od początku do końca od początku do końca z Ojcem Leonem KnabitemosB rozmawiają Wojciech Bonowicz i Artur Sporniak Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK Kraków 2002 Projekt okładki WITOLD SIEMASZKIEWICZ Fotografia na 1. stronie okładki Maria Śliwa Redakcja Wojciech Bonowicz Artur Sporniak Korekta Małgorzata Biernacka Paulina Gwóźdź Łamanie Irena Jagocha Imprimi potest Opactwo Benedyktynów L.dz. 12/2002. Tyniec, 4 lutego 2002 + o. Marek W Szeliga OSB, opat tyniecki © Copyright by Wydawnictwo Znak, Kraków 2002 ISBN 83-240-0057-7 Zamówienia: Dział Handlowy 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl ODZYSKIWANIE BOŻEJ MYŚLI (O początku) ARTUR SPORNIAK: Ojcze, co było na początku? O. LEON KNABIT OSB: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię" (Rdz 1,1)- tak rozpoczyna się Biblia. Z kolei Ewangelia św. Jana zaczyna się od wersetu: „Na początku było Słowo" (J 1, 1). Odpowiedź na pytanie o początek jest z punktu widzenia mary bardzo ważna. Dlaczego? Ponieważ ustawia człowieka na właściwej płaszczyźnie w życiu. Oczywiście, możemy kierować się w naszym życiu zasadą: żyj tak, aby ci było dobrze. Nie chcę tej zasady lekceważyć, ale ona nie wystarcza. Zakorzeniona jest w nas potrzeba sięgania do początku. Poszukujemy własnych korzeni, próbujemy odtworzyć genealogie naszych rodzin. Pytamy o genezę wspólnoty, w której żyjemy, zastanawiamy się, kiedy powstał nasz naród. Nie da się w nas zahamować tego toku myślenia. Pytamy o początek naszej kultury, cywilizacji, ludzkości, świata, wszechświata... Pytamy o to, bo początek determinuje w jakiś sposób sens rzeczy. WOJCIECH BONOWICZ: Czy ludzie przychodzą do Ojca. z takimi pytaniami: skąd jestem? skąd się wziąłem? Oczywiście - nie w sensie fizycznym. .. Od początku do końca Rzadko. Wiedzą, że nie jestem filozofem, takim, jakim był na przykład śp. ks. Józef Tischner. Ktoś, kto kiedyś słuchał rekolekcji ks. Tischnera i moich, powiedział: „Józek mówi, jak jest. Leon -jak to sieje", [śmiech] Przypomina mi się inna anegdota. Kiedyś Papież powiedział: „Nie jestem erudytą, jestem myślicielem". To znaczy, że nie wie wielu rzeczy, ale myśli głęboko. I to papieskie myślenie „rozsadza" świat. Ja nie jestem ani erudytą, ani myślicielem... W.B.: Załóżmy jednak, że przychodzi do Ojca na rozmowę fizyk czy biolog i przyznaje: „Trudno jest mi pogodzić moją wiedzę z wizją początku świata i człowieka zawartą w Biblii". Co Ojciec wtedy robi? Radzę mu, żeby poczytał trochę więcej na ten temat, choćby znakomitą książkę prof. Anny Świderkówny Rozmowy o Biblii. Można się z niej m.in. dowiedzieć, dlaczego Biblia w takiej formie przedstawia ów początek. A poza tym - wiara jest łaską. Jeśli się wierzy, pewne problemy egzystencjalne są już rozwiązane. Wierzę, że Bóg jest i mnie stworzył. Nie pytam więc: czy mnie stworzył? Mogę pytać: jak mnie stworzył? Człowiek niewierzący jest w trudniejszej sytuacji. Być może, niekiedy intuicyjnie wyczuwa odpowiedź, ale coś mu przeszkadza przekroczyć granicę wiary. Jeszcze czegoś mu brakuje. Całkiem możliwe, że właśnie łaski. Można zapytać: dlaczego Bóg tę łaskę jednym daje, innym nie? Tego nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć. Możemy tylko ufać, że Bóg zawsze chce dla człowieka tego, co w danej chwili jest dla niego najlepsze. Może się na przykład zdarzyć, że Bóg czeka, aż ktoś dojrzeje w zmaganiach z niewiarą. Że chce go wprowadzić w wiarę o wiele dojrzalszą od tej, którą ten ktoś miałby, gdyby łaskę wiary otrzymał wcześniej. Z tego też płynie wniosek, że wiara nie jest naszą zasługą i nie powinniśmy się nią pysznić. Dla nas ważne jest, byśmy wiary pragnęli. Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) Nasze życie biegnie jakby po dwóch torach: widocznym, zależnym od nas, oraz niewidocznym, nadprzyrodzonym, który w sposób ostateczny - ale dla nas nie do końca zrozumiały - ten pierwszy tor określa. Pokażmy to na przykładzie wziętym z teologii duchowości. W przeżywaniu wiary możemy doświadczać oschłości i oziębłości. Oschłość jest przeze mnie niezawiniona. Jest mi dana. Mogę ją interpretować jako próbę, przez którą Bóg mnie przeprowadza. Natomiast oziębłość jest przeze mnie zawiniona, spowodowana na przykład zaniedbaniem modlitwy. W oschłości ten niewidoczny tor ujawnia się (dzieje się w mojej duszy coś, nad czym nie panuję) i wpływa na moje widzialne życie. Oziębłość jest skutkiem lekceważenia istnienia i wagi tego, czego bezpośrednio nie widać. A.S.: Powróćmy do biblijnego początku. Po co Bóg stworzył niebo i ziemię? Według katechizmowego określenia, ziemia została stworzona dla większej chwały Bożej. Niestety, gdy patrzymy na to, co się niekiedy w świecie dzieje, trudno jest nam tę Bożą chwałę dostrzec. O ministrantach czasem złośliwie się mówi, że to „zorganizowana obraza Boska", [śmiech] Coś podobnego można powiedzieć w niektórych sytuacjach i o naszym świecie. A.S.: Mówiąc dokładniej, nowy Katechizm... głosi, że świat został stworzony „dla chwały Boga", ale zaraz dodaje słowami św. Bonawentury: „Nie po to, by powiększyć chwałę, ale po to, by ją ukazać i udzielić jej". W jaki sposób bieda świata ukazuje Bożą chwałę? Opieka Boża nie na tym polega, że stwarza warunki cieplarniane, tylko na tym, że w trudnościach daje siłę. Każdy dom, nawet najpiękniejszy, ma „salony" i śmietniki. Jeżeli będziemy nań patrzeć tylko przez pryzmat śmietnika, zawsze bę- Od początku do końca dziemy zdegustowani. Mimo biedy świata, nie można nie zauważyć jego piękna. A stąd już niedaleko do tego, by w pięknie dostrzec odblask chwały Bożej. Ważna jest perspektywa spojrzenia. Jeżeli swój palec przystawię blisko oka, to zasłoni mi on cały świat. A.S.: Katechizm... głosi też (za św. Tomaszem), że świat został stworzony w „stanie drogi". Polega to na tym, że jedne byty powstają, inne giną... „Ojciec mój działa aż do tej chwili i Ja działam" (J 5, 17) -mówi Jezus. Świat jest wciąż stwarzany. W.B.: Jakby niedokończony... Dążący do pełni. Doskonałość jest na końcu, a nie na początku. Objawienie publiczne jest zakończone, ale świat się wciąż rozwija. Dawniej rozróżniano opus creationis (dzieło stwarzania) i opus ornatus (dzieło przyozdabiania). Moglibyśmy wskazać na ewolucję biologiczną jako na przykład ciągłego rozwoju. Ale także rzeczywistość duchowa jest w stanie drogi. Prawy człowiek, współpracując z Bogiem, rozwija Jego stwórcze dzieło. Człowiek „popsuty", psuje. A.S.: Filozof powiedziałby, że dwie rzeczy nie domagają się wytłumaczenia: nicość (bo jak nic nie ma, to nie ma się nad czym zastanawiać) i absolut (bo wszystko jest w nim zrealizowane). Będąc w świecie, jesteśmy jakby pośrodku. To rodzi pytanie, stawiane już wielokrotnie w historii: „dlaczego jest raczej coś niż nic?". Przy różnych okazjach my, benedyktyni, odmawiamy wezwanie: „Wspomożenie nasze w Imieniu Pana, który stworzył niebo i ziemię" (por. Ps 121, 2). Można by powiedzieć: „I jeszcze tę ziemię stworzył?! Po co?". Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) Tu wchodzimy w niepojętą tajemnicę miłości Bożej, która nie jest miłością ludzką. My nie rozumiemy, jak Bóg „wylewając" swą miłość, mógł jednocześnie dopuścić do zła, cierpienia, śmierci. Próbujemy tworzyć analogie. Najbliższa miłości Bożej jest miłość matki. Dobra matka nigdy nie potępi swojego dziecka, zawsze stara sieje zrozumieć, usprawiedliwić, podnieść swoją miłością z upadku. Bóg patrzy z miłością na świat, tak jak matka na dziecko. A.S.: Bóg sam sobie wystarcza, niczego nie potrzebuje, by być Bogiem. Można powiedzieć, że stwarzając świat, w pewnym sensie Siebie ograniczył. Czy takie niepojęte samoograniczenie nie ujmuje Bogu chwały? Przeciwnie. Stworzenie objawia paradoksalną tajemnicę Bożej miłości. Bóg Siebie „ogranicza", bo nas kocha. To w miłości -właśnie takiej „ograniczonej" - w sposób najdoskonalszy objawia się chwała Boga. A.S.: Wierzymy, że Bóg stworzył „wszystkie rzeczy widzialne i niewidzialne". Niewidzialne, czyli...? Aniołów i to, co niewidzialne w człowieku, czyli jego duszę (niektórzy dodają jeszcze ducha). Ale ten fragment Credo jest dość niefortunnie przetłumaczony. Nigdzie w łacińskim tekście nie ma „rzeczy widzialnych i niewidzialnych". Znajdziemy natomiast „visibilium et invisibilium" - to, co widzialne i niewidzialne. Człowiek nie jest rzeczą. Poza tym pojęcie „rzecz niewidzialna" jest chyba sprzeczne samo w sobie. W.B.: Czy aniołowie są Ojcu w wierze na coś potrzebni? Nie odgrywają oni w mojej wierze jakiejś szczególnej roli. Wierzę w ich istnienie, bo Objawienie głosi, iż zostali stworzeni 10 Od początku do końca Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) 11 przez Boga „i nam posłani na pomoc" (Hbr 1, 14). Nie mam jednak jakiegoś szczególnego nabożeństwa do aniołów. Czasem zwracam się do mojego Anioła Stróża lub idąc za przykładem bł. papieża Jana XXIII, modlę się do Aniołów Stróżów różnych moich rozmówców, przede wszystkim tych trudniejszych. W.B.: I to pomaga? Mam wrażenie, że niekiedy tak. Prawdopodobnie dlatego, że taka modlitwa inaczej nastawia mnie do tego, z kim rozmawiam. A.S.: Dzisiaj można zauważyć nawrót zainteresowania światem anielskim. Wyobrażenia aniołów pojawiają się w filmie, w sztuce. Książki o aniołach świetnie się sprzedaje. Czym to można tłumaczyć? Pragnieniem bliskości Boga. Pamiętajmy, że anioł nigdy nie reprezentuje sam siebie. Zawsze jest posłany przez Boga, zwiastuje Boga. Stary Testament opisuje spotkanie Abrahama z trzema młodzieńcami pod dębami Mamre. Tradycja doszukuje się w tym jakiegoś pierwotnego objawienia Trójcy Świętej. A.S.: Modlimy się: „Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój". Świadomość, że nigdy nie jesteśmy sami, może pomagać, ale też może krępować. Sartre wyobrażał sobie Boga jako tego, który go wciąż obserwuje. To zależy, jaki ma się obraz Boga czy anioła. Świadomość obecności kochającej osoby nie jest krępująca. Miłość powoduje, że nie czuję się podglądany, tylko bezpieczny. „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną" (Ps 23, 4). Anioł nie jest „podglądaczem", jest tym, który chroni. Mówiąc mniej poważnie, z obecnością aniołów bywa różnie. Pewien góral postanowił skończyć z życiem, bo baba bardzo zalazła mu za skórę. Poszedł na strych. Zarzuca sznur na belkę, a tu słyszy głos: „Ratuj swą duszę!". Rozgląda się. Nikogo nie widać, więc zaczyna wiązać na sznurze pętlę. I znowu głos się odzywa: „Ratuj duszę!". Wtedy góral pyta: „Ktoś ty?". Głos: „Twój Anioł Stróż. Przyszedłem, aby cię ratować". Góral: „A gdzieś ty był, psiokrew, jakem sie żenił?", [śmiech] W.B.: Wspomniał Ojciec, że początek określa sens. Jezus w swoim nauczaniu odwoływał się „do początku". Spróbujmy to wyjaśnić. Czy chodzi o początek w czasie, czy o początek w sensie symbo-łicznym, mitycznym? Rzeczywiście, Jezus odwoływał się „do początku". Kiedy mówił o nierozerwalności małżeństwa, Jego uczniowie protestowali, powołując się na prawo Mojżeszowe zezwalające na rozwód. Wtedy powiedział: „Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było" (Mt 19, 8). Mówiąc to, Jezus miał na myśli pierwszą parę ludzi. Nie sądzę jednak, żebyśmy musieli rozumieć ten „początek" jako początek czasu. Myślę, że chodzi o początek sensu. Przypomnijmy sobie, że Adam w raju nazywał rzeczy. Nadawał im sens. Źródłem sensu jest Bóg. Czasem dzieci pytają: Bóg stworzył świat, a kto stworzył Boga? Takie pytania wprawiają nas w zakłopotanie. I słusznie, bo poza Bogiem nie da się już o nic zapytać. Wszelkie pytania tracą sens. Mojżesz, pytając, kim jest Bóg, otrzymał odpowiedź: „Jestem, który Jestem" (Wj 3, 14). Warto się w tę odpowiedź wmyślać. Bóg jest czystym Istnieniem. A.S.: Bóg stworzył człowieka jako mężczyznę i kobietę. Po co taka „ różnorodność"? 12 Od początku do końca Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Może po prostu po to, żeby było ciekawiej? Człowiek nie jest samotnikiem. Jest istotą społeczną. By tworzyć wspólnotę, potrzebne są więzi. Wydaje mi się, że więzi budowane na zasadzie przyciągania się przeciwieństw, wzajemnego uzupełniania się, są bardziej podstawowe, bardziej naturalne i zapewne trwalsze niż więzi budowane na przykład na zasadzie wspólnych zainteresowań. Przede wszystkim jednak człowiekjest obrazem Boga. W człowieku jakoś odbija się Boża „różnorodność". Nieprzypadkowo w miłości kobiety i mężczyzny, owocującej nowym, osobowym życiem dziecka, szukano analogii do Trójcy Świętej. A.S.: Jak winniśmy sobie wyobrażać raj? Czy tak jak na obrazie Boscha, jako jakiś dziwny, fantastyczny ogród? Ogród jest symbolem pewnej obfitości, bogactwa, beztroski. Jeśli uświadomimy sobie, że natchniony autor Księgi Rodzaju mieszkał na terenie zewsząd otoczonym pustynią, nietrudno jest nam zrozumieć, dlaczego sięgnął po obraz bujnego ogrodu. A.S.: Czy to znaczy, że Eden nie istniał w rzeczywistości? Nie wiadomo, czy to był stan czy konkretne miejsce. A.S.: W takim razie, czy Adam i Ewa naprawdę istnieli jako konkretni ludzie? Są dopuszczalne dwie interpretacje biblijnego Adama i Ewy: jako konkretnej pary prarodziców i jako zbiorowości pierwszych ludzi. W samej Biblii można dostrzec pewne wahanie między tą podwójną możliwością. Na przykład 26. werset Księgi Rodzaju w oryginale brzmi: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam, aby panowali...". W przekładach zgodnie z gramatyką pojawia się: „aby panował". Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) 13 Można spotkać w nauce hipotezę, że człowiek pojawił się równocześnie w różnych miejscach kuli ziemskiej. Jeśli to się potwierdzi, trudno nam będzie bronić konkretności Adama i Ewy. Ale nie będzie to znaczyć, że nauka „obaliła" biblijny opis stworzenia. Przecież zawsze możemy sobie wyobrazić, że Bóg w tym samym czasie uczłowieczył jakiegoś naszego biologicznego przodka w różnych częściach świata. Nauka może pomóc nam rozwiązać zagadkę, kiedy i w jakich przyrodniczych warunkach powstał człowiek. Nie potrafi jednak odpowiedzieć na pytanie: skąd i dlaczego wziął się człowiek? W każdym razie najważniejsza w opisie biblijnym jest prawda wiary, że człowiek został powołany do istnienia stwórczym aktem Bożym. A.S.: Choć biblijny opis stworzenia nie jest oczywiście naukowy, to jednak w zderzeniu z nauką nieuchronnie rodzi pewne pytania. Z tego opisu wyłania się obraz pełen harmonii, którą zburzy dopiero nieposłuszeństwo człowieka. Tymczasem dzięki nauce wiemy, że na długo przedtem, zanim pojawił się człowiek, w świecie przyrody obowiązywało na przykład prawo silniejszego: zwierzęta pożerały się nawzajem. Poza tym trudno przypuszczać, że nie było tak zwanego zła fizycznego - cierpienia powodowanego przez kataklizmy (trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, powodzie). Trudno jest nam wyobrazić sobie, by nauka mogła kiedykolwiek stwierdzić, jaką relację ze światem miał naprawdę pierwszy człowiek (czy na przykład żył w harmonii ze zwierzętami, czy nie?). A.S.: Nauka może jednak stwierdzić, że „funkcjonowanie" świata niewiele się zmieniło przed i po pojawieniu się człowieka. Natomiast w Katechizmie... czytamy: „Człowiek żył w przyjaźni ze Stwórcą oraz w harmonii z sobą samym i otaczającym go stworzeniem... Dopóki człowiek pozostawał w zażyłości z Bogiem, nie 14 Od początku do końca miał ani umierać, ani cierpieć". Trudno wyobrazić sobie pierwszego człowieka na przykład bez systemu nerwowego, czyli nieodczuwa-jącego żadnego bólu. Czy naukowy obraz świata w zderzeniu z takim wyobrażeniem nie jest „niepokonalną wiedzą" (analogicznie do „niepokonalnej niewiedzy", która czasem rozgrzesza penitenta w konfesjonale)? Biblijny opis stworzenia mówi o niezwykłej relacji, jaka zachodziła między człowiekiem a Bogiem, którą zniszczył dopiero upadek pierwszych ludzi. Ta relacja jest naukowo nieuchwytna... A.S.: Adam i Ewa to pierwsi w historii mistycy? To dobra analogia. Zastanowmy się, co by to mogło znaczyć. Wiemy z historii chrześcijaństwa (albo szerzej: religii), że istnieli ludzie, którzy żyli szczególnie blisko Boga. W stanach uniesień mistyk jest jakby wyjęty spod praw natury: dotyka wieczności. Nie doświadcza bólu, a jeżeli doświadcza, to inaczej go odczuwa -jako coś pełnego sensu. Stąd ból, cierpienie nie mają dla mistyka destrukcyjnego charakteru. Wiemy także, że niektórzy święci, na przykład św. Franciszek czy niektórzy Ojcowie pustyni, potrafili mieć niezwykły wpływ na zwierzęta. Dzikie zwierzęta nie robiły im krzywdy. (Podobno psy potrafią wyczuć, kiedy się ich boimy). To jest jakoś zrozumiałe: człowiek -jego rozum czy dusza - wyrasta ponad naturę. Byleby tylko potrafił być blisko swojego źródła - Boga Stwórcy. Wróćmy do Adama i Ewy. Do czasu spotkania węża kusiciela nic ich nie oddzielało od Boga. Byli więc wyjątkowymi mistykami: żaden mistyk, może prócz Maryi, nie byl w takiej sytuacji. Czy mając to na uwadze, trudno jest przyjąć katechizmowe stwierdzenie, że „dopóki człowiek pozostawał w zażyłości z Bogiem, nie miał ani umierać, ani cierpieć"? Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) 15 A.S.: A jednak mimo takiej bliskości z Bogiem ludzie ci popełnili grzech pierworodny. Pamiętając o obrazowym charakterze biblijnej opowieści o stworzeniu, porównajmy ją z mitami innych religijnych tradycji. W babilońskim poemacie Enuma Elisz człowiek powstaje z przeklętej krwi zbuntowanego boga Kingu. W micie orfickim ludzie zostają ulepieni przez Zeusa z popiołów Tytanów ukaranych za pożarcie Dionizosa. W człowieku jest więc zarazem pierwiastek boski i demoniczny. Można powiedzieć, że w mitach tych człowiek powstaje w wyniku konfliktu sił boskich. Jest „produktem ubocznym" boskich waśni. Poza tym za zło, które w sobie odnajduje, człowiek nie odpowiada. Zło jest śladem po winie zaciągniętej w świecie boskim. Jest spadkiem otrzymanym od bogów. Odpowiedzialność za zło jest więc zepchnięta poza rzeczywistość ludzką. W Biblii, przeciwnie, człowiek jest chciany przez Stwórcę, jest „obrazem Boga". Zło pojawia się w wyniku utraty zaufania do Boga. Człowiek jest więc za nie odpowiedzialny. W.B.: Ale gdzie byl Bóg, kiedy Adam i Ewa byli kuszeni? A.S.: I jak to możliwe, że byli tak podatni na pokusę pychy? Można to pierwsze pytanie odwrócić: gdzie oni byli podczas kuszenia? W jaki sposób wąż potrafił wśliznąć się między pierwszych ludzi i Boga? Pamiętam słowa o. Piotra Rostworowskiego, niedawno zmarłego kameduły, a wcześniej mnicha benedyktyńskiego, jednego z największych dla mnie duchowych autorytetów, który mówił o posłuszeństwie zakonnym. „Jeśli między otrzymaniem polecenia a wykonaniem go zawahamy się, powstanie szczelina, w którą wąż natychmiast się wśliźnie" - mówił. Wolność niesie ze sobą niebezpieczeństwo i pokusę pychy. 16 Od początku do końca Zobaczmy, odzyskaliśmy 12 lat temu w Polsce wolność i jak trudno jest nam „używać" jej dla dobra wspólnego. Ale widocznie wolność jest tak ogromnym darem, że Bóg wolał mieć ludzi wolnych, choć podatnych na grzech, niż bezgrzeszne automaty. W.B.: Nie chciał mieć szczęśliwych niewolników. Wolność i związana z nią odpowiedzialność rodzi jeszcze inny problem. Załóżmy, że dwoje bliskich sobie ludzi trafia po śmierci w różne „miejsca": jedno idzie do nieba, drugie do piekła. Jak ta osoba w niebie będzie mogła być szczęśliwa, wiedząc, że bliski jej człowiek jest w piekle? To także niepojęta tajemnica. Myślę, że ta nasza niezgoda na taką hipotetyczną sytuację wskazuje na coś jeszcze większego niż wolność - na miłość. A.S.: Dlaczego my wszyscy, potomkowie Adama i Ewy, musimy ponosić konsekwencje ich upadku? To, że upadek pierwszych ludzi odcisnął na nas swoje piętno w postaci grzechu pierworodnego, czyli skłonności do czynienia zła, świadczy o jakiejś ścisłej więzi między ludźmi. Wszystko, co robimy, jakoś dotyka także innych. Możemy tę sytuację próbować przybliżyć, wskazując na przykład na rodziców, którzy z własnej winy roztrwonili majątek i ich dzieci muszą się z tego powodu borykać z różnymi trudnościami. Najważniejsze, że Bóg nie pozostawił nas samych sobie. Upadek pierwszych ludzi liturgia Kościoła nazywa „błogosławioną winą". Błogosławioną, szczęśliwą, bo zasłużyła na aż tak wielkiego Odkupiciela. Dzięki temu Bóg objawił się w Jezusie Chrystusie. Na naszą obecną sytuację, trudną i często pełną Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) 17 cierpienia i udręki, powinniśmy też patrzeć w świetle Bożej obietnicy. W.B.: Ojcowie pustyni mówili, że jeżeli usunąć pokusy, człowiek się nie zbawi. Jest w tym jakaś głęboka mądrość. Nasza słabość, podatność na pokusy, w sposób negatywny wskazuje na źródło sensu, dobra. Gdybyśmy byli doskonali i niczego nam by nie brakowało, zapewne szybko zapomnielibyśmy, skąd pochodzimy, kto jest naszym Stwórcą i dokąd zmierzamy. Paradoksalnie, gdyby nie świadomość grzechu, trudno by nam było dojrzeć prawdę, że nasz prawdziwy dom jest gdzie indziej. A.S.: Kiedy się „zaczyna" człowiek? W którym momencie jego indywidualnej historii? Subiektywnie, psychologicznie - od chwili narodzin świadomości, czyli od kiedy zaczyna być świadomym swoich przeżyć i swojej podmiotowości. Obiektywnie czy biologicznie -od chwili zapłodnienia komórki jajowej. Kościół naucza, że już w tej pierwszej fazie rozwoju istota ludzka ma duszę. Natomiast w myśli Bożej właściwie istnieliśmy od zawsze. Od początku byłem przez Boga pomyślany i chciany (por. Efl,4;2, 10). Jest jeszcze inna ciekawa rzecz. Ponieważ ciałem należę do świata materialnego, to na samym jego początku, w chwili „wielkiego wybuchu", już istniała jakaś porcja cząstek elementarnych czy energii, która następnie na drodze kosmicznej ewolucji stała się mną. Pomyślmy -jak daleko w czasie sięga moja „materialna" historia! Św. Franciszek, nazywając słońce swoim bratem, zapewne nie podejrzewał, że wypowiada głęboką prawdę, dostępną dla nas dzięki rozwojowi nauk przyrodniczych. 18 Od początku do końca AS.: Ciekawe, że my „odzyskujemy siebie" jakby etapami, powoli. Już istniejemy w łonie matki, ale jeszcze nic o sobie nie wiedząc. .. W swoim młodzieńczym życiu miewałem okresy buntu - gdy dostawałem po nosie. Wtedy moją dewizą życiową stało się powiedzenie: „Najlepiej stoi, kto sam stoi", wzięte z dramatu Ibsena Wróg ludu. Potem znalazłem u Mertona „odtrutkę" na takie myślenie: „Nikt nie jest samotną wyspą". Do tej jedności z innymi, ze światem, człowiek dojrzewa powoli. Nie znaczy to, że w ten sposób zatraca się jego indywidualność i niepowtarzalność. Każdy płatek śniegu podlega tym samym prawom, a jednocześnie jest inny, niepowtarzalny. W.B.: Co dzieje się z tymi, którzy nie zdążyli siebie „odzyskać", na przykład z dziećmi, które zostały podczas ciąży poronione? Czy one gdzieś żyją? Jestem przekonany, że każde życie ludzkie, które się rozpoczęło, a tu na ziemi nie mogło się rozwinąć, istnieje i rozwija się w Bogu. Jak to się dzieje, poznamy dopiero po śmierci. A.S.: Nawet wtedy, kiedy te dzieci nie zostały ochrzczone, bo z konieczności nie mogły? Pomyślmy, chrzci się zwykle małe dzieci, które nie są tego jeszcze świadome. W ich zastępstwie o chrzcie decydują rodzice. Chrzest dokonuje się wtedy w wierze Kościoła i w wierze rodziców. Podobnie, gdy osoba dorosła nie może z jakichś ważnych powodów zostać ochrzczona z zachowaniem przepisów liturgicznych, już samo pragnienie chrztu ma moc tożsamą z chrztem. A skoro tak, to nie jest wykluczone, że pragnienie rodziców dziecka, które zostało poronione, może oczyścić je z grzechu pierworodnego i włączyć do wspólnoty Kościoła. Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku) 19 W.B.: Wystarczy więc, że rodzice znajdujący się w takiej sytuacji pomodlą się za utracone dziecko? Tak uważam. Każda ochrzczona matka od samego początku ciąży powinna pragnąć chrztu dla swojego dziecka. A.S.: A co z dziećmi zabitymi czy z poronieniami nieświadomymi? Bóg na pewno o nich pamięta. A.S.: Czy pragnienie chrztu dla takich dzieci niepowinno być w gestii Kościoła? Być może Kościół dojrzeje do sformułowania takiej modlitwy oficjalnej. Póki co, pamiętajmy, że Bóg nie jest związany teologią, nie jest skrępowany naszym myśleniem i rozumowaniem. Ponieważ kocha, działa zawsze na rzecz kochanego. Tego możemy być pewni. A.S.: W jaki sposób grzech pierworodny przejawia się w życiu indywidualnego człowieka? Czy na przykład dziecko może grzeszyć? Jeśli ma już świadomość dobra i zła, może. Ale grzech dziecka nie ma takiej teologicznej siły, by mógł je pozbawić łaski. Bo dziecko nie rozumie ani wielkości Boga, ani wielkości potępienia, ani wielkości zbawienia. W.B.: Zapytajmy w takim razie jeszcze o początek grzechu. W którym momencie życia grzech zaczyna pociągać za sobą wspomniany skutek? Ludzie mówią: „Kiedy człowiek zaczyna robić głupstwa? Wtedy, kiedy dochodzi do używania rozumu". Jest to zatem proces. Trudno tu wskazać wyraźną cezurę. Właściwie przez całe 20 Od początku do końca życie dojrzewa w nas świadomość własnej grzeszności. Z innych grzechów spowiadaliśmy się w dzieciństwie, z innych w młodości, w sile wieku, a jeszcze inne grzechy trapią nas na starość. Ciekawe, że pierwszy w historii ludzkości grzech był związany z myślą. Adam i Ewa pozwolili sobie na myśl inną niż Boża. Że być może Bóg coś przed nimi ukrywa, że owoce z zakazanego drzewa mają piękny wygląd, że prawdopodobnie są smaczne, itd. Podobnie rzecz ma się z nami. Zauważmy, że każda pokusa sprawia, iż nasze myślenie zostaje niejako związane z grzechem. Zapominamy wtedy „o Bożym świecie". Początek wyzwalania się z grzechu następuje poprzez uświadomienie sobie grzechu. Poprzez zerwanie pęt, którymi grzech związał naszą myśl. Jest to jakby mozolny proces odzyskiwania utraconej w raju Bożej myśli. EKSTAZA I KUROPATWA (O świętości) W.B.: W hymnie „Chwała na wysokości Bogu" śpiewamy: „tylko Tyś jest święty". Co w ten sposób wyrażamy? Czym jest świętość Boga? Jest to ta „cecha" Boga, wobec której wszystkie ludzkie słowa są za małe, niewystarczające. Można na przykład powiedzieć, że „święty" w odniesieniu do Boga znaczy tyle co oddzielony od wszelkiej „nie-świętości", która jest na ziemi. A co jest nieświęte, to chyba każdy wie, czy intuicyjnie wyczuwa: w świętym Bogu nie ma nic ze skazy, ze zmazy, z jakiegokolwiek zła. W.B.: Ale Bóg, którego poznajemy w chrześcijaństwie, nie trwa przecież w takim oddzieleniu. Tak, Bóg „zniża się" ku temu, co nieświęte, aby to uświęcić. Na tym jednak polega różnica między świętością Boga a świętością człowieka, że Bóg jest doskonały, to znaczy wolny od zła, a człowiek nie jest - i nawet trudno sobie wy obrazić, żeby był - doskonały we wszystkich wymiarach. Człowiek nawraca się, uświęca - ze świadomością własnej niedoskonałości. Zawsze znajdzie w sobie coś, co jeszcze nie zostało uświęcone... 22 Od początku do końca A.S.: Czy od świętości pojętej jako doskonałość nie wieje trochę chłodem? Na przykład -jak możliwa jest wtedy modlitwa? Czy człowiek, zawsze niedoskonały, może rozmawiać z doskonałym Bogiem? To zależy od tego, jak pojmujemy doskonałość. Jeśli to jest doskonałość miłości, to w czym problem? Nie można tego rodzaju pojęć wyrywać z kontekstu i rozpatrywać samodzielnie, bo wtedy dochodzimy do nieprawdziwych wniosków. Człowiek, który „na zimno" będzie rozważał Bożą doskonałość, nieuchronnie dojdzie do obrazu „zimnego", obojętnego Boga - i Go odrzuci. AS.: Doskonałość kojarzy się z pedanterią... Wtedy mamy taki „sterylny" obraz Boga: zamyka się Go w pokoju, do którego życie nie ma dostępu. Dla mnie doskonałość jest czymś żywym, czymś ciepłym. A pedanterią? Ona niewiele ma wspólnego z prawdziwą doskonałością. Może tylko tyle, że pedant to często człowiek „chory na doskonałość". Ale podkreślam: chory. Ważne jest, żeby w opisie świętości Boga (też przecież niedoskonałym...) były zachowane obydwa wspomniane elementy: oddzielenie przy jednoczesnym otwarciu na to, co nieświę-te - z wolą uczynienia tego świętym. W.B.: Kiedy byłem dzieckiem, w kościele stosunkowo często słyszało się o Bożym majestacie. Dziś to słowo wydaje się już niezrozumiałe, w każdym razie zbyt obce naszej wrażliwości. Majestat symbolizował potęgę Boga. Czy my świętość Boga mamy bardziej łączyć z władzą Boga, z Jego mocą? Czy może „święty" to raczej „słaby", „bezbronny", „ubogi", „współczujący"? Myślę, że to jest rzeczywiście kwestia zmieniającej się wrażliwości. Weźmy przykład papieży. Jan Paweł II przyzwyczaił nas do tego, że unika nadmiernego celebrowania siebie, ale Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 23 jeszcze nie tak dawno podczas sprawowania liturgii papieży obowiązywał specjalny strój, o którym Jan XXIII mawiał: „jestem ubrany jak perski satrapa". Dworski ceremoniał, rodem z czasów feudalnych, ze zwyczajowym całowaniem stopy papieskiej (oczywiście w trzewiku), dopełniał całości. My zaś widzimy Papieża w kurtce i w goglach, jeżdżącego na nartach lub przechadzającego się po kładce nad potokiem, a podczas uroczystych Mszy ubranego niemal jak każdy inny kapłan. Coś się zmieniło i ten Papież -jako świadek Chrystusa -jest nam bliższy właśnie przez to, że pewne zewnętrzne znaki majestatu zniknęły. Można powiedzieć, że w średniowieczu na prostotę i ubóstwo mógł sobie pozwolić św. Franciszek, ale nie papież. Z wielu powodów jego otoczenie musiało przypominać dwór cesarski - i wśród tego dworu, z potrójną koroną na głowie, on był jako świadek Chrystusa zrozumiały! A dziś już by nie był. Już Pius XII przeczuwał tę zmianę i bardzo ograniczył zewnętrzne oznaki wspaniałości, mimo że nie zrezygnował na przykład z sedia gestatoria. Podobnie z obrazem Boga. Dawniej mocniej akcentowało się, że Bóg panuje, króluje, sprawuje władzę nad światem i wszystkimi stworzeniami. Dziś myślimy o Nim częściej jako o Tym, który „ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi" (Flp 2,7). W.B.: A Ojcu który obraz jest bliższy? W końcu wychował się Ojciec w kręgu wyobrażeń, które były jakby przedłużeniem tej średniowiecznej wrażliwości. Mnie najbliższy jest obraz Boga jako Ojca. W.B.: Ale Ojca-króla? A czy ja jestem księciem? Jestem synem listonosza. Bóg jest dla mnie Ojcem, który - owszem - ma władzę, ale jest to wła- 24 Od początku do końca dza, jaką daje Mu miłość: jest wymagający i opiekuńczy jednocześnie. A najważniejsze jest to, że chce dla mnie dobra... W.B.: ...że dał mi życie... ...i że kochał, zanim jeszcze to życie powstało. Proszę zobaczyć, ile majestatu jest już w samym ludzkim ojcostwie! Z jaką dumą młody ojciec pokazuje innym swoje nowo narodzone dziecko. Kiedy popycha wózek, nie tylko jego twarz, ale cała postać promienieje. I Bóg tak samo: promienieje, gdy patrzy na swoje dziecko - człowieka. W.B.: Nawet wtedy, kiedy to dziecko się od Niego odwraca? Lub kiedy bije inne dzieci? Tak, nawet wtedy. Bóg patrzy na człowieka jakby „poza dobrem i złem". Owszem, chce, żeby człowiek czynił dobro, ale nie uzależnia od tego swojej miłości. Można powiedzieć, że widzi d a 1 ej niż uczynki. W.B.: A co z wolnością? Czy można powiedzieć, że „święty" to także „wolny"? To jest największa tajemnica świętości Boga. Bo zaraz zjawia się pytanie: dlaczego Bóg pozwolił nawet szatanowi działać w sposób wolny? Noszę w sobie to pytanie jak ranę, już zabliźnioną wprawdzie, ale wciąż istniejącą... Nie jest przecież tak, że Bóg stworzył świat, a dopiero potem złapał się za głowę: „Co ja narobiłem?!". Natykamy się tu na jakąś ścianę, „obłok niewiedzy" - może po to, żeby Boga nie zawłaszczyć? Ostrzega przed tym św. Paweł: niech glina nie wadzi się za bardzo z garncarzem... (por. Rz 9, 21). Człowiek może błądzić, pytać, buntować się. Ale ma też prawo oprzeć się o Absolut, przylgnąć do Ojca, którego do końca nie rozumie. Nie Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 25 wolno go tego prawa pozbawiać. Świętość Boga spływa ku nam jak światło słońca rozszczepione na wiele promieni i wiele kolorów tęczy. Człowiek jest w stanie uchwycić tylko cząstkę tego światła. W.B.: Miał Ojciec takie - powiedzmy wprost: mistyczne - doświadczenie świętości Boga? Zanurzenia w niej jak w świetle? Chyba nie. A jeśli miałem, to pewnie dopiero po śmierci dowiem się, że to było to. [śmiech] W.B.: Dlaczego jest tak mało kazań o świętości Boga, o pięknie Boga? Jeden z wybitnych profesorów zapytał kiedyś magistranta: „Jak jegomość nie kochasz Fredry, dlaczego jegomość o Fredrze piszesz?". To wielki dramat, kiedy ktoś musi mówić o świętości czy miłości Boga, nie doświadczywszy uprzednio, czym ona jest. Wtedy jest tak, jak w Biblii: „Sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą" (Mt 23, 13). A z drugiej strony: nie wolno zapominać, jak ograniczony jest rozum ludzki i jak bardzo zalękniony z powodu tych ograniczeń. „Po części bowiem tylko poznajemy..." (1 Kor 13, 9). Bardzo pouczające są pod tym względem legendy średniowieczne. Jest opowieść o mnichu, który zmarł, poszedł do nieba, a potem wrócił. Bracia pytali go, jak tam jest, jak dogmaty, na przykład. Odpowiedział: irAliqualiter aliter". Co znaczy: trochę inaczej. „No, a teologia moralna?" „Totaliter aliter". Zupełnie inaczej! Nawet w tym okresie, kiedy wiedza religijna była dość uporządkowana, poszufladkowana, ludzie mieli intuicję, że Bóg jest całkiem inny, że nie mieści się w naszych szufladkach. W.B.: Chciałbym jeszcze wrócić do tych słów: „tylko Tyś jest święty". Bo skoro tak, to skąd w człowieku ta potrzeba mnożenia „świę- 26 Od początku do końca tości": święte miejsca, święte obrzędy, święte kongregacje. Nawet naród czy państwo mogą stać się swego rodzaju świętościami. Czy wszystko musimy „uświęcać"? I czy nie grozi to zamazaniem obrazu Boga -jedynie świętego? Znów posłużyłbym się przykładem papieskim. Dawniej o papieżu mówiło się: sanctissimus, najświętszy - zupełnie tak, jak o Najświętszym Sakramencie! W seminarium siedleckim śp. - o, proszę: świętej pamięci! - ks. Piotr Szpilewicz, bibli-sta, opowiadał nam, że był przed wojną na jakichś uroczystościach w Rzymie. Do Bazyliki św. Piotra wniesiono na se-diagestatoria papieża, któremu towarzyszyły i „pióropusze", i kolorowo ubrani gwardziści, i cały orszak dostojników. A z bocznej kaplicy, gdzie było tabernakulum, wyszła maleńka procesja z Najświętszym Sakramentem, który poprzedzało dwóch duchownych ze świecami i może jeszcze kadzielnica. Papież kłaniał się z wysokości, a kapelan z Najświętszym Sakramentem niemal niezauważenie torował sobie drogę do ołtarza. I pamiętam twarz ks. Szpilewicza, kiedy o tym mówił: nie było w niej cienia szyderstwa czy cynizmu. Ot, taki jest człowiek! To, co naprawdę święte, nie ucierpi wskutek tego, że człowiek tu czy tam niedoskonale tę świętość przedstawi. W.B.: Jednak są ludzie, którzy daliby się pokrajać za te zewnętrzne „świętości". I tacy, którzy lubią ten „święty" splendor, chętnie zaproszą księdza, żeby poświęcił ich biuro, firmę, samochód. Czasem nachodzi mnie refleksja, czy nie za dużo wokół tych „świętych gajów". Co to ma wspólnego z Bogiem? Jest dość oczywista różnica między tym, co święte, a tym, co poświęcone. Większość z