przoduj -"Kto chce ze mną rozmawiać? " y •'¦!&¦ v'L 7- dostojeństwem. - Jestem potężnym Zielonym Rycerzem z północy. Przybyłem do Camelot by sprawdzić, czy jest prawdą to, co słyszałem o tym miejscu - brzmiała odpowiedź. - A co o nim słyszałeś? - chciał wiedzieć Arthur. - Że ten zamek jest siedzibą najodważniejszych rycerzy i najpotężniejszego z królów - odparł Zielony Rycerz wyzywająco. - Lecz wy wydajecie mi się jedynie słabeuszami i gołowąsami. Każdego z was mógłbym zabić jednym uderzeniem mojego topora. Rycerze wyciągnęli miecze gotowi stawić czoła zuchwalcowi, ale Arthur powstrzymał ich uniesieniem ręki. Zwrócił się do Zielonego Rycerza. *- Narobiłeś dużo hałasu, drogi panie. Obraziłeś moich rycerzy. Aby bronić swego honoru gotowi są podjąć twe wyzwanie. Musisz dowieść prawdziwości swoich słów. W odpowiedzi Zielony Rycerz zaśmiał się głośno. - Ja jestem gotów - powiedział młody, porywczy Sir Gawain, jeden z najodważniejszych rycerzy króla Artura. - Mów na co będziemy walczyć! Zielony Rycerz pochylił się i zza siodła wyciągnął ogromny, zielony topór, co najmniej dwukrotnie dłuższy od ludzkiej ręki. Jego ostra krawędź jarzyła się w świetle pochodni. - Wzywam cię do walki tym toporem - rzekł. - Obaj zadamy po jednym ciosie. Teraz ja uklęknę na środku sali i przyjmę twoje uderzenie. Lecz pamiętaj, musisz mi przyrzec, że za rok w czasie Świąt Bożego Narodzenia spotkamy się, abym mógł wziąć odwet. ] Szmer przeszedł po sali. Zielony Rycerz musiał być szaleńcem. Jego topór od jednego uderzenia mógłby odciąć głowę wołu. Wszyscy, łącznie z Sir i^Gawainem, patrzyli na niego z niedowierzaniem. Zielony Rycerz uznał chwilę ciszy za przejaw bojaźni i zaśmiał się szyderczo. - Jak myślałem jesteście wszyscy tchórzami. Moje wyzwanie przerasta was! Twarz Sir Gawaina poczerwieniała z wściekłości. - Nie zniosę obelg tego człowieka. Przyjmuję twoje wyzwanie! •- wykrzyknął. Grymas uśmiechu pojawił się na twarzy Zielonego Rycerza. Zsiadł z konia. Stanął na podłodze. Był ogromny. Jeszcze raz taki wysoki jak Sir Gawain. Młodzieniec jednak nie uląkł się. - Daj mi ten topór - zażądał. Ujął śmiercionośne narzędzie i próbował wymachując nim. -Jestem gotów. Czy ty jesteś również przygotowany na moje uderzenie?-spytał wreszcie. Zielony Rycerz ukląkł na ziemi, odgarnął na bok włosy odsłaniając szyję i pochylił głowę do dołu. - Uderzaj - rzekł. - Z przyjemnością - rzekł Gawain i jednym potężnym uderzeniem topora odciął zieloną głowę, która potoczyła się po podłodze. Wszyscy zbledli z przerażenia, lecz głowa Zielonego Rycerza jedynie kaszlnąwszy lekko stwierdziła uprzejmie: - Nic się nie stało. Jego ciało podniosło się, chwyciło głowę za włosy i Zielony Rycerz dosiadł konia. - Pamiętaj o swojej przysiędze panie rycerzu. Znajdziesz mnie w zamku -^^ na północy w czasie świąt Bożego Narodzenia- rzekła głowa spod pachy rycerza. Ciało zaś, zawróciło konia i całość pogalopowała w stronę wyjścia z takim samym hałasem, z jakim przybyła. W grudniu Sir Gawain opuścił Camelot i udał się na poszukiwanie zamku Zielonego Rycerza. Droga była długa i ciężka. Panowało lodowate zimno. Wielokrotnie, gdy śnieżne burze szalały wokół niego, a wiatr przeszywał jego kolczugę, Gawain marzył, by znaleźć się znów w Camelot. Był jednak zdecydowany dotrzymać słowa, choć przedziwnym trafem spotykał wciąż ludzi, którzy chcieli odwieść go od tego zamiaru. Pierwszym był szlachcic, i 112 który zaofiarował mu gościnę w swoim zamku. - Ogrzej się przy ogniu. Właśnie wydaję ogromną ucztę. Będziesz mógł zatem pić i jeść do woli. Wieczorem odpoczniesz w mięciutkiej, puchowej pościeli - obiecywał kusząco. Sir Gawain podziękował pięknie za zaproszenie lecz go nie przyjął. r - Dziękuję uprzejmie szlachcicu, nie mogę skorzystać z twego zaproszenia, albowiem jestem związany przysięgą i muszę udać się do zamku Zielonego Rycerza - powiedział i podążył dalej nie bacząc na mróz i doskwierający mu głód. Następnie spotkał myśliwego, któr> pozdrowił go uprzejmie. - Zamek Zielonego Rycerza jest daleko Sir Gawainie. Może wolałbyś towarzyszyć mi w czasie polowania. Myślistwo jest fascynującym zajęciem, a okolica obfita w jelenie i dziki. Na zakończenie polowania wydam wielką ucztę. Co ty na to rycerzu? - zapytał myśliwy. I znów Sir Gawain zdecydował się odmówić. - Dziękuję ci panie za twe uprzejme zaproszenie, lecz jestem związany przysięgą i udaję się do zamku Zielonego Rycerza - odpowiedział. Później spotkał na swej drodze rycerza w pełnej zbroi udającego się na turniej. Rycerz zaproponował, aby Sir Gawain przyłączył się do niego, by mogli wypróbować swych sił w walce przeciwko sobie, a potem ucztować przy ognisku, lecz i tym razem Sir Gawain podziękował. Po długiej podróży oczom Sir Gawaina ukazał się zamek. Był cały zielony. Jego wysokie wieże i ogromne fortyfikacje pięknie komponowały z zimowym krajobrazem. Sir Gawain wjechał na dziedziniec w ostatnich promieniach wigilijnego słońca. Zielony Rycerz oczekiwał go. Jego głowa była na swoim miejscu. Nawet ślad nie pozostał po ciosie topora sprzed roku. 113 ii •i i'" 1 - Witaj! Przejdźmy od razu do sprawy. Niecierpliwie czekałem na ciebie! - wykrzyknął Zielony Rycerz patrząc z góry na Gawaina. Nie zmienił się w ciągu tego roku. Był tak samo odpychający jak Sir Gawain go zapamiętał, a jego wielki, zielony topór wyglądał równie potężnie i groźnie jak poprzednio. Podążając za Zielonym Rycerzem w głąb zamku, Sir Gawain odmawiał w duchu pacierze. Wreszcie w jednej z zielonych komnat straszny gospodarz wskazał miejsce na kamiennej podłodze. - Uklęknij tutaj, Sir Gawainie. Tutaj oddam ci cios, który zadałeś mi w zeszłe Święta Bożego Narodzenia - powiedział Zielony Rycerz. Sir Gawain ukląkł, odgarnął włosy i pochylił głowę. - Jestem gotów - powiedział stanowczym głosem. - Jestem rycerzem Okrągłego Stołu i dotrzymam słowa, chociaż będzie mnie to kosztowało życie, gdyż nie będę mógł, jak ty, podnieść swej głowy, kiedy padnie pod toporem. Proszę uderzaj! Zielony Rycerz wzniósł topór do straszliwego cięcia. Sir Gawain poczuł podmuch powietrza... lecz ostrze nie dotknęło go. Zielony Rycerz powstrzymał topór tuż przed szyją. Gawain spojrzał zdziwiony. - Igrasz sobie ze mną. To niegodne rycerza tak postępować...! - powiedział oskarżycielskim tonem. 