Baśnie i legendy z różnych stron świata Oficyna Wydawnicza KARAT Tarnów 2993 © Copyright by „KARAT" Co. Ltd., Tarnów 1993 Ali rights reserved! Projekt okładki: Marek Gil Redaktor: Mirosław J. Niedbałowski Redaktor techniczny: Tomasz Miśtak Korekta: Maria Kozioł 'Bogom, Ludzie, wschodnie mity, legendy i opowieści Printed in Poland Oficyna Wydawnicza „KARAT" Co. Ltd. Tarnów 1993 Wydanie pierwsze ISBN 83-85601-40-6 Skład: KARAT Co. Ltd., Tarnów, ul. Krakowska 2 Druk: Drukarnia Narodowa w Krakowie, ul. M. J. Piłsudskiego 19 ni 3 Rum i król podziemnego świata opowieść indyjska 'awnymi czasy, tak dawno, że dzisiaj nikt już nie pamięta kiedy się to działo, w dalekich Indiach, w jednym z wielkich i pięknych miast leżących nad świętą rzeką Ganges, mieszkał pewien człek. Był dobry, spokojny i cichy. Nikomu nie wadził, nikomu nie wchodził w drogę, nie potrafił się przechwalać ani w tłumie przepychać łokciami, przeto uchodził za miękkiego i słabego, a słabymi i miękkimi zwykle się pogardza. Nie dlatego wszakże, iż tylko na pogardę oni zasługują, lecz z tej przyczyny, że się ich bać nie potrzeba. O! Niechby ktoś okazał wzgardę takiemu, którego określa się mianem człowieka twardego! Rychłoby pożałował! A zatem dla naszego człeka życie stanowiło jedno pasmo udręk. Załatwianie najbłahszej rzeczy urastało dlań do rangi wielkiego problemu, a troski i zmartwienia nie opuszczały go ani na krok. W końcu zatem pomyślał: „— Skoro mam wieść taki żywot od poranku dzieciństwa aż do zmierzchu starości, będąc pogardzanym przez wszystkich wokoło, to bez ochyby lepiej uczynię, jeżeli rozstanę się z tym podłym światem. Odejdę precz, zaszyję się w dżungli i wiodąc żywot pustelnika, będę skarbił sobie zasługi u bogów mieszkających wysoko, ponad niebieską powałą." Jak postanowił, tak też i uczynił. Wydawszy kostur podróżny z gałęzi figowca i zabrawszy w węzełku nieco żywności na kilka pierwszych dni, bez żalu porzucił zacisze rodzinnego domu, gdzie na świat przyszedł i gdzie przepędził dzieciństwo i młodość i raźno ruszył krętą, wyboistą dróżką ku dżungli, która rysowała się sinoliliową krechą na horyzoncie. Starał się unikać spotkań z ludźmi, bowiem obrzydli mu do tego stopnia, że rozmowa z drugim człowiekiem na najbłahszy nawet temat mierziła go. -5- Wreszcie, po kilku dniach marszu, otulił go zielonkawy półmrok, a ponad głową zawisło sklepienie zbudowane z kłębowiska konarów i lian, ogromnych liści, mchów i porostów zwieszających się festonami z na poły zbutwiałych konarów drzew dziewiczego lasu. Z górnych pięter dżungli dobiegały jego uszu odgłosy ptaków i po-wrzaskiwania małp. Coś niepokojąco szeleściło wśród niskich roślin o kolorowych liściach, zwartym dywanem porastających oślizgłą, rdza-woczerwoną glebę. Wędrowiec po raz pierwszy od wielu, wielu lat poczuł, że wszystko zło, rodzące się zeń lęki i zagrożenia, zmartwienia i troski zostały hen, daleko, wśród murów miejskich ulic, wśród wiejskich chat, wśród uprawnych pól. Poczuł się nareszcie wolny i spokojny. Poznał uczucie, za którym podświadomie tęsknił od tak dawna i poznał całą wspaniałość owego uczucia. W dżungli cudownej kolorami roślin, przystrojonej klejnotami kwiatów, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał, było parno. Powietrze gorące i przesycone wilgocią, skraplającą się na skórzastych liściach jakichś nieznanych mu drzew, z trudem docierało do płuc. Rychło ubranie stało się mokre, a włosy zlepił pot, który zrosił całe ciało. Wędrowiec rozebrał się zatem, pozostając w samej tylko przepasce biodrowej i odczuwszy ulgę, ruszył w dalszą drogę. Przedzierał się z uporem przez gąszcz, chcąc co prędzej odejść jak najdalej od uczęszczanych szlaków, a natrafiwszy na dogodne miejsce, zamieszkać tam już na stałe. Dla kogoś, kto ani nie znał dżungli, ani nie nawykł do kontaktów z naturą, wędrówka owa stanowiła prawdziwą torturę. Giętkie gałęzie boleśnie smagały go po twarzy i ramionach. Ostre ciernie kaleczyły stopy. Serce od wysiłku waliło jak oszalałe i zdawało się, iż chce wyskoczyć z piersi. Lecz w końcu cały ów wysiłek został nagrodzony. Oto bowiem drzewa poczęły rzednąć, a na końcu oczom utrudzonego człeka ukazał się widok pożądany — rozległa polana, skąpo porośnięta niskimi kępkami jakichś bylin i krzewów, pełna różnokolorowego kwiecia i zewsząd otoczona zwartymi ścianami dziewiczego lasu. Wyniosłe bambusy chyliły się w łagodnym podmuchu wietrzyku, a postrzępione ogromne liście bananowców, spomiędzy których zwię- szały się dorodne kiście dojrzałych owoców, ocieniały źródełko dające początek wąziuchnej strużce wody ginącej kędyś hen, w zbutwiałych pokładach obumarłych liści zaścielających ziemię pomiędzy pniami leśnych olbrzymów. Trudno było wymarzyć lepsze miejsce, aby w nim zbudować mieszkanie. Złożył więc nasz wędrowiec skromny dobytek na ziemię i zabrał się do wznoszenia z bambusowych pędów skromnej chatynki, która miałaby go ochronić i przed skwarem tropikalnego słońca, i przed ulewą. Powoli szła mu owa praca, bo nie miał ani odpowiednich narzędzi, ani też wprawy w budowaniu chaty, gdy jednak ukończył dzieło, odczuł wielkie zadowolenie i dzień cały poświęcił na odpoczynek. Później zaś czas upływał mu jednostajne — medytował, wędrował po okolicy, coraz bardziej zaznajamiając się z dziką przyrodą, coraz bardziej ją rozumiejąc i coraz bardziej wtapiając się w krajobraz. Nie miał wielkich wymagań — ot, starczyło, że nasycił głód kilkoma bananami, garstką jadalnych korzonków, jagód czy jakichś innych owoców spotykanych w dżungli, a pragnienie zaspokoił krystaliczną, zimną, smaczną wodą źródlaną, by poczuć się szczęśliwym. Tak mu upływały dnie, a dnie łączyły się w tygodnie, tygodnie zaś w miesiące. Zwierzęta zrazu nieufne wobec przybysza z innego niż ich własny świata, powoli przywykły do niego. Nie raz i nie dwa przychodzili doń mieszkańcy dżungli, a pewien stary tygrys nawet zamieszkał razem z pustelnikiem. Przeszło parę lat. Kostur wędrowny wycięty z gałęzi figowca, a wbity w ziemię aby umocnił konstrukcję jednej ze ścian chatynki, zapuścił korzenie i wyrósł na okazałe drzewo, które rodziło wyborne w smaku owoce, przy okazji stanowiąc dodatkową osłonę od deszczu. *** •*• Tego dnia stary samotnik, gdy tylko wstał i obmył twarz z resztek snu, a później posilił się przygarścią ugotowanych młodych pędów bambusa, postanowił że uda się na poszukiwanie pewnych jadalnych korzeni, ktróre mu wyjątkowo smakowały, a których w najbliższej okolicy swego zamieszkania ostatnio nie spotykał. -7- Szedł powoli, często odpoczywając, nieświadomie obrawszy kierunek, z którego przed laty przywędrował, a zatem zmierzał ku przebiegającemu blisko dżungli gościńcowi. Miało się już pod wieczór i pustelnik wiedząc, że za dnia żadną miarą nie zdoła powrócić do schowu na polanie, jął rozglądać za miejscem, w którym mógłby spokojnie przespać noc. Drzewa przerzedziły się mocno i pomiędzy nimi prześwitywała dal otwartej przestrzeni, gdzie żyją ludzie wznosząc swoje miasta i wsie, oraz uprawiając pola. Ponieważ nie miał najmniejszego nawet zamiaru wracać do świata porzuconego przed laty, już zamierzał zawrócić i zaszyć się w gąszczu, gdy naraz jego uszu doleciał głos, jakiego jeszcze nigdy nie posłyszał w puszczy. Był to płacz dziecka. „— Och! — pomyślał pustelnik. — Ktoś tu jest w okolicy. Lepiej abym się z tym człowiekiem nie spotkał." Wszakże płacz niemowlęcia miast cichnąć, narastał. „— Czemuż to nikt nie uspokoi maleństwa? — zastanawiał się. — Jakaż to matka bez serca pozwala, by jej dziecko cierpiało niedolę?" Zatrzymał się, czekając czy płacz ustanie. Mijała jednak chwila za chwilą, a głos — mimo że już z lekka ochrypły — nadal docierał do uszu pustelnika. „— To dziwne. Chyba pójdę i zobaczę cóż tam się dzieje." Szedł tak spiesznie, jak tylko pozwalało na to gęste podszycie i gdy dotarł na sam skraj dżungli, słońce lada chwila miało skryć się poza widnokręgiem, udając się na spoczynek po dniu pracowitej wędrówki po niebiańskim gościńcu. Śród paproci, które swymi pierzastymi liśćmi je ocieniały, spoczywało drobne ciałko dziecka. Teraz dziecko już nie płakało. Najwyraźniej zabrakło mu na to sił i łez, lecz wstrząsał nim spazm jakiś i drgały wszystkie mięśnie. Dziecko było zupełnie samo, a jego wygląd najwyraźniej świadczył, że cierpi męki głodu i pragnienia. Skąd się tutaj wzięło, żadną miarą nie sposób było dociec. Wszakże pustelnik przypuszczał, że pewnie jego ojciec czy matka, albo też i oboje rodzice zginęli od kłów drapieżników, które swą zdobycz odciągnęły w głąb tropikalnego lasu, pozostawiając -8- — jako nazbyt lichy kęs — tę oto ludzką kruszynę, która niechybnie byłaby zginęła, jeśliby stary samotnik jej nie odnalazł. Wziął niemowlę na ręce i kołysząc je leciutko, przyciskał do piersi, aby uspokoić. — No i cóż ja ci dam? Cóż dam? Później zaś nadłamał łodygę liany pewnego gatunku, a z miejsca zranienia jęła natychmiast wypływać woda. Zebrał jej trochę w kubek, który sporządził ze zwiniętego liścia i napoił niemowlę, a gdy jeszcze je nakarmił roztartym na papkę kawałeczkiem słodkiego banana, uspokoiło się i natychmiast zasnęło. Noc obojgu minęła spokojnie. Kiedy tylko pozłocista kula dziennej gwiazdy rozświetliła nieboskłon, pustelnik wziąwszy maleństwo na ręce, ruszył w powrotną drogę do swojego szałasu. Teraz musiał iść jeszcze wolniej, aby bezbronnej istotce nie stała się żadna krzywda, a ponadto co jakiś czas musiał ją karmić. Minął poranek i przedpołudnie, nadszedł wieczór i dopiero wówczas pustelnik wszedł do chatynki na polanie. I od owej pory stary człowiek już nie był sam, bo zajął się wychowywaniem znalezionej dziewczynki — bowiem jak się okazało, była to dziewczynka — której nadał imię Pramadwara. Zgoła inaczej żyło mu się teraz. Chcąc nie chcąc, musiał poświęcać mniej czasu na medytacje i modły, za to bardziej zabiegać o przyziemne sprawy. Przybyło mu pracy, ale też stał się jakiś radośniejszy, bo zrozumiał, że mając cel w życiu i sens tego życia widząc, mniej ono męczy i mniejszym ciężarem obciąża barki śmiertelnika. Dziewczynka rosła i nabierała sił, nie wiedząc, iż poza nią i pustelnikiem, którego uważała za własnego ojca, są jeszcze i inni ludzie na świecie. Brak zmartwień, proste życie, proste pożywienie, dnie całe spędzane na wędrówkach po lesie sprawiły, iż Pramadwarze nie znane były ni choroby, ni smutek. W miarę jak upływał czas i przemijały pory roku — suche i dżdżyste — coraz bardziej doroślała, zaś w miarę jak doroślała, również i piękniała, nabierając powabnych kobiecych kształtów. Jakże się cieszył stary -9- pustelnik, że w promieniu wielu mil nie ma żywego człowieka, i że z tej choćby przyczyny jego przybrana córeczka, jego Prawadwara, nie opuści go nigdy i pokąd tylko słońce świecić będzie dla jego oczu, pokąd nie ogarnie go zmrok wiecznej nocy, będzie mu podporą i pociechą. Dżungla, która dla dziewczyny — wyrosłej już na pannę nadającą się w sam raz do zamęścia — była domem, nie kryła żadnych tajemnic. Znała ją na wylot i po wielokroć przebiegała jej ścieżki. Już to by uzbierać coś do zjedzenia, już to, aby zerwać pęk kwiatów pyszniących się swoją urodą i upleść z nich wieńce na szyję i głowę. Nie wiedząc nic o wielkim świecie pełnym ludnych miast, wsi licznych rozsianych wśród pól, nie wiedząc nic o pięknych strojach i bogactwie klejnotów wyrabianych ze złota i szlachetnych kamieni, nie tęskniła za życiem innym, niżeli wiodła i nie pożądała nijakich zmian. Wszakże nic na tym świecie nie jest takie, jak byśmy chcieli, zaś los często bywa złośliwy. Przeznaczenie natomiast jakie jest komu pisane, zwykle go nie omija, chyba żeby w sprawę wmieszali się sami niebianie zamieszkujący ponadsłoneczny świat i z rzadka tylko goszczący między śmiertelnymi. * * * Miało się już przed południe i słońce prawie sięgało zenitu. Rozgrzane wilgotne powietrze wprost dusiło, a obfity pot zlewający całe ciało Pramadwary sprawiał, że pragnęła tylko jednego: zanurzyć się w chłodnej wodzie leśnego jeziorka i spłukać z siebie zmęczenie i brud, który łatwo przylegał do spotniałej skóry. Z ulgą zatem powitała niebieszczejącą tafelkę wody, zasługującą raczej na miano większej kałuży, niż jeziorka, a z jeszcze większą ulgą, zrzuciwszy wierzchnie odzienie zszyte z odpowiednio obrobionej kory pewnego gatunku drzewa, zanurzyła się aż po szyję w przyjemnej toni. Leżała na wznak, wpatrując się w bezkres błękitnego nieba, odpoczywając wyzbywszy się wszystkich myśli. Odpoczywając w ten szczególny sposób, charakterystyczny dla ludzi nawykłych do rozmyślania o rzeczach i zjawiskach z przyjemnością nie mających nic wspólnego. Powoli przemijała chwila za chwilą, słońce sięgnąwszy szczytu nieba jęło niepostrzeżenie opuszczać się ku zachodowi, rozgwar stworzeń -10- mieszkających w dżungli, leciutki szmer wydawany przez liście wyrosłe na szczytowych konarach, którymi poruszał wiatr, wszystko to podkreślało spokój panujący w przyrodzie, zdając się mówić: „— Nie lękaj się... nie lękaj... przecież należysz do naszego świata, do świata, w którym nic nie dzieje się bez celu; do świata, w którym nikt nie wie co to krzywda..." Pramadwara przymknęła oczy i zdało jej się, że prócz myśli nie pozostało z niej nic więcej, że ciało rozpłynęło się gdzieś w nieskończoności... Było jej dobrze, tak dobrze jak nigdy. I oto naraz czar ów prysł z nagła i niespodziewanie. Uszu dziewczyny dobiegł odgłos łamanych uschłych gałęzi i przedzierania się przez gąszcz niskich zarośli. „— Cóż to może być? — pomyślała. — Na słonia czy bawołu porusza się zbyt cicho, a inne zwierzę nie czyniłoby aż tyle hałasu." Zdziwiona wyszła z wody i przyodziawszy się czym prędzej, kryjąc się śród gęstwiny krzewów i paproci, cichuteńko zbliżyła się do miejsca, z którego jej uszu dobiegł ów dziwny odgłos. Delikatnie rozsunąwszy dłońmi liście, z zaciekawieniem wyjrzała na ścieżkę wydeptaną kiedyś przez słonie, której jeszcze puszcza nie zdążyła, zarosnąć. Wyjrzała i... oniemiała ze zdziwienia. Oto jej oczom ukazała się istota przedziwna. Bez wątpienia należąca do tego samego rodzaju co ona sama i jej opiekun — stary pustelnik. Był to bowiem człowiek, a jak wiemy Pramadwara nie miała pojęcia 0 tym, że żyją jacyś ludzie na świecie. Zobaczyła mężczyznę przyodzianego w strój tak piękny, iż chyba pięknem swoim dorównywał urodzie orchidei — tych żywych klejnotów dżungli. Ubranie uszyte było z materii, której nie potrafiłaby nawet nazwać 1 całe zahaftowane w fantastyczne wzory złotą i srebrną nicią. Przy bla-dobłękitnej kurcie skrzyły się diamentowe guzy, a szafirowa zapinka przytrzymywała przy turbanie pęk piór jakiegoś rzadkiego ptaka. Na widok nieznajomego Pramadwara niechcący wydała okrzyk zdumienia. Mężczyzna, który wyglądał na bardzo zmęczonego, ożywiwszy się, natychmiast obrócił głowę w stronę, z której ów głos go dobiegł. — Kto to? — zapytał. — Kto kryje się w zaroślach? -11- A nie słysząc odpowiedzi, jął prosić: — Nie bój się mnie nieznajomo istoto. Nie lękaj się mnie. Zbłądziwszy śród plątaniny gałęzi i lian, zgubiwszy ścieżkę wiodącą przez dżunglę, potrzebuję pomocy. Jeśli mi jej odmówisz — zginę. Gdy Pramadwara wysłuchała owych słów do końca, choć jeszcze pełna lęku i niepewności, delikatnie rozsuwając dłońmi gałęzie krzewu za którym się kryła, wyszła i stanąwszy przed mężczyzną, zapytała: — Jakże mogę ci pomóc, nieznajomy? Zaś on, nie spodziewając się ujrzeć dziewczynę w tak odludnym miejscu, dziewczynę — chociaż przyodzianą w strój z drzewnej kory, a przyozdobioną tylko girlandami kwiatów — o niebo przewyższającą urodą wszelkie kobiety jakie był do tej pory spotkał, zamiast odpowiedzieć na jej pytanie, zawołał: — O niebianie! Jakaż ona piękna! Jaka piękna! — I ty jesteś piękny, panie— odparła Pramadwara, która żyjąc w leśnej głuszy nie wiedziała co wypada, a co nie wypada mówić i czynić kobiecie. — Jesteś tak piękny, jak najpiękniejsze kwiaty dżungli — ciągnęła. — Nigdy dotąd nie widziałam istoty podobnej tobie! Uśmiechnął się zmieszany zbłąkany wędrowiec słysząc owe słowa, a później zapytał: — Jakże ci na imię, nieznajoma? — Jestem Pramadwara. — Ja zaś Ruru i jestem synem potężnego radży. Ponieważ bardzo mi dokucza i głód, i pragnienie, a ponadto jeszcze jestem nieludzko zmęczony, zaprowadź mnie, proszę, do swojego domu. Wierz mi, że umiem się odwdzięczyć. Gdy stary pustelnik ujrzał swą przybraną córkę wyłaniającą się spośród gąszcza w towarzystwie bogato przyodzianego młodzieńca, pojął że oto zbliża się chwila, w której Pramadwarę przyjdzie mu utracić. Zrozumiał, iż na nic się nie zdały próby uchronienia jej przed światem, zatajanie wszelkiej wiadomości o nim, wychowywanie w niewiedzy, w przekonaniu, że poza ich dwojgiem i puszczą zewsząd otaczającą bambusową chatę, nie ma już niczego i nikogo więcej. Teraz oto pojął, że jeśli komu coś jest przeznaczone, stać się tak musi, choćby i nawet najpotężniejszy z władców jacy żyją, żyli lub żyć będą kiedykolwiek na ziemi, usiłował się przeznaczeniu przeciwstawić. Wszakże nie dał po sobie poznać, iż robak zgryzoty począł drążyć jego serce. Uśmiechnął się i starał się być dla gościa bardzo uprzejmy. Jednocześnie jednak bacznie obserwował młodych i nie umknęło jego wzrokowi to, że oboje byli zapatrzeni w siebie tak dalece, że z trudem docierały do ich uszu słowa, które wypowiadał. Po skromnej wieczerzy i nocy spędzonej na posłaniu wymoszczonym najmiększym mchem, Ruru wstawszy i obmywszy się w strumyku, siadając do śniadania złożonego z owoców, jadalnych korzeni i pędów, powiedział do pustelnika: — Posłuchaj starcze. Pokochałem twoją córkę od pierwszego wejrzenia. Czuję, że i ja nie jestem dla niej obojętny. Pozwól bym pojął ją za żonę. Lecz starzec pokręcił głową: — Nie, mój synu. Nawet o tym nie myśl. Tutaj jej dobrze. Nikt jej nie skrzywdzi. Wszystko dokoła jest dla niej znajome. Ty zaś pragniesz zrabować jej prawdziwe szczęście, a dać w zamian ułudę. Czy możesz zaręczyć, że nie nadejdzie kiedyś taka chwila, gdy znudzony moją Pramadwara odepchniesz ją, odtrącisz od siebie? — Wszak na tym świecie nie ma nic wiecznego — ciągnął dalej. — To poryw serca, nic więcej, który można porównać do podmuchu wiatru, jaki chociaż nieraz i tysiącletnie drzewo—olbrzyma umie złamać niczym lichą słomkę, to przecież zawsze gdzieś tam, w przestrzeni, w dali odległej rozwiewa się, znika, ginie... — Mówisz jak ktoś, kogo srodze doświadczyło życie. Ale przecież nie wszyscy muszą samych tylko utrapień i bólów zaznawać. Jeśli chcesz tego, mogę złożyć przysięgę nawet na starszego Jamę, władcę śmierci i państwa umarłych, że moje uczucie do Pramadwary zawsze będzie jednakie, zawsze stałe. Królewskim jestem synem, nie byle kim! Wiele jej mogę dać. Przyodzieję ją w szaty z najpiękniejszych materii. Obsypię klejnotami najwspanialszymi ze wspaniałych! Pozna życie, o jakim nawet nie śniła! -12- -13- — Ojcze! — zawołała Pramadwara. — Ojcze! Ja chcę być z Ruru. Chcę być z nim już zawsze! Chyba bym umarła, jeśli musielibyśmy się rozdzielić. — Cóż, skoro tak? Skoro i ty pragniesz zostać jego żoną, niech się stanie wedle waszej woli. Pobłogosławił starzec młodym, uśmiechając się żałośnie, a gorycz smutku zalała mu gardło, ściśnięte bolesnym skurczem. Książę Ruru rychło się pożegnał i odprowadzony przez pustelnika na skraj puszczy, ruszył gościńcem ginącym kędyś hen, na widnokręgu, do swojego pałacu w stolicy. A gdy znalazł się na miejscu, czym prędzej wyprawił do chatynki z bambusa, zagubionej w leśnej głuszy, kilka dziewcząt ze szlachetnych rodów, aby nauczyły Pramadwarę wszystkiego, co przyszłej księżnej, a z czasem królowej, wiedzieć i czynić trzeba. * * * Czas płynął szparko, prędko więc nadszedł dzień, w którym pan młody miał przybyć po swą narzeczoną, aby ją zabrać do dalekiego miasta i zaślubiwszy, uczynić najszczęśliwszą ze szczęśliwych. Był cudowny, rześki ranek. Małpy i papugi uganiały się z wrzaskiem pośród odwiecznych leśnych olbrzymów. Słońce, które dopiero jęło się wspinać ku wierzchołkowi firmamentu, jeszcze nie dokuczało swym żarem. Roześmiana, szczęśliwa Pramadwara, w otoczeniu przyszłych dworek, wybiegła na rozległą polanę, by po raz ostatni pobawić się w miejscu, w którym spędzała lata dzieciństwa i młodości. Gdzie uczyła się stawiać pierwsze kroki, nazywać pierwsze rośliny, wypowiadać pierwsze słowa. Dziewczęta goniły się z piskiem, tańczyły w kole ująwszy się za ręce, a gdy czuły zmęczenie, siadały wprost na rozgrzanej murawie. Później zaś, odpocząwszy nieco, znów zaczynały zabawę od początku. Miało się już pod południe i z dżungli, od tej strony gdzie w oddali przebiegał gościniec, dało się słyszeć słaby odgłos przedzierających się przez gęstwinę jezdnych — to przybywał książę Ruru ze swą świtą. -14- Pramadwara z radością w oczach jęła biec, aby co rychlej móc powitać narzeczonego. Lecz oto naraz — zgoła niespodzianie — stała się rzecz straszna: niebacznie nastąpiła na cielsko jadowitego węża, który przypełzł ze swej jamy, aby wygrzewać się na słońcu. Królewska kobra z sykiem otwarła paszczę, jednocześnie rozkładając kaptur, na którym widniał wyraźny rysunek okularów. Dziewczyna poczuła coś przypominającego smagnięcie biczem — to ogon gada uderzył ją po łydkach, a jednocześnie ostre kły zatopiły się w żyle tuż nad kostką. Wszystko trwało mgnienie oka i wąż, ukąsiwszy, czym prędzej od-pełzł w kępę pobliskich zarośli, by skryć się w jakiejś niedostępnej rozpadlinie. Pramadwara raz tylko krzyknąwszy stała blada, drżąc na całym ciele. Prysnęła wesołość, śmiech zamarł na ustach dziewcząt, które rychło otoczyły pannę młodą. Ona zaś bladła coraz bardziej, wzrok jej mętniał i wiotczały mięśnie. Jad wraz z krwią rozlewał się po całym ciele. Osunęła się na kolana. Potem jeszcze, podpierając się rękoma, próbowała wstać. Na nic się jednak zdały te wysiłki. Z jękiem upadła na wznak. Usiłowała coś powiedzieć, lecz tylko bezgłośnie poruszyła wargami. Dziewczęta stały nad nią z przerażeniem w oczach, wiedząc że już nikt i nic nie może pomóc leżącej, bowiem na jej twarzy odcisnęło się straszne piętno śmierci. Odeszła cicho do Krainy Umarłych w chwili gdy Ruru, bodąc boki rumaka ostrogami, wychylił się z gęstwiny na polanę. Widok jaki ujrzał, omal nie doprowadził go do szaleństwa. Zeskoczył na ziemię, wziął umarłą w ramiona i z jękiem boleści, który wydobył mu się z piersi, zaniósł ją do bambusowej chaty. Stary pustelnik długo patrzył na złożone na posłaniu z mchu ciało i chociaż po jego policzkach nie spłynęła ani jedna łza, a z ust nie wydobyło się ni jedno słowo skargi, widać było, że ból go przytłoczył. Poszarzały na twarzy, zaciskając palce na udach z taką mocą, że aż pobielały mu knykcie, jął miarowo kołysać się to w tył, to w przód. A gdy minęło wiele chwil i ciało zmarłej poczęło już tężeć, powiedział wreszcie: -15- — Oto stało się. Stało się to co najgorsze. Lękałem się ciebie, bo przyszedłeś ze świata bólu i łez, i nieszczęścia. Miałem rację, bo i ból i łzy, i nieszczęście przyszły tu wraz z tobą. Zabrałeś mi jedyną radość, pociechę i nadzieję na spokojną jesień życia. Teraz odejdź wraz ze swymi ludźmi. Odejdź i bądź przeklęty! — Nie ty jeden cierpisz starcze, bo i ja również, a bogowie tylko wiedzą, który z nas bardziej — odrzekł na to Ruru. — Nie przeklinaj mnie, bo nie ma w tym co się stało żadnej mojej winy. Posłuchaj pustelniku! Życie bez Pramadwary straciło dla mnie wszelki sens, dlatego pójdę do Królestwa Śmierci, stanę przed tronem Jamy, który tam włada i albo wrócę tutaj wraz z twą córką, albo już zostanę w podziemiu na zawsze. — Nie wiesz co mówisz, młodzieńcze. Nie wiesz co mówisz — starzec pokręcił głową. — Jeszcze nikomu nie udało się powrócić z Państwa Umarłych do podsłonecznego świata! Nie uda się i tobie! Szary pył gościńca okrył całe ciało Ruru, który przyodziany w proste ubranie płócienne, boso i z okrytą głową, dzień po dniu w spiekocie słonecznego żaru wędrował uparcie ku krainie, w której — jak twierdzili świątobliwi bramini — znajdować się miało wejście do Królestwa Śmierci. Przemijał tydzień za tygodniem, a młodzieniec nie ustawał w męczącej wędrówce. Upodobnił się do ubogiego pątnika, wychudł, poczerniał, przygarbił się. Tylko oczy błyszczały mu niczym dwa rozżarzone węgle. Nikt nie mógłby się nawet domyślić — patrząc na Ruru — że ma przed sobą dumnego księcia, nie zaś żebraka. Przedzierał się przez mroczne gęstwiny leśne, cierpiąc głód i pragnienie. Przepływał rzeki. Niemal nie utonął w bagnistej topieli. Nieomal nie zginął śród pustynnych wydm... Nie ustawał przecież, wciąż idąc naprzód, nie chcąc zawrócić, nie umiejąc zawrócić. Jedna mu tylko pod sklepieniem czaszki błąkała się myśl: „— Zobaczyć ją. Zobaczyć znów Pramadwarę." Aż oto któregoś dnia, gdy nad pustkowiem rozpostarła się szaroli-liowa mgiełka zmierzchu, a słońce zawisło tuż-tuż ponad horyzontem, by się za kilka chwil za nim skryć na długie nocne godziny, spostrzegł -16- wśród nagich kamieni milczącego wzgórza, które samotnie tkwiło pośrodku rozległej równiny, z rzadka porosłej wątłymi kępkami trawy, wchód wiodący kędyś w głąb ziemi. Ruru rozpoznał w nim wejście do krainy, którą rządzi straszny Jama, pan śmierci. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisywali świątobliwi bramini. Nie wahał się, nie ociągał. Śmiało wspiął się po niezbyt stromej pochyłości i znalazł przed tajemniczym wejściem. Bez zastanowienia przekroczył próg podziemnego świata. Zrazu ogarnęła go ciemność. Od kamiennych ścian wąskiego korytarza ciągnął dojmujący chłód. W powietrzu czuć było wilgoć. Szedł po omacku, wyciągniętą ręką trzymając się ściany i wysoko podnosząc nogi, w obawie by się nie potknąć i nie upaść. W miarę jak coraz bardziej zagłębiał się w podziemie, przybywało światła. Zdawało się, że sączy się ono jakąś dziwną błękitnozłotą poświatą ze ścian. Korytarz zaś coraz bardziej się rozszerzał, przechodząc z czasem w wygodny, obszerny tunel, którego dno wyścielał miałki srebrzystobiały piasek. W końcu, gdzieś w oddali, zamajaczył — niczym krwistoczerwony punkt — wylot z owego podziemia. Gdy Ruru dotarł do tego miejsca, zobaczył przed sobą salę pałacu skrytego głęboko w trzewiach ziemi. Pałacu, którego niewyobrażalne wprost bogactwo przyprawiało o zawrót głowy. Pałacu, którego podwoje otwierał przed śmiertelnymi sam pan śmierci—Jama. A jeśli nawet któremuś z ludzi, po rozlicznych trudach, które pokonać mógł wyłącznie ktoś o niezwykłym harcie ducha i niepospolitym uporze, udało się samemu trafić do siedziby władcy umarłych, to już nie opuszczał jej nigdy. Bowiem kto raz przekroczył granicę Krainy Śmierci, stawał się jej mieszkańcem, a powrotna droga do podsłonecz-nego świata była dlań na zawsze zamknięta. Wszakże były to niezbyt liczne przypadki, tak że prawie wcale nie zasługiwały na pamięć. Zresztą ci, którzy świadomie i dobrowolnie udawali się do Państwa Umarłych, czynili to z chęci porzucenia doczesnego żywota, który był dla nich tylko pasmem udręk i boleści. Inni zaś za żad-vporzuciliby radości i piękna świata pełnego cudownych -17- zapachów, barw kwiatów i ziół, śpiewów ptasich, łagodnego szumu wietrzyku w konarach drzew, cudownej pieszczoty wodnej toni... Książę Ruru wszakże nie należał ni do jednych, ni do drugich. On wszedł do tajemniczej podziemnej krainy nie po to, by w niej pozostać na zawsze, lecz aby z niej wrócić do świata żywych wraz z piękną Pramadwarą, którą z nagła i niesprawiedliwie powołał Jama do swego królestwa. Wędrował teraz przez niezliczone sale pełne skarbów, o jakich najbogatszemu nawet'maharadży się nie śniło. Rozglądał się ciekawie dookoła, chcąc zobaczyć jak najwięcej, a prócz tego zapamiętać drogę, którą podążał, a miał nadzieję także i wracać. W końcu dotarł do rozległej komnaty, w której w otoczeniu dworzan tronował straszny Jama. Była to sala ogromna i bardzo wysoka, oprócz królewskiego tronu pozbawiona wszelkich mebli. Naga kamienna posadzka ułożona ze stalowoszarych płyt, głucho oddawała kroki stąpającego po nich Ruru, kroki, które echem wracały, odbite od surowych ścian wyłożonych taflami czerwonawego piaskowca. — A zatem ważyłeś się, ludzki robaku, na owo szaleństwo? — Rzuciłeś wyzwanie mnie, panu podziemia? — gniewnie zapytał Jama z wysokości swojej stolicy. — Cóż nazywasz szaleństwem, królu? To, że własny los rzuciłem niczym stawkę w grze? — Co nazywasz grą? — z ironią w głosie zapytał władca krainy śmierci. — Kusisz mnie. Nic więcej. Mojej potędze żadna inna dorównać nie może. Każde ziemskie stworzenie, wcześniej czy później musi ulec. Ty, robaku, chcesz ze mną grać? Ha, ha! Nie brakuje ci tupetu i bezczelności! — Jesteś bez serca, Jamo. Jesteś bez serca i dlatego nie możesz pojąć, że ktoś dla drugiego człowieka gotów jest zaryzykować wszystko, nawet własne życie. Może masz rację. Może istotnie jest zbytkiem śmiałości to co uczyniłem, lecz wiedzieć musisz jedno — że nie płochość, nie zarozumiałość, nie szaleństwo mnie tutaj przywiodły, ale boleść i żal po stracie tej, którą mi wydarłeś. — O czym ty mówisz? A raczej o kim? — zdziwił się Jama. — Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? Może szydzisz ze mnie? -18- — Zaiste nie! — zawołał król podziemia. — Jedną ją miałem! Jedną, którą ukochałem całym swoim sercem i w dniu, w którym miałem się związać z piękną Pramadwarą węzłem małżeńskim, tyś wysłał kobrę by ta ją zabiła! Okrutny! na nic nie zważasz! Lubujesz się w bólu i łzach, i rozpaczy! Miłe ci są jęki udręczonych! Ruru prawie krzyczał, w oskarżycielskim geście wyciągając rękę w kierunku Jamy. Ów nic nie mówił. Ukrył twarz w dłoniach i tylko rytmicznie pochylał się to w tył, to w przód. W sali zapanowała niczym nie zmącona cisza. Ruru stał ze śmiało podniesioną głową, jakby w oczekiwaniu ciosu, gotów go przyjąć bez słowa skargi, bez zmrożenia oka. Dworzanie zaś z przerażeniem spoglądali na swojego pana, pewni iż za chwilę gniew jego dojrzeje, niczym gorąca wulkaniczna lawa wyleje się z serca, zdławi go, uchwyci za gardło, dłonie zaciśnie w pięści, rozogni wzrok. Mniemali, że oto los śmiertelnego, który tutaj wtargnął, mącąc spokój królestwa śmierci, jest już przesądzony, że swoją bezczelną przemową, sam na siebie wydał wyrok. Jakież zatem było ich zdziwienie, gdy oto naraz Jama uniósł głowę, odjął dłonie od twarzy i cichym, łagodnym głosem przemówił: — Mylisz się książę. O, jakże się mylisz! Jak źle mnie oceniasz! Mam serce i rozumiem co znaczy boleść. Wszakże — chociaż być może trudno w to uwierzyć — nie wszystko mogę. Jest coś, co przerasta moją moc, coś co rządzi Wszechświatem: podziemiem, ziemią i niebiosami. Jest to Przeznaczenie... — Nie moje zatem okrucieństwo — ciągnął po chwili przerwy — o które mnie oskarżasz, zabrało ci Pramadwarę. Jej los się dopełnił, jej żywot dopalił i nikt i nic nie mógł zapobiec temu, co się stało. — A zatem wszystko na próżno. Wszystko na próżno... — wyszeptał Ruru. Później zaś krzyknął: — Zatem istotnie niczego nie możesz?! Wszak jesteś królem śmierci?! — Owszem, mogę wiele. Mogę tobie darować życie, choć nie powinienem, skoroś własnowolnie przekroczył próg żywota. Wróć do pod-słonecznego świata, wróć tą samą drogą, którą przyszedłeś. -19- — Nie! Wolę zostać! Chcę zostać! Tu przynajmniej będę mógł oglądać moją Pramadwarę. Zdumiał się Jama słowami księcia. Dwie wielkie łzy spłynęły mu po policzkach, a na obliczu odmalowało się wzruszenie. — Cóż — wyszeptał, raczej do siebie kierując owe słowa niż do Ru-ru. — Cóż. Byłby jeden sposób ulżenia doli tego nieszczęśnika. Tylko czy gotów będzie zapłacić tak wysoką cenę?... — Zapłacę każdą! Żadna nie będzie wysoka! Jeżeli tylko jest jakaś nadzieja, ba! choćby cień nadziei, nie zawaham się przed niczym, bylebym tylko mógł odzyskać narzeczoną i razem z nią powrócić do krainy żywych! — zawołał Ruru. — Zatem posłuchaj, książę. Mocen jestem dziewczynie przywócić dech życia. Mocen jestem oddać ci ją, byście razem odeszli z podziemia. Ale wiedzieć musisz, że to wiele kosztuje — rzekł Jama. — Przecież powiedziałem: Zapłacę każdą cenę! — Cena jest ogromna! Możesz odzyskać Pramadwarę tylko wówczas, jeżeli oddasz za nią pół swojego życia. Czy się zgadzasz? Lecz nie bądź pochopny. Zastanów się, pomyśl. — Och królu! Wielki Jamo! Dobrotliwy, miłosierny Jamo! Gotów byłem nigdy więcej nie oglądać słonecznego blasku! Gotów byłem pozostać w krainie martwych, byle tylko być blisko ukochanej. Ty zaś mi dajesz w prezencie pół mojego życia i nowe życie Pramadwa-ry. Nad czym mam się zastanawiać? Przypadł Ruru do stóp pana śmierci, uścisnął je i dotknął swym czołem w podzięce. Wówczas król podziemia skinął dłonią, a jego dworzanie przywiedli do tronowej sali piękną Pramadwarę. * * * Ruru z dziewczyną czym prędzej opuścili pałac władcy zmarłych. Z ulgą i radością przywitali blask słońca i z lubością wciągnęli w nozdrza zapach rozgrzanej ziemi — szczęśliwi, bo wolni. Drogę powrotną, choć długa i uciążliwa, pokonali w miarę szybko, tak iż rychło dotarli na skraj dżungli, w sercu której wznosiła się zbudowana z bambusa i palmowych liści chatynka pustelnika. -20- Dziwne wzruszenie ogarnęło dziewczynę. Spoglądając na znajome miejsca, poczuła rozrzewnienie. Zapomniała o Ruru, o świecie całym, pragnąc jak najprędzej znów znaleźć się przy człowieku, którego uważała za ojca. Młodzieniec zaś podążał jej śladem. Gdy w końcu gąszcz ustąpił, drzewa się przerzedziły, a przed oczyma zamajaczyła wielka, pusta połać porosła karłową roślinnością, Prama-dwara poczęła wołać: — Ojcze! Ojcze mój! Starzec, który siedział w chacie, słysząc ów głos zapłakał, bo sądził, że to omam, że złudzenie, które wywołała boleść po stracie jedynej jego pociechy. Ale głos nie milkł, a nawoływanie stawało się coraz bliższe i coraz wyraźniejsze. Podźwignął się więc z ziemi i wyszedł na zewnątrz. Obraz jaki ukazał się jego oczom, przyprawił go o wzruszenie tak silne, że źrenice mu się zamgliły, nogi ugięty w kolanach i osunął się bez przytomności na ziemię. — O bogowie! — zawołała Pramadwara. — Wielki Jamo! Czyż musisz być aż tak okrutny? Czyż po to wróciłeś mi życie, aby je wyrwać temu, którego darzę najczulszą dziecięcą miłością? Lecz starzec nie umarł. Jego serce wezbrało tak wielką radością, że nie było w stanie całą ją pomieścić, więc omdlał. Teraz gdy dziewczyna trzymając siwiuteńką głowę na kolanach, czule gładziła włosy i policzki, pustelnik z wysiłkiem podniósł powieki, a widząc swoją córkę, uśmiechnął się do niej i wyszeptał: — A więc wróciłaś... Naprawdę wróciłaś... Ja zaś zwątpiłem, iż kiedykolwiek jeszcze w tym żywocie nacieszę swoje oczy twym widokiem... A może ja śnię? Może to wszystko ułuda? — Nie śnisz, ojcze! Jestem. Naprawdę jestem przy tobie i nigdy cię już nie opuszczę! Usiadł starzec na ziemi, a odpocząwszy nieco podniósł się na nogi i wówczas ujrzał księcia Ruru, który stał w pewnym oddaleniu, cierpliwie czekając, aż łzy i radość owego niezwykłego powitania przeminą. — Zatem nie rzucałeś słów na wiatr, młodzieńcze? Dotrzymałeś danej obietnicy? — zapytał pustelnik. -21- — Jak widzisz, ojcze — odparł młodzieniec i dodał: — Chyba nie zabronisz mi, abym nazywał cię ojcem? Przytulił starzec jego głowę do piersi i rzekł: — Nie wierzyłem. Tak, nie wierzyłem, że w sercach ludzi prócz zła, nikczemności, okrucieństwa, może zagościć coś zgoła innego. Teraz zaś widzę w jakim byłem błędzie. Tyle miłości, szlachetności, odwagi, samozaparcia, poświęcenia! Wybacz mi Ruru to, że kiedyś cię źle osądziłem, że przeklinałem dzień, w którym tu przybyłeś. Nie miałem racji... Książę uśmiechnął się przyjaźnie i zapytał: — A zatem czy już bez zastrzeżeń zgadzasz się, bym poślubił twoją córkę Pramadwarę? — Nie pytaj synu! Nawet nie pytaj mnie o to! Wszak od chwili w której wyrwałeś ją z Krainy Umarłych, większe masz do niej prawo, niż ja miałem kiedykolwiek! Tyś dał za nią wykup! Ogromny wykup — pół własnego życia! — Tak, to wszystko prawda, niemniej ty ją, starcze, wychowałeś, a tego nie sposób nie docenić. * * * I to już koniec opowieści. Jeśli kto ciekaw, mogę jeszcze dodać, że ślub dwojga młodych odbył się co rychlej. Był cichy, skromny, bez żadnego rozgłosu i uczty weselnej. Skoro zaś losy Ruru i Pramadwary zlały się już w jeden los, małżonkowie zamieszkali w stolicy, w jednym z przepysznych pałaców książę-cia, gdzie żyli w szczęściu i radości przez wiele lat jeszcze, do czasu aż przyszła chwila, w której Jama oboje ich wezwał do Państwa Umarłych. A pustelnik? Pustelnik porzucił chatę w puszczy i zamieszkał w pałacu razem z młodymi, którzy mu byli podporą w starości, zaś ich dzieci, a jego ukochane wnuki największą radością. Pustelnik nie wahał się już wrócić między ludzi, bo widząc piękny wspaniały postępek Ruru zrozumiał, iż nie wszyscy są źli, okrutni i samolubni i nie brakuje także szlachetnych i dobrych. Nimfa i król opowieść indyjska fdzieś hen, daleko, w samym środku ziemi, pnie się ku niebu potężna góra Meru — most pomiędzy światami istot niebiańskich i śmiertelnych ludzi. Zwaliste Himalaje wydają się przy niej kopcami leśnych mrówek. Wierzchołek góry sięga środka niebios, a jej korzenie oplatają serce ziemi. Solidna i niewzruszona, dźwiga na sobie liczne pałace istot nadprzyrodzonych: bogów, asurów, wężokształtnych nagów. Podnóże Meru okrywa mroczna dżungla, broniąca ludziom dostępu do wyższych jej pięter, gdzie rosną cudowne lasy, a rozległe trawiaste zbocza zdobią różnobarwne kwiaty. Rosną tu drzewa cytrynowe obwieszone dorodnymi złocistymi owocami. Zapach białych kwiatów pomarańczy, różowych goździkowców, zielonkawobiałych cynamonowców i żółtych jaśminów przyprawia o zawrót głowy. Wabią oczy żółte i czerwone kwiaty hibiskusów ciemnopo-marańczowe owoce kumkwatów, soczyste mango i słodkie banany. Między drzewami pysznią się rozrosłe kępy imbiru, kardamonu, i kurkumy albo pieprzu o ciemnozielonych, sercowatych liściach i ja-skrawokoralowych jagodach. Pośród bujnej roślinności wznoszą się wspaniałe pałace nieśmiertelnych, do których wiodą starannie utrzymane ścieżki i alejki, wysypane żwirem ze szlachetnych kamieni podlejszego gatunku albo złotym i srebrnym piaskiem. Zaś sam szczyt Meru tworzą nagie skały lśniące tak mocno, że gdy dzień słoneczny, nie można na nie spoglądać bezkarnie, by nie oślepnąć. Nie są to bowiem zwyczajne kamienie, ale rubiny, szmaragdy, diamenty, lazuryty, opale i beryle. Z rozlicznych źródeł tryskają zdroje krystalicznej wody, pędzą po zboczach, tworzą wodospady, ponad którymi unosi się mgiełka drobnych kropelek — mieszkanie tęczy. -23- Słodkie jest życie, jakie na pięknej górze Meru wiodą nieśmiertelni. Słodkie i miłe, lecz nie zawsze pozbawione trosk, choć mogłoby się zdawać, iż te ostatnie są ciężarem jedynie ludzi. W niebiańskiej krainie, ponad powałą chmur mieszkała ongiś cudna apsara-nimfa Urwasi. Jej uroda przewyższała urodę dziewcząt wszystkich trzech światów: nieba, ziemi i podziemia. Ruchy miała powabne i lekkie, a gdy zaczynała tańczyć, jej olśniewająca piękność wprost zapierała dech w piersiach. Pełne przepychu szaty nimfy tkane były z najdelikatniejszych jedwabnych nitek, przetykane złotem, haftowane srebrem, zdobne szlachetnymi kamieniami. Gdy przechodziła, nie słychać było odgłosu kroków, tak delikatnie stąpała, a jedynie szelest sari i cichutkie pobrzękiwanie bransolet. Nic więc dziwnego, iż bogowie chętnie zapraszali ją do swych pałaców. Zaś dwu z nich: Mitra — pan dni i nocy oraz Waruna — władca słonych wód oceanicznych, zakochali się w niej bez pamięci. Ale piocha dziewczyna miast wybrać jednego, obydwu bogom robiła nadzieje, obydwu zwodziła, a potrafiła udawać wspaniale, niczym wytrawny aktor. I każdy z nich wierzył, iż to jemu właśnie odda rękę, nie wiedząc wcale, że ma rywala. Toteż raz jeden, innym razem drugi, zapraszali ją do swych siedzib w ogrodach góry Meru, na uczty, na których nigdy nie mogło zabraknąć najwyszukańszych potraw, najwykwintniejszych owoców, wspaniałych napojów, muzyki, tańców, popisów kuglarzy. Gdy uczta dobiegała końca, a Soma — bóg księżyca wyjeżdżał na niebiańskie sklepienie w srebrnym rydwanie ciągnionym przez karę rumaki, Urwasi lubiła się przechadzać po ogrodowych alejach, upajać aromatem tropikalnych kwiatów i marzyć o szczęśliwym i beztroskim życiu u boku boskiego małżonka. Ciągle nie mogła się zdecydować, którego z dwu konkurentów poślubić i ciągle, na wszelki wypadek, obu zawracała w głowach. Tak w beztrosce upływał czas powabnej Urwasi. Lecz nic nie trwa wiecznie, a najmniej pewny jest uśmiech bogini Lakszmi — pani fortuny i szczęścia. Pewnego dnia obydwaj narzeczeni dowiedzieli się wzajemnie o sobie. Zrozumieli, że przez cały czas dziewczyna ich oszukiwała. Nie wnikali czy z płochości, czy wyrachowania. -24- Serca Mitry i Waruny przepełniła wściekłość. Miłość pana dni i nocy ustąpiła miejsca strasznej nienawiści. Oszukany Mitra wypędził śliczną apsarę z boskiej góry Meru, do świata ludzi. Pozwolił Urwasi zabrać ze sobą jedynie dwa ulubione przez nimfę jagnięta. — Obyś na wieczność musiała pozostać na ziemi. Żeby cję spotkał los najgorszy i człowiek wziął za małżonkę! — krzyczał. Słone łzy spłynęły dziewczynie po policzkach. Ostatni raz obejrzała się za siebie, gdy wyniosłe zbocza, okryte sinoliliową mgiefyą ledwo już było widać na horyzoncie. Pierwszą noc w świecie śmiertelnych spędziła nimfa w podróżnych zaroślach, na posłaniu zgotowanym z gałązek i liści, drżąc z jęku przed złymi ludźmi i drapieżnikami. Gdy pozłocista kula słońca wzniosła się w górę sponad horyzontu, ruszyła boginka w dalszą drogę, której kresu i celu nie ?na)a. Skwar, w miarę jak słońce sięgało zenitu, stawał się coraz dokuczliwszy, a kurz gościńca drażnił delikatną skórę, toteż z radością przywitać jeziorko niezbyt odległe od traktu. Z jakąż ulgą zanurzyła się w chłodnej toni. Pływając mię^ kwiatami lotosu zmywała z siebie kurz, pot, zmęczenie. A gdy po wyjściu z wody usiadła na głazie, w cieniu sykomory, poczuła się jak nowo narodzona. Naraz, w oddali, dało się słyszeć rytmiczne uderzenie • bęben, dźwięki lutni, cymbałów i trąbek oraz stąpanie rozlicznych słonii stukot końskich kopyt. O bogowie! Apsarze Urwasi przypomniała się znów świ^agóra Meru i łzy spłynęły jej po policzkach. Zapragnęła choć z daleka ujrzeć orszak szlachetnie urodzonych ludzi. Oto spomiędzy bananowych gąszczy wypełzł na kształt ogromnego węża szereg słoni z palankinami na grzbietach. Na przewodniku siedział krzepki dobosz, waląc zawzięcie w wielki bęben obciągnięty świńską skórą. Wokół zwalistych, szarych, bryłowatych zwierząt pomykali lekko na zwinnych niczym gazele arabskich rumakach liczni dwornie. Na najpiękniejszym, białym słoniu, okrytym czaprakiem kapiącym od złota i drogich kamieni, siedział młody mężczyzna, pj^y niczym -25- Soma — bóg księżyca, gdy znajdzie się w pełni. Blask bijący od jego oblicza przywodzi na myśl Agniego — pana ognia. Był to król Pururwas. Skoro tylko oczy niebianki spotkały się z oczyma władcy, w sercu obojga rozgorzał płomień miłości. Zapomniała nimfa w jednym oka mgnieniu o przepychu pałaców, o gajach i lasach świętej góry Meru i o goryczy wygnania. Zapomniał król o całym świecie. Nieważne się dlań stały sprawy małe i wielkie, państwo i poddani. I oboje pojęli, że od tej chwili żyć bez siebie nie będą już mogli. Skinął władca na kornaka, a ten wstrzymał słonia. Zszedł na ziemię Pururwas i czym prędzej podszedł do boginki: — Proszę cię pani, zechciej mnie poślubić. — Dobrze, mój królu, lecz wiedz żem boginka i jeśli godzę się być twoją małżonką, to pod pewnymi warunkami. — Choćby najcięższe — spełnię, tylko zostań ze mną. — Więc słuchaj: pierwszy jest taki: nigdy, przenigdy, nie staniesz przede mną rozdziany z szat królewskich. — Dobrze, a drugi? — zapytał młodzieniec. — Widzisz dwoje jagniąt, które podążają za mną? Te zwierzęta kocham jak rodzone dzieci, a towarzyszą mi z nadziemnego świata. Przyrzeknij, Pururwasie, że strzec ich będziesz i nie pozwolisz nikomu uczynić im krzywdy. — Ależ oczywiście! Bardzo lekkie są oba warunki! — Wykrzyknął rozradowany władca. I od tej chwili rozpoczął się dla nich dwojga czas bardzo szczęśliwy. Mijały lata, a oni nie zauważali nawet upływu dni. Ich miłość nie tylko nie słabła, ale wciąż coraz większym rozpalała się żarem. Nie było w całych Indiach małżonków bardziej szczęśliwych. Otoczył Pururwas Urwasi przepychem, który nie ustępował temu, jakiego zaznawała bawiąc w pałacach bogów na górze Meru. Ale tak już bywa we wszystkich z trzech światów, że nic co miłe, szczęśliwe, przyjemne nie trwa w nieskończoność. Oto gdy małżonkowie wiedli ów sielski żywot, w krainie bogów poczęto czynić wymówki Mitrze, iż wypędził tak piękną i miłą dziewczynę. Zabrakło bowiem najweselszej z apsar, tej która najładniej umiała śpiewać i najwdzięczniej tańczyć. I wreszcie bożek Wiśwawasu zstąpił do ludzkiego świata, aby podstępem zwabić Urwasi do nieba. Wiedzieli bowiem nieśmiertelni, iż nimfa mocno związała się z ziemią, że dobrowolnie nie zechce powrócić. Którejś nocy, gdy słodki sen morzył małżonków, zakradł się bożek do pałacowej sypialni i porwawszy jedno z jagniąt przepadł w mroku. Żałosne beczenie zbudziło nimfę, zbudziło też króla. Nie wiedział biedny Pururwas, co czynić. Ratować jagnię z rąk złodzieja znaczyło złamać jeden z warunków przedślubnej umowy, stając przed żoną bez odzienia. Udał więc władca, że sen ma tak twardy, iż nie obudził go przeraźliwy bek i okrzyki żony. Od tamtej pory stosunek Urwasi do męża całkiem się odmienił. Oskarżała go o tchórzostwo, a któraż z kobiet będzie kochać tchórza? Toteż gdy po pewnym czasie znów ciemną nocą do komnaty królowej zakradł się Wiśwawasu, by uprowadzić drugą z owieczek, król nie zważając na to, że jest obnażony, wyskoczył z łoża, by schwytać złodzieja. Ale ów był szybszy, czmychnął przez okno i noc go ukryła. Pururwas złamał obydwa warunki: stanął przed żoną bez królewskich szat i nie obronił jagniąt, które kochał jak dzieci. Wówczas apsara uciekła z pałacu i nikt nie wiedział, w którą poszła stronę. Rozpacz, która ogarnęła króla, graniczyła nieomal z szaleństwem. Płakał, darł szaty, bił głową o ziemię. Przez kilkanaście dni i nocy łudził się nadzieją, że Urwasi wróci, że mu przebaczy, że będzie jak dawniej. Lecz czas upływał, a ona się nie zjawiała. Porzucił wówczas Pururwas stolicę i sam, bez świty ruszył, by ją odnaleźć. Czy deszcz, czy upał, szedł wytrwale naprzód. Z obłędem w oczach pytał ludzi, czy nie widzieli jego żony. Sypiał na ziemi, głód zaspokajał garścią ryżu. Był w wielu krajach, lecz nikt i nigdzie nie widział Urwasi. Któregoś dnia uznojony wielogodzinną wędrówką i mocno spragniony, stanął Pururas nad brzegiem jeziora o błękitnej toni, po której, krążąc w gąszczu lotosów, pływało stadko łabędzi. -26- -27- Król ukląkł na brzegu i gasił pragnienie. W tym czasie największy i najładniejszy z ptaków ozwał się do swych towarzyszy: — Patrzcie dziewczęta, to mój mąż, Pururwas. Owe łabędzie w rzeczywistości były apsarami, a najpiękniejsza nikim innym, tylko boginką Urwasi. Na widok męża żal ścisnął jej serce. Pojęła bowiem, że nadal go kocha i zapragnęła znów się z nim połączyć. Przybrały zatem nimfy ludzką postać i Urwasi stanęła przed królem. Ten oniemiał na widok żony, a po chwili, wróciwszy do równowagi, tulił ją w objęciach. Gdy nacieszyli się sobą, w oczach boginki pojawiły się łzy. — Dlaczego płaczesz? — zapytał król. — Bo serce mi się kraje — odrzekła Urwasi. — Z wyroków nieba nie wolno mi przy tobie zostać. Muszę odejść. — A! Co ty mówisz?! Nie bądź tak okrutna! Swymi słowami ranisz mnie śmiertelnie. Nie chcę żyć bez ciebie. — Nie mów tak, mój mężu! Jeżeli chcesz mnie jeszcze zobaczyć, przybądź tutaj za rok. Obiecuję, że wtedy się spotkamy. Wyrzekłszy ostatnie zdanie Urwasi zniknęła, zniknęły również pozostałe nimfy. Pururwas stał oszołomiony, zapatrzony w toń jeziorną, którą marszczył lekki wietrzyk. Na drobnych falach kołysały się kwiaty i liście lotosów. Nic nie mąciło spokoju przyrody, wokół była pustka. Król westchnął głęboko i wziąwszy kostur podróżny, skierował kroki ku swej stolicy. Rok minął szybko, szybciej niż władca mógł się spodziewać. Pod jego nieobecność nagromadziło się tyle spraw państwowej wagi, że nie miał czasu myśleć o przyszłym spotkaniu. Tylko każdej nocy jawiła mu się we śnie Urwasi i uśmiechając się leciutko, wabiła go skinieniem dłoni. Skoro nadszedł wyznaczony termin, przybył Pururwas w umówione miejsce. W miejscu jeziora wznosił się pałac tak wspaniały, iż go wznieść nie mógł żaden człek śmiertelny. Na dziedzińcu czekała na króla apsara. Po przywitaniu ozwała się w te słowa: — Błagałam niebian o litość nad nami. Wzruszyły ich me prośby i zezwolili, byś razem ze mną ruszył do krainy bogów, jeżeli tego prag- -28- niesz. Nazajutrz, gdy tylko pierwsze promienie słońca rozświetlą firmament, nieśmiertelni zgodzą się spełnić jedno twe życzenie. Możesz więc prosić, byśmy już na zawsze zamieszkali razem w nadchmurnej krainie. — To powiedziawszy nimfa odeszła. Tej nocy Pururwas nie zmróżył oka ani na chwilę. Z niecierpliwością czekał przybycia nieśmiertelnych. Gdy słońce przebiło złocistym blaskiem mroki nocy, stanęli przed królem wysłannicy niebios i zapytali, jakie ma życzenie. — Chcę być jednym z was. Na wieczność zamieszkać ponad chmur powałą, u boku mojej Urwasi — rzekł. — Dobrze, ale nim to nastąpi, musisz coś uczynić. — Jeden z przybyszów podał królowi miedziany kociołek wypełniony po brzegi płonącymi węglami drzewnymi. — Zabierz ten ogień i idź z nim do dżungli. Tam, w miejscu oddalonym od ścieżek i szlaków, podziel ów węgiel na trzy równe części. Niech każda z nich posłuży ci do złożenia ofiary niebiosom. Skoro to uczynisz, możesz powrócić do swej żony, by razem z nią udać się do nieba. Pamiętaj jednak, że masz stąd odejść tak daleko, by nawet najgłośniejszy krzyk wydany w pałacu nie mógł dobiec twych uszu. Ruszaj już, idź, nie zwlekaj! Odszedł Pururwas w dżunglę, czyniąc po drodze znaki na drzewach, aby nie pobłądzić. Ale im bardziej zagłębiał się w gąszczu, tym większe jęły go nękać wątpliwości. — Pozbyli się mnie — myślał — by uciec z Urwasi. Tak, bez wątpienia podle uczynili. Przecież ten kociołek, węgle, jakieś ofiary na pustkowiu, wszystko to nie ma najmniejszego sensu. Zakpili i nic więcej, jestem pewny. Ze złością cisnął kociołek na ziemię i co sił w nogach zawrócił do pałacu. Ale gdy dobiegł na miejsce, z którego wyruszył, spostrzegł z przerażeniem, iż budowla zniknęła, a przed nim, tak jak przed rokiem — rozpościerała się błękitna tafla jeziora. — Cóż uczyniłem?! — zapłakał król. — Nie zaufałem nieśmiertelnym, którzy poddali mnie dziwacznej próbie. Wrócę, złożę ofiarę, może zlitują się i mi wybaczą. Lecz próżno szukał Pururwas kociołka z żarem. W miejscu, gdzie go zostawił, wyrosły drzewa, które we wnętrzu swych gałęzi ukryły ogień miłości tych dwojga: króla i apsary. Od tamtej pory, gdy owe gałązki -29- 1 mocno pocierać o siebie — bucha z nich płomień, bezcenny dar niebian dla nas, śmiertelników. A małżonkowie zapewne spotkali się w krainie bogów, bo wielka miłość potrafi przezwyciężyć największe przeszkody. Tajemnica Wysp Koralowych opowieść indyjska X rzed wielu, wielu laty pewien maharadża udał się na wojenną wyprawę, pozostawiając we wspaniałym pałacu śliczną młodą żonę, która akurat powiła mu syna. O, jakże trudno małżonkom było rozstać się ze sobą. Piękna pani nie taiła łez, władca zaś jakoś nie mógł przekroczyć pałacowych progów, by dosiąść bojowego słonia. — Wracaj rychło mój panie — mówiła królowa. — Wrócę, gdy tylko będę mógł — zapewniał król. Wszakże dnie mijały jeden za drugim, a maharadży nie było widać. Śliczna maharani posmutniała i nie cieszyły jej ni szaty wspaniałe, z najcenniejszych uszyte tkanin, ni klejnoty mieniące się wszystkimi barwami tęczy, ni potrawy najwykwintniejsze, ni napoje najprzedniejsze, ni nawet kwiaty cudowne, których były pełne ogrody. Nie sypiała nocami, nasłuchując czy jej pan i małżonek nie wraca na czele swych zbrojnych. Za dnia zaś wychodziła na szczyt stromego wzgórza górującego ponad pałacem i ponad stolicą, ale go nie wypatrzyła. Jeśli zaś go widziała, to tylko wówczas, gdy nawiedzał ją w sennym majaku. Wszyscy żałowali młodej pani, widząc jak cierpi z tęsknoty. Jedyną jej pociechą był synek — młody książę, który w miarę jak wzrastał, stawał się coraz bardziej podobny do swego zaginionego ojca. *I* **• •*• Któregoś dnia, gdy maharani jak zwykle szykowała się, aby udać się na szczyt wzgórza, bosonogi służący, przyodziany w śnieżnobiały strój, w białym jedwabnym turbanie na głowie, wszedłszy do jej komnaty, oznajmił: — Królowo, oto przybył człowiek mieniący się być wysłannikiem twego zaginionego męża a mojego pana. -31- Zawołała maharani radośnie: — Na cóż czekasz?! Wprowadź go tutaj! Śpiesz się! Wkrótce stanął przed jej obliczem mężczyzna niewielkiego wzrostu i choć nie karzeł, przecież sprawiający na pierwszy rzut oka takie wrażenie. Przyodziany był od stóp do głów na czarno. Długa broda, również czarnej barwy, gęsto przetykana siwizną, opadała mu na piersi. Wzrok miał ostry, palący i trudno było wytrzymać siłę jego spojrzenia. Skłonił się nisko, później zaś powiedział: — Pani, twój mąż, maharadża, jest już dość blisko miasta, jednak nie mógł sam przybyć, bo spotkał go drobny wypadek... — Drobny? A może coś groźnego? — z lękiem zapytała królowa. — Et! — przybysz lekceważąco machnął ręką. — Skręcił nogę w kostce i tyle. Za kilka dni będzie zdrów jak ryba. Ponieważ, jak rzekłem wcześniej, nie mógł sam tu przybyć, wysłał mnie z prośbą, abyś ty pani go odwiedziła, bo po tak długim niewidzeniu spragniony jest twego widoku, niczym jeleń wody. Czy zatem udasz się ze mną? — Oczywiście! — zakrzyknęła uradowana maharani. — Oczywiście! Zawołam tylko damy, które zwykle mi towarzyszą i pojedziemy! — Po cóż ci damy? — skrzywił się przybyły. — Nim się zbiorą, nim przygotują do drogi, minie kęs czasu. Ruszajmy tylko we dwoje, będzie szybciej i wcześniej powitasz męża. Zawahała się przez moment królowa, w końcu jednak uległa: — Zgoda. Jedźmy. — Zatem pójdź, pani. Mam dwa konie i oba osiodłane. Rychło opuścili miasto i jechali drogą śród pól, na których pracowali wieśniacy. Powietrze było gorące i przesycone wilgocią. Gdzieś w oddali ryczało bydło. — To zabawne — ozwała się maharani. — Jadę z tobą, a nawet nie wiem jak się zwiesz, panie. — Punczkin — odparł zagadnięty. — Nic mi nie mówi to imię. — Bo nigdy nie zabiegałem aby było sławne. Niemniej dla niektórych wiele ono znaczy. — Punczkin zachichotał nieprzyjemnie. — Być może, że i dla ciebie pani takim się rychło stanie. Spory szmat drogi ujechali w milczeniu i słońce sięgało już zenitu. Upał stawał się nie do zniesienia. — Skryjmy się gdzieś w cieniu, Punczkinie. Jestem zmęczona i chce mi się pić. — Dobrze, pani. Mam tutaj doskonały napój, który jest chłodny pomimo srogiego upału i zawsze cudownie gasi pragnienie. Puścili konie na pobocze gościńca, gdzie zaczęły skubać soczyste liście jakiegoś krzewu, a sami skryli się pod koroną ogromnego drzewa bananowego, dającego miły gęsty cień. Królowa przysiadła na leżącym obok pnia kamieniu, a Punczkin podał jej zgrabną glinianą flaszę napełnioną owym napojem, który przed chwilą zachwalał. Przyłożyła pani szyjkę do ust, pociągnęła łyk jeden, później drugi i trzeci, rozkoszując się wybornym sokiem, aromatem, a przede wszystkim zimnem płynu. A gdy ów dotarł do żołądka, w całym ciele odczuła dziwną błogość. Raptem — jej ręce i nogi stały się jak z kamienia, rozum się zmącił, wzrok zatracił ostrość. Ujrzała rozmytą, szyderczo wykrzywioną twarz Punczkina, pochylającą się nad jej twarzą, a do uszu — jakby z nieskończonej dali — dotarł śmiech chrapliwy i szyderczy. Poczęła zapadać się w jakąś odchłań — zda się — nie mającą dna. Potworny lęk ścisnął jej serce żelazną pięścią. Próbowała krzyczeć, wzywać pomocy, lecz głos nie wydobywał się z gardła. A potem była nicość. * * * Maharani uniosła powieki. Czuła się rzeźka i wypoczęta. Rozejrzała się ciekawie dookoła, nie poznając miejsca, w którym się znalazła. Oto leżała na ogromnym łożu pod baldachimem, na pościeli z najdelikatniejszych chińskich jedwabi, barwy morskiej wody, haftowanych w kwiaty, liście i motyle. Łoże stało pośrodku sporej komnatki, której ściany i podłoga wyłożone były przepięknymi puszystymi dywanami o fantazyjnych wzorach i pysznych barwach. -32- 3 — Baśnie... -33- Uniosła się na łokciu, a później usiadła i w tej samej chwili posłyszała delikatne stukanie do drzwi. Żądna rozwikłania zagadki i wyjaśnienia co się z nią stało i dokąd trafiła, zawołała głośno: — Proszę! Proszę! Drzwi uchyliły się bezszelestnie i do sypialni wszedł... Punczkin. Ale wyglądał całkiem inaczej niż poprzedniego dnia. Nie był już tym skromnym, na czarno ubranym człowiekiem, który przybył do pałacu maharani rzekomo jako wysłannik jej męża, wyglądał wspaniale — przyodziany był w szaty kapiące od złota i szlachetnych kamieni, które w blaskach porannego słońca rzucały wokoło ogniste błyski. O! Tego stroju pozazdrościliby mu nawet najpotężniejsi cesarze Wschodu. — Czego chcesz ode mnie panie i skąd się tu wzięłam? — zapytała królowa. — O! Tego chyba nietrudno się domyślić? Uśpiłem cię owym napojem, którego pokosztowałaś siedząc u stóp drzewa bananowego, a później przywiozłem do mojego zamku... — Lecz po cóż? Czego chcesz? — Pytasz już o to po raz drugi. Jak rzekłem nietrudno się chyba tego domyślić. Jesteś piękną kobietą. Twoja uroda zaćmiła mój umysł. Od chwili gdy przed laty ujrzałem cię pierwszy raz, nie zaznałem już spokoju. Dniami marzyłem o tobie bezustannie, zaś nocami widywałem cię w sennych majakach. Umilkł na chwilę i patrzył prosto w oczy maharani, jakby pragnąc odczytać w nich odpowiedź na niedokończoną przemowę. Ale jej oczy wyrażały tylko zdumienie i zaskoczenie, dlatego podjął na nowo: — Moim marzeniem było, żeby cię poślubić. Porwałem cię zatem i teraz proszę, abyś oddała mi rękę. — Szalony! — krzyknęła królowa. — Jak mogłeś poważyć się na coś podobnego?! Nie w ten sposób zdobywa się kobietę! A zresztą mam już męża! — Błądzisz, pani — zimno powiedział Punczkin. — Raczej winnaś rzec: „Miałam męża". Maharadża, któremu byłaś zaślubiona poległ na wojnie razem z całym swoim wojskiem. Jesteś więc wolna i nic nie stoi na przeszkodzie, aby swój los związać z moim losem. -34- — Nigdy! Przenigdy! Jesteś wstrętny, potworny, obrzydliwy! Nie poślubię cię! Wybij sobie to z głowy! — Nie gorączkuj się i przemyśl wszystko dokładnie. Nie będę cię zniewalał, poczekam aż sama zmienisz zdanie. — Zdania nie zmienię, a przy pierwszej nadarzającej się sposobności ucieknę! Punczkin zaśmiał się chropawo: — O, tego najmniej się obawiam. — Będziesz mnie więził?! — A po co? Pójdź za mną, a wszystko zrozumiesz. Zaciekawiona i zaniepokojona, posłusznie pospieszyła w ślad za mężczyzną, a ten ją zawiódł na szczyt wysokiej wieży, królującej ponad zamczyskiem i całą okolicą. Rozejrzała się królowa bacznie dookoła i widok, który się przed nią roztoczył, zmroził jej krew w żyłach. Niby mikroskopijna wysepka na morzu, zamek Punczkina z przylegającym doń dość rozległym ogrodem, tkwił pośrodku lotnych piasków Czerwonej Pustyni, ciągnącej się hen! — od horyzontu po horyzont. Maharani jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Milczała długo, by wreszcie szeptem zapytać: — Kim jesteś, panie?... Kim ty jesteś?... — Cóż, jak rzekłem, zwę się Puczkin, a jestem jednym z najpotężniejszych czarnoksiężników Wschodu. — Czyż nie ulitujesz się nade mną? Czy nie pozwolisz powrócić do domu? Mam syna, którego kocham nad życie. On tęskni za mną, a ja za nim. Czarnoksiężnik wzruszył ramionami: — A coż mnie to obchodzi? Przywiodłem cię tutaj, abyś została moją panią i małżonką. Mógłbym cię zmusić do zamęścia bądź to czarami, bądź też używając ordynarnej fizycznej przemocy, ale nie uczynię tego. Poczekam. A czekać mogę długo, bowiem dzięki mojej sztuce jestem nieśmiertelny. Gdy mnie poślubisz i ty będziesz mogła żyć wiecznie, ciesząc się wieczną młodością. —¦ Nigdy! — twardo wyrzekła owo słowo królowa. -35- — Zobaczymy — Puczkin złośliwie się uśmiechnął. ¦ ¦ ¦ Podczas gdy lata mijały, a piękna królowa wciąż była więziona przez podstępnego Punczkina, w królewskim pałacu, w stolicy, dorastał jej syn. Nie raz i nie dwa razy pytał o swoich rodziców, ale nikt nie mógł mu rzec nic pewnego na ich temat. Co do osoby maharadży, to w końcu uznano, że poległ przed laty na wojnie, zaś los jego małżonki, a matki księcia był zgoła nieznany. Ot, zaginęła... Skoro więc młodzieniec osiągnął wiek, który pozwalał mu decydować o samym sobie, nie wtajemniczając nikogo — prócz kilku najbardziej zaufanych, najbliższych przyjaciół — postanowił ruszyć na poszukiwanie matki. Nie wróżono mu powodzenia i odwodzono od tego zamiaru, wszakże książę się uparł i postawił na swoim. Wędrował dzień po dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu, i przewędrował szmat drogi. Był na południu, gdzie słońce dręczy ludzi niebywałym żarem i przypala ich skórę na czarny kolor, ale nie natknął się na ślad matki. Przedzierał się przez puszcze odwieczne, korzystając ze ścieżek, którymi chadzały słonie bądź tygrysy do wodopojów. Dotarł na brzeg oceanu. Wspiął się na niebotyczne szczyty Himalajów — niestety, nigdzie nie natknął się na ślad matki. W końcu — choć myśl owa zdała mu się niezbyt rozsądna — znalazłszy się przypadkiem na skraju Czerwonej Pustyni, pomyślał że nie zawadzi zapuścić się w jej głąb. Gorący piach palił mu stopy, pył zasypywał oczy, drażnił gardło. Dręczyło go pragnienie tak wielkie, iż nie potrafił już myśleć o czymkolwiek innym prócz wody. Nie zrażał się jednak lecz uporczywie parł naprzód. Gdy piąty dzień owej wędrówki dobiegł końca, naraz dostrzegł — wyrastający wprost ze środka rozpalonych piasków — cudowny wzniesiony z kamienia zamek, który otaczał wspaniały ogród pełen rzadkich drzew i krzewów. Z ulgą wszedł w cień rzucany przez korony palm i figowców. Zbliżył się do niewielkiego jeziorka, gdzie przy brzegach rosły śliczne lotosy, a czystą, nieskalaną toń marszczyły z lekka przepływające czerwonawe i żółtawe ryby. Przyklęknąwszy zaczerpnął wody w złożone dłonie i pił, pił, pił- Gdy zaspokoił pragnienie i nasycił głód wybornymi owocami zwieszającymi się z gałęzi, podążył nareszcie ku zamkowi. Lecz co to? Jego uszu dobiegł płacz niewieści. Ktoś najwyraźniej cierpiał w tym — zda się — rajskim ogrodzie. Ukryty za gęstym krzakiem, z ciekawością patrzył, jakaż to nieszczęśliwa istota zbliży się wysypaną miałkim żwirem alejką. Nie czekał długo, bo rychło nadeszła. Była to kobieta dojrzała, choć nie można jej było nazwać leciwą. Mimo, że ślady jakie zostawia czas i przeżycia odciskały się na jej twarzy, wciąż jeszcze była bardzo piękna. Książę wzruszony jej niedolą, wysunął się z ukrycia i zapytał: — Powiedz mi, pani, czemu płaczesz? Być może uda mi się ulżyć twojej niedoli? — Kim jesteś, młodzieńcze? — pytaniem na pytanie odpowiedziała niewiasta, zaskoczona widokiem nieznajomego. A gdy jej opowiedział wszystko o sobie i o tym po co wyruszył w świat, w drogę, która na koniec przywiodła go do owego ogrodu, kobieta wybuchnęła jeszcze większym szlochem i rozłożywszy ramiona, podbiegła do księcia: — Synu! Synu! — wołała. — Nie śmiałam nawet marzyć, że kiedykolwiek cię zobaczę! * * * Zapadła noc, a po niej nastał nowy dzień. Ptaki w koronach drzew zamkowego ogrodu zanosiły się od śpiewu, daleko niosło się powrzaski-wanie małp, sprytnie przeskakujących z konaru na konar. Królowa bacznie rozejrzała się dookoła i zapuściła w mroczny tunel, jaki tworzyły gałęzie krzewów, splatające się w zieloną powałę ponad głowami przechodzących. Książę, jej syn, stał oparty o pień starej, rozłożystej sykomory. Gdy zbliżyła się doń i przywitała czule, tak czule, jak tylko matka może -36- -37- witać swoje dziecko, usiedli na płaskim granitowym głazie i rozpoczęli rozmowę. — Synu mój — ozwała się królowa. — Długo zastanawiałam się nad twoją propozycją i nie mogę jej przyjąć. — Ale dlaczego, matko?! — ze zdziwieniem zawołał młodzieniec. — Nie myśl, że lękam się trudności drogi! O, nie! Uciec — rzecz łatwa, tym bardziej że Punczkin zupełnie mnie nie pilnuje. Wszakże nie zapominaj, że to nie piaski pustyni i setki mil odległości od naszego kraju stanowią największe niebezpieczeństwo. — Cóż je zatem stanowi? — Czary, moje dziecko. Czary Punczkina! Ma on moc potężną, i gdy tylko spostrzeże moją nieobecność, natychmiast rzuci się w pościg, a gdy nas dogoni, mnie zabierze na powrót do tego przeklętego zamczyska, a ciebie zaklnie w zwierzę albo przedmiot — o ile nie zechce pozbawić życia. Żadną miarą. Nie, żadną miarą tak być nie może, żebym zgodziła się wystawić na szwank twoją głowę. — A zatem nie ma dla ciebie ratunku? — Pokąd Punczkin oddycha — nie ma. — Więc zabiję go, matko! Wyzwę i zabiję! Ale królowa pokręciła głową: — Nie zabijesz czarnoksiężnika, bo posiadł władzę nad śmiercią i żadnym z naturalnych sposobów tego człowieka nie uda się pozbawić życia. Książę schwycił się za głowę rękoma i jęknął głucho. — O bogowie! Więc nie wiem co czynić dalej! Czyżbym miał pogodzić się, że cię nie odzyskam, gdy po tylu trudach wreszcie cię, matko, odnalazłem?! — Może nie będzie tak źle? — uśmiechnęła się królowa. — Punczkin jest człowiekiem, a przecież nie ma ludzi prawdziwie nieśmiertelnych. Musi w tym tkwić jakaś wielka tajemnica. Gdy ją poznamy — wszystko pójdzie gładko. — Tak! Jeśli ją poznamy! Zatem myślisz, że Punczkin jest głupcem i wyjawi ci coś, co mu daje rękojmię bezpieczeństwa i przewagę nad resztą ludzi? Czyż będzie tak nierozsądny, że zechce narazić się na cios? -38- — Zostaw to mnie, synu. Zostaw mnie. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, myślę że nie najgorszy. * * * Gdy słońce zagasło, mrok otulił pustynię i zamczysko czarnoksiężnika wznoszące się śród rudych piasków, a niebo rozbłysło rojem gwiazd, królowa zwykle milcząca przy wieczerzy, tym razem uśmiechnęła się przymilnie i zapytała siedzącego naprzeciw niej, przy suto zastawionym stole Punczkina: — Powiedz mi panie, czyż nie lękasz się, że może ci się przydarzyć jakieś nieszczęście? — Nawet o tym nie myślę. — Więc jesteś pewny, że śmierć nie ma nad tobą władzy? — Najzupełniej. Chociaż ... to wszystko nie jest całkiem proste, a nawet bardziej skomplikowane niż się spodziewasz. — Zatem prawdą jest, że nigdy nie umrzesz? — I tak, i nie. Ale czemu ni stąd, ni zowąd pytasz mnie dziś o owe rzeczy? Skąd ta ciekawość? Czyżbyś coś knuła? Punczkin badawczo popatrzył w oczy maharani, jakby usiłując przeniknąć tajniki jej duszy. Kobieta jednak nie zmieszała się, nie odwróciła głowy, tak że czarnoksiężnik mógł uspokoić swe obawy. Później zaś rzekł: — Ale właściwie to niby czemu nie miałby powiedzieć ci wszystkiego, całej prawdy o mej władzy nad śmiecia? Przecież nigdy nie będziesz mogła owej wiedzy wykorzystać przeciw mnie. Posłuchaj zatem. Wcale nie jestem nieśmiertelny, chociaż mogę żyć tak długo, jak długo zechcę, nie podlegając prawom przemijania i nie starzejąc się nadto. A wszystko to dlatego, iż mego życia nie ma w moim ciele. Przy pomocy sztuki czarnoksięskiej zamknąłem je bowiem w ciele maleńkiego ptaszka, którego wywiozłem tysiące mil stąd, na jedną z bezludnych Wysp Koralowych znajdujących się pośrodku oceanu. Na owej wyspie, w kręgu dwunastu palm, stoi ogromny dzban gliniany napełniony wodą, w nim drugi mniejszy, też pełen wody, w drugim trzeci i tak do szóstego, najmniejszego. W tym ostatnim zamknąłem ptaszka, w którego przelałem moje życie. Jeśliby ktoś tego ptaka zabił, ja umrzeć muszę, ale póki -39- Ale gdy wreszcie zamajaczyła na widnokręgu sylwetka zamku czarnoksiężnika, samotnie tkwiąca pośród rudych piasków Czerwonej Pustyni, odczuł jednak pewien niepokój. Niepokój o to, czy zdobywszy ptaszka noszącego w sobie życie Punczkina, do końca zawładnął tajemnicą nieśmiertelności i uda mu się bez trudu pokonać tego złego człowieka. Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie i roztrząsanie owych wątpliwości. Śmiało wszedł do zamkowego ogrodu, minął go i zbliżywszy się do głównych drzwi, ostro załomotał w nie pięścią. — Otwierać! — krzyknął gromko. — Otwierać! — Kim jesteś ty, który poważyłeś się zakłócić spokój tego miejsca? — dobiegł chrapliwy głos spoza zamknięcia, a później ciężkie masywne podwoje rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem. Książę i Punczkin stanęli oko w oko. — Jeszcze możesz ocalić głowę — ozwał się czarnoksiężnik. Odejdź stąd i niech cię więcej nie oglądam. — Dobrze, odejdę, ale nie sam. — Z kim? — Z królową, z moją matką, którą tutaj więzisz od lat. — Ach! — syknął Punczkin i wykrzywiwszy twarz w potwornym grymasie, rzucił na księcia spojrzenie pełne jadu i nienawiści. — Ach! Więc jesteś jej synem?! Cóż, nie mam innego wyjścia, jak pokarać cię srodze za to, że śmiałeś przybyć tutaj i stawiać bezczelnie żądania! Rzekłszy to uniósł w górę obie ręce i jął z powagą i namaszczeniem , wypowiadać jakieś dziwne słowa, których młodzieniec zupełnie nie ro- | zumiał, domyślając się jedynie, iż jest to groźne zaklęcie, przy pomocy którego czrnoksiężnik chce mu zrobić krzywdę. — Zamilcz! Zamilcz! — zawołał. — Zamilcz, albo będę musiał cię zabić. — Nie rozśmieszaj mnie młokosie czczymi pogróżkami! — zarechotał Punczkin i jął na nowo wypowiadać dziwne, tajemnicze słowa. Książę poczuł, że jego nogi stają się twarde niczym bazaltowa skała, że twardnienie ciała posuwa się powoli, lecz nieubłaganie w górę, obejmując kolana, uda, sięga pasa!... — Zamilcz czarnoksiężniku! — krzyknął przerażony. — Zamilcz! Wszakże Punczkin znów się tylko zaśmiał. Książę widząc, iż jego życie zawisło na włosku, pełen desperacji sięgnął w zanadrze, gdzie trzymał dzbanuszek z ptaszkiem, a wyciągnąwszy tego ostatniego, zgniótł go palcami, aż zmartwiał mu w dłoni. I oto stała się rzecz przedziwna. Punczkin wyglądający na mężczyznę dość jeszcze młodego, naraz — w ciągu niewielu chwil — zmienił się w zgrzybiałego starucha o siwych kołtuniastych włosach i takiejże brodzie, twarzy pooranej stuletnimi zmarszczkami, oczach przygasłych i trzęsących się dłoniach. Urwał zaklęcie wpół słowa i z przerażeniem spoglądał to na księcia, to na ptaszka, którego ów trzymał w dłoni. Później zaś wychrapiał: — Przekleństwo... Przekleństwo... Ach! Dopadła mnie śmierć mimo czarów... dopadła... Później osunął się bezwładnie na ziemię już nie groźny, bo martwy. Książę odetchnął z ulgą. I to już wszystko w owej historii. Co najwyżej moża jeszcze dodać, że książę z matką szczęśliwie wrócił do stolicy. Młodzieniec został władcą swego ludu, którym rządził mądrze i sprawiedliwie, za co ten go błogosławił. Maharani zaś szczęśliwa i bezpieczna żyła u boku syna, pielęgnując wnuki, których się z czasem doczekała. -42- O ubogim pasterzu, królu i pustelniku legenda indyjska W dalekich Indiach, tam gdzie przy dźwitoch fletu pląsają węże, a czarodzieje bosymi stopami chadzają po rozzarzonych węglach, gdzie można spotkać największych bogaczy lecz takze największych nędzarzy, przed wielu, wielu wiekami'm pewien ubogi młodzieniec. ; Nie wiedział, czyim był dzieckiem, bowiem znaleziono go na progu jednej ze świątyń, gdy był zagłodzonym niemOwl,dem Kapłan, który się nań natknął, zaniósł chłopczyka do swego dotn t otoCzył opieką, chociaż wątpił, iż dziecko wyżyje. Ale widać pisane mu było żyć. Gdy okrzepł nieCo j nabrał ciała, przypadkowy opiekun poszukał dlań prawdziwego doinu { oddał na wychowanie starszemu bezdzietnemu małżeństwu. Owi ludzie przyjęli znajdę z radością, dali mu imi Nandin j pielęgnowali niczym własnego syna. Rósł w dobrobyt {na niCZym mu nie zbywało. Był zatem szczęśliwy, tak jak dziecko kochane szczęśliwe być może. Lecz tylko do pewnego czasu. Oto bowjem kll ogromnej radości przybranych rodziców, urodziła im się — choCiaż dawno już zwątpili, iż coś takiego może się wydarzyć — córka. Stafo sietak na nieszczęście Nandina. Od tej pory chłopak musiał ustąpić jej miejSca Ba! malo tego, wypędzono go z pięknie urządzonego pokoju na strySZeknad stajnią. Nie było tam niczego poza wiązką słomy, która oa tej pory miała służyć Nandinowi za posłanie. Złość i okrucieństwo lu^e nie mają granic. Dotychczasowi opiekunowie powiedzieli chłopCu « nje jest jch synem. Tak oto w końcu jednego dnia Nandin stracą Czystko — rodziców, dom, lecz przede wszystkim wiarę w ludzi. Zat^^j się w sobie i stronił od wszystkich. Jedząc ochłapy, które spadały ze stołów ząnVoinych sąsiadów, łykał gorzkie łzy i myślał tylko o dniu, w którym zac^nie pracOwać i sam zarobi na własne utrzymanie. v Mijały lata i gdy Nandin z dziecka zmienił się w wyrostka, został wiejskim pastuchem. Odtąd każdego ranka, gdy jego rówieśnicy spali jeszcze słodko, chłopak wypędzał bydło zamożnych wieśniaków na pastwisko w dolinie Gangesu — świętej rzeki Hindusów. Gdy jego rówieśnicy jedli smaczne i obfite śniadanie, wybrzydzając na potrawy, Nandin posilał się zwykle suchym i twardym niczym kamień plackiem jęczmiennym, popijając go wodą zrzeki. Jedynym wynagrodzeniem, jakie pobierał za pilnowanie krów, było skromne i skąpe pożywienie, pozwalające na to tylko, by żyć. Każdego dnia karmił go inny właściciel bydła. Nie wszyscy jednak byli uczciwi. Przez wiele lat, dzień po dniu, nie wiadomo skąd przybywała na łąkę obca liowa i przyłączając się do strzeżonych przez Nadina zwierząt, pasła się aż do zmierzchu. Później szybko oddalała się od stada. Czyja była — chłopiec nie wiedział i nie próbował wyśledzić jej właściciela. Rozumiał bowiem, iż jeden placek czy przygarść ryżu więcej, bo tyle jeno mógłby na tym zyskać, w niczym nie zmienią jego położenia. Mijały dni, tygodnie i miesiące. W życiu Nandina nie działo się nic godnego uwagi. Czas płynął monotonnie. Każdego ranka pędził stado na nadizecze łąki, a każdego wieczora wracał z nimi do wsi. Podczas dnia lubił leżeć w cieniu dzikiej sykomory, wsłuchiwać w szelest liści poruszanych łagodnym oddechem wietrzyku i marzyć o życiu innym, lepszym i szczęśliwszym. Czasem wyobrażał sobie, iż jest królem, że słudzy stawiają przed nim pełną miskę ryżu, a on nabiera go palcami i je aż do sytości... Poirót do rzeczywistości bywa zawsze bolesny i smutny: Pncciągłe porykiwanie krów przypominało, iż czas wracać do wsi, gdzie lie czekał nań pałac królewski, lecz nędzny stryszek nad cuchnącą stajnią Minęło kilka lat. Nandin z kanciastego wyrostka przemienił się w młodego mężczyznę o rzadko spotykanej urodzie. Był wysoki, szczupły, proporcjonalnie zbudowany. Cerę miał smagłą, lecz niezbyt ciemną, łagodne wijące się włosy kasztanowej barwy, nos prosty, silnie zarysowany pdbródek, zgrabne uszy i migdałowe oczy, ocienione tak pięknymi rzęsami, iż nie powstydziłaby się ich niejedna dziewczyna. -44- -45- Gdy przechodził przez wieś, budził miłość w wielu dziewczęcych sercach. Ale Nandin głuchy był na westchnienia. Nie dlatego, iżby żadna dziewczyna mu się nie podobała. Pragnął mieć kogoś bliskiego, lecz bał się otworzyć swe serce przed inną ludzką istotą. Nad jego życiem ponurym cieniem wisiały przykre przeżycia dzieciństwa. Lękał się więc, że kobieta, z którą chciałby związać swój los, po pewnym czasie mogłaby go odtrącić. Był przecież nędzarzem i świadomość tego ciążyła mu kamieniem. Udawał, iż nie słyszy gorących westchnień i nie zauważa powłóczystych spojrzeń. Żył nadal tak, jak przez te wszystkie lata — samotnie. Poważny i zamknięty w sobie. Pewnego dnia, gdy pasł stado w pobliżu Gangesu i miało się już ku południowi, z oddali dobiegła jego uszu muzyka. Nandin usiadł i wsłuchując się w jej dźwięki, jednocześnie wypatrywał, kto tak gra na tym odludziu. Tymczasem dźwięki stawały się coraz głośniejsze, aż wreszcie spoza kępy karłowych palm wyłonił się dziwny orszak. Czegoś takiego Nandin nigdy jeszcze nie oglądał. Oto na przedzie szło trzech grajków. Dwu z nich zawzięcie dmuchało we flety, wydobywając z nich wysokie i piskliwe tony, trzeci zaś zamaszyście walił w bębenek z brzękadłami. Za grajkami szło dwu żołnierzy w białych turbanach przystrojonych pękami piór, a przyodzianych w szaty strojne i bogato haftowane srebrną nicią. Dalej czterech tragarzy dźwigało niewielką lektykę, a czterech ich zmienników szło obok. Pochód zamykało jeszcze dwu żołnierzy. Nandin wstał z uszanowaniem, bo nie wątpił, iż ma przed sobą kogoś szlachetnie urodzonego. Gdy orszak go mijał, na jedną krótką chwilę kształtna, przyozdobiona licznymi pierścieniami ręka dziewczęca odsunęła muślinową firaneczkę. Twarzyczka, którą młodzieniec zobaczył, wydała mu się najpiękniejszym zjawiskiem. Nigdy dotąd Nandin nie widział tak cudnej panny. Firaneczka rychło opadła, orszak przeszedł i w powietrzu pozostała jeszcze tylko słodka woń pachnideł. Od tej pory Nandin stracił spokój. Nie był już taki jak dawniej. Obraz przecudnej dziewczyny nawiedzał go i podczas snu, i na jawie. Mło- -46- dzieniec cierpiał ogromnie, bo rozumiał, iż bez niej żyć nie ma po co, a z nią — on, nędzarz — być przecie nigdy nie będzie mógł. Nie domyślał się nawet, iż dziewczyna, która zburzyła jego spokój, również przeżywa serdeczne katusze. Była nią Tara, ukochana jedynaczka maharadży. Tamtego dnia, gdy na chwilę uchyliła firanki w oknie lektyki, jej wzrok padł na stojącego pod drzewem Nandina. Ujrzawszy go, zachwyciła się urodą młodzieńca, urodą rzadką i szczególną. I od owej pory myślała tylko o nim. Pokochała go miłością wielką i serdeczną, lecz na jej spełnienie nie mogła liczyć. Schudła, zmizerniała, stała się milcząca, zamknięta w sobie. Próżno zaniepokojony ojciec sprowadzał najlepszych medyków — rozkładali bezradnie ręce nie mogli dociec przyczyny choroby. Aż razu pewnego przechodził przez stolicę, śpiesząc do wód świętego Gangesu, pewien uczony jogin. Był przeraźliwie chudy, a na czole namazany miał święty znaK. Gdy dowiedział się o słabości Tary, pośpieszył na dwór i zaofiarował swe usługi. Zbadawszy dokładnie dziewczynę, poprosił mahardźę o rozmowę na osobności i rzekł: — O, wielki królu, twoja córka ciało ma zdrowe. To, co jej dolega, to choroba serdeczna. Najpewniej pokochała kogoś miłością nieszczęśliwą. Wyzdrowieje, jeśli dane jej będzie połączyć się z ukochanym. Ale wiedz jedno: jej wybrańca nie wolno ci przymuszać, by pojął ją za żonę. Powiedziawszy to jogin skłonił się nisko i odszedł, gardząc zapłatą, którą mu ofiarował władca. Długo rozmyślał ojciec nad tym, co usłyszał, a później udał się do komnaty córki. — Wiem już, Taro, światłości moich oczu, co cię trapi. Wiem, że kochasz nieszczęśliwie, lecz nie wiem, kto jest wybrańcem twego serca. Powiedz, proszę, może uda mi się znaleźć lekarstwo na twoje strapienie — rzekł. Dziewczyna potrząsnęła głową: — Niestety, mój ojcze! Nie znajdziesz lekarstwa, bo nie wiem kim jest ten, którego pokochałam. Widziałam go przez chwilę, nie dłuższą niż mgnienie oka! — zawołała. -47- Zmartwił się maharadża, bo wiedział, iż nie będzie prostą sprawą odszukać młodzieńca w kraju ludnym i rozległym. Nie zamierzał wszakże nnzostawiać spraw swojemu biegowi. Posłał więc sługi, by rozpytywa-H w okolicy o chłopaka. Po kilku dniach stanął przed mm jeden z posłanych i rzekł: __ Miłościwy panie, znalazłem człeka, który dokładnie odpowiada oDisowi Co więcej, od wielu lat przebywa każdego dnia w miejscu, w którym widziała go królewna. Zresztą rozpoznali go również żołnierze z jej straży. Jak zatem widzisz, nie ma wątpliwości. — Kim on jest? — zapytał władca. — To zwykły pastuch. — Przyprowadźcie go tutaj. A nie zwlekajcie ! Tylko baczcie, abyście nie uczynili mu nic złego. Głową odpowiadasz za tego pasterza. Wkrótce oddział żołnierzy wyruszył do wsi, w której żył Nadin. Zmierzchało, gdy przybyli na miejsce i powiedli młodzieńca ze sobą do stolicy. Gdy znaleźli się w pałacu, zaprowadzono Nandina do komnaty, w której władca śniadał. Przez pewien czas nie odzywali się do siebie, tylko bacznie przyglądali jeden drugiemu. Maharadża był mężczyzną w sile wieku. Głowę miał nakrytą jedwabnym turbanem turkusowej barwy, do którego przypięty W ogromny Sment Liliowy kubrak z aksamitu zdobiły liczne hafty i aplikacje 7 drogich kamieni. Szerokie bladoliliowe pantalony i srebrzyste ciżmy o ostach zakręcanych do góry noskach, wyszywane były perłami. Przy-natrywał śię Nandinowi czarnymi, palącymi oczyma, w których wszakże nte było złości ani okrucieństwa. Gestem dłoni nakazał mu, by usiadł naprzeciw. Młodzieniec, chociaż z natury śmiały, zawahał się przez chwilę nim spełnił polecenie, świadom zaszczytu jaki go spotykał. Wreszcie władca przerwał milczenie. _ Czy domyślasz się, po co cię wezwałem? _ Nie, panie — odrzekł Nandin. — A zatem słuchaj, a odpowiesz dopiero, gdy skończę. Mam córkę jedynaczkę, której oddałbym wszystko, aby tylko mogła być szczęśliwa. Nie potrafię uleczyć ]« -48- życie, choroby, na którą zapadła, gdy nieszczęśliwie zakochała się w pewnym młodzień-cu. Tu przerwał i bystro wpatrywał się w twarz pasterza, ale ów siedział nieporuszony. — Czy domyślasz się, kogo obdarzyła swym uczuciem?... Właśnie ciebie! Znów przerwał i wpatrywał się w Nandina. Młodzieniec pobladł mocno, lecz dalej milczał. Maharadża zadzwonił maleńkim srebrnym dzwoneczkiem i natychmiast do komnaty bezszelestnie wsunął się sługa. Władca skinął nań ręką i po chwili służący cicho zniknął za kotarą. Ojciec Tary ciągnął dalej: — Widzę, iż potrafisz milczeć, a to znaczy, żeś rozważny i pełen godności. Takiego mężczyznę chciałbym za zięcia,, a później — kto wie — może i za następcę? Tara wszak jest jedynaczką. Nie znam jeszcze twego charakteru, ale wydaje mi się, iż jesteś człowiekiem prawym. Naraz za kotarą dał się słyszeć szelest i od głos kroków, a po chwili weszła do komnaty, poprzedzana przez dwie służebnice, dziewczyna z zasłoniętą twarzą. Maharadża, ujrzawszy ją, zwrócił się do Nandina: — Czy chcesz pojąć ją za żonę? Dziewczyna na znak dany przez ojca zdjęła zasłonę. Wówczas Nandin osłupiał ze zdumienia. Oto stała przed nirn ta, którą od pierwszego wejrzenia pokochał gorącą miłością. Ta, którą widywał w snach! Oto ziściły się jego marzenia! Wystarczy powiedzieć „tak", a stanie się *iajszczęśliwszym z ludzi, otworzą przed nim podwoje królewskiego . skarbca, kto wie, może w przyszłości zostanie panem tej ziemi? Ale jednocześnie nawiedziła go myśl inna,, bolesna i przykra, przeszywająca serce niczym ostry cierń. Lecz jeśli będzie inaczej, jeśli królewna pragnie go zdobyć, jak jeszcze jedną, trudniejszą do zdobycia zabawkę? Tak, pobawi się nim, znudzi i odtrącił, to pewne... Będą go upokarzać, wytykać niewiadome pochodzenie, zarzucać iż połakomił się na majątek. Gdybyż był jej róvwny urodzeniem... 4 — Baśnie... -49- Kocha ją, ale nie może zgodzić się na propozycję. Z bólem w sercu i żalem w głosie ozwał się w te słowa: — Wybacz mi, najjaśniejszy panie, lecz nie mogę przyjąć zaszczytu, jaki chcecie mi, ty i twoja córka, wyświadczyć. Takiej odpowiedzi maharadża się nie spodziewał, toteż bezgranicznie zdumiony zapytał: — Ależ dlaczego, młodzieńcze, dlaczego?! — Najjaśniejszy panie, wiedzieć musisz, że i ja pokochałem twą córkę gorąco, całym sercem, a życie jakie wiodę w oddaleniu od niej jest puste, smutne i pełne goryczy. Teraz pragnienia moje mogą się ziścić, ale czy to, iż się połączymy, da nam na pewno szczęście? Dzisiaj, taki jaki jestem, nie będę godzien zostać mężem Tary. Jestem nędzarzem, ot zwykłym pastuchem, którym gardzi nawet twój stajenny. Czy królewna nie przeklnie kiedyś dnia, w którym mnie poślubiła? A czy i ty nie będziesz mnie przeklinał, gdy inni władcy zaczną kpić, że związałeś się więzami pokrewieństwa nie z Księciem Krwi, lecz ze znajdą? — A zatem odmawiasz? — zapytał władca. — Ostatecznie i zdecydowanie? Nie masz litości nad tym kwiatuszkiem, który schnie z miłości do ciebie? Nie masz litości i nad samym sobą, jeśli to prawda, że i ty ją kochasz? — Dzisiaj odmawiam, lecz chcę o coś prosić. Niechaj królewna zgodzi się poczekać na mnie dwa lata. Przez ten czas postaram się zostać godnym jej ręki... Wtedy powrócę. Chyba... chyba że ona mnie zapomni i obdarzy uczuciem innego. Maharadża zmarszczył brwi i zamyślił się głęboko. W końcurzekł: — Cóż, rób jak uważasz. Nie mogę cię zmusić. Ale wiech, że jeśli przez ciebie moja córka umrze... Wtedy znajdę cię i skrócę o głowę! — Jeżeli ona umrze, to moje życie straci wszelką wartość — odpowiedział młodzieniec, po czym skłonił się nisko i wyszedł. Gdy znalazł się we wsi, wrócił do swych dawnych obowią^ów. Znów każdego ranka wypędzał krowy na pastwisko, a każdego wiecoru wracał z nimi do zagród. Wciąż rozmyślał, co mu czynić należy. Postanowił ruszyC Wwiat, żeby zdobyć majątek. -50- Któregoś dnia, gdy Nandin jak zwykle siedział pod ulubioną sykomorą, przypadkiem wzrok jego spoczął na obcej krowie, za której pilnowanie nikt mu nigdy nie płacił. Jeżeli znajdzie właściciela i zmusi go, by oddał mu, co jest winien, zyska trochę grosiwa. Najskromniej licząc, niech będzie to tylko miarka ryżu na tydzień. Przez wszystkie tygodnie owych mnogich lat uzbiera się go parę worków. Wówczas sprzeda ryż, za uzyskane pieniądze kupi nieco towaru i popłynie z kupcami do dalekiego kraju czarnych ludzi, gdzie z ziemi wydobywają złoto, gdzie rośnie drzewo kadzidłowe i skąd przywożą aloes, heban, pawiany i niewolników. To nic, iż taka wyprawa jest niebezpieczna. Jeśli zginie, trudno, ale jeśli mu się powiedzie — każdy grosz, który wyda na towar, zwróci mu się dziesięciokrotnie. Zatem będzie już zamożny. A gdy za wszystko, co zdoła zarobić kupi towar i popłynie do zamorskich krain po raz drugi, wówczas powróci już jako człowiek bogaty. Tak bogaty, iż będzie godny, by stanąć przed obliczem maharadży i poprosić o rękę jego córki. Pomysł wydał mu się wspaniały. Gdy słońce jęło się chylić ku zachodowi, a krowy poczęły ryczeć, domagając się powrotu do zagród, pierwszy raz od kiedy został pastuchem, zaniedbał swoje obowiązki. Skoro tylko obca krowa odłączyła się od stada, wówczas Nadin porzucił je i ruszył za nią. Nie uszli daleko. Rychło znaleźli się nad brzegiem Gangesu i tu Nandin z przerażeniem zobaczył, iż zwierzę wchodzi w nurt i niknie pod powierzchnią. Nie myśląc, co czyni, młodzieniec skoczył za krową, mocno uchwycił jej ogona i pozwolił się prowadzić. Zdumiał się bezgranicznie, gdy ujrzał zbudowaną na dnie rzeki czyjąś siedzibę. Krowa rykiem obwieściła swe przybycie, po czym zniknęła w zagródce. Nandin postanowił doprowadzić rzecz całą do końca i śmiało przekroczył próg chaty. Obraz, jaki zobaczył, odebrał mu wszelką nadzieję. Ujrzał bowiem przed sobą starego, chudego nędzarza, któremu za cały majątek służył barłóg usłany z liści i drewniany kubek. Sen o bogactwie prysnął jak bańka mydlana. Rozwiały się rojenia Nandina o odebraniu zaległej zapłaty, o wyprawach do zamorskich krain, o ręce ukochanej... Pozdrowiwszy grzecznie pustelnika, młodzieniec zabierał się już do powrotu, gdy powstrzymały go słowa starca: -51- \ - Stój, Nandinie. D*>brze, że cię wreszcie widzę. Dręczą mnie wy-r, .ty sumienia, iż nic ni tłiczeS° kupcowi nie brakowało, mógł mieć wszystko ^m Za*n^ yy| i co można było dostać za pieniądze. s nieję ^ zakże wiele rzeczy na świecie, których nie sposób kupić, nie hedna^:>f!ats*' choćby posiedli po stokroć skarby Sezamu, mieć ich ^ 3> je^ *jj losowi nie spodoba ofiarować ich darmo. -° ^ z naszym kupcem. Miał w domu skrzynie po brzegi gołymi monetami, skórzane mieszki pękate od cudownie Kamieni szlachetnych. Miał też wiele towarowych statków, Icu krajowi herbaty, jedwabiu i porcelany lub w strony, nie ^ iK^U^e s*^ ko^ć s*omow3> kadzidło i złoto, albo też ku krainom ° ni^vJ szlachetnego drewna. Chociaż posiadał wiele, był smut- po\vo JO smutku był nadzwyczaj poważny. Oto bowiem już wiele ln^to jy pojął za żonę najpiękniejszą dziewczynę w mieście, _ lc" \.MCft nie zawitało niemowlę. Ileż by oboje dali za dziecko ^ ***, pńką kruszynkę, bezbronną i ufną, którą można posadzić anac> ukołysać, przytulić, obsypać pocałunkami i słuchać jej szczeoiotii ~'ł e n\ij| y miesiące i lata, a dom kupca ciągle był jednako smutny, , Jny ^. :ichy. Choć złoto połyskiwało w skrzyniach ustawionych arbc^y na policzkach żony częstokroć lśniły kropelki łez. e^5>^k P nie czynili małżonkowie, aby mieć dziecko. Lecz nie po-s»y ni n\ ,(uy) ni ofiary, ni leki, ani nawet zaklęcia. Dom wciąż był pu- Stosi} ..tedy kupiec, iż chce dziecko kupić. Nieważne — chłopca czy -54- dziewczynkę, nieważne — mąire czy też głupie, i nieważne, czy ładne czy brzydkie. Miało to być po postu dziecko. Ale chociaż co kilka tygodni podnosił wyznaczoną za nie cenę, na całej wyspie nie znalazł się niki, kto by chciał się swego potomstwa pozbyć, skuszonj olbrzymim majalkiem. Z przyzwyczajenia robił kufiec nadal doskonałe interesy, pomnażał liczbę skrzyń ze złotem i woróv szlachetnych kamieni, sprowadzał stosy cennych dywanów z Buchary i Persji- Wciąż jednak myślał: „I na cóż mi to wszystko? Obcy człowiek zwładnie majątkiem, gdy mnie przyjdzie rozstać się ze światem. Nie mai bowiem dziedzica." Gdy ogarniała go takowa żałość, że miał ochotę tłuc głową o ścianę, wybiegał z domu i gnał jak szalony poza miasto, by śród ciszy pól wypłakać się do woli i użalić nad swyti podłym losem. Pewnego ranka, gdy ze smutku i tęsknoty za dzieckiem omal nie pękło mu serce i wałęsał się be celu poza miejskimi murami, usłyszał z gęstych przydrożnych zarośli dziwny dźwięk. Przypominał płacz niemowlęcia, ale trwał jeno krótką chwilkę, tak iż kupiec doszedł do wniosku, że się przesłyszał. Zamierał zatem ruszyć w dalszą drogę, gdy oto głos ów rozległ się na nowo. Zdumiony wsłuchiwał się mażflie. Tak jest, bez wątpienia, nie mogło to być nic innego, jeno płacz niemowlęcia. Ale skąd ono tutaj, w tych okrytych kurzem chaszczach? Kupiec jął przedzierać się przez zarośla nie bacząc, że krzewy kaleczą mu skórę, na której wykwitają kropelki krwi. Niestrudzenie parł w kierunku głosu, który teraz nie wstawał — krzyk dziecka aż wibrował w uszach. Wreszcie znalazł je: była te mała dziewczynka. Leżała bezbronna, niezdarnie poruszając rączkani Była skostniała od nocnego chłodu i bez wątpienia głodna. Uschłe gaiłązki i twarde grudki ziemi boleśnie wrzynały się w delikatne ciało. k. dookoła nie było nikogo. Żywego ducha. Kupiec, upojony szczęściem, porwał dziecko w ramiona, szepcąc bez ustanku: — Nikomu cię nie oddam, mój największy skarbie, będziesz moja • mojej żony, która jeszcze nic o tobie nie wie, ale jakże się ucieszy, jak ucieszy... - 55- A dziewczyka ogrzawszy się nieco, przestała płakać. Popatrzyła na kupca ślicznymi oczkami ciemnofiołkowej barwy, wyciągnęła do niego rączki i zaczęła gaworzyć. Skrył ją kupiec w fałdach swojej szaty i pędem, jakby go coś gnało, wrócił do domu. Ach, jak bardzo ucieszyła się żona kupca! Jej życie wreszcie nabrało sensu i od tej pory nauczyła się śmiać. Wszystko układało się jak najlepiej. Tylko kupiec i jego żona wiedzieli, w jaki sposób dziewczynka trafiła pod ich dach. Mogli więc wszem i wobec rozgłosić, iż to ich własne, rodzone dziecko. Poza małą nie widzieli świata, otaczali ją tak czułą i troskliwą opieką, jakiej chyba żadne dziecko na ziemi nie miało, a ona rosła i piękniała z dnia na dzień. Buzię miała owalną, o smagłej, ale niezbyt ciemnej cerze, proporcjonalny nosek, ślicznie wykrojone usta i lekko skośne oczy. Jej włosy zaś były gęste, puszyste i miękkie, a tak czarne, iż połyskiwały zielonkawo, gdy się na nie patrzyło pod słońce. Chociaż dziecko rosło zdrowo, kupiec z małżonką nieustannie drżeli, że ich jedynaczkę może spotkać jakoweś nieszczęście. Chodził tedy kupiec od lekarza do lekarza i nudził wszystkich tym samym pytaniem: — Czy można zapobiec chorobie, zanim ona opanuje człowieka? Próżno medycy zaprzeczali — wciąż chodził i pytał, i nie ominął żadnego. W końcu medycy nauczyli się rozpoznawać jego kroki, więc gdy tylko je słyszeli, czmychali precz z domów, nie mogąc znieść natręta. Kupiec stał się też utrapieniem dla wszystkich znachorów w mieście. Wreszcie jeden z nich, chcąc się pozbyć intruza, wysłał go w głąb dżungli do słynnego, lecz i niebezpiecznego czarownika. Próbowała kupcowa odwodzić męża od zamiaru odwiedzenia owego strasznego człowieka, lecz kupiec przełamał jej opór słowami: — A co będzie jeżeli dziecko zachoruje? — Zatem idź — odrzekła żona — lecz wracaj jak najprędzej. Droga do siedliska czarnoksiężnika nie była łatwa. Wilgotna i upalna dżungla wprost dusiła wyziewami dobywającymi się z gnijących stert liści i pni. Czasem próbowła go odwodzić z obranej drogi to cudownej -56- barwy i kształtu kwiatem, to jakimś niezwykłym owocem, lecz on szedł, szedł niestrudzenie. Rzucała mu więc dżungla w poprzek ścieżki plątaninę giętkich łodyg palmy rotangowej pokrytych ostrymi kolcami, lecz kupiec wciąż wędrował przed siebie. Straszyła go wreszcie dżungla groźnym pomrukiem drapieżników, szelestem obłego wężowego cielska, ślizgającego się po chropowatej korze konarów albo bzykaniem śmiercionośnych komarów, lecz i to nie zdało się na nic. Kupiec wiedział, iż wrócić mu nie wolno, że dotrze tam, kędy postanowił dotrzeć i zdobędzie tę wiedzę, której potrzebował, aby ustrzec córeczkę przed każdym z możliwych niebezpieczeństw. Wreszcie dotarł do chaty czarownika postawionej w najdzikszym ostępie, z dala od wszelkich uczęszczanych szlaków i tak nędznej, iż zdało mu się, że to kupa siana, a nie dom. Czarownik nie okazał najmniejszego zdziwienia widząc gościa. Gdy kupiec wyjawił mu cel swego przybycia i cenę, którą jest gotów ofiarować w zamian za bezpieczeństwo córki, począł się śmiać chropawym, nieprzyjemnym śmiechem. — Magii się nie kupuje — wychrypiał. — Na magię trzeba zasłużyć. Czym mi chcesz zaimponować, głupcze? Złotem? A na cóż mi ono? Czy mogę go zjeść? A może dzięki niemu stanę się mądrzejszy niż jestem? Albo wykuję zeń nóż ostrzejszy od bambusowego? Tyle o nie stoję, co i kupę gnijących gałęzi. A poza tym, jeślibym zapragnął, mogę mieć ile zechcę tego bezwartościowego kruszcu, który wy, ludzie z miast, tak cenicie. Mogę go mieć więcej niż go widziałeś przez całe swe życie! Nie rozśmieszaj mnie zatem. — Ale, panie... — próbował odezwać się kupiec, zmieszany i onieśmielony słowami i widokiem nędzarza, który gardził oferowanym mu bogactwem. — Panie, panie... — przedrzeźniał go staruch. — Dam ci wszakże to, na czym ci najbardziej zależy. Widzę, że gorąco i szczerze kochasz to dziecko, skoro zaryzykowałeś drogę do mnie przez las pełen niebezpieczeństw. A w zamian nic nie chcę. Nauczę cię też, co masz czynić, by nigdy nic złego nie mogło spotkać twojej córki. — Słuchaj więc — ciągnął, wręczając kupcowi maleńką miotełkę sporządzoną z różnoko- -57- lorowych roślinnych włókien — tą magiczną miotełką omieciesz dokładnie całe ciało dziecka. Chociaż nie będzie to widoczne, zgarniesz z twej córki życie. Najpierw zmieć je najlepiej do glinianego garnka. Później przełóż stamtąd do wnętrza rybki wykutej ze złota, a tę ukryj na dnie jeziora lub rzeki. Tylko w tym wypadku twoje złoto może się na coś przydać, bo zanurzone w wodzie nie przerdzewieje i ochroni dobrze życie dziewczynki. Jeżeli wszystko to uczynisz, nikt i nigdy nie będzie mógł jej uśmiercić. Ni choroba, ni człek, ni zwierz, ni piorun, ni trucizna, ni ziemia, ni woda, ni wiatr, ani ogień. Oto masz, czegoś tak pożądał! A teraz wynoś się stąd wreszcie! Precz! Kupiec, przestraszony, ale i szczęśliwy, schwycił magiczną miotełkę i czym prędzej udał się w powrotną drogę. Przybywszy do miasta, najpierw zwołał najbieglejszych w swym fachu złotników. Ze szlachetnego kruszcu i najpiękniejszych drogich kamieni, kazał im sporządzić małą rybkę. Gdy tylko przyniósł ją do domu, wykonał wszystko, co polecił czarownik. Zmiótł życie z dziewczynki do glinianego garnka, stamtąd przyłożył je do złotej rybki, rybkę włożył do złotego kuferka napełnionego wodą z najczystszego źródła, zamknął go szczelnie i zatopił na dnie głębokiego jeziora. I od tej chwili sypiali już z żoną spokojnie, nie martwiąc się o swą jedynaczkę. Tymczasem płynęły lata i ich córka z uroczego dziecka zamieniła się w śliczną, niczym marzenie senne, pannę. Urodą przewyższała wszystkie kobiety i dziewczęta w całym państwie, a wieści o jej piękności rozeszły się szybko po całym świecie. Źli, zawistni, głupi ludzie zazdroszczą innym urody, majątku, talentu, rozumu, słowem — tego wszystkiego, co może ich wyróżniać spośród szarego tłumu. Toteż gdy o niespotykanej urodzie kupcówny dowiedziała się sama królowa, znienawidziła dziewczynę. Nie mogła znieść myśli, że ktoś może być od niej piękniejszy. Postanowiła ją zatem zgładzić... Tego wieczoru błyskawice gęsto przecinały niebo, a głuchy pomruk grzmotów napawał lękiem. W jednej z pałacowych sal, przy maleńkim stoliczku z różanego drzewa kunsztownie inkrustowanym perłową macicą i srebrem, siedziała królowa. Półmrok spowijał komnatę, bo za całe oświetlenie służyła jedna jedyna lampa oliwna. Lichy jej płomyczek -58- chwiał się i chybotał, wprawiając w przedziwne pląsy cienie władczyni i dowódcy straży, którzy pochyliwszy ku sobie głowy rozmawiali o czymś półgłosem. Widać ich narada musiała pozostać w tajemnicy, bowiem zaufana dworka czuwała u drzwi, bacząc, czy ktoś nie odchodzi albo nie podsłuchuje. — A zatem powiadają, mój panie, iż owa kupcówna o niebo całe przewyższa mnie urodą? — pytała, nie tłumiąc gniewu, królowa. — Tak właśnie mówią, najmiłościwsza pani... Ale ja w to oczywiście nie wierzę — szybko dorzucił strażnik. Władczyni spojrzała nań z wdzięcznością i dodała: — Wiesz, co masz robić? — Zapamiętałem wszystko, miłościwa pani. Schwytać, wrzucić do lochu, a potem... — A potem ją zabić! — królowa delektowała się swymi okrutnymi słowami. Dowódca straży, cały gnąc się w ukłonach, wycofywał się na korytarz. Gdyby królowa miała lepszy słuch, albo ściany pałacowe były nieco cieńsze, zapewne po niedługim czasie usłyszałaby odgłos końskich kopyt oddalających się w stronę miasta. Było już grubo po północy, gdy poczęto łomotać do drzwi domu kupca. Gdy przerażona służba wreszcie je otwarła, do wnętrza wpadli żołdacy, przebiegając dom od piwnic aż po strych. Gdy znaleźli sypialnię dziewczyny, wydali triumfalny okrzyk. Zwlekli kupcównę z posłania, niczym wór mąki rzucili w poprzek końskiego grzbietu i pocwałowali w mrok i deszcz. Rozpacz rodziców dziewczyny nie miała granic. Chociaż natychmiast zarządzili poszukiwania córki, nikt nie natrafił nawet na jej ślad. Przepadła jak kamień ciśnięty w morską toń. Tymczasem porwaną wrzucono do ciemnego i zimnego lochu, w którym krople rosy wisiały u sufitu, co pewien czas skapując na kamienną posadzkę. Dziewczyna nie pojmowała, co mogło być przyczyną jej uwięzienia i nie znajdując w sobie żadnej winy, niczego nie rozumiała. Trzy razy odwiedził ją więzienny pachołek o kaprawych oczach, przynosząc podłe jadło i cuchnącą wodę do picia. Trzy razy sługus na -59- najrozmaitsze sposoby próbował pozbawić ją życia. I po trzykroć usiłowania dworaka spełzały na niczym. Niemożność zabicia dziewczyny jeszcze bardziej rozwścieczyła królową. Sama więc schodziła do podziemia, aby osobiście dręczyć uwięzioną. Stało się to niejako codziennym rytuałem. W końcu nieszczęsna kupcówna nie mogła tego znieść. Wolała już stracić życie niż męczyć się tak straszliwie, zdradziła więc monarchini swą tajemnicę. Ach, jak cieszyła się królowa, gdy z dna jeziora wydobyto złoty kuferek! Gdy tylko zawładnęła złotą rybką i miała w ręku życie dziewczyny, przestała się jej bać i pozwoliła wrócić do domu. Ponieważ była z natury okrutna, postanowiła, iż będzie dręczyć ją nadal, tyle że inaczej. Każdego ranka wyjmowała zła królowa złotą rybkę z wody, a wówczas dziewczyna natychmiast wpadała w omdlenie i wyglądała jak martwa. Dopiero wieczorem władczyni wkładała rybkę na powrót do wody, a kupcówna odzyskiwała przytomność. Ale zło, chociaż silne, nie może być mocniejsze od dobra, a poza tym nic na świecie nie jest wieczne. Musiał zatem przyjść kres męki pięknej panny. A stało się to tak. Gdy pewnego popołudnia król wracał z polowania, jego koń zgubił podkowę. Nie chciał monarcha pożyczać wierzchowca od któregoś z dworzan, ani też dalszej drogi odbywać piechotą, postanowił więc poczekać na okucie konia w pierwszym napotkanym domu. A traf chciał, iż zawitał w progi kupca. Gospodarz był mocno zakłopotany, widząc, kogo przyszło mu gościć. Przypuszczał bowiem, że nieszczęścia, jakie spadły na jego córkę, stały się za wiedzą i zgodą monarchy. Czas zatem upływał na milczeniu. Tylko służba bezszelestnie wnosiła naczynia z potrawami i napojami, ustawiając je przed królem, który mało co jadł i pił. Błądził wzrokiem po ścianach obwieszonych cennymi materiami, ze zniecierpliwieniem spoglądał ku drzwiom, oczekując posłańca z wiadomością, iż koń ma już nową podkowę. Wreszcie się odezwał: — Widzę, kupcze, że posiadasz piękny i bogaty dom. Mniemam, iż nie będziesz miał nic przeciw temu, jeśli go sobie obejrzę? Po czym, nie czekając na zgodę, podniósł się z siedziska i zaczął obchodzić pokoje. Wreszcie stanął przed zamkniętymi drzwiami jednej -60- z komnat, lecz gdy chciał tam wejść, kupiec skoczył gwałtownie do przodu i zasłonił je własnym ciałem. — Nie, najjaśniejszy panie! Proszę cię, byś tu nie wchodził! — Co?! — krzyknął władca, rozdymając gniewnie nozdrza. — Co?! Ty mnie, nędzniku, śmiesz czegoś zabraniać? Schwycił kupca za ramiona i odepchnął precz, po czym gwałtownie rozwarł drzwi i stanął w progu. Wnętrze pokoju wypełniał błękitny półmrok, bo okna zasłonięte były niebieskim muślinem. Na szerokim hebanowym łożu leżała śpiąca dziewczyna, której uroda wprost zapierała dech w piersiach. Odziana była w białe, szerokie jedwabne pantalony przetykane złocistą nitką i liliowy kubraczek przyozdobiony kunsztownym haftem. Jej twarz, otoczona gęstwą kruczoczarnych włosów, naznaczona była jakimś nieuchwytnym, lecz jednak widocznym piętnem cierpienia. Oddychała miarowo, zupełnie nie reagując na krzyki i gwałtowne wtargnięcie króla do komnaty. Władca podszedł do niej i delikatnie ująwszy ją za rękę, próbował przerwać ów sen. — Darmo się trudzisz, miłościwy panie. Ona nie otworzy oczu — oz-wał się kupiec. A to czemu? — zdziwił się monarcha. — Bowiem dotknięta jest taką dziwną przypadłością. No, to sprowadźcie medyków. Prędzej! Niechaj ktoś biegnie do pałacu! — To nic nie da, królu, medyk nie pomoże, ów sen bowiem nie jest spowodowany przez chorobę, lecz złość i ludzką nienawiść. — Mówisz zagadkami, kupcze. Usiadł władca u wezgłowia śpiącej, sycił oczy jej niezwykłą piękną-ścią i jednocześnie rozmyślał nad jej strasznym nieszczęściem. Towarzyszącą mu świtę oddalił skinieniem ręki i został sam w komnacie dziewczyny. Niepostrzeżenie upływały godziny. Za oknami poczęło zmierzchać i oto zdało się królowi, iż panna otworzyła oczy. Pochylił się nisko nad jej twarzą. A kupcówna, gdy spostrzegła nieznajomego, gwałtownie usiadła, wystraszona. -61- j chy e' małżonka! droższe - s*c Kr^ na ta^'e słowa. Przysiągł na wszystko, co miał naj-storię A ri^ ^ niczym n^e w*e * kazał sobie opowiedzieć całą smutną hi- __' ^ V \wjuchal opowieści, gniew go ogarnął szalony. lecz sin ^V s'^ twoja męka, przyrzekam. Teraz muszę już odejść, 21^ — Nie bCj ie _ lagodnym głosem ozwał się monarcha. — Nie chcę uczyni^ ci'ęi^Lydy A zatem kłamał twój ojciec, mówiąc że nie można cie zb^^/uśpienia. Przecież się ocknęłaś. ~~Kim Ktcś panie? — odważyła się zapytać dziewczyna. "^•Mego kraju -odrzekł. ledy °1a ,, skargą w głosie zawołała: ~ JeśliS kr^r.m to czemu kpisz ze mnie, nieszczęśliwej? Znasz dobrze Przyczj, ról<;. 'choroby i Wiesz, jakie zło wyrządziła mi i nadal wy-rządzatwoj ^ ^ po 21^m- wać pr ń °^ie &° Pałacu> choć się już zrobiła głucha noc, kazał wez-ten pat ^^ or>licze dowódcę straży. A gdy sługa stanął przed królem, g^zjeś ponad głową żołdaka, ozwał się cierpkim głosem: Teraz h ^ va^e słuchy, że dałeś królowej pewną małą rybkę ze złota. L. ^ftkwfl, byś dostarczył ją mnie. nisko i ru dov/ódca, bo zrozumiał, że król wie o wszystkim. Skłonił się ze\ł v tokorą w głosie: —¦ DobK ,~. ^z^ tiiiłościwy panie, dostarczę ją jak najrychlej. <- ^\i \0 jedno — oto na królową zapadł wyrok, dechy < ^^łacu wygaszono światła, a z komnat dobiegały głębokie od-sypialn' v ^^ycK ciemna męska sylwetka bezszelestnie wślizgnęła się do szniere lo*'eJ- Ostrożnie, aby nie zdradzić się najlżejszym nawet ferek 'f^^mW1 P°dkradł się do małego stoliczka, na którym stał ku-zniknał Z ^^ą iyb^- Zabrał 8° itak jak wszedł, tak samo bezszelestnie * * * Ranek wem, rześki. W pałacowym ogrodzie ptaki zanosiły się śpie ^j^ syciły powietrze delikatnym aromatem, a łagodny Vmv w ^^^ wiekowych dostojnych drzew. -62- Król odbywał przechadzkę, krążąc po parkowych alejkach. Podszedł doń dowódca pałacowej straży i wręczył owinięty w płat szkarłatnej materii jakiś przedmiot. Król skinął głową i gestem dłoni oddalił żołdaka. W chwilę później zażądał łodzi, którą sam, bez świty i strażników, wypłynął na pełne morze. Tam odwinął pakunek, otwarł kuferek i popatrzył na rybkę. Potem cisnął ją do morza, zatapiając w głębinie. Tego ranka po raz pierwszy od wielu tygodni kupcówna nie zapadła w letarg. Radość rodziców wprost nie miała granic. Około południa król przysłał po dziewczynę lektykę i sługę z rozkazem, aby jak najrychlej stawiła się w pałacu. Chociaż lęk przed jakimś nowym nieszczęściem ścisnął serce kupcówny stalowymi kleszczami, nie śmiała się sprzeciwić woli monarchy. Gdy przybyła do zamku, wprowadzono ją do sali tronowej. Siedział tam król, a obok niego okrutna królowa. Na widok dziewczyny władczyni zbladła i jęła drżeć ze strachu. Zrozumiała, że to król, dowiedziawszy się o jej okrucieństwie zabrał złotą rybkę. — Czy pozwolisz, mój panie, że na chwilę oddalę się do swych komnat? — spytała władczyni. — Nie na chwilę, lecz na zawsze, zła wiedźmo! — krzyknął król. — Za to, co uczyniłaś tej dziewczynie, winnaś dać głowę katu! Nie będę jednak okrutny. Wszelako idź precz z mego państwa i nie wracaj więcej! Zapamiętaj, że jeśli kiedyś ośmielisz się przekroczyć jego granice, każę cię ściąć! Dowódca straży zbliżył się do byłej królowej. — No, kobieto, prędzej, pospiesz się, bo konie już czekają. Mam rozkaz odstawić cię do granicy i przypilnować byś ją rzeczywiście przekroczyła — powiedział. Królowa, widząc że przegrała, nic na to nie rzekła. Obrzuciła nienawistnym spojrzeniem kupcównę, dumnie podniosła głowę i z godnością, nie spiesząc się, opuściła salę. — Oto sprawiedliwości stało się zadość — ozwał się król do dziewczyny. — Długo myślatym nad tym, jak ci wynagrodzić tyle cierpień i udręki. Najlepiej zrobię, jeżeli ogłoszę cię nową królową. -63- Córka kupca, słysząc to, skromnie opuściła oczy, chociaż wielka radość wprost rozsadzała jej piersi. O takim szczęściu nigdy nie odważyła się wcześniej śnić. — Niech się spełni twoja wola, panie — rzekła, rumieniąc się przy tym. Na te słowa podniosła się radosna wrzawa. Dworacy jęli wiwatować na cześć króla i nowej królowej. Gdy wieść o wypędzeniu okrutnej władczyni rozeszła się po kraju, prości ludzie tańczyli ze szczęścia i błogosławili monarchę za to, iż ich od niej uwolnił. Wszyscy też życzyli mu szczęścia u boku kupcówny. A potem? Potem oczywiście było weselisko. Małżonkowie żyli długo i szczęśliwie przez wiele lat, sprawiedliwie panując ludowi, który kochał ich gorąco i szczerze. Naga i córka Indry mit khmerski O, "ngiś Kaśjapa, wnuk wielkiego Brahmy — tego, który dał początek wszystkiemu co istnieje — pojął za żonę śliczną boginkę Kadru, która zrodziła nagów — nadprzyrodzone, ogromne i potężne węże. Siedzibą nagów stała się Patala — kraina skryta przed oczyma ludzi pod powierzchnią ziemi. Właśnie w Patali owe wielkie węże wznosiły wspaniałe pałace, a za budulec służyły im bryły szlachetnych kruszców i drogie kamienie, które są tam pospolite. Dobrze się wiodło nagom pod rządami mądrego króla imieniem Wasuki. Ale nie wszyscy z nich chcieli przebywać w podziemiu. Niektórzy upodobali sobie dno oceaniczne, inni zaś powierzchnię ziemi, gdzie zamieszkują najczęściej górskie jaskinie, uroczyska, bagna, bądź ruiny dawnych miast, zwykle strzegąc zapomnianych skarbów. Chociaż właściwą postacią nagów jest wężowe cielsko, to jak wszystkie istoty nadprzyrodzone, mogą przybierać, jeśli tego pragną, dowolną postać. Często zmieniają się w ludzi odznaczających się niezwykłą urodą. Wielokroć zdarzało się, że naginie stawały się żonami śmiertelnych, a nagowie pojmowali za małżonki ziemskie kobiety, czasem boginki, dając początek czy to królewskim rodom, czy całym ludom nawet. * * * W odwiecznym lesie nie tkniętym ludzką stopą, wśród wyniosłych niczym świątynne kolumny drzew, krzewiastych gąszczy u ich podnóża, zbutniałych pni leżących na ziemi, pośród pnączy dusicieli, które w poszukiwaniu słońca wspinają się ku górze po konarach, często przypominających brody jakichś fantastycznych stworów, bo oblepiają je liczne mchy i porosła — mieszkał Naga. Lubił pełzać po miękkiej niczym gąbka, grubej ściółce wpół zbutwiałych liści i drobnych gałązek. Był niezaprzeczalnym panem kampuczań- 5 — Baśnie... -65- .2 .2 L o e S S ^ŁM 8 s 15411 a-a 5^ |S t-< +-» 1 N 1 es ._r S M 3.2 a 2 ^ 3 O 3 *1 i K •O I 2 u N ^ c hel) •^ v «i I&-8 2^-3 5 O ę? &¦* 60 > _„ > >—j ^ C i—' . S 2 "o g O- ca ca «• ^c "S c ^ 1 ^8 .2 % 3 SS u .2 § « ? 3 lliiiiii §•« ca- 5 .2 I* o >. - ca-.2,^ 2 i er s •^ ^ L « .11 ca ca ^n •asa a-j-J^a ^ca . u •- a 2 * 2 frL > g g •« s & l!ifilirs I gs ca^ > 60 w. jj _ e -o o m 60 ^ •ś. ja ^"s I ¦o V2 ¦§sY 1S fi "3 'S >»'^ 1 ^ ? o 11SIS 1 p \J 1^ M pfi *^ O O __, S W) X) * « ł-1 N .5 1 I*L11 i Il|s.|l.f _- > ^ ff3 ^5 CA 'R 3a ^ -2: D SC -3 O L h "S ea ^ X> ^ to S Opowieść o Mansin Sindzt* dobrej córce złego księcia Lf legenda koreańska zamk- Przed wielu wiekami w dalekiej Korei żył pewien ksi^ę imieniem Ubi Był to młodzieniec nad wiek rozwinięty, mąd^ : aaemy, marzący o'tym, aby co rychlej rozpocząć życie ^ I nikt się nie dziwił owemu marzeniu, bowiem aj muskularne ciało i rozumne oczy księcia, by przyznać, >z czegoś zgoła nadzwyczajnego. Ponieważ jedną z widomych oznak dojrzałości jest żalenie rodzi ny, Ubi postanowił, że się czym prędzej ożeni. Król i kr^wa - Lf rodzice - nie tylko nie przeciwstawili się pomysłowi sy w, on ledwie piętnaście lat, ale wręcz go namawiali do tegoL kąś godną swego stanu dziewczynę i ją poślubił Nie ma** wić, bo oboje byli w wieku nader podeszfym, a / pragnienie stanowiło to, aby doczekać się wnuków, zana nie im oczy na zawsze. Gdy więc któregoś dnia Ubi przedstawił im ^^ rodu, mówiąc że jest jego wybranką, ucieszyli się ogro«*e dzej wezwali na dwór szamanów, aby ci spojrzeli w pr:z)^ść czyli najodpowiedniejszy na ślub dwojga młodych dzieru. Uderzyli szamani w czarodziejskie bębny P0^1*1 karni, poczynając kamłanie - czyli ducno przyrodzonego. Gięły się ich ciała w dzikim popłynęła z ich ust, twarze przybrały wyraz dziwny jalk a oczy - niewidzące rzeczy materialnych i bliskich - : $ wać czegoś w zaświatach. Coraz szybsze były uderzenia, coraz prędszy zmienił się w konwulsje, coraz krótsze okrzyki cor &W liczach czarowników. Na koniec zaś jeden po drugum L*¦L gdzie zamarł bełkot na ich ustach, oczy mgła zakryła, 1# ciała c™ jakiś jeszcze drgały. budzący, wypatry- -70- Król, królowa i młody książę z niecierpliwością czekali aż szamani wrócą do przytomności, by objawić wolę duchów, z którymi podczas owej podroży w zaświaty rozmawiali, oraz wyznaczyć dzień ślubu. Czarownicy budzili się powoli. Gdy pierwszy z nich otworzył oczy i podniósł się na nogi, wyciągnął rękę w kierunku księcia Ubi i rzekł: — Duchy gniewają się na ciebie, panie. Duchy uważają, że jesteś nazbyt młody, aby myśleć o małżeństwie... — ...Jeśli nas nie usłuchasz, jeśli przeciwstawisz się woli duchów, wiedz iż nigdy nie doczekasz się dziedzica... — dopowiedział drugi z szamanów. — ...Rodzić ci się będą same córki — rzekł na koniec trzeci. Książę zbladł i milczał zagryzając wargi, ale jego ojciec porwał się na nogi i rzucając rozkaz strażnikom, krzyknął: — Przepędzić ich! Kopniakami wyrzucić z pałacu! Niech nie kraczą, nie straszą! — Nie trzeba nas wypędzać kopniakami — ozwał się na to najstarszy z szamanów. — Sami odejdziemy, lecz pamiętaj, obrażasz duchy, które przemówiły naszymi ustami. Gdy szamani odeszli, król i królowa rozkazali, aby wszem i wobec ogłoszono, iż książę Ubi, ich syn, za dziesięć dni poślubi wybraną przez siebie narzeczoną. Dni owe przebiegały szybko i uroczystość się odbyła, później zaś życie na dworze jęło płynąć ustalonym nurtem i rychło zapomniano 0 przepowiedni. Tak minął rok, a po roku, którejś wiosennej nocy, z komnat młodziutkiej małżonki księcia Ubi uszu dworzan dobiegł płacz niemowlęcia. Cały dwór zamarł w oczekiwaniu na wiadomość o dziecku 1 samopoczuciu księżnej. Gdy więc z jej sypialni wyszły kobiety umiejące pomagać przy porodach i dworscy medycy, zapanowała niczym nie zmącona cisza. Przerwał ją poważny głos najstarszego z lekarzy: — Dostojny książę Ubi został ojcem ślicznej i zdrowej córki. — Nie rozpaczaj mój synu — mówiła stara królowa. — To nic, naprawdę nic, to zwykły przypadek. — A jeżeli to istotnie klątwa duchów? — zapytał Ubi gryząc nerwowo kciuk. -71- — Zobaczysz, że następny będzie syn — uspokajała go matka. — Obyś miała rację! — Mam ją, z całą pewnością ją mam! Niestety, królowa była w błędzie, bo nie przypadek to sprawił, że pierwszym dzieckiem jakie urodziła młoda księżna okazała się dziewczynka. Nie było też przypadkiem przyjście na świat drugiej i trzeciej córki. Wszystko dowodziło, iż szamani mieli rację, że to nadprzyrodzone moce obrażone przez Ubiego, mściły się teraz. * * * Minęło kilka lat. Stary król i królowa odeszli z tego świata, ich ciała pochowano we wspaniałych grobowcach, a syn odziedziczywszy władzę, zasiadł na tronie. Dla postronnych osób mógł uchodzić za najszczęśliwszego z ludzi, bowiem zdawało się, że posiadł wszystko czego zapragnął i niczego mu nie brakowało. W rzeczywistości jednak Ubi cierpiał i to cierpiał okrutnie. Rok po roku księżna — teraz już królowa — rodziła dziecko i zawsze była to dziewczynka. Młody władca czynił wszystko, aby odwrócić klątwę obrażonych duchów, że niegdyś zlekceważył ich zakaz. Lękał się, że skoro dalej tak będzie, nigdy nie doczeka się następcy tronu i po jego śmierci władza przejdzie w obce ręce. Zasięgał tedy król rad najlepszych medyków, tak krajowych jak i zagranicznych, przybyłych z pobliskiego cesarstwa Chin — niestety nie umieli oni jego biedzie zaradzić. Nie skąpił też ofiar dla świątyń i kapłanów, aby ci modłami przebłagali niebo. Ale jak nie pomagały najwymyślniejsze lekarstwa, tak samo również nie pomagały modły i ofiary. • Gdy narodziła się kolejna, siódma córka, król Ubi rozwścieczony i załamany jednocześnie, wydał rozkaz pałacowej straży: — Wynieście to dziecko jak najdalej od stolicy, najlepiej w dzikie góry i ciśnijcie je między nagie skały — niechaj tam sczeźnie. -72- Żołdacy nie wdawali się w dyskusję — rozkaz to rozkaz. Wsadzili maleństwo do skórzanej torby i wynieśli hen, daleko w górskie odstępy, gdzie ułożyli je na stromym zboczu, niedaleko szczytu. Lecz nie zdążyli jeszcze się oddalić, gdy zobaczyli coś, co sprawiło że ogarnął ich lęk graniczący z przerażeniem i czym prędzej oddaliwszy się stamtąd, stanęli przed królem i rzekli: — Miłościwy panie! Twoja siódma córka nie jest zwykłym dzieckiem. Chyba bogowie i duchy otaczają ją swoją szczególną opieką, przeznaczając dla niej szczególną misję do spełnienia. — Nie opowiadajcie mi tu bajek! — rozzłościł się król. — To nie bajki, wielki władco! Na własne oczy widzieliśmy coś niezwykłego! — Co takiego widzieliście? — zainteresował się wreszcie Ubi. — Oto — jął opowiadać jeden z żołdaków — gdy tylko położyliśmy dziecko na kamieniu, niedaleko od górskiego szczytu, natychmiast zleciało się mnóstwo ptaków, które okryły je skrzydłami, po to chyba aby nie ucierpiało z zimna. Wszakże najdziwniejsze nastąpiło później — nie wiadomo skąd przybyły liczne złote mrówki weszły do oczu, uszu i ust niemowlęcia! — Złote mrówki powiadacie? — król zamyślił się oparłszy głowę na pięści. — Tak, miłościwy panie. Widziałem jak lśniły w blasku słonecznych promieni. Żołdak zamilkł na chwilę, a później ciągnął: — Powiadają, że takie mrówki są widomym znakiem przeznaczenia ludzkiej istoty do niezwyczajnego życia. Może lepiej będzie, jeśli przyniesiemy twoją, najjaśniejszy królu, siódmą córkę na powrót do pałacu?... — Nigdy! Przenigdy! — krzyknął Ubi, tocząc wściekłym wzrokiem dookoła. — Jeśli duchy chcą ją uratować na odludziu górskiego pustkowia, zabierzcie dziewczynkę stamtąd, zapakujcie do skrzynki i postawcie na brzegu morza. Niech porwą ją fale. Niech poniosą hen, daleko na środek oceanu, albo pogrążą w odmętach! -73- ¦ Chociaż żołnierze się bali, nie mieli śmiałości sprzeciwić się woli władcy, wiedząc iż nie wykonując rozkazu, kładą głowy pod katowski topór. Zabrali zatem niemowlę i uczynili dokładnie tak, jak im polecono. Ale w chwili gdy skrzynkę z dzieckiem postawili na białym piajKu morskiej plaży, na brzeg wypełzł ogromny żółw, zaś od strony lądu nadleciał wielki ptak i zepchnęły szkrzynkę w fale. Później ptak popychał ją, lecąc tuż nad powierzchnią wody a żółw ciągnął, pracowicie poruszając łapami. Żołnierze stali Aa lądzie i z przerażeniem w oczach — bo wiedzieli, że to co się dzieje, diieje się z woli duchów, którym wola ludzka nie jest w stanie się przeciwstawić, i że lepiej zrobią, jeśli więcej nie będą się zajmować tą sprawą. Bojąc się jednak, iż król nie poprzestanie na tej próbie ogładzenia swojej córki i będzie im kazał nastawać na jej życie po raz kaifjny, pomyśleli że najlepiej uczynią nie wracając już do stolicy. — Uciekajmy stąd i to co rychlej — rzekł najstarszy z żołnierzy. — czyż nie widzicie, że czy tak czy owak cały czas ryzykujemy gło\jvibez potrzeby? Jeśli nie wykonamy rozkazu króla, każe nas za to zgła^iić. Jeśli zaś go wykonamy, zemszczą się na nas duchy. — Rozejdziemy się, każdy w inną stronę, bo to utrudni po »śig za nami — dodał inny żołnierz. — Więc żegnajcie! — zawołał dowódca i cisnąwszy miecz f ziemię, oddalił się z plaży szparkim krokiem. Reszta poszła w jego ślady i wkrótce jedynym znakiem ichiybecności była porzucona na morskim brzegu broń i zryty piasek plaży. W czasie gdy żołnierze, podjąwszy tak ważną decyzję, wędrowali każdy w inną stronę, a król nie doczekawszy się ich powrotu, wlekły wysłał za nimi pościg, żółw i ptak nie ustając ani na chwilę,., opychały skrzynkę, w której spała maleńka dziewczynka, w stronę sadijif pewnej staruszki, zwanej Pari Kongdok. Ta, wstawszy wczesnym rankiem, ujrzała obok swego donrnitajemni-czą skrzynkę i jej niecodzienną zawartość, wyciągnęła ręce ki na następne t rzy lata Madzang wysiał ją do zbierania chrustu w okolicznych lasach. Chrust ów musiała pr-zyno*ić na własnych plecach w .t>reb pałacowych murów i układać na wielki^ stercie, czyniąc ogromny s.^pas na wiele, wiele lat. -82- Wszakże nadszedł wreszcie kres męki dziewczęcia i gdy minął ostatni dzień z dziewięciu lat, Madzang zawołał ją przed swoje oblicze i rzekł: — Jestem z ciebie bardzo zadowolony, dziewczyno. Spisałaś się znakomicie. Powiedz mi, nie zechciałabyś zostać tutaj ze mną? Już nie jako sługa, ale jako pani. Nie zabraknie ci niczego, ani klejnotów, ani szat. U mego boku staniesz się nieśmiertelna. — Dziękuję ci panie — Mansin Sindzu złożyła niski pokłon. — Dziękuję panie, ale nie mogę przyjąć twojej propozycji. Przybyłam tu po wodę życia, aby mojemu ojcu przywrócić zdrowie. — Zatem zaczerpnij jej ile tylko chcesz, boś na nią zasłużyła i żegnaj. Wszakże pamiętaj, że ciężko mi się z tobą rozstawać. — Żegnajcie panie! — Odparła królewna i wyszła na dziedziniec. Zbliżywszy się do czarodziejskiego źródła nabrała pełny dzban wody i ruszyła w stronę stolicy. Wędrowała długo, dłużej może niż przed dziewięciu laty, bowiem ciężkie naczynie napełnione cudownym płynem utrudniało jej marsz. Mijały dnie i tygodnie. Te się układały w miesiące. Przechodziła przez puszcze odwieczne, gdzie szumiały ogromne drzewa, a z mrocznych i tajemniczych ostępów dobiegał ryk drapieżników. Wspinała się na góry, które maczały szczyty w chmurach, kalecząc stopy o ostre krawędzie głazów. Przepływała rzeki, omijała bagniska, które mogły ją wes-sać i pochłonąć, aż w końcu po ponad półrocznej wędrówce, stanęła u bram pałacu króla Ubi. Strażnik, który przed laty zaprowadził ją do komnaty ojca, nie poznał jej wcale, tak była zmieniona latami ciężkiej pracy i trudami drogi. Gdy jednak opowiedziała mu się, kimjest i po co drugi raz tutaj przybywa, bez słowa otwarł bramę i bez stówa poprowadził ją do sypialnej komnaty monarchy. * * * Król leżał na posłaniu dysząc ciężko. Purpurowe i sine plamy okrywały całą jego twarz i ręce. Spotniałe włosy przylegały do czaszki, a zapadłe oczy jęły przygasać, co wskazywało, iż dni życia władcy są już policzone. Ale gdy posłyszał kroki, podniósł się nieco, wsparty na łokciu -55- któ? o przybywa. Na widok dowódcy straży i nieznanej kobie- Kimże eSl owa zniszczona pracą niewiasta i czego chce ode ^9 powieA jej> że Jeśli Przyszła żebrać pomocy, niech się zabiera e' otem. i'ikże mogę pomagać drugiemu człowiekowi, jeśli nie po- sobie? n adł cięa \o na posłanie i łapał oddech szeroko otwartymi ustami. To twa j córka, miłościwy panie — ozwał się na to żołnierz. — To twOJa sio p\ pieczomej kury i półmiska ryżu z jarzynami. Ponieważ zjadł to o bez ST I 1OS ożyciu wszystko odmieniło się na dobre. Zły /tając samuraja w spokoju, a ten mając CTidniej uczyni (chociaż nie przystoi to e je sam uprawiał, bo wówczas cały % w udziale. ?i nauczył się pracy, którą musi wykonywać roi-" y nie narzekał, pomny dni nędzy, głodu i żyjąc oszczędnie, z roku na rok powię-odzyskał to, co ongiś stracił, a nawet stał O starcu i jego psie opowieść japońska Kiedyś, w czasach tak dawnych, że już całkiem zasnuła je sina mgła niepamięci, na jednej z pięknych wysp japońskich, przyszedł na świat chłopiec. Dzień jego narodzin był słoneczny, ptaki radośnie śpiewały, a w koronach starych sosen śmigały wiewiórki. Narodziny chłopca sprawiły wielką radość rodzicom. Zdawało im sie że jest on najcenniejszym skarbem. W ich marzeniach wyrastał na wielkiego człowieka. Może na krawca, może na fryzjera albo nawet cesarskiego ogrodnika. Chociaż byli bardzo biedni, starali się, by ich jedynakowi niczego nie brakowało aby zawsze miał co włożyć na grzbiet i przynajmniej raz dziennie mógł najeść się do syta. Czasami jadało się w domu nawet biały ryż bo ojciec z matką od świtu do nocy pracowali w polu, rosząc potem ziemię, która ich żywiła. Wszyscy troje byli bardzo szczęśliwi. Czvż jednak szczęście może trwać wiecznie? Wiadomo, że dziwną ma ono naturę. Zwykle pędzi -jakby je coś goniło - od domu do domu od człowieka do człowieka. Czasem upatrzy sobie kogoś, kogo szczególnie polubi i przez długie nieraz lata jest mu wierne. Ale to się rzadko zdarza. Pewnego wieczoru, gdy matka przygotowywała właśnie kolację, ich małe chude szczęście poszło sobie precz. W chwilę potem chłopi z pobliskich domów przynieśli ojca w opłakanym stanie. Kiedy pracował przy wyrębie, ścięte drzewo przewróciło sie nań miażdżąc kruche kości. Umarł tego samego wieczoru, gdy srebrny księżyc majestatycznie wypłynął na firmament, a powietrze chłodne od rosy i ciężkie od woni jaśminów przesycił słodki śpiew słowików. Pogrzeb był nadzwyczaj skromny, lecz by go opłacić, musieli wyzbyć się wszystkiego co posiadali. Od tej pory nędza zagościła pod ich dachem na stałe. 7 — Baśnie... -97- Aby • ,• ł^s,. nracować a owa praca nad siły wyczerpywała żyć, musieli oboje Prac0^' * ^ . chylała kll ziemi, l«ecz bowali piMitf zy, a tych przecież Dni p ^ ciąglebjliprzepracowann z posłania. po w oczach. Kiedy umarła, c o. M ,ego Wynajmował mian za Py^^ to co inni wyrzucili. Latem sał mróz. y sto/ce, zimą chłostały ^.ry i ką- i urodziwy, żadna <^L«*L™ adał _ Logłby «t»*mtf ro-Za cóż bowiem - skoro niczego n e p ? ć dzinę? W końcu pogod^J^^^rt wii* ^ samotnie.Tak przeszłajnłodoś<^^ Przem V twarz poorala zl „arszczka- nazywać go dziadkiem. ognisku osianiU4l!WysaSzo -i -98- rzecznym piasku, miło było i wygodnie. Jakże się dziadek cieszył, iż nie musi wychodzić na pluchę, lecz może grzać do woli stare kości. Naraz przez wycie wichury przedarł się jakiś inny, cichy głos — jakby płacz czy zwodzenie. Starzec zamienił się więc w słuch. Po kilku chwilach do jego uszu dobiegły jakieś dziwne dźwięki. Zaciekawiło go to bardzo, więc otuliwszy się szczelniej połataną opończą, wyszedł na dwór. Wiatr z deszczem smagał go po twarzy, przenikał chłodem i wilgocią przez liche odzienie, jakby chcąc na powrót zapędzić starca do ziemianki. Ale on, skoro już zdecydował się opuścić zaciszny kąt, postanowił sprawdzić wszystko do końca. Rozglądał się więc bacznie dookoła, ale w zasięgu wzroku nie widać było nikogo i nie natknął się na nic szczególnego. Miał już wracać do ognia, gdy usłyszał ów głos raz jeszcze. Nie był to ani płacz, ani zawodzenie, lecz żałosne skomlenie psa. Dobiegało z kępy starych sosen rosnących u podnóża pagórka. Nie w smak było dziadkowi schodzenie po błotnistej śliskiej ścieżynie zbiegającej ukosem po dość stromym zboczu. Miał jednak dobre serce i wiedział, że tam jakiś pies najwyraźniej potrzebuje pomocy. Westchnął więc głęboko, podkasał opończę i zszedł na dół. Między korzeniami drzewa, na grubej warstwie zrudziałego igliwia leżał duży, ale niemiłosiernie wychudzony i cały pokryty ranami pies. Dziadek pochylił się nad nim i jął głaskać łeb zwierzęcia, przemawiając doń czule. Pies spojrzał nań wielkimi brązowymi oczami, w których malował się i ból, i smutek. Zaskomlił cicho jakby błagał o pomoc. Starzec wziął psa na ręce i z wielkim trudem wspiął się na powrót do góry. Gdy znalazł się w swej ziemiance, ułożył zwierzę blisko ognia i starannie opatrzył mu rany, oczyściwszy je uprzednio i obmywszy wodą. Widać było, iż pies odczuł ulgę. Później zaś, gdy posilił się jeszcze, zapadł w głęboki sen. Od tego dnia dziadek czynił wszystko, by pies powrócił do zdrowia. Opiekował się nim tak czule i troskliwie, jak najtroskliwsza matka opiekuje się swym niemowlęciem. Minęło jednak wiele dni, nim pies całkowicie odzyskał siły. Wreszcie skończyła się samotność starca, bo zyskał wiernego przyjaciela. Nazwał go Shiro. Pies nie odstępował swego pana ani na krok, -99- a gdy przychodził wieczór, kładł się u jego stóp i z miłością wpatrywał w jego twarz. Nadeszła zima. Coraz trudniej było znaleźć jakieś zajęcie, więc też coraz trudniej było zdobyć pożywienie. Wreszcie zabrakło go zupełnie. Pies, chociaż bardzo głodny, nie opuszczał ziemianki, jakby bojąc się, iż może stracić swego pana. Ale pewnego dnia, spojrzawszy żałośnie i zaskomliwszy cicho, jakby przepraszająco, wymknął się chyłkiem na dwór. W oczach starca pojawiły się łzy, był bowiem przekonany, iż oto znów został sam na świecie. Nie miał żalu do Shira, bo rozumiał, że pies musiał ruszyć na poszukiwanie pożywienia. Wyszedł za nim na stok góry. Nieskalana biel śniegu połyskiwała w blasku słonecznych promieni. Powietrze było nieruchome, a lekki mrozik delikatnie szczypał końce uszu i policzki. Poczłapał starzec do lasu uzbierać kilka wiązek chrustu. Miał nadzieję, że może ktoś zechce je kupić. Pracował wytrwale cały dzień, a gdy poczęło zmierzchać, ruszył do wsi z wiązką na plecach, licząc, iż dostanie za nią choćby garść ryżu. Ale daremnie chodził od chaty do chaty. Nikt nie wziął owych patyków, a nawet jeden z wieśniaków groził, iż obije starca kijem, jeśli się natychmiast nie wyniesie precz. Wracał dziadek do swej ziemianki zmarznięty i głodny, połykał słone łzy i myślał, że teraz przyjdzie mu już chyba umrzeć. W ziemiance odgrzebał żar, narzucił nań chrust i gdy buchnął płomień, siadł przy ogniu. Ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się w głos nad swoją złą dolą. Aż naraz jakiś ciemny kształt przemknął przez otwór wejściowy, czyjś ciepły, szeroki język jął mu lizać ręce. Zdziwony starzec otarł łzy. Wierny Shiro powrócił do swego pana. Jakże ucieszyli się obydwaj. Stary człowiek nie od razu zauważył, że pies powrócił z lasu z dużym królikiem, którego dopadł pewnie gdzieś w gęstych zaroślach poszycia. Gdy go upiekł nad ogniskiem, smakował niczym najwykwintniejsze potrawy z cesarskiego stołu, głód bowiem jest najlepszą z przypraw. I od tej pory każdego ranka pies biegł na polowanie, z którego wracał z jakąś zdobyczą. Kiedyś przyniósł nawet wielką, tłustą rybę. Jak ją złowił — nie wiadomo, pozostało to jego tajemnicą. Widmo głodowej -100- śmierci przestało straszyć dziadka, zaś miłość do Shira — żywiciela jęła graniczyć niemal z uwielbieniem. Minęła zima i nadeszła wiosna. Drzewa i krzewy zieleniły się, okrywszy młodymi liśćmi; ziemię przykrył kobierzec traw przetykany różnobarwnym kwieciem. Starzec i Shiro wyruszali na dalekie wędrówki. Lubili iść, poddając się pieszczotom ciepłego wietrzyku, iść przed siebie, sycić oczy nieskalanym błękitem nieba, rozmaitymi odcieniami zieleni pól, lasów, łąk... Pewnego wiosennego przedpołudnia, oddaliwszy się bardziej niż zwykle od ziemianki, dotarli do kilku niewysokich wzgórz, które usadowiły się wzdłuż rzeki, toczącej leniwym nurtem szare fale gdzieś ku dalekiemu morzu. Gliniaste zbocze porastała gęsta trawa, zioła, kępy poziomek i niezliczona liczba krzewów dzikich róż, tarniny, berberysu, kaliny i głogu, zaś na jałowym łupku rosły tylko wysmukłe jałowce i karłowate dzikie grusze. Trochę na uboczu, pośród zwartej kępy krzewów rosh jedna jedyna smukłopienna sosna. Starzec zatrzymał się kilkadziesiąt kroków od niej i wówczas stała się rzecz dziwna. Shiro stanął najpierw na sztywnych łapach i począł węszyć, później zawył cichutko, aż wreszcie niczym strzała pomknął ku drzewu. Dziadek pobiegł za nim i przecisnąwszy się przez kołujące jałowce zobaczył, iż pies energicznie rozgrzebuje łupkowe podłoże. Usiłował go przywołać, ale Shiro, zawsze posłuszny, tym razem zupełnie nie reagował na rozkazy pana. Grzebał zawzięcie, jama powiększała się coraz bardziej, aż wreszcie na jej dnie coś głucho stuknęło. Stary człowiek pochylił się nad otworem i ujrzał w nim spory gliniany garnek. Wydobył go czym prędzej na powierzchnię i zajrzał do środka. Naczynie po brzegi wypełnione było... złotymi monetami. Ogromne wzruszenie ścisnęło starca za gardło. Oto wreszcie przestał być nędzarzem. Oto wreszcie będzie mógł żyć godziwie, jadać do syta i sypiać w prawdziwym domu, na prawdziwej macie. A wszystko to dzięki psu! — Shiro, piesku, kochany — mówiąc to tulił go czule — ileż mam ci do zawdzięczenia. Zimą uratowałeś mnie od głodowej śmierci, a teraz, teraz uczyniłeś mnie bogatym! -101- Przesypał starzec drogocenny ciężar w połę oddartą od swego kubraka i ruszył w powrotną drogę. Gdy wrócił do ziemianki, wziął jedną z wykopanych monet i poszedł do wsi, aby kupić za nią coś do zjedzenia. Zapukawszy do pierwszej z brzegu chaty poprosił o garnek ryżu z jarzynami, i na dowód, iż nie przyszeOł żebrać, pokazał monetę. Oczy gospodarza zaświeciły się z pożądliwości. Schwycił pieniądz, obejrzał go ze wszystkich stron, spróbował nawet zębami, czy to aby na pewno złoto. — Skąd go masz, dziadku? — zapytał. — Ukradłeś komu, czy znalazłeś? — Ach, to zasługa mojego Shira. Gdy byliśmy dzisiaj na przechadzce, ni stąd, ni zowąd, zaczął kopać pod samotną sosną i wykopał dużo takich monet. — Mówiąc to starzec, pogłaskał łeb swego ulubieńca. — Patrzcie, patrzcie — zdziwił się wieśniak. — Takie, zda się, nic nie warte psisko, a umie pod ziemią wywęszyć złoto. No, masz tu, dziadku, garść ryżu i ruszaj w swoją stronę! — Co, tylko garść? Przecież za ten pieniądz powinienem dostać dużo więcej! — Ty obmierzły dziadu! Wynoś się, pókim dobry, i ciesz się że nie wygarbuję ci skóry! — złorzeczył gospodarz. Skłonił się więc starzec pokornie, wziął, co mu dali, i ruszył do domu. Przykuśtykawszy do ziemianki, sprawiedliwie podzielił się garstecz-ką ryżu z psem i ułożył do snu. Nie zasnął jeszcze mocno, gdy Shiro zaczął szczekać. Do ziemianki wtargnęło jakichś dwu mężczyzn, których twarzy w mroku nie mógł rozpoznać. Schwycili psa, a ponieważ bronił się zębami, zbili go niemiłosiernie. Potem rozgrzebali barłóg dziadka i zabrali znalezione w nim zawiniątko z pieniędzmi. Umknęli z psem i skarbem, pozostawiając starca oszołomionego i wystraszonego napadem. Zapłakał dziadek po stracie jedynego, jakiego miał w życiu, przyjaciela. Nie wątpił, iż jeżeli Shiro porwano, to już nigdy go nie odzyska. I tak też się stało. Wieśniacy bowiem zrozumieli, iż pies jest obdarzony nadnaturalnymi właściwościami i poczęli go zmuszać do szukania dla nich skarbów. Niejeden raz starzec widział, że wodzili Shiro na moc- nym postronku po chaszczach i uroczyskach. A skoro tylko pies przystawał pod jakimś drzewem, czy zaskomlił z tęsknoty za panem, natychmiast rzucali się z motykami, ryjąc ziemię w tym miejscu w nadziei, że zaraz znajdą tam złoto. Ale mijały dnie i tygodnie, a pies nie wywęszył nic2eg° cennego. Ręce wieśniaków pokryte były bąblami od ciężkie^ kopnia licznych dołów w twardej glebie. W miarę jak malały ich nadzie,e na bogactwa, wzrastała w nich wściekłość i nienawiść do psa. Któregoś dma wezbrała w sercach złych ludzi do tego stopnia, iż zabili niewinne zmierzę, porzucając jego ciało w przydrożnych zaroślach. Jakże rozpaczał starzec po stracie przyjaciela! f>ochował g° u st0P starej sosny, usypał niewielką mogiłkę i przystroi! dziki1™ kwiatami. Spędził przy niej cały dzień i chyba pozostałby tam i na noc> gdyby chłód i rosa nie zmusiły go do odejścia. Długo przewracał się z boku na bok na barłogi! w sWeJ ziemiance, szlochając i wzdychając ciężko. Wreszcie zmęczenie g0 Zrfi°g*o> a dobry sen okrył swym płaszczem. I oto zdało się dziadkowy iżsjedzi na leśnej polanie, grzeje w słońcu stare kości, a spoza drzew wybieg*1 ku niemu Shiro. Pies, zbliżywszy się na wyciągnięcie ręki, odzywa sję iucjzkim głosem: — Biedny starcze, skoro tylko nastanie dzień, weź siekierę, zatnij sosnę, pod którą jestem pogrzebany, i wyciosaj z jej p^ moździeż do rozcierania ryżu. Wówczas starzec obudził się. Sen ów zrobił na nim ta^k silne wrażenie, iż nie mógł o nim zapomnieć przez cały dzień w kOd tfZCinowe liście, a natychmiast zmieli posturę. Zapewne musi też \vyr>^ przy tym jakoweś zaklęcie lub wyry sować magiczny znak, bo n-U(j ; uwierzyć, by same liście miały mcot nadprzyrodzoną. Pewnie to z ich powody jj urządzają sobie kryjówki w poblisżi strumieni, jezior czy bagnis,kv Jjzie szuwarów znajdziesz pod dosuet kiem. Spotyka się w nich ni^^, gniazdo dzikiego wodnego ptactwa którego mięsiwo jest wybory ^ ^ wiele tylko ustępuje w smaku delikatniejszemu, obrośniętemu sj^owitym tłuszczem, mięsu ptaków dfle rnowych. Aby obraz lisów był ko^p>tny, koniecznie dodać jeszcze trzeba iż częstokroć lubią się Przjje .p0CZną, nim go nie dopadną i nie zei2» szcza się na nieostrożnym! Wcale nie trzeba wiele, że^ się narazić przebiegłym zwierzętoooi Czasem wystarczy tylko nie^^pochlebnie wyrazić się o lisim rodzauf aby móc się spodziewać niejs,r jemnych zdarzeń. Bywają wszakże ludzie r-^wZSądni, którzy udając bohaterów, lulwli się przechwalać, po takich wł-inie zaliczał się pewien drwal imienuiiii -106- Toku. Jego największą wadą, wielokroć doprowadzającą przyjaciół do irytacji, były przechwałki, iż jest nadzwyczaj przenikliwy i kogo jak kogo, ale jego lisy oszukać nie potrafią. Nienawidził ich zresztą serdecznie i z uporem godnym lepszej sprawy wyszukiwał nory tych zwierzaków, z których wypędzał je ogniem i dy-meiti, a gdy zaczadziałe i wystraszone czmychały ile sił w łapach, ciskał jeszcze za nimi kamieniami i aż zanosił się od śmiechu. Jwykle po dniu ciężkiej pracy, gdy tłusty księżyc wypływał na firmament atramentowej barwy, spotykał się Toku wraz z przyjaciółmi w gospodzie oddalonej nieco od wsi, stojącej przy skrzyżowaniu gościńców, z których jeden prowadził do stolicy, drugi zaś ku zamkowi miejscowego pana. Przyjaciele siedzący nad dzbankiem sake, gdy uraczyli się już jedną czy dwiema jej czarkami, zwykle musieli wysłuchiwać przechwałek Toku. — Uważaj, Toku — przestrzegali. — Skąd wiesz czy na przykład ten podróżny, kryjący twarz w ciemnym kącie, to nie lis? Biada ci, jeżeli us^szy twe nierozsądne słowa. — I cóż z tego? — odpowiadał drwal. — Jeżeli to lis, niech się lepiej strzeże. Małoż to lisów za moją przyczyną osmaliło kity? Przyjaciele na ogół wzruszyli ramionami i zmieniali temat rozmowy. Ale któregoś dnia porwała ich większa niż zwykle złość na zarozumialca i postanowili poddać go szczególnej próbie. Ozwał się tedy jeden z nich: — Posłuchaj, Toku. Znasz uroczysko Maki, ten piaszczysty płacheć ziełii zarosły krzakami kolcowoju i dzikich kamelii? — A pewnie, że znam — odpowiedział drwal. — I chyba wiesz, że to ulubione miejsce lisów? Można wręcz powiedzieć, że to ich królestwo. — Owszem, wiem. Ale do czego zmierzasz? — zainteresował się młodzieniec. — Skoroś taki chwat — odrzekł na to ów przyjaciel — to idź tam san, w środku nocy. Jeżeli przesiedzisz na uroczysku do pierwszego br2asku i lisy nic ci nie uczynią, uwierzymy, że istotnie się ciebie boją i a twoje słowa nie są pustym gadaniem. No, więc jak? Masz odwagę rzicić lisom wyzwanie? -107- Spojrzał nań Toku z politowaniem, pokiwał głową, a potem zapytał kwaśno i zgryźliwie: — A cóż ja z tego będę miał? Siedzieć całą noc na uroczysku w chłodzie i rosie to żadna przyjemność. — Jeżeli wygrasz, wydamy na twoją cześć wystawną ucztę, ale jeśli lisy zwyciężą — wtedy ty nas nakarmisz i napoisz. Zgoda? Pomyślał drwal przez chwilę i odrzekł na to: — Zgoda! Całe towarzystwo nie śpiesząc się wyszło z gospody i skierowało w stronę uroczyska, oddalonego od ludzkich siedzib prawie o godzinę drogi. Przyjaciele mieli doprowadzić Toku na miejsce i powrócić do domów. Wędrowano w milczeniu. Toku nie odzywał się wcale, zmęczony całodzienną pracą przy wyrębie i tymi kilkoma czarkami sake, które wychylił przez wieczór. Powieki mu się kleiły i najchętniej wyciągnąłby się wygodnie na macie, oddając słodkim snom... Cóż, teraz już nie mógł się wycofać. Inaczej okrzyknięto by go przecież tchórzem. Nie domyślał się nawet, że ów podróżny, który siedział w najciemniejszym kącie gospody, rzeczywiście nie był człowiekiem, lecz lisenrL. Podsłuchawszy rozmowę przyjaciół, cichaczem wymknął się na dwór.. Kiedy przybrał swe naturalne kształty, co sił w łapach popędził na uroczysko. Skoro tylko inne lisy dowiedziały się o zamiarze drwala, radość icltri nie miała granic. Postanowiły znienawidzonemu Toku przygotować należyte przyjęcie. Tymczasem drwal i jego towarzysze dotarli do uroczyska. Kroki ccii dalających się przyjaciół ucichły już całkowicie, a w uszach Toku z^u dzwoniła cisza przerwana jeno koncertem cykad i odległym rechotemn żab w bajorku. Do świtu brakowało jeszcze wielu godzin. PrzysiatocJ drwal na wielkim otaczaku, który leżał przy ścieżce i zaczął rozmyślali jakby się tu urządzić, żeby czas do nastania dnia spędzić w miarę zno»s* nie. Na koniec wykoncypował, że najlepiej zrobi, jeżeli znajdzie dogo»*cx ne do tego miejsce, wymości legowisko z gałązek liści i po prossrtrt pójdzie spać. Wstał zatem i udał się na poszukiwanie czegoś odpowiet*;oi-niego. -108- Noc była bardzo widna, bo fcieżyc w pełni, zawieszony niby wielki lampion na niebie, prószyllagodi1^ srebrzystą poświatą, tak iż widać było wszystko dokładnie na kilkanaście kroków wokoło. Toku maszerował ścieżką, wyj»trując wolnego od zarośli spłachetka piasku, na którym mógłby wym^cić posłanie. Mimo iż nie był tchórzem, atmosfera i sława miejsca podziałały nań mocno. Zaczął nasłuchiwać, czy nie zaszeleszczą krzaKi, albo gdzieś nie trzaśnie — złamana lisią łapą — uschła gałązka, Chociaż bronił się przed owy™ uczuciem z całych sił, przywołując w pamięci wszystkie odniesione nad lisami zwycięstwa, powoli strach jął przenikać do jego serca, kładąc si« zimnym ciężarem na piersi. Naraz gwałtowne poruszenie gałSzi' Jakby trąconych nieostrożną dłonią, zwróciło jego uwagę. Tok*1 zatrzymał się i wytężył wzrok. Zdało mu się, że dostrzega przyczajonego za krzakiem dorodnego lisa, lecz gdy ostrożniej podkradał się bliżej-nie znalazł tam nikogo. W tej samej chwili jegouszii dobiegł chrzęst żwiru na ścieżce i odgłos kroków. Teraz drwal ujruntćwał się w przekonaniu, że instynkt go nie zawiódł, i że to zbliża się przemieniony w człowieka lis, wcześniej czający się za krzewem. Czujny i napięty oczekiwał sp^tkania- Po chwili sPoza zakretu goniła się zgrabna dziewczęca po$tać- Dziewczyna zauważyła ludzką sylwetkę i zatrzymała się gwałtowni^- Sprawiała wrażenie jakby się wahała: uciekać, czy też iść dalej. Toku postąpił kilka kroków W jej stronę, księżyc lepiej oświetlił mu twarz i gdy rysy stały się rozpozri^walne' dziewczyna z radością w głosie krzyknęła: — Jakie to szczęście, że cię sJmP^"1' Toku! Drwal przypatrzył się lepiej. P*rzed nim stała śliczna Sanyo mieszkająca w tej samej wsi. Lecz młodzieniec był przekon»any> że to tylko omamienie lisie i postanowił mieć się na baczności. T^eraz ^^ przeciwnik już się pojawił, opuścił go wszelki strach Śniiał «#« w du*u z lisiej głupoty i był pewien swej przewagi. Wiedział przecież,' ze t0 nie Sany°>lecz Jeden z praklę-tych rudzielców. Udawał, iż nie ^c°myśla sie niczego i w stosownej chwili zamierzał zdemaskować' zwierz#]-ka i solidnie wygrzmocić mu skórę. Uśmiechnął się więc pod nosem i z udawanym zdziwieniem zawołał: ^.