nas, może nawet o tym nie pamiętając, mieszka w poświęconych mieszkaniach, wielu pracuje w poświęconych zakładach pracy, je w poświęconych stołów- Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 27 kach. Kiedy otwierano w Poznaniu Jezioro Maltańskie, przystosowane do regat międzynarodowych, poproszono arcybiskupa Strobę, żeby je poświęcił. Potem się mówiło, że to największy zbiornik wody święconej w Europie, [śmiech] Po co to wszystko? Człowiek, czyniąc sobie ziemię poddaną, powinien pamiętać, że w ten sposób jakby zwraca ją Panu Bogu. Dlatego w naszej regule jest napisane, żeby wszelkie przedmioty w klasztorze traktować tak „jak gdyby to były naczynia święte z ołtarza" (Reguła Benedyktyńska 31, 10). Nie ma w tym niczego zabobonnego - bo człowiek doskonale wie, że nie stołekjest święty ani nie samochód, tylko Ten, na chwałę którego te rzeczy nam służą. W.B.: Poświęca się medalik, stołek, ale też na przykład czołg... Nie słyszałem o takim przypadku i nie spotkałem w księgach liturgicznych odpowiedniego formularza. Co najwyżej kropiło się wodą święconą żołnierzy stojących przy czołgach. Ale mogę powtórzyć: taki jest człowiek! Dlatego zaleca się, żeby przy każdym poświęceniu powiedzieć przynajmniej kilka słów wyjaśnienia. Choćby przypomnieć, że kapłan w tym akcie „rozprowadza" łaskę nie od niego pochodzącą. Albo żartobliwie napomknąć o naszej niedoskonałości... W.B.: Jest taka formuła: „święty Kościół grzesznych ludzi" (znalazła się m.in. w tytule świetnej książki ks. Jana Kracika). Spotkałem się z opinią, że to bluźnierstwo. A niby czemu? Wystarczy zajrzeć do Katechizmu... Przypominam, że Pan Bóg nie jest niczym związany - ani przykazaniami, ani sakramentami, ani tym bardziej żadną z tych „świętości", o których wspomniał Pan we wcześniejszym pytaniu. On może zbawić człowieka i bez tego. Bo prawdziwie święty jest tylko Chrystus. Wszystko inne w Kościele jest co najwy- 28 Od początku do końca żej odblaskiem Jego świętości. Brać to zamiast Chrystusa byłoby nadużyciem. Kościół to nie jest pojęcie, które istniałoby samo w sobie. To wspólnota ludzi - świętych i grzesznych. Samoświadomość Kościoła bardzo się w naszych czasach pogłębiła. Są dyskusje, spory, jest otwarta krytyka, czasem trudno zrozumiała, ale bilans tych dyskusji jest, w moim odczuciu, dodatni. Doceniamy dziś na przykład ofiarę męczenników prawosławnych czy anglikańskich, choć kilkadziesiąt lat temu mówilibyśmy o niej zupełnie innym językiem. I dlatego że Kościół zaczyna lepiej rozumieć samego siebie, lepiej też rozumie, co jest w nim naprawdę święte. Właśnie tak: grzeszni ludzie, a Kościół - święty. Uświęcany przez Chrystusa. W.B.: Mam znajomego, agnostyka, którego też drażni ta formuła. „To bardzo ładny paradoks", mówi, „ałe może byście się zdecydowali: jak grzeszny, to nie święty". A.S.: Katechizm... - w rozdziale zatytułowanym właśnie „Kościół jest święty" - stwierdza jednoznacznie: „Wszyscy członkowie Kościoła, łącznie z pełniącymi w nim urzędy, muszą uznawać się za grzeszników" (KKK 827). Warto tu wspomnieć, że wszystko, co wychodzi z rąk Bożych, jest święte - jak to się mądrze mówi -ontologicz-nie. Każdy byt jest dobry. W takim rozumieniu także każdy człowiek jest święty. Ale jest też świętość moralna. Zdobywa się ją za pomocą środków, które Bóg daje człowiekowi. Oczywiste więc jest, że i papież się spowiada, choć mówimy doń: „Ojcze Święty"... Nie absolutyzujmy jednak grzechu. Byłoby bardzo źle, gdyby skupiając się na grzechu, doszło się do wniosku, że w człowieku nie ma nic świętego. A to nieprawda. Człowiek ma udział w świętości Boga. Kiedy umiera Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 29 maleńkie dziecko, dopiero co ochrzczone, nie mamy wątpliwości: ono jest święte. To, co zniszczył grzech pierworodny, uzdrawia łaska. Nawet w stanie grzechu ciężkiego człowiek może spełniać dobre uczynki i nie są one bezowocne; żal za grzechy, także ten bardzo późno dokonany, ożywia wszystkie przeszłe zasługi. Konsekwencje grzechu mogą być nieraz ogromne, a jednak nie waham się porównać go zaledwie do brudu na szybie. Ten brud utrudnia dostęp łasce, która mogłaby ożywić to, co kryje się wewnątrz. Ośmieliłbym się powiedzieć, że to, co najgłębsze w człowieku, jest święte. A mimo to bardzo trudno usunąć ten „zewnętrzny" brud. W.B.: Skoro mowa o świętości człowieka, to - czym ona jest? Sumą dobrych uczynków? Sposobem bycia? Po czym poznać świętego? Prawosławni mówią: „Święty to człowiek pełen Boga". Ta pełnia realizuje się w człowieku rozmaicie i stopniowo. Babka o. Karola Meissnera, która była Hiszpanką, mawiała doń: „Wojtek, ty masz dobra aura". Według mnie, święty to właśnie człowiek z dobrą aurą. Może to być ekstrawertyk, który z każdym pogada, jest duszą towarzystwa, i tak dalej. Ale bywa i „święty zamknięty", który przyjdzie, usiądzie w kącie i w milczeniu będzie się przysłuchiwał rozmowie, a mimo to jego obecność będzie silnie odczuwana. Święci to ludzie, którzy mają w sobie coś, co promieniuje na otoczenie. „Przechodząc wyschłą doliną, przemieniają ją w źródło" -jak powiada Pismo (Ps 84, 7). Świętość nie jest nijaka, nie jest letnia. W pewnym kościele były dwie szuflady z puryfikaterzami - ręczniczkami do wycierania kielicha podczas Mszy. Nie było wiadomo, z której korzystać: w jednej ręczniczki były brudna we, w drugiej -czy-stawe. [śmiech] Otóż świętość nigdy nie jest „czystawa"; jest w niej ten element zdecydowania się na stałą współpracę z Bo- 30 Od początku do końca giem. Stąd pogoda ducha świętych, ale też pewien rodzaj melancholii, bo im kto dalej na drodze do świętości, tym większym się widzi grzesznikiem. W.B.: Słynne zdanie Leona Bloy: „Jest tylko jeden smutek, a płynie on z tego, że nie jest się świętym". Mimo to w wielu wypadkach świętość jest nierozpoznawal-na. A często zdarza się, że tylko wąska granica dzieli ją od niezrównoważenia psychicznego. Mamy takie postaci bliskich nam świętych - choćby św. Tereski od Dzieciątka Jezus czy św. Faustyny - o których otoczenie mówiło: „To ma być świętość? Nie, to niemożliwe". Kiedy Tereska umarła, siostry zachodziły w głowę: „Co my o niej napiszemy w kronice?". Dobrze rozumiem ich kłopot, bo sam jestem kronikarzem... Myślę, że Bóg na swój sposób chroni świętych przed kanonizowaniem za życia. A i oni sami też bardzo się przed tym bronią. Św. Benedykt zwracał uwagę: „Nie pragnąć, by nas nazywano świętymi, zanim nimi zostaniemy" (RB 4, 62). Przecież nie o to chodzi, żeby szukać świętości, ale o to, żeby szukać Boga. Bł. Matka Kolumba, benedyktynka, błagała: „Siostrzyczki, tylko nie ciągnijcie mnie na ołtarze!". Św. Filip Nereusz ubierał się w drogie futra i chodził po głównych ulicach miasta, zadzierając nosa, żeby ludzie uważali go za pysznego. Albo siadał na schodach kościoła z butelką wina w ręku, żeby go mieli za pijaka. Ale ludzie nie dali się nabrać. W.B.: Szczególnie liczne przykłady takiej postawy mamy u Ojców pustyni. Pewien dostojnik wybrał się, żeby zobaczyć pustelnika, 0 którym opowiadano, że prześcignął innych w surowości życia 1 umartwieniach. Eremita, uprzedzony o jego wizycie, powitał go serem i mlekiem i jadł przy nim do sytości. Dostojnik odjechał zgorszony, ale pustelnik ocalił to, co było dlań najcenniejsze. Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 31 Św. Teresę z Avila jeden z gości - szukających sensacji - zastał przy jedzeniu kuropatwy. Kiedy wyraził zdziwienie, że Święta jada tak obficie, ta odpowiedziała: „Kiedy ekstaza, to ekstaza, a kiedy kuropatwa, to kuropatwa", [śmiech] W.B.: Mówimy tu o pewnych zewnętrznych przejawach świętości, niekiedy dość ekscentrycznych. Co natomiast jest jej istotą? Pokutują pewne stereotypy dotyczące świętości. Na przykład, że świętych charakteryzuje rozbudowana, dewocyjna pobożność. Taka pobożność jest dla przeciętnego człowieka nudna i niezrozumiała. Albo: wspomniana pedanteria w dziedzinie moralności, bywa, że czysto zewnętrzna, niekierowana miłością. To odpycha, bo przecież zdarzają się sytuacje, które wymagają zachowań niepedantycznych, ludzkich po prostu. Pamiętam historię zakonnicy, która w nocy dostała zapalenia woreczka żółciowego i poszła do sąsiedniej celi, żeby prosić śpiącą tam siostrę o pomoc. „Siostra złamała właśnie trzy obowiązujące nas zasady" - powiedziała przebudzona. „Naruszyła siostra ciszę nocną, weszła bez pozwolenia do cudzej celi, a ponadto sprawy zdrowia załatwia się z infirmerką, a nie z pierwszą lepszą siostrą". I nie przyjęła jej. Trudno się dziwić, że ta, której w imię zasad odmówiono pomocy, poszła sobie potem z tego zakonu. Tymczasem świętość to zupełnie co innego. Świętość to miłość, to „radosna twórczość" z miłości. Mówi się, że nie warto starać się być świętym, bo święty musi każdemu służyć, ustępować. Nieprawda! Święty chce służyć, chce ustępować. Jak ma miliard, nie będzie się przecież targował o byle setkę! Na pytanie: „co to znaczy być świętym?" nie da się więc odpowiedzieć inaczej, jak tylko: kochać Boga i kochać człowieka. Nawet u tych bardzo „temperamentnych", popędliwych świętych, i u tych, którzy -jak pustelnicy - uciekali od świata, odnajdziemy zawsze obydwa te elementy. 32 Od początku do końca A.S.: Przypominam sobie, jak kiedyś szliśmy z żoną Plantami i spotkaliśmy śp. ks. Andrzeja Bardeckiego. Było w tym spotkaniu coś niezwykłego: mnie przecież znał tylko z dość powierzchownych kontaktów, moją żonę właśnie mu przedstawiłem. Kiedy zaczął z nią rozmawiać, cały świat wokół jakby przestał dla niego istnieć. Święty to ktoś połączony z Bogiem gorącą linią. To połączenie sprawia, że dostrzega on lepiej niż inni, co jest w człowieku. Owszem, bywają święci trudni w różnych momentach, mający niewyparzony język, nieco szorstcy w sposobie bycia. Nastawienie na Boga nie od razu zmienia naturę człowieka. Niemniej trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek mógł się uświęcić, będąc sobkiem czy mizantropem. Kiedy mowa o świętych, to na myśl przychodzą nam przede wszystkim ci „szaleńcy", którzy dokonali rzeczy niezwykłych. Ale świętość to także normalność. Spotkałem wielu takich „małych świętych", którzy niczego spektakularnego nie zrobili, ale byli zwyczajnie pobożni i dobrzy. Na przykład brat Rafał z Tyńca, który zmarł w wieku 33 lat. Spokojny, życzliwy, zanurzony w Bogu. Nie mam wątpliwości - to był święty. Podobnie pani Krystyna Popiel, która opiekowała się domem rekolekcyjnym w Pewli Małej koło Żywca. Nazywano ją „Babcią", dziewczęta mówiły: „Babcia jest święta". A ona na to: „To tyle ci wystarczy do świętości? Uuu, to niski pułap", [śmiech] W.B.: W czerwcu 1999 roku w Starym Sączu Papież apelował do Polaków (ustami kard. Macharskiego, który odczytał jego homilię): „Nie lękajcie się chcieć świętości! Nie lękajcie się być świętymi!". To są strasznie mocne słowa! Ale my rzeczywiście unikamy myśli o świętości. Boimy się, że nas to będzie kosztowało, że będziemy musieli dokonać jakiegoś gwałtu na naszej naturze. Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 33 W.B.: No właśnie. Papież rzucił to wezwanie w kontekście kanonizacji św. Kingi. Od razu nasuwa się pytanie: czy matżon-ka-dziewica to akurat odpowiedni wzór świętości na dzisiejsze czasy? Myślę, że nie sama decyzja św. Kingi jest tu najważniejsza, ale jej motywy i konsekwencje. Papież zwrócił uwagę, że ten sposób życia dał jej wewnętrzną wolność. I proszę zauważyć: stała się ona „prawdziwą matką dla wielu" - dla otoczenia, poddanych, sióstr. Czy mogłaby prowadzić tak rozległą działalność, gdyby miała własne dzieci? Paradoksalnie jej wybór umocnił też jej małżeństwo. Nie był on zresztą niczym wyjątkowym w ówczesnej Europie. W.B.: Czy system kanonizacji nie utrwala stereotypów na temat świętości? Mamy co roku dziesiątki czy nawet setki duchownych wynoszonych na ołtarze i tylko maleńką grupkę świeckich. To każe myśleć, że świętość - w każdym razie ta, która „wchodzi na ołtarze" -jest zastrzeżona dla osób konsekrowanych. Myślę, że w procesach beatyfikacyjnych jest za mało jawności. Oczywiście, pewne rzeczy -jak w każdym procesie - powinny być utajnione. Gdybyśmy jednak wiedzieli więcej o tym, jak do tego doszło, że kogoś ogłoszono świętym, zobaczylibyśmy, jak niewiele w gruncie rzeczy dzieli duchownych i świeckich. Świątobliwy proboszcz w Izabelinie, ks. Aleksander Fedo-rowicz, który chorował ciężko na raka, leżał kiedyś w łóżku bardzo obolały i czekał na przyjazd pogotowia. Towarzyszący mu mężczyzna, widząc, że ksiądz zwija się z bólu, a karetki wciąż nie ma, zaczął chodzić po pokoju coraz bardziej zdenerwowany. Nagle z łóżka dał się słyszeć głos chorego: „Niech pan powie »cholera«, będzie panu łatwiej czekać", [śmiech] 34 Od początku do końca W.B.: W procesie beatyfikacyjnym czy kanonizacyjnym widzi się człowieka w całej jego złożoności, ze wszystkim, co było wielkie i małe. Ałe kiedy proces dobiegnie końca, my, wierni, otrzymujemy tylko pewien destylat. Nie ma już gamy barw, smaków, emocji, zostaje tylko to, co stało się argumentem na rzecz heroiczności. Żywy człowiek znika. A.S.: Czy pudrując w ten sposób świętych, Kościół sam nie wyrządza sobie krzywdy? Dziś na szczęście nie ma monopolu na pisanie biografii, więc im bardziej upudrowany święty, tym większa szansa, że ktoś postara się go „odbrązowić". Kiedyś była moda na „słodko", teraz jest moda na „gorzko". Czasem te „odbrązowione" biografie idą za daleko w swym naturalizmie, ale rezultat jest w sumie dobroczynny. Bo człowiek jest istotą złożoną i jako złożonego zbawia go Bóg. Wracając do problemu: kogo na ołtarze? Dla mnie takim wyraźnym znakiem są zbiorowe beatyfikacje, które obejmują ludzi różnych stanów. Wśród 108 męczenników beatyfikowanych przez Papieża w czerwcu 1999 r. było 9 świeckich. Ktoś powie: niedużo, nawet nie 10 procent. Ale nie da się ukryć, że w XX wieku wielka rzesza męczenników to duchowni. Słyszałem opowieści z Rwandy o zakonnikach oddających życie za ludzi, którym udzielili schronienia, o wiernych - zarówno Tutsi, jak Hutu - którzy przed śmiercią przebaczali swoim prześladowcom. Prasa pisała: tyle lat pracy misyjnej na darmo! A pracujący tam misjonarze mówią, że stamtąd wyjdą zastępy świętych... A.S.: Papież przykłada ogromną wagę do przypominania o świadectwie męczenników. Jak Ojciec myśli, dlaczego? To bardzo proste: męczennicy uświadamiają nam, że w każdej sytuacji, nawet najtrudniejszej, po ludzku przegranej, należy wybierać Boga. Znaczna część z nas wybiera Boga wtedy, kie- Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 35 dy jest nam to wygodne; wybieranie grzechu jest swego rodzaju bałwochwalstwem. Męczeństwo przypomina nam, czym naprawdę jest wiara: to nie jest przelotny romans, lecz stały związek. Męczeństwo - rozumiane jako świadectwo - ma zresztą bardzo różne oblicza. Weźmy przykład „Tygodnika Powszechnego" i determinacji redaktorów na przykład w latach 50. Prymas w więzieniu, w Kurii Krakowskiej aresztowania - wolno się było spodziewać najgorszego! A iluż przez lata komunizmu było u nas takich niewidocznych męczenników, którzy rezygnowali z awansu, decydowali się na gorsze warunki życia, nieraz podupadli na zdrowiu - bo nie wyparli się wiary. To jest heroizm, o którym bardzo łatwo zapominamy! Były ogromne pokusy, by wstąpić do partii, zadeklarować ateizm, przestać chodzić do kościoła w zamian za określone przywileje. Była pokusa obłudy: „Wiesz, ty nie musisz się tego tak całkiem wyrzekać, byle tylko na zewnątrz nie było widać, że jesteś wierzący". Ci, którzy nie ulegli takim pokusom, dali jedyne w swoim rodzaju świadectwo. W.B.: Teolog Hans Urs von Balthasar rozciąga pojęcie „męczeństwa" właściwie na wszystkie rodzaje świętości. Nie ma znaczenia - twierdzi - czy człowiek oddaje swoje życie Jezusowi aż do zagłady życia cielesnego, czy też po prostu bezwarunkowo i definitywnie Mu się powierza. I tu, i tu chodzi w gruncie rzeczy o to samo: o oddanie życia „z miłości do Tego, który umarł dla mnie w ciemności Boga" (ciemność oznacza tu tajemnicę). Św. Paweł mówi o śmierci z Chrystusem (por. Koi 2, 20). Coś w tym jest, bo kiedy człowiek naprąwdę powierzy się Chrystusowi, to tak, jakby siebie już nie miał. W.B.: „Święty tyle czyni, ile Bóg w nim sprawi, / On w nim je i czuwa, cieszy się i bawi" - pisze Anioł Ślązak. 