114 Wówczas zauważył, że Zielony Rycerz uśmiecha się do niego inaczej niż dotąd, przyjacielsko, a nie z pogardą. Zielony Rycerz ujął go za rękę i pomógł mu wstać. - Nie igram z tobą, lecz sprawdzam twoją odwagę i honor. Nie ulękłeś się mojego topora, a to wymagało ogromnej odwagi. Wystawiłem cię na różne pokusy w drodze z Camelot do mojego zamku. Chciałem odwieść cię od spełnienia podjętej przysięgi, lecz ty nie poddałeś się żadnej z nich, chociaż byłeś zmarznięty, zmęczony i głodny. To wymagało prawdziwego honoru - powiedział z uznaniem. - Ach, więc to ty próbowałeś odwieść mnie najsłodszymi obietnicami o jakich marzy każdy rycerz. Dlaczego to uczyniłeś! - zapytał Gawain. - Czyniłem tak, aby wypełnić zadanie postawione mi przez czarownika Merlina. Miałem dowieść, że król Arthur i jego rycerze są rzeczywiście najodważniejszymi i najbardziej honorowymi rycerzami w Brytanii. Twoja postawa Sir Gawainie potwierdziła to. Jutro spełnię wszystkie obietnice składane ci w drodze do mojego zamku. Będziemy ucztować, polować i potykać się w turnieju. A dzisiaj śpij dobrze, zasłużyłeś na dobry, spokojny sen. 115 li Rodrigo ¦ król Hiszpanii Król Hiszpanii Rodrigo z głębokim niedowierzaniem wysłuchał przedziwnej historii, którą opowiedzieli mu dwaj przybyli nie wiadomo skąd, tajemniczy starcy. Obaj ubrani byli w długie, białe płaszcze wyszywane w gwiazdy i księżyce. Wyglądali jak czarnoksiężnicy. Każdy z nich nosił szeroki pas, do którego przytroczony był pęk starych, zardzewiałych kluczy. Starcy mówili, że są to klucze do kłódek, którymi królowie hiszpańscy opatrzyli w przeszłości odrzwia broniące wstępu do zaczarowanej wieży. Każdy z królów rzucił zaklęcie na swoją kłódkę, ; aby powstrzymać muzułmanów od najazdów na chrześcijańską Hiszpanię. Dwaj starcy pragnęli, by król Rodrigo • .-. uczynił podobnie. •• * - Zaczarowana wieża, magiczne zaklęcia, kłódki...0 Nie wierzę ani jednemu ich słowu! - pomyślał król. Zainteresował się jednak wiadomościami o wieży. 116 Była ona zbudowana z marmuru, drogich kamieni i jaspisu. Tak wspaniale wyglądała z zewnątrz -jakież więc bogactwa mogła kryć w swoim wnętrzu?! - Zgoda. Prowadźcie mnie do wieży. Nie opatrzę jednak wieży swoją kłódką, zanim nie zobaczę co mieści w swoich komnatach. - rzekł król. Na to starcy poczęli lamentować i załamywać ręce. - Nie, nie Wasza Wysokość! Nikt nie może przekroczyć progów wieży. Jest to zabronione! Jeśli królu wszedłbyś do wieży, muzułmanie napadliby na Hiszpanię. Błagam cię Panie byś porzucił tę myśl!... - Bzdura, kompletna bzdura - odparł Rodrigo. Uniósł się ze swego tronu, podszedł do starców i grubiańsko szturchnął jednego z nich w żebro. ' - Wiem co zamierzacie. Ukryliście w wieży skarb, a teraz chcecie żebym wieszając własną kłódkę uczynił go jeszcze bezpieczniejszym. Starcy unieśli ręce w przerażeniu. - Nie, nie! To nieprawda. Nigdy nie byliśmy wewnątrz wieży. Nieszczęście czeka tego, kto do niej wejdzie. Nawet Ciebie Wasza Wysokość. Rodrigo aż poczerwieniał z gniewu. - Kłamiecie. Nie chcę więcej słuchać tych bzdur. Pójdziecie ze mną do wieży i otworzycie ją. Zobaczę co jest w środku, a jeżeli ukrywacie tam przede mną skarby, to źle skończycie! Rodrigo nakazał osiodłać konie i wraz ze starcami i swoimi rycerzami pogalopowali w kierunku wieży. Droga była dziwnie męcząca, a na horyzoncie słonecznego hiszpańskiego nieba pojawiły się czarne chmury - król jednak tego nie dostrzegł. Po trudzie niemal całego dnia, kiedy i ludzie, i konie wyraźnie opadli z sił, cel podróży niespodzianie wyłonił się zza pagórka. 117 1 Rzeczywiście budowla ta była wspaniała. Wysoka, strzelista, o jasnych, błyszczących ścianach ozdobionych czerwonożółtym jaspisem. Rodrigo wpatrywał się w nią z zachwytem. Objechał wieżę dookoła kilka razy podziwiając jej piękno. Był coraz pewniejszy, że w jej środku ukryte jest bajeczne bogactwo w złocie, srebrze i klejnotach. Rozkazał starcom, aby zsiedli z koni. len przerażenie rosło z chwili na chwilę. Widać było, jak dygocą ze strachu. - Otwórzcie wieżę i uciszcie się - rozkazał Rodrigo, gdy starcy , ,;.