-109- — A cóż ty tu robisz, dziewczyno, o tak późnej porze? — Jak to? To ty nic nie wiesz?— Sanyo również się zdziwiła. — Razem z rodzicami i kilkorgiem sąsiadów wybraliśmy się na targ do miasteczka. Zbyt długo tam zabawiliśmy i zaskoczyła nas noc w powrotnej drodze. Ponieważ ojciec i matka są srodze utrudzeni i mocno zgłodniali, wyprzedziłam ich, żeby przygotować wieczerzę. Gdy tylko weszłam między te krzaki, lęk mnie ogarnął. Cieszę się zatem, że cię tu spotkałam. Ty też wracasz do wsi? Może dalej już pójdziemy razem? — A tak, wracam — mruknął Toku, a jednocześnie pomyślał: „Tu cię mam, oszuście! Dzisiaj w miasteczku nie było targu. Niby takiś sprytny, a jak łatwo dałeś się złapać!" — Idź przodem — dodał głośno. — Niezbyt często tędy chadzam, więc ty pewnie lepiej znasz drogę. Dziewczyna nie protestowała i wysunęła się na czoło. Toku podążał z tyłu, pilnie wypatrując czy spod kimona dziewczęcia nie wysunie się aby koniec lisiej kity. Upajając się marzeniami o rychłym zwycięstwie, uszedł w ślad za dziewczyną spory szmat drogi. W końcu złość ogarnęła drwala: na siebie, że włóczy się po nocy bezdrożami, zamiast smacznie spać w domowym zaciszu, na kolegów, że go namówili do tego i na Sanyo-Hsicę. Gdy wściekłość poczęła w nim dosłownie wrzeć, na nic już nie zważając, schwycił dziewczynę i jął nią potrząsać. — Ty oszustko, zwodnicza lisico! Już ja cię nauczę zaczepiać mnie, Toku! — krzyczał. Przerażenie napadniętej było ogromne. Rozdzierającym głosem poczęła wzywać pomocy, ale któż mógł ją usłyszeć na tym odludnym pustkowiu? Błagała Toku o litość, ale gniew go zaślepił do tego stopnia, że na nic już nie zważał, niczego nie słyszał, opętany jedynie pragnieniem zdemaskowania lisicy. W pewnej chwili Sanyo upadła bez czucia na ziemię, nie dając oznalK życia. Tetraz dopiero młodzieniec oprzytomniał. Zobaczywszy leżący dziewczynę, szlochał z żalu, a jeszcze bardziej z przerażenia, że oto niechcący stał się zabójcą. -110- — Ocknij się Sanyo, ocknij! Ja nie chciałem cię skrzywdzić. Och, biada mi nieszczęsnemu, biada. Wstań, Sanyo! Sanyo! Sanyo! Załamany usiadł obok dziewczyny i nie wiedząc co począć, rwał włosy z głowy. Wówczas dał się słyszeć w oddali gwar licznych ludzkich głosów, zbliżający się ku niemu. Gdy na ścieżkę padł odblask niesionych przez przybyszów pochodni, Toku pojął, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad jego głową. Porwał się tedy na równe nogi, chcąc się salwować ucieczką, ale zawadził nogą o kamień wystający z piasku i runął jak długi na ziemię. Nim zdołał się podnieść, już go otaczali ludzie. Byli to rodzice dziewczyny, grupka wieśniaków i jakiś nieznany mu mnich. Widać wcześniej Sanyo mówiła prawdę! Matka dziewczyny z krzykiem rozpaczy rzuciła się na leżące nieruchomo ciało córki: — O, mój kwiatuszku! Dlaczego? Dlaczego? czemu mnie właśnie musiał spotkać taki okrutny los!? Było w tym zawodzeniu tyle bólu, że Toku nie mógł tego znieść. Ojciec Sanyo znieruchomiały i milczący, jakby ogrom nieszczęścia przygniatał go do ziemi. Tylko obfite łzy spływały po spalonych wiatrem, pokrytych zmarszczkami policzkach. Wieśniacy podnieśli brutalnie drwala na nogi okładając go twardymi kułakami, wymyślając mu i zowąc zabojem. Nie bronił się przed razami, tylko błagał, by darowali mu życie. Na to jeden z chłopów zawołał: — Patrzcie, jaki bezczelny! Prosi, by darować mu życie! A ty jej darowałeś? — tu wskazał na leżącą na ścieżce dziewczynę. — Nie patyczkujmy się z łotrem — zakrzyknął drugi. — Zaprowadźmy go przed sędziego. Ten będzie wiedział, co z nim uczynić. Stojący do tej pory na uboczu mnich podszedł do Toku i zasłonił go swym ciałem. — Uspokójcie się, ludzie! Uspokójcie, proszę. Nie dajcie ponosić się emocjom. Czyż przywrócicie życie dziewczynie, jeśli wydacie tego człowieka sędziemu, a ów skaże go na śmierć? — zapytał. -111- — Ale on ją przecież zabił! I kara się na|eży — wykrzykiwali wieśniacy. — To prawda — odpowiedział mnich. ^_ Ale nie wygląda mi na człowieka całkiem zepsutego. Dajcie mu szanSę zmazania przewiny. Darujcie mu życie. Powtarzam raz jeszcze: jej ju* nic nje wskrzesi... Stanowczość mnicha uspokoiła wzburzone umysły i chłopi przestali się upierać przy tym, by wlec Toku przed sędziego. Uważali jednak, iż nie mogą go puścić całkiem wolno, i że zbrocjniarz musi jakoś odpokutować. Rozwiązanie podsunął mnich: — Nie wnikajmy czy drwal pozbawił dzie\yczynę życia specjalnie czy był to tylko nieszczęśliwy wypadek, jak utrzymlJje. To w tej chwili nie jest już takie ważne. Niech winowajca żyje, |ecz inaczej zgoła, niźli żył do tej pory. Niech mażąc swą winę, za pokulę zostawszy pustelnikiem, umartwia ciało postem i wyrzeczeniami. Na ^nak, że zrywa ze światem, niech ogoli głowę do gołej skóry, jak to czynją mnisi. Niech żywi się jedynie korzonkami i leśnymi owocami, niech pije tylko źródlaną wodę, niech odmawia sobie snu. Może kiedyś, po latach, jego sumienie u jz za zbrodnię zapłacił dostateczną cenę. Wówczas będzie mógł wr^jć między ludzi. A może sumienie — ten najsurowszy z sędziów — njgdy go nie rozgrzeszy i do końca swych dni będzie musiał żyć w odosobnieniu. — Gzy zgadzacie się, ludzie, by w ten sposób zapłacił za przestępstwo? Wieśniacy pojęli, że takowa kara jest jeszcze surowsza, więc zgodzili się na to. Zgodził się i Toku. Zresztą jakiż miał wyhor? a ponadto w głębi serca uważał, iż to, co proponuje mnich, jest sprawiedliwe. Mnich skinął na drwala i kazał mu uklę^nąć u swych stóp. Wyciągnął nożyce i pukiel po puklu, kosmyk po kosmyku, pozbawił Toku wszystkich włosów. Ale skoro tylko ostatni z njCh Upadł na piaszczystą ścieżkę, a łysa czaszka zalśniła w księżycowej poświacie, mnich wybuchnął przeogromnym, niepohamowanym i szyderczym śmiechem. Rodzice Sanyo i towarzyszący im wieśniacy poszli w jego ślady. Bijąc się po udach aż zataczali się z wesołości. Na samym końcu wreszcie jęła się śmiać i sama- „nieboszczka". -112- Wszystko to trwało zaledwie kilka chwii fP ^ otaczaJące Toku postacie poczęły się kurczyć, by w końcu, wr^sż)'do wlaściwych sobie lisich kształtów, czmychnąć w chaszcze. Ogłupiały tym wszystkim drwal, nie ttio&ąc po^bierać myśli' Przesie" dział w otępieniu na ścieżce do rana. Gdy wreszcie słońce opromieniło ziemią fpd^si s'^ ' c^ż^° P°" włócząc nogami poszedł do wsi. Zawstydzony i ciągle jeszcze wystraszony rfuslał opowiedzieć kompanom cały przebieg nocnych zdarzeń. Ubawił ich setnie- Śmiała się z niego cała wioska, bo wieść o jego niezwy^i pf^°^e rozeszła S'C lotem błyskawicy. Ciekawscy czym prędzej pobiegli na na kupkę włosów i ślady lisich łap. A Toku? Cóż, raz na zawsze został i bezmyślnego okrucieństwa wobec lisów, g^j fó, ty py spłatały mu jeszcze gorszego figla i nawet o nich ^e wsPomma^- Zwierzaki zaś, uwolniwszy się od prześladowcy ocjtąd m°gty sPokoJnie P w owej okolicy. * * natrafilitam e(zOny z zarozumialstwa ty w przyszłości nie 8 - baśnie... r Shimako i żółw zamierzchłych czasach, dokładnie nie wiadomo kiedy — jedni powiadają, że tysiąc lat temu inni zaś, że jeszcze dawniej — w pewnej nadmorskiej wiosce japońskiej mieszkał młody i nadzwyczaj urodziwy rybak o dźwięcznym imieniu shimako. Nie żyło mu się najlepiej, chociaż powiem pracował bardzo ciężko, to jednak owa praca nie przysparzała zt>yt wielkich korzyści. Ot, ledwie tyle dawała, by nie umarł z głodu i nie Ohodził nago. Shimako wszakże nie narzekał na swój los. Potrafił zadowolić się małym, a do szczęścia wystarczyło mu, jeśli nie odczuwał pustki w żołądku. Chociaż powiedzieć trzeba, a zdarzało mu się czasami — tyle że nadzwyczaj rzadko — oddawać marzeniom o życiu innym, ciekawszym, weselszym, bardziej urozmaiconym Któregoś dnia, gdy wypłynął na pojów niezbyt daleko od brzegu i daremnie raz po raz zarzucał sieć, wciąż ^ciągając ją pustą, postanowił że zabierze na łódź zapasy żywności ora^ słodkiej wody i uda się na bogate łowiska oddalone o dzień drogi od rodzinnego brzegu. Jak postanowił, tak też i uczynił. Pogoda była wspaniała, czystego błękitu nieba nie mąciła ani jedna chmurka, słońce spokojnie i niespiesznie wędrowało po swej codziennej qfodze wiodącej ze wschodu ku zachodowi poprzez bezkres firmament;* Szmaragdowoniebieska toń mors ^a, sfałdowana i ruchliwa, rozci ą-gała się od horyzontu po horyzc>nt Zgodny wietrzyk owiewał twarz rybaka, pieszcząc ją ciepłym oddechem Pięknie było i cicho. Shimako poczuł, iż mógłby tak płynąć — jedyny ciemny punkt śród lazurów, bł^kitó^, szmaragdów czystych toni nieiba i oceanu — przez wieczność całą. w jego sercu odezwała się jakaś dzi-w-na tęsknota i cudowne ^ jego i^ Przymknął oczy oddając się roje niom o światach wspaniałych, p.eł-nych pysznych budowli wzniesionyc-n # szlachetnych kruszców i diro-gich kamieni, ogrodów gd^ie ggałęz^e drzew uginały się pod ciężarem rozmaitych owoców, stanowiących rozkosz dla oczu i podniebienia, kwiatów o niespotykanych barwach, zapachach, kształtach... Rychło jednak przyszło otrzeźwienie, uniósł powieki i potoczywszy wzrokiem wokoło, zlustrowawszy puste dno łodzi, zrozumiał iż nie czas na marzenia, bo brać się musi do roboty. Zapuścił zatem sieć w morską głębinę raz, zapuścił drugi i dziesiąty, ale niestety — widać szczęście się odeń odwróciło na dłużej — bo za każdym razem, dokładnie tak samo jak wcześniej na przybrzeżnych wodach, wyciągał ją pustą. Tak oto minął mu dzień jeden, i drugi, i trzeci. Zjadł już wszystkie zapasy żywności, a i kończyła się słodka woda w dzbanie. Cóż, nie widział rybak innego wyjścia, jak porzucić niegościnne łowisko i czym prędzej udać się w powrotną drogę do wsi. Żałość ścisnęła mu serce i prawie że zbierało mu się na płacz, bo wiedział iż bieda teraz rozpanoszy się w jego chacie na dobre. Ogarnął wzrokiem bezmiar wód i pomyślawszy sobie, że czyni to już po raz ostatni, znowu pogrążył sieć w morskiej toni. Zły los wszakże nie miał wcale zamiaru go opuszczać, bo i tym razem wyciągnął ją bez zawartości — w okach nie tkwiła ni jedna ryba. Ale cóż to? Coś jednak poruszyło się w niewodzie. Spojrzał Shimako uważniej i ze zdumieniem zauważył, że z morskiej otchłani wydobył okazałego żółwia. Ostrożnie wyplątał go ze sznurów i wziąwszy w dłonie, obejrzał bacznie. Nie był to zwykły żółw, o nie! Takiego jeszcze nigdy nie widział w swym życiu. Było to stworzenie piękne. Jego skorupa zbudowana z ośmiokątnych płytek, w słonecznych promieniach lśniła wszystkimi kolorami tęczy. Skórę miał gładką i przyjemną w dotyku, a co najciekawsze nie bał się zupełnie i nie chował głowy ani kończyn do wewnątrz skorupy. Chciał go Shimako wyrzucić za burtę, bo nie widział żadnej korzyści ze schwytanego żółwia, ale ów tak był cudny, że postanowił przez jakiś czas jeszcze radować oczy jego wyglądem, a zwrócić mu wolność dopiero wówczas, gdy podpłynie do brzegu. Pochylił się więc i ostrożnie postawił zwierzę na dnie łodzi, ale wtedy stała się rzecz przedziwna i wspaniała zarazem. Oto w chwili, w której żółw dotknął dna, otoczył się mlecznobiałą mgłą, rozrósł, wydłużył, a w końcu przemienił w... dziewczynę. -115- Jej uroda przygasiła blask stolca, a wspaniały, czysty błękit nieba poszarzał. Włosy miała czarne i lśniące, oczy wykrojone w kształt migdałów ciemne były i o źrenicach przymglonych jakowymś słodkim rozmarzeniem- Nos niewielki, usta o barwie wiśni, zgrabna broda, cera gładka i aksair»itna niczym skórka dojrzałej brzoskwini dopełniały widoku. Shimako /nieruchomiał zaskoczony i zdziwiony. Stał z na wpół otwartymi ustami, z ręką uniesioną ku górze w zamarłym geście, nie wiedząc co uczynić. Naraz jego uszu dobiegł głos jasny i melodyjny: — Witaj rrttodzieńcze! Wybacz jeśli cię przestraszyłam, ale przecież nie miałam takiego zamiaru. To przypadek, czysty przypadek sprawił, że spotkaliśmy"się ze sobą. Silny prąd morski zniósł mnie aż w te strony, gdzie musiałaś zaplątać się w tvej sieci. Skoro jednak już się to stało, możemy się zaznajomić zanim się rozstaniemy. Jak ci na imię? — Zowią innie Shimako. Lecz kim ty jesteś? Czarodziejką, boginką, sennym majakiem? — Zapewniam cię Shimako, iż nie śnisz, a twoje o^ obserwują rzeczywistość. Przybyłam tutaj ze świata, którym rządzą zgoła inne prawa niźli te, jakie znasz ze swej rzeczywistości. Moją ojczyzną jest Kraina Wieczności. — O bogowie! — zakrzyknął rybak. — Słyszałem o owej krainie, ale myślałem że nie jest możliwe spotkać kogoś stamtąd. Dziewczyn^ uśmiechnęła się promiennie i odparła na to: — A zatetf1 widzisz, że nie miałeś racji. Na twoich coczach dokonał się cud pierwszej przemiany i na twoich oczach znowm odmienię swą postać, aby mC"c powrócić tam, skąd przybyłam. — Nie odchodź! — Shimako postąpił krok do prao-du, jakby chcąc zatrzymać mówiącą. — Nie odchodź jeszcze! Powiedz co%ś więcej o sobie i swojej ojczyźnie- — Cóż chlałbyś wiedzieć? Jestem córką króla Kłaaty Wieczności. Jej samej nie iimiem opisać, a raczej nie da się jej opis.aCć. Jest wspaniała i cudowna! CXn! gdybyś tam się znalazł, zapewne nigdy Jj^ż nie chciałbyś powrócić na ziemię. -116- — Powiedz, powiedz księżniczko, czy robak tak lichy jak ja mógłby kiedykolwiek się tam dostać? Obrzuciła dziewczyczyna młodzieńca bacznym wzrokiem raz, obrzuciła drugi, a im dłużej mu się przyglądała, tym większej nabierała pewności, że równego mu urodą trudno spotkać, nawet w jej ojczyźnie. Uśmiechnęła się tedy znowu promiennie i rzekła: — Jesteś piękny. Tak, piękny, a dla piękna nie istnieją granice czasu i przestrzeni. Jeśli zechcesz, jeśli tylko zechcesz, mogę cię zabrać ze sobą daleko — tak daleko, że nie dociera tam ni głos, ni obraz, ni szum fal, ni podmuch wiatru z ziemi — i uczynić szczęśliwym. Umilkła na chwilę, by zaraz dodać: — Mogę cię zabrać, ale pod jednym warunkiem... — Jakiż to warunek, księżniczko? — Taki, iż przysięgniesz, że żadne uczucie nie wiąże cię z ojczyzną. — Cóż, skłamałbym mówiąc że nienawidzę swoich stron rodzinnych, ale przecież skłamałbym twierdząc, że je kocham. Obojętne mi są, czasem wręcz przykre. Przykre wówczas gdy głód i bieda zaglądają pod dach mojej chaty, co zdarza się często. — Myślę więc — ozwała się dziewczyna — że nic nie stoi na przeszkodzie, abyś porzucił dotychczasowy żywot i wraz ze mną odszedł do innego, lepszego, piękniejszego, szczęśliwszego świata. Dopowiedziawszy owych słów, zbliżyła się do młodzieńca i końcami palców dotknęła najpierw jego piersi w okolicy serca, a później policzków. I oto stała się rzecz przedziwna: ciało Shimako poczęło się kurczyć, a później jakby się rozpadło na milion części, by na koniec zmienić się w mgielny tuman bladoliliowej barwy, przez który przelatywały tysiące srebrzystych i pozłocistych skier. Rybak poczuł dziwny ucisk w skroniach, szum w uszach, wreszcie zawrót głowy tak potężny że na kilka chwil utracił chyba świadomość. Później zaś doznał uczucia przedziwnego, jakiego nigdy jeszcze nie doznał do tej pory, przez całe swoje życie. Oto zawisł kędyś w niedookreślonej przestrzeni, nie czując ciała. Zatracił zdolność widzenia, słyszenia, dotyku. Nie mógł wydobyć z krtani ni jednego słowa. Tylko posmak jakowyś słodkawy z odrobiną goryczy błąkał mu się na koniuszku języka. -117- Nie wiedział czy zawisł między niebem a ziernjg Nie wiedział czy mknie ponad chmurami w niebieskie sfery, gdZie niektórzy lokowali Krainę Wieczności. Nie wiedział także czy nie pOgrąża się raczej w toń morską, śród której owa kraina tkwić może samotną wyspą, jak inni twierdzili. Nie wiedział niczego... Lecz oto naraz jakaś potężna muzyka, twor^0na przez setki instrumentów, uderzyła weń wzburzoną falą, zaś w rnó^gu pojawił się obraz rozlicznych kół emanujących blask ostrzejszy ofl blasku słońca w zenicie. Koła owe, barwne niczym tęcza, wirowały coraz SZybciej i szybciej. Wypływały z mroku wiecznej nocy, z pustki jakowejś przedwiecznej i nieogarnionej, zalewały umysł Shimako falą s^pt5W dziwnych i tajemniczych, których nawet owo potężne granie ^je ^ w stanie zagłuszyć. Choć zdawało mu się, że nie ma ciała, naraz pQ,czUł wszechogarniającą wibrację, która choć była czymś przyjemnyn^ jednocześnie zdawała się być torturą. Już był u kresu sił, już myślał że nie przeżyje owej szalonej podróży do tajemniczego świata, gdy naraz Czystko się skończyło. Znów był tym dawnym Shimako... Miał ciałę, j czuj je. Zwoje mięśni zagrały pod gładką skórą. Otwarł oczy i ciekawią rozejrzał się wokoło. Obok niego stała księżniczka i uśmiechała sj^ auie_ Dalej zaś, za jej plecami rozciągała się wspaniała panorama. Aż po horyzont sięgały łańcuchy kopulastych wzgórz, porośniętych ioślinr\ośaą szkarłatnej, turkusowej, liliowej i szmaragdowej barwy. W powietrzu unosiły się majestatycznie, S2^y,buj^c z szeroko rozpostartymi skrzydłami, jakieś dziwne stworzenia. __ni motyle, ni ptaki. Ich wielkie skrzydła lśniły w blasku ogromnego pomarańczowego słońca, mieniąc się setką barw, chociaż dwilart^ ^ dawały się być jedno-barwne. Gęsta trawa, aksamitna w dotyku, w kolorz^. „^skiej wody'słała się ogromnym dywanem pod nogi księżniczki i ry^,,^ sięgając aż do podstaw pagórków. — Chodźmy — rzekła dziewczyna, jechocz^..^ wskazując dłonią na odległy, przymglony horyzont. — Chodźmy tat^^ ^z[e mój dom. Ujęła rękę Shimako i... stał się następny c ;Ml tygodnie miesiące. Przeminął pierwszy rok, przemiń1 drugi- wreszcie i trzeci nadszedł. Wóczas to w sercu Shimako, k^Yś na samym jego dnie, w najtajniejszym zakamarku dało się odczuć n'ezbyt silne> ale bo~ l kłi & ć i , jjnejszym zakamarku dało się odczuć n leśne ukłucie. Przed oczyma duszy młodzieńca paP&f Posuwać się dawno zatarte obrazy, teraz odzyskujące ostrość rysunku » nasycenie barw. Oto widział swoją wioskę, twarze krewnych i przyjaciół, brzeg morski, na którym suszyły się rybackie łodzie i sieci- Zdało mu się, iż słyszy poszum fal rozbijających się o skalisty cyp^ na kt°rym lubił przesiadywać, albo znóv głosy znajomych... Tęsknota, która go nawiedziła, sprawiła że stracił apetyt i humor. Schudł, zmizerniał i nic nie było w stanie sprawić, aby na jego ustach wykwitł uśmiech, a twarz się rozpogodziła. — Cóż ci jest, paniemój i małżonku? - pytała gP z troska-w głosie księżniczka. Shimako najpierw nie odpowiadał, zbywając ją Wle czym' w końcu jednak nie zdzierżył i wylał z duszy całą trosk« Jaka tam sie-zagnieździła. — Tęsknota mnie zabije, jeśli choćby na kilka di»*nie P°wrócę w rodzinne strony, nie ujrzę twarzy krewnych i znajoi*^11' me odwiedzę miejsc, które bliskie mityły od dzieciństwa... — Nie upieraj się Skimako przy tym niewczesny"1 P°myśle — mówiła mu żona. — Kto rai przekroczył grania? Krainy Wieczności nie powinien już nigdy wracaćdo podsłonecznego świata ifai&nelnych. — Zatem jest to niemożliwe? — z rozpaczą w głc*sie ™woiiil rybak- — Tego nie powiefeiałam — odparła księżnic:zka- ~~ Oczywiście możesz tam po-wrócić, wszakże jest to i trudne, i n*ebezPieczne- Procz tego możesz mi wierzyć- ów powrót nic nie pomoce na twoJe strapie-n»e, co najwyżej jeszczeiardziej rozkrwawi ci serce. -121- —Dlaczego?! Dlaczego?! —Tego uje wolno mi powiedzieć... * * * Od dnia, v^ którym odbyła się ta rozmowa, Shimako stał się jeszcze smutniejszy. 0! Nie był to już ten Shimako» którego księżniczka przed trzema laty wybrała na swego męża, lecz raczej jegC) cień — kości powleczone skórą- W głowie rnłodzieńca kołatała jedna myśl natrętna: »— Wrócić... wrócić... wrócić..." — Muszę wrócić do rodzinnej wiosKi — Ozwał się. do swej żony po którejś z bezsennych nocy. — Jeśli jej nie uJr*ę — umrę. — Nie umrzesz, Shimako. Do Krainy Ważności śmierć nie ma cdo-stępu. — Tedy oszaleję, co będzie jeszcze gorsze. Zapadła cisza. Mijała chwila za chwila* wreszcie księżniczka zaczęła płakać i przez łzy mówić: — Och, Sfiimako, mój mężu. Proszę °iC> Zaklinani na naszą miłość. Zrezygnuj z powrotu, zostań tutaj. Jeszcze kii^a miesięcy, jeszcze rok, może dwa, a przywykniesz na dobre. Zapomnisz 0 krainie śmiertelnych, będziesz się śmiał na samą myśl o tym, iż zżerąja cię tęsknota za nią. — Nie pomogą twoje łzy, żono. Wtfrz mi, ze nie pomogą. Powiedziałem co czuję. Możesz być pewna, iż nie L^rtuję i że jeśli nie postawię stopy na rodzinnej ziemi — szaleństwo sp^u m($j mózg. — A zatem — skoro nie chcesz mnie p.OS}Uchać — zgoda. Idź, ale pamiętaj y że teraz tutaj jest twój dom. T-u^j czeka na ciebie letoś, kto kocha cię całym sercem, i duszą, i umysłei*^ — Wrócę, miła. Rozstaniemy się tylk° na lscilka dni. — Oby nie spotkało cię jakieś nieszczęścia, o c0 nietrudno na tamtej ziemi, pod tąpitym niebem, śród tamtych lud*; i_ Księżniczka dopowiedziawszy owych słó>,^ wręczyła rybakowi niewielką szkatułkę, całą wykutą ze złotej blachy^ zdo^ną wymyślnym ornamentem, sadzoną szlachetnymi kamieniami- -122- — Cóż to takiego? — zapytał Shimako. — To czarodziejska szkatułka. Bez niej nie mógłbyś do mnie wrócić. Skoro już staniesz na rodzinnej ziemi, skoro się nią nasycisz i przesycisz, wówczas zapewne wspomnisz na Krainę Wieczności, na mnie, i zapragniesz wrócić. Starczy iż życzenie powrotu wyszepczesz nad szkatułką, a ta w oka mgnieniu przeniesie cię na powrót do tego pałacu. Pamiętaj'wszakże o jednym — nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno ci zaklętego przedmiotu otwierać w podsłonecznym świecie, bo na powrót staniesz się zwykłym śmiertelnikiem. — Bądź spokojna, nie uczynię tego. Nie zabawię zbyt długo na ziemi. Nie zdążysz nawet za mną zatęsknić — z uśmiechem odparł Shimako. — Obyś mówił prawdę, mój mężu — powiedziała księżniczka, później jeszcze dodała. — A teraz zamknij oczy. Gdy je otworzysz, będziesz już tam, gdzie pragniesz być. Spełnił Shimako posłusznie polecenie i w chwili gdy opuścił powieki, porwał go wir jakowyś. Zdało mu się, iż spada z zawrotną prędkością tunelem zbudowanym z migotliwych kół tęczowej barwy. W uszy wlewała mu się muzyka, groźna niczym ryk huraganu łamiącego drzewa i niszczącego fale. Później koła zniknęły, muzyka ucichła i Shimako poczuł, iż stoi już nie na alabastrowej posadzce pałacu królewskiego w Krainie Wieczności, lecz na miałkim piasku plaży. W twarz wiał mu leciuchny wietrzyk, pieszcząc ją czule i niosąc zapach soli i morskich wodorostów. Do uszu zaś dobiegał krzyk ptaków szybujących nad falami i wypatrujących tłustych ryb, aby je pochwycić w dzioby. Rozejrzał się Shimako ciekawie dookoła. Tak, to był rodzinny brzeg. Poznawał plażę i skałki w od-dali. Poznawał pasmo lasu rosnącego w głębi lądu i wąską dróżkę wiodącą do wioski. Raźno ruszył nią, podśpiewując z cicha, a gdy dotarł do pierwszych zabudowań... stanął jak wryty. Coż to? Czyżby zbłądził? A może mylił go wzrok? Nie poznawał żadnego z domów! Stanął rozglądając się niezdecydowanie. Obok jednej z chat siedział jakiś starzec. Na widok obce go uśmiechnął się bezzębnymi ustami. -123- Shimako zapytał go o nazwę wioski, a gdy ów potwierdził, mówiąc iż *2eczień minął szybko. Wielkie purpurowe słońce zawisło tuż nad widnokręgiem. Wieczorne zorze okrasiły widnokrąg. Shimako utrudzony szukaniem śladów przeszłości poczuł głód, który boleśnie szarpał mu wnętrzności. Powrócił zatem do wioski i wszedłszy do jednej z chat, zapytał czy nie mógłby dostać kolacji. W tejże właśnie chwili uświadomił sobie, że nie ma najdrobniejszego nawet pieniążka, którym mógłby zapłacić za pożywienie i napitek. Jego wzrok padł na szkatułkę, której róg wyglądał z zanadrza. >,— Chyba nie jest pusta — pomyślał. — Pewnie w tym pozłocistym znajdę coś, czym będę mógł zapłacić za wieczerzę." Wyjął tedy przedmiot na wierzch i obejrzawszy go dokładnie ze Wszystkich stron podważył wieczko paznokciem. Ale zamknięcie nie puszczało. Spróbował więc zębami raz i drugi, a za trzecim razem pokrywka odskoczyła z trzaskiem. W środku nie było niczego, tylko po otwarciu dało się odczuć silny i cudowny aromat, który bardzo prędko wywietrzał. W tejże właśnie chwili rybak przypomniał sobie słowa żony, która zegnając go i wręczając złociste pudełeczko mówiła: -125- ..— Pamiętaj tylko, abyś go czasem nie otworzył, bowiem utraci swą moc i iiie będziesz mógł wrócić do Krainy Wieczności." Shimako sam się skazał na pozostanie na ziemi i już nie wrócił do pięknej małżonki. Bowiem szczęście raz tylko przychodzi do człowieka i nie wr^ca jeśli ów nie umie lub nie chce go uszanować. Przez długie jeszcze lata błąkał się Shimako po Japonii jako żebrak, żyjąc Wspomnieniami rozkoszy, które przeżył w Krainie Wieczności i marzec o śmierci, która być może pozwoliłaby mu powrócić do cudownego pałacu, w którym kiedyś pozostawił tę, którą umiłował i przy boku której zaznał tyle nieziemskiego szczęścia. Jak powstał jedwab? opowieść chińska 'awno, bardzo dawno temu, daleko, za niebotycznymi szczytami gór, pośród wzgórz utworzonych z urodzajnego żółtego lessu, mieszkał wraz z córką jedynaczką pewien człek. Miał ongiś piękną żonę, którą kocha) całym sercem, a ona odwzajemniała mu się równie wielką miłością, ale ich szczęście trwało krótko. Kobieta bowiem umarła równo rok od zamęścia, wydawszy na świat córeczkę. Sąsiedzi radzili samotnemu mężczyźnie, by oddał niemowlę jakiemuś bezdzietnemu małżeństwu na wychowanie. Nie wierzyli bowiem, iż będzie umiał się nim opiekować. Wszakże ojciec się uparł, że nie pozbędzie się dziecka, że będzie pracował — choćby od świtu do zmroku — i zapewni mu byt i zastąpi zmarłą matkę. Płynęły lata. Chociaż ciężko mu było ponad miarę, istotnie był dla swej Ts'an-szen — bo takie imię jej nadał — zarówno ojcem, jak i matką. Córka rozumiała to doskonale i odpłacała gorącą, z głębi serca płynącą miłością i wielkim przywiązaniem. Życie obojga nie było łatwe, bo cały ich majątek stanowił ogródek, mieszczący zaledwie kilka warzywnych grządek, i koń. Dnie i tygodnie mijały jednostajnie. Córka kopała zagony, obsiewała je, pełła i wreszcie zbierała plony. Ojciec zaś wynajmował się wraz z koniem do pracy u bogatszych sąsiadów. Latem obrabiał pola, zimą natomiast zwoził drewno z lasu. Wszystkie wolne chwile spędzali zawsze razem, siedząc w chacie lub ogródku. Rozmawiali wtedy o zmarłej matce, o dawnych czasach, o życiu na cesarskim dworze. Czasem marzyli, by stać się bogatymi. Jeśli dopisywała pogoda, wyruszali na dalekie spacery. Lubili wędrować wśród pól pokrywających wzgórza od horyzontu po horyzont. W ich mozaice, gdzieniegdzie usadawiały się kępy drzew rosnących na brzegach strumieni, bądź przerzynały je głębokie wąwozy, które wiosenne ulewy latami całymi wypłukiwały w lessowym miękkim podłożu. -127- r Lubili wędrować polną, wąską dróżką, miesić nogami aksamitny w dotyku, miałki pokład kurzu. Lubili wystawiać twarze na słoneczne ciepło i pieszczotę delikatnego wietrzyku. A gdy skwar zanadto im dokuczył, kryć się w cieniu parowu zarosłego niebieskawą trawą, śród której kryły się kępki dzikich goździków o delikatnych czerwonawych płatkach, żółte chryzantemy, fioletowe główki driakwi i wiele innych kwiatów, których nazw nie znali. Gdy pragnienie wysuszało im wargi, lubili kłaść się na brzegu i pić chłodną krystaliczną wodę wprost z ruczaju, a smakowa3a im lepiej, niż najwspanialsze napoje bogaczy. Chociaż nie opływali w dostatki, życie ich było spokojne i godne zazdrości, bo przepełnione wzajemną miłością i wielkim przywiązaniem. Ani jedno, ani drugie nie próbowało sobie nawet wyobrazić rozstania. Niestety, nie wszystko można w życiu przewidzieć... Pewnego razu przejeżdżał przez wioskę pewien bogaty mandaryn. Napotkał ojca dziewczyny, a widząc, że krzepkie ma ręce i uczciwą twarz, zaproponował mu wykonanie pewnej pracy w swym domu, w dalekiej stolicy prowincji. Propozycja była tak kusząca bardzo wysoką zapłatą, tak ponętna, iż ani ojciec, ani córka nie pomyśleli nawet o jej odrzuceniu. Ich rozstanie miało trwać ledwie kilka tygodni. — Tak, córeczko. Czas zleci jak z bicza strzelił. Jesteś już prawie dorosła i dasz sobie radę. A dbaj o konia, bo to nasz żywiciel. Wrócę szybko i to przecież nie z pustymi rękoma. Tam, w wielkim mieście jest tyle wspaniałych przedmiotów, bogatych strojów, pysznych klejnotów. Przywiozę ci piękny prezent, obiecuję — mówił ojciec. Ale obojgu z żalu ściskały się gardła i połykali słone łzy, choć silili się na uśmiechy. Ts'an-szen nie wytrzymała wreszcie i rozpłakała się w głos. — Ach, ojcze — szlochała — wiem, że rychło wrócisz, wiem, że nic złego stać mi się nie może, ale wolałbym jechać razem z tobą. — Ja też bym wolał, ale cóż począć z koniem? Dziewczyna odprowadziła więc ojca daleko za wioskę, a później długo patrzyła jak jego postać oddala się coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie niknie za zakrętem. -128- Miała chęć krzyczeć i biec za nim, lecz rozumiała, iż musi pozostać. Zawróciła więc i noga za nogą powlokła się do chaty. Mijały dnie, pracowała w ogródku, karmiła konia, prowadzała go do pobliskiej rzeczki, w której gasił pragnienie chłodną wodą. Kiedy czyściła go zgrzebłem, lubiła doń mówić jak do człowieka. — Wiesz, koniku? Ojciec wkrótce powróci, znów będziemy razem i już nigdy się nie rozstaniemy. A zwierzę strzygło uszami i wydawało się, że wszystko rozumie. W ciągu dnia, zajęta pracą, Ts'an-szen mniej myślała o nieobecnym, lecz gdy nadchodził wieczór i mrok gęstniał za oknami, a poblask ognia z paleniska pełgał po ścianach, wydobywając z mrocznych kątów jakieś groteskowe cienie, pląsające i rozedrgane, strach chwytał ją w swoje szpony. Zwinięta w kłębek na posłaniu, przykrywała się z głową i popłakiwała cichutko. Któregoś wieczora, gdy zimny, jesienny wicher miótł strugi dżdżu, chłostał nimi liche ściany lepianki i chichotał w gałęziach drzew lub jęczał w kępie krzów rosnących w rogu podwórka, dziewczyna bała się bardziej niż zwykle. Naraz, w najdalszym, najciemniejszym kącie rozległo się głośne chrobotanie i prawie w tej samej chwili usłyszała jakieś szmery na strychu. Chociaż odgłosy te wydawały myszy, które przed zbliżającą się zimą znalazły sobie tutaj dach nad głową, Ts'an-szen wyobraziła sobie, iż pewnie to złe duchy, o których nieraz opowiadał jej ojciec. Zerwała się z krzykiem z posłania i w samej koszuli wybiegła na dwór. Chłód przejął ją do szpiku kości, zimny deszcz zlepił włosy, spływał strugami po całym ciele. Zdrętwiała i przerażona, nie wiedziała co dalej począć. Jednego tylko była pewna — że nie wróci do chaty. Nie wróci tam, gdzie czyha niewiadome. I oto jej uszu dobiegło cichutkie rżenie. Pobiegła w tamtym kierunku. Pchnęła drzwi stajni i owionęło ją przyjemne ciepło. Po omacku podeszła do konia, objęła go rękoma za szyję, przytuliła doń i rozpłakała w głos. A zwierzę jakby rozumiejąc jej lęk, współczująco poszturchiwało ją delikatnie w policzek aksamitnym pyskiem, jednocześnie rżąc i postukując kopytem o ziemię. 9 — Baśnie... -129- — Ojcze, najdroższy ojcze! Wreszcie wróciłeś! Jesteś wreszcie! Och! Jakże tęskniłam! Jak dobrze, że jesteś! A ojciec również się radował i chociaż żal mu było straconej w mieście zapłaty, oddychał z ulgą, widząc swoją jedynaczkę całą i w dobrym zdrowiu. Zjadłszy skromną wieczerzę, udali się na spoczynek, odkładając rozmowę do następnego dnia. Za oknami zrobiło się czarno, tylko miliony gwiazd iskrzyło się na niebie. Spokojny sen okrył ich swym płaszczem i wkrótce w chacie słychać było tylko dwa głębokie oddechy. Rankiem jęli rozprawiać o tym, co się stało. Ojciec w żaden sposób nie umiał zachowania konia wytłumaczyć. Aż wreszcie Ts'an-szen wyznała: — Pewnie zrozumiał, com mu mówiła! — A cóż takiego mówiłaś, córeczko? — Aby sprowadził cię do domu, ojcze. I jak widać, uczynił to. Ledwo jednak wyrzekła te słowa, spoważniała i wystraszona jakąś myślą, umilkła. — Ts'an-szen! Córeczko! Cóż ci to? Czemu spochmurniałaś? — dopytywał się ojciec. Po długiej chwili milczenia dziewczyna ociągając się wyszeptała: — Bo jeśli koń zrozumiał, com mówiła, spełniając moją prośbę popędził po ciebie, biada mi nieszczęsnej! Słysząc te słowa, ojciec również pobladł, przeczuwając, iż dowie się czegoś strasznego, zdławionym głosem zapytał: — Dlaczego biada?... A wtedy Ts'an-szen padła w ojcowskie ramiona i zanosząc się głośnym, niepohamowanym szlochem, opowiedziała o obietnicy niebacznie danej koniowi. — Źleś uczyniła córko — rzekł wieśniak — bo danego słowa zawsze trzeba dotrzymać. Później zamilkł i myślał, co teraz uczynić wypada. Głowę oparł na dłoni, a żyły na skroniach nabrzmiały mu i pulsowały mocno. Ts'an-szen, chmurna i wylękniona, do wieczora przesiedziała w kącie izby, nic -132- nie robiąc i nie odzywając się już ani słowem. Wreszcie przyszła noc, a wraz z nią sen, który obojgu pozwolił zapomnieć o troskach. Ranek wstał mroźny i rześki. Słońce opromieniało ziemię, odbijało się w tafelkach lodu, iskrzyło w kryształkach szronu osiadłego na pożółkłej trawie i nagich gałęziach drzew i krzewów. Ts'an-szen tak jak każdego innego dnia krzątała się po obejściu. Gdy niosła naręcze drew do izby, usłyszała za sobą ciężkie stąpanie. Obejrzała się więc i spostrzegła konia, który nie wiedzieć jak wydostał się z zamkniętej stajni. Skoro przystanęła, zwierzę również się zatrzymało. Pochyliło swój wielki łeb nad twarzą dziewczyny i poczęło pyskiem pocierać o jej policzek. Rżało przy tym cichutko, jakby pytając: — Kiedy wywiążesz się ze swej obietnicy? Kiedy zostaniesz moją żo-ną? Ts'an-szen krzyknąwszy przeraźliwie, cisnęła polana na ziemię i ile sił w nogach pobiegła do chaty. Lecz koń nie dał za wygraną i podążył za nią. Zatrzasnęła drzwi i zaryglowała je mocno, ale zwierzę nie odchodziło. Głośnym rżeniem domagało się, iżby dziewczyna wyszła na zewnątrz. Teraz nie było już cienia wątpliwości, iż koń czeka, by dotrzymała obietnicy, bo słowa przysiąg są święte i nigdy łamać ich nie wolno. — Zabij go, ojcze — prosiła. — Inaczej nigdy nie da mi spokoju! Przerażony ojciec w milczeniu przypatrywał się tej scenie, a później powiedział: — Pod żadnym pozorem nie wychodź na dwór. Pójdę, spróbuję go uspokoić. Ale koń wciąż krążył wokół domu i rżał przeciągle, nie dając się zapędzić na powrót do stajni. Wówczas ojciec zrozumiał, iż nie pozostało mu inne wyjście i że istotnie musi się zwierzęcia pozbyć, by Ts'an-szen była bezpieczna. Udał się więc do pobliskiego lasu i zaczaił w pobliżu wodopoju, dokąd koń chadzał gasić pragnienie. Gdy zobaczył majaczącą w mroku sylwetkę zwierzęcia, napiął łuk, wypuścił strzałę i zabił konia. Żal mu było wiernego sługi, więc zapragnął zostawić sobie po nim choćby tylko skórę. Zabrał ją więc do obejścia i rozpostarł w ogródku. -133- ir Tymczasem pan górnego świata — Nefrytowy Cesarz słyszał prośbę dziewczyny i widział wszystko, co wydarzyło się tamtej nocy. Zawrzał gniewem i postanowił ukarać wiarołomną pannę. Ts'an-szen nie mogła sobie znaleźć miejsca tego ranka. Wyszła więc z chaty i ujrzała końską skórę leżącą na trawie. Przyglądała się jej w milczeniu, a potem na niej stanęła. — Oto co z niego zostało. Tylko skóra. A jeszcze nie tak dawno przeraził mnie okropnie. Nie mógł ojciec inaczej postąpić, jak tylko mnie usłuchać i pozbyć się go na zawsze. Niepotrzebnie się bałam, bo choć dałam słowo, nie muszę dotrzymywać obietnicy. Ts'an-szen zamierzała pójść dalej, gdy stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć. Oto bowiem skóra zafalowała, uniosła się do góry i delikatnie otuliła całe ciało dziewczyny, na wierzchu pozostawiając tylko głowę. Taką to karę wymyślił Nefrytowy Cesarz — uczynił z Ts'an-szen dziwne monstrum. Ale że nie obce mu było uczucie litości, sprawił, by owa przemiana nie stała się dla panny udręką i katuszą. Władca nadziemnego świata doskonale rozumiał, iż małżeństwo dziewczyny z koniem nie miałoby przecież sensu. Tak więc chociaż sprawiedliwości musiało się stać zadość, a wiarołomstwo Ts'an-szen trzeba było ukarać, nie chciał być wobec niej nazbyt okrutny. Sprawił tedy, iż razem z przemianą cielesnej powłoki przemieniło się również jej serce. Ts'an-szen leżała bez ruchu pośrodku ogródka, a w głowie kotłowały się jej różne myśli, spośród których jedna była szczególnie natrętna: „To, co się stało, stało się sprawiedliwie!" Przyznała w duchu, iż przemiana, która sprawiła, że przestała być człowiekiem, jest zasłużona, a spotkała ją za wiarołomstwo, i za śmierć zwierzęcia, które gorąco ją kochało. I wtedy rozpłakała się, skruszona, żałując swego błędu. Łzy płynące po jej policzkach i zlewające się w cie-niuchny strumyczek, zaczęły tężeć w długą i lśniącą jedwabną nić. W taki oto sposób Ts'an-szen stała się pierwszym w świecie jedwabnikiem, a później matką i królową całego rodzaju owych bardzo pożytecznych dla człowieka motyli. I chociaż Nefrytowy Cesarz, zmieniając jej postać, pragnął ją przecie wszystkim ukarać, w istocie sprawił, iż Ts'an-szen zyskała przywilej mue- -134- śmiertelności, a jedwabniki i jedwab stały się błogosławieństwem dla pracowitego chińskiego ludu. Jak wieść niesie, podobno w śródgórskiej dolinie, w sercu dziewiczego lasu, którego nie tknęła jeszcze ludzka stopa, rośnie potężne drzewo morwowe, w którego gałęziach Ts'an-szen znalazła na wieczność i karmi się jego liśćmi, tak jak to czynią wszystkie jedwabniki. Opwieść o Cz'ang-e i Hou-i mit chiński W. dalekich Chinach, bardzo dawno temu, powiadają że za panowania cesarza Jao, kraj nawiedziła potworna posucha. Żar aż dziesięciu słońc, które wówczas pojawiły się na firmamencie, spopielał zasiewy i sady, i lasy. Wyschły bagna, jeziora wyglądały niczym kałuże, a rzeki zamieniły się w nikłe strumyczki. Spękana ziemia ostatkiem sił błagała o deszcze bezlitosne niebo, a ludzie oszukiwali pragnienie wysysając resztki wilgoci z umierających traw. Ból ściskał serce władcy na widok męki poddanych. Począł więc błagać o pomoc swego rodzica — Nefrytowego Cesarza, który rządził Niebiańską Krainą. I Nefrytowy Cesarz nakłonił swe ucho. Zesłał dzielnego łucznika Hou-i, aby uczynił porządek w przyrodzie. Kiedy przybysz z górnego świata stanął wraz z żoną w stolicy Państwa Środka, ni jeden okrzyk powitalny nie zabrzmiał na ich cześć. Ludzie, bardziej przypominający wyglądem mary, niźli istoty z krwi i kości, nie mieli nawet siły szeptać, nie mówiąc już o wznoszeniu okrzyków. Ich gardła płonęły żarem, a języki, spuchłe i obolałe, przypominały kawałki drewna niezdolne do obracania się w ustach. Ujrzawszy tyle ludzkiej nędzy, tyle niezawinionego cierpienia, Hou-i zawrzał strasznym gniewem przeciw sprawcom tego wszystkiego, owym dziesięciu słońcom, którym zachciało się igraszek ponad chińską ziemią. Miast je przepędzić — pozabijał. Życie darował tylko jednemu, aby nadal dzień mógł następować po nocy. To był błąd łucznika. Zaślepiony gniewem zapomniał o instrukcjach Nefrytowego Cesarza, które były wyraźne — przepędzić, ale nie zabijać. Musiał więc ponieść karę za swą nierozwagę. Odtąd zamknęły się przed nim podwoje niebieskiego świata. Został wraz z żoną skazany na życie na ziemi. Tyle tylko, że specjalny posłaniec z podgwiezdnej krainy przyniósł im flaszę napoju nieśmiertelnych. Eliksiru było akurat tyle, by starczyło go na żywot wieczny na ziemi dla niego i żony — Cz'ang-e. Gdyby wszystek wypiło tylko jedno z nich, -136- mogłoby wznieść się znów do nieba. Hou-i nawet przez myśl nie przeszło, żeby zagarnąć ów cudowny eliksir wyłącznie dla siebie, skazując żonę na unicestwienie. Sądził, że odkąd w dniu ślubu przyrzekali sobie miłość, zawsze podążać będą jedną drogą, ramię przy ramieniu, bez względu na to, czy los jest im przychylny, czy też nie. Łucznik mniemał, że skoro już taki go dotknął wyrok i nigdy nie opuści ziemi, cesarz Jao — z wdzięczności za uratowanie kraju — da mu mieszkanie w pałacu. Jakże się mylił! Władca nie zezwolił nawet j by stanął przed jego obliczem. Groźni strażnicy wypędzili niebiańskich i małżonków poza obręb miasta, gdzie udało się się im znaleźć schronie-j nie w rozwalającej się wieśniaczej chacie. Ludzie omijali ich z daleka ni-! czym trędowatych. Rychło zapomnieli o długu wdzięczności. Niełaska | władcy, podobnie jak zakaźna choroba, pozbawia człowieka przyjaciół 1 i znajomych. A przecież Hou-i nie miał ich tutaj, trudno zatem dziwić | się obcym. Mijały lata. Chiny zostały spustoszone, a ludność cierpiała głód. Za-' częły się gwałty i rabunki, którym gwardia cesarska postanowiła położyć kres. Żywność, która była w stolicy, zgromadzono w wielkich magazynach, a jej rozdziałem zajęli się urzędnicy dworscy. Przyznać trzeba, że dzielili sprawiedliwie. Dwu tylko osób nie umieścili na swojej liście: Cz'ang-e i Hou-i. Łzy cisnęły się do oczu łucznika, gdy widział, jak jego żona spędza bezsenne noce, przewracając się z boku na bok na lichym posłaniu z uschłych liści. Bolesne skurcze pustego żołądka i jemu nie pozwalały usnąć. Ale żywności nie było. Do jedzenia nadawały się jedynie sępy i kruki, pożeracze padliny, lecz budziły obrzydzenie tak wielkie, że nie odważył się dotąd ich tknąć. Wreszcie jednak nadszedł dzień, w którym żołądek nie dał się już dłużej oszukiwać. Hou-i postanowił zapolować na wstrętne mu ptaki. Sprawdził łuk i strzały i wczesnym rankiem, gdy brzask ledwo różowił horyzont, wyruszył z chaty. Skoro tylko jego sylwetka zniknęła za zakrętem drogi, Cz'ang-e, długo czekająca tej chwili, zerwała się z posłania. Przez wszystkie dni głodu i poniewierki nie poskarżyła się ni razu, nie uczyniła mężowi ani jednej wymówki. Zwiedziony tym milczeniem łucznik podziwiał w duchu jej niezwykły hart. Ale kobieta wiedziała, co czyni. Od tej chwili -137- nieśmiertelności, po:5tan°- „a, dniach naczynie z drt-J W* -*»*> L2Ł nadzSmnego domu i zastanawiała się wre! podniosła buteleczkę, pny*** do ust, P^ ¦ fv ioczełapić Cudowna moc eliksiru przenikała jsj glmi łykami poczęte pić^cu niepotrzebne jużgnaczyme docierała do każdej cząsuu w hatv rypiur-e ocan-tieta jakaś z br^ien, „pa* „a g^ane »L ** SSfSSS. «« ra- miona uniosła się w lazurowoblękit Ziemi, «**. « » »•»- «-* L?%LL "h.fpoózu.a Ale nowrót do niebios nie był sprawą »twą. Kobieta ryca™[ ™ecPzenL postanowiła zatem odpoczną Księżycu. Lec^JMyto zmęczenie, p ,.r_hr7VStei „owierzcHni, Zauważyła z przecenieni, dotknęła stopami srebrzystej powierz nn.ta/.ie kurcr*Chciała \e\ delikatna skóra chropowacieje, i ca*a postać się Kurc^ i rozdętego gardła wydob^o »«; jedynie skrzecz żaby. Cesarz zamienił C^^ w płaza. Zawrze* stralznym gniewem na kobietę, która me Wahała się skaz^łupego człowieka na krótkie, pełne udręk żya& Do łucznika przybył natychmiast fo^iec z niebieski * dworu, by zezwolić mu na powrót do domu. -138- Hou-i płakał, zapatrzony w pustą, walającą się w kurzu flaszę. Nie, nie wyciskał mu łez lęk przed śmiercią. Bolał nad stratą ukochanej żony. Kiedy posłaniec powiadomił go o ukaraniu Cz'ang-e i zezwoleniu na powrót do niebios, łucznik w milczeniu potrząsnął głową. Podniósł naczynie — jedyną pamiątkę po umiłowanej — i przygarbiony, ze spuszczoną głową, powędrował wyboistą ścieżką wijącą się śród pól. Nie chciał wracać do nadziemskiej krainy bez żony. Nadto ją kochał, by wybrać życie wieczne bez niej. Starzy ludzie powiadają, że długie lata wędrował jeszcze Hou-i po Chinach, aż wreszcie dobra ziemia przyjęła go do siebie kładąc kres jego serdecznej udręce. A Cz'ang-e nadal mieszka na księżycu. Swym płazim skrzekiem, na przemian to błaga o litość, to znów przeklina swego męża, winiąc go za wszystko, co się stało. Matka i synowie legenda tybetaństa Da 'awno, dawno temu, w pięknej i starożytnej Lhassie, stolicy górskiej krainy Tybetu, którą bez żadnej przesady nazwać możni dachem świata, mieszkała pewna kobieta. Ponieważ od tamtej pory przeminęło wiele pokcoleń, nikt nie pamięta jej imienia, wszakże nie jest to dla nas najważniejjsze. ; Kobieta owa miała kilku synów, których wychowała z wielkim trudem, wiodąc życie ciężkie i smutne, walcząc z pirzeciwnościami losu i pracując bardzo ciężko, częstokroć ponad siły. Każdy kęs strawy, każdą sztukę odzienia — dlla siebie i dla swych dzieci — opłacała krwawym potem i po wielokroć: łzami. Nieraz, choć była pół przytomna ze zmęczenia, nie zarobiła naw/et tyle, by nakarmić synów do syta i wtedy łzy same cisnęły się jej pod {powieki. Nie poddawała się jednak, wierząc, że przecież kiedyś i dla niej nastaną jasne i słoneczne dnie, dnie jakich nie miała od wielu lat, kiedy to umarł mąż, pozostawiając ją samotną z gromadką dzieci. Wierzyła, że nastanie dla niej czas odpoczynkui, gdy synowie wejdą w wiek dojrzały, usamodzielnią się i założą własne rodziny. Z radością patrzyła jak rosną, jak z roku na rok stają się wię;ksi, mocniejsi i mą-j drzejsi. ' Lubiła wieczorami — jeśli podczas dnia nie utraiciła wszystkich sił — siadać w izbie, gdzie układali się na spoczynek i śp>iewać im kołysanki, albo też snuć długie opowieści o bogach i dawnychi bohaterach. Lubiła gładzić włosy swoich synów i patrzeć jak zamknąwszy oczy zapadają w sen, ufni że nie spotka ich żadna krzywda, bowiiem czuwa nad nimi matka, gotowa na wszystko, gotowa nawet poświęcić samą siebie, aby tylko oni byli szczęśliwi i bezpieczni. Słońce wschodziło i zachodziło, zmieniały się pory roku, chłopcy — jeden po drugim — stawali się dorośli i opuszczali dom rodzinny. W końcu ostał się tylko jeden najmłodszy, na którego przelała teraz -140- wszystkie uczucia. W końcu jednak i on osiągnął wiek męski i postanowił się ożenić. * * * Noc była mroźna i ciemna. Wicher wył, miotąc tumany śnieżnej kurzawy. Bezpańskie psy kuląc się z zimna szukały sobie schowów na tę noc straszną, mającą przynieść śmierć niejednej, nie mającej gdzie się podziać istocie. Staruszka chłonąc z lubością ciepło niosące się od ognia, siedząc w zaciszu izby z radością myślała, że nie musi wychodzić na dwór. Chwilami morzył ją sen i posiwiała głowa bezwładnie opadała na pierś. W jednym z takich momentów naraz poczuła, że ktoś ją szarpie za ramię. Z niechęcią podniosła powieki, a ujrzawszy przed sobą najmłodszego syna, uśmiechnęła się i zapytała: — No co syneczku? Czego chcesz ode mnie? — Zbieraj się. Zbieraj się czym prędzej! — A dokąd to chcesz mnie wysłać, syneczku? — Nie ma tu dla ciebie miejsca, wstrętna starucho! Izba ciasna, a ja wraz z żoną miejsca potrzebuję, przestrzeni! Zatem zbieraj się i wynoś czym prędzej! Zamarła starowina słysząc te twarde i okrutne słowa, a później — jakby nie dowierzając—wyjąkała: — Co ty mówisz, moje dziecko?... Co mówisz?... — To, co słyszysz! Wynoś się, pokąd nie straciłem cierpliwości, a jeśli się nie pośpieszysz, dam ci po łbie i kopniakami wyrzucę za drzwi! — Za co?... Za co?... — jęczała matka. — Za wszystko dobro, któregoś ode mnie doświadczył? Za moją ciężką pracę, za trud i poniewierkę? Za to, żem sobie od ust odejmowała, byłeś ty nie chodził głodny? — Przestań mi jęczeć bo to nic nie pomoże i precz się wynoś! — zakrzyknął najmłodszy syn. — Synku, syneczku! — matka błagalnie złożyła ręce. — Pozwól mi chociaż zostać do rana. Nie wypędzaj na mróz i śnieżycę. Toć skostnieję na śmierć, zanim dzień zaświta. -141- T liUJiin, iflf — Przestań się j*iż z nją prz^gadywać! — ostro zawołała synowa, kt(Lra dotychczas w ^ilcz^ju przyLlądya się i przysłuchiwała tej scenie. M#ody mężczyzna pr25ynaglony jej głosem zasyczał: — Dość tego. Pre-cz. Później zaś ujął piątkę za ^fosy i Powlókłszy do drzwi, otwarł je na oścież i pchnął z ca^j siły, Zdąży* dostrzec, że straciła równowagę i runę ła twarzą w śnieg. Nie prZe;ął się tym przecież i spokojnie wrócił do izl^y* Starowina z tru^m WygramoJiła siodsze okrutne i bez serca vygnal° tonie z domu. Na mróz, na śmierć mpże. — Tutaj nie ma miejs^ _ odparł syn. — A zresztą, czy mnie jedne-gcf miałaś? Idź preCz! Gazje indzieJ szukaj szczęścia! Zapłakała starcwrink^ 0^0 i powlokła się dalej, a bojąc się, żeby nje zamarzła, poszukała sotie schronu na resztę nocy w wielkiej jamie, którą wygrzebały w śnie„u psy. Drżąc z chłodu przewiercającego ciało, p/zenikającego nawet k^gcj kuiiła się, tuląc do psów, które jakby rozu-mieJ^c jej niedolę jiie \varczaty, ale wręcz przeciwnie — przylgnęły do njej> darząc własnym cie^^j,, Skoro nastał ra.nek, \vicimra ucichła i uspokoiła się śnieżyca. Wyjrzało słońce niecąc w ^nieąov^ch gwiazdkach brylantowe błyski. Obudziła sjS stara matka z płytkie^ j ^spokojnego snu, w który zapadła nad ra-n^m. Podźwignęła się z ttfUle była w błędzie. Dr;^ 2 t^askiejn zamykały się przed nią, a spoz^a zjtmknięcia dochodziły :SłcjWa zle» Pełlle jadu i nienawiści: „— Idź precz! precz^i F>rCcz!" ^ -14.2- I tak minął pierwszy dzień tułaczki. Ostry głód szarpał jej wnętrzności, lecz nie miała go czym nasycić. Próbowała oszukać go nieco połykając kilka przygarści śniegu. Później zaś nadeszła noc, którą znów przepędziła śród psów. Poznały ją i gdy tylko znalazła się pomiędzy nimi, zaraz otuliły ją swymi ciałami. * * * Mijały dnie, upływały tygodnie i miesiące. Starowinka choć nie pogodzona z losem, przestała w końcu płakać, bo łez jej zabrakło. Znalazła nędzne pomieszkanie w starym, na wpół rozwalonym domku. Jej mięśnie już straciły krzepkość i sprężystość, zatem nie mogła pracować. Próbowała. Owszem, próbowała, ale przecież nic z tego nie wychodziło. Z bólem w duszy i ze wstydem, który ogniem palił jej poli-: czki i czoło, postanowiła któregoś ranka, że usiądzie obok klasztoru świętobliwych łamów — mnichów buddyjskich — i wyciągnie żebrzącą rękę po jałmużnę. Może ktoś ulituje się nad jej dolą złą, nad losem okrutnym i wesprze, nie da sczeznąć, umrzeć głodową śmiercią. I nie pomyliła się. Oto bowiem — gdy już się miało pod południe — wyszedł z klasztoru pewien człowiek, pełniący ważną funkcję — nadwornego urzędnika dalajlamy, który jest zwierzchnikiem wszystkich łamów i panem Tybetu. Spojrzał na nędzną skuloną postać, na drżącą rękę wyciągniętą po datek i na ów widok poczuł smutek, a żal ścisnął mu gardło. Zawrócił zatem do klasztoru i wrócił z miską pełną campy — prażonej mąki jęczmiennej. Wręczając ją żebraczce uśmiechnął się i rzekł: — Jedz, kobieto, jedz i niech ci idzie na zdrowie. — Niechaj cię Budda błogosławi! Za dobre serce! — odpowiedziała kobieta i po raz pierwszy od wielu dni uśmiech zagościł na jej twarzy. I od tej pory każdego już popołudnia, nadworny urzędnik dalajlamy w drodze z klasztoru, zatrzymał się przy starej, pomarszczonej żebraczce, dając jej miseczkę campy. Był jak promyk słoneczny, który przedrze się przez grubą powłokę sinych chmur, niosąc ludziom radość. Pewnego dnia starowinka otrzymawszy jałmużnę, podziękowawszy za nią pokornie i pobłogosławiwszy urzędnikowi, gdy ów miał już odchodzić, raptem schwyciła go za rękę. -143- T Zatrzymał się zdziwiony i spojrzał na okrytą zmarszczkami twarz i grube spracowane dłonie o powykręcanych palcach, popękanej skórze i zgrubiałych paznokciach. — Czego chcesz., matko? — zapytał łagodnie. W oczach żebraczki zalśniły łzy. Drżącym głosem wyszeptała: — O Buddo!... Nazwał mnie... matką... — Czego chcesz, matko? — powtórzył. — Chciałam ucałować w pokornej podzięce tę dłoń, która mnie od tylu już dni żywi, niczego w zamian nie oczekując. Chciałam... Tak, chciałam... Teraz jednak, skoroś nazwał mnie matką, zapytani: chcesz zostać moim synem, panie? Uśmiechnął się smutno urzędnik, pochylił nisko, ucałował z szacunkiem dłonie staruszki i odparł: — Chcę, chcę. Czyż można nie chcieć mieć matki? Gdybyż rnogia ożyć ta, która mnie urodziła i wychowała! Gdybyż można było czas cofnąć, zobaczyć twarz najdroższą, usłyszeć głos, który koił i uspokajał... Lecz przecież nie można. Śmierć nie oddaje swoich zdobyczy... Więc,.. teraz ty bądź... moją matką. Pomógł żebraczce wstać i podtrzymując ją za ramię, zawiódł d« siebie. Gdy się obmyła i przyodziała w nowe, czyste ubranie, posadził: ją na poczesnym miejscu i usługiwał przy wieczerzy. Tej nocy rychło zapadła w mocny sen, podczas którego nawiedzi! ją jakiś dziwny majak — zrazu przykry, później zaś przyjemny... Oto zdało się jej, że porzuca swe ciało niczym starą zniszczoną szatę, a później płynie poprzez jakiś długi tunel. Czuła ucisk w skroniach i gwałtowne uderzenia serca. Ogarnął ją lęk. Lecz nie trwał długo — oto u wylotu ciemnego tunelu rozpaliło się białozłociste światło. Owo światło ją ogarnęło, wchłonęło w siebie, uspokoiło wszystkie lęki, odpędziło precz wszelkie smutki i zg;ryzoty, napełniło radością... * * * Ranek wstał rześki i radosny. Słońce omywszy twarz w wodach dalekiego wschodniego oceanu, majestatycznie wpływało na nieskalany ani jedną chmurką błękit fimamentu. Nadworny urzędnik dalajlamy — pana Tybetu — obudził się w doskonałym humorze, po spokojnie przespanej nocy. Wypoczynku nie zakłócił mu ni majak, ni widziadło żadne. Wstał, obmył się, przyodział i poszedł budzić starowinkę, aby przybywała na poranny posiłek. Zajrzał do jej izby i wesoło zakrzyknął: — Matko! Czas wstawać! Noc przeminęła i świeci słońce! Ale kobieta nie odpowiedziała nawet i nie poruszyła się nawet. — Matko! Wstawajcie! — zawołał po raz drugi i zbliżywszy się do posłania, potrząsnął nią lekko. Lecz natychmiast odskoczył przerażony. Uniesione przezeń ramię bezwładnie opadło. Twarz staruszki, zastygła z uśmiechem szczęścia na ustach, nosiła piętno śmierci. Nie żyła. Wszakże widać było, że zmarła radosna. — Żegnaj matko —wyszeptał. — Nie dane ci było zakosztować spokojnej starości przy boku kochającego syna. Bogowie chcieli widać inaczej. Żegnaj! Ciężki i przygnębiający był dzień, w którym dopełniono pogrzebowych obrzędów. Nadworny urzędnik dalajlamy z ulgą powitał zapadający zmrok, żywiąc nadzieję, że zstąpi nań kojący sen, niosący ze sobą zapomnienie, a z nim odpoczynek. Posiliwszy się i przygotowawszy posłanie przysiadł na nim, raz jeszcze ogarnął myślą kilka ostatnich dni. I oto naraz zaczęło się z nim dziać coś dziwnego. Oczy zaszły mu ciemnoczerwoną mgiełką, kontury sprzętów w izbie się rozmyły i zatraciły ostrość. Gdzieś, z półmroku wypłynęło coś, co miało kształt człowieczej postaci. Przetarł powieki i natężył wzrok. Widmo zbliżało się, rosło, robiło coraz wyraźniejsze. Naraz — przeraził się. Oto bowiem stała przed nim -145- zmarła niedawno żebraczka. Lecz w tejże samej chwili posłyszał, a może raczej odczuł wprost w umyśle jej głos: — Nie lękaj się synu. Nie lękaj. Przyszłam z drugiego brzegu żywota, aby po raz ostatni cię pobłogosławić i podziękować za dobroć i serce, których mi nie poskąpiłeś. Umilkła na chwilę, a później uniósłszy w górę dłoń, w geście nakazującym uwagę, ozwała się znowu: — Teraz zapamiętaj to co usłyszysz! Zapamiętaj dobrze! Skoro tylko nowy dzień wstanie, udaj się do rozwalonej chaty, gdzie mieszkałam zanim mnie przygarnąłeś... Szukaj w ziemi pośrodku największej izby... Nie zapomnij!... W największej izbie... szukaj... Głos umilkł i widmo zniknęło. Mężczyzna oszołomiony i zdziwiony, znów przetarł oczy. W izbie nie widać było niczego dziwnego. Wszystkie sprzęty stały na swoich miejscach. „— O Buddo! Cóż to było?! — pomyślał. — Sen, czy jawa?" Im dłużej zastanawiał się nad niesamowitym wydarzeniem, tym większej nabierał pewności, że się zdrzemnął, a co słyszał i widział sennym było majakiem i niczym nadto. Otrząsnął się więc z nieprzyjemnego wrażenia, które zapadło mu gdzieś w głąb duszy, roześmiał drwiąc sam z siebie, że majak wziął za rzeczywistość, a później ległszy na spoczynek, pogrążył się we śnie. * * * Spał długo i głęboko. Spał bez marzeń, toteż rankiem obudził się rześki i wypoczęty. Jak co dnia obmył się, przyodział, posilił i wyszedł z domu, kierując się do klasztoru dalajlamy. I oto naraz, gdy mijał owo miejsce, w którym przez wiele dni i tygodni widywał żebraczkę, pojawiła się myśl, że może wczorajsze zdarzenie nie snem było i przywidzeniem, ale rzeczywistością? Zdawało mu się, że znowu słyszy słowa, które zjawa wypowiedziała na pożegnanie: „— W rozwalonej chacie... Szukaj w ziemi... Pośrodku największej izby... Nie zapomnij... W największej izbie... Szukaj... " -146- II Ogarnęło go dziwne podniecenie, jakiś nieznany mu wcześniej niepokój. Spojrzał na klasztor, do którego zmierzał i raptem odwrócił się i prawie pędem skierował ku rozwalinom schroniska żebraczki. Nie pojmował co się z nim dzieje. Rozum nakazywał mu odejść stąd, powrócić do codziennych obowiązków, z drugiej jednak strony odczuwał wewnętrzny nakaz, przymus jakiś. Prawie wbiegł do zrujnowanego domostwa, rozejrzał się dookoła. Tuż przy drzwiach wejściowych spostrzegł wpół przerdzewiałą motykę. Schwycił ją i począł szukać największej izby. Nie było to trudne, bo było ich wszystkich tylko dwie, prócz ciemnej sionki. Gdy zatem stanął w owej izbie i ogarnąwszy ją wzrokiem stwierdził, że nie ma tu nikogo niepożądanego, z pasją uderzył w twarde klepisko podłogi. Rwał kawały uschłej na kamień gliny, a mniejsze odpryski odbijały się od ścian. Nie pracował długo, ledwo bowiem wyrąbał dziurę nie głębszą niż łokieć, motyka natrafiła na przeszkodę, odbijając się od niej z głuchym łoskotem. Zajrzał do środka i spostrzegł okute pozieleniałym ze starości mosiądzem drewniane wieko skrzynki. Kilkoma ruchami poszerzył otwór, później zaś klęknął i odgarnął ziemię. Próbował skrzynkę wydobyć, wydźwignąć do góry, ale była zbyt ciężka. Podważył zatem z całej mocy zamknięcie, szarpnął raz i drugi, aż pękł mosiężny zamek. Ostrożnie — jakby z lękiem że wszystko to może okazać się złudą — uniósł wieko do góry i zajrzał w głąb. To co ujrzał, zaparło mu dech w piersiach. Było tam wiele zmatowiałych ze starości złotych przedmiotów, a prócz nich setki, ba! tysiące drogich kamieni. Wspaniały blask bił od niezliczonych brylantów, szafirów, rubinów, szmaragdów... „— O Buddo! — pomyślał — a wszystko owo za kilka misek cam-py..." Ale w tej samej chwili, skądś z niezmierzonej dali, do jego uszu dobiegł cichy szept: — Raczej za dobroć... za szlachetne serce... Zamarł w bezruchu natężając słuch, ale nic więcej nie usłyszał i nie był pewny czy doszedł go głos ludzki, czy może raczej szmer wiatru trze- -147- począcego modlitewnymi chorągiewkami rozpiętymi na dachu pobliskiego domu. O litościwym Uskeze opowieść tuwińska W czasach, do których nikt już dzisiaj nie sięga pamięcią, nad brzegiem wielkiej rzeki, która i teraz niestrudzenie dąży ku dalekiemu morzu w swej nie kończącej się wędrówce, w nędznej chałupce, skleconej z gałęzi i siwego szlamu, mieszkało dwoje biedaków: chłopiec imieniem Uskeze i jego stara matka. Trudno sobie wyobrazić większą nędzę. Za przyodziewek służyły im znoszone łachmany, które od czasu do czasu ofiarowywali im bogatsi, a żywili się tym, czym zechciała ich obdarzyć rzeka, i mlekiem kóz pobekujących w niewielkiej, przytulonej do chatynki zagródce. Mimo to byli jednak szczęśliwi. Nigdy ich umysły nie roiły marzeń o bogactwie, nigdy nie pragnęli pieniędzy. Byli szczęśliwi, bo nie znali pożądliwości, nie skaziła ich chciwość, a radowało to, iż rzeka pluszcze, wiatr szemrze w konarach drzew i każdego ranka wstaje słońce, by mógł nastać nowy dzień. Zawsze o świcie, jeżeli pozwalała na to pogoda, Uskeze udawał się nad rzekę. Zarzuciwszy sieci łowił tyle ryb, by starczyło ich na zaspokojenie głodu aż do następnego połowu. Jeśli w okach sieci uwięzło więcej ryb niż mogli zjeść, uwalniał je delikatnie, bacząc aby nie uszkodzić im skóry i wypuszczał na powrót do wody. Tak mijały dni, tygodnie i miesiące. Nie zdarzyło się nigdy, by rzeka poskąpiła im swych płodów i by Uskeze kiedykolwiek powrócił do chaty z pustymi rękoma. Ale nic przecież na tym świecie wiecznie trwać nie może — ani szczęście, ani nieszczęście, ani wesele, ani smutek. Stało się zatem któregoś poranka, iż chłopiec wielokrotnie na darmo zarzucał sieć, bo nie wpadła w nią ani jedna ryba. Pod wieczór, gdy już się zaczęło zmierzchać, postanowił Uskeze powrócić do domu. Głodny był i zmęczony bardzo, a na dodatek od wyciągania mokrych sznurów poobcierał boleśnie dłonie. W chacie usiadł smutny nad miską gorącego mleka, którą mu podsunęła matka. Mleko stępiło nieco ostry głód, ale bynajmniej go nie zaspokoiło. -149- — Nie martw się, synku, jutro będzie lepiej — powiedziła staruszka. — Przecież rzeka, nasza żywicielka, dotychczas nigdy nie poskąpiła nam jadła. Może tym razem przeznaczyła je dla potrzebujących bardziej niż my — pocieszała. — Nie martwię się, mamo, tyłkom nieludzko zmęczony — odrzekł Uskeze. — No, to kładź się na posłaniu i śpij. Jutro na pewno będzie lepiej niż dzisiaj. Usłuchał chłopiec matki i legł na posłaniu. Nie mógł jednak zasnąć, bo przeszkadzał mu głód ssący boleśnie. Wreszcie jednak, po długim przewracaniu się z boku na bok, zapadł w czarną czeluść snu. Ale sen nie był dobrotliwy, dający ukojenie, wypełniały go bowiem jakieś twarze szyderczo śmiejące, jakieś dzikie ostępy leśnej głuszy, zwierzęta czające się do skoku... Majaki senne tak przestraszyły chłopca, iż pojękiwał i pokrzykiwał, aż matka musiała go obudzić. — Cóż ci to, synku? — pytała? Usiadł przestraszony i zobaczywszy, że jest we własnej chacie, odparł: — Jak to dobrze, że mnie obudziłaś, bo sen, miast przywrócić siły, wyczerpał mnie tylko. Niebo na wschodzie poszarzało i za niedługo miało wzejść słońce. Uskeze nie chciał już kłaść się do snu i zabrawszy sieć, wcześniej niż zwykle to czynił, wybrał się na ryby. Na dworze panował półmrok, ale nie tak gęsty, by nie widać było ścieżyny. Panowała cisza, którą coraz częściej, w miarę jak schodził ku rzece, przerywały głosy budzących się ptaków. Chłód zmroził chłopcu plecy, tak że kulił się ku ziemi, jakby miał nadzieję, iż uda się go strząsnąć. Bosymi nogami rozgarniał trawę okrytą tysiącami kropel rosy. Wkrótce cały zdrętwiał z zimna, lecz nie baczył na to. Stanął