36 Od początku do końca A wspomniany św. Paweł stwierdza z radością: „dana mi łaska Jego nie okazała się daremna" (1 Kor 15, 10). W.B.: A co z rozmaitymi „męczennikami codzienności"? Tymi, którzy na przykład decydują się trwać przy chorym psychicznie małżonku, głęboko upośledzonym dziecku, latami opiekują się swoimi niedołężnymi rodzicami. Co z żonami alkoholików i tymi wszystkimi ludźmi, którzy oddają swoje życie najdosłowniej, rezygnując z marzeń, aspiracji, wolności? Mnie się wydaje, że jest w tym jakiś fałsz, że tych ludzi nie ma pomiędzy beatyfikowanymi. Czy rzeczywiście nie ma? Gdybyśmy dobrze poszukali, pewnie byśmy znaleźli - już w starożytności - przykłady żon, które wiele wycierpiały od mężów. Myślę, że trzeba zgodzić się z tym, że nie wszystko, co święte, musi stać na ołtarzu. Może taka jest Boża polityka, żebyśmy sami szukali tego rodzaju świadectw? Żyjemy w czasach, kiedy tego rodzaju przypadki może równie skutecznie nagłośnić telewizja, prasa czy literatura. W.B.: Po śmierci ks. Józefa Tischnera przyszedł do „Tygodnika Powszechnego" list z propozycją, żeby „Tygodnik" rozpoczął starania o jego beatyfikację. Nawet były w kopercie znaczki, żeby opłacić wysłanie stosownej prośby do Rzymu... No cóż, „Tygodnik" raczej nie ma takich możliwości. Ale redaktor naczelny, ks. Adam Boniec-ki, podał też inny powód: „Tylu ludzi wyniesiono na ołtarze i nic im to nie pomogło! Nie stali się przez to ani bardziej znani, ani bardziej naśladowani", [śmiech] Pewien mężczyzna opiekował się przez lata swoją sparaliżowaną żoną. Na nic innego nie miał czasu, stale był przy niej, cierpliwie mył ją, przebierał, karmił. Mówili mu: „Pan to się Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 37 poświęca! Jak to możliwe?". A on na to: „Przecież to święta kobieta!". Bo ona rzeczywiście wszystko, co mąż robił, przyjmowała z czułością i wdzięcznością. Mimo tej ciężkiej sytuacji nadal było im ze sobą dobrze! Bywa jednak i tak, że tej harmonii nie ma. Spotkałem kobietę, która latami opiekowała się swoją matką. A matka była - przepraszam za słowo - niezła cholercia. Nic jej się nie podobało, wszystkiego się czepiała, stale miała do córki pretensje. Mimo to, ta kobieta wy trzy mała i była z matką do końca. Nie miałoby sensu pytać ją: dlaczego? Było dla niej oczywiste, że nie może matki zostawić. Podobnie jest w wielu małżeństwach: rozmaite emocje mijają, ale wierność zostaje. „Nie opuszczę cię aż do śmierci". W.B.: W przywołanej homilii Papieża ze Starego Sącza znalazło się stwierdzenie: „Małżeństwo jest drogą świętości, nawet wtedy, gdy staje się drogą krzyżową". Czy nasz lęk przed świętością nie bierze się właśnie stąd, że wlecze się za nią cień rezygnacji? Żona alkoholika może zapytać: „Dlaczego mam się uświęcać właśnie przy nim? Czy nie mam prawa do szczęścia, do przyjaźni, do erotyzmu bez strachu i przemocy?". To jest zasadnicze pytanie: w imię czego rezygnować z tego, co potocznie nazywamy szczęściem? A może nie „w imię czego", lecz - „w imię Kogo"? Papież mówi tu o tym, co ja sam znam z praktyki duszpasterskiej. Trudno powiedzieć, jak wyglądałoby społeczeństwo, gdyby ludzie nie byli zdolni do ponoszenia ofiar. Jednak każda generalna odpowiedź byłaby tu nie na miejscu. Tu trzeba być blisko człowieka, żeby umieć powiedzieć, co w danej sytuacji robić. A.S.: Na przeszkodzie do świętości stają niekiedy bardzo, z pozoru, banalne sprawy. Na przykład kwestia drobnej nieuczciwości. Albo problem regulacji poczęć. Ludzie mają w miarę poukładane życie, 38 Od początku do końca także religijnef urodziły się im dzieci, wychowują je, ale czują, że na więcej nie mogą już sobie pozwolić. I wtedy w życie małżeńskie zaczyna się wkradać lęk, a nieraz i bunt: czemu Kościół w tej sprawie wymaga od nas takiego heroizmu? Trzeba patrzeć, co jest pierwsze, a co ostatnie. Myślę, że do niektórych wyzwań człowiek musi zwyczajnie dorosnąć. Człowiek pyta własnego sumienia: co robić? I jeśli ma dobrą wolę, znajdzie odpowiedź, która na tym etapie, na którym jest, będzie wystarczająca. Potem może się zastanowić: czy zrobić następny krok? I tak powoli dojdzie do tego, czego uczy Kościół. A Kościół uczy, że jeśli człowiek w miłości czyni drugiego przedmiotem i jeśli sam staje się przedmiotem, jeśli musi - to nie ma miłości. Ale pierwsze jest zaczepienie w Bogu. Pan Bóg - jako jedyny - widzi, do czego człowiek jest naprawdę zdolny, jaki jest próg jego heroizmu. On daje poczucie bezpieczeństwa. Bez niego nie sposób nawet wejść na tę drogę i zobaczyć, że prowadzi ona do pokoju. W dzisiejszych trudnych warunkach wielu małżeństw nie stać na pokój: wiele jest wzajemnej obojętności, napięć, czasem pretensji, a nawet krzyku. Niektórzy próbują ten stan napięcia rozładować przynajmniej w nocy, w łóżku. Ale czy może to doprowadzić do trwałego pojednania i zrozumienia? Czy rzeczywiście odnajdują wtedy siebie nawzajem? O tym mogą powiedzieć tylko sami małżonko wie... W.B.: Jak zatem budować świętość na co dzień? Przede wszystkim: nie dać się rutynie i nie wstydzić tego, co proste. Człowiek rano wychodzi do pracy, wraca późnym popołudniem, włącza telewizor i jakoś schodzi do wieczora. Przychodzi sobota, niedziela - i nie wiadomo, co ze sobą zrobić... Pewna studentka przyznała się: „Byłam już tak dobita tym nieustannym kołowrotem, że szukając drogi, zaczęłam czy- Ekstaza i kuropatwa (O świętości) 39 tać Pismo święte - godzinę dziennie. I nagle okazało się, że zaczynam mieć więcej czasu". Ktoś powie: dewocja! Niekoniecznie. Jest szereg takich prostych sposobów, po które nie sięgamy, bo wydają się nam śmieszne. Jak w tym żarcie o Cyganie, który marzył o wygranej w loterii i zamęczał Boga prośbami. W końcu Bóg rzekł zniecierpliwiony: „Daj mi szansę -kup los!". Trzeba dać Bogu szansę! W 1948 roku zapisałem w swoich notatkach, że chcę zostać świętym. Jak widać, nie za bardzo się tym potem przejmowałem... [śmiech] Ale kiedyś zdarzyło się, że podszedł do mnie ktoś i powiedział: „Proszę Ojca, Ojciec jest wierzącym księdzem! Dla mnie to straszne stać koło kogoś, kto naprawdę wierzy". Ten człowiek przez 20 lat żył w związku niesakra-mentalnym i pod wpływem tego wstrząsu postanowił uporządkować swoje życie. W takich sytuacjach myślimy: o co tu chodzi? Przecież nie o mnie. „Słudzy nieużyteczni jesteśmy..." (Łk 17, 10). A jednak moja wiara - nikły promyczek tego światła, które płynie od Boga - okazała się komuś potrzebna. A.S.: A czy żyjąc w klasztorze, łatwiej być świętym? W klasztorze są wszystkie te grzechy, co i „w świecie". Jest klasztorna pycha, klasztorna chciwość, klasztorna nieczystość, klasztorne lenistwo. My też mamy „problemy małżeńskie" - to znaczy musimy nauczyć się cierpieć siebie nawzajem. Wszystkie nasze niedoskonałości są widoczne jak na dłoni. Może nieco łatwiej o prostotę. Sam rytm życia jest taki, że przypomina o tym, co zasadnicze. Ale wszystkie inne problemy pozostają te same. W.B.: Jeden z Ojców pustyni zapytany, jaki powinien być mnich, odpowiedział: „Samotny przed obliczem Samotnego". 40 Od początku do końca A czy każdy z nas nie jest w głębi ducha podobnie samotny? Bardzo pomógł mi Ojciec Święty, kiedy napisał do mnie: „Czuję się mały w rękach wielkiego Boga!". Człowiek chciałby czasem nie wiadomo czego. Ale kiedy wybiera Boga, staje się mały. I tego małego Bóg nosi na rękach jak dziecko. NIEPOKÓJ I NADZIEJA (O młodości) W.B.: Pomyślałem sobie, że może zaczniemy tę rozmowę od Ody do młodości Mickiewicza. Żeby nie zaczynać od narzekania... „Młodości, ty nad poziomki wylatuj!" [śmiech] W.B.: No właśnie. Wszyscyśmy się tego uczyli w szkole, dźwięczą nam w uszach poszczególne frazy. To szalenie optymistyczny utwór: młodość to siła, przyjaźń, przenikliwość, to wola zmieniania świata. „W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele..." „Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga..." Musiał Ojciec znać Odę na pamięć? Musiałem, ale chyba nie bardzo się przykładałem, bo do dzisiaj niewiele mi w głowie zostało. A inne wiersze, których się wówczas uczyłem, pamiętam. W.B.: A gdyby Ojciec spojrzał na swą młodość z perspektywy Ody, co by Ojciec powiedział? Moja młodość nie była tak „dynamiczna" jak ta opisana przez Mickiewicza. Proszę pamiętać, że szkołę średnią zacząłem w roku 1942. Nie powiedziałbym, że był to całkiem mroczny czas, ale groza była. Starsi ode mnie myśleli już, jak walczyć o wolną Polskę. My co najwyżej nosiliśmy ulotki i staraliśmy się 42 Od początku do końca rozproszyć grozę żartem, niefrasobliwością. Młodość ma ten przywilej, że za wiele nie myśli... W.B.: W szeregu świadectw z tamtego czasu pojawia się charakterystyczny motyw: powrotu do literatury romantycznej. Na przykład do tego buntu przeciwko zgnuśniałej ludzkości, z taką mocą wyrażonego w Odzie. Można w tych zapisach odszukać myśl, że wojna to sprawa „starych ludzi" - nie w sensie wieku, ale w sensie formacji. To się jeszcze nasiliło po wojnie, doszedł element oporu wobec nowego okupanta... Rzeczywiście tak było, choć nie od razu wiedzieliśmy, że historia tak się właśnie potoczy. Czuło się, że to już jest inna Polska, ale dlaczego inna, nie umieliśmy powiedzieć. Może inna, bo lepsza? Kiedy pojawili się pierwsi żołnierze z orzełkami bez korony na czapkach, byliśmy zaskoczeni, ale mówiliśmy sobie: „No tak, to orzeł piastowski". A potem okazało się, że zmiana orzełka to niewinna zapowiedź tego, co nas czeka... Uderzał prymitywizm nowej władzy. I ci z nas, którzy mieli pewien przedwojenny szlif, chętnie sobie z tego pokpiwali. Potem jednak przyszły wiadomości o aresztowaniach i mordowaniu żołnierzy podziemia, o wyrzucaniu „panów" i „bur-żujów", o donosicielach, którzy kryją się między ludźmi. Zaczęły się szerzyć postawy konformistyczne i zaroiło się od czerwonych krawatów. W.B.: Bo młodość za wiele nie myśli... Bo potrafi być oportunistyczna. Niektórzy w głębi ducha śmiali się z tej maskarady, ale na zewnątrz okazywali entuzjazm, krzyczeli, kiedy trzeba było krzyczeć: „Sta-lin, Bie-rut, Wilhelm Pieck!". To jest druga strona prawdy o młodości: młodość to energia, którą każdy może wykorzystać. I bardzo łatwo wtedy o cynizm. Ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym Niepokój i nadzieja (O młodości) 43 nie powiedział, że ja byłem jednak w lepszej sytuacji niż większość. Wybierając seminarium, nie musiałem się nigdzie zapisywać. Ci, którzy szli na inne studia, musieli. A może tylko im się wydawało, że musieli... W.B.: Władzy bardzo zależało na oportunizmie młodzieży: chciała formować „nowych ludzi", którzy komunizowaliby Polskę. Było sprawą w gruncie rzeczy drugorzędną, z jakich powodów młodzi zachowują się konformistycznie. Żarliwie ideowych wyławiano później. Przypominam sobie fragment Hańby domowej, w którym autor, Jacek Trznadel, pyta samego siebie, dlaczego zaangażował się w stalinizm. I odpowiada: „gdyż pragnąłem zbawienia świata". Pocieszaliśmy się, że ilu by nie było tych „nowych ludzi", katolików i tak będzie więcej. Władza, która przyszła, sama się zresztą kompromitowała. W Siedlcach zapowiedziano na przykład uroczyste uruchomienie kolei elektrycznej. Ponieważ spóźniono się z robotami, a terminu otwarcia nie można było przesunąć, podczas uroczystości wjechał na stację... specjalny skład przygotowany na taką okazję: jednostki niby „elektryczne", a w pierwszym wagonie wmontowany silnik spalinowy, [śmiech] Wszystko odbyło się z całą urzędową pompą, a prawdziwy pociąg elektryczny przyjechał do Siedlec kilka miesięcy później. Podobnie było z otwarciem dworca kolejowego: „otwarto" tak naprawdę tylko fasadę. Wydawało się, że nie sposób tych absurdów nie zauważać. Ale byli tacy, którzy udawali, że nie widzą. W.B.: Papież w Liście do młodych całego świata zacytował słowa Zygmunta Krasińskiego: „Młodość... jest rzeźbiarką, co wykuwa wiek cały". Jeśli pozbierać te doświadczenia Ojca - lata przeżyte pod okupacją, w ciągłym zagrożeniu, śmierć Taty, powojenny okres niepewności, wreszcie: poważne problemy zdrowotne, też spo- 44 Od początku do końca wodowane wojną (opisane w Schodach do niebaj - to wydaje się, ze młodość Ojca była jednym pasmem nieszczęść. Pamiętam taki obrazek z samego początku wojny: wyszliśmy z kolegą na dach (!), żeby obserwować bombardowanie Siedlec. Miałem wtedy dziesięć lat. Samoloty przelatywały nad naszymi głowami, a my patrzyliśmy na słupy dymu i ognia wznoszące się nad miastem. Biła z tego widoku groza, a z drugiej strony - było to fascynujące widowisko. Myślę, że dziecko, także większe, nie do końca zdaje sobie sprawę, czym jest wojna. Żyje tym, co przynosi dzień, musi się bawić, musi oswoić lęk. Nawet kiedy dokoła widzi trupy, kiedy giną najbliżsi, ono w sobie ma dość sił żywotnych, żeby przetrwać. Po wojnie natomiast - przynajmniej do 1948 roku -„trzymało" nas harcerstwo. Później, niestety, i ono zostało podporządkowane nowej ideologii. Krytykowano je za feudalizm, bo ideałem młodzieży był arystokrata, lord Baden-Powell, i wyzyskiwacz... Zawisza Czarny. W.B.: WOdzie do młodości mocno zaakcentowana zostaje wartość przyjaźni: „nektar żywota / Natenczas słodki, gdy z innymi dzielę". Co się działo z przyjaźniami w tym trudnym czasie, o którym mówimy? Nowa ideologia niewiele miała do powiedzenia o przyjaźni, natomiast wiele o kolektywie. Czym miał być ten kolektyw? Jakąś formą wspólnoty, której każdy młody człowiek poszukuje. Komunizm wykorzystywał tę naturalną potrzebę, przerabiając ją na swoją modłę. Przy okazji personalizm dostawał po głowie: duch był - tak nas uczono w szkole - „wyżej zorganizowaną materią", a jednostka (nawet nie osoba!) była jedynie „rezultatem działań kolektywu". „Jednostka zerem!" -pisał Majakowski, nie bez racji, bo rzeczywiście z tych „działań kolektywu" nieraz zero wychodziło, [śmiech] Stąd wziął Niepokój i nadzieja (O miodości) 45 się, paradoksalnie, kult jednostki. Bo jeśli wokół są same zera, to musi się znaleźć jedynka, która stanie na przedzie. A w życiu prywatnym było tak jak u Mickiewicza: trudno sobie wyobrazić, żeby młody człowiek mógł żyć bez przyjaźni. W.B.: Ojcze, jaki to właściwie czas - młodość? Kiedy się zaczyna, kiedy kończy? Można dziś spotkać sprzeczne opinie: jedni mówią, że młodość się skurczyła, po przedłużonym dzieciństwie od razu wpadamy w dorosłość; inni twierdzą, że przeciwnie - nasza kultura promuje „wieczną młodość", tworzy niedojrzałych czterdziestolatków itd. Dla mnie i moich rówieśników to było dość oczywiste: młodość to czas szkoły średniej i lata studiów. Na studiach podejmowało się pierwsze dorosłe decyzje, ale nie miało się jeszcze pełnej odpowiedzialności za siebie. Trzeba pamiętać, że wiek biologiczny nie decyduje o dojrzałości człowieka. Zdarzają się ludzie bardzo młodzi i bardzo dojrzali: już w szkole średniej są twórczy, mają głębsze widzenie spraw, wpływają na swoje otoczenie, nie dają sobą manipulować, robią rzeczy, do których inni dorastają długie lata. I ciekawa rzecz: młodość nie zawsze zachłystuje się sama sobą, jak mogłoby się wydawać. To raczej starsi przypominają młodym: ciesz się tą beztroską, bo to już długo nie potrwa. W.B.: Ale wspomina się też o „dyktaturze młodości", o tym, że świat dzisiejszy (mówimy oczywiście o świecie zachodnim) uczynił z niej swoje bóstwo. Tylko młodzi się liczą: oni są idealnymi konsumentami, najłatwiej sterowalną grupą społeczną, najbardziej dyspozycyjnymi pracownikami itd. Myślę, że mamy tu do czynienia z wielkim złudzeniem. Proszę spojrzeć na bezrobocie wśród młodych, na warunki, w jakich rozpoczynają karierę, i na inne problemy, z którymi 46 Od początku do końca muszą się zmagać. Dynamizm młodzieży jest rozpraszany, a rozdymanie potrzeb obraca się przeciwko niej. Nie myśli się o tym, jak młodym ludziom pomóc być bardziej ludźmi, ale jak ich wykorzystać - żeby więcej kupowali, żeby ich życie kręciło się wokół kolejnych rzeczy, które muszą zdobyć. Mówi się im wiele o wolności, niezależności, o byciu sobą - ale wpuszcza w pułapkę bez wyjścia. Ginie na przykład tak charakterystyczna dla młodości ideowość, bezinteresowność, poczucie, że pewne rzeczy trzeba robić ot tak, bo warto, bo tak jest dobrze. Dziś wszystko musi być opłacalne, nawet posiadanie dzieci... Nie lepiej jest z odpowiedzialnością. Kościół i szkoła nie mają tu sojuszników - bo człowiekiem nieodpowiedzialnym łatwiej manipulować. W.B.: Kiedy pracowałem jako nauczyciel, spotykałem młodych ludzi, którzy mówili: „Chciałbym / chciałabym młodo umrzeć". U niektórych to była tylko poza, prowokacja, ale część na serio tak myślała. Gdy zaczynałem drążyć, czego się tak boją, okazywało się, że najbardziej boją się właśnie odpowiedzialności. Jest takie powiedzenie: „Do trzydziestki robi się głupstwa, które z reguły dają się naprawić, po trzydziestce -już trudniej". Jest w tym sporo przesady, bo co na przykład zrobić z małżeństwami, które rozpadły się rok czy dwa po ślubie? Albo z młodocianymi mordercami? Ale powiedzenie to zwraca uwagę na jedną istotną sprawę: człowiek młody jest elastyczny, dopiero się formuje. Jeszcze nic nie jest ustalone, jeszcze wszystko jest możliwe. Dlatego błędy młodości łatwiej się wybacza. Choć czasem może zbyt łatwo... I dlatego też pojawia się tęsknota za trwałą nieodpowiedzialnością. Jak w tym kawale: „Jasiu, wstawaj, musisz iść do szkoły!". „Mamusiu, ja nie chcę, dzieci się ze mnie śmieją, przezywają, nauczyciele robią mi na złość". „Jasiu, wstawaj! Musisz iść do szkoły! Jesteś przecież dyrektorem..." [śmiech] Niepokój i nadzieja (O młodości) 47 W.B.: Przekonanie, że „młodość musi się wy szumieć", nie jest fraze-<:, wielu ludzi naprawdę tak myśli. I tak wychowuje. sem Stałem niedawno na przystanku. Obok mnie stała grupka dziewcząt, które strasznie przeklinały. Pomyślałem sobie: dlaczego? I przypomniała mi się opowieść o pewnym chłopcu, który na każdą próbę interwencji rodziców odpowiadał: dlaczego nie? Ten chłopiec nie miał dobrych doświadczeń: widział rozbite małżeństwo swoich rodziców, widział zachowania, które były sprzeczne z tym, czego od niego wymagano. Mam wrażenie, że dziś naszemu społeczeństwu jakby „puściły hamulce". A młodość ma to do siebie, że - po pierwsze - naśladuje, a - po drugie - zawsze bada granice, do jakich się może posunąć. I okazuje się, że może się posunąć bardzo daleko. W.B.: Czy to jedyna przyczyna słownej agresji? Mnie się wydaje, że kryje się za nią też ogromny lęk, poczucie, że ja nic nie jestem wart, rodzaj po części świadomej, a po części nieuświadomionej pretensji do świata. Ale co jest źródłem tej pretensji? Człowiek dowiaduje się, że jest kimś cennym, kimś niepowtarzalnym, w rodzinie. Jeżeli rodzina mu tego nie powie, szuka potwierdzenia u rówieśników. A ponieważ nosi w sobie lęk, to na zewnątrz tym bardziej stara się nie być „mięczakiem"... W.B.: ...tylko „skorupiakiem". | śmiech] Tak. Bo ta skorupa go chroni, daje jakie takie poczucie bezpieczeństwa. No, a poza tym język brutalny, ordynarny jest dla części młodych ludzi językiem naturalnym -językiem, którym rozmawia się na co dzień i którym mówią do nich ich rodzice. 