ą wybuchnęli głośnym płaczem. Jeszcze raz \jjfi\--^S* powtórzył swój rozkaz, lecz oni nie przestawali lamentować i załamywać rąk. Tymczasem odrzwia zamknięte były "lir :*sr"'"••'¦*¦•-•¦¦ na co najmniej tuzin kłódek. - Tym starym głupcom to otwieranie zajmie jeszcze miesiąc. Przetnijcie kłódki i łańcuchy. Wasze topory i miecze uczynią to szybciej - krzyknął król do rycerzy. Była to ciężka praca. Minęło sporo czasu nim rycerzom udało się rozerwać f^ ^.fh v wszystkie łańcuchy, które uniemożliwia- ły wstęp do wieży. W końcu łańcuchy opadły, a odrzwia skrzypiąc uchyliły się. Rodrigo ruszył do przodu by otworzyć je i móc pierwszy, dotrzeć do skarbów. W środku panowały kompletne ciemności. Na chwilę lęk opanował króla, jednak myśl o skarbie sprawiła, _ że jego obawy ustąpiły i wszedł s "do ogromnej sali. Jego oczy powoli I przyzwyczaiły się do półmroku s i wówczas dostrzegł złote i srebrne błyski migające sponad ogromnego, marmurowego stołu stojącego c na środku sali. | Wraz z dwoma rycerzami ruszył t w ich kierunku, podczas gdy starcy fe pozostali na zewnątrz drżąc ze strachu I i trwogi. Na stole usypany był pagórek złotych monet. Rodrigo z lubością począł przesypywać je między palcami. Czuł się wspaniale, ale to jeszcze nie był wielki skarb. Obok stała marmurowa waza. 118 Spodziewając się następnych skarbów, uchylił pokrywę i wsunął rękę do środka. Lecz nie znalazł nic - dopiero na dnie wyczuł skrawek pergaminu. Trochę rozczarowany, trochę zaintrygowany wyjął go i rozwinął. Pergamin przedstawiał bajecznie kolorowy rysunek zbrojnych w długie włócznie jeźdźców. Byli to jeźdźcy ciemnoskórzy, podobni do mieszkańców Maroka, leżącego po drugiej stronie Cieśniny pod Słupami Herkulesa. Włosy mieli długie i zmierzwione, u ich boków lśniły krzywe muzułmańskie jatagany, a zbroje mieli przybrane chustami we wszystkich kolorach tęczy. - Spójrz Wasza Wysokość. Pod obrazkiem jest coś napisane - powiedział jeden z rycerzy i zaczął czytać. „Gdy drzwi tej wieży zostaną przemocą otwrarte, a ukryte w wazie zaklęcie złamane, to lud przedstawiony na obrazie napadnie na Hiszpanię, zrzuci z tronu jej króla i podbije cały kraj." Król Rodrigo zbladł. Miał nadzieję znaleźć skarby, a nie tę okropną przepowiednię o zgubie i nieszczęściu. Jeszcze raz popatrzył na obrazek, na przedstawionych na nim ciemnoskórych jeźdźców i zaczął dygotać na całym ciele. Nagle obrazek ożył. Ciemnoskórzy jeźdźcy galopowali wywijając włóczniami. Nad nimi łopotała chorągiew z gwiazdą i półksiężycem - sztandar muzułmanów. Następnie na obrazku rozegrała się straszliwa bitwa. Rodrigo widział, jak hiszpańscy rycerze w walce z ciemnoskórymi jeźdźcami jeden po drugim spadali z koni. Nagle jego uwagę przykuł śnieżnobiały koń, niosący na swym grzbiecie pyszne siodło przyozdobione wspaniałymi klejnotami. Klejnoty iskrzyły się w słońcu, ale w siodle nie było jeźdźca! Rodrigo aż krzyknął z przerażenia. Znał tego wspaniałego śnieżnobiałego konia. Znał także nabijane klejnotami siodło noszące królewskie znaki. Nerwowo szukał na obrazku jeźdźca - lecz nie znalazł go. Nagle uświadomił sobie co to znaczy i ogarnęła go panika. Odwrócił się gwałtownie i rzucił do wrót. Wybiegł i o mało nie przewrócił się potykając o ciała starców - obaj nie żyli. Rodrigo nie zatrzymał się. Wskoczył na swego konia i popędził nie czekając na świtę. Rycerze w pośpiechu dosiedli wierzchowców i mimo, że były zmęczone, gwałtownie pognali je w drogę powrotną. 119 Niewiele ujechali, kiedy usłyszeli ogłuszający huk, a obejrzawszy się ujrzeli wieżę pogrążoną w czerwonokrwistych płomieniach i buchającym zeń czarnym dymie. Przerażeni długo patrzyli, a kiedy wiatr rozwiał kłęby dymu, po wieży nie było innego śladu niż zgliszcza. Przez kilka lat Rodrigo próbował zapomnieć o wieży i dręczącym go koszmarze, który widział na żywym obrazku. Najsilniej dręczył go śnieżnobiały koń bez jeźdźca. Odganiał wspomnienia urządzając polowania i wydając wspaniałe uczty w swoim pałacu w Toledo. Podróżował po królestwie i organizował turnieje rycerskie. Niestety nic nie pomagało i król nie mógł zapomnieć o straszliwej przepowiedni. Jak mógłby zresztą zapomnieć, gdy każdy rok przynosił z północnej Afryki straszne wieści. Każdego roku hordy muzułmanów zapuszczały się coraz dalej na zachód wzdłuż wybrzeży Afryki Północnej. Najpierw słyszano, że są już w Libii. Potem, że przekroczyli już góry Atlas, a następnie weszli do Maroka. W końcu do Rodriga dotarły wieści, których obawiał się najbardziej. Wiadomość o tym, że muzułmańska flota przekroczyła Cieśninę pod Słupami Herkulesa i ląduje na wybrzeżu Hiszpanii. Rodrigo zebrał swych wasali, rycerzy oraz tysiące piechoty. Ta potężna armia ruszyła na spotkanie muzułmanom na polu nad rzeką Gaudalete. Ujrzawszy nieprzebrane hordy muzułmańskie Rodrigo zrozumiał, że przepowiednia musi się spełnić. - Te ciemne twarze... długie kędzierzawe włosy... te długie włócznie i krzywe jatagany... -mamrotał do siebie patrząc na najeźdźców - wszyscy dokładnie tacy, jak na obrazku... To była ciężka bitwa, taka jak przedstawiał ją żywy rysunek na pergaminie. Mimo, że hiszpańscy rycerze walczyli dzielnie, nie mogli pokonać muzułmanów. Ginęli w boju jeden po drugim. Wśród walczących na polu bitwy wódz muzułmanów Tank szukał króla Rodrigo. I wkrótce znalazł go, ponieważ nikt z wyjątkiem króla Hiszpanii nie dosiadał śnieżnobiałego konia i nikt też nie miał siodła nabijanego tak drogocennymi g^j I* \ klejnotami. ™ ff \. 