nad wodą. Rzeka bystro zdążała gdzieś w dal, a jej przeciwległy brzeg otulała szaromleczna mgła. Uskeze westchnął cicho ni to prośbę, ni modlitwę skierowaną ku wodzie: -150- — Och, nie poskąp mi ryb dzisiejszego ranka. Wiesz przecież, że jeść muszę i matka także. Splunął w dłonie i cisnął sieć w nurt, aż szare bryzgi rozpierzchły się wokół. Ale jakby klątwa zawisła nad głową chłopca. Oto bowiem dokładnie tak samo jak poprzedniego dnia wiele razy rzucał i wyciągał sieć. Była zawsze pusta. Słońce zaróżowiło widnokrąg, później majestatycznie pożeglowało po firmamencie ku zenitowi i minąwszy go, jęło kryć się na zachodzie, malując złocistopurpurowe zorze. Zmierzchało, wieczór pachniał podeschniętym sianem, przeznaczonym na zimową karmę dla kóz. Pachniał ziołami, stygnącą ziemią i pierwszymi kroplami rosy, które poczynały się perlić na źdźbłach traw. Polne koniki dzwoniły tak pięknie, żabi rechot celebrował wieczór, lecz Uskeze, zachwycający się zwykle tym wszystkim, teraz niczego nie widział, nie słyszał i nie czuł, oprócz bólu skurczonego żołądka. Znów oszukał głód kwartą koziego mleka i rzucił się na posłanie. Tym razem zmorzył go sen ciężki, kamienny, bez marzeń. Następne dni były podobne — ni jedna, najmniejsza choćby rybka nie wpadła w sieci, jakby wyniosły się co do jednej z tej okolicy. Ale to nie była prawda, bo Uskeze nieraz widywał jak ryby wyskakują nad wodę, albo obserwował ciemne grzbiety sunące tuż pod jej powierzchnią w idealnej ciszy. Tak mijały tygodnie. Samym mlekiem trudno wyżyć, oboje zatem — Uskeze i matka wychudli tak bardzo, iż ubrania zwykle przyciasne, teraz wisiały na nich niczym na kołkach. Staruszka bardzo dzielnie, nie skarżąc się ni jednym słowem na zły los, znosiła głód. W końcu jednak rozchorowała się ciężko i nie miała nawet dość siły, by podnieść się z posłania. Uskeze któregoś dnia rozpłakał się niczym małe dziecko, chociaż był już przecież młodzieńcem. Mimo że czynił wszystko co w jego mocy, nie miał czym nakarmić matki, a przecież obfity i pożywny posiłek mógłby wrócić jej zdrowie. Lecz kobieta, chociaż zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji, nie chciała straszyć jedynaka: -151- r __y ~ /ejdzie, zobaczysz, że przejdzie. Jeszcze dzień, dwa polezę i nabiorę * i a ^e(ty wstanę, wszystko zmieni się na lepsze — mówiła. Ale mA ^ oclzyskiwać siły, wprost niknęła w oczach. Po długim namyśle i wA */n^trznej walce postanowił Uskeze, że musi zabić jedną z kóz. Gdv t /r°k'*> r°zpalił duży ogień, wrzucił do garnka spory kawał mięsa wlsA *v0(ty> dołożył garść aromatycznych ziół i ugotował rosół. Napoił nirA fflat^'a P° jakimś czasie nakarmił ją mięciuchną koźliną. Ale n'& ta w'e^e t0 siC zdało. Kozie mięso, chociaż smaczne i pożywnie wrL\ fi° ^uz s^ starowinie. Któregoś ranka umarła cicho, zosta-wiaiac U f^/e S4meg° na świecie. Płakał chłopiec po jej śmierci długo i żałośnie ^/z Przec'ez ^ me mogły matce przywrócić życia. A los ty' c'^'e i ciągle niełaskawy i Uskeze wciąż wyciągał pustą sieć Ter A iaZ S'^ nie zastanawiał i nie wahał — zabił drugą kozę i jej mięsem 7iM'°^ał ^ód' W tych zaPasacn z l°sem stawką było jego życie KiedV^ )e('Ila'c musiał nadejść dzień, w którym zje resztę mięsa z ostatniej VZ 'CQzy- Iow nadszedł szybciej, niż chłopak przypuszczał. Gdv W^J'n° ^o<^°wej śmierci zajrzało mu w oczy, wyszedł z chaty i usiadł *a1*l/yS°^m brzegu rzeki. Zapatrzył się w jej nurt, od tylu dni «kąpy, bezlitosny, głuchy na prośby i zaklęcia. W poczuciu /bij^ł palce w ziemię, aż do bólu, i pytał: iuś lak nielitościwa, ty, którą kiedyś nazywałem matką?! [(ries* mojej zguby, czemu?!!! pfynęła cicho, omywając szarą falą brzeg usiany drobnymi otoczak"^n'C dostrzegaJ^c teg° ludzkiego robaka, którego życie było ieno chwi '•$— ^S^nterr1 oka> w porównaniu z jej bezkresnym trwaniem ?rt^źza^ ^u niewiadomemu celowi, nie widząc i nie słysząc ni-koeo n'ć a'u^C niczego i niczego nie rozumiejąc. Jej cel był przecież naiważn '&$,$'a wszystko inne, ech! niewarte uwagi... Gdv U. \^zi s'ei*ział na wysokim brzegu, nieruchomy niczym posągl wykuty z ^t^ siXveS° kamienia, podpłynęła doń łódź napełniona prawie hurt ł /y1*' rybami. Dwu rybaków, którzy nią płynęli, widząc bez-! eranicz /V'|nut a przyodziany był w nadzwyczaj strojne szaty uszyte z najlepszych chiń'skich jedwabi. Pierś zdobił mu ciężki, misternie rzeźbiony w złocje poorał, a palce — liczne i bogate pierścienie. Przybysz bYł leciwy, czego dowodziła siwizna włosów i mnogość zmarszczek na t\v^rzy Czoło wysokie, świadczące o mądrości, dumnie unosił ku górze, a ^yX&z jego oczu dowodził, że jest człowiekiem nawykłym do rządzenia. Postać FrzybVsża onieśmielała Uskeze do tego stopnia, iż padł przed nim na twa"z, bQj^c sję nawet oddychać. Tymczasem jeździec skierowawszy się prosto w jeg0 stronę, zatrzymał tuż przy nim i rzekł dobrotliwym głosen^ — Wstań, rybą^ i nie lt,kaj się mnie. Przybyłem tutaj z rozkazu Ał-tyn-chana, władcy pOdwodnej krainy, aby zgodnie z życzeniem najjaśniejszego pina Nabrać cię na jego dwór. Uskeze uszo^ nie wierzył, pewien że to jakaś pomyłka. Kiedy poseł przynaglił L>> Porwał się na równe nogi i skoczył żywo ku rzece, aby nie być oskarżanym o lekceważenie królewskich rozkazów. Starzec jechał krok w kroc za Uskeze nie htyśiąc o tym, że może utonąć, pogrążył się w wodzie. Odważnie :ta.Paj^c po dnie rzeki, szedł za posłańcem, który wysunął się do przodu,aby F^cjkazać drogę. Szli i szi, aż c;nlOpak zaczął omdlewać ze zmęczenia, lecz gdy pomyślał, iż nie 'robi j uż nawet dziesięciu kroków, raptem wyrósł przed nimi pałac chan* podwodnej krainy. Był ogromny i piękny, wzniesiony ze szlifowany*0 bloków różnokolorowych marmurów, granitów i cegieł pokrytych {lazu r^; ułożonych w desenie i wzory. Wnętrz^ Pat:axu wyglądało jeszcze wspanialej. Uskeze mijał salę za salą, myślą- że S^j j^c sen się nie kończył. Trwał. Wreszce pr^ewodnik wraz z młodzieńcem stanęli w sali przyjęć. Na cudnie haftło^jjnych poduszkach siedział w całym swym majestacie władca. Nawidc^ chłopca uśmiechnął się łaskawie. — Wit;j mi,, \jskeze, witaj! — odezwa.! się donośnie. Zdumi;nie ^t^dzieńca sięgnęło zenity. -154- Skąd zna mnie ów dostojny chan? — pomyślał. A on, jakby odgadując tę myśl, mówił: — Poznaliśmy się wczoraj, mój miry, a właściwie to ja ciebie poznałem. Poznałem twe dobre, litościwe serce. Gdy znajdowałem się pod postacią maleńkiej rybki, złowili mnie okrutni rybacy. Byłem bliski śmierci, lecz ty uratowałeś mi życie, odnosząc do rzeki. Tak, tak, owa maleńka rybka to byłem ja — Ałtyn-chan. Wiem, Uskeze, że oddając mnie wodzie, nie myślałeś wcale o tym, by zasłużyć na nagrodę. Ponieważ jednak jestem kim jestem i wiele mogę, a twój uczynek jak żaden inny zasługuje na to, by się zań odwdzięczyć — proś, o co chcesz. Jeżeli tylko będzie to w mojej mocy, spełnię twoją prośbę. Uskeze nie dokładnie słuchał przemowy chana, bo jego uwagę przykuł miotający się we wnętrzu wiklinowej klatki mały szary ptaszek — zwykły wróbel. Rozumiał chłopiec ból tego stworzenia, jego tęsknotę za podsłonecznym światem, za wolnością, za zielenią drzew, za pobzyki-waniem muszek przecinających powietrze... Żal mu było wróbla, który głęboko pod wodą, w klatce, mógł czekać tylko na śmierć — jedyną wyzwolicielkę, jaka mogła wyprowadzić go z owego więzienia. Dlatego gdy chłopiec uświadomił sobie w pełni znaczenie słów władcy, nie zastanawiał się długo i zawołał: — Jedynie, czego pragnę, miłościwy chanie, jest to, byś mi na zawsze darował owego wróbla zamkniętego w klatce. Wszyscy dworzanie spojrzeli po sobie zdumieni, myśląc, że Uskeze jest niespełna rozumu Zdziwiony był również i sam chan. Skoro jednak obiecał, musiał życzeniu chłopca uczynić zadość. Wręczono mu zatem klatkę z ptakiem, a starzec, który go przyprowadził do podwodnego pałacu, zawiódł go teraz na powrót do nędznej chatynki na brzegu rzeki. A Uskeze, gdy tylko znalazł się sam, wypuścił wróbla na wolność. Skoro obudził się dzień następny, a słońce przez otwarte okno zaświeciło chłopcu prosto w oczy, otwarł je i... wielce się zdumiał. Ujrzał bowiem, że spoczywa na wspaniałym posłaniu, w bogato urządzonej sypialni przepysznego pałacu. Gdy tylko usiadł na łożu, służba podała mu wonną żółtą herbatę najlepszego gatunku. Ta jedna noc zmieniła całe życie chłopca. -155- Ałtyn-chan, wznoszony litościwym sercem Uskeze zmienił walącą się chatynkę w pałac r?ełen wszelkiego bogactwa i zaludniony rozliczną służbą. I od tej pory żyj Uskeze w dobrobycie i niczego mu nie brakowało, aż do końca swych dni- Ale zawsze pamiętał, że ongiś byl nędzarzem i w każdym ubogim widział swego brata. Wspomagał biedaków nie czekając nawet na ich prośby i wsparcie. Każdego można oszukać opowieść kazachska Arzed wielu, wielu laty, w dalekim Kazachstanie, żył wielki oszust imieniem Ałdar Kóse. Nie był to taki zwykły oszust, który w sposób prostacki wyłudzi ostatni grosz od biedaka, czy odejmie jedyny kęs chleba od ust głodnego. O nie! Ałdar Kosę był istnym artystą i chociaż wszelkie oszustwo jest złem godnym potępienia, ba! przestępstwem, które winno się ścigać prawem i surowo karać, w przypadku Ałdara jego ziomkowie postanowili od owej zasady odstąpić. Uchwalili, że wszelka rzecz, którą się spryciarzowi udało wyłudzić od człowieka wiedzącego z kim ma do czynienia, stanie się własnością Ałdara. Sztuczek i forteli, które oszust wymyślał, żeby wejść w posiadanie tego czy innego przedmiotu, jaki akurat mu się spodobał, bądź był potrzebny, nie sposób wyliczyć. Wszakże wszystkie one, nadzwyczaj pomysłowe i zrealizowane z taką finezją sprawiały, że ludziska nie mogli się nadziwić, iż powstały w umyśle — co by nie rzec — prostego w końcu człowieka. Chociaż sława Ałdara dawno już ugruntowawszy się w stronach rodzinnych, rozeszła się po całym kraju, ciągle jeszcze — i to bez większego trudu — okpić najbliższego nawet znajomka, czy wyłudzić coś od sąsiada było dlań rzeczą nader prostą. Naturalnie nie brakowało i takich, którzy dowodzili, że choćby Ałdar oszukał wszystkich ludzi, jacy tylko zamieszkują całą okrąg ziemski, to przecież oni — dzięki niezwykłym zaletom swoich umysłów — zawsze się ustrzegą i nie dadzą złapać w sidła owego chytrego człowieka. Gdy pytano Ałdara, co o podobnych przechwałkach sądzi, kiwał tylko głową z politowaniem, lub drwiąco się uśmiechał i mówił: — O ludzka zarozumiałości! Czyż zdaje się wam, iż mojej sztuki można się wyuczyć, jak na przykład konnej jazdy, przyrządzania wykwintnych potraw, bądź któregokolwiek rzemiosła? Jeśli tak, dowiedzcie się, iż jesteście w błędzie! Albowiem moja sztuka to dar, to coś, co -157- się nabywa już w chwili narodzin, a może nawet wcześniej. A zatem jeśli tylko zapragnę, każdego mogę oszukać! — Nie przechwalaj się Ałdarze — powiadali niektórzy — przecież może się zdarzyć, iż trafisz na sprytniejszego od siebie! — Pewnie, przeczyć nie zamierzam, wszakże gdyby tak się stało, to on rozpozna we mnie, a ja w nim bratnią duszę. I nie myślcie, że będziemy tracić czas po próżnicy, próbując okpić jeden drugiego. * * * Dzionek był piękny, niebo pogodne, od ziemi ciągnął miły zapach traw i ziół. W przydrożnych zaroślach podśpiewywał ptak jakiś, łagodny wiatr ciepłym tchnieniem owiewał twarz raźno maszerującego skrajem gościńca człowieka. Ałdar Kóse, bowiem on to był, z ciekawością rozglądał się dookoła i pogwizdywał z cicha przez zęby. Był wesół, bo nie dalej jak poprzedniego dnia udało mu się wyłudzić od jednego z sąsiadów nowiutkie ubranie. Teraz zaś, udawał się do pobliskiej osady, aby tam spróbować szczęścia. Gdy uszedł już spory szmat drogi i przysiadł na kamieniu, ażeby dać nogom odpoczynek, przegryźć co nieco i ugasić pragnienie, naraz jego uszu dobiegł odgłos końskich kopyt, a rychło ujrzał jeźdźca, który głęboko pochylony nad szyją rumaka, krzepko dzierżąc uzdę w dłoni, spiesznie podążał w tym samym kierunku, w którym zmierzał Ałdar. Na widok tego ostatniego, jeździec ściągnął cugle i osadził konia w miejscu. — Witaj królu oszustów! — zawołał. — Witaj, Dżierensze-szeszenie, wielki i możny panie. Witam cię z szacunkiem należnym twej pozycji. — Cieszę się, że mnie poważasz. Powiedz — ale powiedz szczerze — spróbowałbyś oszukać i mnie? — A czemuż by nie? Jeśli tylko byłaby po temu okazja? — Ech, Ałdarze! Mniemam, że chyba przeceniasz swoje możliwości. Gotów jestem zaryzykować i poddać się próbie. Nie sądzę jednak, żeby -158- mną udała się którakolwiek z twych sztuczek. Sztuczek m°Że do" rych dla prostaków, ale przecież nie dla mnie. — Ej, panie! Nie bądź tak pewny siebie! — A zatem co? Oszukasz mnie? — zapytał jeździec. — Oszukam — odparł Ałdar Kosę. — Wstań tedy i ruszajmy w drogę! Dżirensze-szeszen jechał wolno, a obok, trzymając sie f a ty jakoś nie spełniasz danej mi wcześniej obietnicy? Ałkar Kóse zrobił zmartwioną minę i odparł: — Jakoś dzisiaj koncept mi nie dopisuje. Uzbroicie Sie ^ią° Panie w cierpliwość. ^ Zaśmiał się jeździec, słysząc owe słowa: — A co? Nie miałem racji, że bardzo jest przesadzona tv/°J'a Slawa? Łatwo ci okpić kogoś, kto ma rozumu ledwo tyle, ile się mo^e zmieścić w łupinie orzecha. Gdy jednak trafisz n.a człeka rozsądneeo/ J'akoś nie potrafisz się popisać! s — Cóż, panie — odrzekł ze zbolałą miną oszust. — Nje v/iem ^ak ci to rzec, bom fakt ten do owej pory utrzymywał w wielkiej ' taJemnicy, ale widzę, że aby zachować twarz i za twoją przyczyną nie st^ać Się P°" śmiewiskiem ludzkim, będę musiał go od słonic. — A cóż to za fakt tajemniczy? — zaciekawił się Dżirensze/"SZeSZen- — Nie zechciałbyś dać mi swego słov;a, że to co ode mirie 4teraZ Usty-szysz, zachowasz wyłącznie dla siebie? — Jeśli ci na tym aż tak zależy, to i owszem. Obiecuję ze 4 nie rozga" dam tego, co mi w zaufaniu zdradzisz. -159- __ a zatem posłuchaj, panie — powiedział Ałdar Kóse — w tym do tej Pory rozgłaszał, że posiadam nadnaturalny dar okpiwania ludzkie n»a ani krzty Prawdy... __rpak też i myślałem! — triumfalnie zawołał jeździec. — Wszakże ed2 f™'czemu tak często udaje ci się wywodzić w pole tylu ludzi? __qvvo właśnie jest moją tajemnicą. Otóż posłuchaj — przed wielu, ¦ i la^ wszedłem w posiadanie pewnej laski o cudownej mocy i tylko ¦ ki o^eJ lasce umiem czynić wszystkie te sztuczki. Gdy jej nie mam oba ^e uda m*s'^ °kpić nawet i pięcioletniego dziecka. __Radnej laski przy tobie nie widzę — ozwał się Dżirensze-szeszen. __ jsfo właśnie. Zapomniałem dzisiaj zabrać ją z domu i stąd niepo- ? — powiedział jeździec. — Jakoś mało przekonywująco mi dl3 mnie owa opowiastka. Nie wierzyłem w niespotykane zdolno-¦ nie ^ierze. również i w moc czarodziejskiej laski. Skoro jednakże ' żasZ* iz Przy Pomocy tego przedmiotu uda ci się mnie oszukać, U bierz ^ao)^io konia, siadaj nań i pędź do domu, po laskę. Ja zaś za-° kam na tym wzg°rku Przy cmentarzu. Tylko się pośpiesz, bo będzie mi nudno samemu. __0 dzięki ci panie! — zakrzyknął uradowany Ałdar Kóse. — Jesteś 1 che111^ ' wyrozumiały. Zobaczysz, że skoro tylko znajdę się na koń-. „^biecie, uratuję swój honor króla oszustów! ___ jslie gadaj tyle człowiecze, tylko ruszaj w drogę! cuoczyl tedy Ałdar na siodło, wygodnie się w nim rozparł, ujął cugle a ręką i bijąc rumaka piętami po bokach, ruszył cwałem w powrotną drog«do sweS° domu- rr^jflczasem Dżirensze-szeszen ułożył się wygodnie na murawie, stoKu wzg°rza> na którego szczycie rozpościerał się cmentarz i przy-. vVszy oczy, nasłuchiwał, czy rychło dobiegnie go odgłos końskich jrzy Ałdara powracającego z laską . t j ujrzy Ałdara powracającego z laską. gj minęło zenit i powoli opuszczając się po niebieskiej powale, .,.-ajOsię ku zachodowi. Zmierzchało i chłód ciągnął od ziemi. podniósł się Dżirensze-szeszen na nogi, po raz ostatni spojrzał . kuliku, w którym oddalił się Ałdar, a później jął schodzić ku go-ńco*'' a^y w dalszą drogę udać się na piechotę, bowiem nie wierzył -160- T iż przed zapadnięciem nocnych ciemności, doczeka się powrotu oszusta. v „— Cóż mogło go zatrzymać w drodze?" — myślał. I oto naraz myśl nader jasna i tak oczywista, że aż dziw, iż nie wpadł na nią wcześniej, olśniła go; "— Ależ tak! Tak! Nie inaczej! Toż Aldar Kóse już mnie oszukał! Nawet nie musiał wyłudzać ode mnie rumaka, bo sam w głupocie mu go dałem! O zaiste, wielki jest talent owego człowieka i nie ma ani krzty przesady w jego twierdzeniu, iż każdego bez wyjątku można oszukać!" U —Baśnie... O kupcu i jego synu opowieść arabska Przed wielu, wielu laty, w sławnym i bogatym mieście Bagdadzie, w czasach gdy władcą wiernych był mądry kalif Harun ar-Raszid, żył pewien zamożny kupiec. Kupiec ten miał syna jedynaka, o którego przyszły los ustawicznie się trapił. Często mawiał w svvoim sercu: __ Och, cóż to będzie z moim Alim, kiedy przyjedzie po mnie ta, która oczy wszystkich ludzi zamyka, namiętność serca wygasza i sprawiedliwie traktuje zarówno nędznego żebraka, jak i potężnego króla? Cóż będzie z moim synem? powiem jest on bardziej niezaradny niż niedoświadczone dziewczątko, ą kupieckie rzemiosło wcale go, a wcale nie pociąga." Troska ta po wielokroć spędzała sen z powiek owego człeka, gryzła go i doskwierała, sprawiając ze zaniedbał interesy, schudł, zmizerniał — słowem jego wygląd czynił przygnębiające wrażenie. Ponieważ jednak nikt z ludzi — no może pranie nikt — nie żyje całkiem sam na świecie, również i nasz kupiec miał przyjaciół. Szczególnie lubił jednego z nich, z którym po wielokroć wspominał owe czasy, gdy wspólnie uczyli się liter i rachunków. Przyjaciel ów> swym bystrym wzrokiem zauważywszy niekorzystne zmiany, jakie zaszły w postne kupca, któregoś dnia, gdy przechadzali się ulicami miasta, zagadnął g»: __ Wybacz mój drogi, ż^ interesuję się czymś, co pozornie nie powinno mnie w ogóle interesować. Wspomnij jednak na naszą wieloletnią przyjaźń i wybacz pytani^, które ci zadam. __ A czegóż to chciałbyś : sję dowiedzieć? — Jednego tylko — co ciję trapi? __ Ech! — kupiec zrezygnowany machnął ręką i posmutniał jeszcze bardziej. Po jakimś czasie jednak, sam z siebie — jakby chcąc wyrzucić z serca całą zgryzotę—jął n^wić. A opowiedziawszy wszystko co się tyczyło Aleg° i trosk z nim związanych, na końcu zapytał: — Powiedz przyjacielu, ale powiedz szczerze, co ty uczyniłbyś na |moim miejscu? — Cóż — odparł zapytany. — Spróbowałbym jednego. Otóż, dałbym chłopakowi spory zapas gotówki i całkiem samego wysłał w świat, aby tam, pośród obcych, spróbował ku piectwa na własną rękę i wyszkolił się w nim. Jeżeli ciągle będziesz go tj-zymał u swego boku i nie pozwolisz na odrobinę choćby samodzielności, nigdy się jej — nie mając po temu okazji — nie nauczy. A skoro nie nauczy, to po twojej śmierci roztrwoni majątek w parę lat, później zaś będzie żył w nędzy. I— Sądzisz zatem, iż to jedyny sposób, aby uczynić zeń mężczyznę, zdolnego zatroszczyć się w przyszłości nie tylko o swój byt, ale — oby to dał Allah — również i byt swojej rodziny? — Tak, mój drogi. Tak! — Ale jeśli owo zawiedzie? Przepuści pieniądze i wróci do domu? — Chciałbyś osiągnąć cokolwiek bez ryzyka? A czyż siadając na statek załadowany towarami i wypływając w morskie głębiny, masz ową pewność, iż podróż przymnozy ci majątku? Przecież nie! Zawsze się liczysz, że możesz stracić wszystko, nawet i życie. — Zaiste, mówisz bardzo mądrze. Skończywszy przechadzkę i rozmowę, kupiec powrócił do domu, | gdzie — nie odkładając sprawy na później — zawołał Alego. — Synu mój — powiedział. — Przemyślawszy wszystko dokładnie i rozważywszy całą rzecz w swoim sercu, postanowiłem, że nie zwlekając — najlepiej jutrzejszego ranka — wyruszysz sam jeden w świat i podróżując z kraju do kraju, z miasta do miasta, nauczysz się tego, czego ja żadną miarą od paru lat nauczyć cię nie potrafiłem. Otóż, nauczysz się kupieckiego rzemiosła. — Skoro taka jest twoja wola, mój ojcze — odparł Ali — niech się stanie. Obowiązkiem synowskim jest słuchać i wypełniać wszelkie polecenia rodziciela. Ruszę w świat i _ przyrzekam szczerze — z całych swoich sił będę szukał mądrości. Ą. gdy już ją znajdę i posiędę, powrócę w progi rodzinnego domu. Ojciec objął syna za głowę, ucałował go serdecznie i powiedział: -163- — O, dzięki Allahowi. Stokrotne dzięki. Z twoich ust, moje dziecko, popłynął miód i balsam na moją strapioną duszę. Teraz wierzę, że jeszcze możesz osiągnąć w życiu wiele — i to swoimi tylko siłami. * * * Skoro zaświtał nowy dzień, a na ulicach — w miarę jak słońce się wznosiło — rósł gwar ludzkich rozmów, narastał turkot kół na wyboistym bruku i nawoływania przekupniów — słowem, skoro miasto poczęło tętnić życiem, obudzili się i domownicy naszego kupca. Ali, z dwiema sakwami wypchanymi złotem i srebrem, żegnał się z wszystkimi po kolei, a później odważnie przekroczył próg domu i zmieszał się z tłumem przelewającym się ulicą to w tę, to w tamtą stronę. Młodzieniec maszerował szparko, rychło więc dotarł do najbliższego portu, w którym chciał wsiąść na statek, by puściwszy się na morze, dotrzeć do którejś z obcych krain, aby tam spróbować szczęścia w handlowym rzemiośle. Ojciec co prawda dał mu tyle pieniędzy, że stać go było nawet na to, aby tenże statek kupić na własność i wyposażyć w towar, on przecież postanowił, iż na ojczystej ziemi niczego nie przedsięweźmie, a dopiero wówczas, gdy postawi stopę na ziemi innego kraju. Toń morska była spokojna. Łagodna bryza wydymała żagle i statek pruł dziobem fale, zmierzając ku wielkiemu i bogatemu cudzoziemskiemu miastu. Ali lubił wystawać na pokładzie i wpatrywać się w odległy horyzont, śledzić obłoki wolniutko sunące po niebie i wystawiać twarz na słony podmuch wiatru. Na szczęście choroba morska mu nie dokuczała, a zatem owa podróż stanowiła dla niego wielką przyjemność. Przechadzając się po pokładzie, pewnego razu wypatrzył starca chudego niczym szczapa, przyodzianego w luźną lnianą szatę, wyszarzałą i połataną. Miał on długą siwą brodę, czarne oczy o palącym wejrzeniu, a na głowie stary, przybrudzony turban. Starzec ów — co zaintrygowało Alego — cięgiem albo wertował jakąś wielką księgę, albo—li też sam pisał coś na strzępkach pergaminu. -164- Zajęcia owe absorbowały go tak mocno, że nie dostrzegał niczego, co działo się wokół. Któregoś popołudnia ciekawość młodzieńca przemogła w nim nieśmiałość i zdobywszy się na odwagę, poszedł do starca, a powitawszy go z szacunkiem należnym wiekowi, zapytał: — Powiedz mi proszę, cóż to za księga, którą ustawicznie wertujesz i cóż to takiego notujesz na skrawkach pergaminu? — Jeśli wiedziony jesteś tylko czczą ciekawością, to lepiej odejdź — odrzekł na to starzec — ale jeśli chciałbyś skorzystać z mej wiedzy by pogłębić swoją, to proszę cię usiądź tutaj, obok mnie, a ja objaśnię ci wszystko. — Zawsze warto przydać umysłowi pokarmu, jaki dlań stanowi nauka, bo przecież mądry człowiek, wartościowszy jest od prostaka — rzekł Ali. Staruch zaskoczony słowami, jakich zapewne nie spodziewał się usłyszeć z ust takiego młodzika, wskazał mu miejsce przy sobie, na zwoju lin okrętowych i rozpoczął wywód: — Intrygują mnie liczby i linie, i kąty, i bieg gwiazd po niebieskim firmamencie i to jak zmierzyć odległość od Ziemi do Słońca i jak obliczyć wielkość pól o rozmaitych kształtach i wiele, wiele temu podobnych problemów. Starzec mówił i mówił. Kreślił cyfry na pergaminie i rysował trójkąty, kwadraty i koła. Z jego ust płynął wartki potok słów, a ów potok porywał swym nurtem i umysł, i całą uwagę młodzieńca. Nie zauważyli, że słońce skryło się za horyzontem i dopiero ciemność nocy zmusiła ich do udania się na spoczynek. A potem dzień po dniu spędzali razem i Ali nie wyobrażał sobie rozstania ze swoim nauczycielem. Tego dnia, gdy na widnokręgu zamajaczył brzeg lądu, a ptaki jęły krążyć ponad statkiem, ze łzami w oczach ozwał się do starca: — Oto zbliża się kres naszej wspólnej podróży, a ja nie poznałem nawet znikomej cząstki twojej wiedzy, mistrzu. — Powiedz chłopcze, czyż coś stoi na przeszkodzie, abyś zamieszkawszy ze mną, nadal kształcił swój umysł? — Cóż, ojciec życzy sobie, żebym, stał się kupcem. -165- TT ___- A czy kupiec nie może przeniknąć tajemnic rnatematyki, trygono- metrli» geometrii, algebry? Czyż nie wolno mu zaznajomić się z astro-nomLa i astrologią? Poświęcić się kupieckiemu rzemiosłu zawsze zdążysz. ___- A zatem zostaję z tobą! — zawołał uradowany Ali- ^ nędznej lepiance położonej na przedmieściu, młodzieniec obficie czerpał ze skarbnicy mądrości, jaką stanowił tozum jego nauczyciela. Mijamy tygodnie i mijały miesiące. Dzięki pieniądzom ucznia, o~bydwóm ¦w\o ^iC całkiem znośniej i troski o chleb powszedni nie rozpraszały ich i rłie przeszkadzały w studiach. S łc°ro przeminął rok od chwili spotkania ^a pokładzie statku, sta-rzec f zekł do Alego: __- Posłuchaj synu. Ode mnie nie nauczysz, Się już niczego nowego. y/sz^stko com umiał, przekazałem tobie, poni^waż jednak moja wiedza jest jedynie skromną cząstką wszelkiej wied. zy, którą posiadł rodzaj ji, najlepiej uczynisz jeśli opuściwszy mni^ poszukasz sobie innego a ^al było rozstawać się im ze sobą, bowier^ przez ów rok przywykli jede *i do drugiego. Ponieważ jednak obaj stawki wyższość nauki ponad ludzie przyjaźnie, Ali ucałował dłoń mistrz ^; pokornie podziękował mu s^a wszystko i ruszył w drogę. n od tamtej chwili przez pięć lat bez mała, korzystając z wiedzy rozmaitych uczonych, zgłębiał rozliczne gałęzie iv,auki. Gruntownie poznał świętą księgę Koranu i komentarze do niej, b^adisy przekazujące słowa i zdarzenia z życia Muhammada — proroka A^jiaha. Zaznajomił się również i z prawem, zgU^biając je tak doskonale, ze biedzą w tym zakresie nie ustępował najb »jeglejszym nawet sędziom całego muzułmańskiego świata. -\V gronie mędrców uchodził za wybitnego o filozofa. Pokochał poezję i układał nawet piękne wiersze. Nieobca mu § ^ stała gramatyka. Umiał smakować wszelkie piękno. Słowem — stał się Ali człowiekiem gruntownie wykształconym, 0 wysokiej kulturze, a na dodatek pośród mędrców zyskał sławę hojnego j szczodrobliwego, bowiem nigdy nie poskąpił pieniędzy dla uczo-jiyc=)i, rozumiejąc doskonale, że na tym świeci^\t przeważnie bogactwo nie -166- idzie w parze z mądrością, chociaż — co trzeba przyznać uczciwie — czasem zdarzają się wyjątki w tym względzie, tyle że nader rzadkie. Wszakże im więcej Ali zyskiwał wiedzy, tym więcej również tracił pieni6dzy otrzymanych od ojca po to, aby jako kupiec je przymnożyć. Nil koniec, gdy uznał iż teraz już nie potrzebuje mistrzów i nauczycieli, t»o umiał to co i oni, a pogłębić wiedzę mógł tylko poprzez indywidualne studia, pracując sam jeden nad szczególnie interesującymi problemami, skończyło się i złoto, i srebro, a w obydwu sakiewkach pokazało się dno. Uradowany, że ojcowski kapitał i wszystkie lata spędzone poza domem zużytkował najlepiej jak tylko było można, chociaż zaniedbał wywiązania się z polecenia danego mu przez rodziciela i nie wyszkolił się w kupieckiej sztuce, postanowił powrócić do domu. Al Wcześnie wydając łzy z oczu. Z miłością rozrzewnieniem oglądał stare kąty, znajome sprzęty, miej-sca dziecinnych zabaw. Z czułością witał sWP. pieszczotliwie pogładził grtbiet stareńkiego kota, który poznawszy g°>łasił sie-do nóS- .- O Allahu! - pomyślał młodzieniec. Przeminąć, C2asu, którego upływu - zajęty nauką łem! PrzeCież wychodzi z domu żegnałem małe, powrocie wita mnie sędziwy, na wpół ślepy kocur. Naraz jego rozważania przerwał głos: ; - Na Proroka! Czyż mnie wzrok myli?! Czy istotnie widzę swego syna Alego, nie zaś żebraka?! Przypadł młodzieniec do nóg rodziciela, objął je, później ucałował stopy TrecS CSS* °Jciec stał niCZym skamieni^'.Z fzerazeniem w o^acHgSą^dzną postać swego dziedzica. Minął znaczny kęs czasu, nim zapytał: - Cóż sie stało i*oje dziecko? Czyś został oDrabowany? A może popadłeś I „Iwolę? Co uczyniłeś z tym ogromnym majątkiem, którym ci był dał tia odjezdnyfl1? - Ojcze mój, zużytkowałem go najlepiej jak t&> potrafiłem. - Jeśli nrawda iest co powiadasz, gdzie wielbłądy i konie objuczone towaraS CzTmu gr'biet twój okrywa łachman, Którego powstydziłby się nawet najnędzniejszy żebrak bagdadzki? Ach' Oicze' Moje skarby - a posiadam icł wiele - są całkiem TodSż w. o których myślisz. Daruj * ze poważyłem się mtć potinie i & zająłem * kupiectwem, .zanuast przymnozyć pieniędzy, wszystkie f straciłem. - Coś tedy czyniiprzez wszystkie owe lata? zwołał ojciec z rozpaczą w głosie. - Zgłębiałem tajemnicę wiedzy. - Csego?! — wr0sna.ł ojciec. Nauki! Czyż Dowiem jest coś na świecie cenniejszego, niż mą- drość? -168- — Ha! Mądrość mądrości nierówna. Dzięki mojej stanął ten dom, w którym mieszkasz. Dzięki niej zostałem człowiekiem majętnym. Co zaś może dać twa mądrość? Jak na razie, prócz zapadłego brzucha i łachmanów na grzbiecie, nie dała ci niczego! — Nie umiem cię przekonać, ojcze, że nie masz racji i że naprawdę warto poświęcić się nauce. — Nie umiesz mnie przekonać? Raczej powiedz, iż żadną miarą nie da się przekonać o tym. Za to ja bez trudności — bez trudności najmniejszych! — udowodnię, że wszystko czegoś się nauczył, nie warte nawet funta kłaków. Schwycił syna za rękę i ciągnąc ku wyjściu, rzekł: — Pójdź za mną. Prawie biegli ulicami, zmierzając prosto w kierunku bazaru. Nie u-płynęło wiele czasu, a znaleźli się na miejscu. Różnokolorowy tłum kłębił się śród bud, straganów, sklepików. Przekupnie, przekrzykując jeden drugiego, zachwalali swój towar. Rozmaitość wszelkiego dobra — od jarzyn i owoców poczynając, a na wyrobach jubilerskich kończąc — przyprawiała o zawrót głowy. — I cóż synu powiesz na to wszystko? — ojciec szerokim gestem objął bazar. — Widywałem wcale nie gorsze targowiska — wzruszając ramionami, odparł Ali. — W to nie wątpię, wszakże odpowiedz mi, co jest bardziej namacalne — bogactwo umysłu, czy też owo grube, pospolite bogactwo, którego tu pełno, a którym ty pogardzasz? — Ojcze mój — odparł młodzieniec. — Jeśli ktoś kryje w duszy i umyśle nieprzebrane skarby wiedzy, wierz mi, nigdy nie będzie skarżył się na swój los. — Nawet z pustym brzuchem?! — gniewnie krzyknął ojciec. — Czyż mędrzec koniecznie musi mieć pusty brzuch? — pytaniem na pytanie odpowiedział Ali. — O Allahu, użycz mi sił i cierpliwości, bo ten człowiek doprowadza mnie do szaleństwa! — ojciec schwycił się obiema rękami za głowę. — Pójdź za mną dalej, a bez trudu cię przekonam, że błądzisz! -169- Najpierw zajrzeli do pi ekarza, gdzie ojciec kazał sobie podać bochenek chleba, a wziąwszy go izekł: — Za chleb zapłaci ci towarzyszący mi człowiek, a zzapłatą będzie wyjaśnienie, jakiego tylko zechcesz, problemu filozoficzruego. — Co?! — piekarz, wybałuszył oczy, a potem wrzasnął: — Złodzieje! Złodzieje! Chcą mi ukraść bochenek chleba! — A więc za swój tow^ar wolisz pieniądze? — spytał ojciec, jednocześnie wyciągając sztuk*? srebra. Zapewniam cię, że wiele tracisz, nie chcąc pogłębić swojej filozoficznej wiedzy. Na widok monety pr?e*upień natychmiast się uspo»koił. Ali ze swym rodzicielem, byli jeszcze u złotnika, handlarza płótnem, siodlarza, krawca, szewca, i wielu, wielu innych kupców i rzemieślników, z których żaden za skarby mądrości młodzieńca nie chciał ani dać swego towaru, ani wykonać usługi. Na koniec trafili do przekupnia warzyw, a kazawszy sobie podać kosz rozmaitej zieleniny, jako zapłatę zaoferowali komentarz do jednego z wersetów świętego Koranu. — Albo dajecie brzęczącą monetę, albo idźcie precz! — wrzasnął handlarz, po czym obrócił się do innego z klientów. — A zatem — zapytał ojciec — czy przekonałem cię dostatecznie, że cała twa mądrość nie warta nawet skórki czerstwego chleba? Lecz syn mu nie odpowiedział, bo z zainteresowaniem jął się przysłuchiwać rozmowie dwu dostatnio odzianych mężczyzn, przechadzających się po bazarze. — A zatem utrzymujesz, że ziemia nie jest płaska, lecz posiada kształ kuli? — zapytał jeden z nich. — Tak, panie! — Nie wierzę, dopokąd nie przedstawisz mi na to przekonywającego dowodu! — zawołał pierwszy z mężów. — Cóż, dowodu niestety przedstawić nie potrafię, a rzec mogę tylko, że niektórzy z pogańskich filozofów greckich tak właśnie twierdzili. — Phi! — pytający odął wargi. — Cóż mogli wiedzieć poganie. — Wybaczcie czcigodni — wtrącił się do rozmowy nieznajomych Ali. — Wybaczcie, ale zastanawiając się kiedyś nad tym problemem, -170- co prawda nie znalazłem w pełni przekonujących dowodów na kulistość ziemi, lecz mogę was bez trudu przekonać, iż jest to bardzo prawdopodobne. Posłuchajcie zatem... Długo trwał wywód młodzieńca, a w miarę jak rozwijał swą myśl, zachwyt nad uczonością Alego coraz bardziej odmalował się na twarzach owych mężczyzn. Po skończonej przemowie, jal^jś czas panowała cisza, aż wreszcie ten dostojniej wyglądający zapytał: — Skądże u ciebie tyle wiedzy i głębokiej mądrości?? przecież jeszcze bardzo młodo wyglądasz? — Zjeździłem szmat świata. Uczyłem się u najmędrszych z mądrych. Sześć lat strawiłem, aby poznać to wszystko. — Jeżeli nie masz innych planów i nie pogardzisz : ,noją propozycją, chciałbym cię zaprosić na swój dwór. Biedy nie zaznas;i2. Przyodzieję cię w szaty z najwspanialszych tkanin, nie poskąpię złota j srebra, bo takie skarby umysłu godne są najwyższej nagrody. Ali stał, spoglądając to na jednego, to na drugiego % mężczyzn, nie bardzo rozumiejąc co do niego mówią. Nie mniej oszołomiony był też jego ojciec. Skoro minęło już wiele chwil, a młodzieniec milczaj, ten z mężczyzn, który nie wyglądał na pana, lecz raczej na sługę, ze zniecierpliwieniem zawołał: — Na cóż czekasz człowiecze?! Czyż sądzisz, że i^Oże ci się trafić lepsza propozycja? Padnij do stóp, a pokornie podziękuj naszemu panu, czcigodnemu kaliftywi Harunowi ar-Raszidowi, ^ to że cię chce mieć przy swym boku! Gdy Ali dziękował władcy wiernych, ojciec chłopca mruknął sam do siebie: — A jednak nie miałem racji. Nie miałem... Osioł, Mahmud i Jasmina opowieść uzbecka 7 Tymczasem jednak czas płynął, przemijały dnie i tygodnie, a nic się nie zmieniało. Mahmud był biedny i biedna była wdowa wraz z córką. * * * Jl rzed wielu, wielu laty, kiedy wiernym wyznawcom Jedynego, Miłosiernego Allaha żyło się zgoła inaczej — może nie lepiej, lecz spokojniej i prościej niż dziś — mieszkał w sławnym mieście Bucharze pewien Arab. Nie był zamożny, bo los nie każdego jednakowo obdarowuje swoimi łaskami. Niektórych wprost faworyzuje, innych traktuje raz lepiej, raz gorzej, innych wreszcie nie cierpi i gdy tylko może, zsyła na nich rozliczne nieszczęścia. Mahmud, bowiem takie imię nosił ów człek, chociaż nie był w jakiś szczególny sposób przez los prześladowany, to przecie żył w biedzie i żadna z prób wydźwignięcia się z niej nie przyniosła efektu. Jedyny jego majątek stanowił młody i silny osioł, wraz z którym wynajmował się jako tragarz do dźwigania ciężarów. Liczni podróżni, jacy przewijali się przez piękne a bogate miasto Bucharę, czy to w interesach, czy też udając się na zachód do miasta Proroka Muhammada, aby zobaczyć świętą Kaabę, czasem korzystali z jego usług. Najbliższą sąsiadką Mahmuda była pewna wdowa, mająca córkę w sam raz zdatną do ożenku. Wdowie podobał się młodzieniec i chętnie powitałaby go jako zięcia, gdyby nie bieda, którą klepał rok po roku. Przecież nie traciła nadziei, mniemając, że kiedyś przecież muszą dlań nadejść tłuste lata. Chociaż rzadko tak się zdarza, Mahmud podobał się nie tylko matce, ale i córce. Ta zaś podobała się Mahmudowi. Mawiał on często w swoim sercu: „— Niech uzbieram trochę grosza, a natychmiast poproszę o rękę Jaśminy." Jasmina zaś marzyła: „— Och, gdy przyjdzie ów dzień szczęśliwy, kiedy uda się Mahmudowi zebrać tyle, byśmy mogli się pobrać, chyba zatańczę z radości." -172- Tego ranka obudziły Mahmuda krzyki dobiegające z uliczki' PrzY której stał jego gliniany domek. To dwaj przekupnie wymachiwali pięściami i parskali wokół śliną, nie skąpiąc sobie najwymyślniejszych wyzwisk: — Ty synu osła i oślicy, wrzeszczał jeden, równocześnie zręcznie unikając ciosu, który chciał mu zadać przeciwnik. — Złodzieju! Łajdaku! Synu oszusta! — odkrzyknął inudrugi. Wylękniony wieśniak trzymając za uzdę muła zaprzęgniętego do niewielkiego wózka, pełnego rozmaitych warzyw i owoców, spoglądał to na jednego, to na drugiego z przekupniów. A gdy ich krzyk narastał, wtulał głowę w ramiona, bojąc się, że i jemu może się oberwać. Cała rzecz szła zaś o to, że obydwaj pragnęli od o\^eS° wieśniaka hurtem nabyć cały towar, aby go później z zyskiem odsprzedać na straganie. Mahmud przeciągnął się i przetarł zaspane oczy. Później obmył się w glinianej, wyszczerbionej i poczerniałej ze starości rriisie> na końcu zaś przyodział i zawiązawszy na głowie turban, wyszedł na dwór. „— Wezmę osła i pójdę dziś wcześniej niż zwykle chadzam szukać zarobku. Może akurat mi się poszczęści?" — pomyślał, jednocześnie uchylając byle jak zbite z koślawych desek drzwi stajenki. Zajrzał do środka i popatrzył w kąt po lewej stronie pomieszczenia, w którym zawsze, od trzech lat — to znaczy od czasu, gdy go kupił — stawał jego osioł. Kąt był pusty. — O Allahu! —wrzasnął. — Ukradli go, ukradli! Cafymoj majątek i jedynego żywiciela! Cóż ja teraz pocznę?! — Czemu się drzesz tak przeraźliwie z samego rana? — zapytała wdowa wyglądając z zaciekawieniem przez okno. — Ukradli mojego osła! -173- T — Naprawdę?! — zawołała kobieta. — Zatem zostałeś bez środków do życia?! — Tak, lecz przecież nie dam za wygraną! Pobiegnę go szukać! Da Bóg, a odnajdę swoją własność! — powiedział Mahmud i nie zwlekając ruszył ku wyjściu na ulicę. — A co z mieszkaniem?! Zamknij je chociaż! — wołała za nim wdowa. On machnął tylko ręką i odparł: — Nie wolno mi zmarnować ani chwili! Bądź tak dobra, sąsiadko, i przypilnuj mi go. Nim kobieta zdołała cokolwiek odrzec, młodzieniec zniknął. Westchnęła zatem tylko: — Mało mam swoich kłopotów, strapień, i obowiązków, potrzebny mi — nie wiedzieć po co — jeszcze i ten jeden. Ale przecież miała dobre serce, pokuśtykała do chałupki Mahmuda. Weszła do izby, obrzuciła ją wzrokiem, a przekonawszy się, że nie ma w niej niczego, co mogłoby skusić najnikczemniejszego nawet złodzieja, przymknęła drzwi na skobel tylko i udała się do stajenki. Zajrzała do wnętrza raz, zajrzała drugi... przetarła oczy ze zdziwienia i zajrzawszy raz trzeci, poczekała aż jej wzrok przywyknie do półmroku... Mahmud biegł ulicą prowadzącą ku jednej z bram miejskich i zaczepiając mijanych przechodniów, pytał: — Nie widzieliście ładnego, dobrze utrzymanego osła? — A małoż to osłów na świecie? — odpowiadali nagabywani. — Czy ten, którego szukasz miał jakieś znaki, odróżniające go od innych osłów? — O tak! Miał bardzo mądre spojrzenie! Gdy wreszcie się dowiedział, że podobne do opisywanego zwierzę widziano przed świtem, prowadzone na konopnym powrozie przez jakiegoś obdartusa i wskazywano mu kierunek, w którym podejrzany typ się udawał, nie zwlekając popędził w tę stronę. * * * -174- Dawno już miasto zostało kędyś daleko z tyłu. Z rozpalonego nieba lał się niemiłosierny żar. Mahmud, który wybiegł z domu o świcie, nie przełknąwszy ni kęsa jedzenia, nie wypiwszy ni łyka wody, coraz bardziej tracił siły. Przysiadł na skraju drogi wijącej się niczym ogromny wąż i ginącej hen, daleko na horyzoncie. „— Co czynić? — myślał. — Co czynić dalej? Zrezygnować z poszukiwań? Machnąć ręką na osła i wrócić do domu? Tak, to najłatwiej. Wszakże cóż bez niego pocznę? Za cóż będę żył, skórom utracił jedyne źródło zarobków? A poza tym, co powiedzą ludzie? Będą mnie pokazywać palcami i z drwiącym uśmieszkiem na ustach szeptać jeden drugiemu: „O! To ten Mahmud, któremu ukradli osła!" Nie, nie! Za nic w świecie. Nie wrócę. Nie chcę się stać pośmiewiskiem. Zresztą, co by nie mówić — szkoda zwierzaka. Muszę go odzyskać. Tak, muszę, choćbym miał cały świat nawet przewędrować na piechotę." Tymczasem jednak nie było mowy o dalszej wędrówce. Nogi całkiem mu odmówiły posłuszeństwa, na dodatek żołądek coraz wyraźniej upominał się o swe prawa, palące pragnienie wysuszało mu wargi, język i gardło. „— Żeby choć kroplę wody. Choć garstkę fig" — pomyślał. Ale rozejrzawszy się bacznie wokoło, a nie dostrzegłszy nigdzie żywej duszy, zrezygnowany zwiesił głowę na piersi. Odpocząwszy nieco, podniósł się z ziemi i powoli, ciężkim krokiem, ruszył przed siebie. Jedno trzeba Mahmudowi sprawiedliwie przyznać — że sprytny był ogromnie. Skoro coś postanowił, nie było siły — prócz Jedynego Allaha i żywiołów przyrody, która mogłaby go od owego postanowienia odwieść. * * * Miało się już dobrze pod wieczór i zorze złotem, purpurą i fioletem okrasiły niebo, gdy naszego wędrowca dopędziła niewielka karawana. Była w tym widoczna oznaka miłosierdzia Allaha, bowiem Mahmud ze-słabł z głodu tak bardzo, że pewnie — po przespanej pod gołym niebem -175- nocy chcąc — flie chcąc, rankiem musiałby ruszyć w powrotną drogę, nie mając nadziei nie tylko na odzyskanie osła, al€ nawet i na przeżycie. — Słuchaj człowiecze — ozwał się jeden z kapców, splatając dłonie na brzuchu. — Mam sporo towarów, a podróżuj sam. Nie zechciałbyś się aby nająć u mnie za pomocnika i służącego? _Cóż — zastanowił się przez chwilę Malxmud, a później odparł: — Co prawda wyruszyłem w drogę za własnym interesem, ale dopokąd wygodnie nam iść tą samą trasą, bardzo chętni^. Ileż mi, panie-, dajecie zarobku? _ Phi! — parsknął kupiec i odął wargi — Ząrobku! Patrzcie go! — Zarobku! Ledwo zdechlak przebiera noąami, nie ma ni jadła, ni napitku, a pewnie i grosza przy duszy, a chciwy dyktować warunki. Dam ci jeść, pić i jednego miedziaka na dzień. No co? Zgoda? — Zgoda — odrzekł uradowany Mahmud, powiem nie przypuszczał nawet, że aż tak dobrze może trafić. Tego wieczora los się doń najwyraźniej uśmiechnął, jakby chcąc wynagrodzić poranną stratę. I odtąd już Mahmud wędrował z ową karawaną. We wszystkich wsiach, miasteczkach i miastach, na każdym postoju, każdym seraju, gdzie zatrzymywali się na noclegowisko, rozpytjywał o swojego osła. Niestety, nikt nie umiał mu powiedzieć na ten tem^t nic pewnego- Wiele rozmaitych osłów — i młodych i sta„yCh, i o mądrym spojrzeniu i o głupim — przechodziło tym szlakiem. T^ie brakło też na nim podejrzanie wyglądających obdartusów. Toteż zawsze znalazł się ktoś, komu się zdawało, że chyba widział opisywany stworzenie. Wszakże co również zaznaczyć należy — nikt z owych lvitdzi nie poważyłby się złożyć przysięgi, że bez wątpienia było ono tym, „którego z taka* wytrwałością poszukiwał Mahmud. Ten zaś im bardziej oddalał się od rodzinnej Buchary, tym bardziej tracił nadzieję, że własność odzyska, choć ciągle jeszcze parł do przodu. Przewędrował wiele krajów, zwiedził t wiele sławnych miast. Był w Persji i Babilonii, odwiedził święte miąlSto Proroka Muhammaaa — Mekkę, gdzie odprawił przepisane modły. . Zawitał do Egiptu. Zajrzał do Syrii i Palestyny. -176- I wszystko na darmo. Osła jak nie było, tak nie było! Namawiali go co prawda niektórzy, aby udał się jeszcze do krainy Berberów, którzy zamieszkują piaszczyste i skaliste pustkowia Sahary — największej pustyni na świecie. Gdyby zaś i tam na swego zwierza się nie natknął, żeby zajrzał koniecznie do Hiszpanii, najdalej na Zachód wysuniętego kraju, który zamieszkiwali wierni wyznawcy Jedynego Allaha. Ale Mahmud już nie chciał iść dalej. Zmógł go czas i owe setki mil, które przewędrował na próżno. Poczuł się zmęczony i zatęsknił za swą glinianą chatką, za jej miłym chłodem, takim przyjemnym w skwarne południe. Zatęsknił do znajomych ulic i budowli, zatęsknił za przyjaciółmi. Z rozrzewnieniem wspominał pyzatą, dobroduszną twarz sąsiadki... „— Wracam do domu — pomyślał. — Tyle czasu i sił zmitrężyłem na próżno. Niczego sobie wyrzucić nie mogę, bo uczyniłem co tylko w ludzkiej mocy, by osła odzyskać. Widocznie Allah chciał inaczej. Każdy człek ma swój los uwiązany u szyi." * * * Powrotna droga trwała o wiele krócej, bowiem Mahmud nie zbaczał z głównego szlaku, tylko dzień po dniu, tydzień po tygodniu, ustawicznie podążał ku rodzinnemu miastu. Gdy wreszcie na dalekim horyzoncie ujrzał jego znajomą sylwetkę, wielkie wzruszenie ścisnęło go za gardło. Przyspieszył kroku, prawie biegł, by wreszcie znaleźć się wśród murów. Oto meczet, dokąd co piątek udawał się na modły. Tam zaś dom przyjaciela, z którym bawili się wspólnie, będąc jeszcze dziećmi. Znajome drzewa, dom, zaułek. Znajoma twarz... Z niepokojem wchodził na własne podwórko, nie wiedząc czyż nie zastanie tam obcych, którzy sądząc, że gliniany domek jest opuszczony, zajęli go na pomieszkanie. — No! Nareszcie! — ostry, podniesiony głos sąsiadki wystraszył go. — To tak się robi? W jednej chwili zostawiwszy wszystko, pędzisz kędyś na złamanie karku? Nie czekając nawet na mą zgodę obarczasz mnie obowiązkiem doglądania twojego mieszkania! O! Niegodziwcze! A na koniec, po trzech latach, wracasz sobie ot tak, po prostu, zwyczajnie... 12 — Baśnie... -177- . gąsiadko! — Mahmud przerwał ów potok słów. — Wybac » . Qg sję wam odwdzięczę, jakoś wynagrodzę. Wybaczcie proszę- •»» J . , 9__zapytała kobieta, obrzucając go od stóp do głów A niby ] ' m> ^- Wyszedłeś stąd biedakiem, a wróciłeś nędza-bacznym spój , masz na grzbiecie, chybaś znalazł na jakimś śmiet-rzem. Te łachy, Klu "^ — No może... może- odwdzięczę się pracą? — jąkał. Wdowa machną ręką: flaimniej HCZC- JakbYś tył taki pracowity, to przez te wszy-Na to J ., uczciwie, nie zaś bez żadnego pożytku plątał się stkie lata pracow<» ; po świecie. — Ale osioł- _ Co osioł?! eciem musiał próbować go odnaleźć. Toż to był cały mój „jaj owych słów, ze stajenki dobiegł jakiś szmer, a później Gdy domawidl J. wyraźny odgłos stukany i tam jakieś zwierzę? — zaciekawiony Mahmud zwrócił d0 w nie że trzymam! Zresztą idź i sam zobacz! Skoro zaś już ^ ^6 zvidźże do nas na wieczerzę, boś chyba nie tylko strudzony, zobaczysz, p JJ ^ twó: ^ok pewnie sję ucieszy... ale i głodny- J<"IU1 • dobre macie serce, sąsiadko! Pewnie, żem głodny! Allah ~~ ^l6t -_ ,-, WS7VStko nagrodzi, wam stokrotnie za wszy & a«/ wzruszyła ramionami i zniknęła we wnętrzu swojego Kobieta znow domku. . . . hud zbliżywszy się do koślawych drzwi stajenki, po jł d śdk nie mogąc zgad m tyjahmud zbliżywszy się do koślawych drzwi stajenki, po Tymcza _ ^ zaciekawieniem zajrzał do środka, nie mogąc zgad-woli je ro2W er^ może tam w(jowa chować. Gdy oczy całkiem mu nąć, jakież cza;jy do półmroku, ujrzał coś, czego najmniej się spo-się juz Pr^3vd0by*ając całą moc z płuc i gardła, krzyknął: dziewał, wię^ w> J ł T j bii kj ^3vdy ewał, wię^ w> J ¦ ww ' kojnie pogryza s.a! .ano! -178- co j o dru- Jeszcze nie dowierzając własnym oczom, wszedł do wnętrza a-----' wszy się do osła, gładził go po chrapach, poklepywał po szyi i bokach przemawiając doń najczulej i najpieszczotliwiej jak tylko potrafił- Gdy się nasycił i przesycił nawet radością z odnalezionia zgubj' pomniał sobie o pustym brzuchu i skwapliwie korzystając zzapr^ sąsiadki, udał się do niej na wieczerzę. Choć jadło nie było wykwintne i drogie, to przecież doskonś^ przy' rządzone, czego Mahmud nie omieszkał pochwalić. — To moja Jasmina tak umie gotować — powiedziała wdowa*na °° dziewczę skromnie opuściło oczy. — Będzie mąż miał z niej pociechę — z tęsknotą w głowie o^zl się młody człowiek. — A pewnie. Większą niż z ciebie żona, o ile kiedykolwiek ją posię" dziesz. Jakże można być takim głupcem? Szukać przez trzy lata "°n m wcale nie zginęło? Mahmud usiłował się tłumaczyć: — Osioł zawsze stał w jednym kącie, nigdy nie przechodził » giego. Skórom zajrzawszy spostrzegł, że go w tym kącie niema, pOmy" słałem że pewnikiem go skradziono. — Nie tłumacz się tak niedorzecznie i jeszcze bardziej nie Pśmie~ szaj! Nawet jeśliby ci go skradziono, to czyż można na poszukiwania zmitrężyć tyle czasu?! — O Allahu. Zatem stałem się pośmiewiskiem w mieście?! — Na razie nie, bom rzecz całą utrzymała w tajemnicy, ale Jeżeh mnie zezłościsz, naokoło rozpowiem o twojej głupocie. Wyciągnął Mahmud ręce w błagalnym geście: — Miejcie litość nade mną, miejcie litość! — No dobrze, dobrze — uspokajająco ozwała się wdowa. Później zaś dodała: — Wszakże najwyższy już czas na obrachunki między nami. — Jakie obrachunki? — ze strachem w głosie zapytał młod^ieniec i głośno przełknął ślinę. — Pójdź Jasmino, moja córeczko i wytłumacz owemu człow^iekowi wszystko po kolei. -179- Zd , T — Gdyś pobiegł szukać rzekomo zaginionego osła, zostawiając swoje mieszkanie i stajenkę na głowie mamy — poczęła tłumaczyć dziewczyna — okazało się, iż nikt zwierzęcia nie ukradł. Stało sobie spokojnie, tyle że w innym niż zazwyczaj miejscu. Gdybyś się bacznie rozejrzał... — Myślałyśmy — ciągnęła — że pochodziwszy po mieście, wrócisz. Niestety. Minął jeden dzień, drugi, przeszedł tydzień, przeszedł miesiąc, a ty się nie pojawiłeś. Siano złożone na stryszku powoli się kończyło. Nie było nas stać, aby darmo zwierzę żywić. Powiedziałam zatem, żeby wynajmować je do roboty. Chętnych nie brakowało, bom nie żądała wygórowanej zapłaty. Przecież mimo wszystko, i tak całego zarobku nie wydałam na karmę i sporo miedziaków zostawało. Tych nie ruszałam, odkładając je z nadzieją, że może wrócisz, a wówczas się rozliczymy. — Oto pieniądze zaoszczędzone przez owe trzy lata — rzekła i z glinianego dzbanka stojącego na półce zawieszonej na ścianie, wysypała je na rozłożoną chustę. .— I to wszystko moje?! — z radością i niedowierzaniem w głosie zapytał Mamud. — Patrzcie no go?! A jeszcze czego?! — oburzyła się wdowa. — A niby za robotę i opiekę nad mieszkaniem, którąś nas uszczęśliwił, to się już nic nie należy? — Myślę Mahmudzie — ozwała się Jasmina — że jeśli oszczędności podzielimy po połowie, będzie sprawiedliwie. Oczywiście! Oczywiście! — potwierdził młodzieniec, jednocześnie dodając: — Ale i tak sporo mi jeszcze zostanie. A może będąc właścicielem osła i przygarści pieniędzy, mógłbym pomyśleć o ożenku? Wdowa nic się nie odezwała na to, tylko znacząco chrząknęła, co Mahmud w lot zrozumiał. — Dajcie mi waszą Jasminę za żonę — poprosił. Będę dla niej dobrym i czułym mężem i obiecuję, że nie zazna głodu przy mym boku. — Jeżeli dziewczyna cię zechce? C6ż, ja nie będę czyniła przeszkód — odparła zagadnięta. Jasmina zaś, rumieniąc się aż po czoło, powiedziała: -180- — Skoro mama chce bym oddała Mahmudowi swoją rękę, muszę być posłuszna. * * * Nie zwlekano ze ślubem, a gdy już po dopełnieniu ceremonii i skromnym poczęstunku weselnym młodzi zostali sami, Jasmina patrząc Mahmudowi w oczy, zapytała: — Powiedz mój mężu, coś widział ciekawego wędrując P° świecie? — O! Tego ani za dzień, ani za dwa dni nie da się opowiedzieć. Poznałem rozmaite kraje, wiele przemierzyłem szlaków. Nie obce mi są obyczaje rozmaitych ludów i narodów. — A czy o naszym mieście wiedzą w tych dalekich stronach? — Pewnie! Słynie ono nawet i śród pogan! A to dzięki pięknym dywanom, które zręcznymi palcami tkają nasze kobiety. — Takem i myślała — rzekła Jasmina. — Zatem posłuchaj co Cj mam do powiedzenia. Matka mi dała wszystkie pieniądze, które osioł zarobił podczas gdyś ty się włóczył po świecie. Dała jeszcze i nieco innych. Razem z twoimi czyni to sporą sumkę. Sprzedamy twój domek, więc jeszcze trochę ich przybędzie. Za moje kolczyki i pierścionek również coś—niecoś się dostanie... — O czym ty mówisz?! — Zawołał zdziwiony i zaniepokojony Mahmud. — Nie przerywaj! A więc na początek mamy trochę gotówki. Wczoraj zamówiłam kilka dywanów z najprzedniejszej wełny. Zaraz pójdziesz po nie i przyniesiesz tutaj. Zapłatę za towar pozostaw mni>°slę t0 " zamierf leJ P, ści, która ginie w mrokach niefamięci Uczent zaś, ze me więcej niż osiem wieków temu. Dla nas jed/k ~ ^ Sądzę ~ me 'est "?L. ważniejsze. Dość, że działo się to w<^czas zanim jeszcze pojawUiśmy , . . . , ... . jłszv oddech i zanim pierwszy raz się na świecie, zanim złapaliśmy pier^ J F J nasyciliśmy oczy słonecznym blaskiem' W jednej z pięknych krain Wysp j^Kch, noszącej miano Walii, gdzie ludzie są zarazem surowi i dobr#' ? °k°'1Cy' prZez ktÓrą ?fP^' wa rzeka Neath, mieszkał wraz z mat^>która dF°.Sy.Ć WCzeŚme owd°Wia' ła, pewien dwunastoletni chłopak nos/ący imię blldyr> „, . . . . . .. , . . ,/ala, bo trudno było samotnej ko- W rodzinnej chacie bieda az piszcr ,. , , J , . J ,„? ... ,., .J, . . r mogli opływać w dostatki. Toteż biecie zarobić tyle, zęby wraz z synerrt \ ,[_ ,, . . . . M . ... i A -u/ ,ało choćby pośledniejsze strawy, radowali się, gdy w domu me braków^ . . 3 v , . ; ,,! .' a K, • ¦ ,, ¦ i,a ¦ i . „oleśnie wnętrzności. Jeśli zaś tra-gdy było jej na tyle, ze głód nie kąsał f ..... , , . . n % u ¦ a ¦ i- •• u • t. •, ichni gościło mięso lub ryba, obo-fiały się dnie takie, iż w ubożuchne ku . „ . , . . . .,• je - matka i syn - uważali, ie t0 wielkie święto l *k f°f$ tak składali Stwórcy dziękczynienie z/ wość. niezmierzonL* szczodrobli- mo- Ale chociaż bieda - ba! nędza! ^ "^f KCh °bOf karki, wdowa wciąż rozmyślała co by S ^m6' aby ™ ^m ¦ . . . 7. i w • • ./jłlzeiszenizonasama. większy i najcenniejszy skarb, życie mi^ J n ¦ . . , ... ,,,./) stanu, kariera rycerska na Poniewaz pochodzili z pośledniej , ' , .. , . Al7 j i ^ Ł ,±. któregoś z okolicznych baronów, narszym dworze, lub choćby w zamku , 6 . , . .3 , . ^a .... „, >vkluczona była kariera kupiecKa, była wykluczona. Tak samo zresztą wy . J, ' . F Wrtl , ¦ . ., ¦ , ; Uwiodło — uczynić życie wesołym również mogąca — o ile się komuś pc/ y y i przyjemnym. Dopotąd łamała sobie kobiecina ^ rozważając dokładnie -*-nadzwyczaj dokładnie - wszelkie ^^ .^e W tyto nawiedz^, aż oto, któregoś ranka naszła ją my/1 ~ Jak mi"^ła mądra i — 187- wienna: Oto jej syn może przecież, przywdziawszy duchowną sukienkę, poświęcić się stanowi kapłańskiemu. A taki ksiądz, choćby i na najchudszą natrafił parafię, zawsze będzie miał lepiej i lżej mu się żyć będzie niż prostemu chłopu. Nie zastanawiała się babina — ani by to nawet na myśl jej nie przyszło! — czy jej jedynak równie entuzjastycznie odniesie się do matczynego projektu. Postanowiła, że ma zostać księdzem i będzie nim! Choćby wszyscy wokół rzuczałi jej kłody pod nogi, choćby się miała zapracować na śmierć, żeby zdobyć środki na naukę i choćby po zgodę musiała się udać do samego pana biskupa! Skoro więc tylko brzask zaróżowił nieboskłon, zwlokła się ze swego legowiska, a ogarnąwszy nieco, przyoblókłszy w dzienny przyodziewek i omywszy twarz w glinianej misie po wręby napełnionej rzeczną, przezroczystą wodą, poczęła szarpać swego jedynaka: — Wstawaj! Ej, wstawaj synu! Wstawaj Elidyrze! Ale on, mruknąwszy tylko coś niezrozumiałego, mocno naciągnął na głowę starą kapotę, którą był przykryty i ponownie pogrążył się we śnie. Matka jednak była nieustępliwa: — Nie drażnij matki, bo chociaż cię kocham, to przecież nie zawaham przetrzepać cię rózgą, jeśli natychmiast nie zejdziesz z posłania. Dotarła groźba do świadomości chłopaka, a bojąc się, żeby jej rodzicielka nie spełniła, usiadł na barłogu. Bose stopy wsparł o gliniane klepisko podłogi i jął pięściami trzeć oczy. Skoro oprzytomniał nieco, umył się, ubrał i jął posilać się skromniu-chnym śniadaniem, matka w owym czasie wyłuszczała mu dokładnie swój plan: — Bo widzisz, synku, gdy zostaniesz księdzem, to choćbyś i nawet nie był bogaczem, przecież nigdy nie doświadczysz nędzy. Elidyr nic nie mówił zrazu, przeżuwając powoli a dokładnie kęsy jęczmiennego placka. Dopiero gdy wyjadł wszystko co mu matka dała, aż do ostatniej kruszynki, a z glinianego, zdobionego nierównym szlaczkiem kubka wysączył ostatnią kropelkę mleka, ozwał się tak: — Pewnie macie rację matko. Tylko... — Co tylko? — przerwała babina. — Tylko ja wcale a wcale nie czuję woli bożej by zostać kapłanem. —188 — — Ha! Skoroś taki, niewdzięczniku, tom cię powinna zostawić własnemu losowi! Elidyr obojętnie wzruszył ramionami. — Tak, tak! Ruszaj ramionami! A cóż za żywot cię czeka? Zostaniesz parobkiem, nędzarzem jak ja, twoja rodzicielka. Życie upłynie ci na ustawicznej pogoni za okruchem chleba i — gwarantuję ci to — na pewno nie znajdziesz żadnej głupiej dziewki, która by chciała zostać twoją żoną! — A jeśli będę księdzem, to i żonę znajdę?! — zakpił z matczynych słów Elidyr. — Cicho trutniu! Nie wyśmiewaj się ze mnie! Żony mieć nie będziesz, bo to nie we zwyczaju, ale przcież zawsze pełny kałdun! Czy to się nie liczy? — Pewnie że się liczy! — tym razem szczerze odparł Elidyr, spoglądając tęsknym wzrokiem na pusty kubek po mleku i wypatrując czy choćby jedna jedyna kruszyna z jęczmiennego placka nie zawieruszyła się gdzieś w szparze koślawo, z krzywych desek, zbitego stołu. Niestety, zjadł i wypił wszystko. — No, ale dość tego! Wstawaj niecnoto i chodźmy! — Ale dokąd matuś? — Jak to dokąd? Nie ma co odwlekać, odkładać na później. Najlepiej będzie jeśli teraz, zaraz ruszymy w drogę. W głębi lasu, w samym sercu głuszy, w lichej chatce uplecionej z gałęzi, oblepionej mułem, mieszka świątobliwy człek. Jest to mnich przestrzegający bardzo surowej reguły — powiadają iż umie nawet czynić cuda. Dla nas wszakże najważniejsze będzie to, że umysł ma giętki, wiele umie i wiele potrafi. — Nie ma mędrszego w całej okolicy — ciągnęła. — Cieszy się tak wielką sławą uczonego, iż ściągają do niego zasięgać rad w duchowych sprawach nawet i sami książęta Kościoła. Razu jednego, w jego nędznej chatce, odwiedził go nawet sam pan arcybiskup miasta Cantenbury. — I do niego właśnie — do mądrego mnicha — chcecie mnie matko zaprowadzić? — A owszem, a owszem! Jeśli posiadł tak wspaniałe skarby wiedzy, to zapewne przy nim wiele nauczyć się możesz. — Chodźmy zatem — zrezygnowany chłopak westchnął ciężko. —189 — Kobiecina zawinęła w węzełek nieco żywności, bo dość daleka czekała ich droga i zanim słońce zdą^ic? wspiąć się na firmament, ruszyli szparkim krokiem ku dziewiczej puszczy. Gdy już dzień zajaśniał w pełni, weszli pomiędzy potężne drzewa 0 ogromnych pniach, drzewa kt «udnych do wypowiedzenia. Szczęśliwy! Ich nikt nie chłostał za to, iż czegoś nie umiały pojąć! I wówczas myśl, która wjego głowie skiełkowała nocną porą, rozrosła się, zawładnęła chłopceRn „—Ech, niech się dzi«eje co chce! Nie zostanę dłużej z pustelnikiem!" Doszedłszy do brzegu ^ki, Wora szemrząc toczyła swe wody, cisnął wiadro o ziemię, a sam russ^ł przed siebie> 2dzie oczy P°niosą. ^194 — W By całkiem nie pobłądzić, wędrował w górę nurtu Neath. Gdy głód mu zaczął doskwierać, posilił się przygarścią dzikiego szczawiu i słodka-wymi kłączami trzcin. Niestety, dla młodego, zdrowego chłopaka był to posiłek żaden. Oprócz tego, że wyostrzył sobie jeszcze bardziej apetyt, głodu nawet nie stępił. Położył się zatem na brzegu i pił, pił długo zimną, przejrzystą wodę, sądząc, iż poczuje ulgę, gdy wypełni nią swoje wnętrzności. Lecz i to nie przyniosło spodziewanego skutku. Miało się już pod południe i słońce wysoko wspięło się na nieboskłon, gdy Elidyr dotarł w pobliże dość stromej, ale niezbyt wysokiej góry. Jej kamieniste zbocza z rzadka tylko porastały kępki niepozornych bylin. Usiadł u jej podnóża, masując obolałe stopy i zastanawiając się co czynić dalej. Uciekł, owszem, uciekł przed grubym powrozem, przed niemiłosierdziem mnicha, ale czy na pewno obrał coś lepszego? Jakaż go niby teraz przyszłość miała czekać? Zawziął się jednak, zapiekł w swym uporze. „— Nie wrócę — myślał. — Nie wrócę choćbym miał tu sczeznąć z głodu! Lepiej głód cierpieć, niż być ciągle bitym." Skoro odpoczął i złapał spokojniejszy oddech, z zaciekawieniem począł rozglądać się wokoło. Wspinając się na kamieniste górskie zbocze, naraz dostrzegł — zupełnie niewidoczny z dołu — ciemny otwór jaskini. Och, zdało mu się, iż to samo niebo zesłało mu ów schron mogący osłonić przed chłodem i dżdżem. Bez wahania zniknął w czarnej czeluści. Stał blisko wejścia, oswajając oczy z ciemnością, a gdy już zaczął rozróżniać kształty, rozejrzał się po wnętrzu pieczary z zaciekawieniem. Nie była to duża, ot taka zaledwie, iż tylko jeden człowiek mógł ją wygodnie urządzić na mieszkanie. Chropawe ściany, niski strop, dno wysypane miałkim białym piaskiem, który nie wiedzieć w jaki sposób się tu znalazł. Nazrywawszy wonnych traw i ziół, wymościł sobie Elidyr całkiem wygodne posłanie, a ułożywszy się na nim, oddał błogiemu lenistwu. I nic nie mąciłoby szczęścia chłopca, gdyby nie głód, który coraz boleśniej kąsał mu wnętrzności. — 195 — Żuł źdźbła traw, pił wodę z rzeki, ale niestety wszystko to nie przyniosło mu ulgi. Ze szczerą zatem radością przywitał zmierzch. Bowiem wierzył, że wraz z nim nadejdzie ukojenie, a sen pozwoli nie pamiętać o głodowych mękach. Spał niespokojnie, budząc się dość często, a jeśli już zapadał w czarną niezgłębioną czeluść, w majakach widział tylko jedno — obfitość jedzenia. Toteż gdy ranek nareszcie rozproszył nocne mroki, Elidyr zamiast być wypoczęty, czuł się wręcz okropnie. Niemniej trwał w pierwotnym uporze: „— Lepiej głód cierpieć, niż być bitym." — szeptał. Ale drugi dzień od ucieczki chłopca stokroć gorsze miał przynieść katusze. To już nie czczość, nie bolesna pustka we wnętrznościach mu dokuczały, lecz srogie cierpienia! Już nie potrafił myśleć o czymkolwiek innym, prócz chleba. Na jawie, nawet gdy miał oczy szeroko otwarte, roiły mu się widoki najwspanialszych potraw. Czuł miły nozdrzom zapach świeżo upieczonego chleba, czuł zapach gotowanej ryby... Ba! mógłby przysiąc, iż smak tych wspaniałości przylgnął mu do języka. I wtedy jęły się w nim budzić pierwsze wątpliwości: „— Może pobłądził, wybierając głód zamiast chłosty? Może gdyby solidniej przyłożył się do nauki, nie musiałby ani być bity, ani tym bardziej cierpieć tych katuszy?" Lecz postanowił spróbować wytrzymać jeszcze przez jakiś czas. Bo wstyd mu było przed samym sobą przyznać się do słabości. Niemniej, coraz chętniej pozwalał owładywać się myśli o powrocie. Drugą noc w jaskini spędził lepiej niż tę pierwszą. Był już tak osłabiony, że sen okazał się silniejszy niż męki głodu i nie dręczyły go żadne majaki. Za to gdy rankiem przez otwór wejściowy wpadł pęk słonecznych promieni i zawirowały w nim, skrząc się, drobiny kurzu, Elidyr zbudził się tak czczy i tak pusty, że nie wiedział czy też mu się uda podźwignąć na nogi. Bolesny skurcz żołądka sprawił, iż przed oczyma zawirowały mu ciemne plamy. — 296 — Teraz pozbył się już reszty owych wątpliwości, które jeszcze poprzedniego dnia żywił. Teraz już wiedział, że lepiej nieraz dostać cięgi, niż doświadczać tak strasznych mąk. Z trudem, podpierając się kolanami i łokciami podźwignął się z barłogu i powstał, chwiejąc się na nogach z wycieńczenia. Niepewnym krokiem ruszył ku wyjściu, rzekłszy sobie iż nieodwołalnie wraca do nauczyciela. Już, już miał wysunąć się na dwór, gdy oto naraz jego uszu doleciał jakiś dziwny szmer. Przystanął, wspierając się dłonią o ścianę i zaciekawiony odwrócił. Zrazu zdało mu się, że to z głodu jęły prześladować go omamy i przywidzenia. Uszczypnął się raz i drugi, a stwierdziwszy, iż czuje ból, co dowodziło, że jest w pełni przytomny, dla pewności przetarł jeszcze oczy i spojrzał w głąb jaskini. Tak, bez wątpienia! Oto naprzeciw niego stało dwóch... nie potrafił znaleźć odpowiedniej nazwy... dwóch maleńkich ludzików. Nie, nie były to karły, dosyć pospolite, które czasami sam widywał, gdy udawał się z matką na jamark do pobliskiego miasteczka. Istoty, które ujrzał, wzrostem dorównywały przeciętnemu kotu. Były zbudowane proporcjonalnie, o przyjemnych twarzach, odziane nie tylko schludnie, ale wręcz dostatnio. Obaj byli dojrzałymi mężczyznami, o czym świadczyły wypielęgnowane, kunsztownie trefione brody. Gdy tak Elidyr stał zapatrzony na nich, z szeroko ze zdumienia otwartymi oczyma, jeden z przybyłych — zda się starszy i ważniejszy — wysunął się do przodu i podając chłopcu koszyczek po brzegi wypełniony jagodami, ozwał się w te słowa: — Widzę, żeś głodny. Posil się zatem owym darem lasu. Wiem, iż pewnie mógłbyś zjeść pięć razy tyle, niestety to wszystko co mamy. Drugi natychmiast dodał: — A gdy się już posilisz, napij się mleka. Zapewniam, że dobrze ci zrobi. Wiem, że byś mógł go wypić i pięć razy więcej, niestety musisz zadowolić się tym, co posiadamy. Elidyr nie kazał sobie dwakroć powtarzać zaproszenia do posiłku. — 197— n^.4 Si *Y Całą zawartość koszyczka na raz wsypał sobie do ust, zmęłł w zębach, przełknął, a później popił świeżym, słodkim mlekiem. Chociaż lichy był to posiłek, od razu poczuł się raźniej. Przysiadł na miałkim piasku, którym wymoszczone było dno jaskini i zapytał: — Kim jesteście stworki i skąd przybywacie? Wybaczcie iż tak was nazywam, ale żadne lepsze określenie nie przychodzi mi do głowy. — Nie mamy zamiaru gniewać się na ciebie. Nazywasz nas tak jak potrafisz. Kim jesteśmy? Cóż, trudno w to uwierzyć, lecz należymy do rasy, która zasiedla tajemniczą Krainę Czarów. Właśnie wracaliśmy z wyprawy z podsłonecznego świata do naszej ojczyzny, gdy przypadkiem spotkaliśmy ciebie. Już na pierwszy rzut oka widać było, żeś głodny, że cierpisz głodowe katusze, więc oddaliśmy ci nasze zapasy. — Dzięki wam stokrotne! Tysiąckrotne dzięki! — odezwał się na to Elidyr. — Ech, drobiazg. Lubimy pomagać. Lepiej nam opowiedz skąd się tutaj wziąłeś. Toż to od ludzkich sadyb odległe pustkowie. Nie spodziewaliśmy się tu spotkać człowieczą istotę. Chłopak nie miał powodu, by ukrywać prawdę, toteż opowiedział małoludkom całe swoje dzieje. O nędzy, jaka panowała w rodzinnej chałupie, o pomyśle matki, żeby oddać go na naukę do samotnego mnicha, o srogim laniu za każdym razem, gdy nie umiał lekcji. O ucieczce, o głodzie i chęci powrotu. Pokiwali ludkowie głowami ze zrozumieniem i współczuciem. Użalili się nad ciężkim losem Elidyra, a potem oddaliwszy się na bok dość długo nad czymś się naradzali. A gdy wreszcie narada dobiegła końca, jeden z nich zbliżył się do chłopca i ozwał w te słowa: — Jeżeli nie będziesz miał nic przeciw temu, jeżeli nie pogardzisz naszym zaproszeniem, porzuć świat, na którym do tej pory żyć ci przyszło i udaj się z nami do Krainy Czarów. — Wierz nam — dodał drugi — że do naszego świata nie ma przystępu ni smutek, ni boleść, że wszystkim jego mieszkańcom żyje się tam dobrze. Syci są, szczęśliwi, weseli. — 198 — Elidyr słuchał tych słów, ale ich treść nie bardzo docierała do jego świadomości. Nawet w najśmielszych marzeniach nie sięgał tak daleko: do krainy, w której mógłby żyć bez trosk, i w weselu. A gdy wreszcie pojął, że to ani nie sen, ani też nie żarty, zawołał: — Ach, dzięki wam ludkowie! Stokrotne dzięki-1 Oczywiście bez żalu porzucę tę ziemię, na której do tej pory nie doznałem niczego prócz cierpień i smutku. Zabierzcie mnie do swej ojczyzny, pójdę tam z ochotą! — Zatem... — ludkowie skinęli na chłopca...