48 Od początku do końca W.B.: A zwrócił Ojciec uwagę tym dziewczynom na przystanku? Nie. W.B.: Dlaczego? Sam nie wiem. Może obawiałem się reakcji typu „klecha się czepia"? Może to sprawa nastroju? Myślę, że w takich sytuacjach zwykłe upomnienie nie pomaga, najczęściej powoduje tylko nowe bluzgi. Trzeba mieć jakiś sposób na człowieka. Stale się modlę o taką zdolność, żebym umiał w drugim potrącić tę właściwą strunę. Rozładować życzliwością agresję tych, którzy nie mają w sobie pokoju. Czasem wystarczy zwyczajne „proszę". „Bardzo cię proszę, przestań tak mówić". Wtedy taki młodzieniec, przyzwyczajony do tego, że nikt mu nie okazuje szacunku i on nikomu, milknie zaskoczony. W.B.: Mój przyjaciel wpadł na znakomity pomysł, jak oduczyć przeklinania siedmioletniego syna. Powiedział mu: „Kiedy przeklinasz, to tak, jakby ci śmierdziało z buzi". I chwyciło. Bo odwołał się do czegoś konkretnego. Myślę, że właśnie od tej strony można na tę „elastyczność" młodości spojrzeć pozytywnie. „Zobacz, co ten język z Tobą robi. Ty nie musisz pozostać w tym języku, możesz go odrzucić". Trzeba jednak podkreślić, że także ci młodzi, którzy wydają się dobrze wy chowani, mogą nosić w sobie podobną pustkę. Zdarza mi się spotykać ludzi bardzo kulturalnych i... bardzo nieszczęśliwych - bo niekochanych. Oni radzą sobie z tym w inny sposób: uciekają w pracę, w literaturę, w komputer. W.B.: Czy to nie ta pustka sprawia, że młodość tak często kojarzona jest z buntem, sprzeciwem, poszukiwaniem na własną rękę? Niepokój i nadzieja (O młodości) 49 Człowiek musi przejść przez okres „burzy i naporu", żeby zrozumieć, kim naprawdę jest. Pytanie tylko: przeciw czemu -czy komu - się zbuntuje. I czy to nie będzie bunt dla samego buntu? Jeżeli zbuntuje się przeciw powszechnemu „ulizaniu", konformizmowi, wypaczonej religijności, pruderyjnej a obłudnej moralności - nie ma w tym nic złego. W.B.: Młodzi buntują się przeciw światu, bo dostają od nas, „starych", lekcję egoizmu. To na pewno. Młodość musi iść pod prąd. Z prądem - powiada przysłowie - płyną tylko śmieci i zdechłe ryby. A płynąc jak zdrowa ryba, pod prąd, dociera się do źródeł. W.B.: Człowiek z początku nie chce być „taki jak wszyscy", ale jeżeli jest w swoim buncie konsekwentny, jeżeli uczciwie szuka, odkryje w końcu wartość tego, że jesteśmy do siebie podobni, że mamy podobne pragnienia... ...i że to podobieństwo nie musi prowadzić do konformizmu. Bo najgorzej jest, kiedy z radykalnego sprzeciwu („nikt nie będzie mi mówił, jak mam żyć") popada się w skrajny konformizm („wszyscy tak robią"). Niestety, dość często tak właśnie bywa. Wtedy człowiek zaczyna razem z innymi buntować się na przykład przeciwko przepisom o ruchu drogowym (i powoduje wypadki), a nie dostrzega tego, że powinien się zbuntować przeciw samemu sobie. W.B.: Aż się prosi, żeby w tym miejscu zadać pytanie: jak wychowywać do wolności? Żebym to ja wiedział! [śmiech] W.B.: No bo czy nie jest tak, że każde, nawet najlepsze wychowanie jest mimo wszystko ograniczaniem swobody? I czy nie dopiero poprzez bunt dochodzi się do zrozumienia, czym jest wolność? 50 Od początku do końca Niekoniecznie. To zależy od tego, jak pojmujemy wolność. Czy to jest na przykład zniesienie wszelkich granic? Jeżeli tak, to takiej wolności nauczyć się można byle gdzie. W.B.: Jest istotna różnica między buntem pojętym jako sprawdzanie granic (nie murów, które dzielą ludzi, ale właśnie granic tego, co „wolno"), a takim, który ma prowadzić do ich zniesienia. Kiedy zostają zniesione wszelkie granice, człowiek przestaje wiedzieć, gdzie jest. A także - kim jest. Zaczyna wtedy rozpaczliwie szukać jakichś „ograniczeń" i gotów jest oddać taką wolność pierwszemu lepszemu, który coś mu zaproponuje. I dlatego myślę, że wolności najłatwiej się nauczyć w kochającej się rodzinie. Tam, gdzie rodzice interesują się dziećmi, wymagają, ale i ufają. Tam, gdzie dziecko dostaje czytelny sygnał: „Masz spełniać nasze polecenia, ale istota sprawy nie leży w spełnianiu poleceń". WB.: A gdzie? W tym, że jesteśmy dla siebie. Papież tak właśnie mówi o wolności: wolność wyraża się byciem dla drugiego. Kiedy dziecko chce jak najczęściej „pryskać" z domu, to znak, że w rodzinie coś nie gra. Albo nuda, albo terror, albo po prostu przytłaczająca pustka, o której wspominaliśmy. „Niczego mi nie zabraniają, niczego nie narzucają, niczego nie oczekują. Mogłoby mnie nie być i nikt by nie zwrócił uwagi". Ileż takich świadectw słyszałem! W.B.: Od strony rodziców, których znam, wygląda to trochę inaczej: dojmujące jest przekonanie, że mamy coraz mniejszy wpływ na swoje dzieci. Że dziecko, zwłaszcza nastołatka, wychowują rówieśnicy. Niepokój i nadzieja (O młodości) 51 Rodzice dają życie dziecku po to, żeby „wydać je na świat". To się dzieje etapami, ale stale powtarza się ten sam motyw: trzeba oddać dziecko do przedszkola, posłać do szkoły, puścić na kolonię. Stopniowo traci się kontrolę nad jego życiem. Kiedy ma „naście" lat, ta kontrola jest już bardzo niewielka. Potem wydaje się córkę za mąż... Z radością przyglądam się tym rodzinom, w których nawet kilkunastoletnie dzieci jeżdżą z rodzicami na wczasy i autentycznie cieszą się, że są razem z nimi. Widać, że ci młodzi ludzie byli wychowywani, a nie chowani. Bo czasem rodzice mają taką skłonność, żeby mieć dziecko tylko dla siebie. Właśnie mieć -jak coś, jak przedmiot, którego posiadanie mnie cieszy lub daje mi poczucie bezpieczeństwa. A wiadomo, że dziecko musi kiedyś pójść w świat. Trzeba się cieszyć z tego, że nie uzależnia się od rodziców. W.B.: Choć na poziomie emocji bywa to przykre, bo jednak sprawia nam przyjemność, kiedy ono szuka u nas pomocy, chowa się - kiedy jest małe - w naszych ramionach itd. Ale nawet jeśli tych emocji już nie będzie, sama więź się nie przerwie. Przypominam sobie wyznanie 35-letniego mężczyzny, którego matka ciężko zachorowała na serce. Mówił mi, że dopiero wtedy poczuł, jak bardzo jej potrzebuje. I jak bardzo ważna była dla niego przez te wszystkie lata, choć się emocjonalnie buntował. Czym innym jest natomiast „oddawanie inicjatywy w obce ręce", najczęściej - kolegów. Tu po prostu nie ma reguły. Są rodzice, którzy zamartwiają się tym, że ich nastoletniego dziecka stale nie ma w domu. I są tacy, których niepokoi to, że ich dziecko nie ma żadnych kolegów, koleżanek. I w jednym, i w drugim przypadku trzeba starać się nie tracić kontaktu z dziećmi, proponować, żeby zapraszały do domu swoich rówieśników. A przede wszystkim - poszukać przyczyny w so- 52 Od początku do końca bie. Może i ja taki byłem? Może w którymś momencie poświęcałem im za mało uwagi? Wolałem telewizor niż swobodną pogawędkę? Nie należy się przy tym wpędzać w poczucie winy, tylko po prostu spojrzeć prawdzie w oczy. W.B.: Socjołogowie od lat zwracają uwagę na ciekawe zjawisko: w Polsce nie ma konfliktu pokoleń, przynajmniej nie na taką skalę, jak gdzie indziej. Zachowana jest ciągłość kulturowa: młodzi ludzie, nawet kiedy się buntują, to zasadniczo w imię tych wartości, które wyznają ich rodzice. Nawet lata 90. nie naruszyły znacząco tego układu. Czym to tłumaczyć? Może tym, że młodzi na ogół nie mają innego wyjścia: bardzo trudno jest im się usamodzielnić, znaleźć pracę, kupić mieszkanie. Żyjąc blisko rodziców, nieuchronnie przejmują ten wzorzec i te wartości, które są pod ręką. To jest pod pewnym względem dość szczęśliwa sytuacja, że wielu Polaków żyje wciąż w rodzinach wielopokoleniowych. Konflikt pokoleń pojawia się przede wszystkim tam, gdzie są patologie. Młodzi chuligani napadają staruszkę, bo jest słaba, bo się nie obroni, bo można jej bezkarnie naubliżać. Ale ich agresja może równie dobrze zwrócić się przeciwko rówieśnikom czy młodszym dzieciom. W.B.: U jednego z socjologów znalazłem takie zdanie: „Sytuacje przemocy, z jakimi teraz spotykają się nastolatki, i ich relacje o tych zdarzeniach, zdają się świadczyć, że została przekroczona granica tego, co - z zaciśniętymi wprawdzie zębami - gotowi są znosić". Doszło do tego, że boimy się posłać dziecko do szkoły, bo może tam zostać pobite, okradzione, upokorzone... Jesteśmy za mało solidarni, za mało z sobą współpracujemy: rodzice, nauczyciele, księża. Wielu sytuacjom przemocy można by zapobiec, gdyby rodzice chcieli się troszczyć nie tylko o własne dzieci, ale i o te „patologiczne", z którymi ich dziec- Niepokój i nadzieja (O młodości) 53 ko i tak musi się zetknąć. Rodzice dają dziecku wysokie kieszonkowe, a potem się dziwią, że zostało pobite przez rówieśnika, który nigdy nie miał własnych pieniędzy. Młodzi ludzie obserwują otoczenie, oglądają pełne przemocy filmy i uczą się, że agresja to najlepszy sposób osiągania celów. W.B.: A jak radzić sobie ze słowną agresją podczas katechezy? Katecheci skarżą się już nie tylko na głupawe komentarze podczas lekcji, ale wręcz na demonstracyjną arogancję niektórych uczniów. Katecheta musi być przygotowany na to, że uczniowie będą go prowokować, „grać mu na nosie", sprawdzać, jak długo wytrzyma. Dotyczy to szczególnie księży, bo oni - w oczach młodzieży - „mają obowiązek" kochać, „mają obowiązek" cierpliwie znosić rozmaite prztyczki. To dopiero frajda: wyprowadzić księdza z równowagi! Albo zawstydzić! Pokazać mu, że jest słaby, bezradny, że nie jest taki święty. Kiedyś na katechezie w drugiej klasie szkoły zasadniczej ksiądz przypominał, że w Wielkim Poście warto pomyśleć o ograniczeniu palenia, picia, o unikaniu narkotyków. Na to jeden z cwaniaków, jakby kontynuując myśl katechety, zapytał: „A seks w poście to grzech?". Ksiądz mógł go wyrzucić za drzwi, posłać do dyrektora czy przynajmniej zbesztać. Powiedziałjednak: „Nie, dla ciebie nie, bo ty i tak tego nie potrafisz". Na to z tyłu rozległ się pełen uznania głos: „Ale mu przypie...". Okazało się, że ksiądz to „swój chłop", który się nie da zbić z pantałyku. Odtąd na lekcjach prawie nie było kłopotów, a już najmniej z tym, który się wyrwał z głupkowatym pytaniem. W.B.: Chociaż to ryzykowne posunięcie - mogło boleśnie ugodzić ego tego chłopca, jego poczucie własnej wartości. Dlatego czasem trzeba umieć zmilczeć. Ale to wymaga bardzo dużej pokory w stosunku do samego siebie. Bo w niepokoju 54 Od początku do końca młodzieży człowiek może nagle zobaczyć odbicie własnych niepokojów. I tego widoku się przestraszy. Tyniec ma ciekawe doświadczenia z katechezą dla młodzieży. Ponieważ mnisi zasadniczo nie zmieniają miejsca pobytu, jak to się dzieje u księży diecezjalnych, łatwiej jest prowadzić jedną grupę przez dłuższy czas. Miałem grupy, z którymi spotykałem się od pierwszej klasy szkoły podstawowej aż do magisterium! Ja ich dobrze poznałem, oni mnie też. Tymczasem w normalnych parafiach - wyjąwszy te, gdzie jest jeden ksiądz - często następuje „profesjonalizacja": kto inny jest od pierwszych komunii, kto inny od bierzmowania, kto inny od duszpasterstwa akademickiego. Ktoś mi się poskarżył: „Z księdzem to się nawet zaprzyjaźnić nie można" - tak często księża się wymieniają. Rozmowa o wierze wymaga zaufania, nieraz trzeba zjeść razem beczkę soli, żeby ludzie zdecydowali się otworzyć. Poza tym młodzież doskonale wyczuje, kiedy ksiądz uczy religii z miłości, a kiedy tylko dlatego, że musi. Takiego, co „odrabia pańszczyznę", nietrudno sprowokować. Kiedyś jeden z księży, w przypływie szczerości, wygarnął uczniom: „Przychodzę do was tylko dlatego, że mi za to płacą". Któryś z chłopców wstał i powiedział: „To ja dziękuję. Ja na taką religię chodzić nie chcę". I wyszedł, trzaskając drzwiami; działo się to w sali katechetycznej. Dwa miesiące później ten ksiądz rzucił kapłaństwo... W.B.: Przywołam inną opinię: „Jak się buntują, to jeszcze nie tak źle, to znaczy, że im zależy". Bo najgorzej, kiedy uczniom „nie zależy", kiedy Kościół nie jest dla nich czymś żywym, o co warto się pokłócić. Tu zgoda: lepsza jest młodzież trochę nastroszona niż taka, która wszystko biernie przyjmuje i tylko patrzy, ile jeszcze do końca lekcji. Bierność, obojętność jest dużym problemem. Chodzi s i ę na katechezę, chodzi s i ę do kościoła, czasem pójdzie Niepokój i nadzieja (O młodości) 55 s i ę do spowiedzi, ale poza tym niewiele z tego wynika. Jakie są tego przyczyny? Najczęściej bardzo prozaiczne: sami rodzice nie żyją wiarą i Kościołem, katecheta nie umie trafić do kogoś takiego, w parafii nic ciekawego się nie dzieje. Broniłbym się przed taką wizją, że mamy pełne kościoły ludzi obojętnych. Widać raczej coś przeciwnego: że ci, którzy przychodzą, robią to naprawdę z potrzeby uczestnictwa. Ale niewątpliwie jest spora grupa osób, które żyją tak, jakby były „niewierzącymi praktykującymi". W.B.: Może powinno się łączyć katechezę z jakimiś praktycznymi działaniami, na przykład z wolontańatem? Jedną godzinę w tygodniu na lekcji religii, a drugą - u kogoś obłożnie chorego. Rok Jubileuszowy przypomniał nam, że chory, potrzebujący, też jest „miejscem świętym", do którego warto pielgrzymować. Na pewno pomogłoby to w zrozumieniu, że religia to nie jest coś odświętnego, jak ubranie, które się wkłada i zdejmuje, ale że ma ona (powinna mieć!) bardzo konkretne zastosowanie w codziennym życiu. Z powodów praktycznych łatwiej byłoby to zrobić, gdyby w danej parafii działała jakaś wspólnota. Dobrze jest, jeśli katecheza - wszystko jedno, czy mająca formę wykładu czy dyskusji - kończy się jakimś praktycznym „zadaniem domowym". Młodzież chce się czuć potrzebna, ma dużo energii i talentów, tylko trzeba je umieć wydobyć. W.B.: Jaka jest- generalnie -religijnośćdzisiejszej młodzieży? Mówi się na przykład, że jest ona mniej związana z instytucją Kościoła, że coraz więcej osób „indywidualizuje" swoje chrześcijaństwo albo szuka inspiracji w innych tradycjach religijnych. Moje doświadczenie mówi mi, że znaczna część młodzieży chce być w Kościele, interesuje się nim, żyje nim. Oczywiście jest to doświadczenie specyficzne; być może, gdybym był na przy- 56 Od początku do końca kład duszpasterzem akademickim, widziałbym to inaczej. Mogę tylko zaświadczyć, że jest naprawdę duża liczba młodych ludzi, którzy Kościół biorą na serio. I którzy widzą, ile w Kościele mają dróg do wyboru! W.B.: Nie powiedzieliśmy jeszcze nic o nadziei. A Papież swój List do młodych rozpoczyna od stów św. Piotra: „Abyście umieli zdać sprawę z nadziei, która jest w was". Kiedyś poproszono mnie o wygłoszenie kazania na Mszy prymicyjnej. W kościele było wielu młodych ludzi. Powiedziałem: „Jak wielka to radość, że z tej młodzieży wyrósł kapłan". Po Mszy jeden z uczestników podszedł do mnie, żeby podziękować: „Po raz pierwszy w tej parafii ktoś z ambony powiedział coś dobrego o młodzieży". Czy my, księża, nie za często mówimy o młodych tak, jakbyśmy zdawali sprawę z własnej beznadziei? Jakbyśmy nie widzieli, ilu z nich jest w Kościele, co do niego wnoszą i co mogą wnieść? Ja na przykład wierzę, że młodzież znajdzie drogę do zjednoczenia chrześcijaństwa. Pierwsze słowa tego pontyfikatu brzmiały: „Nie lękajcie się". Papież doskonale wie, że lęki są. Ale żyć na miarę lęków - to byłoby straszne. Byłem niedawno na spotkaniu z młodymi w Krzeszowie Kamiennogórskim. Po Mszy odwożono mnie samochodem. Mijamy plac przed kościołem, patrzę, a tam tylu młodych ludzi na kolanach! Okazało się, że po drugiej stronie placu szedł do chorego ksiądz z Najświętszym Sakramentem. Takie sytuacje objawiają nam to, co najprostsze: Chrystus, ten chory gdzieś w tle - i klęcząca młodzież. Kiedy się zwróci uwagę na to, co najprostsze, wtedy łatwiej też o nadzieję. DAR, KTÓRY NIE ZNIKNIE (O miłości) W.B.: „Miłość" należy do słów najbardziej nadużywanych i najbardziej wieloznacznych. Tymczasem chrześcijaństwo -jak żadna inna religia - podkreśla, że Bóg jest miłością. Czy nie wikłamy się w ten sposób w wieloznaczności? Dzisiaj wiele rzeczy nazywa się miłością. Przyjęło się na przykład mówić o przygodnych stosunkach seksualnych, że jest to „uprawianie miłości". Nie znaczy to jednak, że nie potrafimy zastanawiać się, czym jest prawdziwa miłość. A.S.: Co to znaczy, że Bóg nas kocha? Chce naszego dobra. „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3, 16). W miłości skupiają się wszystkie tajemnice: zła, wolnej woli, sensu życia, itd. Jeśli my wybieramy we wszystkim Boga (tak można zdefiniować świętość), to dlatego, że Bóg wybiera we wszystkim człowieka. To jest już u proroka Ozeasza: „Pociągnąłem ich ludzkimi więzami, a były to więzy miłości" (Oz 11, 4). W.B.: Kiedy mowa o miłości Bożej, przypomina mi się też ten moment, kiedy Jezus cytuje proroka Izajasza: „Trzciny zgniecionej on nie złamie..." (Mt 12, 20). Świadczy to o delikatności Boga. 58 Od początku do końca Tu Nowy Testament czerpie ze Starego. A w Starym Testamencie miłość Boga jest opisywana w języku miłości ludzkiej - emocjonalnej. Bóg jest zazdrosny, gniewa się, obraża, wącha zapach dymu ofiarnego. W.B.: Okazuje w ten sposób, jak bardzo Mu na człowieku zależy. Jak można takiej miłości powiedzieć „nie"? W.B.: Antropomorfizacja służy do tego, by pokazać siłę tej miłości. Ale miłość jest silna i bezsilna zarazem... Tak. Jeśli spojrzymy na Stary Testament w perspektywie Nowego, to pewne biblijne wyrażenia, które nas drażnią, wyjaśniają