120 Tarik przedarł się przez rzesze walczących rycerzy i oszalałych koni. - Walcz na śmierć i życie Rodrigo! - krzyknął i z uniesionym jataganem pogalopował prosto w kierunku króla Hiszpanii. - Na śmierć i życie! - odkrzyknął Rodrigo, ale nie potrafił odparować nawet jednego ciosu. Krzywy jatagan zagłębił się w jego ciele i martwy król Hiszpanii wypadł z nabijanego klejnotami siodła. Śnieżnobiały koń nie czując w siodle pana spłoszył się i pognał przed siebie jak oszalały. o n 121 a i IF51 Ej ą m n^niifiinił^iiłinL^^ Roland i OlMer ą ą I lirigigjj^jgj^gfi^^ 1 nigdy tego Rolandowi nie zapomnę! Nigdy! - mruczał pod nosem Ganelon, gdy konno opuszczał obóz swego wodza, frankońskiego króla Charlemagne. Ganelona przepełniała nieprzeparta żądza zemsty. Zawsze nienawidził Rolanda, swojego pasierba, a zarazem siostrzeńca Charlemagne. Teraz nienawidził go jak nigdy dotąd. To przez Rolanda musiał się wystawić na wielkie niebezpieczeństwo, a może i na śmierć. Po siedmiu latach zwycięskiej wojny z muzułmanami w Hiszpanii, Charlemagne czuł się znużony wojaczką. Pragnął zawrzeć pokój z Marsilionem z Saragossy, jedynym muzułmańskim królem, którego nie zdołał pokonać. Charlemagne postanowił wysłać posła do Marsiłiona. Roland zaproponował Ganelona, na co Charlemagne przystał. Ganelon był wściekły, lecz musiał wypełnić rozkaz. Była to niebezpieczna misja, ponieważ muzułmanie byli brutalnymi i nieobliczalnymi ludźmi. Im dłużej jednak o tym myślał, tym bardziej sobie uświadamiał, że czekająca go misja jest wprawdzie trudna, ale może być znakomitą okazją do wzięcia odwetu. - Jeśli tylko uda mi się przekonać króla Marsiłiona, aby mi pomógł, to pozbędę się Rolanda na zawsze - rozmyślał Ganelon. ~- Mimo swych obaw bezpiecznie dotarł do Saragossy. Początkowo Marsilion i muzułmanie byli bardzo podejrzliwi w stosunku do Ganelona, lecz w końcu zgodzili się z nim układać. Muzułmanie także pragnęli zemsty za te wszystkie porażki, jakich zaznali z rąk Franków, a Ganelon dawał im propozycję odwetu. - Powinieneś wysłać zakładników do Charlemagne, aby przekonać go, że prawdziwie chcesz pokoju - doradzał Ganelon Marsilionowi. - Gdy Charlemagne będzie miał twych zakładników, to zgodzi się wycofać swoją armię do koszar. Jednakże nie będzie wycofywał się bez ochrony, ponieważ przyjdzie mu maszerować przez najwęższe przełęcze w Pirenejach. 122 Przełęcz Roncevaux jest szczególnie niebezpieczna. Jestem przekonany, że Charlemagne zostawi tam oddział żołnierzy, aby strzegli przełęczy. - Czy to pomoże ci pozbyć się twojego pasierba Rolanda? - spytał z zaciekawieniem król Marsilion. - Zobaczysz - odparł Ganelon z uśmiechem. - Ukryj tylko dobrze swych żołnierzy za skałami wzdłuż przełęczy, a ja dokonam reszty. Ganelon powrócił z muzułmańskimi zakładnikami i z wiadomościami, że Marsilion pragnie zawrzeć pokój. Uspokojony Charlemagne od razu rozpoczął przygotowania do powrotu do domu. Wielka armia Charlemagnea ruszyła powoli w powrotną drogę przez Pireneje. Wśród ogromnych, strzelistych wierzchołków gór prowadził wąski, kręty szlak. Posuwali się wolno i tylko turkot ich wozów rozlegał się daleko. Ludzie Marsiliona słyszeli ten hałas, gdy podążali do przełęczy Roncevaux. Ponieważ hałas dochodził z daleka byli pewni, że dotrą do Roncevaux przed przybyciem Franków. Tak też się stało. Gdy Frankowie dotarli do Roncevaux żołnierze Marsiliona ukryli się już za skałami. - To jest niebezpieczne miejsce - stwierdził Charlemagne. - Zostawię tutaj dwadzieścia tysięcy żołnierzy, aby strzegli przełęczy, podczas gdy moja armia będzie przeprawiać się przez góry Kto będzie dowodził tylną strażą? - spytał Charlemagne. Natychmiast, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wystąpił Ganelon. - Roland panie. - Rolanda wyznacz dowódcą, on zasłużył sobie na tak poważne zadanie - powiedział z udanym przekonaniem. Kątem oka Ganelon widział jak rumieniec podniecenia wykwitł na twarzy Rolanda, gdy usłyszał propozycję swego ojczyma, lecz Charlemagne początkowo nie przystał na to. - Roland jest wspaniałym żołnierzem, ale jest jeszcze zbyt młody ^ i zbyt pochopny - odparł król. - Tu potrzebny jest starszy i bardziej % doświadczony dowódca. ,&* Na te słowa Roland rzucił się JL na kolana przed królem Charlemagne. * - Proszę cię, Panie! - zawołał — ;: Roland. - powierz mi dowództwo. a m ia n Przysięgam ci, że okażę się tego godny. Będę bronił przełęczy Roncevaux, jeżeli zajdzie potrzeba nie oszczędzając własnego życia. - Rozważ prośbę mego pasierba, miłościwy panie. To przecież dzięki Rolandowi otrzymałem szczytne zadanie, abym był posłem do króla Marsiliona. Chciałbym mu się odwdzięczyć za ten zaszczyt. Pod wpływem nalegań Ganelona i zapału Rolanda Charlemagne uległ prośbom. - Zgoda. Olivier i dwunastu parów zostanie jednak z Rolandem. Olivier był serdecznym i oddanym przyjacielem Rolanda, natomiast parowie byli najodważniejszymi i najbardziej doświadczonymi rycerzami wśród Franków. Charlemagne sądził, że ich obecność powstrzyma Rolanda przed podjęciem lekkomyślnych decyzji. A w przypadku niebezpieczeństwa Roland mógł zawsze zadąć w róg i wezwać Charlemagnea i jego armię na pomoc. Charlemagne ruszył ze swą armią w powrotną drogę, a Roland wydał rozkazy swym żołnierzom. Część z nich przeznaczył do obrony przełęczy, innych odesłał do obserwacji górskich szlaków. Muzułmani pozostawali w ukryciu do czasu, gdy Charlemagne nie odjechał na pewną odległość. Nagle Roland i Olivier usłyszeli dźwięk tysięcy trąbek zwielokrotniony przez górskie echo. Wkrótce potem doszły ich uszu odgłosy galopujących koni i przeraźliwe krzyki muzułmanów. Olivier zobaczył wielką masę nadciągających wojowników muzułmańskich. Tysiące wypolerowanych hełmów, tysiące włóczni, tarcz i mieczy pobłyskiwało i lśniło w górskim słońcu. Wszystko to przesuwało się szybko w kierunku przełęczy Roncevaux. Olivier szybko zbiegł do Rolanda, który stał w dole. - Jest ich co najmniej ze sto tysięc, - powiedział z przerażeniem. - Rozniosą nas w pył. Proszę cię Rolandzie, zadmij w swój róg. Wezwij z powrotem Charlemagnea. Olivier przeraził się, gdy Roland odmówił. 