__zatem powstań. Gdy już posłuszny ich woli znalazł się na nogach, ruszyli przodem, pokazując drogę. Lecz jakież było zdumienie chłopaka, gdy zamiast z ja-kini wyjść na dwór, skierowali swe kroki w jej najbardziej ciemny kąt. Tu jeden z małoludków pogładził chropawy wystający kamień i — cóż to?! — część skalnej ściany cofnęła się gwałtownie, odsłaniając dość obszerne przejście. Najpierw przewodnicy, a za nimi Elidyr przekroczyli granicę między światem ludzi, a Krainą Czarów. Szli wąskim korytarzykiem, który łagodnie opadał w dół, od czasu do czasu skręcając to w lewo, to w prawo. Mimo, że nie mieli ze sobą żadnego światła, ni lampki, ni łojówki, ni choćby smolnej drzazgi, w podziemnym przejściu nie było całkiem ciemno i doskonale widzieli drogę przed sobą. Owym tunelem wiodącym w głąb wzgórza nie wędrowali zbyt długo. Nim uszli pięćset kroków, ów się skończył. A kiedy go opuścili, znaleźli się w dziwnym świecie. Słabe, szarawe światło, podobne do tego, które rozjaśnia ziemię w listopadowe popołudnie, sączyło się z niskiego nieba 0 barwie popiołu. Wędrowali teraz wąską kamienistą ścieżką i choć małoludkowie spieszyli się jak mogli, dla Elidyra był to tylko spacer. Rozglądał się ciekawie wokoło, sycąc oczy widokami niespotykanymi w podsłonecznym świecie. Oto bowiem w Krainie Czarów wszystko zdawano się być piękniejsze 1 doskonalsze. Rzeczki toczyły mlecznobiałe, opalizujące wody poprzez równiny łąk porosłych kwieciem o barwach, kształtach i zapachach tak cudnych, że język nie znajduje słów, by owo piękno opisać. — 199 — Nawet tr^wa była tu inna' Mi^ksza w dotyku' ° jedwabistym połysku. Ponad kobiL?rcami ła-k upstrzonymi kępami ziół unosiły się, łagodnie szybując w powietrzu, ogromne motyle, których skrzydła wyglądały tak, jakby zamach110 je w tęczy. Ni ^na, wąska, kamienista ścieżyna ustąpiła wreszcie miejsca szerokiemu gościńcowi, wybrukowanemu płaskimi płytami z czarnego i czerwonee*? granitu. Po obu stronach drogi rosły rozłożyste drzewa o erubych bVunatnvch konarach> a liściach srebrzystoseledynowej barwy pokroje**1 koron przypominające może nieco lipy, wszakże z lipami nie mające i» * wspólnego. WveodnV gościniec prowadził wprost do głównej bramy stołecznego miasta małoludków> w ktorym Procz okazałych budowli, najwspanialej prezentował sie- królewski pałac, otoczony zewsząd przepięknymi ogrodami pośród kt°rych, gdzieniegdzie, niebieszczały tafle stawów, na powierzchni ^orych unosiły się setki wodnych lilii o kwiatach w najrozmaJtszych kolorach [ odcieniach kolorów. Nietrudr*0 sie- domyślić> jak wielką sensację wzbudziło przybycie Eli-dvra do Zac^arowaneJ Krairiy- Skoro lylko wraz ze swymi przewodnikami znalazł sie- na glowneJ ulicy stołecznego miasta, otoczył ich nieprzebranytłum- Ludkowi cisn^U sie- Jeden przez druSie8o' chcąc chociaż dotknąć olbrzyma jś>kim był dla nich ziemski chłopiec. Rozgardiasz zapanował w całym mi^ście' okrzyki niosły sie- szeroko> zewsząd zbiegali się coraz to nowi gap>e" Elidyr r^nsiai uwazać> ^ w lym ścisku któremuś z małoludków nie ić kr2ywdy. Odetchnął z ulgą, gdy jego oczom ukazała się brama królewskie^0 Pałacu>a Przed nia- uzbr0Jeni w halabardy strażnicy w srebrzystych n^łmach zwieńczonych czerwonymi pióropuszami. Na słowa przewodników, przed ziemianinem rozwarły się podwoje, i aleia wvsfldzana- z obu str°n strzelistymi drzewami, podobnymi nieco do iałowców> ale ° wiele wy^1™ i okazałymi, ruszył eskortowany przez gwar^zistow ku dworzyszczu króla. Tłum ^wiedziony, że ów dziw nad dziwy zniknął im z oczu, jął powoli rozstęPowac sie->aż wreszcie zupełnie rozproszył. Władca małoludków siedział w swej tronowej sali, która dla jego poddanych wydawała się nadzwyczaj wysoka, Elidyr zaś ledwie się w niej — 200 — mieścił, i mimo iż bezu*tannie przygarbiony, co i raz trącał głową 0 strop zdobny kasetonan1^ w ktorych widniały rzezane z jakiegoś cennego drewna, kunsztowi ozdoby w kształcie stylizowanych kwiatów 1 głów zwierzęcych. Skoro dwu małoludków ktorzy przywiedli Eudyra z podsłonecznego świata, opowiedziało monarsze Jeg° dzieje, ów rozczulił się tak, iż rad byłby chłopca przycisnąć d° serca- Ponieważ jeanak okazało się to zgoła niemożliwe, ograniczył się lylko do te8°' ze P°gładził jego twarz wypielęgnowaną i upierścieniona dłonią. — Cóż, Elidyrze — o^ai sie- na koniec. Sądzimy, iż czas strapień minął dla ciebie bezpowr^tnie- Trafiłeś do Krainy Szczęścia i Radości i od ciebie samego wyłąc/me zalezy> czy nie Zmarnujesz szansy, która ziemianom trafia się rzadko — najwyżej raz na tysiąc lat. Witaj synu! I chociaż wzrostem tak zJ180211^ s'^ różnisz ode mnie i moich poddanych, to przecież postaraj W być jednym z nas. I od tej chwili dni chłopa przestały być jednym pasmem udręk. Dawano mu tyle swobody, il^ JeJ zapragnął, zaś jedynymi ograniczeniami, jakie nań nałożono, było t°» że bezwzględnie musiał przestrzegać zasad panujących w Zaklętej K-rainie- Okazafy siQ one jednak dość proste, więc ich przestrzeganie nić stanowiło poważniejszego problemu. Otóż od mieszkańca t^mteg° świata wymagano jedynie by nie kłamał, nie kradł, był miły dla wszystkich, uczynny, cjchy, dobry, wierny. Tu wspomnieć trzeba, że nie lylko wzrostem, dobrocią, radością, uczciwością małoludkowi^ różnili się od zwykłych ludzi, ale i tym także, że jadali wyłącznie warzyv*a i owoce, zapijając je _ na najrozmaitsze sposoby przyrządzanym —' mlekiem. Ni ryb, ni mięsa nigdy nie tykali. Dnie upływały Elidyro*^ na zabawach z rówieśnikami, a szczególnie polubił królewicza — nast CPce-tronu- Ponieważ ten ostatni również zapałał szczególnym uczuci em do przybysza z podsłonecznego świata, więc zwykle widywano ich razem — od poranków aż po zmierzchy. Chociaż ziemianin poć?za.tkowo czuł wstręt do nauki, to jednak widząc, jak małoludkowie cP&nie sie- JeJ oddaJ^>i pod tym względem jął ich naśladować. A był w tym szczęśliwym położeniu, że przyjaźniąc się z królewiczem, bez przeszkód mógł słuchać wykładów najlepszych nauczycieli, jakich monarcha wziął dla s^eg0 syna- — 201 — fy" imKKft^r ^f^^^J/f ¦ ^^^ T Tak przemijały dnie i miesiące. Elidyr okrzepł, a co więcej — zmądrzał. O! Jakaż płytka teraz zdała się mu wiedza owego pustelnika, który był ongiś jego mistrzem. Wiedza, która na ziemi wzbudzała podziw swą głębią. Dzięki wykładom uczonych z Krainy Czarów, chłopak osiągnął takie wyżyny nauki, że gdyby wrócił do swojego świata, bez trudu mógłby ubiegać się o profesorską katedrę. * * * W komnacie, którą przydzielono ziemianinowi na mieszkanie, chociaż zaliczała się do jednej z największych komnat królewskiego dwo-rzyszcza, prócz wąskiego łoża, zbitego przez najlepszych majstrów według wzrostu Elidyra, nie mieściło się nic więcej. Była noc. Za oknami panowała nieprzenikniona ciemność, nie rozświetlana nawet bladą poświatą księżyca i gwiazd, obcych temu niebu — szaremu za dnia, a czarnemu nocą. Elidyr leżał z szeroko otwartymi oczyma, wpatrując się w mrok. Dumał nad swoim życiem, które ułożyło mu się tak przedziwnie. „— Ach! Gdybyż matka wiedziała, w jakim teraz żyje dobrobycie, to sama by wyśmiała swój niegdysiejszy pomysł, żeby uczynić zeń księdza!" „—Matka..." Stanęła mu przed oczyma przygarbiona postać, o twarzy zoranej zmarszczkami, pogrubiałych od ciężkiej pracy dłoniach, zgaszonych oczach i ustach, które nigdy nie znały uśmiechu. „—Matka..." Wiecznie zatroskana, wiecznie lękająca się o to, co też przyniesie następny dzień. Czy swoją pracą ponad siły uda się jej zdybyć tyle, aby mogli przetrwać? Czy starczy na przyodziewek, na codzienną strawę? „— Matka..." Na jej wspomnienie Elidyr poczuł bolesny ucisk w gardle i łzy ciepłe a słone, spływające po policzkach do kącików warg. Sen nie nadchodził długo, bardzo długo. Przewracał się z boku na bok w puszystej pościeli, a gdy sen wreszcie otulił go i omroczył, nie dał bynajmniej wytchnienia i odpoczynku, lecz męczył koszmarami. — 202 — Z ulgą powitał Elidyr blady pobrzask wstającego dnia. Podniósł się z posłania, przyodział i udał na królewskie pokoje, gdzie miał spotkać swego książęcego przyjaciela. Wędrując noga za nogą korytarzem o polerowanych posadzkach z zielonego marmuru, nieomal wpadł na zbliżającego się z przeciwka monarchę. — Ej! Elidyrze, chłopcze! Cóż się z tobą dzieje?! — zawołał król widząc, iż humor nie dopisuje jego pupilowi. — Daruj mi, najjaśniejszy panie, iż cię nie spostrzegłem. — Ech! nie o to mi chodzi! W końcu wiesz, że nie jestem zbyt wielkim skrupulantem, jeśli rzecz tyczy dworskiej etykiety. Zatrzymałem cię, bom tyle bólu i smutku wyczytał z twej twarzy, iżem się uląkł nie na żarty. Możeś ty chory? Coż to ci dolega? — Nic mi nie jest panie. — Nic? Zatem skąd owa skwaśniała mina? — Ot, zwyczajnie. Troska mnie przygniotła... — Troska?! Tutaj?! W Krainie Czarów?! W krainie, w której dla trosk nie ma wcale miejsca? Gdzie wszyscy są szczęśliwi, bo zresztą inni być nie mogą? Gdzie każde marzenie może się ziścić? — Właśnie, najjaśniejszy panie. Trudo w to uwierzyć, lecz rzeczywiście przygniotła mnie troska. — Czegóż zatem ci brak? Czego pragniesz? O ile tylko w mojej mocy będzie leżeć, daję ci swoje monarsze słowo, iż twemu życzeniu stanie się zadość. Mów, chłopcze, mów! Niech cię nie krępuje widok mego majestatu! — Panie miłościwy! Mnie nic nie brakuje! Nic mi nie potrzeba. Każdą zachciankę mogę tu zrealizować. Mam wszystko, o czym zamarzę, a nawet więcej. Mam rzeczy, których istnienia wcześniej nie podejrzewałem nawet... — Zatem cóż cię trapi? — król był coraz bardziej zaniepokojony. — Matka, miłościwy panie... — Matka? — Tak. Tęsknię za nią. Czyż to nie normalne? — 203 — "W. — I owszem. Chwali ci się synowskie uczucie. Lecz przecież nic nie stoi na przeszodzie, byś się znów udał do podsłonecznego świata i odwiedził swoją rodzicielkę. — Ach! Elidyr upadł na kolana przed królem, nie umiejąc lepiej wyrazić mu swojej wdzięczności. — Powstań chłopcze, powstań! W końcu to nic wielkiego. Król zbierał się już do odejścia, gdy głos Elidyra zatrzymał go jeszcze: — Ale, mój królu, mój najlepszy królu... ale czy jeszcze będę mógł powrócić do Krainy Czarów? Władca uśmiechnął się dobrotliwie: — Ach, o to ci chodzi! Oczywiście, dziecko! Jeśli już raz uznaliśmy cię za swego, możesz tę krainę uważać za własną ojczyznę, tak, jakbyś tutaj się urodził. Pod warunkiem jednak, że nie złamiesz obowiązujących praw. — Dzięki ci mój panie! — Nie dziękuj, wszak jesteś jednym z mych poddanych, zatem twoje szczęście leży mi na sercu. Chłopak skłoniwszy się dwornie królowi, pośpieszył ku wyjściu poza pałacowe mury. Nie chciał już tracić ani chwili więcej. Pragnął, żeby się znaleźć jak najprędzej w świecie ludzi. Wędrował tą samą drogą, którą niegdyś przybył do stolicy. Mijał rozległe łąki, porośnięte jedwabistą trawą, upstrzone kwieciem i wonnymi ziołami. Gdy wkroczył na ścieżynę usianą kamieniami, która wiodła go prosto do tunelu stanowiącego bramę, odgradzającą świat ludzi od Krainy Czarów, serce zabiło mu żywiej. Ostatni odcinek drogi przebył prawie pędem, lecz gdy na końcu podziemnego przejścia zajaśniał otwór, przystanął, jakby lękając się uczynić ostatni krok-... * * * — 204 — Zbliżało się południe. Wielka pozłocista słoneczna kula majestatycznie wypłynęła na szczyt firmamentu. Panowało nieznośne gorąco. Od traw i ziół smużył się cierpkawosłodki zapach, który Elidyr z lubością wciągał w nozdrza. W świecie, z którego przybywał, nic tak nie pachniało, chociaż nie brakło tam cudownych woni. Wędrował brzegiem rzeki, która toczyła swe wody ku morzu. Słoneczne refleksy igrały na powierzchni toni. Od czasu do czasu rzuciła się ryba- patrzył na to wszystko ze wzruszeniem. Nie przypuszczał, że po rozkoszach Zaczarowanej Krainy prostota i piękno jego rodzinnego kraju potrafią go aż tak rozczulić. 2 pobliskiego lasu dolatywało stukanie dzięcioła, mocnym dziobem wydobywającego z chorego drzewa robactwo, które je toczyło. Sarna o wysmukłych nogach przyglądała mu się na wpół skryta za gęstym krzewem dzikiej róży, rosnącym na obrzeżu puszczy. W jej wielkich, wilgotnych oczach nie widać było lęku, pewnie uznała, iż ze strony chłopaka nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Chociaż Elidyr wyciągał nogi jak mógł, tego dnia nie dotarł do rodzin nej chaty. Gdy zmierzch okrył ziemię, poszukał miejsca na noclego-wisfco i uścieliwszy posłanie z traw i gałązek jedliny udał się na spoczynek. Była to co prawda krótka droga ku jego domostwu, lecz wioclła ona przez nietknięte stopą ludzką Ostępy leśne, więc z niej nie korzystał, bojąc się że może pobłądzić. Skoro następny dzień chylił się już ku wieczorowi, zmęczony okrutnie Elidyr stanął u wrót matczynego obejścia. Krzątała się około chałupy, z-ajęta jak zwykle pracą, nie rozglądając się zupełnie. oto gdy naraz niespodzianie uniosła głowę i dostrzegła stojącego nieo podał chłopca, krzyknęła za zdziwieniem. W tym cudnie wystrojonym paniczyku nie poznała własnego dziecka.... — Matko! — wołał. Matko! Czyż mnie nie poznajesz?! Czyż serce nie podpowiada ci kim jestem?! S«pojrzała kobiecina uważniej, natężając wzrok... — Elidyr?... — zapytała z niedowierzaniem. — Elidyr!!! — krzyknęła irradością. — Ty żyjesz synku! Ty naprawdę żyjesz! — 205 — Podbiegła ku chłopakowi, objęła go ramionami, przycisnęła do serca. — A mnich-pustelnik prawił, żeś utonął w rzece... Ach! Jakżeś cudnie wystrojony! Niech ci się przyjrzę! Opowiadaj, opowiadaj matce, co się z tobą działo, gdzieżeś się podziewał przez tak długi czas! Nie widać po tobie, żebyś cierpiał niedolę. Przyodziewek masz dostatni. Niczym syn naszego barona, ręce białe, wypielęgnowane, twarz krągłą. Babina z podziwem kręciła głową. — Długa to historia matuś. Przecież nie będę jej opowiadał stojąc przed drzwiami chałupy. Wejdźmyż do środka, bom i strudzony, i bardzo głodny. Matka klasnęła w dłonie: — Oj tak, tak! Wybacz mi dziecko, że cię trzymam na dworze. Lecz przecie na twój niespodziany widok, z radości nawet myśli pozbierać nie umiem. Skoro zasiedli przy stole zbitym z koślawych, surowych desek, Elidyr dostał swoją porcję owsianki, którą — mimo iż głód rzeczywiście dał mu się we znaki — jadł krzywiąc się niemiłosiernie. Tymczasem matka wpatrzona weń niby w święty obrazek, czekała kiedyż wreszcie zacznie opowiadać. A potem?... potem wieczór okazał się zbyt krótki. Noc przeminęła nie wiadomo kiedy i dopiero gdy świt jął różowić nieboskłon na wschodzie, pokładli się oboje, aby chociaż trochę odpocząć przed dniem mającym nadejść. Kolejnym dniem ciężkiej pracy dla starej kobiety... Elidyr obudziwszy się, leżał jakiś czas nie otwierając oczu. Czuł się rześki i wypoczęty. Dziwiła go nieco cisza panująca wokół, zamiast gwaru licznych głosów, jaki zazwyczaj towarzyszył jego przebudzeniom. Uniósł powieki i złudzenie prysło. Leżał na ubogim posłaniu w nędznej izbie, nędznej rodzinnej chałupy. Och! Jakże wszystko tu się różniło od pałacowych naczyń... Cały matczyny dobytek mniej wartał niż jedna, jedyna zabawka królewicza z Krainy Czarów. Żal ścisnął gardło chłopca. Poczuł iż łzy tłoczą mu się pod powieki. Och, gdybyż mógł, gdybyż tylko mógł zabrać matkę ze sobą do Zaklętego Świata, tam gdzie nie ma smutku i boleści. Niechby odetchnęła po — 206 — życiu pełnym trosk i niedostatków. Lecz przecież wiedział, że mu tego uczynić nie wolno. Dla niego jednego zrobiono wyjątek, każdej innej ludzkiej istocie wstęp do Krainy Czarów był zakazany. Zwlókł się z posłania, przyodział w swoje wykwintne ubranie, które przykurzone i zmięte straciło swój pierwotny blask. Rozejrzał się za czymś do zjedzenia, ale poza skibką suchego, ościstego chleba i wodą w glinianym garnuszku, nie było niczego. Posilił się zatem tym co napotkał i chociaż nie nasycił bynajmniej, ruszył w powrotną drogę do swej przybranej ojczyzny. Nie czekał na matkę. Nawet ucieszył się, że nie ma jej w chacie. Obawiał się bowiem, że podczas pożegnania mogłoby niepotrzebnie popłynąć wiele łez — tak jej, jak i jego. Wracał do Zaczarowanej Krainy, ale przecież wiedział, iż niedługo znów przyjdzie w te strony. * * * — Hej! Elidyrze! Uważaj! Teraz ja rzucam! Królewicz uśmiechnął się i cisnął piłką w kierunku towarzysza. Ów co prawda wyciągnął ręce, ale niezgrabnie jakoś i piłka upadła obok, a potem potoczyła się w kierunku kępy trawy. Elidyr pobiegł za nią i niepostrzeżenie podniósłszy, ukrył w zanadrzu, jednocześnie mówiąc: — Och, królewiczu! Nigdzie jej nie widzę. Rozglądam się bacznie. Mógłbym przysiąc, iż wiem gdzie upadła, a przecież znaleźć jej nie umiem. — Nic nie szkodzi, przyjacielu! — odkrzyknął królewicz.— Mam tych piłek wiele, jedna mniej, jedna więcej, cóż to za różnica? Zresztą pewnie się znajdzie, jak nie teraz, to później. No, uważaj! Rzucam ci następną! Grali jakiś czas, później bawili się w chowanego, urządzali wyścigi, aż nadszedł czas wieczerzy i czas odpoczynku. Skoro zmrok spowił Krainę Zaklętą, Elidyr zamknąwszy się w swojej sypialnej komnacie położył złotą piłkę królewicza na dłoni i przyglądał jej się z lubością. „— Tak — pomyślał. — Oto czego potrzeba mej matce. Jeżeli sprzeda to cacko złotnikom z pobliskiego miasta, to gdyby nawet dali jej po- — 207— T łowę uczciwej ceny i tak starczy jej grosza na utrzymanie aż do końca życia. A małoludki? Cóż, dla nich to żadna strata. Złota jest tyle w ich świecie, iż taki ubytek drogocennego kruszcu zupełnienie nie będzie się liczył." Zasypiał spokojny i zadowolony, a gdy dotarł do granicy między jawą i snem, z cicha, niewyraźnie mruknął: — Jutro, skoro świt udam się do domu... — Miłościwy panie! Stary dworzanin, który był najpierw piastunem obecnego monarchy, a teraz zajmował się wychowaniem jego syna, skłonił się głęboko przed swym władcą. — Czegóż chcesz, mój staruszku? To coś pilnego? — król ziewnął. — Jeżeli nie, poczekajmy z ową sprawą do jutra. — Cóż, dla mnie to ważne, ty możesz, królu, sądzić rzecz inaczej. — Mów zatem, ale szybko, bom okrutnie śpiący. — Dobrze, będę się streszczał. Ów Elidyr, który przybył do nas spod słonecznego świata, bawił się dzisiaj z twoim, panie, synem. — I cóż w tym dziwnego? Co dzień się bawią. Elidyr to dobre dziecko. Daruj mi, najjaśniejszy monarcho, lecz w tym miejscu ośmielę się ci rzec, że się mylisz. — Mylę?! — Tak, panie. Elidyr jest... złodziejem! —Co?! — krzyknął król. — Co mówisz, staruszku?! — Zgoła przez przypadek, przechodząc w pobliżu, zauważyłem jak ukradł złotą piłkę twego syna. — Nic nie pojmuję — król pokręcił głową. Przecież gdyby chciał, mógłby dostać taką samą. Po cóż więc ją ukradł? Tego nie wiem. Lecz sądzę, że jutrzejszego dnia dowiemy się wszystkiego. Dobrze, staruszku. Zdaję się na ciebie. Miej baczenie na przybysza spod słonecznego świata. Jeśli istotnie z rozmysłem popełnił podłość i złamał prawa obowiązujące wszystkich bez wyjątku mieszkańców naszej krainy, będzie musiał stąd odejść. Nie tracę jednak nadziei, — 205 — że to tylko jakiś rodzaj zabawy. Żal by mi było Elidyra, to dobry chłopak. — Ja też go, panie miłościwy, szczerze polubiłem. I mnie byłoby żal go utracić. Cóż, czas pokaże co to wszystko znaczy. * * * Elidyr biegł, ile tylko sił w nogach, ku tunelowi prowadzącemu do zwykłego świata. W ręku ściskał z całą mocą złotą piłkę królewicza. „— Już niedaleko. Już całkiem blisko — myślał. — Gdy znajdę się po drugiej stronie wzgórka, będę chyba całkiem bezpieczny?!" Skoro przedostał się na drugą stronę, przysiadł nad brzegiem rzeki Neath, łapiąc ciężko oddech. I dopiero gdy odsapnął i napił się wody, ruszył w dalszą drogę. Szedł wytrwale, chcąc jak najrychlej dotrzeć do matczynej chaty, ażeby znowu jak najrychlej móc wrócić do Zaczarowanego Świata. Wędrując tak skrajem lasu, rozmyślał nad swoim uczynkiem. Oczuwał wyrzuty sumienia, lecz przecież nieustannie je gasił, usprawiedliwiając się przed samym sobą, że to nie dla siebie, lecz by matczynej ciężkej doli ulżyć, postąpił tak podle. Naraz jego uszu dobiegł jakiś szelest. Zrazu myślał, że to zwierzę przemknęło w pobliżu, ale szelest się powtórzył drugi raz i trzeci... Najwyraźniej ktoś go śledził. Może rozbójnicy? Poczuł jak ze strachu włosy wstają mu na głowie, a ręce pokrywają się gęsią skórką. W krzakach znów zaszeleściło. Tym razem przystanął, natężył wzrok i dostrzegł... małoludka! Zatem przez nich był śledzony! Zatem wykryto jego wielką podłość! Rzucił się pędem przed siebie. Liczył, że długie nogi nie pozwolą pogoni zbliżyć się do niego. Ale się mylił. Małoludki jakimś przedziwnym sposobem trzymały się zupełnie blisko. I — byłby gotów przysiąc — mogłyby go dopaść, o ile oczywiście zechciałyby tego. Porzucił uczęszczaną ścieżkę, biegł na przełaj, przez las, co skracało drogę więcej niż o trzy czwarte. Nie myślał o tym, że może zabłądzić. Jego umysł jedno tylko zaprzątało: 14 — Baśnie... — 209 — „ — Umknąć pogoni! Umknąć pogoni!" Oto las się skończył. Oto pokryty kurzem gościniec. Oto rodzinna chata. Już-już miał wbiec do jej wnętrza i drogocenny skarb powierzyć matce, gdy się potkał i runął jak długi. Wypuszczona z rąk złota piłka potoczyła się po klepisku podwórca, zalśniła w blasku słońca... Jeden z małoludków podskoczył ku niej czym prędzej i schwyciwszy, schował do worka, który przerzucił przez ramię. Elidyr usiadł i zaniósł się płaczem. Widząc iż ludkowie bez słowa zawracają ku swojemu światu, jął wołać: — Wybaczcie mi proszę! Darujcie ten grzech i tę podłość! Och! Wybaczcie! Przecież tylko jeden raz przestąpiłem prawo... Któryś z mieszkańców Czarodziejskiej Krainy słysząc owe słowa, zatrzymał się i odwróciwszy wzrok rzekł: — Cóż, Elidyrze. Stało się. U nas prawo chyba jasno się wykłada? Wiedziałeś czym ryzykujesz, a przecież poważyłeś się uczynić aż coś tak wstrętnego. Dla ciebie nie ma już powrotu do Świata Czarów. Nigdy... — Darujcie! — błagał chłopak nie dając za wygraną. — Toż nie dla siebie popełniłem kradzież. Wiecie ludkowie w jakiej nędzy żyje moja matka. To jej chciałem pomóc. Chciałem pomóc matce!!! Czyż to nie rzecz ludzka?!!! — Toż nie ganimy tego, że kochasz matkę. Wszakże — jak mniemasz? — nie powinieneś być bardziej uczciwy aniżeli ludzki? Głupcze! Podły głupcze! Jeślibyś przyszedł do któregoś z nas, ba! do samego króla nawet i rzekł, że twoja matka żyje w strasznej nędzy, żebyśmy pozwolili zabrać coś z naszego świata i zanieść dla niej, by ulżyć jej doli, to czyżby ci odmówiono? Lecz tyś nie prosił. Tyś po prostu ukradł! A to znaczy jedno — żeś jest złym stworzeniem, dlatego pod naszym niebem nigdy więcej nie będzie już dla ciebie miejsca! Chociaż Elidyr wciąż płakał i żebrał litości, małoludkowie nic więcej nie rzekli. W milczeniu ruszyli w drogę wiodącą do Zaczarowanego Świata, niknąc śród dorodnych kęp traw i wyniosłych łodyg ziół i kwiatów. I tak oto wspaniałe, radosne i szczęśliwe życie Elidyra skończyło się bezpowrotnie, a cała wiedza, jaką posiadł w tamtym świecie kędyś umknęła. W mgnieniu oka zapomniawszy drogi, którą tak niedawno jeszcze wielokroć przemierzał, długo, przez miesiące całe błąkał się po dzikich pustkowiach. Szukał jaskiń w zboczach wzgórz, zaglądał do — 210 — mrocznych ostępów leśnych, tam gdzie prócz dzikiego zwierza człowiek raczej nigdy nie zagląda. Niejedno odwiedził uroczysko. A wszystko to w nadziei, że przecież uda mu się ponownie odnaleźć przejście ze świata ludzi do Krainy Czarów. Niestety... na próżno... Wszakże czasu owego nie stracił całkiem darmo. Przemyślał wszystko, przemyślał dokładnie. Dopiero tam, gdy w oddaleniu od ludzkich sadyb rozważał całe swoje życie, wszystko czego doświadczył, co przeżył i czego dokonał, pojął do końca, jak strasznie pobłądził. * * * Słońce właśnie zachodziło, krasząc czerwienią i fioletem wierzchołki prastarych sosen. Leciwy pustelnik kończył właśnie spożywać swoją codzienną skąpą przygarść prażonego grochu, zapijając ją źródlaną wodą, gdy posłyszał stukanie do koślawych, nieszczelnych drzwi swej chatki. — A kogóż niesie o niewczesnej porze — mruknął pod nosem. Poczłapał ku wejściu, otworzył... — Elidyr?... wyjąkał zdumiony. — Czy zechcesz ojcze znów zostać mym nauczycielem?... •*• "P "P I na tym właściwie możnaby zakończyć tę opowieść o Elidyrze i jego przygodzie. Myślę jednakże, że godzi się — choćby i najkrócej — dopowiedzieć resztę. Otóż tak, jak tego życzyła sobie kiedyś matka, został kapłanem, lecz z innych pobudek niż te wcześniejsze. Został kapłanem nie z wyrachowania, nie po to żeby zapewnić sobie w miarę spokojne życie bez trosk o chleb powszedni, ale by móc ludzi uczyć, iż podłość, niecnota, występek, złem są i zawsze się karzą. A pobyt w Zaczarowanej Krainie aż do końca swego nader długiego żywota, zawsze wspominał ze łzami w oczach, tęsniąc za tym co przez głupotę utracił... T ' bólowa elfów i Janet baśń na moty^nch starych ballad szkockich ó ach dalekiej szkockiej północy, gdzieś blisko źródeł rzeki w zamku wzniesionym na wysokiej skale, mieszkał młody SLin rzinfieSem p- h ł — jasnowłosy, szeroki w barach, wąski w biodrach. Jego błęk ^ y przyponlinaly P°g°dne niebo w radosny majowy poranek. • go było nazwać szczęśliwym? Trudno powiedzieć. Choć fz wiernymi przyjaciółmi, którzy go zawsze otaczali wiankiem •• przystoi młodzieńcowi, oddawał się marzeniom. Siadał ^T rzeki i Pa^ł, jak bystrym nurtem podąża ku morzu. R°zm ślał nad swym p^yni życiem upływającym śród zgiełku polowań i *%łaślixvych uczt. M ł sławie, którą mógłby zdobyć na bitewnym polu, ale na jego Mł nJ'e wszczynał wojny. Marzył o sławie, którą mógłby zy- ^ dężając smoki, ale nie było ich ani w najbliższej okolicy, ani łbikraJu vetwgłebikrJ K" ndziej Ież4c na Miękkiej, zielonej, jedwabistej trawie u stóp rO^t Łon iesionu, gdy słańce przeświecając przez liście poruszane ła-tfOtfm JetrzYkiem tańczyć na jego twarzy złocistymi cętkami, oglą-daiocSma wyobraźni swoją panią. . yn jeszcze żadnej damie nie służył, ani nie miał ukocha- ne- p' \ którą przywoływał pod zamknięte powieki była całkowicie Ob kowało dziewcząt w pięknej Szkocji, że musiał oddawać swe Czy ora ^ yyręcz przeciwnie, dziewcząt było wiele. Co więcej, ¦krycie wzdychała do rycerza. Ale Tam Lin nie dostrzegł 1 E>° ś letniego rank^; gdy słońce ledwie obmyło zaspaną twarz ^ Którego ^ ^ jesZCze różowiło na wschodzie, wymknął się z zamku. rasve i ni ^ rzeki s pey wsłuchiwał się w świergot ptaków skry- ty>chTrUkrzewach głogóv/ i dzikich róż. Z radością patrzył na ciemną — 212 — ścianę boru, spoza której od czasu do czasu wychylała się to sarna na smukłych nogach, to długouchy zając, bacznie obserwujący wędrowca, ale nie umykający w popłochu, jak to zwykle czynią zwierzęta na widok człowieka. Czas płynął, robiło się coraz goręcej, a w nogach dawało się odczuć zmęczenie. Rzeka połyskiwała srebrzyście i szemrząc kusiła: — Zanurz się w moje nurty Tam Linie. Obmyję cię i ochłodzę. Po-pieszczę i ukołyszę. Ponieważ zbliżało się już południe i skwar dał się we znaki rycerzowi, skorzystał z zaproszenia. Rozdział się zatem i pogrążył w wodzie. Ochłodzony i świeży ułożył się na nadbrzeżnej łączce porosłej niską trawą, przetykaną niczym drogocenny kobierzec białymi główkami stokrotek, żółtymi jaskrami, złocistymi kwiatami mniszka, liliowym żywokostem i błękitnymi kistkami niezapominajek. Z lubością wdychał słodki zapach rozgrzanej ziemi i ziół rosnących dookoła, a stary dąb, z którego cienia skorzystał, szemrał usypiająco nad głową Tam Lina. A on, jak miewał we zwyczaju, znów w wyobraźni przeniósł się na bitewne pole, później do legowiska smoka i wreszcie ku wyśnionej ukochanej damie. I naraz, gdy tak oczyma duszy oglądał swą prześliczną panią, gdzieś spoza rzeki dał się słyszeć słodki głos srebrnych dzwoneczków przypiętych do końskiej uprzęży. Rycerz niechętnie podniósł się z ziemi, zły iż ktoś przeszkadza mu marzyć. Spojrzał w kierunku, z którego dochodziły owe dźwięki i — nie wiadomo czy z zachwytu, czy bardziej ze zdumienia oniemiał. Na mlecznobiałym, szlachetnym rumaku ujrzał widziadło ze swoich rojeń — przepiękną młodą kobietę o delikatnej urodzie blondynki. Odziana była w jedwabną suknię w kolorze morskich fal i ciemnozielony, bogato zdobiony złocistym haftem i drogocennymi kamieniami, płaszcz. Uprząż konia, którego nie powstydziłaby się najlepsza nawet stadnina, również świadczyła o zamożności i wysokim urodzeniu właścicielki. Gdy rycerz stał tak w bezruchu nie mogąc pozbierać myśli, dama powoli zbliżała się ku niemu. Skierowała rumaka w nurt rzeki, wyjechała na brzeg i zatrzymała się na kilka kroków zaledwie od Tam Lina. Ten wreszcie się ocknął, jakby obudzony z głębokiego snu. Skłonił się dwor- — 213 — nie i przyklęknął na jedno kolano oddając w ten sposób hołd nieziemsko pięknej kobiecie. Gdy ujrzał zachęcający uśmiech na jej ustach, zdybył się na odwagę i rzekł: — Pani, pozwól mi zwać się twoim rycerzem. O najpiękniejsza z pięknych, pozwól! — Nie brak ci śmiałości i... odwagi, rycerzu. Nie wiesz kim jestem, pierwszy raz mnie widzisz i taka prośba... — Znam cię, znam i to od dawna. Jesteś spełnieniem moich snów i marzeń. Nie odtrącaj, bo życie straci dla mnie wszelki sens! — Czy wiesz, co mówisz? — zapytała dama. Czy zdajesz sobie sprawę z wyrzeczonych słów? — Och! Tak! — Więc dobrze, ale wpierw mnie wysłuchaj. Nie jestem ludzką istotą, a twój świat nie jest moim światem. Jestem królową elfów, ty zaś zwykłym śmiertelnikiem. Objawiłam ci się, bo tęskny krzyk twojego serca prześladował mnie o dawna. Żadne stworzenie, którego ostatecznym przeznaczeniem jest śmierć nie może przekroczyć granic krainy, którą władam. A właściwie nie. Są pewne wjątki i ty do nich należysz. Żyłeś niby w swoim świecie, lecz tylko fizycznie. Twój duch nigdy nie był tam obecny, a jeśli nawet, to niezmiernie rzadko i bardzo niechętnie. On ustawicznie przebywał w moim państwie, mimo iż nie wiedziałeś o jego istnieniu. — Mój młody, śliczny rycerzyku! Nie interesowałeś się nigdy tym, skąd się bierze chleb, a skąd żelazo na miecze. Nużyła cię szarzyzna podobnych do siebie dni, męczyły uczty i polowania. Nudziło nawet rycerskie rzemiosło, bo nie przynosiło upragnionej sławy już, teraz, natychmiast. Jedyne co mogło cię wzruszyć, to śpiew słowika i zapach róży, mój obraz pieszczony pod przymkniętymi powiekami, pieśń min-strela i jeszcze nadzieja, że o tobie też będą układać ballady. — Nie pasujesz do świata, w którym wypadło ci żyć. Należysz do nas, ale przecież są więzy, których nikt prócz ciebie nie może rozerwać, łączące cię z twoją krainą. — Więc powiedz mi najjaśniejsza pani, co czynić, aby wejść do twego świata? Jak zerwać owe łańcuchy, które od dzieciństwa mnie krępują. Jak zdobyć szczęście? — wykrzyknął rycerz w uniesieniu. — — 214 — Łańcuchy, mówisz. Może to są i łańcuchy, a może i nie. Zerwać je — rzecz prosta i wysiłek żaden, tylko czy później nie będziesz żałował? I czy rzeczywiście można nazwać szczęściem spełnienie wszelkich pragnień? — Nie będę żałował! — zawołał Tam Lin głosem drżącym ze wzruszenia i niecierpliwości. — Bacz jednak, miły rycerzu — odrzekła królowa — że gdy raz je zerwiesz, nigdy już nie będziesz zdolny okuć się nimi na nowo. Stając się moim poddanym i zamieszkując w Krainie Elfów uzyskasz nieśmiertelność, lecz nie będziesz mógł wrócić do swojego świata jako zwykły człowiek. — Owszem, nikt ci nie zabroni odwiedzać swojej dawnej ojczyzny, pod warunkiem, że ilekroć się tam udasz, skrzywdzisz jedną niewinną istotę. — Twój powrót do człowieczeństwa w zasadzie też będzie możliwy, jeśli śmiertelna dziewczyna zakocha się w tobie do tego stopnia, iż zechce zaryzykować własne życie, byle ci pomóc odzyskać człowieczeństwo. Ale nie łudź się. Któż zechce oddać serce okrutnikowi, jakim się staniesz jeśli zechcesz bywać w swoim kraju? — Pani, teraz ty mnie zechciej wysłuchać — powiedział Tam Lin. — Moja decyzja jest niezłomna. Cóż bowiem łączy mnie z tą ziemią? Nic zgoła. Zresztą sama to wcześniej powiedziałaś. Nie zwlekaj tedy, zdradź tajemnicę przejścia do Królestwa Elfów. — Jeśli twa wola jest niezłomna — zgoda. Przepustką do zaczarowanej krainy jest złożenie pocałunku na moich ustach. To wszystko. Prawda, jakie to proste? Mówiąc to zeskoczyła lekko na ziemię i rozwarłszy ramiona czekała na Tam Lina. Rycerz podszedł do niej i pocałowawszy usta królowej — jak tego wymagał rytuał — wyszeptał: — Jestem twoim niewolnikiem. Dziś, i jutro, i zawsze. W tej samej chwili wicher jednym potężnym podmuchem wstrząsnął koroną prastarego dębu. Słońce przybladło na jedno mgnienie oka, a koń zarżał niecierpliwie, dziko i złowieszczo. Królowa elfów wskoczyła na siadło i skinęła na rycerza. Gdy usiadł za nią, rumak w szalonym pędzie pogalopował drogą wiodącą na za- — 215 — chód. Wiatr świszczały uszach młodzieńca, a krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Jazda nie trwała zbyt długo. Gdy minęli ostatnie ślady ludzkich rąk, miasta, wsie, uprawne pola i znaleźli się na kamienistej pustyni usianej ogrornnymi głazami spoczywającymi na żwirowym podłożu, koń zwolnił bieg, a później zatrzymał się w środku pustkowia. Jak okiem sięgnąć wiaac było tylko martwotę kamienistej głuszy. — Zsiądźmy na ziemię— powiedziała królowa. — Masz teraz ostatnią szansę powrotu. Tam Lin pokręcił głową, mówiąc: — Nie, pani. Wieś* że zdecydowałem się udać do Krainy Elfów i nic mnie nie odwiedzie oą tego zamiaru. — Zatem uklęknij j oddaj mi pokłon. Spełnił rycerz rozkaz damy i trwał chwilę z pochyloną głową, a gdy ją podniósł, spostrzegł, *e pustynia zniknęła i że znajdują się na ogromnej polanie w środku odwiecznego boru, z której biorą początek trzy ścieżki wijące się między drzewami. — Widzisz tę wąską ścieżynę na poły zarosła kolącym głogiem, krzewami dzikiej róży i Witkami jeżyn, w których plączą się stopy? To droga, którą podążają ludzie dobrzy i prawego serca. Patrz, z ja-, kim trudem wędrują przez życie. Nie ma ich wielu, dlatego nie wydeptali szerokiego szlaku, a i tę drożynę ustawicznie zarastają ciernie —v powiedziała królowi. _ Na końcu wszakże czeka ich wytchnienie i nagroda. — A teraz spójr* na drugą stronę — ciągnęła dalej. — Ta ścieżka szeroka i wygodna, porosła miękkuchną murawą upstrzoną stokrotkami, wyzłocona jaskrem to droga niegodziwców. Zobacz jaka piękna. Aż nogi rwą się sarne by po niej stąpać. Wielu, bardzo wielu wędruje tym szlakiem. Nie wiedzą jednak nieszczęśni, że kończy się przepaścią. — I wreszcie popatrzył w tę stronę — na ścieżkę pośród paproci. Prowadzi ona do czarodziejskiej Krainy Elfów. Tam pośród rozkosznych ogrodów mieszkamy my, duchy ziemi. Nie wiemy co to śmierć i co boleść. Nieustanna rozkosz i szczęście są naszym udziałem. To nasza droga, Tam Linie. I wyruszyli dalej, wąziutką, lecz wygodną dróżką wijącą się śród paproci, krzewów szlaku i trzmieliny. Aż przybyli na brzeg rzeki, której — 216 — korytem płynęła woda czarna, o metalicznym połysku. Gdy przedostali się na drugi brzeg, rycerz ze zdumieniem spostrzegł, że niebo jest ciemnobrunatne i choć nie widać na nim ni słońca, ni księżyca, ni gwiazd, sączy się zeń sinoliliowa poświata, umożliwiająca dalszą wędrówkę. Była to ostateczna granica pomiędzy światami ludzi i elfów. Jechali długo, aż wreszcie na horyzoncie zamigotał blask słońca tym silniejszy, im bardziej zbliżali się do niego. Wkrótce znów nastał jasny, letni dzień. Tam Lin wraz z królową znaleźli się na szczycie niezbyt wysokiego pagórka porośniętego aromatycznymi ziołami i kępkami janowca. U jego stóp rozciągała się olbrzymia połać, obsadzona najróżniejszymi drzewami owocowymi i ozdobnymi, między którymi widniał kobierzec starannie przystrzyżonej murawy. Ogród poprzecinany był doskonale utrzymanymi ścieżkami, wysypanymi miękkim, białym niczym mleko piaskiem. W dali, ponad korony drzew, wystrzelał w niebo wspaniały zamek zbudowany z białego i zielonego marmuru, przykryty dachem ze srebrnej blachy, od której odbijały się promienie słoneczne, rażąc oczy. Rycerz oczarowany wspaniałym pejzażem znieruchomiał, chciwie go chłonąc oczyma. Czegoś tak nieziemsko pięknego nie widział nigdy w życiu. Ba! Nie wyśniłby nawet podobnego obrazu. — Jeszcze się zdążysz nasycić tymi widokami, rycerzu — rzekła władczyni elfów i skierowała konia w stronę zamczyska. Im bardziej się doń zbliżali, tym wyraźniejszy stawał się gwar rozmów. Słychać było śmiechy i muzykę dobiegające z komnat. Zamek nie był broniony fosą, a otaczające go mury nie mogłyby powstrzymać od wdarcia się do wnętrza nawet ciurów obozowych, nie mówiąc już o prawdziwych rycerzach. Ich rola była najwyraźniej inna niż ta, którą miały do spełnienia mury i baszty ludzkich zamków. Tamte broniły, te zaś miały wyłącznie zdobić. Ale któż mógłby dokonać napadu na mieszkańców Krainy Czarów, skoro dotarcie do niej było niemożliwe dla każdego ze śmiertelników, jeśli wpierw nie zaprzedał się ciałem i duszą elfom? Te ostatnie zaś nie prowadziły, tak jak to ludzie czynią, bratobójczych walk. Wreszcie minęli bramę i znaleźli się na dziedzińcu zamkowym. Gdy elfy dostrzegły przybyszów — królową i rycerza, wzniosły gromki — 217— ml okrzyk na ich cześć. Otoczono zwartą gromadą konia, pomagając zsiąść na ziemię władczyni i Tam Linowi. Ten znów się zdumiał, bo wyobrażał sobie, iż elfy są zwiewnymi, utkanymi ni to z dymu, ni to z mgły postaciami, jak przystoi duchom przybierającym ludzką postać w wyjątkowych okolicznościach. Tymczasem ujrzał mężczyzn i kobiety niczym nie różniące się od śmiertelnych. Dopiero po chwili, przyjrzawszy się im dokładnie, zauważył jedną zasadniczą różnicę: nie było tam istot brzydkich, chorych, starych, ułomnych i smutnych. Wszyscy byli urzekająco piękni, radośni i młodzi. Każdy z mieszkańców Czarodziejskiego Zamku w Krainie Młodości (bo i taką nazwę ona nosi) przyodziany był we wspaniałe zielone szaty, różniące się od siebie tylko krojem i odcieniem. Damy nosiły drogocenną biżuterię ze złota, srebra i szlachetnych kamieni, a i rycerze również nie stronili od ozdób, które wyszły z warsztatów najlepszych chyba na świecie jubilerów. Gdy Tam Lin stał tak pośród tłumu, nie wiedząc co ze sobą począć, królowa, uczyniwszy znak ręką by się uciszyło, rzekła: — Spójrzcie panowie i damy na tego młodego przybysza. Jest to rycerz Tam Lin, który wybrał życie między nami, wyrzekając się świata śmiertelnych, ja zaś wybrałam go sobie na męża. Cóż wy na to? W odpowiedzi rozległ się okrzyk radości, a dziesiątki rąk rycerzy elfów wyciągnęło sę w stronę Tam Lina. Wyprowadzono go do wnętrza zamku. Wiedziony poprzez korytarze i komnaty, mógł podziwiać panujący tu przepych. Posadzki, doskonale wypolerowane i lśniące niczym tafla zwierciadła, ułożone były w mozaikowe wzory z półszlachetnych kamieni najrozmaitszych barw. Ściany zdobiły wspaniałe kobierce pochodzące z tajemniczych krain Wschodu i gobeliny z wyobrażonymi na nich wizerunkami ludzi, zwierząt i roślin. Utkane były z najdelikatniejszych jedwabnych nici tak dokładnie, iż z pewnego oddalenia wydawały się malowidłami. Na koniec dotarto do garderoby, w której zdjęto odzienie z rycerza i przybrano go w najcenniejsze ze znajdujących się tam szat. Na głowę nałożono mu złotą koronę sadzoną turkusami, szmaragdami i szafirami, którą wieńczyła kunsztownie wykonana złota gwiazda, na znak, iż Tam Lin pochodzi ze świata ludzi. — 218 — W otoczeniu najmożniejszych panów Krainy Czarów, którzy od tej pory mieli być jego dworzanami, przeszedł młodzieniec do wielkiej sali bankietowej. Ustawiono w niej długie stoły wykonane z cennych gatunków drewna inkrustowanego złotem i srebrem w fantazyjne wzory. Na jedwabnych, koloru młodej wiosennej trawy obrusach, przyozdobionym srebrnym haftem, stały złote i srebrne półmiski z najbardziej wyszukanymi potrawami, atmosfery i kryształowe flasze napełnione najrozmaitszymi gatunkami win, tłoczonych z gron dojrzałych w słońcu Krainy Młodości. To bogactwo i przepych tak oszołomiły Tam Lina, że chwilami zdało mu się, że śni. Myślał nawet: „— Jeśli to sen tylko, to obym nigdy się nie obudził." Ale sen nie pierzchał. Ciągnął się i ciągnął. Mijały dnie i noce, tygodnie i miesiące. Wreszcie nadszedł czas, że rycerz poczuł przesyt otaczającego go zbytku. Przestały mu smakować najdelikatniejsze potrawy, najaromatyczniejsze wina. Znudziły pieśni o nim, bądź śpiewane na jego cześć. Sprzykrzyło się i to, iż każda zachcianka natychmiast zostawała spełniana. Nawet uroda królewskiej małżonki spowszedniała mu, a oznaki miłości okazywane przez żonę, zaczęły go drażnić. Cóż, mimo iż własno-wolnie wybrał takie życie, jego przytłumiona, acz nie wykorzeniona przecież natura ludzka, zaczęła dawać znać o sobie. Na koniec doszło do tego, że stał się jedną, jedyną cierpiącą istotą w tym świecie szczęścia i radości, i chłopskich chat. Oczyma wyobraźni widział twarze dawnych towarzyszy. Wreszcie uzmysłowił sobie, że szkockie dziewczęta wcale nie ustępują urodą tutejszym damom. Więcej — są od nich milsze. Snuł się więc po zamkowych wnętrzach smutny i ze zbolałą twarzą. Snuł się po cudnym ogrodzie przepełnionym wonią najrzadszych i najpiękniejszych kwiatów, przeklinając ich piękno. Zatęsknił do trudu i znoju, do bólu zmęczonych mięśni, do miłego zapachu świeżo roztaja-łej ziemi na przedwiośniu. Uprzytomnił sobie, jakim był głupcem narzekając na zimową porę, której teraz tak mu brakowało. Jakże by pragnął brnąć przez zaspy, w które nogi zapadają się do kolan i wciągać w nozdrza mroźne powie- — 219 — T trze. A później usiąść bliziutko kominka, od którego promieniuje przyjemne ciepło, błogo przenikające każde włók-ienko zziębnientego ciała. Niestety, mógł o tym tylko marzyć, bo w Krainie Elfów trwało ustawicznie lato, a niebo było wiecznie pogodne. Nawet deszcze padały wyłącznie nocą. Królowa bacznie obserwując zachowanie swego małżonka dostrzegła jego przygnębienie i smutek. Zrozumiała, że tęskni za ojczyzną i tylko powrót do niej, choćby na krótko, mógłby uleczyć jego chore serce. — Tam Linie — rzekła któregoś ranka — widzę, że cierpisz. Nie potępiam cię za to. Zresztą, spodziewałam się, że wcześniej czy później zatęsknisz do ojczystych stron. — Tak — odpowiedział rycerz — nikt i nic nie jest w stanie wyrwać z serca ludzkiego miłości do ojczyzny. Chyba tylko bestia, a nie człowiek, mogłaby się jej wyrzec. Jakże często się zdaje, że w dalekich krajach, w bogactwie i przepychu, zapomni się i precz wyrzuci z duszy wspomnienia ścieżek dzieciństwa. Ale nic z tego. Zawsze się pragnie wrócić do miejsc, gdzie zagrzebane są kości naszych przodków, gdzie my sami chwyciliśmy w płuca pierwszy oddech, zrobiliśmy pierwszy krok i wyrzekliśmy pierwsze słowo. — Zezwalam ci udać się w twe ojczyste strony, ale nie na dłużej niż na trzy doby. Gdy upłynie ten czas musisz natychmiast do mnie powrócić. Jeślibyś tego nie uczynił, będziesz musiał umrzeć. Wiedz, że sprawiłbyś mi tym ból, bo kocham cię głęboko i szczerze. Nie zapomnij również, że podczas pobytu w swym kraju, musisz skrzywdzić jedną niewinną istotę. Tam Lin słuchając słów królowej najpierw się ucieszył, lecz ostatnie zdanie sprawiło, że oczy mu przygasły i radość zniknęła z twarzy. Kto sam nie tęsknił za rodzinną ziemią, nie rozumie rozpaczy Tam Lina. Chciał wrócić, znów zobaczyć drogie mu miejsca, ale nie pod takim warunkiem. Woli cierpieć na obczyźnie, niż skrzywdzić kogokolwiek, a tym bardziej niewinnego. — Pani — smutno potrząsnął głową — nie chcę wracać na ziemię. Nic już więcej nie wyrzekł. Odwrócił się przygarbiony, jakby na plecach dźwigał ciężkie brzemię, odszedł długim korytarzem wiodącym do jego prywatnych apartamentów. — 220 — Wszystko pozostało jak dawniej. Młodzieniec nadal ^ smutny, zamyślony i coraz bardziej dręczony przez tęsknotę. Tak uptyna.ł pierwszy rok jego pobytu w Krainie Czarów. I wówczas dojrzało ^ nim pragnienie zobaczenia ojczyzny, bez względu na cenę, jaką musi za to zapłacić. Tęsknota okazała się jednak silniejsza od skrupułów sumienia. Poprosił zatem małżonkę o zgodę na podróż i otrzymał ją. Wyruszając w drogę mniemał, iż będzie ona wiodła przez te same okolice, przez które przejeżdżali zdążając do Kraju Ll0w. Zdziwił się niepomiernie, gdy miast na gościniec wiodący ku wschodowi, zaprowadzono go do lochów kryjących się pod zamkiem. Tam, po przejściu kilkunastu zaledwie metrów, korytarzem wilgotnym * zatęchłym, na którego ścianach lśniły w świetle pochodni grube pokłady saletry, dostrzegł masywne żelazne drzwi. W chwili gdy zbliżyj stó do nich, rozwarły się bezszelestnie, chociaż nikt ich nawet nie dotknął- Za drzwiami ciągnął się naturalny korytarz, który w \yapiennej skale wydrążyła w ciągu wieków woda. Kończył się on wielką pieczarą, której wejście zasłaniały rosnące gęsto krzewy dzikich róż. — Tam, za tymi zaroślami, jest twoja ziemia, miłości\*7 panie. — To rzekłszy, towarzyszący mu elf odwrócił się i począł schodzić do podziemi Zaczarowanego Zamku. W ten sposób Tam Lin dowiedział się, że światy lutfzi i elfów niejako przenikają się wzajemnie. Duchy ziemi bez przeszkód i b^z wysiłku mogą przybywać do krainy śmiertelnych. Ci ostatni wszakżer by dotrzeć do Krainy Młodości, muszą korzystać z pomocy jej mieszkańców, wyrzekając się swego człowieczeństwa. Młodzieniec ostrożnie, by się nie pokaleczyć o cierni &> rozchylił gałęzie krzewów i wydostał się na wolny od zarośli stok wzg^rza- Wiedział już gdzie się znajduje. Był na starym uroczysku, w głębi bCru należącego do jego włości. Miejsce to cieszyło się bardzo złą sławą i ludzie omijali je z daleka. Jedynie najodważniejsi, a także kobiety—i\q\ arki, ośmielali się przychodzić tutaj. Okolica była piękna. Najbliższe drzewa rosły w znaczfiym oddaleniu od podnóża pagórka, gdzie rozpościerała się sporych rozf:niarow polana porośnięta gęstą trawą i najrozmaitszymi kwiatami i zjojgimi, mającymi moc leczniczą, bądź trujący jad w sobie. — 221 — Pośród miejscowej ludności krążyły dziwne i zatrważające opowieści o uroczysku. Mówiono na przykład, że niebezpiecznie tu chodzić, bo można napotkać złego ducha, co kończy się dla człowieka tragicznie, zwykle śmiercią. Tam Lin niegdyś w to nie wierzył, teraz wszakże zrozumiał, że nie były to tylko bajania starych bab, lecz szczera prawda. Widocznie już wcześniej jakiś śmiertelnik dostał się do Krainy Elfów i gnany tęsknotą za rodzinną ziemią, tędy właśnie przybywał na jej powierzchnię. A że za każdym razem musiał skrzywdzić niewinną istotę, więc czynił to, zwabiając ją tutaj. Rycerz doskonale znał ową część lasu, ponieważ często się do niej zapuszczał podczas polowań. Nie zastanawiał się wcale, w którym kierunku wyruszyć, lecz prosto jak strzelił pomaszerował w stronę duktu wiodącego ku zamkowi. Ciągle jednak dręczyła go myśl o postawionym mu warunku. Dumał czy nie udałoby się jakoś wykpić, ale nic mądrego nie mógł wykoncypo-wać. Gdy tak wędrował, naraz potknął się i omal nie upadł. Sądził że zawadził nogą o korzeń, tymczasem u swych stóp spostrzegł maleńką sarenkę, której matka najprawdopodobniej została pożarta przez leśnego drapieżnika. Zwierzątko było wyczerpane i konające z głodu. Tam Lin obejrzawszy je dokładnie, doszedł do przekonania, iż nawet najtroskli-wsza opieka nie mogłaby go uratować. I w tej chwili olśniła go zbawienna myśl. Oto ma okazję wypełnienia nałożonego nań obowiązku — skrzywdzić niewinną istotę, w rzeczywistości jej nie krzywdząc. Wyciągnął wtedy miecz z pochwy i wziąwszy rozmach, jednym ciosem pozbawił sarnę życia. Nie można brać mu tego za złe. W ten sposób znalazł wyjście z przykrej sytuacji, skracając jednocześnie mękę zwierzęcia. Jakże się wzruszył Tam Lin ujrzawszy z daleka swój zamek. Wyobrażał sobie jaka radość zapanuje na jego widok, ileż będzie wypytywań, gdzie był i co robił podczas rocznej nieobecności. Z góry się cieszył na proste ziemskie potrawy. Czuł nieomal zapach pieczeni i cierpki smak piwa w ustach. Gdy już dochodził do bramy zamkowej wyrwał go z zamyślenia drżący ze starości głos: — 222 — — Na Boga! Chyba mnie oczy nie mylą?! Toż to nasz dobry pan Tam Lin!... Ech, nie. Prędzej jego wnuk. Ale co za podobieństwo! Rycerz przystanął zdumiony. Nieopodal zwodzonego mostu siedział starzec o długich, siwych, spadających na ramiona włosach i skołtunionej brodzie. Odziany był w łachmany, przez które miejscami przeświecało nagie, chude ciało. A raczej kości powleczone skórą. — Kim jesteś starcze i co znaczą twoje dziwne słowa? — zapytał młodzieniec. — Zwą mnie Tłusty Dick — zarechotał staruch. — Dobre, co? Kiedyś byłem rzeczywiście tłusty, ale dziś nie ma na mnie nawet tyle sadła, by posmarować odcisk. Przepraszam panie, że ośmielę się zadać ci pytanie. Powiedz proszę, kim jesteś, bo jak żywo wyglądasz dokładnie tak samo, jak zaginiony przed stu laty dziedzic tego zamku Tam Lin. — Zaginiony? Jak można to rozumieć? Przed stu laty? Skąd ty możesz o tym wiedzieć? — Ho, ho! Dobry panie! Bo też jestem bardziej stary niż mógłby o tym świadczyć mój wygląd. Ale umysł mam jasny nadal i pamięć dobrą. Liczę sobie — nie uwierzysz — sto i piętnaście lat! — Jaki był rycerz Tam Lin, ongiś mieszkający tutaj, wiem dobrze, bo jako dziecko często go widywałem. Mój ojciec pracował w zamkowej stajni i zabierał mnie ze sobą do pomocy. — Do rzeczy, starcze, do rzeczy. — Dobrze, dobrze. Pozwól staremu się wygadać. Otóż, równo sto lat temu nasz młody pan wyszedł o poranku na przechadzkę i od tamtej pory słuch o nim zaginął. Przeszukano całą okolicę — bezskutecznie. Nikt go nie widział, nikt o nim nie słyszał. Rozwiał się niczym dym. Wreszcie uznano, że musiał utonąć, a że odszedł z tego świata nie zostawiwszy potomka, majątek po nim wziął daleki krewny sir Roxburg. Ale i on umarł już dawno. Umarł też i syn. Teraz panem zamku i należących doń włości jest jego wnuk — sir John. Daruj panie, że do tego wracam, ale nadal zadziwia mnie twoje podobieństwo do rycerza Tam Lina. Gdyby nie owe sto lat, które upłynęły od jego zaginięcia, gotów byłbym przysiąc, iż to on sam powrócił w te strony. Nie jesteś czasem jakimś jego potomkiem? Ale Tam Lin nie odpowiedział. Zdumiał się i przeraził wysłuchawszy opowieści starucha. Oto okazało się, że czas w Krainie Młodości — 223 — płynął wielokroć, wielokroć wolniej niż na ziemi. Zresztą temu zjawisku zawdzięczała ona swoją nazwę. Rok spędzony wśród elfów równał się stu ludzkim latom. Rycerz zrozumiał, że jego świat przestał istnieć wraz ze śmiercią krewnych i przyjaciół, i naraz poczuł się bardzo osamotniony. Wrócił do miejsc, ale nie do ludzi. Oto z tych, którzy go znali ostał się tylko ów starzec, będący wyrostkiem zaledwie w czasach, gdy Tam Lin władał już zamczyskiem. „ — Och, głupcze — myślał. — Czy nie nazbyt wysoką cenę zapłaciłeś za to, że realny świat uważałeś za niegodny ciebie? — Żyłem w świecie wyimaginowanym. Pragnąłem go i moje pragnienia się ziściły. Tylko to co uważałem za szczęście, nie okazało się nim być w rzeczywistości. Zawiodłem się sromotnie. Chciałbym teraz cofnąć czas, odmienić bieg zdarzeń. Niestety, jest to niemożliwe. Oto jak los mści się na tym, kto sądzi że zwykłe, proste życie godne jest tylko pogardy. — I cóż mam dalej czynić?" Nie ruszał w dalszą drogę zastanawiając się czy w obecnej sytuacji odwiedziny w zamku mają sens. Nikt go tam nie znał, a i właściciele byli mu zupełnie obcy. Wszakże tęsknota go gnała, więc, chociaż z wahaniem, poszedł dalej. Minął bramę, opowiadając się strażnikom, że jest rycerzem z dalekich stron, szukającym noclegu. Minął dziedziniec i wszedł do wnętrza. Obecny właściciel był mężczyzną w sile wieku, grzecznym i odznaczającym się dobrymi manierami. Uprzejmym pozdrowieniem odpowiadając na pozdrowienie młodzieńca, zaprosił go do stołu, jako że właśnie podawano obiad. Tam Lin obmywszy się z kurzu gościńca i przybrawszy w świeże szaty, których dostarczył mu służący, podążył do sali jadalnej. Wciągnął w nozdrza miły zapach pieczonej dziczyzny i usiadł po prawej ręce sir Johna. Wielką radość sprawiał mu widok znajomych ścian i sprzętów. Minęło sporo chwil, a gospodarz nie dawał znaku by rozpoczęto spożywanie posiłku. Już rycerz chciał zapytać, jaki jest tego powód, gdy naraz zobaczył młodziutką dziewczynę, która wszedłszy do sali jadalnej zmierzała ku jedynemu wolnemu miejscu, znajdującemu się po lewicy — 224 — pana domu. Gdy zasiadła na nim, ten ostatni począł się posilać, a i reszta biesiadników poszła w jego ślady, zaspokajając apetyty. — Nieznajomy rycerzu — powiedział sir John. — Oto moja córka Janet. Tam Lin skłonił się w milczeniu i uważnie przyjrzał młodej damie. Była śliczna. Ze zdziwieniem zauważył w duchu, iż pierwszy raz w życiu dostrzegł piękno śmiertelniczki, którego dawniej w swej głupocie nigdy by nie zauważył. Ale jej uroda była zgoła inna niż ta, którą odznaczały się mieszkanki Krainy Czarów. Janet, mogąc liczyć najwyżej siedemnaście wiosen, miała białą delikatną skórę, błękitne niczym polne chabry oczy i wspaniałe, opadające aż do pasa, jasne włosy, które przypominały barwą stare złoto. Niewielki zgrabny nosek, delikatny owal twarzy, łagodnie wykrojone czerwone usteczka i wyraz tkliwości wypisany na licu, ujęły za serce rycerza i sprawiły, iż poczuł rozrzewnienie. Od tej pory aż po czas zakończenia posiłku zerkał co chwila na dziewczynę, ale tak dyskretnie, aby nie wzięła go za grubianina. Z przyjemnością zauważył, że Janet dość często spoziera na niego spod skromnie opuszczonych rzęs. Wówczas pozwolił sobie na dłużej zatrzymać na niej spojrzenie, co sprawiło, że zarumieniła się głęboko. Sir John zabawiał gościa grzeczną rozmową. Rozprawiał o polowaniach, ucztach, rycerskich turniejach, ale — jak tego wymagało dobre wychowanie — ani razu nie zapytał skąd pochodzi przybysz, ani jakie nosi imię. Jeśli gość pragnął zachować incognito — jego rzecz, a prawa gościnności zakazywały być nadto natarczywym. Chociaż myśli Tam Lina zaprzątało siedzące naprzeciw niego dziewczę, do którego począł żywić coraz tkliwsze uczucie, to w końcu zmiarkował, że winien panu domu rzec coś o sobie, aby nie zostać posądzonym o złe wychowanie. Poczęstował go zatem tą samą bajeczką co i strażnika przy zamkowej bramie, iż jest rycerzem z dalekich krajów przybyłym i że zbłądziwszy w okolicy, koniecznością przymuszony, poprosił o gościnę i nocleg. Trudniej mu było wyjaśnić czemu przybył na piechotę, ale i tu wybrnął z sytuacji zmyślając, iż wiernego konia imieniem Rączy pożarły wilki przedwczorajszej nocy. Nie zataił jedynie swego prawdziwego imienia. 15 — Baśnie... — 225 — — Zowią mnie Tam Lin — powiedział. Sir John ze zdziwieniem podniósł nań oczy i obrzucając przybysza uważnym spojrzeniem, po chwili przeniósł je na jeden z portretów zdobiących salę jadalną, a Tam Lina właśnie przedstawiający. — Dziwne, bardzo dziwne — rzekł. — Zaiste, panie, mniemam że ci to nie ubliży, ale nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, iż istnieje uderzające podobieństwo między tobą, a mym dalekim przodkiem, ongiś panem tego zamku. Spójrz — to jego wizerunek zdobi tamtą ścianę. — Trudno mi wyrokować — odrzekł Tam Lin na to. — Nie jestem białogłową i nazbyt często nie zerkam do zwierciadła. Ale chyba masz rację panie. Lecz proszę powiedz mi coś o owym przodku. — Przodek i nie przodek — skrzywił się gospodarz. — Dalekie to pokrewieństwo. Ni mniej, ni więcej wypada mi on wujecznym dziadem. Dziwny zeń był człowiek. Ciągle zamyślony, ciągle rozmarzony. Wszystko dlań było pospolite i nieważne... Któregoś letniego poranka, będzie sto lat temu, wyszedł z zamku — dokąd, nikt nie wie. Na piechotę ! Zważ to, rycerz na piechotę! Od tamtej pory słuch po nim zaginął. Po latach uznano, iż nie żyje, a schedę przejął mój prawdziwy dziad. Ale może ty panie jesteś jego potomkiem, bo i podobieństwo i zbieżność imienia? — Nie, sir Johanie. Nigdy nie słyszałem o kimś takim śród mych protoplastów. A podobieństwo do portretu? Cóż, zwykły przypadek. Gdy obiad dobiegł końca, pan zamku poprosił gościa, iż — acz niechętnie — musi go opuścić. — Obowiązki wzywają mnie panie. Udaję się w podróż.. Pod mą nieobecność dotrzyma ci towarzystwa moja śliczna Janet. Jeśli dłużej zabawisz w tych progach, za dwie niedziele znowu się spotkamy, a jeśli wcześniej będziesz musiał odejść, odwiedź mnie proszą, gdy znów zbłądzisz w te strony. Sir John odjechał z licznym pocztem zbrojnych, zaś Janet jak tylko umiała, zabawiała gościa. Tam Lin bynajmniej nie narzekał na taką zamianę. Wolał towarzystwo pięknej panny od towarzystwa jej ojca. Minęła doba i choć to czas krótki, w sercu obojga zakiełkowało głębokie uczucie. Ani młodzieniec, ani też dziewczyna nie Ayyobrażali już sobie, że mogą istnieć bez siebie. — 226 — Tam Lin chciałby tu zostać, wziąć Janet za małżonkę, lecz czas płynący nieubłagalnie naprzód dobiegł kresu trzech dni i trzech nocy, jakie mu pozwolono spędzić między śmiertelnymi. Wreszcie nadeszła godzina rozstania. Tam Linowi nie wypadało płakać, ale dziewczyna nie taiła łez. — Nie odchodź! — prosiła. — Zostań ze mną. Ojciec nam pobłogosławi. — Teraz nie mogę. Uwierz mi, nie mogę. Za miesiąc, na nowiu księżyca, wymknij się z zamku i przyjdź na spotkanie. Będę cię czekał na uroczysku u podnóża wzgórka. Przyjdziesz, najmilsza? — Przyjdę, miły, przyjdę! Od tej pory Tam Lin żył podwójnym życiem. Liczył minuty upływające od nowiu, bo tylko wówczas mógł się wymknąć do świata śmiertelnych. Nie śmiał przekraczać granic zaklętej polany, która się znajdowała we władaniu elfów. Gdyby zapuścił się dalej, musiałby popełnić zbrodnicze uczynki, a tego nie pragnął. Nie jeden raz Janet go pytała, czemu ustawicznie spotykają się w tym samym miejscu. W miejscu niedobrym, okrytym złą sławą. Ale młodzieniec zbywał ją byle czym. Bał się, że jeśli odkryje swą tajemnicę, straci dziewczynę bezpowrotnie. Aż raz się stało, co chyba nieuchronnie musiało się stać. Z dalekiej wojennej wyprawy wrócił do zamku brat Janet, syn Johna Roxburga i wypatrzył, że siostra nocą się wymyka. Odziawszy się spiesznie, kryjąc się, podążył za nią. Ujrzał, z kim się spotyka na uroczysku i zrozumiał, że młody rycerz nie jest zwykłym człowiekiem, lecz śmiertelnikiem, który zaprzedał się elfom. Przerażony opowiedział wszystko ojcu. Ów wezwał Janet przed swoje oblicze i rozpytywał ją bardzo dokładnie. Tłumaczył, błagał córkę prawie na kolanach, by zapomniała o Tam Linie. Ale dziewczyna nie dawała się przekonać. — Ojcze — mówiła. — Jeśli jest człowiekiem, który zbłądziwszy wpadł w sidła elfów, to się nie godzi opuścić go w potrzebie. Mam czyste serce, nie boję się czarów. Kocham Tam Lina i chcę go wybawić. Czyż nie przystoi to rycerskiej córce? Ojciec przekonawszy się, że nic tu nie pomogą perswazje, zamknął dziewczynę w komnacie na wieży, żeby obronić ją przed nierozwagą. — 227— Tymczasem Tam Lin usychał z tęsknoty. Mijały nowie: jeden, trzeci, piąty, a Janet nie pokazała sę na polanie. Gdy chyba dziesiąty nów już nadszedł, a ścieżynką wiodącą od zamku nikt się nie zbliżał, rzucił się na ziemię w bezsilnej rozpaczy. To płakał niczym małe dziecko, to znów kąsał murawę i rwał ją palcami, aż krew z nich tryskała. Naraz poczuł, że ktoś delikatnie głaszcze go po policzku. Podniósł głowę i ujrzał przy sobie Janet. — Jesteś najmilsza. Jak dobrze, że jesteś. — Jestem Tam Linie i już nigdy cię nie opuszczę. Wyskoczyłam z okna więziennej komnaty na wieży, by być razem z tobą. — Cóż mówisz, dziewczyno?! Jak się zdobyłaś na czyn tak szalony?! Przecież mogłaś się zabić! — Mogłam, ale nie zabiłam. To uczucie do ciebie dodało mi skrzydeł. Słyszysz? Już cię nie opuszczę. Lecz rycerz smętnie zwiesił głowę na piersi i nic nie rzekł na to. — Nie rozumiem, popiero płakałeś z tęsknoty za mną, a teraz się smucisz, że zostaję z tobą? — Nie możesz zostać. Posłuchaj kim jestem... Opowiedziawszy dokładnie swe dzieje, znów zamilkł, zatopiony w smutku. — Czymże się martwisz? Sam przecież mówiłeś, że od zaklęcia rzuconego przez elfy może cię wybawić dziewczyna, która odda swoje serce tobie tak dalece, że gotowa będzie zaryzykować życie byle cię wyzwolić. — To prawda — powiedział Tam Lin. — Lecz czy wiesz jak strasznym próbom zostaniesz poddana nim zdejmiesz ze mnie czar? Zresztą czy masz pewność, że im podołasz? Nie, nie mogę pozwolić na to. Ale Janet nie ustępowała i rycerz w końcu się zgodził. — Pora sposobna zbliża się ku temu. Oto jutrzejszej nocy elfy mają święto. Tłumy zaczarowanych istot wychyną spod ziemi. W świecie śmiertelnych będą się bawiły. Niezbyt daleko od tego uroczyska, na równinie gdzie Czarci Młyn stoi, urządzą wielki festyn. Biada człowiekowi, który by tam przybył. Swoje zuchwalstwo przypłaciłby życiem albo — w najlepszym razie — pomieszaniem zmysłów. Lecz ja nauczę cię słów tajemniczych, gdy je wyrzekniesz, ni jeden włos nie spadnie z twej głowy. — 228 — — Będą tam wielkie zastępy rycerzy. Giermków i paziów moc nieprzeliczona. Damy tak strojne, że aż umysł może się zmącić od owego przepychu, również stawią się tłumnie. — Ach, mój tam Linie! Więc jakże cię znajdę? — zawołała Janet. — Słuchaj, musisz być przy młynie o wiele wcześniej niż się zjawią elfy. Stój i obserwuj, kto się będzie zbliżać. Najpierw ukaże się oddział zbrojnych mężów na karych koniach. Za nimi, na gniadych, jeszcze za nimi, gromada na siwkach. Wreszcie na końcu, na białych rumakach. Ja będę między tymi ostatnimi. Rozpoznasz mnie łatwo, bo na hełmie będę miał koronę, symbol królewskiej władzy, jaką tam sprawuję. — Skoro mnie dostrzeżesz, podbiegnij do konia. Schwyć go za uzdę i osadź na miejscu, a później ściągnij mnie z niego na ziemię. — Czy to już wszystko? — zapytała Janet. — Czy będziesz wolny, gdy cię ściągnę z konia? — Nie, moja droga. To dopiero początek. Skoro zobaczy cię królowa jadąca wraz ze mną, wypowie zaklęcie. Najpierw mnie zmieni w ogromnego węża, później zaś w dzika, później w kawał rozpalonego do białości żelaza. Jeżeli ani na chwilę nie wypuścisz mnie ze swych ramion i bez jęku wytrzymasz wszystek ból, jaki ci zadam, wówczas władczyni — nie mogąc inaczej — przywróci mi ludzką posturę, ale bez odzienia, stanę przed tobą nagi niczym narodzone dziecię. Zerwij wówczas z ramion swój płaszcz i okryj mnie, a urok pryśnie raz na zawsze. — Pamiętaj wszakże, że jeśli zawiedziesz, skażesz Tam Lina na stokroć okropniejszą mękę. Elfy za karę zamienią mnie w kamień, ale zostawią czucie i pamięć ludzką. Jako czarny głaz, jeden z setek i tysięcy, w które w czasie stuleci zaklęto wielu mi podobnych, spocznę na pustkowiu dzielącym świat ludzi od Krainy Młodości. Niebo zaczęło się różowić na wschodzie. Obudziły się pierwsze leśne ptaki i jęły wyśpiewywać najpiękniejszy hymn powitalny na cześć wschodzącego słońca. Co raz przyłączały się do nich nowe zastępy skrzydłaczy. Rycerz uściskał Janet gorąco i czule, nie wiedział bowiem czy to nie ich ostatnie spotkanie. Któż wie co przyniesie przyszłość? Odszedł i wkrótce zniknął w czeluści pieczary wiodącej w głąb wzgórka. Dziewczyna nie odważyła się wrócić do zamku w obawie, że za ucieczkę ojciec srogo ją ukarze i znów zamknąwszy, tym razem lepiej — 229 — będzie ją pilnował, a to przecież uniemożliwiłoby jej przybycie nadchodzącej nocy na błonie, w pobliże Czarciego Młyna. Zastanawiała się przez chwilę, cvidniafy najmniejsze nawet ślady luidzkiej ręki. Gdyby nie widziała, że ryCer^ tam wszedł i już nie wrócił, nie uwierzyłaby, iż może coś być poza j Wróciła na dawne miejsc^ w ^liże wejścia, usiadła na kamieniu i oparłszy się plecami o ściany przymknęła oczy. Nie myślała o nachodzącej nocy, tylko o tym, by nie zo stać znalezioną przez ludzi ojcaa. Około południa, co pomiąrko^ała po wysokości słońca, odwaażwszy się wysunąć głowę z pieczary, ujrzała ludzkie krzyki i nawołłyrania w lesie. Później grupka mężc^yZrii j,rzeSzła przez uroczysko kierui|?c się w stronę skraju puszczy. Jan^t instynktownie wstrzymała oddecoli, chociaż wiadomo było, że z tej ocHeg^ci nikt nie mógł go usłyszećć. Serce rozszalało się w jej piersi, ud^rza' jąC tak szybko i mocno, jakby clciało ją rozsadzić. Strach trzymał ją ^ swych szponach prawie do ziaiiodu słońca, bo wówczas dopiero szu^jący jej dali się słyszeć, wraccajtc do zamku. Teraz była już bezpieczna .230 — Poczuła ogromną ulgę, a wraz z nią głód i pragnienie, które dotychczas nie doskwierały zagłuszone lękiem. Weszła więc na zewnątrz, z przyjemnością wciągając w nozdrza miłą woń igliwa. Chyłkiem przemknęła przez polankę i dotarłszy do leśnego źródełka długo piła ze złożonych dłoni smaczną, zimną wodę. Gorzej jednak było z zaspokojeniem łaknienia. Oszukała je kilkoma garstkami jagód. Poczęło zmierzchać, więc Janet wyruszyła w stronę Czarciego Młyna. Bała się, żeby noc nie zaskoczyła jej w puszczy, bo w ciemnościach mogłaby łatwo zmylić drogę. Na miejsce przybyła grubo przed pomocą, przysiadła zatem na ziemi. Zmęczona i głodna musiała się zdrzemnąć. Chociaż gotowa byłaby przysięgać, iż upłynęła dopiero chwilka, wygwieżdżone niebo mówiło co innego. Mimo iż było ciepło, bezruch i sen sprawiły, że jęły wstrząsać nią dreszcze, a chłód przeniknął do każdego najmniejszego nawet włó-kienka ciała. Nie miała jednak czasu na rozgrzewkę, bo z oddali dobiegł ją stukot wielu końskich kopyt. Lęk graniczący prawie z przerażeniem na nowo schwycił ją w swoje objęcia. Jąkając się i zacinając wypowiedziała tajemne zaklęcie, którego nauczył ją Tam Lin ubiegłej nocy. Kawalkada jeźdźców zbliżała się coraz bardziej. Każdy z rycerzy dzierżył w ręku zapaloną pochodnię, toteż zrobiło się jasno niczym w dzień. Przepuściła oddział zbrojnych siedzących na karych rumakach, później na gniadoszach i siwkach, aż wreszcie nadjechali ci na białych koniach. Z tyłu za nimi, na szlachetnym źrebcu mlecznobiałej maści, siedział jej miły w zbroi i hełmie zdobionym koroną, którą wieńczyła pozłocista gwiazda. U jego boku, na klaczy takiej samej barwy i równie szlachetnej jechała dama cudniejsza nawet od zjawiska ze snu. Skoczyła Janet jezdnym na spotkanie. Schwyciła uzdę wierzchowca Tam Lina, jego samego ściągając na ziemię. Wówczas dopiero elfy ją dostrzegły, zrobił się tumult, zgiełk podniósł okropny. — Czego tu szukasz?! Precz, śmiertelna dziewko! — krzyknęła królowa. Ale dziewczyna mocno trzymała młodzieńca. Ten nawet nie drgnął, czekając co dalej. Ślepy by ujrzał, iż są ze sobą w zmowie. — Ty! Podły wężu! — mówiła władczyni. — Nim cię dostanie — o ile dostanie — wpierw musi cierpieć i to jak okropnie! Cóż, zobacz- — 231 — my, czy jest godna ciebie. Ach, co ja mówię! Toś ty jej niegodny. Skoro ważyła się na to szaleństwo, dla tak nędznego robaka ryzykując życie, to więcej ona warta niż stu podobnych tobie. A swoją drogą pięknie się wywdzięczasz za wszystko, czym cię obdarzyłam, zdrajco. W oczach królowej było tyle nienawiści, że nawet elfy odsuwały się od niej z lękiem. Jedna tylko Janet śmiało wytrzymała okrutne spojrzenie. Naraz ciało Tam Lina poczęło smukleć, zmieniając się w węża—dusiciela ogromnej długości. Dziewczyna walcząc i z lękiem, i z obrzydzeniem, dzierżyła gada mocno, ani na chwilę nie zwalniając uścisku. Ten, bezskutecznie usiłując umknąć, ani na chwilę nie zwalniał uścisku i wreszcie ją oplótł swoimi zwojami, gniotąc tak mocno, że zabrakło powietrza w piersi, a żebra zatrzeszczały. Gdy już miała upaść zemdlona, miejsce węża zajął groźny dzik. Lecz i on, choć pokaleczył dotkliwie dziewczynę, tak że jej białe ramiona spłynęły krwią, nie zdołał się uwolnić. Dzik znikł tak nagle, jak się był pojawił i zaraz Janet poczuła ból w dłoniach, które parzyła rozpalona do białości sztaba żelaza. Myślała, że męki nie zdoła wytrzymać, ale uświadomiła sobie, iż to już ostatnia próba. Wbrew sobie samej mocniej zwarła na żelaźcu palce, przymknęła oczy, zacisnęła zęby. W tej samej chwili sztaba rozwiała się w powietrzu, a przed dziewczęciem stanął Tam Lin, zupełnie nagi. Zawstydzona odwróciła głowę, zdjęła z ramion płaszcz poszarpany przez dzika i okryła nim młodzieńca. Był jej, okupiony krwią serdeczną i cierpieniem. Królowa elfów w milczeniu skinęła dłonią zastępom poddanych, by zaraz w dalszą podążały drogę, nie racząc nawet spojrzeć na dwoje śmiertelnych. Gdy cały orszak zniknął za zakrętem, Jane t z jękiem osunęła sę na ziemię, wyczerpana bólem i upływem krwi. Tara Lin z niepokojem pochylił się nad nią, ale stwierdziwszy, że tylko Łemdlała, wziął ją na ręce i podążył w stronę uroczyska. Przybywszy na miejsce wszedł ze słodkim t>rzmieniem do tajemnej pieczary. Wymościwszy w niej wygodne posłanie z paproci i gałązek jedliny, złożył na nim dziewczynę i jak mógł, na poty po omacku, opatrzył — 232 — jej rany. Ledwo to skończył, gdy usłyszał liczne męskie kroki zbliżające się ku jaskini. Bał się, że mogą to być słudzy zamkowi. Gdyby dał się im schwytać wespół z panienką i zaprowadzić do zamku, bez ochyby straciłby głowę. Wyjrzał zatem, ostrożnie rozsuwając krzewy, i oniemiał ze zdziwienia. Przez polanę maszerował, kilka secin liczący, zastęp rycerzy. Zbrojni zatrzymali się u stóp wzgórza i tylko jeden z