się. Bóg - kochający człowieka, stwarzający go z miłości - jest niejako bezradny wobec naszej wolności. Miłość jest mocą, ale też bezbronnością. Jest otwarciem się, ryzykiem zranienia. Często ta bezbronność Boga nas irytuje, mówimy: na miejscu Pana Boga dałbym temu czy owemu nauczkę. A.S.: Kiedy spojrzymy uważnie na człowieka, na jego małostkowość, egoizm, małoduszność, złośłiwość itd., to czy można go aż tak kochać? Prawdziwa miłość jest ponad wszystko! Proszę spojrzeć na Papieża i jego kontakt z młodzieżą! Młodzi czują, że ta papieska miłość jest bezinteresowna i ją odwzajemniają. Święci to ci, którzy potrafią wyczuć, że Bóg ich kocha. Za Nim warto iść, bo naprawdę kocha. Jeśli już zdołamy się przebić przez różne pseudomiłości, dostrzeżemy Bożą miłość. A.S.: Może to charakterystyczne dla miłości, iż nie szuka racji. Z natury jest na kredyt. Do bycia godnym kochania nie można dorosnąć, nawet jeśli jest się świętym... Dar, który nie zniknie (O miłości) 59 Takim niezwykłym zapisem świadomości, że człowiek „nie zasłużył" na Bożą miłość, są psalmy. „Wydobył mnie z dołu zagłady i z kałuży błota..." (Ps 40, 3). Ci ludzie, żyjący w Starym Przymierzu, nieznający Chrystusa, niemający sakramentów, zdawali sobie mimo to sprawę, że Bóg wyciąga ich z grzechu, wciąż przebacza, wciąż podaje rękę! W.B:.f:Z jednej strony przyjmujemy to jako oczywiste, że Bóg kocha wszystkich jednakowo („Słońce wschodzi nad złymi i dobrymi" -por. Mt 5, 45), ale z drugiej - trudno się wyzwolić z takiej Kainowej perspektywy, że inni mają z Panem Bogiem łepiej... By móc to ocenić, musielibyśmy mieć wgląd w relację, jaką mają z Bogiem inni ludzie, oraz posiadać całościową perspektywę potrzebną do porównania. Taka perspektywa równałaby się punktowi widzenia Pana Boga. Obu warunków oczywiście nie jesteśmy w stanie spełnić. Dlatego takie Kainowe porównywanie się z innymi jest bezsensowne i -jak wiemy -przynosi nieszczęście. W.B.: Opowieść o Kainie i Ablu to opowieść o zawiści, której streszczeniem mogłaby być myśl-pokusa: „Zabić dobrego". Dym ż ofiar Kaina nie unosił się w górę. Kain uznał to za znak, że Bóg się od niego odwrócił. Widać, że bardzo mu na Bożej aprobacie zależało. To zrodziło zawiść względem brata. W mniejszej skali takie sytuacje spotykamy w życiu. Na przykład rodzeństwo rywalizujące o względy rodziców czy pracownicy rywalizujący o przychylność i pochwałę szefa. Jak w takich sytuacjach postępować? Jak powinien Kain zinterpretować fakt, że dym z jego ofiar pełza po ziemi? Po pierwsze, nie powinien myśleć, że Bóg zupełnie się od niego odwrócił. To nigdy nie jest możliwe. Po drugie, błędem jest rozglądanie się wokół siebie i szukanie „lepszego". Kain powinien zastano- 60 Od początku do końca wić się, czego Bóg w rzeczywistości nie aprobuje. Może złych myśli? Może jakichś złych uczynków? Z Biblii nie dowiadujemy się, co się Bogu nie podobało w życiu Kaina. A.S.: Kain nie był pozbawiony Bożej opieki, nawet po zamordowaniu swojego brata Abla. Bóg nie pozwolił go zabić, dał mu znamię, chroniące go od zemsty ludzi. W.B.: Innym przykładem jest Judasz, do którego Jezus odnosi proroctwo: „Lepiej żeby się nie narodził..." (por. Mt 26, 24). Czy i jego kochał Bóg? Niektórzy bibliści tłumaczą, że w tych słowach nie chodzi o potępienie od urodzenia, greckie fatum, na które człowiek jest skazany, tylko o to, by podkreślić moralny ciężar czynu Judasza. Przypadek Judasza dotyka problemu przeznaczenia. To bardzo trudny problem w teologii. Czy Judasz mógł nie zdradzić Jezusa? Nasza wolność realizuje się w czasie. Można powiedzieć, że jestem wolny, bo nie jestem ostatecznie zdeterminowany i dlatego teraz jeszcze nie wiem, jaką decyzję podejmę za chwilę. Mogę wybrać różne możliwości. Bóg wiedział, jaką decyzję podejmie Judasz, bo jest poza czasem. Tak można to próbować tłumaczyć. Ale nawet jeśli pewnych rzeczy nie rozumiem, wiem, że Bóg mnie kocha, bo dał swego Syna Jedno-rodzonego za mnie... W.B.: Za mnie i za Judasza? Niewątpliwie. W swoim objawieniu Bóg kieruje do każdego z nas wezwanie: „Zawierz mi!". Nie mam powodów, aby Mu nie ufać. Pamiętamy, że w stanie wojennym niektóre wypowiedzi księdza prymasa Glempa odbierane były jako dyskusyjne. Ksiądz Prymas spotkał się w tym czasie ze stowarzyszeniem Dar, który nie zniknie (O miłości) 61 „Odrodzenie", którego jestem asystentem kościelnym. W czasie spotkania szczerze wyrażaliśmy swoje wątpliwości. Wysłuchał wszystkiego spokojnie i powiedział: „Zaufajcie Kościołowi i zaufajcie mi. Kontaktuję się z wieloma dyplomatami. Próbujemy rozeznać sytuację. I mamy powody tak postępować, jak postępujemy". Spotkanie trwało trzy godziny. Na początku atmosfera była wyczekująca. Kiedy jednak Ksiądz Prymas nas opuszczał, wszyscy spontanicznie zaczęli bić brawo, jako wyraz aprobaty i zaufania. Nie wiemy wszystkiego i nie możemy wiedzieć. Dlatego tak ważne jest zaufanie Bogu. A.S.: Co to znaczy, że Bóg mnie kocha, w sytuacji, kiedy na przykład urodzę się kaleką? Pewne ciężary, z którymi się w życiu zmagamy -jedni bardziej, inni mniej - nie są w stanie zanegować godności życia i jego sensu. Znam pewnego pana, byłego komunistę, który w wypadku stracił obie nogi. Mimo to był bardzo pogodny, na różnych spotkaniach był duszą towarzystwa. Kiedyś powiedział mi: „Proszę Ojca, jakby mi tych nóg nie obcięli, to nigdy bym do Pana Boga nie wrócił". Gdybym sam z nim nie rozmawiał, nie uwierzyłbym, że w taki sposób można przeżywać własne kalectwo. Pomyślałbym: jeszcze jeden naiwny przykład pasujący do pobożnego kazania. Ale czasem życie swoją prostotą przebija banał naiwnych kazań. Tak już jest, że zachwyca nas „na żywo" jakiś piękny widok, a kiedy zrobimy z tego pocztówkę albo obrazek, wychodzi kicz. W.B.: Może właśnie na tym polega problem z miłością, że my o niej nie umiemy mówić? Kiedy próbujemy, wychodzi banał, kicz. Znów powołam się na świadectwo o. Piotra Rostworowskie-go, który powtórzył kiedyś słowa starego kameduły: „Gdy- 62 Od początku do końca byśmy wierzyli, że Pan Bóg nas kocha, to bylibyśmy wielkimi świętymi. A gdybyśmy bardzo wierzyli, że Pan Bóg nas kocha, to bylibyśmy bardzo wielkimi świętymi". Zobaczmy, jak bardzo ludzie potrzebują miłości! Dziecko natychmiast staje się chore z zazdrości, jeśli nie zostanie przez rodziców umiejętnie przygotowane na pojawienie się w rodzinie młodszego rodzeństwa. A.S.: Bardzo przekonująco taką dziecięcą zazdrość tłumaczyła młodym matkom pewna pani psycholog. Mówiła: „Wyobraźcie sobie, że kochający was dotychczas mąż przyprowadza do domu dużo młodszą kobietę. Odtąd poświęca jej dużo więcej czasu, daje jej wasze sukienki. Odwiedzający was goście oczywiście zachwycają się tylko nią, tak jakbyście przestały istnieć. Czy nie byłybyście wściekłe?". Tym bardziej, że dziecko nie rozumie, co się w jego psychice dzieje. Ale i nam dorosłym trudno jest czasem panować nad potrzebą miłości. Skarga: „Nikt mnie nie chce", to wołanie o miłość. W.B.: To chyba nawet nie tyle jest kwestia „bycia potrzebnym", co „bycia cennym" w oczach innych. Zwraca na to uwagę Jean Yanier. W swoich książkach opisuje spotkanie z osobami z umysłowym upośledzeniem. Już podczas pierwszego kontaktu osoby takie pytały: „Czy mnie kochasz?". Chodzi o coś bardzo dla człowieka ważnego: czy ja jestem coś wart? Stąd kochające się osoby często zwracają się do siebie czułymi słowami: „mój ty skarbie jedyny", itp. Takie słowa dla postronnych osób wydają się banalne, a jednak czynią cuda. Zwróćmy uwagę, w jaki sposób zakochani potrafią patrzeć na siebie. Jak takie spojrzenie mobilizuje! Jeśli takie wzajemne „dowartościowywanie się" zakorzeni się głęboko w związku dwojga ludzi, to nic dziwnego, że i po 60 latach możemy Dar, który nie zniknie (O miłości) 63 w małżeństwie nadal odnajdywać żywą, wciąż świeżą miłość. Żadne trudności nie są w stanie tego naruszyć. Miłość jest płodna. Miłość prowokuje miłość. „Głębia przyzywa głębię hukiem Twych potoków" -jak poetycko mówi psalm (Ps 42, 8). W.B.: Z jednej strony miłość rodzi miłość, z drugiej miłość jest czymś, co osłabia człowieka, czyni go bezbronnym. Jest wystawieniem się na ogromne ryzyko. A.S.: Mówi się, że nic tak nie rani jak zawiedziona miłość... „Miłość i smutek chodzą w parze" - było takie tango za moich czasów... Ilekroć doświadczamy takich zranień, tylekroć mamy szansę lepiej zrozumieć Boga, który w pieśni wielkopostnej pyta: „Ludu mój, ludu mój! Cóżem ci uczynił?". W.B.: Nieprzypadkowo wspomniałem Vaniera. W rozmowie publikowanej w miesięczniku „Znak" Yanier zwrócił uwagę na to niezwykłe uniżenie Boga. Jezus w Wielki Czwartek mył nogi aposto-tom. Umył też nogi... Judaszowi, czego się możemy jedynie domyślać, bo tego nie ma w Ewangeliach... A w naszych pieśniach jest! „Kłania się do stóp Judasza światłość i nadzieja nasza" - śpiewamy. W.B.: Tak?! Nie wiedziałem. Ta scena ma niezwykłą moc. Dlatego w założonych przez Vaniera wspólnotach, w których zdarzają się ludzie niemogący - z powodu upośledzenia lub z powodu innego wyznania - przystępować do sakramentów, wzajemne umywanie nóg celebruje się z wielkim zaangażowaniem. Wybitny hinduski poeta Rabindranath Tagore napisał: „Siekiera poprosiła drzewo o trzonek i drzewo dało z radością". Miłość Boga wystawia się na ryzyko. I obejmuje nawet to, co w człowieku najgorsze, co zwraca się przeciwko niej. 64 Od początku do końca Mówi się o „szaleństwie krzyża". Kiedyś podczas kazania w katedrze siedleckiej śp. biskup Wacław Skomorucha powiedział: „Darujcie słowo, Bóg oszalał z miłości!". To daje do myślenia. Taką szaloną miłość odnajdziemy u świętych. Na przykład w takiej historii: do Majdanka został zesłany ukraiński ksiądz. Tam dotarła do niego wiadomość, że rodzina stara się go uwolnić. Wtedy wysłał list do rodziny, prosząc, żeby zaniechali starań: „Jestem tu bardzo potrzebny - pisał. - Po niebie to dla mnie najlepsze miejsce". Niezwykle świadectwo miłości! A.S.: Podobnie jak św. Ignacy Antiocheński, który wieziony do Rzymu na straszną w formie egzekucję pisał do chrześcijan z tego miasta, obawiając się, że będą starali się go uwolnić: „Zaklinam was, nie bądźcie mi życzliwi nie w porę. Pozwólcie mi stać się żerem dzikich zwierząt, przez które mogę posiąść Boga. Pszenicą jestem Bożą, a zmielony zwierzęcymi zębami, okażę się czystym chlebem Chrystusa". Taka postawa jest wciąż obecna w historii Kościoła. Widać, człowiek jest zdolny do szaleństwa podobnego „szaleństwu" Boga. A.S.: Jednym z najbardziej zastanawiających tekstowo miłości jest Hymn św. Pawła (por. 1 Kor 13). Czy miłość cierpliwą, łaskawą, która nie zazdrości, nie szuka swego, wszystko przetrzyma... da się w ziemskim życiu zrealizować? Myślę, że jest to idealny wzorzec, do którego powinno się dążyć. Jest jakoś tak, że im bardziej kocham i im bardziej jestem kochany, tym bardziej puste staje się na przykład pojęcie zazdrości. A.S.: Z miłością jednak różnie w życiu bywa. Czy są jakieś granice „przetrzymania wszystkiego" na przykład w sytuacji zdrady? Dar, który nie zniknie (O miłości) 65 Pamiętajmy najpierw, że agape, o której mowa w Hymnie, to miłość nadprzyrodzona. Zwróćmy też uwagę, że św. Paweł mówi, iż to miłość ma wszystko przetrzymać, a nie człowiek. Wierzę, że jeśli miłość jest zakorzeniona w Bogu i jest pielęgnowana przez człowieka, to będzie na tyle silna, by wszystko przetrzymać, aż do śmierci. Natomiast człowiek, jako istota skończona i ułomna, dysponuje tylko skończonymi siłami. Mówiąc konkretniej, miłość jest w stanie przetrzymać zdradę. Co nie znaczy, że zdradzana czy bita kobieta ma zdradę czy sadyzm męża tolerować. Dlatego Kościół uznaje na przykład instytucję separacji małżeńskiej. Myślę, że w takich trudnych momentach jedyną radą jest stanąć w prawdzie, zaufać Bogu oraz prosić Go dla siebie o dar przebaczenia, a dla drugiej osoby - o dar opamiętania i nawrócenia. Natomiast nie ulega wątpliwości, że miłość w pewien sposób wiąże. Mówi się, że kawaler czy panna są „stanu wolnego". To znaczy, że ten człowiek jeszcze nikogo nie pokochał tak, żeby związać się z nim na zawsze. A.S.: Jak znaleźć granicę między miłością naiwną a miłością bezbronną, choć „mocną jak śmierć" (por. Pnp 8, 6)? Naiwność to nieświadome lekceważenie prawdy. To podatność na manipulację. Prawdy powinienem szukać także - a może przede wszystkim - w miłości. Nie powinniśmy się natomiast bać bezbronności miłości. Zło jedynie doraźnie ma przewagę nad miłością. W szerszej, religijnej perspektywie, w tajemnicy paschalnej Kościoła ostatecznie miłość zwycięża. Następuje przejście od niewoli do wolności, od grzechu do łaski, od ciemności do światła, od rozpaczy do nadziei. Kiedyś pewna kobieta żaliła się na męża, który wracał do domu pijany, robił jej awantury, czasem ją uderzył. Mówiłem, że ważne jest, aby mężowi uświadomiła, iż postępuje źle. Za- 66 Od początku do końca pytała: „Wjaki sposób?". „Na przykład nie dając mu obiadu" - odpowiedziałem. Jej reakcja zaskoczyła mnie: „Ależ ja go kocham!". W.B.: Czy w takim razie miłość nie powinna być jednak trochę naiwna? Naiwność to nie najlepsze słowo. Miłość nie powinna kierować się odwetem. Czasem zraniona miłość ma pokusę odwetu. Takie „niepodanie obiadu" mogłoby przez niedojrzałego duchowo męża zostać odczytane jako odwet i tylko nakręciłoby spiralę wzajemnych oskarżeń i zranień. Dlatego przy konfliktach dużo lepsza jest cierpliwa rozmowa. Miłość nie powinna być naiwna, powinna być cierpliwa. Ale znowu - jak łatwo w emocjonalnej rozmowie powiedzieć o jedno słowo za dużo! A.S.: Czy w ludzką miłość nie jest wpisana mimo wszystko samotność? Choćby z trywialnego powodu - różnicy płci, prowadzącej do różnych konfliktów i nieporozumień. Mężczyźnie trudno jest zrozumieć kobietę, kobiecie mężczyznę. Petrarka sparafrazował Pawiowy Hymn o miłości i napisał: „Samotność nie chce nikogo zwodzić, nikomu nie schlebia, nic nie ukrywa. Samotność jest święta, prosta, niezepsuta". Miłość ludzka, zwłaszcza na początku, często daje poczucie prawie że pełnego zjednoczenia, porozumienia. Często wydaje się nam, że wiemy, co jest najlepsze dla kochanej osoby. Chcemy jej po swojemu „nieba przychylić". Zwykle jest to złudzenie prowadzące do różnych nieporozumień. Miłość nie zwalnia z obowiązku dalszego wzajemnego poznawania się, rozpoznawania potrzeb, pragnień, marzeń drugiej osoby. Wzajemnego godzenia, zestrajania tych pragnień i wizji życia. Dar, który nie zniknie (O miłości) 67 Najgłębsze wnętrze mojego „ja" jest niedostępne dla drugiego człowieka. Tam ma dostęp tylko Bóg. Prosty przykład: nikt nie potrafi powiedzieć, co czuję, kiedy boli mnie ząb. Może co najwyżej po mojej minie poznać, że coś mi dolega. Ale jak dotkliwy jest ból, wiem tylko ja. Tak więc w pewnym sensie w miłość jest wpisana samotność. Dlatego wszelkie głębokie relacje ostatecznie powinny być budowane na Bogu, który jest bliżej mnie niż ja sam -jak mówi św. Augustyn. Bóg jest w tle każdej szczerej ludzkiej więzi. A.S.: Tyle że Bóg jest niewidzialny, „ukrywa się". Trudno jest budować miłość na tym, co niewidzialne... Czasem wydaje się nam, że Bóg się ukrywa. Jakoś to jest wpisane w tajemnicę miłości. W Pieśni nad pieśniami występuje motyw przychodzenia i odchodzenia. Zauważmy, że takie zbliżanie się i oddalanie jest też motywem wielu tańców ludowych. To jakby w miniaturze historia gry miłosnej... Taka dia-lektyka miłości nas mobilizuje. Jak pomysłowi są chłopcy, by zdobyć przychylność dziewczyny - ile zabiegów, podchodów! I jak przemyślne są dziewczęta, by zwrócić na siebie uwagę chłopców! Jeżeli po dziesięciu latach mąż widzi, że żona jakoś się od niego oddala, to powinno go to skłonić do refleksji, co zrobić, by znów być blisko. Może trzeba spróbować zbliżyć się do niej od innej strony -jak w tańcu? A.S.: Czy małżeństwo z rozsądku można nazwać miłością? Czy jest w nim możliwa miłość? Miłość nie sprowadza się do płomiennego uczucia, fascynacji. Jeśli takiej fascynacji na początku nie było, nie znaczy to, że miłość jest niemożliwa. W istocie miłość jest budowana na wzajemnej życzliwości, cierpliwości, pragnieniu dobra drugiej osoby. Takie pragnienie jest właściwie niezależne od uczucia. Uczucie, fascynacjajedynie pomagają budować miłość. Nie- Od początku do końca wykluczone, że długotrwale staranie o dobro drugiego w końcu zaowocuje także uczuciem. A.S.: Znane jest hasło: monotonia jest wrogiem miłości. Czy miłość może się znudzić? Miłość nigdy nie jest nudna. Tak jak nigdy nudny nie jest drugi człowiek. Nigdy nie może być nudny Bóg. I samo życie w rzeczywistości nigdy nie jest monotonne. Zawsze tyle się w nim dzieje. Myślę, że problem monotonii tkwi nie w rzeczywistości, tylko w naszym na nią spojrzeniu. To my nie umiemy patrzeć, dostrzec głębi w drugim człowieku. Często słyszę opinię, że życie w klasztorze, tak monotonne, z góry uporządkowane przez regułę, musi być bardzo nudne. To nieprawda. Nawet recytując te same psalmy, można dokonywać niespodziewanych odkryć. Każda rozmowa może przynieść coś nowego. Może nas czymś zaskoczyć, dać do myślenia. Tylko zwykle za bardzo się spieszymy, nie mamy czasu, nie stać nas na wysiłek patrzenia, myślenia, zaangażowania. A.S.: Porozmawiajmy o miłości rozumianej szerzej, o miłości błiź-niego. Czy taka miłość ma granice? Ksiądz prymas Glemp powiedział kiedyś ważne zdanie: „Każdy człowiek ma swój poziom heroizmu". W jednym z opowiadań Romana Kukułowicza jest taka dramatyczna scena: w eskorcie żołnierzy rosyjskich posuwa się kolumna cywili. W pewnej chwili żołnierze