124 - Nie będę wzywał pomocy. Jeżeli nie uda nam się odeprzeć muzułmanów, to nie zasłużyliśmy na to, aby umrzeć jak rycerze - powtarzał uparcie. Oliviera ogarnęła rozpacz. Charlemagne miał rację nie chcąc powierzyć dowództwa Rolandowi. Jeszcze dwukrotnie Olivier prosił Rolanda, aby ten wezwał pomoc i dwukrotnie Roland odmówił. Teraz było już za późno. Muzułmanie byli zbyt blisko. Nie było innego wyjścia, niż stawić im czoła i walczyć, aż do śmierci. Kilka chwil później muzułmanie byli już przy nich. Roland i jego rycerze rzucili się do boju siekąc i rażąc wroga mieczami i włóczniami. Roland jednym uderzeniem włóczni przeszywał muzułmańskie tarcze i hełmy, siejąc wokół śmierć i zniszczenie. Powalił piętnastu wrogów nim drzewce jego włóczni nie rozpadło się na kawałki. Nieulęknąwszy się, Roland chwycił za swój wielki miecz Durendal i rzucił się naprzeciw muzułmańskim wojownikom. Siekł w zapamiętaniu, często jednym uderzeniem zabijając człowieka i konia. Po pewnym czasie niewielu muzułmanów pozostało przy życiu. Mimo, że zginęło także wielu jego ludzi, Roland był przekonany, że odniósł wielkie zwycięstwo. Już miał unieść w górę Durendala, aby obwieścić swój triumf, gdy nagle dźwięk trąbek doszedł do jego uszu. To nadciągała druga armia muzułmanów. Stoki powyżej przełęczy Roncevaux zaroiły się od tłumów 1 muzułmańskich wojowników, którzy f' jak wielka fala runęli na Rolanda i jego wyczerpanych walką towarzyszy. 125 in są m m ej \/\ Roland i Frankowie rzucili się na nowego, potężnego wroga, ale zmęczeni ginęli jeden po drugim. Na koniec Roland został tylko z sześćdziesięcioma frankońskimi rycerzami. Potoczył wokoło wzrokiem po ciałach swych ludzi, które leżały rozrzucone po pobojowisku. Zrozumiał, że musi zadąć w róg i wezwać Charlemagnea. Róg Rolanda pokryty był złotem i drogocennymi kamieniami, a jego wysoki, jasny dźwięk dał się słyszeć dalej, niż dźwięk jakiegokolwiek innego rogu na świecie. Roland przystawił róg do ust, lecz Olivier ruszył ku niemu i powstrzymał go. - To będzie wielka hańba, gdy wezwiemy ich na pomoc w tej chwili - ze złością krzyknął Olivier. - Lepiej umrzeć niż żyć w hańbie. - Nie, muszę teraz wezwać Charlemagnea. Gdybym cię wysłuchał i zrobił to wcześniej nigdy nie doszłoby do tego nieszczęścia. Zanim Olivier zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Roland chwycił róg i zadął weń z całych sił. Głos rogu wzbił się w niebo i poszybował nad górami, aż dotarł do uszu Charlemagnea. Charlemagne, gdy tylko usłyszał głos rogu od razu wszczął alarm. - Boże drogi. Zaatakowano Rolanda - wykrzyknął i zawrócił konie, aby jechać z odsieczą Rolandowi. - Pozwól Panie Boże, abyśmy zdążyli na czas - modlił się. Ganelon słysząc to uśmiechnął się szyderczo. -Nie martw się panie. To tylko jedna ze sztuczek Rolanda. To niemożliwe, aby go zaatakowano. Jedźmy do domu... W tym momencie Charlemagne uświadomił sobie, że jest to sprawka Ganelona. - To ty zdradziłeś Rolanda! Zdradziłeś też mnie! Pojmać go! - rozkazał. Kilku frankońskich rycerzy, wzburzonych podobnie jak Charlemagne perfidią Ganelona, pochwyciło go i skrępowało, a następnie wrzuciło na jeden z taborowych wozów. - Zapłacisz życiem za tę plugawą zdradę - poprzysiągł Charlemagne Ganelonowi. I Charlemagne dotrzymał swej przysięgi, ponieważ Ganelon został w kraju osądzony i skazany na śmierć. Cała armia pośpieszała na pomoc. Jechali tak szybko, jak tylko pozwalał na to skalisty i kręty szlak. Od czasu do czasu Frankowie słyszeli głos rogu Rolanda odbijający się echem po górach. 126 Muzułmanie ujrzawszy wracającego Charlemagnea rzucili się w panice do ucieczki, ale przybyłym z odsieczą ukazała się straszna sceneria tragedii i śmierci. Pole bitwy było gęsto usłane ciałami ludzi i koni.Olivier leżał martwy z twarzą zbielałą jak upiór. Muzułmańska włócznia wbita w jego plecy przeszyła na wylot jego ciało. Zginęli wszyscy dzielni parowie Charlemagnea. Król Franków patrząc wokoło uświadomił sobie, że zginęli wszyscy rycerze, których zostawił z Rolandem. Odnalazł również i Rolanda, którego ciało leżało w trawie obok skały. Na skale były trzy głębokie nacięcia, zaś u stóp ciała Rolanda leżał jego wspaniały róg i obok miecz Durendal. Roland wiedząc, że jest umierający, próbował zniszczyć miecz Durendal uderzając nim o skałę. Jednak nie starczyło mu sił i miecz pozostał nie uszkodzony. Roland nie chciał dopuścić, by miecz Durendal dostał się w muzułmańskie ręce. Położył go na ziemi i przykrył swym ciałem. W tej pozycji zmarł. Charlemagne rwał włosy z żałości. Lamentował i przywoływał imiona swych poległych rycerzy. Przysięgał zemstę. Ponieważ ściemniło się, ukląkł i modlił się, by słońce nie zachodziło, tak aby mógł podjąć pościg za uciekającymi muzułmanami. Jego chrześcijański Bóg w swej nieskończonej dobroci wysłuchał modlitwy. Wstrzymał słońce i dobrotliwie spoglądał, jak Frankowie znoszą ze-szczętem muzułmańską armię, ścieląc trupami pole bitwy i całą drogę od przełęczy Roncevaux do samej Saragossy. 127 ElCid tatem 1099 roku wielki smutek ogarnął hiszpańskie miasto, Walencję. Mieszkańcy chodzili po ulicach z opuszczonymi głowami, z rzadka tylko zamieniając słowo między sobą. Znikł też gdzieś radosny szum i trajkot miejskich targowisk. W karczmach, wśród melancholijnej ciszy siedzieli goście, popijając z kwart piwo i wino. Karczmarze, którzy zawsze byli w dobrym nastroju, gotowi w każdej chwili uraczyć gościa wesołą historyjką, teraz siedzieli przygnębieni za szynkwasami. Jeżeli ktoś zadawał pytanie, to niezależnie od tego jak brzmiało, zawsze miało ten sam sens: - Czy są jakieś wiadomości? Odpowiedzią było zawsze krótkie „nie" lub smutne, ale jednocześnie jakby z nadzieją, zaprzeczenie ruchem głowy. Mieszkańcy Walencji obawiali się bowiem najbardziej dnia, w którym odpowiedź na to pytanie zabrzmi: „tak" Taka odpowiedź oznaczałaby, że El Cid, Roderigo Diaz De Vivar, władca Walencji, nie żyje. El Cid był już starym człowiekiem, wyczerpanym w wyniku przeszło trzydziestu lat ciężkich walk i krwawych kampanii. Ze swoimi armiami przemierzył tysiące mil w palących promieniach <\j._ ,.