nich rozpoczął wspinaczkę ku górze. Gdy stanął naprzeciw wylotu pieczary, ozwał się w te słowa: — Panie nasz, Tam Linie. Z wdzięczności za to, że za twoją sprawą zdjęto z nas urok i z czarnych głazów znów staliśmy się ludźmi, przybywam złożyć podziękę i ofiarować swe służby, jak przystało lennikom. Bądź nam suwerenem. Młodzieniec z ulgą odetchnął głęboko. Mając przy sobie tak dzielną drużynę, mógł się nie lękać nawet armii króla, nie mówiąc o pachołkach jakiegoś barona. — Dziękuję — odrzekł — przyjmuję z ochotą zwierzchnictwo nad wami. Lecz to nie mnie, ale pięknej Janet winniście złożyć dziękczynienie, ją uznać za panią. Do czasu całkowitego powrotu do zdrowia poranionego dziewczęcia, jaskinia służyła narzeczonym za schronienie, zaś wierna rycerska drużyna rozłożyła się obozowiskiem na polanie. Chociaż jadło nie było wykwintne, bo ograniczało się tylko do pieczonej na rożnie dziczyzny zapijanej smaczną źródlaną wodą, nikt się nie skarżył. Dnie mijały szybko i wreszcie nadeszdł ten długo oczekiwany — powrotu do zamku. Tam Lin nie obawiał się już o swe życie, ponieważ dowodził wieloma zbrojnymi, a zatem sir John nie ośmieliłby się podnieść nań swą rękę. Jedno go tylko srodze dręczyło: oto przybędzie z oświadczynami, nie dość, że bez rycerskiego rynsztunku, ale na dobitkę i na poły nagi. Za cały przyodziewek miał nadal podarty płaszcz Janet. I oto znów los szczęśliwy się doń uśmiechnął. Jeden z odczarowanych rycerzy ozwał się tymi słowy: — W czasach gdym jeszcze mieszkał w Krainie Elfów, często zdawało mi się wychodzić na powierzchnię ziemi. A żem był chciwy — przyznaję, niegodne to rycerza — nigdym nie szedł do świata śmiertelnych z pustymi rękoma. Zwykle zabierałam ze sobą tyle szlachetnych kamie- — 233 — ni, ile mogłem pomieścić w szyszaku. Całe to dobro zakopałem w ziemi, nie dalej niźli dwa strzelania z łuku od tego miejsca, w którym teraz stoję. Jest tego tyle, że nie jeden władca przez całe życie nie ujrzy nawet cząstki podobnego skarbu. Chciałbym go teraz między nas rozdzielić. Pół nich zabierze Tam Lin z piękną Janet, z drugiej połowy każdy z nas po części. Tak też się stało. Za garstkę najlichszych kamyków kupiono w niedalekim mieście zbroję i oręż dla całej drużyny, nie zapomniano o dziarskich rumakach, ani o strojnych sukniach dla dziewczyny. Skoro się wszyscy przyodziali godnie, ruszyli w drogę wiodącą do zamku. Sir Roxburg wybiegł córce na spotkanie, płacząc ze szczęścia, że ją widzi żywą. Krzywo spoglądał tylko na Tam Lina, ale i jemu dał się w końcu przebłagać, zgadzając się przyjąć go za zięcia. Cóż dalej? Później było weselisko, które ciągnęło się blisko cztery niedziele. Tam Lin nie licząc się z pieniędzmi wzniósł piękny zamek, w którym zamieszkał wraz ze śliczną małżonką. Mając wielu wiernych wasali przy sobie, wkrótce stał się jednym z najpierwszych baronów w królestwie. A gdy się zestarzał, grzejąc kości przy ogniu wesoło buzującym na kominku, brał na kolana swoją małą wnuczkę i w długie jesienne wieczory prawił jej dziwy o Krainie Czarów. Fiann i zaczarowana dziewczyna baśń irlandzka "ziś już nikt nie wie kiedy działo się to, o czym chcemy teraz opowiedzieć. Ileż od owej pory przeminęło lat. Jedno tylko jest pewne, że w owym czasie nikt na pięknej irlandzkiej ziemi, zwanej wówczas Erynem, nie słyszał imienia Jezusa, a ludzie oddawali cześć i składali ofiary prastarym celtyckim bogom, których kapłani — druidowie — nader biegli byli w czarach i obdarzeni niezwykłymi mocami. Te zaś nie tylko nas mogły wprawić w zdumienie, ale budziły też podziw ludzi i tamtej epoki, dla których przecież magia nie była czymś niezwykłym. Zatem w owych czasach, które już dawno skrył mrok niepamięci i oprószył pył minionych dni, żył w Irlandii pewien możny pan — bohater i wódz dzielnej rycerskiej drużyny. Pan dumny i wspaniały, potężny i mądry, szlachetny i prawy. Pan lubiący — gdy tylko czas na to mu pozwalał, zabawiać się rycerskimi grami, bądź polować w okolicznych lasach i na wrzosowiskach. Pewnego dnia, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, a zorze szkarłatem, fioletem, złotem, różem i purpurą krasiły widnokrąg, Fian głodny i zmęczony, a na dobitkę zły, bo przez cały dzień niczego nie upolował, mimo że nie jedno zwierzę widział i nie jedno próbował ugodzić oszczepem lub strzałą wypuszczoną z cisowego łuku, wracał do swej warowni wznoszącej się na wyniosłym Wzgórzu Allena, w hrabstwie Kildare. Wraz ze swymi dwoma ulubionymi psami Branem i Sgeloaumem znacznie oddalił się od swej drużyny, chcąc jak najrychlej stanąć w progach domostwa, omyć się z kurzu, nasycić głód i zaspokoić pragnienie. Zresztą, gdy był nie w humorze, wolał z daleka trzymać się od innych ludzi. Drażniły go bowiem wtedy śmiechy, dowcipy, a nawet na zwyczajne tematy wiedzione rozmowy. Widział już Fiann wieżyce swojego zamczyska. Jeszcze tylko niewiele chwil, a wyjechawszy na wzgórze, będzie mógł odpocząć. Lecz — 235 — cóż to? Raptem spoza kępki karłowatych brzóz rosnących na rozległym wrzosowisku, poderwała się łania o sierści białej, niczym świeżo spadły śnieg. Psy w mig zobaczyły piękne zwierzę i rzuciły się w pościg za łanią. W żyłach Fianna żywiej jęła krążyć krew. Spiął konia ostrogami i ruszył galopem tuż za psami- Zdjął łuk z pleców, wyjął z kołczanu smukłą strzałę. Już—już miał wymierzyć do uciekającej, gdy psy dopadły ją i szczerząc kły, próbowały się rzucić zwierzęciu do gardła. A łania wówczas, zamiast przyspieszyć biegu, położyła sę na kępie wrzosu i spojrzała przerażonymi oczyma na ogary, jakby błagając je o zmiłowanie. I cóż to? Dziw nad dziwy! I Bran i Sgeolaun stanęły jak wryte. A później jęły skomleć, łasząc się i przymilając do łani. Przypadły do ziemi, merdały ogonami, a nawet lizały jej pysk swymi różowymi językami- Czegoś podobnego Fiann jeszcze w życiu nie widział. Zamiast więc wystrzelić z łuku, zdjął strzałę z cięciwy. Powstrzymał konia i ze zdumieniem przyglądał się temu co czynią ogary. A byty to psy wyjątkowo ostre, doskonale zaprawione do polowań, prawdziwe krwiożercze bestie! Gdy rycerz ujrzał, że jego ogary postanowiły darować łani życie, pomyślał iż i on podobnie powinien uczynić. Widać nie była to zwyczajna łania. Fianna pożerała ciekawość, co też dalej dziać się będzie! I oto, z jeszcze większym zdumieniem zobaczył, jak łania podniósłszy się z ziemi, zmierza wprost ku bramie zamczyska, zaś psy ustawicznie się jej przymilają, niby asysta biegnąc z obu boków. Łania i ogary przekroczywszy bramę warowni udali się do psiarni. Fiann zajrzał tam za nimi, a zobaczywszy że wszystkie trzy zwierzaki zgodnie ułożyły się obok siebie, nie mógł wyjść z podziwu. Kręcąc głową udał się do zamku. Tutaj obmywszy się i przewdzia-wszy czysty kaftan, zasiadł w jadalnej izbie, gdzie wraz z towarzyszami posilili się pieczystym, które obficie zapili smacznym, pieniącym się piwem. Przy jedzeniu gęsto sypały się ze wszech stron rubaszne dowcipy. Psom siedzącym pod stołami ciskano nie do czysta obgryzione kości. Gwar i śmiechy, warczenie brytanów walczących o resztki z biesiadnego — 236 — stołu, wszystko to sprawiło, że Fiann jakoś zapomniał o przedziwnym zdarzeniu ze śnieżnobiałą łanią, o którym miał zamiar opowiedzieć swoim drużynnikom. Zresztą, jął go morzyć sen, toteż ziewając co i raz, skinął głową towarzyszom i udał się do swej komnaty, gdzie nie kwapiąc się do zdejmowania kaftana i skórzanych spodni, zzuwszy jedynie ciżmy, rzucił się na łoże wymoszczone miękko wyprawionymi owczymi skórami, i w parę chwil pogrążył się w mocnym śnie bez marzeń. Nie wiedział jak długo spał — czy chwilę tylko, czy też parę godzin. Nie wiedział także czemu się obudził. Umysł miał jasny, jakby cały czas czuwał. Naraz zdało mu się, że nie sam jest w sypialnej komnacie. Uchylił zatem ostrożnie powieki i dyskretnie spod rzęs rozejrzał dookoła. Wciąż była noc i nic nie wskazywało, że blisko do świtu. Pyzaty księżyc akurat zaglądał przez okno, prósząc srebrzystym delikatnym światłem. W jego blasku Fiann ze zdumieniem spostrzegł, iż w pobliżu jego łoża stoi niewiasta. Twarz miała skrytą w półmroku, zatem nie mógł rozpoznać jej rysów. Z sylwetki sądząc musiała być młoda. Usiadł gwałtownie rycerz na posłaniu: — Ktoś ty i czego szukasz w mej komnacie?! — rzucił groźnym głosem. — Wybacz mój panie, lecz nie umiałam zaczekać aż brzask rozjaśni nieboskłon na wschodzie. Musiałam — wierz mi, że było to silniejsze ode mnie — choćby spojrzeć na tego, którego potęgi i mocy lękają się nawet najwięksi ze złych czarowników. — Nie wiem pani, o czym mówisz. Wierz mi, nic zgoła z twojej mowy nie pojmuję — odparł na to Fiann, a później powstawszy z łoża, zapalił oliwny kaganek, aby móc przyjrzeć się tej, która mu sen zakłóciła. Ze zdumieniem spostrzegł, iż stoi przed nim dziewczyna tak cudna, tak delikatna, że piękniejszej od niej jeszcze w swym życiu nie widział. Ujrzawszy zachwyt malujący się na twarzy rycerza, dziewczyna spłoniła się, opuszczając głowę. — Jakaś ty piękna! — wykrzyknął Fiann, nie ukrywając bynajmniej swych uczuć. — Jakaś ty piękna dziewczyno! Złudzeniem jesteś, czy rzeczywistością? Jeśli śnię, niechajbym się nigdy ze snu tego nie obudził. — 237— — Nie śnisz mój panie. Nie je«em ułudą. Me imię Sava. Niesczęśli-wa Sava... — Nieszczęśliwa? Dlaczego? Opowiedz mi o tym. — A czyż można nazwa C szczęśliwą istotę, prześladowaną przez Czarnego Druida ? — Ach! — zawołał z przera/eftiem w głosie Fiann. — A czymeś pani naraziła się temu piekielnitwW1?! — Och, doprawdy niczym- l^e chciałam tylko zostać jego żoną, a on nie mogąc przełamać mojego t>poru, postanowił okrutnie się zemścić. Dotknął mnie różdżką wystmg^ą z gałęzi leszczyny, wypowiadając tajemnicze słowa i zaraz zatracam swoją ludzką postać, przemieniając się w łanię, którąś dziś ujrzał > P°Wiżu warowni. __^i Teraz pojmuję! Pojmuję wreszcie dziwne zachowanie Brana i Sgeolauna. Mądre psiska! ?V sarnią skórą wyczuły człowieka i dlatego nie tylko cię nie rozszarpały, ale nawet jęły się przymilać. Jakże jednak się stało — ciągnął d^iej rycerz — żeś teraz odzyskała swoje przyrodzone kształty? — Albowiem ani władza, Jan*moc zaklęcia nie mogą działać w obrębie twej panie, warowni. Wi^K miesięcy, kryjąc się i nieraz srodze cierpiąc, gdy wstrętne wilki C^i^go Druida odnajdywały mnie, ciało szarpały boleśnie, zatem wie^e miesięcy kryjąc się i klucząc, zmierzałam ku twojej sadybie! Teraz, gtdyj^ż nareszcie udało mi się dotrzeć na miejsce, osiągnąć cel drogi, ^pozwolisz, dobry panie, bym tu zamieszkała? Fiann nic na to nie odrze^ Wpatrywał się tylko w dziewczynę rozognionymi oczyma. Ale wyra;z^rzy miał nieprzenikniony. — Panie — Sava pokorne opuściła głowę. — Wierz mi, o panie, nie sprawię kłopotu. Mogę ffni^ać choćby w twojej psiarni, żywiąc się resztkami, które psom się r^#- Nie wypędzaj mnie tylko, błagam cię i proszę. Gdybym bowiem d*iy damie — bowiem jesteś damą! — — 238 — mieszkać pospołu ze zwierzętami? Przykro mi pani, z powodu tych słów obraźliwych dla mego honoru! — Wybacz! — Sava błagalnie złożyła dłonie. — Wybacz, mój rycerzu, nie chciałam cię urazić. Zaproponowałam takie rozwiązanie, żeby nie przysparzać kłopotu na dworze. — A ja, dziewczyno, inną mam dla ciebie propozycję... Umilkł, bacznie wpatrując się w twarz Savy, na której malował się i przestrach, i niepewność. Z bijącym sercem czekała, cóż to takiego dopowie Fiann. On zaś po chwili ciągnął dalej wpół przerwane zdanie: — A ja, jak rzekłem, inną mam dla ciebie propozycję. Cóż byś odparła, gdybym cię poprosił, żebyś zgodziła się zostać mą żoną? — Co?... co prawisz panie?... Nie kpij, miej litość nad biedną dziewczyną! — Nie kpię. Wierz mi, nie kpię. Skórom cię tylko ujrzał w poświacie księżyca, a później w blasku lampki oliwnej przyjrzałem twej twarzy, serce zabiło mi żywiej, w głowie pojawił się zamęt, a myśl natrętna zagnieździła w mózgu. Myśl, że dla mnie chyba przeznaczona, bo jakże-byś inaczej trafiła do wnętrza dobrze strzeżonego zamku? Gorąco i szczerze pokochałem cię i to od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia. Wiem, że to może nie brzmieć całkiem poważnie, przecież — wierz mi — mówię prawdę. Powiedz mi, proszę, gdy tak spoglądasz na mnie, to czym ci niby wstrętny ów Czarny Druid, twój prześladowca? Jeżeli tak, zapomnimy o wszystkim, co tu powiedziałem. Zamieszkasz w warowni, w komnacie godnej twego stanu i twojej urody i nigdy już nie usłyszysz z moich ust słów o małżeństwie. Sava zmieszana i zarumieniona słuchała tego co mówił jej Fiann. Widać było, jak trudno przychodziło dać mu odpowiedź, w końcu jednak, po wielu chwilach milczenia, tak się odezwała: — Panie, skłamałabym gdybym rzekła, że wstręt budzisz we mnie. Wiem, iż niewieście nie przystoi mówić tak do męża, lecz sumienie mi to nakazuje. Tak jak ty pragniesz mnie, tak ja ciebie pragnę. Z radością i rozkoszą oddam ci swą rękę. Będę twą żoną, jeżeli chcesz tego. — Zatem, gdy tylko dzień wstanie, oznajmijmy o wszystkim moim towarzyszom. Ręczę, że taką piękność z prawdziwą radością przyjmą za swą panią. Nie zbraknie ci hołdów ze strony mojego rycerstwa. Tymcza- — 239 — sem jednak mamy środek nocy. Kładź się w mym łożu i odpoczywaj po tylu triadach, jakich-eś zaznała. Ja wyjdę stąd, by w innej części zamku poszukać noclegowiska. * * * Sko'ro nowy dzień zaświtał, Fiann i jego dmżynnicy zebrali się w biesiadnej sali, by posiliwszy się wspólnie — jak to mieli we zwyczaju — nader solidnym śniadaniem, resztę dnia poświęcić na rozmaite rycerskie zajęcia^ By ćwiczyć się w robieniu bronią, walce na miecze, strzelaniu z łuku cPzy ciskaniu oszczepem. Sko*ro zapokoili już głód, zapili go piwem i miodem, Fiann, stuknąwszy pi ęścią w blat stołu, poczekał aż zapadnie cisza. Gw;ar rozmów i śmiechy milkły powoli, aż ustały całkiem. Wówczas wódz W takie odezwał się słowa: — iMili moi towarzysze, mili moi bracia. Chcę wam powiedzieć coś bardzo ważnego, coś co zapewne niejednego z was wprawi w zdumienie... __Cjóż to takiego? Cóż nam chcesz powiedzieć?! — z różnych stron sali dato się słyszeć takie i podobne głosy. .__Cisza, zamilczcie! — besztali ich inni. — Nie przeszkadzajcie naszemu wodzowi, wtedy prędzej dowiecie się, co też ma on nam do powiedzenia. __Zatem słuchajcie — Fiann podjął swą mowę. — Nie będę dłmej drażnił waszej ciekawości. Otóż postanowiłem pojąć małżonkę! .__Co?! Co takiego ?! Którąż to damę spotyka to szczęście?! Znamy ją panie, czy raczej nie znamy?! __jMikt z was jej nie zna. Prawdę powiedziawszy i ja sam o niej wie-m bardzo niewiele, zaledwie tyle, ile mi o sobie zechciała powiedzieć — rzekł wódz. __Zatem znasz ją od niedawna, panie? — zapytał jeden z bliżej siedzących. __Pokładnie od wczorajszej nocy. Na to wyznanie zapadła całkowita cisza. Rycerze spoglądali jeden na drugiego, a w oczach wszystkich malowało się bezbrzeżne zdumi' emie. — 240 — Słowa, które usłyszeli z ust Fianna były tak dziwaczne i tak niepojęte, tak nie pasujące do jego charakteru, do tego wszystkiego co dotychczas czynił, że jego drużynnicy już nie bardzo wiedzieli — prawdę rzecze, czy może kpi z nich. I wówczas Fiann zdecydował się opowiedzieć wszystko o swym przedziwnym spotkaniu z Savą. O tym, iż poznał ją pod postacią łani, która, gdy księżyc wspiął się na nieboskłon, odzyskała ludzkie kształty i przyszła do niego. O Czarnym Druidzie, prześladowcy dziewczęcia i o wszystkich nieszczęściach jakie ją spotkały. Słysząc o podłości czarownika, rycerze zgrzytali zębami, szukali odruchowo rękojeści mieczy, a z ich oczu sypały się groźne skry. Och, jeśliby teraz druid wpadł w ich ręce! Nawet najpotężniejsze zaklęcia i czary nie uratowałyby go od śmierci! Wiele podłości bowiem mogli wojownicy z drużny Fianna wybaczyć innym, ale tej jednej — prześladowania niewinnej dziewczyny — nigdy! I ów, który poważył nię na to, nie mógłby spodziewać się od nich litości. A potem? Potem były zaślubiny, było weselisko. Dostatek mięsiwa, złocistego piwa, krzepkiego miodu, chleba i sera — tego wszystkiego każdy miał do syta. Zabawy trwały i wielkie obżarstwo przez cały tydzień, tak jak przystało czynić bogatemu panu. O tym weselisku okoliczni kmiotkowie przez długie lata śpiewali ballady, bo i dla nich znalazło się w warowni i miejsce, i jadło, i nie jedna beczka tęgiego marcowego piwa, co pieniąc się przelewało przez brzegi kufli. W czasie, gdy inni się weselili, bądź napychali brzuchy, Fiann i Sava, zapatrzeni w siebie rozmiłowanymi oczyma nie opuszczali się ani na chwilę. Ciągle szeptali sobie czułe słówka, nie szczędzili uścisków i słodkich pocałunków. Poznali smak uczucia zwanego miłością i smak małżeńskiego szczęścia jednoczącego dwoje ludzi tak, że jedno bez drugiego żyć już nie potrafi. Dnie upływały im jasne i pełne wesela. Trzymając się za ręce lubili obchodzić wały warowni wokoło, lubili przesiadywać pod koronami starych lip, których kwiecie syciło słodko-miodowym zapachem powietrze, lubili wsłuchiwać się w poszum wietrzyku i brzęczenie pszczół. 16 — Baśnie... — 241 — Woje z drużyny Fianna złościli się nieco, że ich wódz zaniedbał rycerskie rzemiosło, że przestały go bawić łowy, szermiercze zapasy, że nad to wszystko wolał ustawicznie przebywać u boku tej, którą z głębi serca pokochał. Przecież szczęście Fianna i Savy nie trwało zbyt długo, bo tak już zwykle bywa na tym świecie, że to co dobre nietrwałe jest jak życie zerwanego kwiatu, zaś ból i cierpienie długi mają żywot. Oto któregoś dnia, gdy po obiedzie małżonkowie zażywali cienia skryci pod koroną ogromnego wiązu, do bramy warowni zastukał jeden z wojowników. Był on zwiastunem bardzo złej nowiny. — Wrogowie wylądowali na brzegach Erynu! — krzyczał już z daleka. Sformowali wojenny szyk i idą w głąb kraju. Mordują, rabują i palą wsie, które napotykają na swym szlaku. Prędko wodzu! Nie ma na co czekać! Przywdziewajmy zbroje i ruszajmy w pole! Dajmy opór najeźdźcom, przepędźmy ich precz z naszego ojczystego kraju. Pobladł Fiann, zazgrzytał zębami. Wściekłość omal nie rozerwała mu piersi. Zadął w róg bojowy i gdy całe rycerstwo stało przed nim, oznajmiwszy im o wojnie, kazał nakładać zbroje i wsiadać na konie. Sam też pobiegł do zamku, przygotować się do walki. A gdy wyszedł w szyszaku na głowie, z mieczem przypasanym do boku, zbliżył się do Savy, która zapłakana rzuciła mu się na szyję. '¦— Nie płacz moja miła. Szkoda twoich łez na rzecz tak błahą! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Precz przepędzimy tych co najechali naszą świętą ziemię. — A jeśli, mój panie i mężu, jakieś nieszczęście cię spotka? Nie zniosłabym tego, serce pękłoby mi z żalu. Wierz mi, że nie umiałabym już żyć bez ciebie! — Na wojnie wszystko może się przydarzyć. O mnie się jednak nie musisz lękać. Pokąd mam swój miecz w dłoni, nie straszni mi wrogowie. Wyciągnął broń z pochwy, a klinga zalśniła, odbijając promienie słoneczne. — Spójrz, moja droga. Czy widzisz znaki na żelaźcu miecza? To magiczne znaki. One mnie bronią przed ciosami nieprzyjaciół. Zatem — jak widzisz — ja będę bezpieczny. Lękam się jedynie o ciebie, najdroż- — 242 — sza. Lękam się, że moją nieobecność może wykorzystać wstrętny Czarny Druid. Sądzę, że bez wątpienia — dowiedziawszy się o mej nieobecności w warowni — zapragnie odzyskać swoją nad tobą władzę. Pamiętaj zatem: Pod żadnym pozorem nie wychodź nigdy poza obwałowania. Choćby nawet posłańcy jeden po drugim przybywali w moim imieniu i żądali byś z nimi się udała. Nie słuchaj tych żądań! Czy przyrzekasz, iż będziesz posłuszna, że nie narazisz na szwank swej osoby? Wiedz moja miła, że ja bez ciebie żyć bym nie umiał. * * * Dla Savy dnie wlokły się długie i smutne. Każdego popołudnia stawała w pobliżu bramy i z utęsknieniem w oczach wypatrywała czyż jej małżonek, z rycerską drużyną, nie wraca aby w domowe pielesze. Droga jednakże, nieodmiennie, aż po horyzont, była pusta. Czasem tylko wędrował nią żebrak czy kmieć jakiś, zdążający do swojej zagrody. Aż oto, któregoś wieczora, gdy powietrze jęło szarzeć, chociaż wciąż jeszcze było dość widno, Sava spostrzegła, że ku głównej bramie zbliża się samotny mężczyzna, przed którym biegną dwa psy. Wytężyła wzrok — ach! tak! — głos serca jej nie zawiódł. Oto ujrzała swego małżonka, który zobaczywszy ją, już z daleka dawał jej podniesioną dłonią pozdrowienie. Dwa psy zaś to nieodłączni jego towarzysze: Bran i Sgeolaun. One również na widok swej pani jęły skomleć z radości, przypadając brzuchmi do ziemi, uderzając ogonami po bokach. Zapomniała niewiasta o tym, o czym na odjezdnym mówił jej małżonek. Jego słowa uleciały z pamięci. Widząc że ów, który się zbliża do zamku, ma postać Fianna, nie zwlekając rozwarła bramę na całą szerokość i rozpostarłszy ramiona, z uśmiechem na ustach wybiegła mu na spotkanie. Próżno słudzy zamkowi, którzy to widzieli, krzyczeli za swą panią by się zatrzymała, by co rychlej wracała do twierdzy. Głucha na ich głosy biegła ku temu, który przystanąwszy oczekiwał spotkania z niewiastą. Lecz cóż to? W chwili, gdy go objęła rękoma za szyję, w jednym mgnieniu oka postura tego, który łudząco przypominał Fianna, uległa jakiejś przedziwnej przemianie. — 243 — Skurczyła się, cera z bia}ej staJa się smagła> złociste włosy przemieniły się w czarne niczym ski^ Rruka Uśmiał się mężczyzna chrapliwie, wysunął z rękawa ^dżkę leszczynową pokrytą magicznymi znakami i dotknąwszy nią ^^ kobiety na powrót przemienił ją w łanię. Tak, Czarny Druid dostaj , podStępem! Znów się znalazła bezbronna w mocy czarownika. Podoblfie jak przeistoczył się mężczyzna, również i psy zmieniły swe ks*tałt przeistaczając się w dwa groźne wilki i jęły kąsać biedne wylękni gdzież to moja Sava? - zapytał. W głosie dało się wyczuć niepokój. Najstarszy ze sług, taki któ przed wieloma laty piastował jeszcze ojca obecnego pana, upad} przed nim na aemię, ręce wyciągnął w błagalnym geście: — 244 — — Daruj! Daruj Fianie! nie ustrzegliśmy twojej gołąbki. Nie masz jej, nie masz już pomiędzy nami! — Jak to się stało? — z kamienną twarzą zapytał wódz, chociaż widać było, że zaciskając pięści sili się na spokój. Tamuje łzy cisnące mu się pod powieki, łzy które nie przystoją rycerzowi zaprawionemu w bojach. — Dopadł jej Czarny Druid, gdy wyszła za bramę... Starzec dokładnie opowiedział przebieg całego zdarzenia, a Fiann pochyliwszy się ku końskiej szyi, ukrywszy twarz w dłoniach, w milczeniu słuchał tych słów. — Nie winie żadnego z was — zwrócił się do służby, gdy stary skończył już opowieść. — Widać tak, a nie inaczej musiało być. Cóż, stało się. Ale przecież musimy odszukać tę, która posiadła me serce na wieki. — Bądź pewny wodzu, że cię nie opuścimy! — zawołał jeden z wojowników. — Tak! Tak! Pójdziemy z tobą, choćby na kraj świata! — krzyknęli zgodnym chórem pozostali rycerze. — A jeśli uda się nam dopaść Czarnego Druida, biada mu! Nikt i nic nie będzie wówczas w stanie uratować życia tej bestii w powłoce człowieczego ciała. — Jak dawno druid uprowadził Savę? — zapytał Fiann zamkowej służby. — Cóż, jutro minie równo dwie niedziele. — Zatem moi bracia i towarzysze, nie możemy zbyt długo zwlekać. Któż wie, jak daleko mogli się już oddalić od tego miejsca. Dobrze byłoby, nie ociągając się, udać na poszukiwania. Myślę, że dzisiaj odpoczniemy po trudach wojaczki, damy też koniom odetchnąć i podkarmimy je sytnym owsianym ziarnem. Jutro zaś, skoro świt, ruszamy na poszukiwania. Skoro brzask zaróżowił nieboskłon, cała drużyna Fianna zebrała się na dziedzińcu warowni. — Słuchajcie przyjaciele! — przemówił do nich pan i przywódca. — Podzielimy się na grupy, rozproszymy po kraju i rozpoczniemy dokładne poszukiwania. Pamiętajcie, że moja małżonka, a wasza pani nie ma już człowieczych kształtów. Gdybyście zatem napotkali białą łanię, postarajcie się schwytać ją, nie czyniąc jej krzywdy i co rychlej wrócić ze — 245 — zwierzęciem do warowni, bo tylko tu może odzyskać przyrodzoną postać. Co macie czynić, gdybyście natknęli się na podłego Czarnego Druida, nie muszę chyba wyjaśniać? — Och! Gdybyśmy go tylko mogli dopaść!!! — ozwały się liczne głosy. I stało się tak, jak Fian zaplanował. Grupki rycerzy rozbiegły się po kraju. Przeszukiwały wnętrze wyspy i jej wybrzeża. Przeczesywały rozległe wrzosowiska, jary i rozpadliny. Dotarli — zda się — wszędzie, do najbardziej opuszczonych miejsc, gdzie raczej nie stąpnęła człowiecza stopa. Niestety — na próżno! Mijały tygodnie, przemijały miesiące, zmieniały się pory roku, a nikt z towarzyszy Fianna nie wpadł nawet na ślad zaginionej Savy. I gdy wreszcie minęło lat siedem, a rany w sercu wodza powstałe po stracie ukochanej żony nieco się zabliźniły, chociaż wciąż odczuwał ból i tęsknotę, odrzekł, że pora zaprzestać poszukiwań, że uczyniono co w ludzkiej mocy, aby uratować piękną Savę. Życie w zamczysku zatem powoli powróciło w dawne nurty. Znów' ćwiczono się w rycerskim rzemiośle, znów pozwolono wędrownym poetom i minstrelom umilać uczty odbywające się w warowni, znów polowano śród lasów i na wrzosowiskach. Tylko na twarzy Fianna nigdy więcej nie ujrzano uśmiechu. Stał się milczący, zamknięty w sobie, ponury. Nie brał udziału w ogólnych zabawach, trzymając się całkiem na uboczu i oddając niewesołym myślom. Od jednej tylko nie stronił rozrywki — od polowań. I stało się podczas jednego z nich, że Fiann samotnie zapuścił się do dzikiej skalistej dolinki. Zwierzę, które gonił mając nadzieję ubić je strzałą z łuku, gdzieś się zapodziało, lecz za to, zgoła niespodzianie, zobaczył kogoś, kogo najmniej spodziewał się zobaczyć. Oto z niewielkiej pieczary wyszedł ku niemu mały chłopiec, liczący — po wyglądzie sądząc — nie więcej niż siedem wiosen. Przyjrzał mu się Fiann bacznie. Raz, drugi i trzeci serce w piersiach zabiło mu żywiej. W twarzy malca ujrzał wierne odbicie rysów ukochanej Savy. Podobieństwo do tej, którą całym swym sercem ukochał, było tak ogromne, iż wódz nie wątpił, że ma przed sobą jej syna. Jej syna, a być może także i... swojego? — 246 — Nie mogąc powstrzymać łez porwał dziecko w ramiona, przycisnął go z mocą do serca, obsypał pocałunkami, nie szczędził mu pieszczot. Próbował też dowiedzieć się czegoś od malca. Jednakże był on dziki i nie pojmował słów ludzkiej mowy. Posadził Fiann chłopaka przed sobą na końskim grzbiecie i powiózł do warowni. A gdy minęło nieco czasu, gdy się mały dzikus i oswoił, i nauczył mówić, dopiero wówczas mógł się wódz dowiedzieć czegoś o wcześniejszym jego życiu na pustkowiu. Lecz ów niewiele miał do powiedzenia. Pamiętał tylko jedno, że w zapomnianej dolinie mieszkał z białą łanią. Czasami jeszcze przychodził do nich groźny mężczyzna o smagłej cerze, kruczoczarnych włosach i palącym wejrzeniu, który niemiłosiernie bił łanię, nie zważając przy tym na płacz dziecka. Aż któregoś dnia zabrał piękne zwierzę ze sobą, chociaż opierało się z całych sił, żałośnie spoglądając na malca, którego musiało wbrew woli opuścić. Chłopiec by umarł z głodu bez wątpienia, gdyby w samą porę nie znalazł go Fiann. Teraz wódz już nie miał żadnych wątpliwości, że ową łanią była jego ukochana Sava, jej prześladowcą Czarny Druid, zaś odnaleziony chłopiec jego własnym synem, który się począł w chwilach szczęścia, gdy wraz z małżonką mieszkali pospołu w warowni na Wzgórzu Allena. Nadawszy tedy synowi imię Oisin, uczynił go prawowitym dziedzicem i swoim następcą. Od tamtej pory w zachowaniu Fianna zaszła zmiana na lepsze. Gdy patrzył na Oisina uśmiech rozjaśniał tę surową twarz. Przygoda króla Henry'ego baśń na motywach starej angielskiej ballady "ziało się to dawno temu w zielonej, wesołej Anglii, w czasach kiedy na świecie nietrudno było spotkać gnomy, czarnoksiężników, wiedźmy, czy dobre wróżki. Zatem działo się to w czasach, kiedy życie, chociaż może bardziej proste i surowe, było przecież ciekawsze, a i nietrudno też było przeżyć ciekawą przygodę. Otóż właśnie wówczas przed wielu, wielu laty, dobry król Henry znudzony dworskim życiem, postanowił przewietrzyć się nieco, dać głowie odpocząć od ustawicznego rozpamiętywania o tym, jakby tu najroz-sądniej rządzić krajem, żeby rósł w potęgę, a sąsiedzi nie mieli odwagi go napaść. Pomyślał monarcha, że najlepiej wypocznie w kniei, gdy zasadzi się na odyńca, albo pogoni za rosłym jeleniem. Ponieważ ranek wstał rześki, słońce świeciło wesoło, skrząc się w kropelkach rosy osiadłych na źdźbłach traw w królewskim ogrodzie, ptaki śpiewały radośnie w koronach drzew, a leciuchny, ledwo wyczuwalny wiaterek przeganiał precz spiekotę i upał, władca zwołał swoich dworzan i oznajmił, że nie zwlekając, zaraz po śniadaniu, wyruszą na łowy. Cieszyli się lordowie, bo i im dokuczała monotonia pałacowego życia, a że wielu z nich były to chłopy na schwał, a nie lalusie i paniczyki, radość ich nie miała granic, iż oto przyjdzie zakosztować prawdziwie męskiej rozrywki. I nim słoneczne promienie zdążyły osuszyć rosę błyszczącą na źdźbłach i kwiatach, drużyna w gotowości czekała na swego monarchę. Konie niecierpliwie grzebały kopytami, od czasu do czasu rżąc z cicha i potrząsając grzywami. Król Henry wyszedł z zamku, dosiadł mlecznobiałego ogiera — swego ulubieńca — i trąciwszy go z lekka ostrogami, pocwałował drogą wiodącą ku lasom rozciągającym się nieopodal stolicy. — 248 — Ach, jak było wspaniale. Pęd upajał władcę, przymusił zatem konia do szybkiego biegu, a ponieważ nikt więcej nie miał tak rączego wierzchowca, rychło król odsądził się od swojej drużyny, zostawiając ją za którymś tam zakrętem polnej drogi, grubo okrytej kurzem. Gdy wjechał pomiędzy pierwsze drzewa puszczy, zwolnił i poprowadził teraz konia stępa. Odwieczny las onieśmielał go nieco. Miał w sobie coś z majestatu gotyckiej katedry, która strzelistością swych murów i wież zdawała się nurzać w błękitach firmamentu. Tutaj, w puszczy, prawiekowe olbrzymy o grubych, wysmukłych pniach wspinały się wysoko, wysoko... Wokół panowała cudowna, kojąca cisza, podkreślana tylko lekkuchnym szmerem gałęzi ocierających się o siebie i śpiewem ptaków, który niczym nie ustępował pięknu chorałów gregoriańskich, jakie mnisi śpiewali o jutrzni. Naraz — zaszeleściło coś śród krzewów, i król wypatrzył dorodnego jelenia o potężnym wieńcu rogów na głowie. Czarodziejski nastrój prysł. Zagrała w monarszych żyłach krew myśliwego. Zdjął z pleców łuk, wydobył z kołczanu smukłą strzałę zakończoną ostrym żelaznym grotem, o bełcie z czaplich piór, wymierzył i strzelił, zadzwoniła cięciwa radośnie, gdy wypuszczał ją z palców, potężny jeleń ugodzony boleśnie nie upadł jednak lecz uderzywszy racicami o ziemię, popędził przed siebie, znacząc ślad ucieczki posoką rozpryskującą się wokół. Pogoń nie trwała długo. Ot, ze dwie godziny może. Wreszcie król Henry dopadł zwierzę. Dobił je oszczepem i spętawszy rzemieniami nogi, przytroczył do końskiego grzbietu. Sam nie wskoczył już na siodło i wiódł wierzchowca za uzdę, nie chcąc zmęczonemu stworzeniu przydawać jeszcze i swego ciężaru do wagi jelenia. Miało się pod wieczór i Henry rad byłby co rychlej wydostać się z lasu. Nie uśmiechało mu się bowiem noclegowisko w wykrocie, na posłaniu z mchu i paproci. Przyspieszył zatem kroku, licząc że trakt wiodący ku stolicy winien osiągnąć nim jeszcze słońce skryje się na dobre poza linią widnokręgu. Aż oto naraz, poza gęstwiną szeroko rozrośniętych krzaków, zamajaczył mu kształt jakiś zwalisty, przypominający bez ochyby chatę. Zaciekawiło go to, skręcił więc ze ścieżki, którą podążał ku gościńcowi — 249 — i minąwszy zarośla ujrzał coś, czego raczej w tej części lasu nie spodziewał się ujrzeć. Oto stał przed domem. Bardzo starym domem. Modrzewiowe bale, z których ongiś zbudowali go cieśle, krzepkie jeszcze były z wyglądu, wszakże w istocie spróchniałe, na dodatek gęsto pokrywał je mech, a ze szpar pomiędzy bierwionami tu i ówdzie wyrastała kępa zielska. Krokwie powyginały się, brakowało wielu gontów, tak iż cały dach dziurawy był niczym rzeszoto. Obrazu całości dopełniały maleńkie okienka i wykoślawione drzwi, które zgoła nie broniły dostępu do wnętrza. Podszedł ku nim król, pchnął ręką, a one, z przeraźliwym skrzypieniem przerdzewiałych zawias, rozwarły się na całą szerokość. Zawahał się władca co dalej czynić: wracać do stolicy, czy raczej może zbadać ową chatę, która inocno go zaintrygowała. „— Ostatecznie — pomyślał — mogę w niej przenocować. Mam płaszcz, zatem będzie się czym przykryć. Zamiast poduszki posłuży mi siodło. Upiekę sobie kawał jeleniego mięsa nad ogniskiem, a zapiję to przednim winem, które wiozę w pękatym bukłaku. Zawszeć to ciekawa przygoda przenocować w samotnej, zrujnowanej chacie w środku lasu, nie wiedzieć przez kogo ni kiedy wzniesionej. A może przyśni mi się tu coś niezwykłego?" Jak postanowił, tak też uczynił. Wciągnął do sieni ubitego jelenia, rozsiodłał konia, spętał go i puścił na bujną słodką trawę jakiej nie brakowało wokół domostwa, żeby stworzenie po całym dniu wysiłku mogło odpocząć i do syta napełnić pusty brzuch. Sam zaś gwizdnął na psy, które przez cały czas towarzyszyły mu w pogoni za jeleniem, posadził sobie sokoła na ręce, bukłak z winem wziął w drugą i wszedł do wnętrza największej izby tego obszernego domostwa. Rozejrzał się bacznie dokoła. W powietrzu czuć było grzyb i stęchli-znę. Zbutwiała, przegniła podłoga załamywała się pod jego stopami. W rogu izby dostrzegł kominek umurowany z polnych kamieni. Ucieszył się na jego widok, bo mógł zeń skorzystać i roznieciwszy ogień, tutaj przyrządzić pieczeń, na którą coraz bardziej ciekła mu ślina. Pośrodku izby stał jeszcze wielki dębowy stół, brudny i zakurzony niemiłosiernie, a wokół niego proste zydle tak samo jak i on brudne. — 250 — Przy ścianie zaś, pod jednym z okienek, łoże obszerne, które mógł wymościć mchem i jedliną. Zatem właściwie niczego nie brakowało władcy. Nałamał suchych gałęzi, nazbierał chrustu, zniósł wielki stos paliwa do wnętrza domostwa, wykroił sporj kawał jeleniej szynki, nadział go na zaimprowizowany rożen, który wystrugał z gałęzi jałowca i już—już miał się zabierać do przygotowywania wieczerzy, gdy oto naraz, nie wiedzieć skąd, czy ze zbutwiałych ścian, czy też spod spróchniałej podłogi, wypełzło ohydne monstrum o kobiecych kształtach. Jej szpetota była przerażająca i wprost trudno ją opisać. Wielka, zwalista, potężna, wysoka baba, o sinofioletowej gębie z rzadka porosłej krótką siwą szczecią, na brodzie, policzkach, a nawet na czole. Zęby miała niczym słupy, nos podobny da maczugi, zaś długie, skołtunione włosy, niemiłosierne brudne i tłuste, pozlepiane w strąki, opadały jej na plecy i ramiona. Stanęła przed królem okryta jakimś starym łachmanem. Postrzępionym i nie mniej brudnym niżeli jej ciało, które miejscami przeświecało przez niezałatane dziury. Władca na ów widok zrazu się przestraszył, lecz później pojąwszy, że z człowiekiem, tyle że paskudnym, sprawa, ze wstrętem odwrócił głowę, nie chcąc patrzyć na szkaradę i jednocześnie myśląc, że chociaż noc już się zbliża, lepiej będzie czym prędzej ruszać w drogę ku stolicy, nawet jeśliby przyszło mu jechać o głodzie i po ciemku, niżeli mieć noclegowi-sko pod wspólnym dachem z ową przerażającą maszkarą. Tymczasem ona zaśmiała się chrapliwie. Jej śmiech przypominał nieco końskie rżenie, w niczym natomiast śmiech zwyczajnej ludzkiej istoty, a potem rzekła: — Ej, ty! Piękny panie! Widzę żeś rycerz, a brak ci dworności! Czyżbyś oślepł? masz przed sobą damę! Nie byłbyś łaskaw się przedstawić? Owe słowa przypomniały monarsze, iż jako pasowany rycerz, winien jest damom zawsze cześć i uwielbienie. Wszak przysiągł kiedyś, że bronić je będzie i wspomagać w potrzebie. Przezwyciężając zatem wstręt w sobie, jak na prawego rycerza przystało, skłonił się dwornie, pozdrowił ją grzecznie i rzekł: — Jestem król Henry, władca tejlcrainy. — 2)1 — T — Ho, ho — znów roześmiała się poczwara. — Ach! Cóż za zaszczyt gościć w moich skromnych progach samego monarchę! Jeszczem kogoś takiego nigdy tu nie miała! Umilkła, wpatrując się w królewską twarz kaprawymi, przekrwionymi oczkami, a potem dodała: — Przecież słyszałam i ja o tobie, choć mieszkam w tej głuszy. Podobno panie przed kilkoma laty ślub uczyniłeś, że żadnej niewieście nie odmówisz, że jeśli któraś z naszego rodzaju prosić cię będzie, nigdy nie odmówisz. Chyba żeby spełnienie tej prośby nie leżało w ludzkiej mocy? — zapytała wiedźma. — Tak, to prawda. Lecz zanim pani mnie o coś poprosisz, przyjmij mój płaszcz w podarunku. Twoje odzienie nie wygląda pięknie i raczej nie przystoi damie. Rzekłszy to, podał jej płaszcz wspaniały, z drogocennej błękitnej uszyty tkaniny, zdobny drogimi kamieniami, lamowany gronostajowym futrem. O, zaiste! Wspaniały był to dar i wielce kosztowny! Ale poczwara jakby nie zauważyła tego. Zarzuciła płaszcz na ramiona, nie rzekłszy ni słowa podzięki i wychrypiała: — Skoroś przysiągł, że nigdy nie odmówisz damie, mam królu Henry takie oto życzenie: — Słucham cię pani. O ile to w mojej mocy, życzenie wypełnię. — Zatem nakarm mnie, panie, bom okrutnie głodna. Niczego jednak nie chcę jeść prócz mięsa! Wciągnął więc monarcha do izby jelenia, lecz nim zdążył wyjąć z pochwy nóż myśliwski, aby oprawić zwierzę, by móc wyciąć zeń drugą porcję i przyrządzić smakowitą pieczeń, potworna baba odepchnęła go na bok. Rzuciła się na jelenia i rwąc z ogromną siłą kawały mięsa, pożarła go całego na surowo, zostawiając jedynie skórę z sierścią i wyssane kości. Patrzył na owo widowisko król ze zdumieniem. Nie spodziewał się ujrzeć czegoś podobnego. Przecież tym mięsiwem można było nakarmić kilkunastu mężczyzn. Nie dane przecież było mu ochłonąć, gdy jędza ryknęła znowu wielkim głosem: — Mało! Mało! Mój panie, zbyt mało! Jeśli nie chcesz na gniew się narazić, daj mi więcej mięsa! — 252 — na- — Niestety, pani, nie ma ani kęsa. Skąd o tej porze mam zdc^w coś więcej? — Ech! Głupcze! Mięsa, albo ciebie pożrę! Albo nie, zabij konia! — Nie, pani! — oburzył się władca. — Nie?! Jakże prędko królu zapomniałeś swego ślubowania! karmić mnie mięsem przekracza twoje ludzkie możliwości?! Zawstydził się Henry i nie rzekłszy już ni słowa więcej, z chaty, a po paru chwilach wciągnął do wnętrza swego ka, który nie tylko wierzchowcem był mu, lecz i przyjacielem. Potworna baba, tak jak i jelenia, pożarła konia na surowo, tylu , rę zostawiła i wyssane kości. Wszakże nie koniec był to jej q. djlei uczty. Przełknąwszy ostatni kęs koniny, zażądała psów, a gdy i qne podzieliły los poprzednich zwierząt, na samym końcu pożarła sokoi *ja-wet nie zadawszy sobie trudu, żeby wpierw obrać go z piór. Gdy już potężny głód swój nasyciła, rzekła: — A teraz mnie napój, mój panie! Więc król widząc, iż baba nie zadowoli się wodą, podał jej swq- oOa-sły bułak z winem. Ona zaś, mimo że trunku starczyłoby dla ex T^Ch wcale tęgich biboszy, wszystko wychyliła, osuszyła bukłak d^ dla monarchy nie zostawiwszy ni jednej kropelki. Zaiste, miła perspektywa rysowała się przed królem! Noc \ chłej, wpół zbutwiałej chacie, pod jednym dachem ze szkaradną Ztfft, a na dodatek nie mogąc zaspokoić ni głodu, ni pragnienia. Jeszc^ mji_ sza perspektywa zaś czekała go rankiem następnego dnia. Podf.<-czczo i na piechotę do dosyć odległej stolicy. Przysiadł Henry na skraju zniszczonego łoża. Ukrył twarz ^ ^. niach, rozmyślając czy kłaść się wypada, czy też winien cierpliwjp kać, aż gospodyni tej nędznej rudery pierwsza na spoczynek sk ~ą& O ile się uda! Na razie bowiem nic nie wskazywało na to, by ^ xia}a o śnie. Oto stanęła na wprost władcy, dłońmi niczym bochny razQ eao chleba wsparła się pod boki i w takie ozwała się słowa: — 253 — — Przyodziałeś mnie, panie. Dałeś jeść i napoiłeś. Postąpiłeś szlachetnie i wielkodusznie, jak prawemu rycerzowi postąpić wypadło. Zasłużyłeś na pochwałę. Ale... — Co, ale?...— zaniepokoił się król, jakby przeczuwając, że to wcale nie koniec udręki i zaraz posłyszy następne żądanie. — Ale mam jeszcze jedną prośbę i chcę byś ją wypełnił. — Jakaż to prośba? Czy idzie o rzecz trudną? — Et, ta będzie najprostsza. Zwyczajna drobnostka! — Mów zatem śmiało — król powstał i skłonił się dwornie. — Jeśli drobnostka i jeśli istotnie w mojej mocy leży, oczywiście rzecz spełnię ochoczo. — Nie zapominaj, coś, panie, ślubował! Wiedźma podniosła do góry wskazujący palec, jakby dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów. — Zatem, mój panie. Zatem chcę jeszcze jednego. Chcę żebyś, panie, natychmiast, tu i teraz, przysiągł mi miłość, wierność małżeńską, a gdy nadarzy się sposobna chwila, dopełnimy formalności przed obliczem księdza. Chcę jednak przecież, ażebyś od teraz, skoro wypowiesz słowa przysięgi małżeńskiej, miał mnie za swoją prawą i jedyną żonę. To już naprawdę życzenie ostatnie i więcej ich nie będzie. Pobladł król, posłyszawszy owe słowa. Zimny pot go oblał, a jednocześnie w piersi poczuł dziwny ucisk. O czymś podobnym nawet śnić by nie chciał, nie mówiąc, że miałby przeżyć to na jawie! Spojrzał na wiedźmę przerażonym wzrokiem. Stała przed nim nieruchoma, wciąż unosząc ku górze wskazujący palec. Westchnął ciężko. Niestety, nie miał żadnego wyboru. Jako prawy rycerz nie mógł odmówić prośbie damy, choćby nawet była tak szkaradna, jak ta tutaj. Tym bardziej przecież nie mógł jej odmówić, wspominając ślub, który uczynił przed laty. Oto jak rzecz cała wyglądała. Owszem, mógł uciec, zostawić poczwarę. Mógł machnąć ręką na swe ślubowanie, bo nie można wymagać od człowieka więcej niż może udźwignąć! Takie oto myśli kłębiły się mu pod czaszką. Ale jednak przecież, natrętna i najgłośniejsza z nich wszystkich, przypominała o honorze. — 254 — Nie, jego nie mógł narazić na szwank! Rycerz bez honoru! Ba! Król bez honoru! To już lepiej byłoby śmierć ponieść! Ta jednak nie ma zwyczaju przychodzić na zawołanie. Zatem? Zatem cóż pozostało królowi? Z ciężkim westchnieniem podszedł do maszkary i wziąwszy jej ohydną rękę w swoją dłoń, z mocą i dobitnie wypowiedział słowa małżeńskiej przysięgi. Przyrzekł jej miłość i wierność, i uszanowanie aż po kres żywota. A skoro dopowiedział ostatnie słowo, zamknął oczy, z całej siły zacisnął powieki. By przypieczętować ceremoniał, musiał bowiem jeszcze dać pocałunek tej, którą wziął za żonę. Wolał to uczynić nie patrząc na okropną gębę. Zresztą, do pocałunku tego wcale się nie kwapił. Raczej czekał, aż to poczwara go pocałuje. I nie pomylił się, bo naraz na wargach poczuł leciuchne muśnięcie. Tak lekkie, jak dotknięcie skrzydła motyla. Owo zdawało mu się dziwne. Miękkie i delikatne usta otarły się o niego. Nie poczuł wcale kłującej szczeci na skórze ani smrodliwego oddechu z przerażającej gęby. Otwarł oczy zdziwiony i... oniemiał z zachwytu! Ta którą widział zanim przysięgał jej wierność, ta która wyglądała niczym przerażający majak, brudna, ohydna, szpetna i cuchnąca — gdzieś znikła! Nie pozostało po niej ani śladu! U boku króla stała śliczna panna. Jej złote, kunsztownie trefione włosy, niczym drogocenny płaszcz skrywały plecy. W oczach, zdało się, był zaklęty cały błękit nieba. Skórę miała mlecznobiałej barwy, delikatną i wypielęgnowaną. Jej jedwabna, koloru morskiej wody suknia, szyta perłami i srebrem, wydzielała zapach ambry i wschodnich wonności. Wyciągnął król ręce ku dziewczynie, nie wiedząc czy to żywa istota czy ułuda, lękając się, że może zniknąć. Panna skromnie opuściła oczy. — Nie lękaj się, mój mężu. Nie odejdę od ciebie. Wszak przyrzekliśmy sobie wierność aż do śmierci? — Kim jesteś? Kim jesteś, cudna? Czy śnię, czy na jawie widzę cię dziewczyno? Przecież jeszcze niedawno, tu u mego boku, stała szkaradna baba — potwór. Gdzież ta się podziała? — Ja nią byłam, mój panie... — Ty?! Lecz cóż się stało, że tak znagła odmieniłaś postać? — 255 — I — To twoja zasługa*. Widzisz, panie, muszę choćby krótko, opowiedzieć ci nieco o sofcie. Jestem córką potężnego władcy zamorskiej krainy. Urodziłam się iv pięknym pałacu, jadałam na srebrze i złocie, sypiałam na najdro»ż$zych tkaninach. Jak widzisz, nie brakło mi też urody. Niestety... brakło mi rozsądku, skromności i ludzkiego serca. Otóż, głupia i pusta, widząc że wielu dzielnych, prawych rycerzy: hrabiów, markizów i książąt kocha się we mnie, z ich uczuć uczyniłam sobie zabawkę. Gdy któryś wyznał mi miłość, prosząc bym oddała mu rękę, ja oczywiście 2ayi0 takich, którzy się godzili, byle by móc swój los związać z moim losem- Wszakże gdy przybyli do mnie po wypełnieniu takich czy innych poieccn, ja zawsze ich wykpiwałem i pędziłam precz. Żadnemu z zalotnikfiw nie dotrzymałam danego słowa. Czas płynął, upfyw^fy lata, mój ojciec-król martwił się tym bardzo. Prócz mnie nie rniał innego dziedzica. Chciał mnie wydać za mąż, aby przynajmniej doCzekać się wnuka. Ale ja nie miałam Namiaru odmienić swego postępowania. I nadszedł czas, gdy miarka złego się przebrała. Gdy jednemu z rycerzy zabiegających o me względy, z rozpaczy iż go odtrąciłam, chociaż wykonał wszystkie rozkazy, Pękło, serce. Na me nieszczęście był ów rycerz wychowańcem królowej elfów, która włada Zaczarowaną Krainą Młodości. I ona właśnie na wieść o śmierci swego ulubieńca, jn$Zcząc się okrutnie — chociaż sprawiedliwość czyniąc, muszę to przygnać — klątwę rzuciła na mnie, przemieniając w poczwarę, którąś poztiał przybywszy do tej oto chaty. Mało tego, podała mnie z zamku w ojczystym kraju i tutaj przeniosła, każąc żyć r^d^nie wpośród leśnej głuszy. Na koniec zaś mi powiedziała, że dawniejszy kształty i urodę mogę odzyskać tylko wówczas, gdy spotkam mężczyzn^ o tak wielkim sercu, który nawet dla poczwary i szkarady nie zawana się spełnić najwymyślniejszych nawet żądań, na koniec godząc się zostać jej mężem. Posłyszawszy te &ło^a zapłakałam gorzko. Żebrząc litości u królowej elfów, przyrzekłam odmianę życia, bom przecie nie wierzyła, iż ktokol- — 256 — wiek zechciałby mnie poślubić. Zresztą, jeśliby nawet istniał człowiek taki, to znaleźć mnie w tej głuszy było zupełnym niepodobieństwem. Cierpiałam całe lata, czekając śmierci by mnie wyzwoliła z męki, ale tej zakazano po mnie tu przychodzić... — Czy dalej jeszcze pragniesz umrzeć, moja piękna małżonko? — zapytał z uśmiechem król Henry. Spojrzała dziewczyna mu w oczy, objęła ramionami za szyję i wyszeptała: — Teraz nie, bynajmniej... U twego boku, mój najdroższy panie, chciałabym przeżyć choćby i lat tysiąc... Gdy noc minęła i nastał poranek, gdy wilgi i kosy zaczęły swój koncert, a słoneczne promienie obudziły ognie w kroplach rosy, czyniąc je piękniejszymi od najpiękniejszech brylantów, król Henry i dziewczyna powędrowali ku stolicy, trzymając się za ręce... 17 — Bośnie... Sir John i wiedźma z odwiecznego boru baśń na motywach starej angielskiej ballady JVycerz z trudem przedzierał się przez gęste podszycie prawiekowej kniei. Inny na jego miejscu byłby już dawno zrezygnował, ale nie on przecież. Dopokąd widział czerwone plamy krwi, która poznaczyła liście i zielony dywan mchu, wskazując drogę jaką przed prześladowcą umykała okaleczona łania, nie miał zamiaru zaniechać pogoni. Zaciskał w zapamiętaniu wąskie wargi i mocno dzierżąc obydwiema dłońmi cugle, z wprawą kierował rumakiem, omijając wykroty i grube konary zwieszające się miejscami aż ku ziemi prawie. Coraz częściej napotykał na całe kałuże posoki, a nie tylko na jej ro-spryski osiadłe na liściach i pędach krzewów. Widać było, że zwierzę opadało z sił i przystawało, by zaczerpnąć oddechu przed dalszą ucieczką. Sir John wiedział, że pogoń rychło się zakończy, że gdzieś na kępie paproci, albo u podnóża pnia ogromnego dębu — zobaczy leżącą nieruchomo łanię, z oczyma zmatowiałymi śmiercią, choć ciągle jeszcze wypełnionymi przerażeniem. Ta myśl podniecała go, więc ponaglał konia do szybszego marszu, coraz mniej zwracając uwagę na przeszkody. I wówczas — gdy koń draśnięty z lekka ostrogą ruszył ostrzej do przodu — poczuł tępe uderzenie w skroń. Przed oczyrna zawirowały mu różnokolorowe plamy, na tle których rozprysły się snopy srebrzystych i pozłocistych skier. A potem ogarnęła go ciemność... * * * Wracał do przytornności. Potworny ból rozsadzał mu czaszkę. Z trudem podpierając się rękoma podźwignął się na tyle, by usiąść. Dywan zrudziałego mchu złagodził upadek. Ostrożnie obmacał całe swoje ciało, a nie znalazłszy uszkodzeń, odetchnął z ulgą. Gdyby nie ów ból rozrywający mu głowę, czułby się zupełnie znośnie. Pomacał skroń, przesuwając po niej delikatnie opuszkami palców. Poza opuchliną nie wyczuł niczego. Kość była bez wątpienia cała. Zresztą, gdyby nie była, to albo by już nie żył, albo wciąż jeszcze leżał nieprzytomny. Koń pasł się spokojnie nieopodal, zagarniając do pyska giętkie, gęsto okryte sercowatymi liśćmi gałązki brzozy-niedorostka, która tutaj, pod koronami odwiecznych olbrzymów nie miała możliwości aby wyrosnąć na potężne drzewo, przebić się gałęziami ku słońcu żeby przetrwać lata i dziesiątki lat. Musiało być już późne popołudnie, bo w kniei panował szarawy półmrok, wieszczący rychłe nadejście ciemności. Rycerz zerwał sporą przygarść paprociowych liści i przyłożył je do obolałego czoła. Miły chłód przyniósł nieco ulgi, stępił ból i rozjaśnił umysł. „ — Co czynić?" — zastanawiał się. Powstał na nogi i bacznie rozejrzał się dookoła. Ta część lasu była mu zupełnie nieznana. Kolumnada wysmukłych pni rozpościerała się wokół i wokół. Zatracił poczucie kierunku, z którego przybył. Może ślady krwi łani pozwoliłyby mu odnaleźć powrotną drogę, gdyby nie to, że zmrok gęstniał z każdą chwilą bardziej i bardziej, i prawie już ich nie dostrzegał. Uniósł do ust róg myśliwski. Zadął. Zadął raz i drugi. Dźwięk niósł się daleko i powracał zwielokrotniony echem. Lecz powracał sam. Nie towarzyszył mu dźwięk innego rogu w odpowiedzi. To miejsce, w którym spadł na ziemię, nie nadawało się wcale na noclegowisko. Westchnął zatem sir John głęboko i ująwszy konia za uzdę, ruszył przed siebie szukać schowu przed chłodem nocy. Nie uszedł i stu kroków, gdy — przedarłszy się przez dość zwarty gąszcz malin poprzetykany gdzieniegdzie rozłożystymi kępami trzmieli-ny — spostrzegł starą leśną drogę, teraz już — zapewne od lat, a może i dziesięcioleci — nie uczęszczaną przez nikogo, prócz dzikiego zwierza. -258 — — 259 — Tu i tam leżały w poprzek niej zwal°ne ze starości, wpół zbutwiałe pnie, upstrzone — wyrastającymi spomiędzy spękań przepróchniałej kory — kępami zielska. Droga — chociaż na P°ty zatopiona w łanie paproci i liliowych dzwonków, dość \vyraLnie jeszcze się rysowała, wskazując kierunek, w którym mógł podążyć Zresztą, czyż miał inne wyjście? Ze wstrętem pomyślał, że znoWu by musiał przedzierać się poprzez gęstwinę splątanych gałęzi, nie wiedze dokąd w końcu trafi. Tu rozumiał jedno na pewno, iż — jeśli nawet nie wie gdzież to owa droga go zawiedzie — przynajmniej lżej mu będzie podążyć jej tropem. I rumakowi zresztą też. Tymczasem droga raptem osiągną swój kres. Gdy minął ostry zakręt, w który się zwijała, dojrzał Le oprowadziła go do rozległej polany, porosłej tylko macierzanką, nmtszkiem, niskimi kępkami dziurawca i łąkowej szałwii. Pośród płaszczyzn-y zewsząd otoczonej knieją, wznosił się na szczycie niewielkiego gliniastego wzgórka stary, wpół zrujnowany budynek — ni dwór, ni zamek, ni, pogański chram. Spośród zwalonych murów, rąocto zrujnowanych ścian, jedna tylko jedyna wieża — cała i nienaruszony umurowana z szarego kamiennego ciosu — pięła się dumnie ku górz;e. „— Och, nie całkiem nieprzychylny los jest dla mnie dzisiaj — pomyślał — skoro pozwolił mi zn&i^ć wcale znośne miejsce, w którym bez lęku, że mógłbym zmoknąć \\, cwjjeiiczonego ruinami zamku. Rosa już gęsto osiadła na ziołach. Słońc^ tknęło z firmamentu, podświetlając jedynie kłębiate obłoczki tak, że wyglądały niczym skropione krwią. W zachodniej części nieboskvł0oi)U kładły się długie smugi złota, czerwieni, fioletu i różu. Ptaki oĄpj,rawiały swoje nieszpory w koronach .0- drzew, zamierało granie świerszczy i tylko chór żabich głosów dobiegający z oddali, przybierał na sile. Sir John zaczął wspinać się na wzgórek, nie wypuszczając rzemiennej uzdy z dłoni. Koń podążał jego śladami, czasem tylko osuwając się niezdarnie i tracąc na moment równowagę, gdy kopyta trafiały na większą stromiznę. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków i znajdą się u podnóża wieży. Przystanęli na chwilę aby złapać oddech, dać odpocząć sercom. Sir John zapatrzył się w głuche, oślepłe okna wysmukłej wieżycy. I naraz... naraz... jedno z nich pojaśniało! wypełniło się blaskiem, ciepłym i złocistym, jakby poza nim ktoś rozniecił ogniki setek świec woskowych. „— Mamidło? Ułuda? Samotność rozpaliła moją wyobraźnię?" — przemknęło przez głowę wędrowca. Sir John nie dopuszczał myśli, że tu, w samym sercu głuszy, pośrodku uroczyska, którego od stuleci chyba nie deptały ludzkie stopy, mógł ktoś żyć. A jednak... Do uszu rycerza dobiegły słodkie dźwięki strun szarpanych wparaw-nymi palcami. Dźwięki układały się w melodię smętną i tkliwą. Więc ktoś tutaj mieszkał! Przyśpieszył kroku, ciągnąc gwałtownie za uzdę, aż koń zarżał, nie mogąc nadążyć za panem. * * * Postrzępiony, ale przecież jeszcze solidny łagodny trójłuk bramy wjazdowej omroczył na chwilę rycerza i konia, przesłniając im rozpłomieniony zorzami nieboskłon. Stukot podków na wielkich piaskowcowych płytach, którymi wybrukowany był obszerny dziedziniec zamczyska. Ani śladu chwastów i traw, które tak lubią się pienić w szczelinach źle dopasowanych płyt bruku, jeśli tylko człowiek nie wydepcze ich stopami. — 261 — Szeroko rozwarte solidne dębowe drzwi, gęsto nabijane pozieleniałymi od śniedzi mosiężnymi ćwiekami, zdawały się zapraszać by wejść do wieży. Sir John zaczepił uzdę wierzchowca o żelazny pierścień osadzony w murze obok piaskowcowych odrzwi i ostrożnie stawiając stopy zagłębił się w ciemność nisko sklepionego korytarza. Szedł po omacku, bacząc by nie potknąć się i nie upaść. Szedł prowadzony dźwiękami lutni dobiegającymi skądś z bliska, z bardzo bliska. Wyciągniętymi dłońmi namacał następne drzwi. Badał je palcami, aż pośród wypukłości płaskorzeźb napotkał klamkę. Nacisnął ją zrazu lekko, jakby lękając się iż spłoszy dźwięki, które go tu przywiodły, później zaś mocniej, o wiele mocniej, aż zaskrzypiała przeciągle, budząc echa, które rozniosły się po korytarzach i opustoszałych komnatach starożytnej wieży. Lutnia umilkła, za to dało się słyszeć słodko brzmiący głos niewieści: — Któż to? Któż chce tu wejść? Rycerz zdecydowanie pchnął drzwi, aż rozwarły się z trzaskiem. Jego zdumionym oczom ukazała się obszerna komnata, której ściany od góry do dołu obwieszone były drogocennymi kobiercami utkanymi kędyś hen, w tajemniczych krainach Wschodu i wielkimi oponami, na których wyobrażone były postacie ludzkie, zwierzęta, kwiaty, drzewa i kamienie. W wielkim, pociemniałym ze starości fotelu pokrytym pozłacaną skórą tłoczoną w zawiłe wzory, przy stole — arcydziele snycerskiego kunsztu — siedziała odziana w długą białą suknię gęsto haftowaną perłami i srebrem, kobieta. Jej długie jasne włosy niczym welon opadały na twarz, zakrywając ją przed wzrokiem przybysza. Wysmukłe, delikatne palce jednej dłoni dzierżyły instrument, który milczał teraz, podczas gdy palce drugiej wspierały się o struny. Sir John zatrzymał się w progu i dwornie skłoniwszy, ozwał się w te słowa: — Wybacz mi pani, że o tak niewczesnej porze zakłóciłem ci spokój. Przecież nie miej mi tego za złe. Gdym dziś rano ruszał razern. z moim królem na łowy do kniei, nie przypuszczałem nawet, że goniąc za łanią, zagubię drogę, pobłądzę i będę zmuszony noc spędzić nie w swojej sypialnej komnacie. — 262 — Kobieta nie odgarniając włosów z twafzy> ze zrozumieniem — zda się — skinęła głową. Więc rycerz dalej ciągli swą przemowę. — Podziękowałem niebu za to, że mnie przywiodło do tego zamczyska, gdzie spodziewam się znaleźć nocleg. Chyba mnie, pani, nie wypędzisz? — zagadnął z niepokojem w głosie. — Och, nie, na pewno nie! Wręcz przeciwnie panie. Bardzoś tu mile widziany... Umilkła na pewien czas, w zamyśleniu jeszcze bardziej pochylając głowę. A potem znów poczęła mówić: — Tyle lat... tyle lat nikt nie zbłądził w te strony. Nie wiesz panie rycerzu jak bardzo dokucza samotność... Więc czemuż nie porzucisz tego ponurego miejsca? Czemuż nie udasz się na dwór naszego dobrego monarchy? Mogę ci ręczyć, iż byś tam była wspaniale przyjęta, i z chęcią. — Czy aby na pewno?! Kobieta to pytanie nie wiedzieć czemu prawie wykrzyknęła, a w jej głosie dało się wychwycić nutkę gniewu i żalu, i może rozpaczy. Położyła instrument na stole, odsunęła g° od siebie, uniosła białe wypielęgnowane dłonie ku górze, smukłymi palcami rozgarnęła włosy, odkrywając twarz, którą oświetlił blask świec płonących w lichtarzach rozstawionych wokół stołu. Sir John spojrzał w jej oblicze i krzyk Srozy zamarł mu na ustach. Czegoś tak potwornego jak twarz nieznajomej nie lylko ze nie widział dotąd w swoim życiu, lecz nawet wyobrazić sobie nie umiał podobnej szkarady... Patrzył na... potwora! Twarz niewiasty o sinoczerwonawej, łuszczącej się skórze, oczach pozbawionych powiek co wygniły, spękanych wargach i brodzie porosłej czarniawą szczeciną zdawała się nie należeć do ludzkiej istoty, ale raczej do bestii, która wypełzła na powierzchnię i\^x z czeluści piekielnych. — Kim pani... jesteś?... — wyszeptał rycerz, całą siłą woli panując nad sobą, dusząc w piersiach krzyk, ściskają^ dłonie by nie drżały. — Cóż, moje imię niewiele ci powie... Ale jeśliś ciekawy... Jestem Alison Gross. —Alison Gross!... Słyszałem o tobie! JeLteś wiedźmą, co czarami się para i ludziom lubi szkodzić, bo ich nienawidzi! Opowiadała mi o tobie — 263 — niańka, kiedym był dzieckiem... A ja nie wierzyłem jej słowom! Mniemałem, że straszy, iżby wymóc na mnie posłuszeństwo!... Wiedźma z powrotem zakryła twarz rozpuszczonymi włosami i pochyliwszy nisko głowę nad blatem dębowego stołu trwała czas jakiś w bezruchu. Cisza zawisła u stropu komnaty. Jakaś niezręczna cisza. Sir John poczuł się zmieszany. Teraz wiedział, że swymi słowami sprawił pani tego zamczyska ból, na który być może wcale nie zasłużyła. Chrząknął tedy raz i drugi, jakby w ten sposób pragnął zatrzeć złe wrażenie, jakie sprawił na niewieście. Ale ona nie reagowała wcale i dopiero gdy znaczny kęs czasu upłynął, raptem powstała ze swego siedziska. — Pewnieś głodny, mój panie? Pewnie też spragniony? Jeżeli nie pogardzisz zaproszeniem wiedźmy, możesz rychło napełnić żołądek i przepłukać gardło. — Och, tak, pani... stokrotnie dziękuję... myślę iż mi wybaczysz to, że cię obraziłem?... — Cóż, panie rycerzu — Alison Gross uśmiechnęła się krzywo. — Zwyczajnam tego, iż się mnie traktuje niezbyt dwornie... Najpierw to bolało... ale teraz?... Teraz inaczej patrzę na świat i na siebie. s — Och, pani... wyjąkał sir John. • — Daj spokój, rycerzu! Daj spokój! — zawołała weselszym już głosem. — Nie trzeba mi tego współczucia. Wierz mi. To coś, czego najmniej potrzebuję. A zresztą... zresztą może istotnie ludzie mają rację, nazywając mnie wiedźmą? — Zatem? — rycerz spoglądał na panią zamczyska szeroko rozwartymi ze zdumienia i strachu oczyma. — Zatem... jakoś dalsze słowa nie mogły mu przejść przez gardło. — Zatem... istotnie parasz się czarami? Uprawiasz magię? Alison Gross roześmiała się nieszczerze: — A jeśli nawet, to i cóż? Czyż ci istotnie przeszkadza, że uprawiam magię? Daj spokój, panie! Owszem, jestem czarownicą, przecież to nie powód, by miała ostygnąć wieczerza! Szerokim gestem zaprosiła go by podążył za nią, sama zaś, dzierżąc w ręku srebrny świecznik, udała się przodem, oświetlając drogę. Nastę- — 264 — pną z komnat, tę w której teraz się znaleźli, urządzono jeszcze pyszniej, niż pierwszą. Posadzka była marmurowa, ułożona w szachownicę z czworobocz-nych płyt o barwach różowej i zielonkawej. Środek sali zajmował długi, prostokątny stół, wyrobiony z czarnego dębu, inkrustowany w arabskie wzory srebrem i macicą perłową. W wypolerowanym niby powierzchnia zwierciadła blacie, odbijało się migotliwie światło płomyków świec. U szczytu stołu rozpierał się ogromny fotel, bardziej przypominający królewski tron, niż zwyczajne siedzisko, nawet i bardzo zamożnego barona. Po bokach stołu zaś, równo ustawione były bogato rzeźbione zydle bez oparć, podobnie jak i najważniejszy mebel jadalnej komnaty, prócz ozdób wyrzezanych, również inkrustowane srebrem i masą perłową. U drewnianego, poczerniałego ze starości stropu, zwieszał się ogromny świecznik, w którym migotało ze sto chyba złocistożółtych płomyków. Ściany wykładane były częściowo boazerią, częściowao zaś obwieszane francuskimi gobelinami z wyobrażeniami ptaków, kwiatów, ogrodów i ludzkich postaci. Na całym tym ogromnym stole rozstawiono niezliczone półmiski z potrawami, których sir John, chociaż przecież żyjący na królewskim dworze, nawet nie umiałby nazwać. Były tam mięsiwa najrozmaitsze, sosy, pasztety, ciasta, owoce, a pomiędzy nimi, w bezcennych flaszach ze szkła weneckiego, przewyborne trunki — wina zamorskie, Tłoczone z gron, które dojrzewały w promieniach gorętszego niż angielskie słońca, miody złociste i pieniące się piwo. Ale pomimo takiej ilości i takiej różnorodności jedzenia, na całym obszernym stole widniało jedno, jedyne zaledwie nakrycie. Sir John ujrzawszy to, zmieszał się nieco, nie wiedząc co ma czynić, ale Alison Gross, popchnęła go leciutko w stronę zastawionego stołu i rzekła: — Jedz panie. Jedz na zdrowie! — A ty, pani? Czy nie będziesz mi towarzyszyć? — zapytał. — Nie, wybacz. Już dzisiaj wieczerzałam. Starczy, że usiądę gdzieś z boku. Lubię przyglądać się jedzącym. Nie wiem czemu, lecz sprawia — 265 — mi to przyjemność. Jeśli zechcesz, zagrani ci też na lutni, a może i zaśpiewam. Mirno> że rycerz wciąż jeszcze oszołomiony wszystkim, czego doświadczył od chwili przekroczenia murów wpół rozwalonego zamczyska, a i przestraszony nieco faktem, że tuż obok znajduje się prawdziwa czarownica, nie mógł spokojnie patrzeć na wszystkie te potrawy i napoje, którymi szczelnie zastawiono stół. Od lekkiego śniadania (na obfite nie miał czasu, bojąc się, iż mogą wyruszyć na łowy bez niego) przez cały dzień nie miał nic w ustach nrócz czystej wody z mijanych źródeł i strumieni. Wspaniały wygląd potraw i smakowite zapachy rozchodzące się wokoło, wyostrzyły jedynie jego apetyt, toteż przestał myśleć o dziwaczno-ści sytuacji w jakiej się znalazł i usiadłszy za stołem, nieomal rzucił się na jedzenie. Kosztował wszystkiego po trochu, gęsto zapijając przełykane kęsy wybornymi winami i cierpkawym, o barwie jasnego bursztynu, obficie pieniącym się piwem, którego zabraknąć nie mogło w angielskim dLwo-rzyszczu. Alison Gross usiadła w kącie, blisko wejścia do komnaty. W głębokim cieniu — bowiem poblask rzucany przez świece prawie tam nie docierał — za'edwie rysowała się jego smukła sylwetka. Przebiegała delikatnie palcami po strunach, wydobywając z lutni słodkie dźwiękL. Od czasu do czasu czystym, melodyjnym głosem śpiewała strofkę lub dwie i milkła na czas jakiś. Śpiewała o smutku i bólu niekochanej istoty, o pustce szarych dni upływających w samotni, o marzeniach, tęsknwcie za szczęściem, za miłością odwzajemnioną, gorącą i szczerą. Sir John podjadłszy sobie aż do przesytu i wychyliwszy niejeden puchar, rozsiadł się wygodnie, wsparł łokciami o blat i wpatrzył w maja- czą-cą w kącie postać. Słowa śpiewanej przez nią pieśni wprawiły go w sentymentalny nastrój i wręcz rozrzewniły. Skoro Alison Gross przestała grać, oboje przez długie chwile r milczeli. Wokół panowała kojąca cisza, jedynie podkreślał ją dobiegaający ich uszu łagodny poszum drzew i z rzadka krzyk nocnego ptaka. _ Taaak... — ozwał się przeciągającą sylabą rycerz. __ cóż takiego, panie? — zapytała kobieta. — 266 — — Najpierw muszę ci podziękować za gościnę i wieczerzę. Była wyborna. Zaiste, wyborna! Wdzięczny też jestem i za to, iżeś umilała mi czas grą i śpiewaniem. Alison Gross nic nie rzekła na to, tylko uniósłszy głowę, dziwnie jakoś wpatrywała się w mężczyznę. Ten zaś, po chwili przerwy mówił dalej: — Ale, ale! Powiedz mi pani — toż dla mnie rzecz nadzwyczaj intrygująca — skąd u ciebie taka ilość jadła i napitków. I to w najlepszym gatunku? Ba! Któż to wszystko przyrządza? Chyba nie ty sama? A przecież żadnej służby w zamczyskum nie widział. Zaśmiała się zagadnięta z cicha, a potem odrzekła: — Wybacz panie, ale bystrością nie grzeszysz! — I cóż ma to znaczyć? — Jak to cóż? Czyż sam przed wielu chwilami nie rzekłaś, iżem czarownica? — I owszem, lecz cóż z tego? — sir John dalej nie rozumiał. — Ach, głupcze! Po cóż by mi były wszystkie owe czary, jeślibym nie miała z nich żadnej korzyści? Czyż mniemasz, że zaklęcia po to tylko się wypowiada, iż ładnie brzmią, a czasem nawet i rymują? Czy zaklęcia po to się wypowiada, by krowom wieśniaków zabierać mleko? — No, nie wiem... — Zaiste, wielkie masz wyobrażenie o magii! — Ze wstydem muszę się przyznać — stropił się rycerz — że na ów temat niczego nie wiem, prócz jednej rzeczy, że jest zła i szkodliwa dla rodzaju ludzkiego. — Głupcze! Głupcze! Po stokroć głupcze! Widzisz te kobierce tkaniny, mamury i meble? — Widzę... — I cóż w nich złego, czy szpetnego? — No... nic. Wręcz przeciwnie, są wspaniałe! — A przecież to moje czary je stworzyły! A powiedz, panie, czy potrawy, które tutaj jadłeś i wina, którymi je zapijałeś są złe i ci szkodziły? — Ależ pani?! Cóż prawisz?! Wszystko było przewyborne w smaku! Nigdym podobnych wspaniałości nie jadł, ni też nie pił! — 267— —- Więc się dowiedz, że to również mym czarom zawdzięczasz. Na twarzy sir Johna malowało się najwyższe zdumienie. Siedział osłupiały, wpatrując się w mówiącą i nie wiedząc jak ma zareagować na to> co usłyszał. — Teraz już wiesz — ciągnęła dalej wiedźma — że nie potrzebny mi majątek, służba nie potrzebna. Nic mi nie potrzebne! Cokolwiek zamarzę — wypowiem zaklęcie i mam to! — Wszystko?... — wyjąkał na koniec rycerz. —- A tak, wszystko! Lecz wiedz, mój panie że nie tylko rzeczy, cenne przedmioty, jadło, stroje, klejnoty złoto mogę posiąść dzięki czarnoksięskiej sztuce. Wiedz, że mam także i władzę. Władzę przeogromną nad ludźmi i nad zwierzętami. —- Więc szkodzisz ludziom?! — zawołał z przerażeniem w głosie. --Jeśli muszę... —wzruszyła ramionami. — Mnie chyba przecież, pani, nie ukrzywdzisz? — Nie lękaj się sir Johnie — zaśmiała się Alison Gross. — Nie lękaj- Nazbyt mi się... podobasz... Te ostatnie słowa wypowiedziała przyciszonym głosem, jakby się ich wstydziła, a potem raptem podniosła się z zydla i podbiegłszy do rycerza, stanąwszy przed nim, wyciągnęła dłonie w geście na pół błagalnym: —- Och! Tyś człek ze świty króla! Szczęśliwy dworzanin! Od brzasków aż po zmierzchy dnie upływają ci nieodmiennie na śmiechu. Twój świat radosny jest i jasny, pełen uciech i beztroski. Jeśli zapragniesz przyjaźni —• masz ją! Jeśli zamarzysz o miłości — i tę możesz zdobyć! Umilkła na chwilę, a później ciągnęła na nowo: —- A ja? — ze smutkiem głowę zawiesiła na piersi. — A ja? Żyję w tej głuszy, przeklęta przez niebo, ziemię, ogień i powietrze. Kto mnie zobaczy, czym prędzej ucieka. Nawet zwierzęta omijają to miejsce z daleka. Dlatego nie wiesz i wiedzieć nie możesz, jak bardzom, panie, nieszczęśliwa... Chociaż... chociaż przed samą sobą udaję, że mi to wszystko obojętne, że to nic nie waży... —- Lecz czemu? Czemu? Odpowiedz mi szczerze, chociaż masz wszystko, tak bardzoś samotna? —- Nie bądź śmieszny, sir Johnie! Nie widziałeś mej twarzy? — 268 — — No tak, to prawda... Wybacz to co powiem... Istotnie, jesteś szpetna, szpetniejsza niż Jctokolwiek, kogo do tej pOry znałem. Wszakże nie powód to, by żyć na odludziu. Nawet i szpetni znajdują przyjaciół. — Nie ja, mój pamie. Nie ja... — Dlaczego? — To długa histeria. — Cóż, noc dopiiero się zaczęła. Do Świtu wiele jeszcze chwil upłynie. Twoje wino miast mnie uśpić, raczej rozbudziło, dało zapomnieć o zmęczeniu. Opowiiedz zatem o sobie. Może gdy opowiesz , poczujesz ulgę? Często tak się zdarza. — Jeżeli pragniesz tego?... — kobieta usiadła z powrotem. — I mnie spać się nie chce... Przed wielu laty, nie pomnę już nawet ileż tych lat od owej pory przeminęło, byłam młodą i piękną — tak, tak! piękną! _ dziewczyną. Przyszłam na świiat w nader bogatej rodzinie. Nigdy niczego mi nie brakowało. Uroda, majątek, ojciec który w Anglii znaczył wiele. Wszystko to otwierało przede mną wspaniałe perspektywy. Ale mnie było mało tego co posiadłam, co los łaskawą i szczodrą ręką darował. Gdy tylko z dziecka przeistoczyłam się w kobietę, zrozumiałam że czas nie stoi w miejscu, że upływa, ze zmienia świat i nas na tym świecie. Uświadomiłam sobie, iż gdy miną jata, nadejdzie taki moment, w którym przyjdzie rni się pożegnać z życiem... Ta myśl jęła mnie — natrętna — prześladować dniami i nocami. Nie potrafiłam już myśleć o niczym więcej, tylko o tym jednym, o tym, że kiedyś nadejdzie kres mego żywota. Próżno — dowiedziawszy co mnie tak strasznie gnębi — pocieszali mnie rodzice, że taki mamy porządek na xiemi. Próżno usiłowali pomóc mi rozmaici mędrcy. Nie słuchałam żadnego. Wciąż nie pogodzona z porządkiem natury. Aż w końcu zaprzysięgłam sobie, że znajdę sposób, bu wyrwać się ze szponów śmierci... Albo przynajmniej uciekać przed nią jak najdłużej... A właściwie to nie musiałam niczego szukać. Pomógł mi przypadek. Pewnego listopadowego popołudnia, gdy zmierzch już jął otulać ziemię, do zamku mojego ojca przywlokła się żebraCzka. Zrazu miałam chęć ka- — 269 — zać ją przepędzić, ale powodowana współczuciem pozwo-liłam, by wpuszczono ją na d ziedziniec. Stałam obo k i przyglądałam się jak łapczywie dojada, resztki, które dla niej wyniesiono z kuchni. Podniosła głowę, popatrzyła na mnie przenikliwym wzrokiem. W jej kaprawych oczkach było coś, co budziło i lęk, i szacune k. Roześmiała się chrapliwie i rzekła: „— He, he, panienko, ja wiem co cię trapi! Boisz się, że kiedyś przyjdzie zostawić wszystko i odejść z tego świata, kędyś gdzie wszyscy s# równi?" Odskoczyłafn posłyszawszy te słowa. Lecz ona wyciągnęła szponiaste paluchy i zawołała za mną: „— Co? Lękasz się prawdy? Podejdź ku mnie, a być może będę umiała ci pomóc. Wiedz, dziewczyno, że znam i tajemnicę długiego żywota." Ach! Jeśli nie łgała, to było owo, czego tak pożądałam od długich miesięcy. Podeszłam zatem do staruchy najbliżej jak mogłam, a ona przysunąwszy bezzębne usta do mojego ucha wyszeptała: „ — W odwiecznej kniei, w samym jej środku, znajdziesz opuszczone zamczysko, o którym dziś już nikt nie pamięta. Jeżeli chcesz osiągnąć to, co zamierzyłaś, wybierz się tam sama jedna i nikogo nie wtajemniczaj w swe plany. Skoro dotrzesz na miejsce, spotkasz człowieka, który będzie wiedział, jak cię przed śmiercią uchronić. Ale pamiętaj! Nikomu ni słovva!" Zamyślona odeszłam do swojej komnaty. Zrazu nie brałam poważnie słów wypowiedzianych przez staruchę, ale w miarę jak dnie mijały jeden po drugim, nabierałam coraz większej pewności, że nie kłamała, że w głębi boru są takie ruiny, a i ktoś — mieszkający śród nich — kto umiałby i zechciał mi pomóc... Alison Gross umilkła i wpatrzyła się w nikły poblask kładący się od płomyków świec na ścianach i pełgający niespokojnie, co czyniło wrażenie, że postaci wyobrażone na gobelinach ożyły i lada chwila zejdą na marmurową posadzkę komnaty. Milczała długo i gdy zniecierpliwiony przedłużającym się milczeniem rycerz zarnierzał je przerwać, kobieta podjęła na nowo: — Pamiętam, była to już druga połowa listopada... Tak, bez wątpienia druga połowa listopada... Od wielu dni pogoda ustaliła się wręcz okropna. Deszcz siekący bez miłosierdzia mury ojcowskiego zamczyska — 270 — i wiatr zawodzący w koronach starych sosen, gnący nagie konary jesionów i wiązów. Zapatrzona na szary świat, smutniejsza niż zwykle i bardziej niż zwykle zatopiona w rozmyślaniach o nieuchronnie mającym nadejść końcu, nie umiejąca wynaleźć w sobie, w swoim życiu ani jednego jaśniejszego punkciku, naraz — przypomniałam sobie słowa żebraczki. Po kryjomu spakowałam w węzełek kilka sukien, nieco żywności i należącą do mnie biżuterię, po czym chyłkiem, starając się by nie dostrzegł mnie nikt, wymknęłam się na dwór. Wiatr i deszcz smagnęły mnie w twarz. Otuliłem się szczelniej, naj-szczelniej jak mogłam, podbitym sobolami płaszczem, i pochylając nisko głowę, ruszyłam w kierunku odwiecznej kniei, rozciągającej się tuż za naszym zamkiem, a ginącej hen, kędyś poza widnokręgiem. Zimno kąsało mnie boleśnie w policzki, grabiały dłonie, mimo iż chowałam je najgłębiej jak mogłam w rękawy. Nie minęło wiele czasu, a skostniałam do tego stopnia, że raz po raz jęły wstrząsać mną dreszcze i szczękałam zębami. Nie będę dalej szczegółowo opisywać udręki tej wędrówki. Wspomnę tylko, że że gdyby nie determinacja, gdyby nie to, iż poprzysięgłam sobie że odnajdę zagubione w głuszy ruiny i tego, który w nich mieszka, gdyby nie wstyd przed samą sobą — w końcu byłam rycerską córką! — pewnie dawno bym zawróciła, przemoczona, zziębnięta, wyczerpana i głodna. Do wieczora nie osiągnęłam celu drogi. Z trudem udało mi się znaleźć względnie suchy wykrot, jako tako osłonięty od wiatru. Podścieliłam sobie grubą warstwę zwilgotniałej ściółki i jak nieżywa ze zmęczenia runęłam na nią, by natychmiast zapaść w sen ciężki, bez marzeń i majaków. Nie spałam długo. Jeszcze przed świtem dojmujący ziąb przeniknął w głąb mojego ciała, zda się że zagnieździł się nawet i we wnętrzu kości. Powstałam zatem i powoli, macając przed sobą sękatym kijem, który znalazłam nieopodal swego legowiska, ruszyłam w dalszą drogę. Potykałam się co chwila i boleśnie obijałam o pnie drzew, które — zda się znienacka — wyrastały na mojej drodze. Lepsze jednak było to od zamarznięcia na śmierć. Trud wędrówki przynajmniej rozgrzewał, kazał krwi szybciej krążyć w żyłach... — 271 Potem rozjaśniło się i marsz stał się mniej uciążliwy. Około południa posiliłam się skąpo resztką żywności jaką zabrałam ze sobą i kompletnie zagubiona — bowiem zatraciłam poczucie kierunków — usiadłam na zwalonym pniu, rozmyślając co mam dalej czynić. Kontynuować poszukiwania? Ale w którą obrócić się stronę? Wrócić w rodzinne pielesze? Tak, ale w którą obrócić się stronę?... I oto naraz, całkiem niespodzianie poprzez kolumnadę pni wypatrzyłam zarys zwalistych ruin zamczyska. Nagle jakby przybyło mi sił — pobiegłam co prędzej w tamtym kierunku, nie bacząc, że zimne i mokre gałązki krzewów poszycia boleśnie smagają mnie po twarzy. Alison Gross znów umilkła, lecz rycerz nie pozwolił by milczenie trwało nazbyt długo. Opowieść bowiem rozpaliła jego ciekawość: — Mów dalej, pani! Mów dalej! Czy spotkałaś kogoś w zamczysku?! — Tak — skinęła głową. — Tak, spotkałam. Dokładnie w tej samej komnacie, w której teraz siedzimy. — Kogóż to?! — zawołał niecierpliwie sir John. — Był to starzec, którego wieku — po wyglądzie sądząc — nie sposób było określić. Równie dobrze mógł mieć lat sześćdziesiąt, jak sto czy zgoła tysiąc. Był przerażająco brudny i zarośnięty. Postrzępione łachmany zwieszały się z niego. Gdzieniegdzie przez niezałatane dziury przezierało nagie ciało. Siw^ skołtuniałe włosy opadały mu na ramiona i plecy, piersi zaś zakrywała takiej samej barwy broda. Skoro mnie zobaczył, zaśmiał się chrapliwie i rzekł, że domyśla się, po co do niego przyszłam, lecz wcale nie jest pewny, czy wytrwam do końca w pierwotnym zamiauze pokonania tej, która wszystkie smutki wycisza, koi bóle, niweczy namiętności. Upadłam przed nim na kjolana, zaklinając go i błagając, by mnie nie odtrącał, by zechciał mi pomióc... A on wciąż się śmiał, aż w końcu rzekł: „— Teraz posil się niecci i osusz przy ogniu, potem udaj się na spoczynek, a o wszystkim co cie^ trapi pomówimy jutro, skoro odzyskasz siły i jasność myślenia ci wróci." Cóż mogłam uczynić inmego? Usłuchałam starca. Zresztą byłam tak wyczerpana trudami drogi jprzez leśne manowce, tak zziębnięta i głodna, że o niczym innym próc^ jadła i snu myśleć nie byłam w stanie. — 272 — Ranek następnego dnia wstał — o dziwo — pogodny. Wiatr rozpędził bure chmury precz i wyjrzało słońce. Blade i chłodne listopadowe słońce. Świat cały poweselał, a ja wraz z nim. Poprawę pogody przyjęłam za dobry omen, za potwierdzenie słuszności tego, co postanowiłam uczynić. Jakże się myliłam... Skoro staruch ujrzał, że już nie śpię, kazał natychmiast podnosić mi się z barłogu i kiwając zakrzywionym, pokręconym paluchem dawał znaki bym podążyła za nim. Nie ociągałam się, szłam. Wyszliśmy z komnaty, w której spałam, przemierzyliśmy drugą, potem trzecią, wreszcie jęliśmy się wspinać po krętych schodkach kędyś ku szczytowi wieży. Wieża górowała ponad koronami drzew. Patrzyła na nie, sfalowane niczym morskie fale, rozpościerające się wokół, hen — jak sięgnąć okiem. Stary trącił mnie w bok i zapytał: „— A zatem?... Zatem po coś przybyła do mnie? Chciałbym to z twoich własnych ust usłyszeć!" „— Cóż, starcze — odparłam. Lękam się, że kiedyś nadejdzie taki dzień, który dla mnie będzie dniem ostatnim... A ja nie chcę tego! Chcę żyć, ustawicznie cieszyć się życiem! Każdego ranka od nowa i od nowa spoglądać na świat! Pomóż mi, proszę!" „— Cóż, jest tak, jak myślałem — mruknął stary, a głośniej zapytał: — Czy zdajesz sobie sprawę z wagi tego i ze skutków tego, o co prosisz?" „-Tak! tak!" „— Czy istotnie dogłębnie przemyślałaś wszystko i nie chcesz już cofnąć się z tej drogi, na którąś wkroczyła?" „— Och, pomóż mi jeśli możesz i nie dręcz więcej pytaniami!" „— Już ostatnie, więcej ich nie zadam — odparł staruch. — Wiesz pewnie, że na tym świecie nie ma nic za darmo? Ceną zaś za mą pomoc jest... twoja uroda. Tylko w zamian za nią i za nic innego wskażę ci drogę ku — jeśli nie wiecznemu może — to po stokroć dłuższemu niż przeciętne życiu. A na dokładkę obdarzę cię mocą tak wielką, że mało ludzi na świecie, na całym ziemskim okręgu, będzie ci mogło mogło dorównać!" 