wyciągają z tłumu młodą dziewczynę i gwałcą ją. Jeden z cywili ma w kieszeni pistolet. Czy ma go użyć, ryzykując swoje życie, życie swojej rodziny i wielu innych? Nie chodzi o to, żeby wybierać mniejsze zło. Tylko czasem życie może nas postawić wobec zła, któremu nie będziemy w stanie się sprzeciwić. Mój tata został rozstrzelany w War- Dar, który nie zniknie (O miłości) 69 szawie przy ulicy Towarowej. Przed rozstrzelaniem czterdziestu skazańców hitlerowcy spędzili kilkuset Warszawiaków, aby przyglądali się egzekucji. Niemców było niewielu, może trzydziestu. Gdyby ten tłum odważnie zareagował, ryzykując życie w obronie rozstrzeliwanych, może do egzekucji by nie doszło. Ale jaką szansę miałaby czynna reakcja tłumu w tym i w setkach analogicznych sytuacji? Jakie byłyby jej konsekwencje? Łatwo byłoby nam osądzić ten tłum z perspektywy 50 lat, kiedy siedzimy sobie wygodnie w Tyńcu i nic nam nie grozi. Podobnie jest z zarzutem, że Polacy biernie przyglądali się zagładzie milionów Żydów... W.B.: Jednak ewangeliczna opowieść o miłosiernym Samarytaninie wpędza nas nieuchronnie w poczucie winy. Może sięgnę po przykład mniej dramatyczny. Przecież co chwiłę spotykam na ułicy łudzi w potrzebie - żebraków, bezdomnych - i niewiełe czasu oraz sił im poświęcam. Tutaj w grę wchodzi przede wszystkim rozsądek: na ile mogę w danej sytuacji pomóc? Czy podjęte działania są racjonalne -pomogą czy zaszkodzą? Czy dając pieniądze, pomagam rumuńskiemu dziecku, czy jedynie finansowo wspieram wykorzystującą go mafię? Czy moja wrażliwość na bliźniego nie powinna się objawić w ten sposób, że poinformuję jakieś charytatywne instytucje, zaapeluje do samorządu, itd.? W.B.: Co zrobić, żeby w takich sytuacjach miłość mogła „wszystkiemu wierzyć"? Można pomagać i modlić się za daną osobę, by moja pomoc była skuteczna. Ale są sytuacje etycznie o wiele trudniejsze. Przypomnijmy sobie scenę ze sztuki Jerzego Szaniawskiego Dwa teatry. Bohater staje przed dylematem, kogo ma zabrać do przepełnionej łodzi: żonę czy ojca? Wybiera żonę. Wtedy 70 Od początku do końca ojciec kurczowo chwyta się burty łodzi. Syn, aby uwolnić łódź, uderza ojca wiosłem. W.B.: W takich sytuacjach miłość rzeczywiście czyni nas bezbronnymi: każdy wybór jest zły. W takich dramatach nie ma winy. Pozostaje tylko wołanie do Boga: dlaczego do tego dopuszcza? A.S.: Heroicznym rozwiązaniem byłoby pozostanie z ojcem i wspólne umieranie. Niedawno głośna była sprawa bliźniąt syjamskich w Wielkiej Brytanii: ratować jedno kosztem śmierci drugiego czy pozwolić obojgu umrzeć? Myślę, że sytuacja nas, wierzących, jest tu i tak względnie dobra: mamy do kogo się zwrócić, mamy kogo prosić. Niewierzący w takich momentach muszą sami zmagać się z dramatem. A.S.: Na co powinniśmy zwracać uwagę, by nie pozwolić miłości marnieć, by miłość pielęgnować, by w niej wzrastać? Zaufanie, zgoda na ponoszenie jakichś ofiar, wysiłek zrozumienia drugiej osoby. Opanowanie nerwów w rozmowie: nie wszystko od razu trzeba mówić, czasem lepiej poczekać, ochłonąć. Wypij szklankę zimnej wody, policz do dziesięciu... W.B.: Zauważyłem, że z rozmów z bliską osobą - zwłaszcza tych, które są okazją do wymiany pretensji - warto wyeliminować słowo „zawsze": „Zawsze robisz to a to...". „Sto razy ci mówiłem", „Nigdy mi nie wierzysz", „Nigdy mnie nie chcesz zrozumieć", „Już ty mi nie gadaj, ja wiem, co powiesz". Takich zwrotów powinno się unikać. One blokują mi- Dar, który nie zniknie (O miłości) 71 lość. W pielęgnowaniu miłości najważniejsza jest jednak, moim zdaniem, cierpliwość. To ona pozwala miłości wzrastać. A.S.: Czy miłość może umrzeć? Miłość zakorzeniona w Bogu nie umiera. W Pawiowym Hymnie czytamy: „Miłość nigdy nie ustaje, nie jest jak proroctwa, które się skończą, albo jak dar języków, który zniknie, lub jak wiedza, której zabraknie" (1 Kor 13, 8). Wróciłbym też do tych słów z Pieśni nad pieśniami, mówiących, że „miłość jest mocna jak śmierć". Już w Starym Testamencie, kiedy jeszcze nie znano prawdy o Zmartwychwstaniu i nie traktowano miłości jako podstawy sakramentu małżeństwa, przeczuwano jej moc i niezniszczalność. AS. i Filozof Gabriel Marcel twierdzi, że prawdziwa miłość to powiedzieć drugiemu: „Ty nie umrzesz". To kapitalne stwierdzenie! Jeżeli Bóg stworzył nas z miłości, nie może chcieć naszej śmierci. Jego miłość jest nieodwołalna. WIELCY WIELKOŚCIĄ DRUGIEGO (O rodzinie i wychowaniu) W.B.: Soborowa konstytucja Lumen gentium nazywa rodzinę „domowym Kościołem". Co to znaczy? Jest to określenie „konfesyjne" i jako takie jest niezrozumiale dla tych, którzy nie wiedzą, czymjest Kościół i co on sam o sobie mówi. Otóż Kościół jest znakiem Boga na ziemi i owocem Jego działalności. Nie jest on jakąś abstrakcją, „ogólną rzeczywistością" istniejącą obok człowieka czy ponad człowiekiem, ale składa się z konkretnych elementów. Jednym z takich elementów jest rodzina: „podstawowa komórka" Mistycznego Ciała Chrystusa. Chrześcijańska teologia widzi daleką - ale jednak wyraźną -analogię między ludzką rodziną a Trójcą Świętą. Podstawą tej analogii jest miłość, która daje życie. We wszystkich, nawet najprymitywniejszych religiach dostrzeżemy tendencję do uświęcenia małżeństwa: ono zawszejest czymś więcej niż tylko zwykłym związkiem dwojga ludzi. A.S.: W potocznym rozumieniu Kościół to przede wszystkim instytucja, z hierarchami na czełe. Zwrócenie uwagi na to, że rodzina jest Kościołem, powoduje, że także na Kościół powszechny patrzy się inaczej, w sposób pogłębiony: nie sama instytucja jest ważna, ałe to, co ją stworzyło. Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 73 Hierarchowie też przychodzą z rodzin, tam dojrzewa ich powołanie. Rodzina to pierwsze doświadczenie Kościoła, jakie mamy, często decydujące na zawsze o jego rozumieniu. W.B.: Kto jest kapłanem w tym domowym Kościele? Wszyscy. W.B.: Dzieci też? Też. Pamiętajmy, że każdy z nas jest kapłanem w Kościele powszechnym: istnieje kapłaństwo służebne (księża, biskupi) i kapłaństwo powszechne, które jest udziałem wszystkich ochrzczonych. W Kościele domowym funkcje służebne spełniają rodzice. Giovanni Papini, komentując ewangeliczną scenę umywania nóg apostołom, zauważył, że Jezus wykonuje w ten sposób gest niewolnika lub... gest matki, która służy swoim dzieciom. W.B.: W przeciętnym polskim domowym Kościele katechezy jest mało, a wspólna modlitwa to też raczej rzadkość. Co ten Kościół spaja? Na pewno więzy krwi, których nie można lekceważyć, choć są niezależne od wiary. Miłość dzieci do rodziców, rodziców do dzieci oraz dzieci do siebie nawzajem jest bardzo silna, nawet jeśli nieraz wyradza się w coś, co w praktyce jest zaprzeczeniem miłości. Pokrewieństwo przypomina o tym, że życie zostało przekazane i że powstały określone zobowiązania. Można obrazić się na brata, pogniewać na syna, ale nie można sprawić, że on nie będzie już synem czy bratem. Nawet odbierając prawa ojcowskie, sąd nie unieważnia przecież biologicznego ojcostwa. Natomiast na miłości małżonków „siada" łaska Chrystusa dana w sakramencie małżeństwa. Ona „utrwala" to, co naturalne. 74 Od początku do końca To jednak, czy człowiek będzie współpracował z łaską, zależy od niego samego. I tu zaczynają się problemy. Bo żeby modlić się z dziećmi, trzeba najpierw samemu się modlić. A.S.: Przed wspólną modlitwą z dziećmi powstrzymuje nas nieraz fałszywy wstyd. Zauważyłem, że bardzo pomaga wyjście poza utarte formułki, modlitwa spontaniczna. Dziecko, nawet bardzo małe, potrafi autentycznie żyć modlitwą. Nie odczuwa jeszcze ciężaru konwenansów i w spontanicznej modlitwie widać to najlepiej. Dziękuje wtedy i przeprasza za najprostsze rzeczy. Modlitwa powinna być przyjemna i nieoderwana od codziennego życia. Nie trzeba też do niej zmuszać, raczej pokazać radość modlitwy. To zasada benedyktyńska: „Módl się i pracuj, i nie bądź smutny". A.S.: Spotkałem się z postawą: „My nie będziemy religijnie wychowywać dzieci. Nie chcemy im niczego narzucać; jak dorosną, to same wybiorą". W takim razie nie chrzcijmy dziecka! Prośba o chrzest jest przecież wyraźną deklaracją rodziców: jesteśmy chrześcijanami, chcemy, żeby nasze dziecko wyrastało w wierze Kościoła. A ponadto: dlaczego pozbawiać dziecko tego, co je wzbogaca, otwiera na inną rzeczywistość, inny rodzaj doświadczeń? Większy sens miałoby powiedzenie: „Wychowam dziecko religijnie, a kiedy dojdzie do pełnoletności, samo zdecyduje, czy pozostać w Kościele, czy go opuścić". A.S.: Mnie się wydaje, że postawa, o której wspomniałem, bierze się raczej z niechęci do takiego „niedzielnego" chrześcijaństwa, czysto obrzędowego, rutynowego. No to nie bądźmy „niedzielnymi" chrześcijanami! Przecież nie musimy wcale poprzestać na odsiedzeniu Mszy i odsłuchaniu Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 75 kazania. Mamy Pismo święte, książki, mamy radio, telewizję, prasę religijną. Mamy przystępnie napisany Katechizm... Jeżeli nie starcza nam cierpliwości, żeby modlić się lub czytać, możemy na przykład postanowić sobie, że w co drugą niedzielę po południu odwiedzimy kogoś samotnego czy chorego. Ale łatwiej się odwrócić plecami, powiedzieć, że to wszystko nie ma sensu, niż spróbować zrobić kolejny krok na drodze wiary. A.S.: Kiedy czytałem zapiski współczesnej mistyczki Kamili C, uderzyła mnie czystość jej doświadczenia religijnego. Wychowywała się w środowisku ateistycznym, wiara była więc dla niej porywającym odkryciem czegoś nowego, nieznanego. Przyznam, że zacząłem jej trochę zazdrościć... Można przywołać wiele podobnych przypadków - ludzi, którzy odkrywszy chrześcijaństwo, pobiegli wprost w ramiona Chrystusa. Jednak uogólnianie tych historii byłoby mylące. Nie należy też zapominać, że nawrócenie jest w chrześcijaństwie sprawą fundamentalną. Czy dotyczy ludzi, którzy dopiero wchodzą do Kościoła, czy tych, którzy w nim już są -zawsze jest jakąś „nowością": narodzinami do nowego życia. Może smak tej „nowości" jest w każdym przypadku inny, ale istota sprawy pozostaje ta sama. W.B.: Wróćmy do dzieci. Mam pytanie bardzo praktyczne: czy przychodzić z maluchami (myślę o dwu- i trzylatkach) na Msze niedzielne? Czy to pomoże im przygotować się do przeżywania Mszy, gdy będą starsze, czy przeciwnie - może pozostawić uraz (bo nudno, bo rodzice cały czas upominają, itd.)? Jeżeli dziecko jest w miarę spokojne, to jak najbardziej przychodzić. Nawet jeśli zaczyna spacerować po kościele, nie szkodzi; zwykle idzie w stronę ołtarza, żeby lepiej widzieć, co się tam dzieje. Natomiast jeśli się nudzi, płacze, wyrywa, należy 76 Od początku do końca jeszcze poczekać. Czasem jednak nie ma możliwości, żeby zostawić takie dziecko w domu. Wtedy najlepiej iść na specjalną Mszę dla dzieci albo stanąć gdzieś z tyłu lub z boku, żeby nie przeszkadzać innym. W niektórych nowszych kościołach są specjalne kaplice, oddzielone od prezbiterium szybą, pozwalające rodzicom z małymi dziećmi w możliwie pełny sposób uczestniczyć w Eucharystii. W.B.: Niektórzy mówią, że przypominają one klatkę albo... akwarium. Bardzo lubię rozkosznie rozrabiające maluchy, wolę jednak, kiedy to rozrabianie ma miejsce poza akcją liturgiczną i nie rozprasza i tak nie zawsze wystarczająco skupionych wiernych. Warto z takim trudniejszym dzieckiem zaglądać do kościoła w tygodniu, choćby na parę minut. Wtedy przejmie się ono jego atmosferą i zacznie tęsknić za „kościółkiem". A.S.: Czyli Ojciec pochwala Msze „dziecięce"? Bo ja spotkałem się z poglądem, że nie powinno się odprawiać takich Mszy. Po pierwsze dlatego, że to często prowadzi do banalizowania liturgii, a po drugie - że dziecko powinno uczestniczyć w Mszy na rękach rodziców i od nich uczyć się przeżywania tego misterium. To nieporozumienie. Msze „dziecięce" to w praktyce Msze rodzinne: korzystają z nich na równi i dzieci, i rodzice. Dorośli na ogół również potrzebują katechezy na bardzo podstawowym poziomie. Nie widzę też powodu, dla którego liturgia tych Mszy miałaby być „zbanalizowana". To, że komentarz wypowiedziany będzie językiem bliższym wrażliwości dziecka albo że na ołtarzu - jak na słynnych Mszach dla przedszkolaków odprawianych przez śp. ks. Tischnera - pojawią się miśki, nie oznacza jeszcze, że zostanie zachwiana powaga liturgii. Wszystko zależy od tego, jaką atmosferę stworzy cele- Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 77 brans: czy Msza będzie dla miśków, czy dla Pana Boga. Zwykle orientuje się on, jaki rodzaj uczestnictwa zaproponować swoim wiernym, tak by i udział w liturgii był możliwie pełny, i więź rodzinna się zacieśniała. W.B.: Dzieci bez skrępowania mówią: „To głupia piosenka" albo „Kazanie było nudne". Są w naturalny sposób szczere; to dopiero my na siłę je „ugrzeczniamy"', uczymy nie mówić tego, co myślą. Zawsze radzę młodym księżom: „Jeżeli chcecie wiedzieć, jak było, pytajcie o zdanie dzieci". Co Ojciec o tym sądzi? Dzieciom zdarza się w kilku słowach ująć istotę problemu. Pewien czteroletni chłopczyk powiedział na przykład, że „kościół jest najnudniejszym miejscem w Kościele". Dotknął bolesnej sprawy: Msza, która powinna być „źródłem i szczytem" życia religijnego, dla części wiernych jest czasem zmarnowanym! Małe dziecko jest przeważnie bardzo konsekwentne w swoich poglądach: wszystko, co powiedzą dorośli, stanowi dlań „świętą prawdę", której należy się trzymać. Jeżeli słyszy na katechizacji, że aby w pełni uczestniczyć we Mszy świętej, trzeba przyjąć Komunię, to będzie rodziców zamęczać pytaniami, dlaczego do niej nie przystępują. Kiedy wie, że na przyjęciu pierwszokomunijnym ma nie być alkoholu, będzie stało przy stole i pilnowało. „Proszę Ojca, a u nas w filiżankach do barszczu była wódka" - „pochwaliły się" kiedyś dzieci, [śmiech, ale niezbyt radosny] Najbardziej przykre jest to, że rodzice posyłają nieraz dziecko do kościoła ze słowami: „Ty idź, my nie musimy". I najczęściej od pewnego wieku ono też już „nie musi"... A.S.: Dotykamy problemu: ojciec lub matka jako wzorzec. Wspomniał Ojciec o alkoholu. Czy w obecności dzieci można się kulturalnie napić? Czy też lepiej, żeby w ogóle nie widziały pijących rodziców? 78 Od początku do końca To nie byłoby takie głupie: całkiem zrezygnować z alkoholu. Oczywiście, nie wpadając w jakiś rodzaj manicheizmu: że to materia jest zła, alkohol jest zły. Gdyby wokół nie było tyle pijaństwa, sprawa byłaby prostsza. Ale dzieci stykają się z pijaństwem i mogą skojarzyć widok ojca ze szklanką piwa w dłoni z pijakiem, który w dzień śpi na ławce, a w nocy drze się na całe gardło. W.B.: Są ludzie, których odrobina alkoholu odblokowuje. Pamiętam opowieść dziewczyny, która lubiła, kiedy ojciec wracał do domu „na lekkim gazie", bo wtedy był rozmowny, żartował z nią, wygłupiał się. Tak, ja też znam takie relacje. Niestety, zbyt wiele jest przykładów, że na „lekkim gazie" się nie kończy i tatuś zaczyna być nieprzyjemny, a nawet niebezpieczny... Myślę, że ciężar tych smutnych przykładów jest większy. I znów: nie chodzi o to, żeby wszystkich skłonić do abstynencji, ale o to, żeby było dostatecznie wielu świadków niepicia. Krucjata Wyzwolenia Człowieka miała takie hasło: „Przez abstynencję nielicznych do trzeźwości wielu". Św. Benedykt, który był realistą, napisał z nutką ironii, że mnichom wino w ogóle nie przystoi, ale ponieważ w dzisiejszych czasach namówić ich do tego nie można, niech przynajmniej nie piją zbyt wiele (por. RB 40, 6). [śmiech] W.B.: Jak budować swój autorytet? Wielu rodziców ma na przykład taki problem: udawać przed dziećmi czy nie? Moje doświadczenie jest takie, że dzieci bardzo szybko uczą nas pokory, doskonale wyczuwają, gdzie są nasze słabe punkty, kiedy jesteśmy nieautentyczni itd. Myślę, że tu dobrym punktem odniesienia jest szkoła. Dziecko nie poznaje w pierwszej klasie całej prawdy o świecie, a jedynie Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 79 maleńki wycinek. W drugiej, trzeciej - trochę większy. Każdy rok to jakby odsłanianie nowych horyzontów. Małe dziecko nie jest w stanie udźwignąć całej prawdy o rodzicach, duże zresztą też nie... Tu po prostu potrzebny jest rozsądek i uczciwość wobec samego siebie. Domagam się od dziecka prawdomówności, ale sam kłamię, a kiedy mnie przyłapać na kłamstwie, to się wypieram albo ucinam rozmowę. Nie ma gorszego „środka wychowawczego" niż obłuda! Ale jest różnica między obłudą a chronieniem dziecka przed tym, do czego jeszcze nie dorosło. W.B.: Pisarz Jan Józef Szczepański twierdzi na przykład, że do pewnego wieku należałoby oszczędzać dziecku kontaktu z nędzą, z cierpieniem innych. Można nauczyć dziecko wrażliwości moralnej niekoniecznie pokazując mu, jak nisko może upaść człowiek. Tak samo z wrażliwością na potrzeby innych: dziecko może pomagać biedniejszym dzieciom, nie zdając sobie wcale sprawy, jak wielkie spustoszenia może poczynić nędza. Inną taką sferą jest sfera erotyki. Szalenie przygnębiające są opowieści kilkuletnich dzieci, które „już wiedzą", bo oglądały z tatą i mamą lub same - i to częściej! -taki film. Dzieci dziś „wiedzą" bardzo dużo i bardzo wcześnie - i wcale nie jest im z tym lżej. W.B.: Do czego mam się odwołać, kiedy chcę, żeby dziecko mnie posłuchało? Myślę, że trzeba dziecku cierpliwie tłumaczyć: „Zobacz, ty wcale nie musisz się ubrać, możesz leżeć na podłodze i się nie ruszać. Ale jak się nie ubierzesz, to nie wyjdziemy z domu. A tak to pójdziemy na spacer, spotkamy inne dzieci, zobaczymy ciekawe rzeczy". Nie warto powtarzać: „Ja mam władzę, więc musisz mnie słuchać". Dziecko w gruncie rzeczy nie rozumie natury tej władzy. Boi się gniewu ojca, bo boi się, że go 80 Od początku do końca utraci. Nie zapominajmy, że nawet te dzieci, które zdołały sobie wywalczyć w rodzinie pozycję tyrana czy królewny, są i tak najsłabsze z całego tego układu. AS.: Dobrze Ojcu mówić, ale na ogół w podobnych sytuacjach dochodzi do próby sił: kto kogo przetrzyma. Idziemy w odwiedziny, znajomi są umówieni, a tu negocjacje się przedłużają... Trudno nie stracić cierpliwości. W takim wypadku musi to być racjonalna decyzja: pozwalam sobie na gniew. Wtedy gniew nie będzie aż tak niszczący, jak wówczas, gdy wybucha niekontrolowany. Dziecko prawdopodobnie zapamięta, że „przeciągnęło strunę". Będzie próbowało raz, drugi i trzeci, ale za którymś razem wreszcie przestanie. Tam, gdzie rodzice są cierpliwi, tłumaczą, dyskutują, zdecydowany sprzeciw z ich strony w jakiejś konkretnej sprawie jest dla dziecka łatwiejszy do przyjęcia. Opowiadał mi znajomy Niemiec, że w jego domu rodzinnym panowała zawsze bardzo miła atmosfera. Z ojcem można się było przekomarzać, spierać, jak odpowiadał „Nee, nee", to wiadomo było, że można coś od niego wydębić. Ale kiedy powiedział stanowcze: „Nein!", dyskusje się kończyły. Dziecko, które czuje się kochane, rozumie sens kary. Pewna matka opowiadała mi, że wraca któregoś dnia z pracy i zastaje swoją córkę stojącą w kącie, twarzą do ściany. „Co się stało?" - pyta. „Hania była niegrzeczna i sama postawiła się do kąta". „Zadziwiona wzruszyłam ramionami" - opowiadała ta kobieta. „Po paru minutach mówię: »No to idź się już ba-wić!