- hiszpańskiego słońca. Walczył zawsze / ramię w ramię ze swoimi rycerzami, ) aby natchnąć ich otuchą i wiarą. * Był też wielokrotnie ranny w boju. ^ Teraz wszystkie te lata trudów i niewygód wystawiły El Cidowi słony rachunek. El Cid był umierający. A najgorsze dla Walencji i jej mieszkańców było to, że śmierci El Cida z niecierpliwością wyczekiwali muzułmańscy wrogowie, : aby przystąpić do ostatecznego ataku na miasto. 128 To właśnie Muzułmanie nadali Roderigo Diazowi przydomek „El Cid", co po arabsku znaczyło „Pan". Chrześcijańska armia Roderiga miała dla niego inny przydomek „Compeador" co oznacza „zwycięzca w bitwach". Muzułmanie i chrześcijanie co do jednego byli zgodni. El Cid był najwspanialszym żołnierzem Hiszpanii. W tamtach czasach obie strony walczyły o władzę nad krajem, a armia pod dowództwem El Cida odnosiła zwycięstwa we wszystkich bitwach, co pozwoliło rozszerzyć władzę chrześcijan w całej północnej Hiszpanii. Po roku 1094 El Cid podbił również ogromne obszary wschodniej Hiszpanii, w prowincji Walencja. El Cid był tak wspaniałym dowódcą, że żołnierze muzułmańscy drżeli na sam dźwięk tego imienia. Wodzowie muzułmańscy rozumieli, że nie odniosą zwycięstwa nad chrześcijanami dopóki El Cid żyje. Tak więc, Muzułmanie uzbroiwszy się w cierpliwość oczekiwali stosownej chwili. Na początku roku 1099 dotarła do nich wiadomość, na którą już od dawna czekali. El Cid podupadł na zdrowiu. Słabł z dnia na dzień i z coraz większym trudem przychodziło mu wstawanie z łóżka. Jego wierna i piękna żona Jimena noce i dnie spędzała u boku męża. Obawiała się, że gdy go opuści nawet na chwilę, El Cid może umrzeć pod jej nieobecność i nie będzie nawet miała możliwości, aby się z nim pożegnać. Wielka radość zapanowała w obozach muzułmańskich, gdy rozeszła się wieść o chorobie El Cida. Muzułmanie od razu zaczęli gromadzić wojska, aby być gotowym do ataku, gdy tylko El Cid wyda ostatnie tchnienie. Eł Cid wiedział co się dzieje i dlatego przepełniało go uczucie zawodu i wściekłości. - Cóż mam począć? Mój lud polega na mnie, a ja jestem zbyt chory, aby im pomóc - rozmyślał. El Cid wzdrygnął się na samą myśl co mogło by się stać, gdyby umarł. Łatwo mógł sobie wyobrazić ten widok: dzicy Muzułmanie wdzierający się do miasta, mordujący mężczyzn, kobiety i dzieci, podpalający domy, niszczący kościoły i rabujący wszystkie skarby miasta. - Muszę jakoś uratować mój lud , muszę - mruczał, leżąc z przymkniętymi oczami. Z dnia na dzień był słabszy, lecz cały czas myślał, jak pomóc swym poddanym. Pewnego dnia, gdy był już tak słaby, że nawet mówienie sprawiało mu trudność, zdecydował się. Poprosił Jimenę, aby wezwała dowódcę armii, a gdy ten przyszedł El Cid, odpoczywając po każdym zdaniu, wydał mu rozkazy. Potem popatrzył na Jimenę i przekazał jej swoją ostatnią wolę. - Nie opłakuj mnie, gdy umrę - na te słowa, zapłakana Jimena skinęła przytakująco głową i otarła łzy sposobiąc się do najlepszego wykonania woli męża. - Nikt nie może wiedzieć, że umarłem. Nie od razu przynajmniej. A przede wszystkim muzułmanie nie powinni o tym wiedzieć. Przyrzeknijcie mi wszyscy, że uczynicie tak, jak rozkażę - mówił szeptem. - Tak, tak przyrzekamy. Wszyscy zrobimy tak, jak tylko tego sobie życzysz mój ukochany mężu - odpowiedziała Jimena. El Cid uśmiechnął się. - A więc Walencja zostanie ocalona - rzekł. Kilka godzin potem El Cid już nie żył. Jimena ucałowała go po raz ostatni, po czym podniosła się blada, z zaczerwienionymi oczyma, lecz całkiem spokojna. -Wiesz co masz czynić - zwróciła się do dowódcy. Po czym sama pośpieszyła T, v >fv wydać rozkazy żołnierzom Walencji, aby przygotowali się do bitwy. - Uderzcie w bębny! El Cid poprowadzi was do kolejnego wspaniałego zwycięstwa nad Muzułmanami! - rozkazała Jimena. 130 Początkowo żołnierze byli zaskoczeni niezwykłą wiadomością. Była to ostatnia rzecz, której mogli się spodziewać. Lecz w końcu uznali, że widocznie El Cid wyzdrowiał, nakłada zbroję, sięga po swój wierny miecz zwany Tizona, aby poprowadzić ich do boju. Ostatecznie upewnili się w swoich przypuszczeniach, kiedy ujrzeli jak giermkowie prowadzą ze stajni osiodłanego Bavieca - konia El Cida. Muzułmanie usłyszeli bicie w bębny i szczęk oręża dochodzący zza murów Walencji. Słyszeli też radosne okrzyki tłumu, który wyległ na ulicę, aby pozdrowić kolumny żołnierzy maszerujących w kierunku bram miasta. - Co się dzieje? Czy ci giaurowie oszaleli? Przecież El Cid musiał już umrzeć, ra oni radują się i bawią. Byli jednak na tyle ostrożni, że rozpoczęli przygotowania do bitwy. Ledwie jednak zdążyli nałożyć swe zbroje, sięgnąć po miecze i włócznie, ledwie zdążyli sformować swoje szyki bojowe, gdy rozwarły się wielkie skrzydła bram Walencji. Wyjechał przez nie pojedynczy jeździec trzymając w ręku białą chorągiew ozdobioną czerwonym krzyżem. W drugiej ręce dzierżył potężny miecz. Za nim postępowały setki jeźdźców, którym towarzyszyły nieprzeliczone szeregi piechoty. Samotny jeździec podjechał bliżej, by Muzułmanie mogli go rozpoznać. 