18 —Baśnie... — 273 — „— Cóż mi po urodzie, jeśli wcześniej czy później i tak będę musiała ją stracić! Bierz ją zatem i daj, coś obiecał!" Na te słowa staruch przysunął się do mnie. Swą szpetną twarz przybliżył do mojej twarzy, aż poczułam jego smrodliwy oddeclh. Spoza pazuchy wyjął niewielki zielony rożek oraz różdżkę ze srebra i wcisnął mi je do rąk, mówiąc że jeśli w ów rożek zadrnę albo skinę różodżką i wypowiem jakiekolwiek życzenie, w mig się ono spełni. Później zaś, rozczapierzonymi palcami dotknął mojej twarzy, ujął ją w dłonie... Trwało to chwilę, jedno mgnienie oka, nie więcej. Potem odskoczył i śmiejąc się szkaradnie, z fałdów swej podartej szaty wydobył wypolerowane zwierciadło ze złotej blachy i cisnął mi je pod stopy ze słowami: „— Spójrz w nie, dziewczyno! Spójrz, a nie zwlekaj!" Obrócił się na pięcie i zbiegł jak szalony krętymi schodkami w dół wieży. Jego dziki śmiech niósł się szeroko, odbijał echem od kamiennych ścian korytarzy zamczyska, powracał do mych uszu zwielokrotniony... Powoli schyliłam się, podniosłam zwierciadło, a spojrzawszy weń wy-buchnęłam płaczem. Z polerowanej tafli patrzyła na mnie nie twarz urodziwej młodej dziewczyny, lecz przerażająco szpetne oblicze potwora... Teraz dopiero pojąłam jak wysokiej ceny zażądał staruch za przedłużenie mojego na tej ziemi bytowania. Teraz dopiero jęłam się zastanawiać, czy warto było o owo zabiegać. Przez wiele dni i przez wiele nocy te wątpliwości nie pozwalały mi odzyskać równowagi ducha. Nie opuszczałam rozwalin zamczyska, bo dokąd mogłoby się udać takie straszydło? Mijały brzaski i zmierzchy, słońce wstawało i zachodziło. Przemijały pory roku. W końcu pogodziłem się ze wszystkim. Nauczyłam też korzystać z obu darów starca — rożka i różdżki srebrzystej. Przy ich pomocy, wypowiadając rozliczne życzenia, urządziłam swoją siedzibę jak najwygodniej i najpiękniej, jak tylko umiałam sobie wyobrazić. W ten sam sposób zdobywałam najwykwintniejsze potrawy i naj-wyborniejsze trunki. Cóż, właściwie nie mogłabym narzekać na nic — tym bardziej, że choć mijały lata, ja byłam jednak niezmienna. Czas nie odciskał na mym ciele swego piętna. Wciąż było jednako białe i delikatne. Tylko twarz... tylko twarz... Jak rzekłam, nie powinnam biadać, bom miała — bądź też mogła mieć wszystko, czegom tylko zapragnęła. A przecież... doskwierał mi ból serdeczny, tępy, gniotący, nie opuszczający mnie ni na pół chwili... tęskniłam... tak, tęskniłam za drugą istotą, która chciałaby dobrowolnie dzielić ze mną radości i smutki, podziwiać brzaski i wieczorne zorze, sycić się dzikim pięknem kniei... Cieszyć się, że jest blisko mnie... Ale niestety... nie było nikogo, kto chciałby spędzić czas u mego boku. Nikogo... Ludzie nie zapuszczali się w te strony, ja nie miałam odwagi udać się pomiędzy nich, a zwierzęta na mój widok — więcej nawet! — na szelest mych kroków, nieodmiennie kryły się w gęstwinie. Dopiero ty, sir Johnie, po latach, których liczby nie jestem zdolna nawet zliczyć, zjawiłeś się w zamczysku. Przyniosłeś ze sobą wspomnienie tego, com tak dawno, tak dawno opuściła... I tego, czym byłam niegdyś... Alison Gross znów zamilkła. Siedziała bez ruchu, z nisko opuszczoną głową. Rycerz wysłuchawszy jej opowieści milczał, bo nie wiedział, cóż właściwie mógłby jej powiedzieć. Czym pocieszyć. Czy zresztą można ją było pocieszyć czymkolwiek? Raptem Alison Gross porwała się ze swego siedziska i wyciągając rozwarte ramiona, podbiegła do rycerza: — Teraz, gdy wiesz już wszystko o mnie, mój panie, teraz gdy wiesz już co mogłoby mnie uszczęśliwić, nie zamykaj uszu na to co posłyszysz, nie zatwardzaj dla mnie swego serca! Sir John popatrzył na wiedźmę zdziwiony i zaskoczony jej nagłym wybuchem. Ta zaś mówiła dalej, uklęknąwszy przed nim na oba kolana: — Zostań, panie, moim małżonkiem, a nie pożałujesz tego! Zgódź się, a dostaniesz mnogość prezentów ode mnie! Powstała z klęczek i wysunąwszy z rękawa srebrzystą czarodziejską różdżkę, jęła nią kreślić w powietrzu jakieś dziwne znaki. I oto naraz... rycerz przetarł oczy ze zdumienia, u jego stóp leżał wspaniały szkarłatny płaszcz, uszyty z drogocennej tkaniny, w złociste kwiaty haftowany, i o brzegach lamowanych złotem. — 274 — — 275 — — Jest twój, twój! — krzyczała Alison Gross. — Czy chcesz jeszcze inny?! W innym kolorze, lub z innej tkaniny?! Rzeknij tylko słowo, a spełnię każde życzenie. Sir John ani się nie schylał, by podnieść płaszcz, jakiego i sam król byłby mu pozazdrościł, ani też nie wyrzekł ni słowa. — A zatem?! Zatem zostaniesz mym mężem? Tu, obok mnie spędzisz resztę życia? Spójrz, cała ta knieja będzie tylko nasza! Moja i twoja i niczyja więcej! Zechce ktoś nam uczynić krzywdę a zniszczę go swymi czarami! Sir John wciąż nie odpowiadał. Alison Gross zamilkła zatem i z niepokojem wpatrywała się w jego twarz. Po chwili zaś, znów jęła szeptać i kreślić różdżką przedziwne figury. Skoro skończyła, u stóp rycerza leżała wspaniała koszula z zielonego jedwabiu, której kołnierz bogato był obszyty perłami. — Spójrz, mój piękny panie! — Alison Gross podniosła koszulę i nieomal siłą wcisnęła mu ją do ręki. — Spójrz, panie. Czy na dworze monarszym widywałeś coś równie pięknego? A może takich koszul chcesz mieć setkę całą? Będziesz je miał, bylebyś tylko zgodził się zostać mym mężem. — Czy myślisz, pani, że uczucie można sobie kupić? Że za płaszcz drogocenny czy takąż koszulę poślubię cię pani?... Nie zdążył dokończyć zaczętego zdania — wiedźma mu przerwała: — Ach, zatem pragniesz czegoś cenniejszego?! Szlachetnych kruszców i drogich kamieni! Tym razem w rożek zadęła zielony i oto, u stóp rycerza pojawił się puchar, wielki, rzezany w gryfy i smocze głowy, cały wyrobiony z najczystszego złota, gęsto zdobiony szlachetnymi kamieniami, które siały cudne blaski dookoła. Szmaragdy, brylanty, rubiny i ametysty układały się wokół podstawy pucharu we wzór fantazyjny- Alison Gross ponowiła prośbę: — Zostań mym mężem, a takich pucharów — nawet piękniejszych! możesz mieć tyle, że ich nawet i ta sala nie zdoła pomieścić! — Wybacz mi pani — sir John dwornie się skłonił. — Wybacz i nie gniewaj za to co powiem, chociaż zapewne me słowa nie będą mile ^276 — brzmiały w twych uszach. Otóż, pani, nigdy—przenigdy nie zostanę twoim małżonkiem. — Czemu?! — zawołała wiedźma nie pojmując tej odmowy. — Czyżbym mało ci dała? Przecież przyrzekłam iż dam jeszcze więcej... — Nie o tcchodzi! Nie o to bynajmniej! Nie kuszą mnie twe skarby i twe obietnice. Miłości i przywiązania nie sposób przecież kupić. Za żadne pieniądze, złoto i klejnoty... Nie kocham cię, to wszystko. — Bom szpetna?! — wysyczała wiedźma. — Nawet i nie w tym rzecz, pani. Można miłować i szpetną istotę. Uroda ciała nie jest czymś najistotniejszym w życiu. — Zatem? — Chciałaś mnie kupić. — I cóż z tego, panie? — Chciałaś mnie kupić, a jam nie na sprzedaż! Zresztą... — Co, zresztą? — Nie, nie mogę tu zostać. Godząc się z twoim żądaniem jakiż los bym sobie zgotowało? Los kanarka w złotej klatce? Niewolnika? Nigdy, przenigdy nie będę twym mężem! — A czyś pomyślał, że odmawiając możesz narazić się na gniew okrutny, na zemstę z mojej strony? Czyś pomyślał, że możesz po stokroć bardziej cierpieć nie będąc moim, panie, małżonkiem, niż wówczas, gdybyś się jednak zgodził nim zostać? — Najpierw chciałaś mnie zdobyć, płacąc dość wysoką cenę. Teraz na odmianę straszysz? Raz jeszcze mówię: nic z tego, nie zostanę twoim mężem! Oczy wiedźmy zabłysły okrucieństwem. Zgrzytnęła zębami. Rycerz zaś ciągnął dalej: — Czyż może być coś cenniejszego od niezależności? Jeśli zostanę wiedźmo, twoim małżonkiem w zamian za skarby i dostatnie życie, czymże się będę różnił od raba? Ty, jak wszelkie zło na świecie, lubisz zniewalać i przymuszać innych, aby robili to, czego chcesz od nich. Czy dlatego mam być ci powolny, boś jest silniejsza i karą mnie straszysz? Czyż złu ulegać trzeba bo silniejsze? Nigdy! Przenigdy! Nie licz na mą zgodę! Wolę już jednak życie swoje stracić, ale zachować wolność i honor! Nie ma na świecie nic bardziej cennego niż swobodna du- — 277 — sza! za żadne skarby nie chcę zmienić się w psa, co swemu panu za kość czy kawałek mięsa liże ręce i merda ogonem! — Widzę żeś uparty. Decyzji nie zmieniS2? — ozwała się Alison Gross. — Nie! To ostatnie słowo! — Zatem bądź przeklęty!!! — krzyknęła, jednocześnie unosząc w górę obie dłonie. Później zaś, po trzykroć obróciła się w koło, trzykroć w rożek zadęła, srebrną czarodziejską różdżką nad głową sir Johna jęła kreślić przedziwne figury i znaki, jednocześnie bez chwili wytchnienia wypowiadając zaklęcie po zaklęciu, a jedno było straszniejsze od drugiego. I oto naraz grube mury zamkowej wieżycy, wzniesione z kamiennego ciosu, zadrżały. Wicher potężny wstrząsnął odwieczną knieją. Wył i zawodził, miótł kupami uschłych i opadłych liści, porywał je w górę, by potem ciskać nimi z impetem o ziemię. Z trzaskiem łamały się, niczym kruche źdźbła jęczmienne, olbrzymie drzewa. Błyskawice zygzakami przecinały niebo. Grzmot głuchy przetoczył się po firmamencie. Pod wpływem zaklęć, które Alison Gross wychrypiała, sir John zachwiał się, a potem utraciwszy siły, upadł do stóp czarownicy. Ta stała nad nim, teraz już milczącą, z nienawiścią wpatrując się w postać rycerza. I wówczas... wówczas stało się coś okropnego!... Oto ciało rycerza jęło się wydłużać, zatracając powoli człowiecze kształty. Całe przykryło się błyszczącą łuską, głowa zaś przemieniła w przypłaszczony gadzi łeb... Sir John przemienił się w węża! Skoro tylko przemiana dobiegła koń«ca i wąż odzyskał siły, których wpierw pozbawiła go moc zaklęć, czym prędzej podpełzł ku niedomkniętym drzwiom wejściowym i umknął nadwOr. Próżno Alison Gross biegła za nim. P różno nawoływała do powrotu, obiecując zdjęcie czaru, byle był jej powo lny-Wąż nieczuły na jej głos, nie powracaj. Pośrodku zamkowego dziedzińca rósj ogromny wiąz. Drzewo o pniu tak grubym, że trzech dorosłych mężczyźni nie byłoby go w stanie opasać swymi ramionami. Jego solidne, węźlaste korzenie wystawały ponad kamienisty grunt, a pomiędzy nimi widmiała «czarna czeluść wąskiego otworu. — 278 — W nim to właśnie zniknął sir John przemieniony w gada, a znalazłszy pod drzewem bezpieczną i wygodną jamę, ją właśnie obrał sobie na siedzisko. Przecież nie dane mu było i tutaj odnaleźć wytchnienie i uwolnić się od czarownicy. Oto bowiem, gdy księżyc osiągnął pełnię, moc wiedźmy wzrastała. Gdy blada, srebrzysta poświata miesiąca rozświetlała nocny nieboskłon, Alison Gross wołała sir Johna, a on musiał przypełzać do jej stóp i ocierać się o nie tak, jak sobie życzyła. Przemawiała wówczas słodko, obiecując wyzwolenie jeżeli tylko wreszcie zgodzi się ją poślubić. Okrutna to była kara, wszakże rycerz wolał ją znosić i zachować choćby pozór niezależności, niż się zaprzedać wiedźmie. Potąd bowiem wolni jesteśmy, choćbyśmy w najsroższym więzieniu żyli, pokąd ostateczna decyzja o nas, do nas samych należy, pokąd zachowujemy niezależność myśli, pokąd nie pozwolimy spętać, zniewolić naszego umysłu, swojego sumienia, choćbyśmy nawet przez to najsroż-szą ponieśli kaźń. A gdy księżyc poczynał maleć, wąż mógł umykać czarownicy i ukryty pod korzeniami odwiecznego wiązu, z drżeniem i lękiem czekać na następną pełnię. Tymczasem Alison Gross, choć zaspokoiła swą chęć zemsty, nie zyskała bynajmniej spokoju ducha. Milcząca i smutna, bez celu błąkała się po swych przepysznie urządzonych komnatach, znajdujących się w nie-zrujnowanej wieży. Czasem wspinała się schodkami na jej szczyt i z utęsknieniem spoglądała hen, daleko, tam gdzie wznosił się zamek jej ojca — jej rodzinny dom, teraz pewnie zasiedlony już przez obcych ludzi, bo od jej odejścia przeminęły lata, a ojciec prócz niej, nie miał innego dziedzica. Gdy tak spoglądała ponad sfalowanym dywanem koron starych sosen, rozpościerającym się u jej stóp, nie raz i nie dwa razy, grube, gorące łzy spływały jej po policzkach, czuła słonawy ich smak w ustach, a gardło ściskało się boleśnie i wypełniało goryczą. Czasem myślała nawet, że chyba najrozsądniej by uczyniła, zdejmując klątwę z sir Johna i przywracając mu człowiecze kształty. Ale zawsze zwyciężała zapiekła nienawiść, która przez wszystkie te lata na dobre rozpanoszyła się w jej sercu. — 279 — „— Niech cierpi! — szeptała. — Niech cierpi, tak jak i ja cierpię!" Tymczasetn przeszła zima, wiosna obudziła przyrodę do życia. Zakwitły przebiśniegi, sasanki i przylaszczki. Na trawiastych polanach śródleśnych j^y się złocić listki pierwiosnków. Pierwsze motyle frunęły ku słońcu. Grube trzmiele latały ciężko, bucząc basem tuż nad ziemią, wyszukując dogodnych norek na założenie gniazd. Alison Gross włóczyła się po okolicy, z rozkosząc wdychając upajające aromaty świeżo rozwitych ziół i nagrzanej ziemi. Coraz częściej marzyła o odejściu. O skróceniu swego życia, które jednostajnym^ leniwym nurtem bardzo powoli zbliżyło się ku oceanowi wieczności, zataczając rozliczne meandry, bądź też zmieniając się w szerokie rozlewiska. Ale przecież mogła tylko o tym marzyć. Ach, ileż \,y dała za odrobinę przyjaźni — o miłości przestała bowiem nawet n^yśleć — albo choćby i przyjaźni pozór! Ach, jakże* drogo okupiła swoje długie życie! Nie warto było. Teraz wiedziała to, lecz przecież czasu nie sposób zawrócić. Nie warto było w zamian za smutek samotności, za przerażającą szpetotę, kupić te dodatkowe lata ziemskiego bytowania. W myśląc^ przeklinała dzień, w którym do głowy jej przyszedł ów niewczesny pomysł, by uzyskać choćby pozór nieśmiertelności. Przeklinała dzień, w którym spotkała starucha i zgodziła się na jego żądania w zamian za t^ czego aż tak bardzo pragnęła. Kim był tevn starzec? Człowiekiem? A może ułudą? Może wytworem jej imaginacji;) jamś kogo aż tak bardzo pragnęła by zaistniał, tak bardzo pożądała, aż namysł utworzył jego obraz? A może njie? Przecie pozostały po nim zgoła realne i namacalne przedmioty —^ rożek zielony, i srebrzysta czarodziejska różdżka. I w końcu przyszedł taki dzień, w którym zrozumiała, że zmarnotra-wiła swoje żyjcie, że uczyniła krzywdę rycerzowi, który zabłąkawszy się w gęstwinie p; uszczy liczył na pomoc, a co dostał w zamian? Teraz gotc^^a była przywrócić mu człowiecze kształty, wszakże jedno ją powstrzymywało — pewność, że skoro tylko sir John zrzuci z siebie wężową łuskę^ czym prędzej umknie z tego przeklętego dlań, wrażego miejsca. — 280 — A. wtedy? Wtedy zostałaby już zupełnie sama... Myśl o samotności przerażała ją po stokroć bardziej, niż wówczas, gdy rycerz jeszcze nie zbłądził w te strony. Już nie umiałaby żyć tutaj bez niego. Więc dalej czas upływał nieprzerwanie, jednostajnym nurtem, mijały piy roku, przemijały lata, a w ruinach zamczyska pośród leśnej głuszy nic się nie zmieniało. Sir John, jeśli tylko siła czarownicy słabła, siedział w swoim schowie pod korzeniami potężnego wiązu, a gdy pyzaty księżyc wypływał na granatowy firmament nocy, musiał czynić, co mu Alison Gross kazała. Lecz przecież wszystko na tym świecie, jak na początek, musi też nieć i kres. Którejś jesieni, przed dniem Wszystkich Świętych, gdy słońce wyzłociło liście na drzewach, a jego promienie obudziły wesołe refleksy na ciemnych powierzchniach stawów zagubionych pośród leśnej głuszy i lśniły w nurtach strumyków, toczących swe jasne wody ku odległym izekom, skądś z oddali uszu sir Johna zmienionego w węża i pani zamku, złej Alison Gross, dobiegły odgłosy licznych końskich kopyt, roz-gvar i śmiech ludzkiej gromady, wesołe podzwanianie srebrzystych dzwoneczków przyczepionych do uprzęży. Wiedźma wybiegła co sił w nogach na szczyt swojej wieży i natężając vzrok, wypatrywała orszaku, który rychło miał się wynurzyć z gęstwiny. Me czekała długo. Na rozległą, bezdrzewną połać wokół ruin zamku, porośniętą trawą idolami wysunęła się piękna pani, siedząca na mlecznobiałym rumaku. Jsj uroda zdała się gasić piękno jesiennego słońca, a przepych szat i uprzęży końskiej, gasił przepych i bogactwo strojów samej Alison Cross. Na skroniach owej obdarzonej nieziemską urodą kobiety tkwiła kunsztownie wyrobiona ze złota i drogocennych kamieni, siejących wo-tół ogniste błyski, królewska korona. Z tyłu za monarchinią, ciągnął się długi orszak dam i rycerzy. Wszy-sy oni przyodziani byli strojniej i bogaciej niż cesarz grecki, czy arabski łalif. Wiedźma patrzyła na nich z przerażeniem. — 281 — tya elfów ze swoim orszakiem!... Och, czegóż tu szuka?! Byle tylko nic zechciała zawitać do zamku!" Ale na ni^Zczęście Alison Gross stało się inaczej. Królowa e^6W) ^0 ona to była, miast minąć ruiny, wprost ku nim skierowały svv^gQ konia. Wspiąwszy się po zboczu wzgórka wjechała na dziedzinie.c, a. rozejrzawszy się bacznie dookoła, dostrzegła łeb wężowy, błyskawicznie skrywający się w jamie wydrążonej u stóp odwiecznego wiązu. J ZacieJc,awt^na uskoczyła na ziemię, rzucając cugle rumaka giermkowi. Zbij żył^ sj^ ^0 jjj-^ewa i pochylając nad wąskim otworem, rzekła: " im^ mej mocy, mocy królowej świata elfów, której wszystkie zwierzęta imus ^ ^ poS}uszne, żądam byś wypełzł ku mnie ty, co umk-nąłeśwg^bzj^ Nie n\ć>gł ^jr jonn żadn,^ miarą oprzeć się temu wezwaniu. Jakaś przędziw^ sfya stokroć potężniejsza od siły Alison Gross zmusiła go do posłusz;eńs^wa Skoro ^yys^ } • caly j przypełzł do stóp tej, która go wzywała, królowa krzyk:nęł% zdziwioIia: ^ tQ czjovViek przemieniony w węża! Za cóż spotkało cię takie nies#cz^cie, Zgrzeszyłeś srodze? A może czyjaś nienawiść była aż tak wielka, ^ przez nją prZySzło cierpieć ci okrutne męki? Wąż---fyc^rz uniós} jeb do g^jy j z takim bólem, z takim smutkiem wpatrzył v oc^ królowej, że ta bez trudu odgadła jego niemą, boleścią przepełnioną ^QŚbą Podniosła ^a(j3) ułożyła go sobie na kolanach i wypielęgnowaną dłonią gładząc Je^o }eb, szeptała zaklęcia. I nie minęło wiele chwil, gdy wężowe ciel^Jco j jo kształt zatracać, rozrastać się, potężnieć, aż wreszcie ludzką odzysk^}opostać Ki Jes\eś, panie? — z zaciekawieniem spytała królowa. tryCerzerrł) sir John moje imię. ^ że cię aż tak srodze ukarano? ^ wierzaj pani! Niczym zgoła. Odmówiłem tylko poślubienia wiedźmy, ^tora nad Owym zamczyskiem sprawuje władzę. Pogardziłem skarb 3miĄ pi^j cj,ciała kupić moją niezależność. — Dopra\v*dy WZgardziłeś skarbami?! — 282 — — Jakże królowo mógłbym zostać mężem kogoś, kogo nie tylko nie kocham, lecz na dodatek wstręt on we mnie budzi. Czy godziwe byłoby życie w zakłamaniu? A zresztą, czy warto wyzbyć się niezależności w zamian za złoto, pyszne szaty, przygarść szlachetnych kamieni? Większe znaczenie ma dla mnie szczerość i prawdziwość uczuć. I wolność — niczym nie skrępowana wolność wyboru — niż wszystko złoto całego ziemskiego okręgu. — Dziwnym jesteś człowiekiem... — wyrzekła królowa elfów. — Zaiste rzadko można spotkać do ciebie podobnych. Przecież starczyło powiedzieć jedno „tak" nieszczere, a byłbyś sobie zaoszczędził wszystkich owych męk i cierpień przez lata całe. Umilkła na chwilę i wpatrując się w oblicze rycerza rozmyślała nad czymś. Później zaś ciągnęła: —• A może chciałbyś porzucić świat ludzi, dołączyć do mojego orszaku elfów i gdy dopełnimy pewnych obrzędów na powierzchni, powędrować wraz z nami do cudownej Krainy Młodości? Wierz mi, to piękny kraj. Kraj gdzie nie ma smutku, tez, chorób i trudu... — Nie, królowo — przerwał jej sir Jochn. — Wolę powrócić do świata, którym przed laty utracił. Tam moje miejsce, a nie pośród elfów. Jestem człowiekiem, więc w świecie ludzi winienem znów zamieszkać. — Skoro taka twoja wola, panie, nie pozostaje mi nic innego, tylko ją uszanować. Chociaż... chociaż wierz mi, byłabym bardzo rada móc dołączyć do swojej drużyny rycerza tak dzielnego, tak niezłomnych zasad. — Raz jeszcze proszę, przebacz odmowę królowo... —- Daj spokój, nie mówmy już o tym! — Więc chociaż przyjmij me podziękowanie. Sir John upadł na oba kolana przed królową elfów i ująwszy obrąbek jej zielonej szaty haftowanej srebrną nicią, ze czcią ją do ust przycisnął. Władczyni ujęła go za ręce i podniosła z klęczek. Przycisnęła do piersi: — Nie trzeba mój panie. Uczyniłam dobro, a dobro samo mi za się kiedyś opłaci. Tak to już jest z dobrem. — 283 — T Później skinęła na czterech rosłych rycerzy, każdego z nich dotknęła pozłocistą różdżką, by uodpornić ich na działanie czarów i rozkazała, żeby poszukali Alison Gross — wiedźmy, pani tych rozwalin. Ledwo niewielki kęs czasu upłynął, gdy pobladłą i drżącą ze strachu kobietę przyprowadzono przed oblicze monarchini. Wiedźma objęła panią elfów za nogi, żebrząc litości, żebrząc zmiłowania. Na co królowa tak jej odrzekła: — Po cóż miałabym mścić się na tobie i karać? To zło, któreś świadomie przyjęła do swojego serca, już dostatecznie przez wszystkie owe lata cię pokarało, przysporzyło bólu. Żal mi cię tylko i to żal mi szczerze. Jeżeli mogłabym jakoś pomóc, powiedz. Powiedz, a o ile będzie to leżeć w mojej mocy, popróbuję. — Ach! Królowo! Jakaś ty dobra... — Nie zawsze, moja pani! Nie zawsze! Czasem gorszam i bardziej okrutna od ciebie, ale przynajmniej staram się być sprawiedliwa. — Ach! Dla mnieś dobra! Dobra bo nie chcesz pokarać tej, która na najsroższą zasłużyła karę, a wręcz przeciwnie, gotowaś mi pomóc. — Masz jakąś prośbę? — spytała królowa. — Tak, mam jedną! Spraw monarchini, żeby to czegom pragnęła przed wieloma laty, mogło oddzielić się od mej natury. Nie chcę żyć dłużej tak jak do tej pory, lecz podobnie innym ludziom. Nie chcę od innych już niczym się różnić. Uwolnij mnie od mąk okrutnych nazbyt długiego bytowania i jeszcze okrutniejszej męki samotności! Zamyśliła się królowa, a potem odparła: — Widzę, że mimo całego zła, jakie zalęgło się w twej chorej duszy, nie stałaś się do końca zepsuta. Jeśli w ten sposób myślisz i jeśli tego pożądasz... Cóż, niech się stanie, czego sobie życzysz! Dotknęła swoją czarodziejską różdżką twarzy Alison Gross i... o dziwo, potworna brzydota ustąpiła natychmiast. Skóra zabliźniła się, cera stała zdrowa, mlecznobiałej barwy, a z piersi przemienionej wyrwał się potężny szloch. — Od tej pory każdego dnia coraz bardziej będziesz się zbliżać pani, ku dniowi ostatniemu i kiedyś nadejdzie kres twego bytowania. Nie zmarnuj tego daru, którym ci ofiarowała. Staraj się żyć godnie, wyrzeknij wszelkiego zła. Domówiwszy owych słów, królowa elfów skoczyła na konia i dawszy znak ręką rycerzom i damom z orszaku, odjechała, a cała kawalkada za nią. Powoli oddział elfów niknął w leśnej głuszy, jakiś czas słychać było wesołe śmiechy, stukot końskich kopyt i czasami rżenie. Wreszcie wszystko ucichło, tylko drzewa szumiały uroczyście i śpiewały ptaki. Sir John i Alison Gross stali naprzeciw siebie na dziedzińcu rozwalonego zamczyska, a potem minąwszy bramę, jęli schodzić po stoku wzgórka, kierując swoje kroki ku ludzkim sadybom. Tuż przy bramie, w kępie pożółkłej trawy, zwarzonej pierwszym jesiennym przymrozkiem leżały porzucane: zielony rożek i srebrna czarodziejska różdżka. A potem? Co było potem? Któż to wie? Może sir John i Alison Gross uszedłszy kawałek rozstali się i każde z nich podążyło w swoją stronę? A może stało się zgoła inaczej? Może już odtąd wędrowali ramię przy ramieniu, zapomniawszy dawnych krzywd, bliscy sobie aż do chwili, gdy ich żywoty dobiegły kresu?... — 284- Jkm i 'Boginka egzotyczne baśnie, legendy i opowieści T Dary władcy morza opowieść jorubijska O, 'ngiś, w bardzo zamierzchłych czasach, nastała wielka susza. Niebo zamknęło swe podwoje i ani jedna kropla deszczu nie spadła na spragnioną ziemię. Rośliny uprawiane na polach, i te dziko rosnące, wyssawszy korzeniami resztkę wilgoci z rozprażonej słońcem gleby, jęły szarzeć, żółknąć, usychać... Do ludzkich chat zajrzał srogi głód i jeszcze sroższe pragnienie. W jednej z jorubijskich wiosek mieszkał wraz z rodziną pewien mężczyzna imieniem Adżai. Nie należał on do tych, którzy biernie poddają się losowi, z pokorą przyjmując wszystko, co im ześle — tak dobro, jak i zło. Adżai był inny — pracowity, zaradny, o otwartej głowie i nieustraszonym sercu. Skoro na ludzi spadło to nieszczęście, on nie miał wcale zamiaru siedzieć bezczynnie i przyglądać się cierpieniom swych bliskich, w oczekiwaniu śmierci, która po strasznej głodowej męce przyjść musiała niechybnie. Toteż któregoś ranka, gdy deszcz nadal nie padał, a w chacie została tylko przygarść mąki z bananów i tykwa napełniona wodą, wziął Adżai podróżny kostur do ręki i wyruszył w świat. Postanowił, iż nie wróci do domu z próżnymi rękoma; nie wróci, aż przyniesie ze sobą coś do jedzenia. Ruszył więc szparko, z nadzieją w sercu. Godziny wlokły się niemiłosiernie w spiekocie dnia, który jakby nie miał końca. Wokół rozciągały się jedynie spopielałe pola, poznaczone uschłymi drzewami i pustymi łożyskami strumieni. Nad światem wisiała martwa cisza. Nie słychać było ani jazgotu małp, ani świergotu ptaków. Wszystko co żywe uciekło bowiem precz, w poszukiwaniu pożywienia i wody. Gdy słońce sięgnęło zenitu, a upał stał się wprost nie do zniesienia i nawet oddychanie było męką, bo rozpalone powietrze parzyło piersi, Adżai postanowił, iż musi się ukryć w cieniu, bo inaczej żar go zabije. 19 — Baśnie... 289 Zaszył się tedy w gąszczu kordyliny, której suche liście złowrogo szeleściły i pokruszone spadały na spękaną ziemię. Położył się na plecach z rozłożonymi na boki rękoma i szeroko otwartymi ustami łapał powietrze, dysząc ciężko. Pić mu się chciało straszliwie, w głębi gardła czuł jakby gruby nalot soli, język miał opuchnięty, a z popękanych warg sączyła się krew. Chwilami nachodziło go zwątpienie — oto już od tylu godzin maszeruje wytrwale i nie natknął się na ślad życia. Może lepiej by zrobił, wróciwszy do wioski, do bliskich. W gromadzie jakoś raźniej. Szybko jednak odegnał te myśli i po krótkiej chwili wytchnienia powlókł się ku odległemu horyzontowi. Tego dnia nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Adżai szedł i szedł bez końca, nadto zmęczony, aby myśleć. Ot, po prostu, siłą woli przestawiając nogi i pamiętając tylko o jednym — że musi, musi, musi iść... Noc spędził w rozpadlinie skalnej. Przytulając się do kamienia, szukał w nim chłodu, lecz go nie znalazł. Zapadał w drzemkę, by po paru chwilach — ledwo zaczynały nawiedzać go senne majaki — budzić się. I tak trwał aż do rana. Nazajutrz ruszył w dalszą drogę, wciąż nie tracąc nadziei na ocalenie. Drugi dzień wędrówki stokroć był gorszy od pierwszego. Lecz mężczyzna rozumiał, iż raz rzuciwszy wyzwanie biedzie, nie może ustąpić z pola. Zresztą — myślał — to już nie o niego chodziło. Jeżeli bowiem tak tu cierpi, to jak muszą cierpieć dzieci w wiosce? Nie ustawał zatem w wędrówce. Gdy zbliżyło się południe, Adżai poczuł, iż nieruchome do tej pory powietrze, musnęło mu przez moment twarz chłodnym wietrzykiem. Zaskoczony i ucieszony, bo oznaczało to jakąś zmianę, rozejrzał się bystro dookoła. I oto ku wielkiej radości spostrzegł przed sobą, w oddali, srebrzystą nić rzeki połyskującą w promieniach słonecznych, obramowaną z obydwu stron wąskimi tasiemkami roślinności. Adżai zapomniał w jednej chwili o zmęczeniu i teraz tylko kołatało mu w głowie: „Pić, pić!" Przyspieszył zatem kroku ile mógł, a dotarłszy wreszcie do brzegu, położył się i zanurzywszy całą głowę w szparkim nurcie, pił i pił bez końca, aż brzuch napiął się niczym bęben, który może lada chwila pęknąć. 290 Poleżawszy chwilę w cieniu, na chłodnej trawie, rozejrzał się wokół, szukając czegoś do zjedzenia. Ale prócz jednej, jedynej kokosowej palmy rosnącej nad samą wodą i dosłownie oblepionej orzechami, niczego nadającego się do zaspokojenia głodu nie wypatrzył. Pomyślał wszakże, że posiliwszy się pożywnym miąższem kokosów, winien co rychlej wrócić do wioski i przyprowadzić jej mieszkańców nad tę wodę, w której pewnie roi się od ryb. Szybko wdrapał się na szczyt drzewa, aby orzechy pozrywać, ale te, najpewniej pod wpływem wstrząsów, oderwawszy się jeden po drugim wpadły do rzeki i potonęły. Tylko najmniejszy utrzymał się na powierzchni, ale za to bystry nurt począł go nieść w dal. Mężczyźnie pociemniało w oczach z rozpaczy. Oto wszystkie kalkulacje na nic. Nie zaspokoi głodu, nie wróci do wioski. Ale póki widział jeszcze orzech kołyszący się na fali, postanowił nie dawać za wygraną. Biegł za nim wzdłuż brzegu, mając nadzieję, że zapłacze się w gałęziach i korzeniach wystających z wody, a wtedy można będzie go wyłowić. Lecz orzech zwinnie omijał wszystkie przeszkody i niestrudzenie płynął. Ile trwała pogoń za nim, tego Adżai nie mógł określić nawet w przybliżeniu, sądząc jednak po bólu w nogach i zmęczeniu, które spłyciło mu oddech, chyba dość długo. Wreszcie jednak prąd rzeczny stał się tak powolny, że mężczyzna uznał iż teraz osiągnie cel. Ale cóż to? Rzeka wpadła do morza, razem z nią znalazł się tam i orzech, a na końcu Adżai, który skoczył za nim w słone fale. Już, już miał go pochwycić, już musnął palcami chropawą skorupę, gdy poczuł, iż nadzwyczaj silny wir ściąga go na dno. Ciężko zrobiło się mu na duszy i pożegnał się z życiem, był bowiem przekonany, że nie wyjdzie cało z tej opresji. Aż tu nagle namacał nogami twardy grunt i jednocześnie poczuł, iż kłębiąca się nad nim i wokoło niego woda nie przeszkadza już w oddychaniu. Otworzył więc oczy i... zachwycił się i zdumiał. Stał oto przed wspaniałym pałacem zbudowanym z cennych muszli na złocistym piasku morskiego dna. Pałac otaczał ogród jak obraz ze snu. Rosły w nim przepiękne, we wszystkich bodaj kolorach tęczy, morskie rośliny. Pośród nich. uwijały się stada ryb, równie barwnych jak ptaki fruwające w ziemskich ogrodach. Budowlę otaczał mur z białego i różowego koralu, w którym Adżai spostrzegł obszerną bramę. 297 Przekroczywszy ją śmiało wszedł na dziedziniec, ale tu zatrzymały go straże, pilnujące, by żaden nie proszony gość nie dostał się do wnętrza. Żołnierze wypełniając rozkazy, powiedli przybysza z podsłonecznego świata przed oblicze tego, który mieszkał w tym pałacu — króla mórz, Olokuna. Opowiedział mu Adżai całą swą przygodę, a gdy odmalował głodowe cierpienie ludzi i dręczące ich pragnienie, po obliczu władcy spłynęły łzy współczucia. Olokun miał dobre serce i nigdy nie odmawiał pomocy potrzebującym. Człowiek, skończywszy swą opowieść, stał przed królem pochylony pokornie. A ów długo nad czymś dumał, długo medytował. W końcu podniósł się z misternie rzeźbionego tronu i rzekł: — Wzruszyły mnie twoje słowa Adżai. Widzę, że gonisz resztką sił, ale wydobądź ich jeszcze trochę z siebie i chodź za mną. Ruszyli więc. Przodem Olokun, za nim ziemianin, a na końcu dworzanie i damy. Mijali korytarze i sale urządzone z niesłychanym przepychem, przechodzili przez dziedzińce i krużganki, aż na końcu dotarli do najbardziej oddalonej części pałacu i stanęli przed masywnymi drzwiami zamkniętymi mocnymi sztabami i gęsto nabijanymi ćwiekami z żelaza. Było to wejście do skarbca. Z rzadka otwierane wrzeciądze zaskrzypiały przenikliwie, dźwierza uchyliły się i do środka wszedł tylko Olokun z przybyszem. Reszta, powstrzymana gestem króla, pozostała na zewnątrz. Ujrzawszy niezmierne bogactwa, jakie taił skarbiec, zapomniał Adżai o głodzie, pragnieniu, obolałych nogach. Oto wprost na podłodze, ubitej z czerwonej gliny, leżały stosy pereł, szmaragdów, rubinów, opali, drogocenne muszle, złoty piasek i żwir, i złote samorodki. Olokun minął to wszystko z obojętną miną i powiódł gościa do maleńkiej izdebki. Na ścianach wisiały jakoweś poczerniałe ze starości sandały, krótki bat z bawolej skóry, drewniana łyżka, w której zagnieździły się korniki, jakaś postrzępiona mata z roślinnych włókien i wiele jeszcze podobnego śmiecia. — Czy chciałbyś coś z tego? — zapytał król. 292 — Wolałbym dostać coś z tej pierwszej izby — bez namysłu odparł Adżai. Roześmiał się Olokun: — Nie masz racji, mój drogi. Kierujesz się pozorami. — Rzekłszy to, zdjął ze ściany ową zżartą przez korniki łyżkę, podał człowiekowi i rzekł: — Pilnuj jej jak oka w głowie. W tym skarbcu nie masz nad nią nic cenniejszego. Zresztą sam się o tym przekonasz. Adżai zawiedziony był srodze, ale nic nie mówił, posłusznie podążając za królem. Tylko mijając kupy szlachetnych kamieni i złotego kruszcu, obrzucił je tęsknym spojrzeniem. Gdy wrócili do sali tronowej, rozkazał król: — Adżai, wyciągnij łyżkę przed siebie i powiedz: „Łyżko, czyń co jest twym obowiązkiem". I natychmiast gdy ów wykonał to polecenie, z łyżki na ziemię jęły spadać najrozmaitsze potrawy, aż Adżai zakrzyknął: — Jak ją mam zatrzymać, panie?! Szkoda, by się tyle jadła i napitku miało marnować! A Olokun się roześmiał i odparł: — Nic się nie zmarnuje, bowiem łyżka da go tylko tyle, ile potrzeba, aby nakarmić wszystkich głodnych i napoić wszystkich spragnionych w jej pobliżu. Rzeczywiście, jadło rychło przestało się pojawiać, a łyżka znów była tylko zwykłą, starą, niepozorną drewnianą łyżką. Gdy Adżai posilił się, napoił i wypoczął po męczącej podróży, podziękował z serca królowi, upadł przed nim na twarz i uściskał mu nogi, a potem odprowadzony przez straże na brzeg, ruszył do domu. Gdy stanął w wiosce, na widok ludzi wyschniętych, z błyszczącymi gorączką oczyma, ogarnęło go przerażenie. Pobiegł więc czym prędzej do swej chaty, nakarmił i napoił rodzinę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, by zostawić łyżkę dla siebie. Wiedział, że takim darem w ciężkich czasach trzeba dzielić się z wszystkimi potrzebującymi, poszedł więc na dwór swego króla, czyli oby, jak mówią Joruba. Ten gdy ujrzał moc łyżki, postanowił, iż musi ją za wszelką cenę posiąść. Tymczasem jednak rozkazał zwołać głodnych, tak jak sobie życzył Adżai. 293 Poczęły więc dudnić bębny królewskie, zwołuj ąc do pałacu wszystkich poddanych. A gdy już zjawili się i stłoczeni na dziedzińcu czekali, czego też oba sobie życzy, łyżka zmuszona zaklęciem, jęła wytwarzać jadło poty, póki wszyscy nie odeszli nasyceni i napojeni. A wtedy oba rzekł do Adżai: — Wspaniała jest łyżka, którą przyniosłeś z rnorskiej głębiny, lecz czy nie sądzisz, iż tak cenny przedmiot bezpieczniejszy będzie w moim skarbcu niźli w twojej chacie? Zatrzymuję ją przeto. Skinieniem dłoni odprawił Adżaiego. A on? Cóż, musiał odejść. Przecież nie mógł się przeciwstawić woli królewskiej. Od tej pory oba codziennie karmił i poił poddanych, ale nie myślcie, iż czynił to bezinteresownie. Nic podobnego! Każdy, w zamian za jadło i napitek, zmuszony był wykonać jakąś pracę dla władcy. Jeśliby się temu sprzeciwił, po prostu nie dostałby jeść. Król dzięki temu wzbogacił się niepomiernie, lecz wciąż mu było mało i mało. Rozmyślał, iż gdyby się mu udało dotrzeć do pałacu Olo-kuna, pewnie mógłby przynieść stamtąd jakąś, jeszcze cenniejszą od łyżki—karmicielki, rzecz. Wezwał zatem któregoś dnia Adżaiego przed swe oblicze i rozkazał, by mu ten wytłumaczył, jak dotrzeć do morza. Gdy tylko poznał drogę, niezwłoczmie wyruszył z pałacu. Kiedy stanął przed Olokunem, począł jęczeć, rwać włosy z głowy, tarzać się po ziemi i narzekać na srogi głód szalejący w jego kraju. Popatrzył władca wód na obfite kształty, na tłuste i błyszczące lico. Przenikliwym okiem przejrzał go na wskroś i zrozumiał bez trudu, iż to nie nędza, lecz chciwość sprowadziła owego człeka na morskie dno. Lecz nie dał tego poznać po sobie. Udał, iż mu współczuje, objął nawet serdecznie i uściskał, a potem, wstawszy z tronu, skinął, by oba udał się za nim. Mijali liczne sale i korytarze, dziedzińce i krużganki, aż dotarli do skarbca. Gdy znaleźli się w pierwszej izbie, przybysz prawie oszalał z chciwości. Co chwilę wykrzykiwał: — Czy mogę zabrać garstkę tych rubinów? Czy dasz mi nieco owych pereł i opali? A Olokun tylko się uśmiechał, kiwnął głową i mówił: 294 — A bierz, ile zdołasz udźwignąć! Ale pamiętaj, że mam dla ciebie cenniejszy dar niż to wszystko. W drugiej izdebce pan mórz zdjął ze ściany krótki bat z bawolej skóry i rzekł: — Oto dar godny ciebie! Cudownej łyżki, która karmi głodujących już nie mam, bo dałem ją niezbyt dawno pewnemu nędzarzowi, a ten pewnie zatrzymał ją dla siebie. Czyż bowiem z twych słów, gościu, nie wynika, iż na ziemi nadal sroży się głód? — Ten bat wszakże, który ci ofiaruję, jest równie cenny, jeżeli nawet nie cenniejszy niźli owa łyżka. Gdy wrócisz do domu, natrzyj go dobrze tłuszczem, bo skóra się zeschła, aby na nowo stał się giętki. Później zwołaj wszystkich i zademonstruj moc podarunku, wypowiadając takie oto słowa: „Bacie, czyń co jest twym obowiązkiem." Oba wydostawszy się na brzeg, zapominając nawet podziękować Olokunowi, pognał niczym wiatr do swego pałacu. Przez całą drogę drogę dręczyła go ciekawość — co też za moce zaklęte są w bacie? Toteż gdy wreszcie znalazł się u siebie nie otrzepawszy nawet sandałów z kurzu gościńca, ani nie wyładowawszy przyniesionych z podwodnego świata skarbów, zaczął nacierać bat tłuszczem. Jednocześnie kazał bić w bębny, aby ludzie czym prędzej ściągali na pałacowy dziedziniec. Wyszedł oba do poddanych, podniósł bat wysoko, aby go wszyscy dobrze obejrzeli, i tak powiedział: — O, ludzie! Przyjrzyjcie się dobrze owemu batowi. To dar Olokuna — króla mórz i oceanów — dla mnie, dla waszego oby. To dar wspaniały, dar bezcenny, dar milionkroć wartościowszy od tej spróchniałej, nad-jedzonej przez korniki łyżki! — O, ludzie! Patrzcie, jakie moce w nim drzemią: Bacie! Czyń, co jest twoim obowiązkiem! I rzeczywiście stał się cud. Bat jakby ożył, śmignął niczym błyskawica w górę i zwijając się to w prawo, to w lewo, począł walić z całej siły, bezlitośnie, chciwego obę. Grzmocił go po plecach, po głowie, piersiach, ramionach, walił tak, iż odgłos bicia niósł się daleko poza plac. Rychło na ciele oby pojawiły się krwawe pręgi, a z jego gardła wydobywał się wrzask bólu. Najpierw próbował batowi rozkazywać, później prosił, by przestał, a wreszcie płaczliwym głosem żebrał o litość. Ale nie zdało się to na nic. Bat grzmocił go nadal. 295 Wtedy oba wydobył garść drogich kamieni i rozrzucił je pomiędzy zgromadzonych, wołając: — Bierzcie te skarby, bierzcie, lecz uwolnijcie mnie od owych katuszy! Poddani trzęśli się ze śmiechu, ciesząc się, że wreszcie władcę 0 twardym sercu i chciwej duszy spotkała zasłużona kara. Nikt się nie kwapił przyjść mu z pomocą. Więc oba znowu i znowu sięgał za pazuchę, aż wyzbył się wszystkiego, co zabrał ze skarbca. Dopiero wówczas bat przestał go okładać, zwinął się i poturlał pod nogi Adżaiego. Obolały i zawstydzony oba czmychnął czym prędzej do swych komnat. A gdy medycy smarowali mu pręgi po uderzeniach gojącą maścią, pojękując z cicha, tak powiedział: — Niech no skarbnik weźmie łyżkę—karmicielkę i zaniesie ją do chaty Adżai. Nie chcę już niczego, co pochodzi z podmorskiej krainy. Rozkaz niezwłocznie wypełniono. Adżai odzyskał to, co było jego, 1 jeszcze wzbogacił się o bat. Lecz nigdy nie nadużywał mocy łyżki. Korzystał z niej tylko wówczas, gdy ludziom zagrażał głód spowodowany bądź suszą, bądź powodzią, albo nalotem szarańczy, nigdy zaś ich lenistwem. A oba? Od tamtej pory raz na zawsze pozbył się chciwości tak dalece, że nie przyjmował nawet prezentów. Gdy mu je dawano, odmawiał: — Zabierz to, dobry człowieku. Mnie niczego nie brakuje. Jestem syty i, jak widzisz, odziany. Daj to raczej komuś naprawdę potrzebującemu. Miseke i Piorun opowieść rwandyjska X ak dawno, że nawet najstarsi ludzie nie pamiętają dokładnie kiedy się to działo, żył w Rawandzie, w sercu Czarnego Lądu człowiek imieniem Kwisaba. Miał ukochaną żonę, poza którą świata nie widział. Najchętniej nie oddalałby się od niej ani na chwilę, niestety obowiązki wojownika nie pozwalały mu na to. Często więc musiał opuszczać swój skarb na wiele, wiele dni, aby bronić rodzinnej ziemi przed zakusami wrogów. Podczas jednej z dłuższych wypraw Kwisaby zachorowała jego żona. Złośliwa gorączka powaliła ją na posłanie, gdzie przykryta po szyję dygotała z zimna i wstrząsały nią dreszcze. Ach, jakby pragnęła rozniecić ogień, aby ogrzać zziębnięte ciało przy jasnym, wesołym płomieniu żwawo skaczącym z polana na polano! Próbowała wstać, ale nie mogąc utrzymać się na drżących nogach, z bolesnym jękiem opadła z powrotem na posłanie. Odpocząwszy chwilę, znów usiłowała się podźwignąć, lecz zakręciło się jej w głowie, a przed oczyma zawirowały czarne płatki i bez czucia osunęła się na ziemię. Po dłuższej chwili, doszedłszy nieco do siebie, położywszy się i przy-krywszy na nowo, zaczęła bezsilnie szlochać. Zimne dreszcze raz po raz wstrząsały jej ciałem. Spękanymi od gorączki wargami wyszeptała: — Och, już nie ma dla mnie ratunku. Kwisaba wróciwszy do domu, zastanie mnie bez ochyby martwą. Gdybybyż ktoś zechciał rozniecić ogień w mojej chacie, zaraz bym poczuła się lepiej. Za ogień, za jasny, ciepły, wesoły, błogosławiłabym nawet Piorunowi. Biedna kobieta nie zdawała sobie sprawy, jakie groźne moce wezwała, wypowiedziawszy owe nieopatrzne słowa. Ledwo je bowiem wyrzekła, gdzieś za horyzontem rozległ się głuchy pomruk przeciągającego przez firmament grzmotu. Sklepienie niebieskie zasnuło się chmurami, a ziemię spowił szary półmrok, gęstniejący 297 z każdą chwilą w mrok straszny jakiś i niesamowity, rozświetlany zygzakami błyskawic. Przeciągłe grzmoty zlały się w jeden ogłuszający huk iskier niebieskich bijących groźną kanonadą w ziemię, rozszczepiających od wierzchołków po korzenie stare, wyniosłe drzewa, obalających jak liche trawki leśne olbrzymy- Potoki dżdżu spa&ty na ziemie, tak obfite, że zdało się, iż zatapiają ł Chata w której leżała kobieta, kołysała się jakby za chwilę miała SęTozpaść pod naporem rozpętanego żywiołu. 7 na Kwisaby trzęsła się teraz z lęku jeszcze bardziej niż od gorączki Nagle tuż za ścianą jej jakże lichego schronienia rozległ się tak potworny odgłos grzmotu, że przerażonej wydawało się, iż ziemia rozpadnie się za chwile.- Nie zdążyła jeszcze ochłonąć z przestrachu, gdy ktoś najpierw załomotał do drzwi chaty, a potem rozwarł je gwałtownie i stanął w progu. R ł to sam Piorun- Na jego widok przerażonej kobiecie zaparło dech ersiach lecz jak zaczarowana wpatrywała się w mocarną postać przybyłego, który skierował ku niej takie słowa: — Wzywałeś mnie. więc przybyłem. Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy, rozpalę ogień, abyś mogła ogrzawszy się przy nim, wrócić do zdrowia. Powiedziawszy to, w mgnieniu oka ognistym toporem porąbał gruby kloc drewna na szczapy i ułożywszy je w pryzmę podpalił, delikatnie musnąwszy czubkami palców. Strzelił w górę jasny, miły ogień, objął Dolana zatańczył w nich skrami i w chacie zrobiło się zaraz weselej. Piorun podparłszy się pod boki spoglądał pełen władczego majestatu na skuloną na posłaniu postać wylęknionej kobiety. Strach przytępił jej zmysły więc nie zauważyła, iż w oczach władcy gromów migocą figlarne iskierki i nie musi się g° bać. Przybysz odezwał się znowu, a głos miał mocny, niski, przypominający grzmot przewalający się przez niebo: __w;esz ze na świecie nie ma nic za darmo. Za wszystko trzeba płacić Cóż więc dostanę od ciebie za swą pracę? Od chwili przybycia rozglądam się po chacie, ale nie zauważyłem niczego, co mogłoby przedstawiać dla mnie najmniejszą choćby wartość. Moja robota musi wszakże zostać wynagrodz°na, jeżeli nie dziś, to w przyszłości. — Zamilkł na chwilę i jakby się zamyślił, a później podjął na nowo: — Roz- 298 ważyłem wszystko i chcę ci coś zaproponować. Jeśli kiedyś urodzisz córkę, dasz mi ją za żonę i tym samym spłacisz swój dług. Jeśli natomiast będziesz miała syna, no cóż, moja strata. Powiedz więc, czy się zgadzasz? Jakież wyjście miała żona Kwisaby? Zgodziła się na propozycję Pioruna, myśląc sobie w duchu, że może nie będzie aż tak źle. Przecież spłata długu ma nastąpić w bliżej nie określonej przyszłości, a prócz tego wcale nie jest pewne, że akurat urodzi córkę. Od pierwszego dnia po ślubie myślała zresztą, że da Kwisabie syna, i w końcu sama w to uwierzyła. Nie dopuszczała nawet myśli, że zamiast chłopca może przyjść na świat dziewczynka. — Zgoda, zgoda! — zawołała skwapliwie, myśląc o tym, aby jak najprędzej pozbyć się niesamowitego gościa. Piorun uśmiechnął się jakoś dziwnie, na poły łaskawie, na poły ironicznie i wyszedł z chaty, starannie zamykając za sobą drzwi. W chwilę później chmury zaczęły się przecierać i pędzone wiatrem skryły się za widnokrąg. Wyjrzało słońce i zrobiło się weselej. Żona Kwisaby poczuła się lepiej i z nastaniem nocy zapadła w długi mocny sen. Pokrzepiona nim, wstała rano nie myśląc już nawet o wczorajszych odwiedzinach groźnego pana. W miarę upływu czasu zapomniała o nich całkowicie. Płynęły dni, aż nadszedł taki, w którym z chaty Kwisady dał się słyszeć płacz niemowlęcia. To jego żona urodziła śliczną, tłuściutką dziewczynkę. Oczka miała jak dwa węgielki, pyzatą buzię i niezdarnie poruszała rączkami. Rodzice szaleli ze szczęścia, a szczególnie ojciec, który powrócił już do domu. Całymi godzinami wpatrywali się w dziecko, od czasu do czasu mówiąc do siebie: — Patrz, ona się do mnie uśmiecha. — A do mnie wyciąga rączki! — Jaka jest śliczna! — Doprawdy, nie ma piękniejszego dziecka niż nasze! Bo wszyscy rodzice są przekonani, że ich dzieci są najpiękniejsze, najlepsze i najmądrzejsze. Ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, 299 że Miseke, bo takie nadano jej imię, rzeczywiście była uroczym dzieckiem i Kwisaba wraz z żoną nic a nic nie prz«esadzal_i. Lecz na beztroską radość padł groźny cień na kształt czarnej chmury zakrywający nagle słońce w piękny pogod ny dzień. Kobieta bowiem przypomniała sobie o przyrzeczeniu danym Piorunowi i zrozumiała, że nie będą się cieszyć swoją córeczką zawsze, se nie umili im ona smutnej starości, i że przyjdzie dzień, w którym b^dą musieli ją dać za żonę władcy gromów/. Rwał Kwisaba włosy/ z głowy i jęczał w wi«elkirn bólu. — Ach, kobieto! Coś ty uczyniła najlepszego — czynił wymówki żonie. Ale przecież biadolenie nie mogło w niczym pomóc, więc oboje po naradzie postanowili zrobić wszystko co w krh mocy, aby uchronić Miseke przed małżeństwe m z Piorunem. Strzegli! jej pilnie i nigdy samej nie pozwalali się bawić z dlala od domu. Gdy zsaś zaczęła dorastać, nie pozwolili córce wychodzić: nawet za próg domo»stwa. Siedziała tedy bi&dnia dziewczyna sama i z utęsknieniem wpatrywała się w skrawek wolnego świata widoczny j)rzez orwarte drzwi chaty. W gałęzie drzew ugimające się pod pieszczoty wiatru, w złociste słoneczne plamy przedzierające się przez listowie i układające w fantastyczny dywan na ziemi poro słej zielenią i kwiatamL. W smu-tnej zadumie wsłuchiwała się w śpiew ptaków i gędźbę wietrzyku, w zaroślach za chatą. Najbardziej jednak chłonęła odgłosy zabaw swych rówieśnic, beztrosko uganiających się pośród wioskowych zabudowań. Ach, jakże by chciała być razem z nimi! Co prawda, dziewczęta odwiedzały ją często, lecz nie mogły usiedzieć dłużej niż kilka chwil pośród ścian chaty. Rozpierała je radość i energia, nogi same rwały się do biegu wśród p<51 i mkwieconych zagajników. Porzucały zaitern swą smutną przyjaciółkę i na podobieństwo chmary egzotycznych ptaków, wybiegały rozszczesbiotane na dwór, aby cieszyć się wolnością pod szerokim przestworem błękitnego nieba. Niejeden raz popBakiwała Miseke, użalaj ląc się^ na«d swą dolą, nie mogąc się z nią pogodzić. Aż nadszedł dzień, w którym władca błyskawic v-v sposób delikatny i wyszukany, świadczący o dobrym wychowamiu, przypomniał matce Miseke o danej ongiś obietnicy. Otóż obdarzył dziewczynę szczególną wła- ściwością. Ilekroć się bowiem uśmiechnęła, z jej ust wytryskiwały całe garście wspaniałych, różnokolorowych koralików, stanowiących dla Afrykanów ogromne bogactwo. W taki sposób narzeczony przesyłał narzeczonej i przyszłym teściom prezenty, aby zaskarbić sobie ich przychylność. Cóż z tego, że od owej chwili rodzice dziewczyny należeli do najbogatszych ludzi we wsi, skoro drążył im serca robak zgryzoty, iż przyjdzie im oddać rękę Miseke Piorunowi. Każda burza, każdy grzmot i błyskawica przyprawiały ich o drżenie serc ze strachu, że oto już nadchodzi chwila ostatecznego rozstania z piękną jedynaczką. O tak! Piękną! Nie było w tym określeniu ani źdźbła przesady, bowiem Miseke wyrosła na najładniejszą dziewczynę w wiosce i nie jeden chłopak stracił już dla niej głowę. Płynął czas, Miseke doroślała i z każdym dniem zbliżała się do wieku, kiedy panna powinna już myśleć o zamążpójściu. Rodzice nie mogli być nieustannie razem z córką, bowiem musieli pracować w polu. Nieodmiennie powtarzali Miseke, aby nie wychodziła z chaty i zawsze dobrze zamykała drzwi. Dziewczyna, jak każde posłuszne dziecko, spełniała polecenia rodziców i chociaż często pod ich nieobecność rówieśniczki kusiły ją, aby wyszła bawić się z nimi, nigdy nie godziła się na to. Ale w dniu jej piętnastych urodzin zdarzyło się wreszcie to, co musiało się zdarzyć. Dzień był wtedy cudny, rześkie powietrze ranka przyprawiało wprost o zawrót głowy i jakże miło było je wdychać pełną piersią! Gdy za rodzicami Miseke opadł już pył na polnej drodze wzniesiony ich stopami, przyjaciółki całą gromadą obstąpiły chatę, wołając: — Miseke! Wyjdź do nas. Pobiegniemy nad strumień! Ach, jak przyjemnie będzie zanurzyć stopy w chłodnej wodzie! — Wyjdź Miseke! Wyjdź do nas! Tym razem dziewczyna nie wytrzymała. Pchnąwszy mocno drzwi skoczyła pomiędzy dziewczęta. Śmiejąc się i piszcząc pobiegły nad strugę. Ach, jak wspaniale było się ścigać wzdłuż brzegu. Wskakiwać do płytkiej wody i ochlapywać nią wzajemnie. Miseke nie bawiła się tak pysznie już od bardzo dawna. 300 301 Aż tu nagle niebo pociemniało groźnie, słońce przysłonił gęsty owal chmur, a wraz z przeciągłym grzmotem przed rozbawioną gromadą dziewcząt stanął mężczyzna. Był wysoki o wspaniałej i władczej postawie. Nie miał trudności z rozpoznaniem narzeczonej, bo widział, której ze śmiejących się dziewcząt wylatują z ust barwne koraliki. — Jestem Piorunem i przyszedłem po ciebie, Miseke, aby cię poślubić — powiedział. Jakże wystraszyła się Miseke! Zaczęła płakać, czyniąc sobie wyrzuty, iż nie posłuchała rodziców. Piorun, nie zważając na łzy, schwycił ją mocno swymi krzepkimi ramionami i porwał do nieba. Dla Miseke rozpoczęło się nowe życie pełne przepychu, o jakim nie miała do tej pory najmniejszego nawet wyobrażenia. Mąż okazał się troskliwy i dobry. Jego czułość rozbrajała dziewczynę. W końcu pokochała go gorąco i mocno. Po pewnym czasie urodziło im się troje ślicznych dzieci — dwu chłopców i dziewczynka. Miseke tak była z nich dumna, że wyprosiła od męża pozwolenie pokazania ich dziadkom. Któregoś dnia, po wielu latach nieobecności, pojawiła się znów w rodzinnej wiosce. Ach, cóż to była za radość z owych odwiedzin! Rodzice z zapartym tchem słuchali opowieści Miseke o jej pięknym domu, dobrym mężu i szczęśliwym życiu. Przestali rozpaczać po stracie córki i byli teraz dumni, iż jest żoną tak potężnego pana. Cieszyli się z jej dostatku, jakiego żaden ziemski człowiek nie mógł zapewnić ich córce. Gdy czas odwiedzin dobiegł końca, Miseke wraz ze swoją świtą uniosła się do nieba, aby już nigdy nie wrócić na ziemię. Rodzice długo jeszcze wpatrywali się w błękitnolazurowy przestwór, a świadomość, iż już nigdy nie zobaczą córki, wyciskała im z oczu słone łzy. Jak ludzie zdobyli ogień? mit nigeryjski W, pradawnych czasach ludzie nie posiadali ognia, bo poskąpił im go król nadchmurnej krainy — Obassi Osaw. Ciężkie wówczas wiedli życie, karmiąc się surowym mięsem, korzonkami i owocami dziko rosnących roślin. W chłodne noce nie mogli nawet ogrzać ciał przy płonącym ognisku. Któregoś dnia zatem wielki wódz ludu Ekoi — Etim'Na, po głębokim namyśle doszedł do wniosku, iż taka sytuacja nie może trwać wiecznie, i że to bardzo niesprawiedliwe, iż niebianie używają ognia, skąpiąc go mieszkańcom ziemi. Postanowił więc, nie zwlekając, udać się do nieba, aby go zdobyć. Wówczas taka wyprawa była o wiele łatwiejsza niż w dzisiejszych czasach, bo nadchmurna kraina znajdowała się tuż nad szczytami gór, prawie ich dotykając. Pomaszerował Etim'Na szparko i po kilkudniowej, wyczerpującej podróży, dotarł wreszcie do krainy władcy niebios — Obassi Osaw. Wszedł do niej i... strach żelazną ręką ścisnął mu serce. Choć przeżył już wiele lat, różnych doświadczył przygód i na niejedno natknął się niebezpieczeństwo, nigdy jeszcze nie odczuwał takiego lęku, jak w tej chwili. Gwar wielkiego tłumu mężczyzn, kobiet i dzieci, przelewającego się między zabudowaniami, przyprawiał go o zawrót głowy, a wielka liczba zbrojnych onieśmielała. Zaschło mu w gardle, a w nogach poczuł dziwną słabość. Wszakże uświadomił sobie, po co tu przybył i przełamując wewnętrzny opór, postanowił dopełnić swej misji. Napotkawszy tedy grupę wojowników uzbrojonych po zęby, z drżeniem w głosie zapytał: — Jak mam trafić do chaty waszego pana? 303 Widok j słowa ziemianina zdumiały żołnierzy. Pomyśleli jednak, że król sięucjesZy jeśli przywiodą owego bezczelnego człeka, który prezentował sję bardźf cudacznie. Spełnili zatem jego prośbę. Obassi QSaw t,ył mężczyzną potężnej postury. Pod gładką, natartą palmowym o\eiem skórą kłębiły się węzły twardych niczym krzemień mięśni. Ną znak s^ej godności odziany był w skórę lamparta, a w ręku dzierżył w^czme zł»kończoną grotem o wąskim ostrzu. Na twarzy króla, może odrowe dziK*eJ» malowała się duma i dostojeństwo. Żołnie^g pOdpfowadzili doń przybysza i padli plackiem na ziemię. Tymcz^Sem gtjjn'Na drżał na całym ciele, czuł mrowienie w łydkach, a w ustach tak mu wyschło, iż nie potrafił nawet wyrzec słów powitania. Stał oszoło^ jony yyjdokiem majestatu władcy. Obassi Qsaw pj-zyglądał mu się bacznie i dopiero po dłuższej chwili zapytał, cztgo sobi6 życzy. Ziemianjn prót>owa* odpowiedzieć jak najgrzeczniej, ale język ze strachu od^^jj ^u posłuszeństwa. Płynęły minuty, król się niecierpliwił i Etim'k[a zrozumiał, iż w końcu musi się odezwać. Nabrał zatem powietrze \y p}uca j zebrawszy wszystkie siły, krzyknął: — °^%, panie! — Czei^y krzyc^ysz^ ^ co cn°dzi? Jaki ogień? — Przybyjem tutaj, abyś mi dał ogień, królu! Etim'Ną odzysk^ Juz trocne. panowanie nad sobą, spokojniej i ciszej wyjaśniał więc dalej powód przybycia. — Wie$ż dOsk0^ale, panie, że trzymasz tutaj wszelki ogień, jaki tylko istnieje, a my tam na ziemi cierpimy z owego powodu! Marzniemy, gdy noce Są cnłodrie> n'e znamy smaku gotowanych potraw... Jednym słowem, dąiej ^ wć nie może! Chciałbym zatem, żebyś mi użyczył ognia, — Coś podobneg°! — roześmiał się władca. — Ty żądasz, abym się podzielił z iudźmi 0gniem- Głupcze! Choćbyś prosił, ba! żebrał o to, i tak ognia nje dostaniesz.1 *>ez te8° ludzie potrafią być niebezpieczni. Gdybym wąm daj ogień, zbytnio byście wzrośli w siłę... Powiedziawszy to zwrócił $j„ do strjiży przybocznej i rzekł: — Zabierzcje tej»o cudaka i wyrzućcie kopniakami z nieba! I stało sjc j^ r02kazał Obassi Osaw. 304 Zmęczony, obolały, a n*de wszystko unokor7Onv Et»^'Na na P°" wrót znalazł się na ziemi. Z opuszczoną J^t wlófcł się ^ ^J10^' chcąc opóźnić przybycie d0 wioskL AjfchocTaż marudzlł' w koncu przecież tam dotarł. Gdy zdał relację z podró^ { opowied2i przygpdaCh W "*" bie, poddani - tak jak byłQ do Jrzewidinia !!^S «°- Wszakże pokpiwanie z wodza w nic^m nie zmieni}o d żk/ ¦ tUW - °gma bowiem jak nie było, tak nie byjo v J I wówczas pewien młodzienieC) ^ Wumbor ^ufany sługa Etim'Na, postanowił iż dok0na tego, cze"^^0 sie ^okonać jeg° panu. Ponieważ był człowiekiem czynU) ni dv^ie pierwszy brzask rozjaśnił niebo, a majpy jęfy skrzeC2e7^ koronacH drzeW> fUSZył do górnej krainy. Pierwszego dnia dotarł d0 Podnóża wielkl>i „nrv któfd szczyl ubie" lony był śniegiem, chociaż zbocza pokrywa Tbijna róślinnpŚĆ- N°C 'Pędził w naprędce skleconym t galęzi {im S^S a ranki^m P°CZął ^ wspinać ku wierzchołkowi. ' Gdy wszedł między drze^ objął go d^isić wilgotne gorąco, jakie tam panowało. Powietrze wisiało „ieruchom^' me mąC°ne najlżejszym nawet podmuchem. Stopy młodzieńca ślizgajy się po cienią,™ warstewc^ błOta'tak Ze trudno mu było posuwać si«; do przodu. 1^^^,^ las, 1 to w dodatku po dość stromym zboczu, ^m^J^ly^{^czności. Gdy na koniec, po połuqniu spadła je , ^ilewa, Wum- bor począł się zastanawiać, czy me wrói '^7^^ **** *° wniosku, że zrezygnowawS2y w pół dr L ^śmiewiskiem współplemieńców. gl stalDy Się P Poszedł zatem dalej, wdrapując się c j. Przed nocą znalazł sobie względnie suche miejsce u mn L' oW^ma' Pociągał kolce z obolałych stóp j poszedł sp^^^^e trudu budowania szałasu, który 1 takprzed niczymby go nie uchron lŁ Gdy tylko zrobił się dzień) ruszył w daisza dro„e Był ,VZ dość wysoko i stawało się coraz zimniej. Las rzednij 1 wr!szcie uVtąpić miejSCa kępom ogromnych traw i njewielkich krzCw J . one zniknęły, 20 — Baśnie... 305 a nagie skały, między które wciskały się jęzory lodu i śnieżne zaspy, pstrzyły tylko szarozielone porosty i zrudziałe mchy. Ostre zimno milionami igieł przeszyło bose stopy młodzieńca i poczęło targać jego ciałem. Wędrowiec poszarzał i skulił się w sobie, szczękając zębami i dygocąc cały. Katusze upału i wilgoci zdały mu się w porównaniu z kąsającym mrozem nieomal błogosławieństwem i zapragnął, by słoneczne promienie rozgrzały mu krew w żyłach. Niestety, mógł o tym tylko marzyć, bowiem słońce oświetlające szczyt mdłe było jakieś i skąpiące ciepła. Wumbor znalazłszy się na szczycie nie bardzo wiedział, co począć dalej. Niezdecydowany kręcił się w kółko, aż wreszcie wdrapał się na głaz znacznie górujący nad innymi. Dostrzegł iż niebieska powała jest niemal w zasięgu jego ręki, odbił się mocno i skoczył w górę. Obydwiema dłońmi uchwycił skraj nieba i wytężając całą siłę mięśni, podciągnął się na rękach, po czym wpełzł do nadchmurnej krainy. Poleżawszy chwilę i odpocząwszy nieco, podniósł się na nogi i bacznie rozejrzał dookoła. Po lazurowym firmamencie dostojnie przesuwało się pozłociste słońce. W kryształowo czystym powietrzu śmigały ptaki uganiające się za owadami, na rozległych płaszczyznach sawanny pasły się spokojnie wielkie stada zebr, antylop, gazeli i domowego bydła. Od ziół, kwiatów i rozgrzanej ziemi smużył się miły dla nozdrzy zapach. Sponad ciemnej plamy zarośli, widniejącej w dali, wiła się szaro— błękitna wstążka dymu. Słońce grzało błogo i młodzieńcowi powrócił humor. Pomyślał, iż wszystko będzie dobrze, skoro udało mu się dotrzeć aż tutaj. Uśmiechnąwszy się szeroko do owej myśli, dziarsko pomaszerował w kierunku owej smugi dymu. Wumbor wędrował szparko. Gdy dokuczyło mu pragnienie, gasił je krystaliczną wodą ze strumieni. Odczuwał i głód, lecz nie chciał tracić czasu na poszukiwanie pożywienia. Tak upływały godzina za godziną. Miało się już ku wieczorowi i na nieboskłonie, tuż nad widnokręgiem, poczęły złotem, czerwienią i fioletem płonąć zorze. Cykady rozdzwoniły się skryte śród traw, w gęstym listowiu krzaków i niewielkich 306 drzewek, a drapieżniki pomykały bezszelestnie, kryjąc się w gąszczach, w drodze na nocne łowy. Wreszcie oczom wędrowca ukazał się rozległy kraal władcy tego świata — króla Obassi Osaw. Wielkość kraalu i wszędzie widoczne bogactwo wprawiły go w osłupienie, a gwar i ruch tam panujący doprowadził do zawrotu głowy. Oswoiwszy się nieco z nowym otoczeniem postanowił nie zwlekając dotrzeć do samego władcy. Nie pytał nikogo o drogę, zmieszał się z tłumem i błądził po kraalu. Rychło domyślił się, która z chat należy do króla. Zresztą nie było to trudne, odróżniała się bowiem od pozostałych i rozmiarami, i mnogością bogatych ozdób. W jednym z przylegających do niej zabudowań Wumbor natknął się na grupkę kucharzy przygotowujących wieczerzę dla Obassi. Pojął, iż oto trafia się doskonała sposobność, aby znaleźć się przed obliczem władcy. Nie czekając na zaproszenie, zaczął pomagać sługom królewskim, a oni przyjęli to z wdzięcznością. Gdy posiłek był już gotów, poprosili go, aby wraz z nimi zaniósł potrawy na królewski stół i usługiwał przy wieczerzy. Usiadł tedy u stóp władcy i wybierając co smaczniejsze kąski, podawał mu je wprost do ust. A gdy widział, iż król zaczyna odczuwać pragnienie, natychmiast napełniał drewniany, bogato rzeźbiony pucharek doskonałym winem palmowym i usłużnie podawał. Obassi Osaw nigdy jeszcze tak nie wieczerzał. Zachwyciło go zachowanie młodzieńca i postanowił, iż ten zostanie jego osobistym sługą. Rozkazał więc, by sypiał w królewskiej chacie i baczył na każde skinienie. Wumbur o niczym lepszym nawet marzyć nie mógł. Oto zamieszkał w tym samym domu, w którym było przechowywane zarzewie. Zdało mu się, iż zaraz pierwszej nocy uda mu się zabrać trochę ognia i uciec z nim na ziemię. Z bijącym sercem czekał, aż sen zamorzy wszystkich mieszkańców kraalu. Gdy wreszcie zapadła cisza, przerywana tylko poszczekiwaniem psów, cicho podpełzł do drzwi izby, w której znajdował się ogień. Wielkie było zdziwienie, a jeszcze większy żal młodzieńca, że oto runęły jego nadzieje. Przy niewielkim ognisku siedziało dwu uzbrojonych po zęby wartowników. Czerwonawy odblask żaru na ostrzach dzid 307 i świecące w półmroku białka ich oczu sprawiły, iż Wumbor czym prędzej wycofał się do swej izby. Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Rozmyślał nad sposobem zdobycia zarzewia. W końcu — gdy było już dobrze po północy — zasnął bardzo zmęczony. Od tej pory dnie płynęły podobne jeden do drugiego. Czas od świtu do zmroku zajmowała Wumburowi praca. Był młody, silny i nie bał się trudu, ale dla niego, dla wojownika, spełnianie powinności służącego było bardzo upokarzające. Niejeden raz — uznojony — przyrzekł sobie, że skoro świt porzuci nadchmurną krainę i wróci na ziemię. Ale rychło przychodziły chwile refleksji, przed oczy nasuwały się obrazy ludzi pozbawionych ognia, cierpiących z tego powodu. Wówczas rozumiał, iż musi swą misję wypełnić do końca. Zostawał więc i wiódł dalej niewolnicze życie. Jednocześnie czynił przygotowania do przeniesienia ognia z niebios na ziemię, bo nie wątpił, iż owa wielka chwila kiedyś przecież nadejdzie. Wydrążył sporą tykwę, oblepił jej wnętrze tłustą czerwoną gliną, wymościł je grubą warstwą próchna i schował u wezgłowia swego posłania, aby być gotowym, gdy nadarzy się sposobność. Wumbur był sługą sumiennym. Bez najmniejszej opieszałości spełniał każde polecenie króla. Wkrótce władca go polubił i począł darzyć zaufaniem, zlecając coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Od jednego tylko go przez cały czas trzymał z daleka — od ognia. Ale młodzieniec był cierpliwy i w końcu owa cierpliwość została nagrodzona. Pewnego wieczora, gdy zmierzch już zapadł, a dworzanin odpowiedzialny za zapalanie lamp w królewskiej chacie nie uczynił tego, zdenerwowany Obassi rzekł do Wumbora: — Ach! ty jeden z całej tej hałastry nie zapominasz o swych obowiązkach. Przynieś ogień i zapal lampy! — i na znak, iż wolno mu to uczynić, na piersi młodzieńca zawiesił naszyjnik z kolorowych nasion i zębów jakiegoś zwierzęcia. Po słowach władcy zapadła cisza, bowiem oznaczały one, iż nie znany nikomu przybłęda dostąpił jednego z największych zaszczytów. Usłyszawszy to Wumbor pojął, iż oto nadeszła wreszcie chwila, dla której tu przybył, której tak długo oczekiwał. Skłonił się więc nisko przed królem, i ruszył do izby, w której płonęło ognisko. 308 Szedł wolno, ciężko stawiając stopy. Serce tłukło mu się w pierwsi jak oszalałe, podchodziło do gardła, dławiło. W ustach mu wyschło, a w uszach czuł jakiś dziwny uścisk. Rozmaite myśli kłębiły się pod czaszką, lecz jedna z nich była szczególnie natrętna: „Oto stałem się wielkim panem. Jestem trzecim po królu dostojnikiem w państwie. Osiągnąłem godności i zaszczyty, o jakich nawet nie ośmieliłem się marzyć. Będę miał swoją chatę, dużo bydła, swoje sługi... Czy na ziemi, w rodzinnej wiosce, mógłbym osiągnąć to wszystko...?" Pojawiła się pokusa, aby pozostać w niebie na zawsze, aby skorzystać z okazji, jaka już nigdy może się nie powtórzyć. Ale natychmiast przychodziła myśl inna, jakże odmienna od poprzedniej: „Przecież jestem człowiekiem. Tam, na dole, jest moja ojczyzna. Tam, na dole, są moi bracia, moje siostry. Czyż mogłyby radować mnie wszystkie dostatki, jeśli miałby świadomość, iż oni nigdy nie będą mieć w nich udziału?" Rozmyślając tak, wciąż niezdecydowany jak winien postąpić, wszedł do izby, w której tliło się zarzewie. Strażnicy na widok jego naszyjnika z szacunkiem odsunęli się na boki, a Wumbor podszedł do ognia, zapalił odeń długą smolną szczapę i ruszył w powrotną drogę. I dopiero wówczas, dzierżąc w dłoni płonące łuczywo pojął, że musi zanieść ogień na ziemię. Przemknął więc do swej izby, wydobył z ukrycia tykwę i rozżarzywszy w płomieniu spory spory kęs próchna, schował je w jej wnętrzu. Dopiero wtedy odzyskał spokój. Gdy pozapalał lampy w izbie króla, ów pozwoli mu udać się na spoczynek. Wróciwszy do siebie, usiadł młodzieniec obok tykwy, bacząc, aby nie wygasł skryty w niej żar. Z niecierpliwością oczekiwał, aż ucichną wszelkie odgłosy, a sen sklei oczy mieszkańców kraalu. Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Wreszcie zapanowała upragniona cisza. Wówczas schwycił naczynie z ogniem i bezszelestnie, niczym duch, wymknął się na dwór. Skoro tylko znalazł się poza obrębem kraalu, pobiegł ile sił w nogach ku otworowi prowadzącemu na ziemię. Biegł, jakby wiatr dodawał mu skrzydeł i chociaż oddech stawał się coraz krótszy, przyprawiający o ból w piersiach, biegł niestrudzenie. Minęła północ, gdy znalazł się przy otworze, nad szczytem góry. Chociaż 309 nieludzko zmęczony, odpoczął tylko przez chwilę i czym prędzej opuścił się na dół. Zbiegał, a raczej ześlizgiwał się po zboczu, choć ciemno było niczym w grobie. Nie widział ścieżki, raczej wyczuwał ją instynktownie. Niejeden raz uderzył się boleśnie o pień lub konar, lecz nie zważał na to, pomny iż jeszcze w pełni nie osiągnął celu. Na rozległej płaszczyźnie u stóp wzniesienia leżała ogromna pryzma suchych gałęzi i liczne pnie drzewne zwalone bądź wiekiem, bądź szalejącymi ongiś wichurami, Wumbor podszedł tam i wysypawszy niesiony żar, rozniecił ogień, który objął cały ów susz, rozlewając się szeroką, krwawą falą śród buszu. Był to pierwszy ogień, jaki zapłonął na ziemi. Wtedy dopiero Wumbor usiadł i odpoczął. Jął rozmyślać, co ma czynić dalej. Był na ziemi, u siebie, stęskniony za rodzinną wioską. Najprościej byłoby tam wrócić, ale przyszło mu do głowy, aby raz jeszcze udać się do nieba. Zdobył ogień, może zdobędzie jeszcze coś cennego? Nie zwlekając, ruszył w powrotną drogę. Nim świt zdążył zaróżowić nieboskłon, znalazł się w swej izbie. Szedł krócej niż za pierwszym razem, bo dobrze znał drogę. Ogromnie zmęczony, rzucił się na posłanie i natychmiast zapadł w kamienny sen. Zdało mu się, iż spał jedną chwilkę, gdy obudziły go krzyki i bieganina. Wstał, przetarł oczy i oprzytomniawszy nieco, wyszedł zobaczyć, co się stało. Ujrzał tłum, a pośród niego samego władcę, jak przez jeden z otworów w niebieskiej powale wpatrywali się jak z ziemi unosiły się kłęby gęstego burego dymu. Wumbor zrozumiał przyczynę zbiegowiska. Obassi Osaw wprost szalał. Krzyczał i pienił się z wściekłości. Oto ogień, ten cenny ogień, strzeżony jak najpilniej, trafił jednak do dolnego świata i było już zbyt późno, aby go ludziom odebrać. Chociaż nie sposób było odwrócić nieszczęście, król postanowił przynajmniej wykryć i ukarać winnego. Rozejrzał się tedy bacznie po twarzach otaczających go dworzan, a ci kulili się drżąc z lęku, aby nie zostać poczytanymi za winowajców. Jeden tylko Wumbor wytrzymał królewskie spojrzenie. Wtedy władca pojął wszystko. Rzucił się na młodzieńca i począł go okładać pięściami. A ten nie bronił się przed ciosami i mówił: — Wybacz mi, najjaśniejszy panie, lecz nie mogłem inaczej. Ważniejsze dla mnie było dobro współbraci, niż twoja łaska, dostojeństwa 310 i dostatki na dworze. Gdybym raz jeszcze musiał wybierać, znów wykradłbym ogień... Król nie słuchał dłużej. Schwycił Wumbora wpół i wyrzucił go przez otwór w sklepieniu niebieskim. Lecąc w dół młodzieniec pomyślał, iż oto nadszedł kres jego życia. Ale lżej mu się było z nim żegnać, bo wiedział, iż dokonał czynu, o którym będą pamiętać przyszłe pokolenia. Zderzenie z ziemią było gwałtowne i bolesne. Wumbor stracił przytomność. Przebudziwszy się z omdlenia ujrzał, iż przy upadku pogruchotał kości obu nóg. Mimo, iż z czasem się pozrastały, jednak kulał już do końca swych dni. Lecz miast narzekać, dumny był ze swego kalectwa, które świadczyło o jego bohaterskim czynie. A ludzie? A ludzie otrzymawszy ogień radowali się przez wiele dni i nocy, aż ów niebiański dar wreszcie im spowszedniał. Nie zapomnieli wszakże o wyczynie Wumbora, na którego cześć układali pieśni. Ale najmilszą z nagród była dlań córka wodza, którą pojął za żonę, stając się tym samym następcą Etim'Na. Konde Sawadugu i król Sandigas opowieść afrykańskiego ludu Kurumba Jziało się to w czasach, gdy ziemię odwiedzali niebianie, a i niektórym ludziom zdarzyło się nieraz podróżować do nadchmur-nej krainy. Działo się to w przeszłości tak zamierzchłej, iż nikt nie jest w stanie określić, ile pokoleń od tamtej pory przeminęło i ile opowiedziano baśni. Dzień był pogodny. Słońce majestatycznie przesuwało się po błękitnym niebie, a na soczystej trawie sawanny spokojnie pasły się stada antylop, żyraf i bawołów... Skryty w zaroślach odpoczywał po nocnym polowaniu lew samotnik, a wąż trawił połkniętą przed kilkoma dniami zdobycz. W górze szybowały sokoły wypatrując bystrymi oczyma łupu. Ponad strzechami okrągłych, pięknie zdobionych chat, które wyglądały niczym gigantyczne ule, unosił się dym świadczący o tym, iż kobiety przygotowują posiłek. Z jednej z chat wysunęła się smukła dziewczyna i poszła do buszu. Podśpiewując radośnie, zbierała uschłe gałęzie. Gdy drewna było tyle, że ledwo mogła je udźwignąć i miała już wracać do domu, nagle przestraszył ją ryk, przypominający odgłos gromu przewalającego się przez niebo. Dziewczyna spojrzała w górę, gdzie nadal spokojnie świeciło słońce i oniemiała z przerażenia. Oto opadał stamtąd jakiś dziwny przedmiot — przypominający kształtem dom. Rzuciła się do ucieczki, nie bacząc, iż giętkie gałęzie krzewów, przez które się przedzierała, boleśnie smagają ją po ciele i rozdrapują skórę do krwi. Wpadłszy do chaty, urywanym ze zmęczenia głosem opowiedziała bratu, Konde Sawadugu, o tym, co widziała. A ów chwycił siekierę i popędził na wskazane przez siostrę miejsce, by obejrzeć to dziwo. Gdy wybiegał, nie zastanawiał się co czyni. Teraz, znalazłszy się w buszu, stał się ostrożniejszy. Chociaż ciekawość pożerała go nadal, posuwał się wolno i ostrożnie, bacznie rozglądając dookoła, gotów w każdej chwili do ucieczki, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. 312 Wokół jednak panowała niczym nie zmącona cisza. Łagodny wiatr kołysał gałęziami krzewów, głaskał wysokie źdźbła traw, szemrał w liściach. Zwierzęta pasły się spokojnie. Gdy Konde znalazł się o rzut kamienia od miejsca opisanego przez dziewczynę, stał się jeszcze bardziej ostrożny. Opadł na czworaki i skryty w wysokiej trawie pełzł w stronę kępy krzewiastych akacji, poza którymi rysował się ciemną bryłą na tle nieba jakiś kształt dziwny, jakby nie człowieczą ręką uczyniony. Dotarłszy do zarośli, Konde ostrożnie rozsunął kolczaste gałęzie i... To, co ujrzał, zaparło mu dech w piersiach. Oto stał przed nim dom z żelaza, albo z czegoś, co żelazo do złudzenia przypominało. Budowla była kilkakrotnie większa od murzyńskiej chaty i srebrzyście połyskiwała w słonecznych promieniach. Konde przywarł mocniej do ziemi, bojąc się nawet głośniej oddychać i drżąc ze strachu, iż mógłby czymś zdradzić swą obecność. Mijał czas. Rozgrzana ziemia pachniała, słońce przypiekało coraz mocniej. Młodzieniec zamarł w oczekiwaniu. Ale dom tkwił wciąż nieruchomo. Na jego szczycie usiadł kolorowy ptak i stroszył piórka. Ośmielony tym Konde wypełzł z krzaków i zbliżywszy się do budowli, zaczął ją z zaciekawieniem oglądać ze wszystkich stron. I wówczas stało się coś nieoczekiwanego. Oto jedna ze ścian rozpęk-ła się na dwoje i przez powstały otwór wyszedł... człowiek. Był wysoki i silnie zbudowany. Na jego twarzy o szlachetnych rysach malowało się dostojeństwo i pewność siebie. Przyodziany w bogate szaty, w rękach dzierżył insygnia władzy królewskiej. Po chwili z wnętrza niebiańskiego domu wyszło jeszcze dwu mężczyzn — stanowiących świtę pierwszego — i zatrzymało się za nim. Tymczasem król stał z głową wzniesioną ku słońcu, przymknął oczy i z lubością wciągał w nozdrza czyste i wonne ziemskie powietrze. Później schylił się i nabrał garść ziemi, którą przesiewał między palcami. Wreszcie podniósł obie ręce w górę, rozpostarł je szeroko i rzekł głosem mocnym i donośnym: — Oto ja, Sandigsa, ogłaszam się królem tego kraju i nadaję mu nazwę Lurum! — O tak! Lurum! — zawtórowali dwaj pozostali. 313 Przez cały ten czas Konde Sawadugu stał o kilka kroków zaledwie od grupki przybyszów, a ci, chociaż bez wątpienia go widzieli, nie zwracali nań najmniejszej uwagi. Dopiero teraz, gdy Sandigsa ukończył obrzędy, skinął dłonią na Ziemianina. Konde drżąc tak ze strachu, jak i z przejęcia, przypadł do nóg królewskich i złożył hołd. Wzruszyło to i rozczuliło władcę, bowiem miał przed sobą pierwszego ze swych ziemskich poddanych. Przycisnąwszy Konde do serca, ofiarował mu wysoką godność na swym dworze. Od tej chwili dla młodzieńca zmieniło się wszystko. Jego rodzinna wioska, przemianowana na stolicę, przybierała z dnia na dzień nowe oblicze. Stare chaty wyplatane z giętkich gałęzi, liści palmowych i wylepia-ne gliną, obalono, by na ich miejscu wznosić nowe, obszerne budowle o solidnej konstrukcji. Przybysze z nadchmurnego świata, dzień po dniu, uczyli cierpliwie Ziemian nowego sposobu życia. Uczyli ich, które rośliny warto uprawiać i jak to czynić, które zioła mają moc leczenia chorób, w jaki sposób budować domy, a jak wytapiać drogocenne żelazo, lepić garnki i sporządzać tkaniny. Ludzie rychło przywykli do nowego i teraz dziwili się, iż dawne, nędzne życie w zupełności im wystarczyło. Byli zamożni i syci, za co błogosławili króla Sandigsę, życząc mu długich lat w zdrowiu i pomyślności. Konde zaś, stawszy się jednym z dostojników dworskich, jeszcze szybciej niż współziomkowie przywykł do dobrobytu, ba! i przepychu nawet. Zapomniał o dniach, gdy bywał głodny. Namaszczając ciało wonnymi olejkami, nie chciał pamiętać, iż ongiś nie zawsze, po dniu ciężkiej pracy, miał siłę choćby się umyć. Kładąc się w wygodnym łożu, pod bogato zdobioną pościelą, całkiem zapomniał, iż jeszcze nie tak dawno sypiał w barłogu usłanym z suchych liści. Dla Konde, od momentu złożenia hołdu Sandigsie, dnie upływały na słodkim nieróbstwie. Jadł, pił, pozwalał, by zabawiali go tancerze, ale przede wszystkim się nudził. A im bardziej się nudził, tym częściej rozmyślał nad swym obecnym życiem. I wówczas robak zazdrości wgryzał się w jego serce. Mimo że sprawował wysoką godność na dworze Sandigsy, spędzał bezsenne noce na rozmyślaniach. 314 Myśl, że to nie on jest królem, lecz jakiś przybłęda z niebiańskiej krainy, nie dawała mu spokoju. Ta ziemia do niego należy, a współple-mieńcy jemu powinni oddawać cześć należną królowi... * * * Ranek tego dnia był rześki. Pozłocista kula słońca powoli wdrapywała się na firmament, łagodny wietrzyk przemykał wśród liści, a ptaki śpiewały swój poranny koncert. Konde obudził się zmęczony, bo spał źle. Przez pół nocy przewracał się z boku na bok, a później trapiły go jakieś koszmary. Wstawszy, rozkazał służbie nagotować gorącą kąpiel, ale ta nie poprawiła mu humoru, tyle tylko zdziałała, iż przestały go boleć kości. Po śniadaniu zaszył się w najdalszym kącie pałacowego ogrodu. Usiadłszy na bazaltowym głazie, postanowił, iż od tej pory nie spocznie, nim nie usunie Sandigsy i sam nie zajmie jego miejsca. Tyle tylko, że nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Zamknąwszy oczy, młodzieniec wsłuchiwał się w głosy płynące z oddali. Nagle zastygł w bezruchu. Oto gdzieś z buszu dobiegł słaliiutki dźwięk tam-tamu. Wtedy zrozumiał, iż musi kogoś poprosić o pomoc. Pomyślał o czarowniku. Konde nie czekał następnego dnia. Opuścił stolicę natychmiast i powędrował do buszu, gdzie z dala od ludzkich siedzib, mieszkał czarownik cieszący się sławą najlepszego z najlepszych. Droga była długa i trudna, gdy więc późnym wieczorem Konde przybył na miejsce, stopy miał pokryte bąblami i myślał tylko o jednym — aby położyć się i zasnąć. Czarownik był człowiekiem w nieokreślonym wieku. Równie dobrze mógł być brudnym i bardzo zaniedbanym młodzieńcem, jak i starcem, który dźwiga na grzbiecie brzemię mnogich lat. Ujrzawszy przybyssza nie okazał zdziwienia. Poczęstował go bardzo skromnym posiłkiem i wskazał mu miejsce w kącie chaty, wymoszczone liśćmi i mchem. Korude zasnął natychmiast. Spał głębokim snem, bez marzeń i majaków. Nad ranem obudziło go jakieś niesamowite porykiwanie. Przestraszony usiadł na posłaniu. 315 N I!151II ! księżyc zaglądał przez okno do izby, zalewając ją całą srebrzystobiałą poświatą, w której zwykłe przedmioty przybierały niesamowite kształty. Wreszcie dało się słyszeć pianie dalekich kogutów, zwiastujące zbliżanie się dnia. Młodzieniec powitał je z ulgą. Wstał z rozgrzebanego posłania, przyodział w najlepsze szaty i nerwowym krokiem przemierzając izbę wszerz i wzdłuż, czekał aż pojaśnieje niebo. Mimo tak wczesnej pory, z dworu dochodziły liczne głosy zgromadzonych tam ludzi: mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Zanosiło się bowiem na niezwykłe widowisko, a gawiedź nie mogłaby przecież odmówić sobie przyjemności jego obejrzenia. Gdy Konde wyszedł z izby, tuż za progiem natknął się na grupkę zwolenników, która asystowała mu w drodze na pałacowy dziedziniec. A tam czekał już nań Sandigsa w otoczeniu świty. Król był prawie nagi. Za całe odzienie służyła mu jedynie przepaska biodrowa z futra pantery. Gładka skóra, błyszcząca od wtartej w nią oliwy, opinała twarde węzły mięśni, a potężna klatka piersiowa unosiła się miarowo, poruszana rytmicznie oddechem. Na twarzy władców malowała się powaga i skupienie. W prawej ręce, nisko, tuż przy udzie, Sandigsa dzierżył krótką włócznię o szerokim ostrzu. Ktoś z boku podał taką samą młodzieńcowi. Przeciwnicy wstąpili w krąg utworzony przez tłum. Przez jakiś czas, pochyleni i bacznie obserwujący jeden drugiego, okrążali się, wypatrując najodpowiedniejszej chwili, aby zadać cios. Wszyscy wokół ucichli, a oni poruszali się wokół siebie niczym wielkie ćmy wokół płomienia kaganka. Aż wreszcie Konde uniósłszy swą włócznię do góry, rzucił się z rykiem do przodu i gdyby król nie uskoczył w bok, jednocześnie parując uderzenie, byłoby już po nim. Teraz obaj skończyli z ostrożnością. Ciosy następowały jeden po drugim, żelaźce szczękały o siebie, a gdy zwierały się szczególnie gwałtownie, sypały się z nich iskry. Oddechy walczących stały się coraz szybsze i coraz cięższe. Pot obficie spływał po ich ciałach, uderzeniami pięt o ziemię wzbijali obłoczki kurzu. I chociaż owe zapasy trwały już kęs czasu, żaden nie zdobywał przewagi. 318 Jeden i drugi dawali z siebie wszystko. Jeden walczył o życie, drugi zaś o tron. iConde był przekonany, iż jeśli ulegnie, nie będzie dla niego litości. Sandigsa miał zaś pewność, że przegrana nie tylko pozbawi go władzy, ale zniweczy nawet dotychczasowy dorobek i lud tej ziemi na powrót zdziczeje. Wreszcie jednak, po wielu godzinach zmagań, gdy słońce sięgnęło zenitu, król zdobył przewagę. Konde ugodzony pięścią legł na ziemi i oczekiwał ciosu, który pozbawi go życia. Podniósł Sandigsa włócznię w górę i odchyliwszy się do tyłu dla wzięcia szerszego rozmachu, wymierzył ostrze w pierś leżącego. Widać było jak drżą mu mięśnie, jak krew pulsuje w żyłach na skroniach, jak zaciska szczęki. Lecz co to? Wbrew oczekiwaniom cisnął broń przed siebie z taką silą, iż drzewce pękło, a później ująwszy młodzieńca za ręce, pomógł mu się podźwignąć. Konde stanął na szeroko rozstawionych nogach i dyszał ciężko. — Zabij mnie. Wygrałeś, więc zabij. — wyszeptał. __Nie pragnę twej śmierci — odrzekł władca. — Ofiarowuję ci pokój. Czy zechcesz go przyjąć? Młodzieniec zaskoczony milczał, więc król mówił dalej: __Wyzywając mnie do walki, powiedziałeś, że jestem przybłędą, którego nic nie wiąże z tą ziemią. To nie jest prawdą, kocham ją nie mniej od ciebie. Żeby cię do końca przekonać, gotów jestem związać się z nią silniejszymi niż dotąd więzami. Daj mi swą córkę za żonę, a wówczas stanę się jednym z was. Konde był zbyt oszołomiony, żeby się odezwać. Nie mógł uwierzyć, że władca obszedł się z nim tak łaskawie. Dopiero po chwili, przejęty do głębi, zdobył się jedynie na wybąkanie kilku słów: __Stanie się tak, jak mówisz, panie. Potem przypadł do stóp królewskich i błagał o przebaczenie, obiecując, że teraz będzie już najwierniejszym z wasali. W oznaczonym terminie Sandigsa pojął jego córkę za żonę. Wesele było huczne, zjedzono na nim wiele mięsiwa i wypito wiele mocnego palmowego wina. 319 Od owego czasu król i Konde, złączeni więzami krwi, które są najsilniejsze z wszystkich więzów, wspólnie pracowali dla kraju, umacniając go i zabezpieczając przed wrogami, a narodowi zapewniając dostatek. O mężu, żonie i jędzy Miru legenda polinezyjska Ba >ardzo, bardzo dawno temu na jednej z cudownych wysp poline-zyjskich żyło spokojnie i szczęśliwie młode małżeństwo. On zwał się Monoi-here, co znaczy Olej Wonny, ona natomiast nosiła imię Te-Ura, czyli Płomień. Oboje byli piękni. Monoi-here ciało miał silne, brunatnej barwy, skórę bogato zdobioną tatuażami o kunsztownych wzorach. Te-Ura zaś miała cerę złocistą, granatowe oczy i wspaniałe, puszyste, rude włosy opadające na plecy niczym płaszcz. Właśnie z powodu koloru włosów nadano jej imię Płomień. Młodzi kochali się gorąco i pragnęli stale przebywać blisko siebie. Gdy tylko nie byli zajęci pracą, siadali w cieniu bananowców rosnących w pobliżu chaty i rozmawiali, snując plany na przyszłość. Czasem przyjaciele Monoi-here podśmiewali się z niego, bo poza młodą żoną świata nie widział. Odrzucał najbardziej kuszące propozycje spędzania wolnego czasu i zawsze śpieszył do domu. Przyjaciółki Te-Ury również pokpiwały z niej często, gdy rezygnując z przyjemności plotkowania, czym prędzej biegła do chaty, jeśli spodziewała się, iż zastanie w niej męża. Tak upływały dni i miesiące. Zdawać by się mogło, iż nic i nigdy nie zakłóci szczęśliwej sielanki tych dwojga. Niestety, los lubi być okrutny i często każe uciekać szczęściu w chwili najmniej odpowiedniej, gdy człowiekowi wydaje się, iż żyje w raju. Któregoś wieczoru Te-Ura ni z tego, ni z owego dostała gorączki. Dzień cały pracowicie krzątała się po chacie, przygotowywała posiłki i z kory drzewnej ubijała tapę, z której później miała szyć odzienie dla siebie i męża. Gorączka była bardzo silna i kobieta, mimo iż leżała przy ogniu, trzęsła się z zimna, szczękała zębami i targały nią dreszcze. Przestraszony Manoi-here nie bardzo wiedział, co robić. Przygotował napar z ziół, które mają moc wypędzania gorączki z ciała. Podpiera- 21 — Baśnie... 321 . .drugą przytknął jej naczynie do ust i napoił ją j%ą plecy zonj^na^kJ lekarstwe,. Pomogto, le, * . ^^ % ^ przed nadchodzą. C?dy Wazdy zaczęły lle/^dła Jęła targać ciałem kobiety ze zdwojoną cym Słoń^ gorączka \S c[ia świadomość. Zapadała wówczas w jakąś siłą. Te-Ura chwilami tta^ Ledała w szalonym pędzie i gdy się jej niezmiernie głęboką stu^1 * dnQ nagle odzyskiwała przytomność, zdawało, ^ m chwilę teiTLskaną twarz Monoi-here. Otw)erającoczywidziła^ majestatycznie na firmament sprawiło, SKoro słońce wypłyń ze Te_Ura poczuła się troszeczkę lepiej, iż n^tał ażień) wydawaj» J'fawd trzymała, ale chora przestała tracić Silni* g°rąCzka nadal ją, er F świdorn^d gł°Sem ZaWcn- ^ F ™ t^ leczema. ^ }a ^ _ ^ nje wartQ sprowadzać dostań przy rd|Udlug0 i słuchał. Wypadł z chaty i co sił w nogach po- " T° Manoi-her.re tdr^^^^Cie Fzybył z tym, któremu nie są obce tajniki Gdy v pO jakimślś L J dzania chorób i zaklinanie złośliwych du-ludzkl!^go ciała, sziaP >lł .Tjra już - 322 pjębokim westchnieniem odstawił na bok przyniesione r atezfoli — święteJ dr»ceny omiótł zesztywniałe ciało, by od-mikstury. ^ upiory, a ponieważ był także kapłanem, miast do lecze-pędzić gło n .Q odprawiania żałobnych obrzędów, nia, przystąp11 ¦ WonnYstał z boku' tłumiąc łzy napływające do oczu, nie mogąc ole3 t iż opuścił towar*yszkę życia w chwili zgonu. Uroczysto-sobie ^ba*^ pamiętał jak pr*ez mgłę, myślami bowiem towarzyszył ści pogrze twa jędzy Miru, d0 Krainy Ciemności, żonie do kro»fc dni i tygod11^' a smutek nie opuszczał Manoi-here. rrózno Mi|ały wjaciele usiłowali go pocieszać i rozweselić. Próżno tłuma-krewni 1 Prz^ierć jest każdemu pisana i co się stało, to już się nie od-czyli mu, iz sn r stanie. . ... iał się pogodzić z myślą, że już nigdy, przenigdy nie nie zoba- Nie. n„ nie usłyszy radosnego śmiechu, nie poczuje dotyku jej do-czy swej żony, brych dłoni. ¦< be&emei nocy>gdy chwile miJaływolno> niczym ^wy™*™ tropu podziemnej jaskini, Olej Wonny podjął dziwną decyzję, kropli zes r s dQ Pq _ ^ śmierci, aby wyprowadzić z niej Zapragnął u* swą zmarłą z"nę- . . k3jąc świtu poszedł zatem do starej czarownicy mieszkającej Nie CZea skraju wioski, tużprzy gęstej ścianie zarośli hibiskusowych. samotnie na Powiek2 mi, proszę, jak trafić do Po — poprosił starą. M- r3dzę ci, synu, nawet myśleć o tym — orzekła wiedźma. — ~~ cncesz dokonać, jest czystym szaleństwem. Jeszcze nikomu, To, czeS° podziemia, nie udało się wrócić do podsłonecznego świata. kt° a siQ [ tobie- Nie tylko nie Pomożesz swoJeJ zmarłeJ zonie' Nie uda dasz ^^ Zostaniesz tam na wieki. ale i sam pf . cjicę już żyć, skoro ona nie żyje - odparł na to Monoi-here. ~~ -gdy nie kochałaś, że nie chcesz mnie zrozumieć? Od chwili, — Czy ^l^ odeszła, słońce dla mnie świeci czarnym blaskiem, kwiaty gdy Te"~ pieszczota wiatru sprawia mi przykrość, a bezsenne noce nie pach 4>^ ^ afl. ^0^^^ Moje oczy plączą i płacze moje ser-nie przyn pQ ^ m- ^ skorQ tak bolesne? ce. Cierpi- J •» ZadulOała się starucha, pokiwała głową: 323 — Usychasz jak nadłamany kwiat. Widzę, że nic ci nie może pon\óc Idź więc, lecz wiedz, że nie wrócisz. Do Krainy Ciemności wiedzie trllti na droga... Skoro wytłumaczyła mu dokładnie, jak można dotrzeć do Królesjw Śmierci, Monoi-here podziękował i nie oczekując ruszył w drogę. Z małej zatoki leżącej niedaleko wioski wypłynął długą łodzią n spokojną toń oceanu. We dnie drogę wskazywało mu słońce, nocą nąto_ miast gwiazdy. Żywił się skąpo, bo na takiej łupince nie mógł pomie nazbyt wiele jadła, ale jeszcze mniej pił. Dręczące go w upalne dni gnienie zaspokajał odrobiną wody, której miał tylko tyle, by nie Niedojrzałe orzechy kokosowe, które zabrał z myślą iż będą mu dosu czać chłodnego i ożywczego mleka, w większości zjełczały i nie nada\vau, się do spożycia. Minęło wiele dni i wiele nocy. Na skórze Monoi-here omywanej ^j ną wodą i przypiekanej bezlitosnym tropikalnym słońcem potworów, się bolesne rany, których nie tylko nie miał czym opatrzyć, ale nawet n[l mógł ich obmyć. Olej Wonny cierpiał, lecz płynął wytrwale. Ze spokojem mijał lic wyspy, na których mógłby znaleźć wodę, opatrzyć rany, a przede w stkim odpocząć. Śpieszył bowiem, aby jak najrychlej zobaczyć się z ną. Wreszcie na horyzoncie dostrzegł smużkę lądu, którego p od tak dawna. Była to wyspa Raiatea. Pod koniec dnia przybił do gu, wyciągnął łódź na piasek i ruszył na poszukiwanie słodkiej wody. szukał daleko. Wreszcie ukoił pragnienie, a także obmył ciało z skiej soli. Na rozgrzanych w ognisku kamieniach upiekł smakowitą bę, po czym poszedł spać, aby dobrze wypocząć przed dalszą w głąb wyspy. O świcie, posiliwszy się solidnym śniadaniem złożonym z ryb i ^ ¦ kich owoców, które nazbierał w pobliskim lesie, ruszył Olej Woj. w kierunku gór na północ wyspy. Gdy dotarł do krateru wygasłego ^ , kanu Temahani-ura, co znaczy Żar Płomienia, zakończył pierwszy ^, drogi. Stał bowiem oto przed bramą wiodącą do Krainy Nocy, którą ^ dzili bożek Tumu-nui i jędza Miru. Wpatrując się w czarną czeluść, której dna nie mógł dosięgnąć w^ kiem, Monoi-here poczuł lęk. 324 . p Uzmysłowił sobie, na co chce się ważyć i przypomniał wszystko, wiedział o jędzy Miru i jej obyczajach. Na jej zawołanie przychodzi jerć, umie też rzucać zły urok, zesłać na kogoś chorobę, służą jej gady owite i złe duchy. Ale chwila wahania trwała krótko. Olej Wonny otrząsnął się z lęku . itrożnie, by nie runąć z wysokości, począł schodzić na dół. i vą, pochylony i ciężko powłócząc nogami, jakby na plecach dźwigał niezwykle ciężkie brzmię, zbliżył się do drzwi swej chaty. Przekroczył j)róg> rzucił się na matę rozesłaną w kącie izby i rozszlochał się w głos. Matka, która już wstała i krzątała się po domu przygotowując rajiny posiłek, przestraszona podbiegła do niego. — Co się stało, czemu płaczesz, synu?! — Ach, matko! Nie mam już po co żyć — załkał Hema i odpowiedział swą niedawną przygodę. Miłość bez nadziei na jej spełnienie wpłynęła na Hemę jak najgorzej. Stracił całe zainteresowanie dla świata, przestał dbać o siebie a nawet jeść. Schudł i zmizernial a w jego przygasłych oczach widać \yy\o ból. 328 329 Hema pogrążony w swej cichej rozpaczy ciągle krążył myślami wokół postaci Hiny, która przecież mogłaby teraz być obok niego, gdyby nie dał się zwieść jej przymilnym słówkom. Każdego prawie poranka udawał się nad rzekę, żywiąc nadzieję, że może spotka raz jeszcze swą ukochaną. Ale mijały dni i tygodnie, a dziewczyna się nie pojawiała. Odkąd zniknęła w tak tajemniczy sposób, Hema domyślił się iż Hina nie jest kobietą z krwi i kości, lecz boginką. Sądził, iż dlatego pogardziła jego miłością, że był tylko człowiekiem. Tylko człowiekiem... Ogarnął go gniew, że nie zdążył jej powiedzieć, iż w jego żyłach także płynie boska krew słonecznego Ra, którego zaliczał do swych przodków. Może gdyby Hina o tym wiedziała, potraktowałaby go inaczej? Nie przypuszczał nawet biedny młodzieniec, że nie tylko on przeżywa męki niespełnionej miłości. Boginka, choć ją porwał i wystraszył, zwróciła jednak uwagę na niezwykłą urodę chłopca i jej serce przepełniło się uczuciem. Lecz bała się oddać rękę śmiertelnikowi. Postanowiła wszakże, że jeśli kiedyś w przyszłości los znów ich zetknie ze sobą i Hema na nowo ją porwie, już nie ucieknie, poddając się wyrokom przeznaczenia. Sama zresztą bała się uczynić pierwszy krok. Tymczasem matka martwiła się o Hemę ogromnie. Zaczęła rozmyślać nad sposobem, w jaki mogłaby mu pomóc. Wiedziała o jego codziennych wyprawach nad rzekę. Pomyślała, że skoro Hina lubiła zażywać kąpieli, pewno nie zaniechała tego zwyczaju i albo tylko zmieniła miejsce, albo porę. Postanowiła więc wziąć sprawy w swoje ręce. Pewnego ranka wybrała się nad rzekę. Przechadzała się brzegiem, pilnie wypatrując kąpiącej się dziewczyny. Niestety, ani tego, ani następnego poranka nie ujrzała nikogo. Nie dała jednak za wygraną. Wybrała się na poszukiwania, gdy gwiazdy dopiero zaczynały blednąc na nieboskłonie. Przybyła na miejsce, w którym jej syn zobaczył cudną boginkę, usiadła skryta za krzewami i zaczęła nasłuchiwać. I rzeczywiście, od rzeki dobiegł jej uszu plusk wody. Kobieta ostrożnie rozsunęła liście i spostrzegła zbliżającą się ku brzegowi Hinę. Dziewczyna wyszła z wody, usiadła na kamieniu i pogrążyła się w zadumie. Matka uśrniechnęłai się cliytrze i wymamrotała pod nosem: — Teraz nam już nie umkniesz, kochaneczko. 330 Delikatnie i bezszelestnie stawiając stopy, aby odgłos kroków nie spłoszył boginki, zawróciła do wioski. Przybywszy do chaty, zaraz od progu zawołała głośno: — Hemo! Już wkrótce spełni się twoje największe życzenie! Młodzieniec zerwał się z maty, podbiegł do matki i wyczekująco spoglądał na nią. — Znalazłam Hinę na brzegu rzeki. Teraz tylko trochę sprytu, a będzie twoja. Widząc, iż chłopak zmierza ku drzwiom, powstrzymała go mówiąc: — Powoli, powoli. Dzisiaj już nie masz po co się tam udawać. Wytrwaj jeszcze do jutra. Trzeba wszystko dokładnie obmyśleć. Cały dzień spędzili naradzając się nad sposobem porwania Hiny. Wreszcie matka poradziła Hemie, by poszedł nad rzekę zaraz po północy. Niech wykopie w piasku nadbrzeżnym jamę tak dużą, by mógł się w niej skryć, a potem, gdy dziewczyna wyjdzie z wody, wyskoczy z zagłębienia, schwyci ją i trzymając mocno, przyniesie do domu. — Tylko pamiętaj — mówiła matka — abyś tym razem nie dał się zwieść jej czułym słówkom i przymilnemu zachowaniu. Wypuścić ją możesz dopiero wówczas, gdy znajdzie się w naszej chacie. Tej nocy Hema wcale nie kładł się spać. Pobiegł nad rzekę i gdy niebo na wschodzie poczęło szarzeć, ujrzał płynącą boginkę. Na jej widok serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Ale tym razem postanowił zachować szczególną ostrożność. Odczekał tedy cierpliwie, aż dziewczyna dokończy kąpieli i wyszedłszy na brzeg pocznie rozczesywać swe wspaniałe włosy. Wreszcie nadeszła ta chwila. Wówczas Hema ostrożnie wygramolił się z ukrycia, wyprostował, sprężył do skoku i w dwu susach dopadł Hiny. Dziewczyna była tak zaskoczona, że nawet nie próbowała się bronić. Wystraszona podniosła oczy na swego prześladowcę i rozpoznawszy w nim Hemę, odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że tym razem młodzieniec nie da się wyprowadzić w pole. Los widocznie chciał, by została jego żoną. Przez całą drogę do chaty była spokojna. Nie szamotała się i nie wyrywała, ale też nie odezwała się ani jednym słowem. 331 Gdy wreszcie znaleźli się we wnętrzu domu, Hema ostrożnie postawił Hinę na klepisku, wyciągnął do niej ręce, a ona podbiegła do narzeczonego i przytuliła się do jego piersi. Stara matka pobłogosławiła ich szczęściu, sama będąc szczęśliwa, że ziściły się jej najskrytsze marzenia i Hema poślubił dziewczynę tak dobrą, na jaką sobie zasłużył. Od tamtego pięknego dnia mijały miesiące i lata. Hina przywykła do życia wśród ludzi i nawet je polubiła. Chociaż przez małżeństwo ze śmiertelnikiem straciła swą boską naturę, zachowała jednak niezwykłą wiedzę, którą wykorzystywała, aby nieść ulgę cierpiącym i znajdującym się w potrzebie. Dobroć i mądrość rozsławiły Hinę daleko. Z wysp i archipelagów ściągali do niej chorzy i strapieni, i nigdy się nie zdarzyło, by ktoś odszedł zawiedziony. Umiała też Hina znaleźć czas na to, aby wzorowo prowadzić gospodarstwo. Była przykładem dla innych żon i matek. Hemie, którego kochała gorąco, urodziła dwóch synów. Jeden — Ariki-nui-apua został wielkim żeglarzem, drugiego zaś — Ta-fai, gdy doszedł do lat męskich, mieszkańcy Upolu obrali swym królem. Skąd się wzięło słońce? baśń bantuska 'ziało się to w czasach, gdy na ziemi nie było ludzi, a mieszkały na niej same zwierzęta. Chociaż wiodło im się zupełnie dobrze, jednak ich życie było smutne i szare, jak szary był świat pozbawiony słońca. Bo musicie wiedzieć, że wówczas nie wędrowało ono jeszcze po niebie, od horyzontu po horyzont. Przebywało ponad jednolitą powałą burych chmur i nawet przez nie nie przeświecało. Dnie i noce były zupełnie podobne do siebie i jednakowej barwy. Identycznej jak ta, która spowija ziemię o zmierzchu. Zwierzęta wiedziały, że ponad niebieskim pułapem istnieje kraina, w której żyją istoty cieszące się zawsze blaskiem ożywczego słońca. Często zbierały się więc na narady, aby zastanowić się nad tym, w jaki sposób można by zwabić światłość do ich świata. Różne padały propozycje, ale wszystkie wydawały się nierealne. Aż któregoś dnia lew, który podówczas królował całej ziemi, rzekł: — Moi mili poddani. Próżno zastanawiać się i roztrząsać, w jaki sposób sprowadzić do nas słońce. Jeżeli poprzestaniemy tylko na rozważaniach, pozostaniemy bez światła aż do czasu, gdy ziemia ze starości rozsypie się w pył. Trzeba się wreszcie zdecydować na czyn. Kto z was sprowadzi tutaj światłość, może liczyć na wspaniałą nagrodę. Daję wam na to królewskie słowo. Gdy lew skończył, zwierzęta popatrzyły jedno na drugie i jak na ko-mędę opuściły oczy. Zebra trąciła w bok hipopotama, hipopotam żyrafę. Słoń zajął się czyszczeniem trąby, a krokodyl schował się za niego, tak żeby go nie można było zobaczyć. Widząc to mysz nieśmiało wysunęła się do przodu i powiedziała, zwracając się do lwa: — Najjaśniejszy panie! Widzę, że nikt z tych silnych i bogatych poddanych nie ma chęci udać się na tę niebezpieczną wyprawę. Ja zaś, chociaż słaba i mała, spróbuję. Jestem biedna i nic nie mam do stracenia, a bardzo by mi się przydała obiecana nagroda. 22 — Baśnie... 333 — Dobrze — odparł lew. — Jeśli przyniesiesz nam światło, moja wdzięczność cię nie minie. Tak jak obiecałem. Podreptała mysz na swoich krótkich łapkach do norki, usiadła w kąciku i zaczęła rozmyślać: — Ej! Chyba nie dam rady. Zbyt pochopnie się zgłosiłam na tę wyprawę. Jakże ja się dostanę do nieba... Naraz trzepnęła się w czoło i czym prędzej pobiegła do pająka. — Kochany mój druhu! — zawołała. — Pomóż mi się dostać do górnej krainy, a podzielimy się nagrodą. Pająk był takim samym biedakiem jak i ona i też nie miał nic do stracenia, a wiele do zyskania, więc nie namyślając się długo, wyraził zgodę. Traf chciał, że przysłuchiwała się temu mucha, która przez brak ostrożności zaplątała się w pajęczą sieć. Od natychmiastowej śmierci uratowało ją przybycie myszy. Teraz postanowiła skorzystać z okazji i wydostać się z opałów. Poprosiła więc: — Zabierzcie mnie ze sobą! Obiecuję, że nie będziecie żałować. Jestem tak sprytna, że potrafię wleźć tam, gdzie żadne z was nie dałoby ra-dy. Mysz popatrzyła na pająka, pająk spojrzał na mysz i razem powiedzieli: — Zgoda. Może istotnie się przydasz podczas wyprawy. Nie zwlekając dłużej, przystąpili do dzieła. Najpierw pająk usnuł nić tak długą, że sięgała niebieskiego sklepienia, a tak grubą, jak tylko potrafił. Po tej nici mysz wdrapała się do góry i niezwykle ostrymi ząbkami wygryzła dziurę w niebieskim pułapie. Przez nią to właśnie cała trójka wślizgnęła się do górnej krainy. Cuda, jakie zobaczyli, przyprawiły ich o zawrót głowy. Ujrzeli ciemną zieleń lasów, łąki przykryte kobiercami różnokolorowych kwiatów, srebrzyście połyskujące rzeki i jeziora. Ale nade wszystko spodobał się im pałac Słońca, które sprawowało królewską władzę. Nawet ściany budowli przesycone były blaskiem złocistego światła, które wszakże nie raziło oczu. Ale cóż z tego, że nasza trójka dostała się do nieba... Dopiero do miejscu pojęli, że łatwiej im było wspiąć się do górnego świata, niż wejść do pałacu Słońca. Krążyły bowiem wokół niego setki, a może nawet tysiące żołnierzy, a przy każdej z bram stali uzbrojeni od stóp do 334 głów wartownicy. Jeżeli ktoś z gminu próbował chociażby się zbliżyć do pałacowych murów, potrząsali groźnie dzidami, wołając: — Jazda stąd! Jazda, jeśli wam życie miłe! Kręcili się zatem mysz, pająk i mucha blisko pałacu, wytężając swoje umysły nad wynalezieniem sposobu wejścia do niego. Aż wreszcie przyszło na muchę olśnienie: — Nie lękaj się! — powiedziała. — Choćmy wszyscy troje do strażników i przedstawmy się jako posłowie wielkiego króla Ziemi — lwa. Jak postanowili, tak też i uczynili. Chociaż strażnicy początkowo opierali się przekazaniu ich słów dalej, jednak w końcu ulegli. Bali się bowiem, że zlekceważenie posłów — gdyby wieść o tym dotarła do króla — może ich kosztować nie tylko stanowiska, ale i głowy. Wreszcie nadeszła upragniona chwila i trójka naszych przyjaciół stanęła przed obliczem władcy. Ten siedział w pełnym majestacie, w sali tronowej, na zydlu obitym złotą blachą tłoczoną w fantastyczne wzory zwierząt i roślin. Gdy mysz, pająk i mucha oddali mu uniżony pokłon, łaskawym skinieniem ręki zezwolił, aby przedstawili mu powód, dla którego dotarli aż tutaj. — Najjaśniejszy panie! Królu królów i władco władców. O ty, przed którym chylą się karki... Słońce niecierpliwym gestem przerwało potok wymowy myszy, dając tym samym do zrozumienia, że ma ona przejść do sedna sprawy. — Otóż, miłosierny panie, proch u twych stóp, potężny król zwierząt — lew, wysłał nas do ciebie z prośbą, abyś zechciał jemu nędznemu i wszystkim jego poddanym użyczyć trochę światła. Żyjemy w ustawicznym mroku. Nie znamy barw kwiatów, trawy, listowia, drzew ni wód. W tej chwili sekretarz władcy — który stał obok grupy posłów aby wiernie zapisać, co powiedzą — jakoś niezręcznie przycisnął jedno z odnóży muchy. Ta pod wpływem bólu skoczyła jak oparzona, a ponieważ była prędka w działaniu i nigdy nie myślała o skutkach swych postępków, ucięła sekretarza w tłusty kark. Musicie wiedzieć, iż nasza mucha była nie byle kim w swej rodzinie, a jej ukąszenie przecinało nawet grubą skórę bawołu. Toteż sekretarz podskoczył do góry, ale nie wydał z siebie głosu, tak był przyzwyczajony do zachowania milczenia w obecności władcy. Oczywiście milczał jedynie wówczas, gdy król go nie pytał. 335 Słońce wszakże doskonale zauważyło całe zajście. Nie umknęło ono również uwagi marszałka dworu. Król wysłuchawszy przemówienia myszy, chcąc zyskać na czasie, odezwał się tymi słowy: — Dostojni posłowie potężnego władcy! Oto dowiedzieliśmy się, z czym przychodzicie. Nie udzielimy wam odpowiedzi tu i natychmiast. Wpierw bowiem chcielibyśmy usłyszeć zdanie naszych doradców i zauszników. Jutro znów się spotykamy. Gdy król udał się do swych komnat, rozpoczął naradę z otaczającą go świtą: — Nie byle kim jest owa trójka posłów, skoro udało się jej pokonać drogę tak trudną. Nie tylko przybyli z dolnego świata, co już samo w sobie zakrawa na cud, ale jeszcze dotarli przed nasze oblicze — rzekł. — Tak, tak, najmiłościwszy władco — pochwycił marszałek dworu. — ośmielę się zwrócić Ci uwagę na rzecz chyba jeszcze bardziej niebywałą. Otóż jeden z posłów, nazywany w swej krainie muchą, potrafił sprawić dotkliwy ból sekretarzowi waszej wysokości. A to przecież nie jest takie łatwe, zważywszy obrastające go pokłady tłuszczu, chroniące przed mocniejszymi niż owo ukłuciami. — Jeżeli im damy światło, o które proszą — odezwał się dowódca wojska — urosną w jeszcze większą siłę. Kto wie, czy nie zechcą wówczas podbić naszego państwa. Lepiej ich zabić, póki nie jest późno... — Mam, mam! — zawołał jeden z dworaków. I przedstawił zebranym swój podstępny plan. Następnego ranka mysz, pająk i mucha znów stanęli przed królewskim tronem aby wysłuchać wyroku majestatu. Słońce zaś, uśmiechając się zjadliwie, ozwało się do nich w te słowa: — Dachy domów mych drogich poddanych przeciekają podczas deszczu. Należałoby jak najrychlej przykryć je wszystkie nowymi strzechami. Pomyślałem sobie, że dla takich jak wy junaków, nacięcie trawy na strzechy nie będzie trudnym zadaniem. Kiedy się z nim uporacie, proszę bardzo, będziecie mogli zabrać ze sobą światło. Po odbytej audiencji mucha powiedziała do myszy, że polecenie królewskie ma w sobie wszelkie znamiona podstępu. Jeżeli bowiem nie wywiążą się należycie z powierzonego zadania, król wykorzysta to jako pretekst, aby im poucinać głowy. 336 — Tak, tak — pokiwał głową pająk. — Mucha ma rację i niechybnie przyjdzie nam tu stracić życie. — Czemu biadolicie przed czasem! Najłatwiej się poddać, nie próbując nawet wyjść cało z opresji! — zgromiła ich mysz. Jeżeli wszystkie środki zawiodą, wówczas trudno, pogodzimy się z losem. Ale póki co, trzeba szukać ratunku. Powiedziawszy to, obróciła się na pięcie i smyrgnęła za próg komnaty, którą wyznaczono im na mieszkanie. Ile sił w krótkich łapkach pobiegła do otworu wygryzionego w niebieskim sklepieniu. Błyskawicznie zsunęła się po pajęczej nici i popędziła do mrówek. — Jeżeli wy nie pomożecie, to nigdy nie ujrzymy słońca w naszym świecie. Mrówki jedna po drugiej podążyły za myszą do nieba i natychmiast zabrały się do pracy. Ostrymi żuchwami ścinały trawę, źdźbło po źdźble, i znosiły ją na wielką pryzmę. Nim blady blask zaczął różowić widnokrąg, trawa potrzebna na strzechy była już ścięta i zgromadzona w jednym miejscu. Zdziwił się król, zadziwił dwór i wszyscy poddani, ujrzawszy rankiem ukończoną pracę. Pracę ogromną, która wymagała wielu dni znoju i mnogich robotników. — Tak... — rzekł król do myszy i jej przyjaciół. — Wykonaliście zadanie, powinienem więc wam ofiarować to, o co tak usilnie zabiegacie, i odesłać do dolnej krainy. Ale grzeczność wymaga, abym wyprawił ucztę na waszą cześć. Oto i ona! Jeżeli zostanie choćby kęs jedzenia, będzie to niewybaczalne. O tak, niewybaczalne! Król wraz z dworem oddalił się, a mysz, pająk i mucha zasiedli ze łzami w oczach do biesiadnego stołu. Przed nimi leżała cała upieczona krowa ugarnirowana stertami ryżu. Poczęli jeść, ale chociaż po upływie kilku godzin opchali się do nieprzytomności, a mysz wyglądała tak jakby za chwilę miała pęknąć, w jedzeniu nawet nie dało się zauważyć ubytku. — Na nic — wyszeptał pająk. — Tym razem śmierć nas nie ominie, ale przynajmniej nie umrzemy głodni. Przecież nawet tysiąc takich istot jak my nie umiałoby pochłonąć owej sterty mięsa, nie mówiąc już o ryżu. 337 Ale w tej chwili znów przyszedł do głowy myszy genialny pomysł. Poczęła w glinianej podłodze komnaty drążyć długie i głębokie korytarze, w które mucha i pająk wrzucali jedzenie. W niespełna godzinę było już po wszystkim. Gdy król przyszedł sprawdzić, czy nasi przyjaciele spełnili jego rozkaz, ze zdumieniem ujrzał pusty stół. Szepnął zatem do ucha marszałkowi: — Lepiej dajmy im to, o co proszą, bo z takimi spryciarzami nigdy nic nie wiadomo. Damy im i niech się wynoszą. Marszałek, wysłuchawszy słów królewskich, podał myszy czerwone zamknięte pudełko. Ta schwyciwszy go, uradowana wielce, czym prędzej wydostała się przez dziurkę w niebie i po pajęczynie zsunęła się na powierzchnię Ziemi. Pobiegła do lwa i ofiarowała mu natychmiast dar Słońca. Ten z namaszczeniem otwarł pudełko w obecności zebranych. I wówczas wszyscy gruchnęli przeogromnym śmiechem. Jedni zwijali się w kłębki, inni tarzali się po ziemi, a wszyscy aż ryczeli z wesołości. W pudełku bowiem był... kogut! — Coście mi tu przynieśli?! — zapytał lew gniewnie. — Małoż to u nas kogutów? I bodajże piękniejszych od tego. A ów niebiański kogut wyszedł z paczki, zamachał szeroko skrzydłami, aby wyprostować nieco pomięte pióra, wyciągnął szyję ku górze i zapiał raz i drugi... I natychmiast na niebo wytoczyła się ogromna kula złocistego słońca i oblała całą ziemię swym cudownym blaskiem. — Nastał pierwszy dzień. Wszyscy jak urzeczeni szeroko rozwartymi oczyma wpatrywali się w niebo. Nikt się nawet nie poruszył. Tylko mysz nieśmiało dotknęła lwiej grzywy. — Najjaśniejszy panie! — rzekła pokornie. — Obiecałeś, że jeżeli sprowadzę światłość, dostanę od ciebie nagrodę. Ale lew udał, że nie słyszy. Spis treści Bogowie, Ludzie, Nimfy Wschodnie mity, legendy i opowieści................ .3 Ruru i król podziemnego świata............... 5 Nimfa i król......................... 23 Tajemnica Wysp Koralowych ................. 31 O ubogim pasterzu, królu i pustelniku ............. 44 O pięknej kupcównie i złej królowej .............. 54 Naga i córka Indry...................... 65 Opowieść o Mansin Sindzu, dobrej córce złego księcia Ubi .... 70 O samuraju, który odwrócił zły los............... 86 O starcu i jego psie....................... 97 O tym jak lis zakpił z drwala.................. 106 Shimakoiżółw........................ 114 Jak powstał jedwab? ..................... 127 Opwieść o Cz'ang-e i Hou-i.................. 136 Matka i synowie....................... 140 O litościwym Uskeze..................... 149 Każdego można oszukać ................... 157 O kupcu i jego synu...................... 162 Osioł, Mahmud i Jasmina................... 172 Elidyr w krainie czarów Baśnie brytyjskie..............................185 Elidyr w krainie czarów.................... 187 Tam Lin, królowa elfów i Janet................. 212 Fiann i zaczarowana dziewczyna ............... 235 Przygoda króla Henry'ego................... 248 Sir John i wiedźma z odwiecznego boru............. 258 Hema i Boginka Egzotyczne baśnie, legendy i opowieści..............287 Dary władcy morza...................... 289 Miseke i Piorun ....................... 297 Jak ludzie zdobyli ogień?.................... 303 Konde Sawadugu i król Sandigas ............... 312 O mężu, żonie i jędzy Miru................... 321 Hema i boginka........................ 327 Skąd się wzięło słońce? .................... 333 Oficyna Wydawnicza „KARAT" 33-100 Tarnów, ul. Krakowska 2, tel/fax (0 14) 22 38 59 Proponuje Państwu ciekawe pozycje książkowe w sprzedaży wysyłkowej. Tych z Państwa, którzy zamierzają zamówić u nas którąś z naszych książek, prosimy o zaznaczenie odpowiedniego kwadracika przy tytule na dołączonych kartach pocztowych i przesłanie ich do nas. Książki prześlemy pocztą. Płatne przy odbiorze przesyłki. Również możecie Państwo składać zamówienia telefonicznie. ___________________MAGIAIWROZBY_________________~J dr Tadeusz Krzyżewski przepowiednie wielkich zmian w latach 1993 - 1995; analiza Przepowiednie O losach Polski przepowiedni z Tęgoborza oraz wielkich jasnowidzów z Nie-i świata do końca XX wieku mieć, Polski i Ameryki; wyd. II., uzupełnione; 88 stron; A5 ___________________________ cena: 30.000,-zł praca zbiorowa Chiromancja czyli wróżenie z ręki sposoby odczytywania informacji, które zawarte są w kształcie dłoni i liniach tworzących na nich tajemnicze rysunki; wyd. I.; 48 stron; A5 ________________ cena: 28.000,- zł Andrzej J. Sarwa O Śmierci, Antychryście i o Końcu Świata analiza przepowiedni dotyczących końca świata zawartych w świętych księgach judaizmu, chrześcijaństwa i islamu; wyd. II.; 104 strony; A5; __________ cena: 32.000,- zł Antoni Łuczak sposoby zabezpieczenia przed czarami wg starej literatury; Czary i czarownice - wczoraj i dziś °P'sy dawnych polowań na czarownice i sposobów wyciągania zeznań; czary i ich rodzaje i przykłady; wyd. I.; 132 strony; A5; ____________cena: 85.000,-zł Leon Pińkowski • treść rozmów prowadzonych przez króla Salomona Proroctwa Michaldy - Królowej ze z Michaldą - Królową Saby; Sabv trzv ksieei * ostrzezenia przekazane przez Dziewicę Maryję trójce dzieci «u- • • t7 ¦•' i- niedaleko Fatimy w 1917r.; oraz Objawienia Fatimskie . pog|ądy najs)awniejszych fi|ozofow na temat istoty snu i Znaczenie Snów oraz znaczenja niektórych symboli sennych; wyd. III, 96 stron, A5 cena: 38.000,- zł Andrzej J. Sarwa Zagadki ludzkiej natury niezbadane moce szamanów; istota hipnozy; kontakty ze światem zmarłych; wyd. I; 96 stron, A5 cena: 30.000,- zł Andrzej J. Sarwa postać Szatana; historia sekt oddających cześć Szatanowi O Szatanie, czarach, opętaniu i szerzących zło; opis różnych rodzajów opętań; i czcicielach Złego wyd. I; 112 stron; A5 s___________________________ cena: 39.000,-zł porównanie starych podań i legend o pojawieniu się człowieka na Ziemi w świetle badań naukowych; wyd. I; 116 stron; A5 cena: 39.000,- zł Andrzej J. Sarwa Kosmos a mit — przodkowie przybyli z kosmosu? Andrzej J. Sarwa Relacje o zdarzeniach prawdziwych, chociaż nieprawdopodobnych relacje ludzi, którzy zetknęli się z dziwnymi i niewytłumaczalnymi zjawiskami; wyd. I; 96 stron; A5 cena: 35.000,- zł Andrzej J. Sarwa Życie przed narodzeniem i po śmierci? próba odpowiedzi na nurtujące nas pytania: czy żyjemy tylko raz? co robimy przed narodzeniem na Ziemi? dokąd odchodzimy po śmierci? czy śmierć kliniczna to fikcja czy fakt? itp.; wyd. I; 104 strony; A5 cena: 35.000,- zł PORADNIKI Tomasz Budziński, Leon Pińkowski Jan Yiktor Jak zapewnić idealny odbiór radiowy i telewizyjny Wiktor Czyż Listy miłosne — poradnik z przykładami Jarosław Hebda Strzelanie z broni krótkiej — podręcznik do nauki strzelania z pistoletu i rewolweru Maciej Baran Jarosław Hebda Podręcznik do walki wręcz Maciej Baran, Jarosław Hebda Jak pokonać napastnika będąc kobietą czyli bandyci miejcie się na baczności praca zbiorowa Domowy wyrób wina praca zbiorowa Test inteligencji Anteny na wszystkie programy radia UKF i TV; Gdzie skierować antenę?; Wykaz nadajników TV i UKF FM; Odbiór radia i tv sat; Książka może pomóc w zapewnieniu idealnego odbioru posiadaczom zarówno starych jak i nowoczesnych odbiorników; wyd. III., poprawione i uzupełnione, 112 str.; A5 cena: 37.000,- zł porady dla młodych-zakochanych skazanych na pisanie listów; przykłady takiej korespondencji; wiersze miłosne; wyd. II.; 104 strony; A5; cena: 38.000,- zł opisy broni i amunicji; teoria strzelania; strzelanie rekreacyjne i sportowe; strzelanie w walce; wszystko zilustrowane wieloma rysunkami i barwnymi fotografiami; wyd. I.; 170 stron; B5; cena: 58.000,- zł samoobrona w oparciu o system KUOKSUL (wojskowy system walki wręcz); walka kijem i nunchaku; obrony przed nożem i bronią białą; wyd. I.; 100 stron; A5; cena: 58.000,- zł słaba i bezbronna kontra silny i brutalny; punkty wrażliwe na ciele mężczyzny; sposoby obrony przed różnymi formami ataku; broń gazowa w samoobronie; wyd. I.; 72 strony; A5; cena: 33.000,- zł wyrób wina z żyta, pszenicy, kukurydzy i z różnych owoców; korygowanie, usuwanie wad i leczenie wina; kultura spożycia win (dobór potraw, kieliszków itp.) wyd. I.; 24 strony; A5; cena: 28.000,- zł kompletny test dla dorosłych i dla dzieci wyd. II.; 40 stron; A5; cena: 14.000,-zł Joanna Armatys zupy, coś na "drugie" i nie tylko; surówki i sałatki; ciftsta j cia- Grażyna Węc steczka; trunki i napoje; zbiór najpopularniejszych j spraw- Przepisy kulinarne — mojej babci, dzonych przepisów kulinarnych; v 3 wyd. I.; 208 stron; A5; . . . . mojej mamy, moje Cena; Anna Nowak Mieszanki ziołowe — Otyłość, Łysienie, Impotencja niezawodny sposób prababek zapobiegający wypac)3niu włosów; rewelacyjne mieszanki odchudzające; preparae'e układów akordowych; zapis nutowy paru popularny^ rne'°" dii; wyd. I.; 72 strony; A5; cena: 42.0oo,- zł PROZA, POEZJA, DOKUMENT Jarosław Hebda Zemsta zza grobu Jarosław Hebda Na własny rachunek powieść sensacyjna: bogaty człowiek pragnie pomścić śmierć swojego jedynego syna; wyd. I.; 96 stron; A5; ____________________ cena: 29.0oo,' z* powieść sensacyjna, której akcja rozgrywa się w rriroczriym i podstępnym kręgu narkotykowych mafii, walczących o prymat na "czarnym rynku"; wyd. I.; 88 stron; A5; ____________________ cena: 29.ooO,-z* Andrzej J. Sarwa Cień Władcy Sabatu Andrzej J. Sarwa Baśnie i legendy z różnych stron świata powieść grozy: młody szlachcic musi spłacić, zaciągnięty przed wiekami przez jego przodka dług wobec Szatana polującego na ludzkie dusze; wyd. I.; 172 strony; A5; ____________________cena: 35.ooO,-z* Elidyr w Krainie Czarów - baśnie z Wysp Brytyjskich; Bogowie, ludzie i nimfy w azjatyckich mitach; Hema i boginka -- le" gendy z Czarnego Lądu i wysp Pacyfiku; wyd. I.; 340 stron; A5; cena: 55.0OO,-1 z* Adam K. Musiał Krwawe upiory ¦ Dzieje powiatu Dąbrowa Tarnowska w okresie okupacji hitlerowskiej opracowanie naukowe ukazujące walkę oddziałów AK i BCh z okupantem i bandami nękającymi ludność powiatu Dąbrowa Tarnowska w czasie II wojny światowej; ' wyd. I.; 384 stron; A5; ____________________ cena: 58.000,- zł autor nieznany 100 pięknych wierszy na różne okazje wybór starych wierszy napisanych na wszelkie okazje, które spotykamy na naszej drodze życia - Komunia Św., ślub itp. wyd. II.; 168 stron; A5; cena: 42.000,- zł INFORMATYKA Mirosław Gieroń TIFF, PCX, PIC — formaty plików graficznych opisy wybranych plików graficznych z prostymi przykładami; wyd. I.; 64 strony; A5; ____________________ cena: 30.000,- zł Mirosław Gieroń opis podstawowych urządzeń grafiki komputerowej i sposo- Użytkowa grafika komputerowa DOW sterowania nimi zilustrowany przykładami; wyd. I.; 168 stron; A5; ___________________________ cena: 43.000,- zł Mirosław Gieroń opis prostych sposobów - sprzętowo-programowe - pozwa- Prosta rejestracja i odtwarzanie łających na rejestrowanie i odtwarzanie dźwięku (mowy lub dźwięku na komputerze IBM PC muzyki> na komputerze IBM PC; wyd. I; 56 stron; A5; _____________________ cena: 20.000,- zł encyklopedyczne informacje i opis przerwań oraz funkcji systemu BIOS i DOS; wyd. I.; 144 strony; A5; _____________________ cena: 37.000,- zł Mirosław Gieroń Przerwania systemowe i programy rezydentne Życzymy przyjemnej lektury! Nadawca: DD-DOD JAK ZAMAWIAĆ? Aby otrzymać jedną lub kilka z wymienionych książek należy zaznaczyć na niniejszej karcie pocztowej zamawiane tytuły, wpisać czytelnie swój dokładny adres, nakleić znaczek i wysłać to zamówienie do nas. Można też zamawiać telefonicznie — tel. (014) 22 38 59. Zamówione pozycje otrzymacie pocztą. Nie wysyłajcie pieniędzy, zapłacicie po otrzymaniu przesyłki na poczcie lub u doręczyciela. Przy zakupie powyżej 2 (tych samych lub różnych) pozycji nie doliczamy kosztów wysyłki. Osoby zamawiające na kwotę ponad 150.000 złotych otrzymają dodatkowo 20 %-owy bon rabatowy, który można zrealizować przy następnym zamówieniu. Nie zwlekajcie z zamawianiem pozycji, które Was interesują - nakłady ograniczone. Nadawca: Aby otrzymać jedną lub kilka z wymienionych książek należy zaznaczyć na niniejszej karcie pocztowej zamawiane tytuły, wpisać czytelnie swój dokładny adres, nakleić znaczek i wysłać to zamówienie do nas. Można też zamawiać telefonicznie — tel. (014) 22 38 59. Zamówione pozycje otrzymacie pocztą. Nie wysyłajcie pieniędzy, zapłacicie po otrzymaniu przesyłki na poczcie lub u doręczyciela. Przy zakupie powyżej 2 (tych samych lub różnych) pozycji nie doliczamy kosztów wysyłki. Osoby zamawiające na kwotę ponad 150.000 złotych otrzymają dodatkowo 20 %-owy bon rabatowy, który można zrealizować przy następnym zamówieniu. Nie zwlekajcie z zamawianiem pozycji, które Was interesują- nakłady ograniczone. 1-40-6 miejsce na znaczek pocztowy Adresat: Oficyna Wydawnicza jjlvAIxA 1 sp. z O. o. ul.'Krakowska 2,1 p. 33-100 TARNÓW 1-40-6 miejsce na znaczek pocztowy Adresat: Oficyna Wydawnicza 5jiv/\JrvA 1 sp. z o. o. ul. Krakowska 2,1 p. 33-100 TARNÓW ZAMA WIAM NASTĘPUJĄCE KSIĄŻKI: Nadawca: magia i wróżby U u a a D ? ? ? Przepowiednie o losach Polski i świata do końca XX wieku Proroctwa Michaldy — królowej ze Saby, Objawienia z Fatimy, Znaczenie snów O Śmierci, Antychryście i o Końcu Świata O Szatanie, czarach, opętaniu i czcicielach Złego Czary 1 czarownice —wczoraj i dziś Chiromancja czyli wróżenie z ręki Relacje o zdarzeniach prawdziwych, chociaż nieprawdopodobnych Zagadki ludzkiej natury Życie przed narodzeniem i po śmierci Kosmos a mit Test inteligencji Jak pokonać napastnika będąc kobietą Strzelanie z broni krótkiej Podręcznik do walki wręcz proza, poezja, dokument Sto pięknych wierszy na różne okazje Zemsta zza grobu Na własny rachunek Cień Władcy Sabatu Krwawe upiory Baśnie i legendy z różnych stron świata muzyka i taniec poradniki ? Przepisy kulinarne—mojej babci, mamy i moje EJ Domowy wyrób wina ED Mieszanki ziołowe — otyłość,łysienie, impotencja EJ Jak zapewnić idealny odbiór radiowy i telewizyjny? EJ Listy miłosne — poradnik z przykładami I I Poradnik-samouczek do nauki gry na gitarze ? Rap, Hip-Hop, Disco, moda dyskotekowa EU Nauka gry na elektronicznych instrumentach klawiszowych_____________________________ __________________informatyka EJ Prosta rejestracja i odtwarzanie dźwięku na komputerze IBM PC D TIFF, PCX, PIC — formaty plików graficznych I I Użytkowa grafika komputerowa LJ Przerwania systemowe i programy rezydentne X— ZAMA WIAM NASTĘPUJĄCE KSIĄŻKI: magia i wróżby LJ Przepowiednie o losach Polski i świata do końca XX wieku D Proroctwa Michaldy — królowej ze Saby, Objawienia z Fatimy, Znaczenie snów EU O Śmierci, Antychryście i o Końcu Świata LJ O Szatanie, czarach, opętaniu i czcicielach Złego D Czary i czarownice—wczoraj i dziś LJ Chiromancja czyli wróżenie z ręki EJ Relacje o zdarzeniach prawdziwych, chociaż nieprawdopodobnych CH Zagadki ludzkiej natury EJ Życie przed narodzeniem i po śmierci EJ Kosmos a mit poradniki EJ Przepisy kulinarne—mojej babci, mamy i moje EU Domowy wyrób wina I__I Mieszanki ziołowe — otyłość,łysienie, impotencja I__I Jak zapewnić idealny odbiór radiowy i telewizyjny? EJ Listy miłosne — poradnik z przykładami Test inteligencji Jak pokonać napastnika będąc kobietą Strzelanie z broni krótkiej Podręcznik do walki wręcz proza, poezja, dokument Sto pięknych wierszy na różne okazje Zemsta zza grobu Na własny rachunek Cień Władcy Sabatu Krwawe upiory Baśnie i legendy z różnych stron świata muzyka i taniec I I Poradnik-samouczek do nauki gry na gitarze EJ Rap, Hip-Hop, Disco, moda dyskotekowa EU Nauka gry na elektronicznych instrumentach klawiszowych_________________________ __________________informatyka EJ Prosta rejestracja i odtwarzanie dźwięku na komputerze IBM PC HTIFF, PCX, PIC — formaty plików graficznych Użytkowa grafika komputerowa EU Przerwania systemowe i programy rezydentne aa-aan JAK ZAMAWIAĆ? t Aby otrzymać jedną lub kilka z wymienionych {książek należy zaznaczyć na niniejszej karcie pocztowej zamawiane tytuły, wpisać czytelnie swój dokładny adres, nakleić znaczek i wysłać to za-nówienie do nas. Można też zamawiać telefonicznie — tel. (014) 22 38 59. Zamówione pozycje otrzymacie pocztą. ie wysyłajcie pieniędzy, zapłacicie po otrzymaniu przesyłki na poczcie lub u doręczyciela. Przy zakupie powyżej 2 (tych samych lub róż-ych) pozycji nie doliczamy kosztów wysyłki. Osoby zamawiające na kwotę ponad 150.000 otych otrzymają dodatkowo 20 %-owy bon raba-który można zrealizować przy następnym nówieniu. Nie zwlekajcie z zamawianiem pozycji, które Vas interesują - nakłady ograniczone. Nadawca: Ln-ODD JAK ZAMAWIAĆ? Aby otrzymać jedną lub kilka z wymienionych książek należy zaznaczyć na niniejszej karcie pocztowej zamawiane tytuły, wpisać czytelnie swój dokładny adres, nakleić znaczek i wysłać to zamówienie do nas. Można też zamawiać telefonicznie—tel. (014)22 38 59. Zamówione pozycje otrzymacie pocztą. Nie wysyłajcie pieniędzy, zapłacicie po otrzymaniu przesyłki na poczcie lub u doręczyciela. Przy zakupie powyżej 2 (tych samych lub różnych) pozycji nie doliczamy kosztów wysyłki. Osoby zamawiające na kwotę ponad 150.000 złotych otrzymają dodatkowo 20 %-owy bon rabatowy, który można zrealizować przy następnym zamówieniu. Nie zwlekajcie z zamawianiem pozycji, które Was interesują - nakłady ograniczone. 1-40-6 miejsce na znaczek pocztowy Adresat: Oficyna Wydaw„icza „KARAT" sp.zo.„. ul. Krakowska \ \ p. 33-100 ó 1-40-6 miejsce na znaczek pocztowy Adresat: Oficyna Wydav^icza „KARAT" sP ul. Krakowska ^ 33 -100 ZAMA WIAM NASTĘPUJĄCE KSIĄŻKI: magla i wróżby D Przepowiednie o losach Polski i świata do końca XX wieku D Proroctwa Michaidy—królowej ze Saby, Objawienia z Fatimy, Znaczenie snów LJ O Śmierci, Antychryście i o Końcu Świata D O Szatanie, czarach, opętaniu i czcicielach Złego D Czary 1 czarownice —wczoraj i dziś Chiromancja czyli wróżenie z ręki Relacje o zdarzeniach prawdziwych, chociaż nieprawdopodobnych D Zagadki ludzkiej natury dl Życie przed narodzeniem i po śmierci LJ Kosmos a mit_______,_________________ ^__________________poradniki D Przepisy kulinarne—mojej babci, mamy i moje LJ Domowy wyrób wina D Mieszań ki ziołowe — otyłość, łysienie, impotencja LJ Jak zapewnić idealny odbiór radiowy i telewizyjny? ? Listy miłosne — poradnik z przykładami Test inteligencji Jak pokonać napastnika będąc kobietą Strzelanie z broni krótkiej Podręcznik do walki wręcz___________ proza, poezja, dokument Sto pięknych wierszy na różne okazje Zemsta zza grobu Na własny rachunek Cień Władcy Sabatu Krwawe upiory Baśnie I legendy z różnych stron świata muzyka i taniec Poradnik-samouczek do nauki gry na gitarze Rap, Hip-Hop, Disco, moda dyskotekowa Nauka gry na elektronicznych instrumentach klawiszowych __________________informatyka Prosta rejestracja i odtwarzanie dźwięku na komputerze IBM PC TIFF, PCX, PIC — formaty plików graficznych Użytkowa grafika komputerowa Przerwania systemowe i programy rezydentne ZAMA WIAM NASTĘPUJĄCE KSIĄŻKI: magia i wróżby D D H ? ? ? ? Przepowiednie o losach Polski i świata do końca XX wieku Proroctwa Michaidy-- królowej ze Saby, Objawienia z Fatimy, Znaczenie snów O Śmierci, Antychryście i o Końcu Świata O Szatanie, czarach, opętaniu i czcicielach Złego Czary I czarownice — wczoraj i dziś Chiromancja czyli wróżenie z ręki Relacje o zdarzeniach prawdziwych, chociaż nieprawdopodobnych Zagadki ludzkiej natury Życie przed narodzeniem i po śmierci Kosmos a mit Test inteligencji Jak pokonać napastnika będąc kobietą Strzelanie z broni krótkiej Podręcznik do walki wręcz___________ proza, poezja, dokument Sto pięknych wierszy na różne okazje Zemsta zza grobu Na własny rachunek Cień Władcy Sabatu Krwawe upiory Baśnie i legendy z różnych stron świata muzyka i taniec poradniki D Przepisy kulinarne — mojej babci, mamy i moje LJ Domowy wyrób wina G Mieszanki ziołowe— otyłość,łysienie,impotencja LJ Jak zapewnić idealny odbiór radiowy i telewizyjny? LJ Listy miłosne — poradnik z przykładami Poradnik-samouczek do nauki gry na gitarze Rap, Hip-Hop, Disco, moda dyskotekowa Nauka gry na elektronicznych instrumentach klawiszowych______ informatyka I | Prosta rejestracja i odtwarzanie dźwięku na komputerze IBM PC TIFF, PCX, PIC — formaty plików graficznych Użytkowa grafika komputerowa CH Przerwania systemowe i programy rezydentne