131 V - To jest El Cid! El Cid prowadzi swoją armię przeciwko nam - wykrzyknęli z przerażeniem. To był El Cid, bez wątpienia i to we własnej osobie. Każdy Muzułmanin w Hiszpanii znał tę srogą twarz, to niezachwiane żołnierskie wejrzenie i tę wysoką, prostą sylwetkę wodza, który już tyle razy pobił ich w niezliczonych bitwach. Gdy chrześcijanie zbliżyli się do nich, Muzułmanie usłyszeli rytmicznie powtarzane dwa słowa „El Cid! El Cid! El Cid!" Na dźwięk tego imienia muzułmańscy żołnierze popadli w panikę. Cała armia rzuciła się do ucieczki, a konie bez jeźdźców rozbiegły się w różnych kierunkach tratując wszystko dookoła. Chrześcijanie ruszyli za uciekającymi. Pogoń trwała dopóty, dopóki dowódca nie upewnił się, że Muzułmanie już nie powrócą. Wtedy wydał wojsku rozkaz powrotu do Walencji. Żołnierze chrześcijańcsy wracali śpiewając do miasta, gdzie witały ich rozradowane tłumy. i 1 »¦ - "7M; ikt mSzauważyl, że dowódcapostępującypfży El Cidzie mocno trzymał w rfkaGhuzdc jego konia Bavieca. "^To ostatnie zwvma|aa|e" było twg^^Bjwiększym zwycięstwem, mój panie - szepnął dowódcSfidfe^nicrtichomcj, sztywnej postaci, siedzącej prosto w siodle Bavieca. W podnieceniu przed starciem i w bitewnej wrzawie ani chrześcijanie , ani muzułmanie nie spostrzegli, że El Cid był mocno przywiązany do siodła, aby nie mógł zeń spaść. Chorągiew i miecz były podparte żerdziami ukrytymi w rękawach jego kolczugi. Takie bowiem, były rozkazy umierającego wodza. Dowódca ubrał ciało w królewską zbroję i posadził na grzbiecie Bavicca, aby król mógł poprowadzić do boju swoją armię jeszcze ten ostatni raz. W ten sposób, El Cid napełnił otuchą serca swych żołnierzy, a zasiał zwątpienie i strach w szeregach muzułmanów. Sukces był całkowity. Marsz triumfalny trwał jeszcze trzy dni, ponieważ dowódca spełniając ostatni rozkaz swego pana, poprowadził Bavieca z siedzącym na nim, nieżyjącym zwycięzcą, do miasta Burgos w królestwie Kastylii, gdzie El Cid urodził się i gdzie pragnął być pochowany. 133 i i i i Wilhelm Tell B MeIIeUeUeUBIBJBMBMBI^^ H plac. ej, ty! Wracaj natychmiast, o ile nie chcesz zginąć na miejscu. Wilhelm Tell znał ten ten głos. Był głośny i szorstki. Brzmiał, jakby należał do okrutnego człowieka. Zacisnąwszy zęby Wilhelm Tell szedł dalej przez - Zatrzymaj się, powiedziałem! - ryknął głos. - Albo przysięgam, że... Wilhelm zatrzymał się i odwrócił na pięcie. Spojrzał na Vogta Gesslera, grubego, odrażającego mężczyznę, do którego należał ten okrutny głos. Wilhelm mocniej zacisnął palce na kuszy, którą trzymał w dłoni. Jak bardzo pragnąłby uderzyć jedną strzałą prosto w czarne serce Gesslera. 134 Vogt Gessler austriacki gubernator szwajcarskiego kantonu Uri był nikczemnym tyranem. Siedemset lat temu Szwajcarzy utracili wolność w wyniku austriackiego podboju. Szwajcarzy nienawidzili Austriaków, szczególną nienawiścią obdarzali Gesslera. Lubował się on bowiem w gnębieniu i upokarzaniu mieszkańców Uri. Gessler wysyłał swych żołnierzy, aby rabowali im zapasy żywności i zajmowali ich domy. Bez najmniejszego powodu więził ludzi i okradał z pieniędzy i majątku. Ten człowiek był szatanem o duszy tak mrocznej jak piekło. Najnowszym upokorzeniem jakie Gessler narzucił Szwajcarom był kapelusz zawieszony na słupie pośrodku placu miasta Altdorf. Gessler obwieścił, że stanowi on symbol potęgi Austrii i każdy ma obowiązek uklęknąć przed nim. Słup na którym umieszczony ¦; był dziwny kapelusz znajdował się zaledwie 0 kilka kroków od miejsca, w którym stał Wilhelm Tell. Przeszedł obok niego, lecz zupełnie nie miał zamiaru klękać przed tym lub jakimkolwiek innym symbolem austriackiego panowania. Gessler buńczucznie szedł w jego kierunku. - Cóż to przysięgałeś uczynić Gessler? - burknął Wilhelm, gdy Austriak zbliżył się. - Jeżeli zabijesz mnie lub uwięzisz, to w ciągu godziny rozruchy ogarną miasto. Pamiętaj kim jestem Gessler 1 uważaj! Gessler doskonale wiedział kim jest Wilhelm Tell. Był on największym bohaterem i najlepszym łucznikiem w całej Szwajcarii. Wszyscy, nie tylko mieszkańcy kantonu Uri szanowali go bardzo. Gessler wiedział, że jeśli tylko tknąłby Wilhelma znalazłyby się dziesiątki Szwajcarów gotowych zabić go, aby wziąć za to odwet. ¦> Gessler jedak postanowił zignorowć słowa "' Wilhelma. Wskazując na słup pośrodku placu krzyknął. 7 135 - Rozkazałem ci, abyś ukląkł przed nim, a ty nie uczyniłeś tego. To jest obraza Cesarza! - Cesarz? Ta nędzna kreatura! Nie skinę nawet głową, aby oddać mu cześć! - zaśmiał się Wilhelm. Gesslera wyraźnie zaczęła ogarniać wściekłość. - Uklęknij przed tym kapeluszem! - ryknął. - Rozkazuję ci! - Nigdy - odpowiedział Wilhelm. I zanim rozwścieczony Gessler zdążył zareagować, Wilhelm obrócił się na pięcie i odszedł majestatycznym krokiem z podniesioną głową. Gessler obserwował dumną, strzelistą sylwetkę szwajcarskiego łucznika i przeklinał pod nosem jego zuchwalstwo. Już nie pierwszy raz Tell tak otwarcie obrażał Gesslera i Austriaków. - Muszę go powstrzymać. Muszę znaleźć na niego jakiś sposób - całymi dniami Gessler roztrząsał plan za planem. Aż w końcu wpadł na pomysł. - Cóż to będzie za wspaniała zemsta - rechotał z radości. Chwycił gęsie pióro i dwa arkusze pergaminu. Na jednym z arkuszy napisał krótkie, pilne pismo do swego przyjaciela gubernatora Zurichu. Na drugim zaś obwieszczenie. Tego samego dnia obwieszczenie to, podpisane i opieczętowane czerwoną, woskową pieczęcią pojawiło się na drzwiach kościoła w Altdorf. Zaraz też ludzie zaczęli tłoczyć się wokół niego, zaniepokojeni pytaniem: co też okrutny Gessler zarządził tym razem?! Tym razem obwieszczenie nie zawierało kolejnych rozkazów. Było ono perfidnym w swym zamyśle wyzwaniem. Gessler pisał w nim: %,.<¦ „Za trzy dni przybędzie do Altdorf Walther z Zurichu, najwspanialszy łucznik świata. Jest powszechnie wiadomo, że żaden ze szwajcarskich łuczników nie może się z nim równać, tak co do zręczności, jak i celności. Jednakże jeżeli znalazłby się taki śmiałek, to może stanąć do zawodów. Niechaj mieszkańcy Altdorf i całej Szwajcarii przekonają się, jakimiż są marnymi żołnierzami w porównaniu ze wspaniałymi rycerzami Austrii, takimi jak na przykład Walther. Rozkazuję, aby mężczyźni, kobiety i dzieci przybyli na zawody pod karą śmierci, jeśli się do tego rozkazu nie dostosują. Wszyscy w Altdorf mają być świadkami triumfu Walthera." 137 Ludność Uri była wściekła czytając zniewagi zawarte w obwieszczeniu. Szybko powiadomiono Wilhelma Telia o zawodach. Gessler napisał, iż wszyscy mieszkańcy Altdorf mają obserwować zawody, lecz tak naprawdę, wspomniał o karze śmierci tylko i wyłącznie ze względu na syna Wilhelma Telia. Chciał być pewien, że młodzieniec przyjdzie na zawody. Byłą to bardzo ważna część planu Gesslera. Trzy dni później cała ludność Altdorf zgromadziła się na rynku miasta. Gessler przybył z Waltherem, który pośpiesznie opuścił Zurich, by pojawić się w Altdorf. Austriak był ogromnym, muskularnym mężczyzną. Był doskonałym strzelcem, najlepszym łucznikiem w Austrii. Ludzie z Altdorf wierzyli jednak, że Wilhelm Tell jest lepszy od Walthera i z niecierpliwością oczekiwali walki, w której Walther będzie ostatecznie i prawdziwie pokonany. Nadeszła chwila rozpoczęcia zawodów, ii Walther stanął pośrodku rynku. Zagrały fanfary, tłum ucichł. Gessler wysunął się do przodu. - Kto przyjmie wyzwanie najlepszego łucznika świata? Czy ktokolwiek odważy się? - zawołał. W tej samej chwili, trzymając kuszę w dłoni, wystąpił na środek placu Wilhelm Tell. - Ja się odważę - powiedział dźwięcznym głosem. - Do czego będziemy strzelać? Pokaż mi cel, a ja pokażę wam do czego służy kusza. Gdzie jest cel? To był moment, na który czekał Gessler. Skinął na trzech żołnierzy, którym wcześniej wydał perfidne rozkazy. Zanim ktokolwiek mógł ich powstrzymać ruszyli w kierunku tłumu, schwytali syna Wilhelma Telia i wyciągnęli go na środek placu. - Cóż to znaczy Gessler? - wykrzyknął Wilhelm. - Jaki brutalny podstęp przygotowałeś? Gessler uśmiechnął się ponuro. - Pytałeś do czego będziemy strzelać! Celem będzie twoje własne dziecko! - powiedział Gessler wskazując na syna Wilhelma. Na te słowa krzyk i lament wstrząsnęły zdumionym tłumem. Wilhelm Tell zbladł. Nie mógł się wycofać z walki. Przyniosłoby mu to wiele niesławy. Ale jak strzelać do własnego syna?! Był to najbardziej diabelski podstęp, jaki wymyślił do tej pory Gessler. - Ty szatanie! Będziesz się smażył w piekle za to! - wykrzyknął Wilhelm dygocąc z przerażenia i wściekłości. 1 139 - Och, myślę, że nie...-odpowiedział Gessler.-Nie proszę cię abyś strzelał do syna. Popatrz! - Gessler wyciągnął z kieszeni duże czerwone jabłko. -W to będziesz celował. Chłopca przywiążemy do drzewa lipowego, a ty położysz mu to jabłko na głowie. Jeśli jesteś dobrym łucznikiem jak ludzie mówią, to ty i twój syn nie macie się czego obawiać. Lecz, jeśli nie... - Gessler pogłaskał się po głowie złowieszczo. Nie musiał mówić więcej. Wciąż dygocąc, Wilhelm Tell wziął jabłko i położył na jasnych włosach chłopca, kiedy gubernatorscy oprawcy przywiązali go do drzewa. - Stój nieruchomo mój drogi chłopcze - szepnął do niego. - Nie porusz się, bo m.ogę nie trafić. Chłopiec próbował uśmiechnąć się. - Zrobię co będę mógł, ojcze -powiedział słabym, przestraszonym głosem. Wilhelm ucałował syna. Modlił się, by nie chybić celu. Targał nim strach przed zabiciem chłopca. Wilhelm szedł wolno przez plac. Postawił stopę na linii wyznaczonej dla zawodników. Podniósł kuszę i wytężywszy wszystkie siły woli i ciała, zamarł w bezruchu celując w jabłko. Nikt, łącznie z Gesslerem, nie mógł oderwać wzroku od Wilhelma Telia. - Wilhelm jest zbyt przestraszony, by strzelać dokładnie. Jego syn umrze na pewno! - Pomyślał szatańsko rozradowany Gessler. Wilhelm ujrzał małą, przestraszoną / twarz syna na celowniku swej kuszy. Oczy syna wpartywały się w Wilhelma. Wilhelm czuł drżenie całego ciała. Musi opanować swój strach. Wolno podniósł kuszę tak, aby strzała i jabłko na głowie jego syna znalazły się w jednej linii. Z rosnącym przerażeniem zwolnił cięciwę i szybko zamknął oczy. Nie mógł znieść tego widoku. 140 Nie powinien się jednak obawiać. Jego strzała osiągnęła swój cel z taką samą precyzją, jak zawsze. Przecięła powietrze i wbiła się prosto w jabłko, które rozleciało się dokładnie na dwie połowy. Tłum wydał gromki okrzyk radości. Ludzie zaczęli biec przez plac, aby pogratulować Wilhelmowi zadziwiającego wyczynu. Wilhelm miał w oczach łzy radości. Tymczasem Gessler był wściekły. Jego plan zupełnie się nie udał. Odwrócił się i zabierając Walthera ze sobą zaczął opuszczać plac dumnym krokiem. Nie uszedł daleko, gdy Wilhelm Tell zatrzymał go okrzykiem. - Gessler! Widzisz to? Wilhelm trzymał następną strzałę w dłoni. - Jeśli zabiłbym mojego syna, ta strzała przebiłaby twoje złe serce! Masz, weź ją! - Wilhelm cisnął strzałą w kierunku Gesslera, który uskoczył przestraszony. Tłum buchnął śmiechem. - Zatrzymaj ją, jako prezent z zawodów.- Wilhelm głośno dworował sobie, gdy Gessler opuszczał plac. - Mam ich o wiele więcej. Przysięgam, że w dniu, w którym my Szwajcarzy wyrzucimy Austriaków z naszego kraju, jedna z nich będzie przygotowana specjalnie dla ciebie! 141