«. A ona: »Nie, jeszcze trochę muszę postać«". [śmiech] W.B.: W jakich przypadkach warto dłużej negocjować? Na przykład w kwestii wiary. Znam przypadek chłopca, który w parę tygodni po pięknie przeżytej Pierwszej Komunii po- Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 81 wiedział rodzicom: „Nie idę do kościoła. Pana Boga nie ma. Ja chcę być buddystą". Ile wiedział o buddyzmie, nie wiem, prawdopodobnie tyle, że nie trzeba co niedzielę wcześnie wstawać, [śmiech] Tata odpowiedział spokojnie: „Ja wierzę, że Pan Bóg jest i kocha wszystkich, także buddystów. My się teraz z mamą ubieramy i za pięć minut wychodzimy. Jak chcesz z nami iść, to chodź, a jak chcesz zostać, to zostań". Byli gotowi go nie przymuszać. Chłopiec pomyślał chwilę, ubrał się i poszedł. Jak tylko weszli do kościoła, od razu pomaszerował do konfesjonału. Potem się okazało, że chodziło o bardzo ciekawą grę komputerową, którą właśnie trzeba było przerwać. Co by było, gdyby ojciec warknął na niego, uderzył? Nie należy nigdy zakładać, że dziecko buntuje się bez powodu. Może być tak, że my właściwego powodu nigdy nie poznamy: gdzieś powstał uraz do odwiedzin albo do Mszy w kościele. Nasza złość nie rozproszy niechęci dziecka, przeciwnie - tylko ją utrwali. A.S.: Ale dziecko bywa też genialnym manipulatorem. Rodzice czegoś mu zabronią, to uśmiechnie się do babci. Znam przykład rodziny, w której dziecko bardzo kaprysiło przy jedzeniu. Duchowny, który ich odwiedzał, doradził, żeby w takim razie nie dawać dziecku kolacji i wytłumaczyć mu, że nie warto przygotowywać posiłku, skoro ma się to skończyć awanturą. Dzieciak od razu pobiegł do dziadków donieść, że go głodzą. „Biednyś ty, wnusiu, a twoi rodzice to chyba zupełnie bez serca! Głodzić dziecko!" No i cały pomysł szlag trafił. Trzeba się też pogodzić z tym, że nie każdy z rodziców ma charyzmat stanowczości. Podobnie jak nie każdy ksiądz i nie każdy nauczyciel. Są nauczyciele, którzy wystarczy, że staną na środku klasy, już robi się cicho. A są tacy, którzy będą z dziećmi w nieskończoność dyskutować, wymyślać rozma- 82 Od początku do końca Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 83 ite rzeczy, żeby je zainteresować, i nigdy nie będą mieli ciszy w klasie. (Co zresztą wcale nie znaczy, że takie lekcje są złe: rózg war może być twórczy!) W.B.: Gdzie zatem jest miejsce na partnerstwo w wychowaniu? To jest właśnie paradoks, że partnerstwo jest możliwe tam, gdzie jest autorytet. Jeżeli dziecko nie szanuje swoich rodziców, to nie próbuje z nimi rozmawiać, tylko zwyczajnie żąda. Bo na czym polega autorytet? Na uznaniu, że w tobie jest coś dobrego, czemu mogę zaufać. Niektóre problemy mam tym samym z głowy. Już nie muszę się miotać, szukać na własną rękę - ty mi powiesz, co jest lepsze. I kiedy takie punkty oparcia są już wyznaczone, otwiera się możliwość dialogu. Na partnerstwo - zwłaszcza w małżeństwie - jest miejsce wtedy, gdy człowiek nie pragnie doskonałości w każdym wymiarze. (Mówiliśmy o tym przy okazji świętości). Wręcz cieszą go własne braki, które małżonka czy małżonek znakomicie uzupełnia! „Jajestem niecierpliwy, ale ona zawsze załagodzi sytuację". „Mnie już brakuje pomysłów, a on zawsze z czymś wyskoczy". A.S.: Partnerstwo w małżeństwie zależy też od tego, jak podzielone zostaną obowiązki. Do niedawna było tak, że „od wychowywania" była matka (ojciec najwyżej „od karania") - i podobnie „od kościółka". Dziś to się wyrównuje. Czasem bywa tak, że człowiek całą energię zużywa poza rodziną. Przychodzą goście i mówią: „Jakiego Pani ma wspaniałego męża!". A żona: „Naprawdę? Nie wiedziałam. On tak rzadko bywa w domu". Istnieje niebezpieczeństwo, że małżeństwo zacznie wtedy zżerać zazdrość: jemu czyjej wszystko się udaje, dlaczego nie mnie? Zamiast cieszyć się wzajemnie swoimi sukcesami, zaczyna się prowadzić cichą rywalizację. A przecież jestem wielki także wielkością tego, z kim związałem swoje życie! Nie inaczej jest w klasztorze: ktoś, kto na zewnątrz jest popularny, lubiany, doceniany, w samym klasztorze może niewiele znaczyć. I tak samo w stosunku do Boga. Śpiewamy przecież: „I dzięki Ci składamy, bo wielka jest chwała Twoja". Ktoś mógłby powiedzieć: „Cóż mnie obchodzi chwała Boga?! Co za nonsens jeszcze Mu za nią dziękować!". A jednak dziękujemy, bo wiemy, że część tej chwały nas też opromienia. W.B.: Co jest najczęstszą przyczyną kryzysów w rodzinie? Nieporozumienia między małżonkami, ciężar wychowywania dzieci, konflikty przynoszone do domu z zewnątrz? Myślę, że dziś bardzo poważnym źródłem kryzysów jest niepewna sytuacja zewnętrzna. Ona wyostrza wszystkie inne konflikty. Są małżeństwa, które boją się posiadania nawet jednego dziecka, tak bardzo paraliżuje je lęk o przyszłość. Brak pieniędzy, to, że ledwo starcza do pierwszego, rodzi frustrację: inni mają, ja nie mam. Dlaczego moje dziecko ma być pokrzywdzone? Wtedy erotyka jest nasycona lękiem, każda rozmowa jest nasycona lękiem, wy chowy wanie dzieci jest nasycone lękiem. Przyczyn kryzysów można wskazać wiele: pracoholizm (często wymuszony okolicznościami) i inne zjawiska prowadzące do osłabienia więzi w rodzinie, przemiany obyczaj owe i mody przez nie wywołane, określone rozumienie szczęścia, wolności, sensu życia, niedojrzałość emocjonalna i intelektualna, wreszcie (to przyczyna bezpośrednia) pewne złe wzory, które są w najbliższym otoczeniu. Jeden z duszpasterzy powiedział mi - prywatnie i zdając sobie sprawę, iż to może zabrzmieć szokująco -że kiedy widzi, co się wokół dzieje, to sam ma nieraz ochotę zaproponować młodym, żeby zanim zostaną małżeństwem, żyli ze sobą na próbę przynajmniej przez rok... 84 Od początku do końca Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) 85 W.B.: A jeden z francuskich kardynałów stwierdził, iż problemem nie jest dzisiaj to, że człowiek nie jest wierny jednemu partnerowi, ale że nie potrafi być wierny nawet trzem partnerom. Że nie ma punktu, w którym potrafiłby się zatrzymać. Samotna młoda kobieta, spotykająca się od czasu do czasu z mężczyznami, pytana, dlaczego wchodzi w takie przelotne związki, odparła: „Przynajmniej przez godzinę jestem komuś potrzebna". Cóż za dramatyczne wyznanie! Jak ogromnie nieszczęśliwa musi być ta osoba! Chwyta się tej namiastki miłości, żeby choć przez chwilę poczuć, że jej życie ma sens, że jest na tej ziemi dla kogoś. Widać ani w pracy, ani w gronie znajomych nikt jej nigdy nie powiedział: dobrze, że jesteś. Czy ja jako spowiednik mogę pomóc komuś takiemu? Są sprawy, o które spowiednik nie wypytuje, zostawiając je Panu Bogu. Są sytuacje, w których bezradnie rozkładam ręce: „Panie Boże, ja tu jestem za głupi". Trzeba pamiętać, że to nie ja zbawiam człowieka, tylko Chrystus. Ja mogę pomóc mu otworzyć się na Chrystusa - to wszystko. Ale czasem i na to nie mam sposobu... Wtedy pozostaje mi tylko jedno: nie odchodzić, towarzyszyć. W.B.: Nie spotkał się Ojciec z zarzutem, że to minimalizm? Że dziś każdy chce „towarzyszyć", a nikt nie chce nawracać? Jaki jest sens takich klasztorów jak nasz? Przecież nie prowadzimy pracy misyjnej, co najwyżej niektórzy z nas głoszą rekolekcje lub katechizują. Ideą św. Benedykta było właśnie towarzyszenie światu. Klasztory mnisze zakładano nie po to, by wpływać bezpośrednio na życie polityczne lub społeczne. Z biegiem czasu okazało się jednak, że wielu z tych „towarzyszących świadków" doskonale dawało sobie radę z realiami życia w różnych czasach, a głoszenie przez nich Dobrej Nowiny (nawracanie?) przynosiło wcale dobre owoce. Wrażli- wość współczesna w jeszcze większym stopniu domaga się od nas, duszpasterzy, delikatności. Nie ma sensu być nadmiernie nachalnymi, stawiać wygórowane żądania. Człowiek jest spętany tyloma lękami, że nie ma powodu, by mu dorzucać kolejne. Chodzi raczej o to, żeby pokazać, gdzie jest nadzieja. W.B.: Wróćmy do rodziny. Co w sytuacji, kiedy kryzys prowadzi do rozwodu? Jak pomóc dzieciom zrozumieć tę sytuację? Dzieci w szkole doskonale wiedzą, które z kolegów czy koleżanek ma tatę i mamę, a które - mamę i „wujka". leżeli rodzice chcą naprawdę pomóc swojemu dziecku, to mam dla nich tylko jedną radę: nie rozwodzić się. Nie mówię o sy-t uacjach krańcowych, kiedy trzeba zdecydować się na separację, żeby ratować życie. Ale w każdym innym wypadku, jeśli rodzice nie chcą dziecka zranić, powinni przede wszystkim starać się uratować swoje małżeństwo. Być może w niektórych bezdzietnych małżeństwach jedną z przyczyn nieposiadania potomstwa jest właśnie podświadomy lęk: jeśli zdecydujemy się rozejść, co stanie się z dziećmi? A.S.: A co z zarzutem, że podtrzymując małżeństwo de facto rozbite, też wyrządza się szkodę dziecku? Przecież chłód, jaki panuje między rodzicami, może być nieraz trudniejszy do zniesienia niż fizyczna przemoc. Bałbym się takich porównań. Bicie upokarza, chłód - niekoniecznie. Poza tym ja nie mówię: nie rozchodzić się i nic nie robić. Mówię: trzeba ratować swoje małżeństwo. Czasem okaże się, że obie strony są już tak zaskorupiałe w swoich uprzedzeniach, że potrafią tylko wzajemnie się ranić. Może trzeba się zdecydować na „zawieszenie broni" w imię dobra dzieci? Nie ma wtedy prawdziwego pokoju, ale nie ma też otwartego sporu; dzieci czują, że to nie jest to, ale widzą też 86 Od początku do końca wysiłek rodziców. Na ogół potrzebna jest przy tym pomoc z zewnątrz - kogoś, kto pomoże rozebrać wzniesiony wspólnym wysiłkiem mur. W.B.: Jak Ojciec sądzi: czy rodzina jako taka ma przyszłość? Jak najbardziej. Wprawdzie nie zakończył się jeszcze okres szaleństw i eksperymentów, ale sądzę, że rodzina wyjdzie z niego wzmocniona. Bo proszę popatrzeć: mimo tych wszystkich zagrożeń założenie rodziny wciąż dla znakomitej większości ludzi pozostaje jednym z najważniejszych celów życiowych. Wiemy, ile porażek w tej dziedzinie już poniesiono, a jednak kolejne pokolenia nadal próbują, wierząc, że właśnie im się uda. I to nie jest złudzenie: tych, którym się udaje, jest naprawdę wielu. Z wielką radością i nadzieją błogosławię kolejne pary moich przyjaciół. Jeżeli nawet nie stworzą rodzin idealnych, to na pewno większość sięgnie powyżej poziomu zero. To jeszcze nie będą góry, ale już nie depresja, [śmiech] CZAS INNEJ PERSPEKTYWY (O świętowaniu) A.S.: Dlaczego powinniśmy święcić dzień święty? Kiedyś znalazłem taką wypowiedź św. Jana Vianney: „Znam dwa sposoby popadnięcia w nędzę: kradzież i lekceważenie dnia świętego". Muszę powiedzieć, że głęboko mnie to zastanowiło. Prawda ta - zwłaszcza nas, księży -jakoś bardzo dotyczy. Uczestniczyłem kiedyś w rejonowym spotkaniu krakowskiego duchowieństwa, na którym mowa była m.in. o konieczności większego zaangażowania księży w pracę duszpasterską. Powiedziałem wówczas, że jak się uważniej przyjrzeć pracy księży, to przeciętny ksiądz sześć dni pracuje, a siódmego... haruje i dlatego nie jest mu łatwo zyskać błogosławieństwo Boże. Oczywiście praca księży w niedzielę, podejmowana dla większej chwały Boga, nie łamie Bożego prawa. Ale już choćby ze względów czysto psychologicznych i biologicznych zwykły odpoczynek raz na sześć dni jest konieczny. „Dzień święty" ma jakby trzy aspekty: oddanie chwały Bogu, odpoczynek, troskę o potrzeby bliźnich. Nawet w tym pierwszym aspekcie ksiądz potrzebuje od czasu do czasu chwili na osobiste skupienie. A.S.: Czy dla księży takim dniem bardziej swobodnym nie jest sobota, kiedy kościoły są sprzątane, a więc na ogół pozamykane? 88 Od początku do końca Przeciwnie, bardzo wiele ślubów, nabożeństw, a nawet chrztów odbywa się akurat w soboty. W.B.: W sytuacji, w jakiej znajduje się kapłan, występuje ten paradoks, że liturgia, która w sensie ścisłym jest świętowaniem, jest równocześnie dla niego pracą. Często jest też dużym psychicznym wysiłkiem. Dotyczy to szczególnie głoszenia kazań - zwłaszcza w przypadku tych księży, którym przychodzi to z trudem, bo nie mają orator-skich zdolności. Dlatego czasem praktykuje się głoszenie kazań przez jednego kapłana na wszystkich niedzielnych Mszach. A.S.: Co jest sprzeczne z istotą liturgii. Liturgia jest całością i nie powinno się „dochodzić" tylko na jej fragment. Co by księża powiedzieli, gdybyśmy my, świeccy, wychodzili z liturgii na przykład na papierosa? To prawda. W kościołach obsługiwanych przez zakony jest łatwiej. Nas, benedyktynów, jest tylu, że każdy bez zbytniego obciążenia może odprawić niedzielną liturgię. Ale co powiedzieć o dużych parafiach, gdzie jest tylko kilku księży, w niedzielę Msza prawie co godzinę? A.S.: Sądzę, że nie powinniśmy wpadać w taki stereotyp, iż liturgia wymaga wysiłku tylko od kapłanów. Także świeccy powinni być przygotowani do uczestniczenia w liturgii. Prawdopodobnie dlatego Msze w naszych kościołach są takie smutne i nużące, że przychodzimy na nie jak do kina. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w małych wspólnotach, gdzie wszyscy się znają. Wspólne świętowanie w takich warunkach jest radosne i choć wymaga wysiłku, wysiłek ten nie męczy. Ani świeckich, ani zapewne kapłana. Czas innej perspektywy (O świętowaniu) 89 To byłaby optymalna sytuacja. W większości przypadków nie jest to możliwe. Olbrzymia część wiernych nie należy do małych wspólnot, tylko do wielotysięcznych parafii. Jest jakby skazana na anonimowość. Co można radzić tym, którzy się nudzą? Niech na początek przynajmniej zainteresują się przed niedzielną Mszą, jakie będą czytania mszalne. Jest wiele kalendarzy czy periodyków katolickich, które o tym informują. A.S.: Msza to zaledwie fragment niedzieli. Co to znaczy świętować dzień święty w całości? Myśl zasadnicza byłaby taka: odejść od spraw codziennych, aby oddać cześć Bogu. Jest ważne, by co jakiś czas zatrzymać się, przerwać codzienne zatroskanie (choć oczywiście na co dzień potrzebne i ważne), spojrzeć na życie z innej perspektywy. A.S.: Powróćmy do cytatu ze św. Jana Vianney Czy doświadczenie życia, zwłaszcza we współczesnej Polsce, nie przeczy jego słowom? Sklepy otwarte w niedzielę wygrywają konkurencję na rynku. (estem przekonany, że kiedy zapomina się o Panu Bogu i zysk staje się najwyższym prawem, prędzej czy później obraca się to przeciwko człowiekowi. Argument, że hipermarkety muszą być otwarte w niedzielę, bo jest to ekonomiczna konieczność, jest bałamutny. Zakupy można robić przez sześć dni w tygodniu. W.B.: Czy robienie zakupów w niedzielę jest grzechem? l'rzed wojną niektóre sklepy były czynne w niedzielę od godz. 8.00 do 10.00. Ale tylko te, w których można było kupić artykuły pierwszej potrzeby. Można było też pójść do fryzjera; pamiętam, że w Siedlcach zakład fryzjerski pana Leona Łączko wskiego był rano owarty. 90 Od początku do końca Robiąc niekonieczne zakupy w niedzielę, powinniśmy pamiętać, że ktoś z tego powodu musi dla nas pracować, i pytać się siebie, czy to jest najlepszy sposób święcenia dnia świętego... A.S.: Często jest tak, że nie bardzo wiemy, co zrobić z wolnym czasem w niedzielę, no i jedziemy do hipermarketu... Jeśli oddawszy Bogu to, co Mu się należy, idzie się tam z rodziną jak na wycieczkę do ZOO i przy okazji wypije coś i zje ciastko czy loda, to nie ma problemu. Niestety, nie zawsze jednak uda się to załatwić tak platonicznie. Przecież dzieci widzą, ile tam jest wspaniałych rzeczy. Pokazać, rozbudzić apetyt, a nic nie kupić - czy to jest wychowawcze? A może po prostu nie umiemy odpoczywać, nie umiemy cieszyć się sobą, poświęcać czasu bliskim. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na niektórych pierwszy wyjazd Papieża na narty. Dziwiono się: ten człowiek, tak pochłonięty sprawami Kościoła na całym świecie, potrafił zostawić wszystko i parę dni poświęcić aktywnemu wypoczynkowi. Myślę, że im człowiek jest lepiej zorganizowany i wydajniej pracuje w dni powszednie, tym bardziej potrafi docenić wypoczynek świąteczny. Jest to wręcz biologiczna konieczność. Cykl siedmiodniowy jest najbardziej zgodny z rytmem życia człowieka. Rewolucja francuska próbowała wprowadzić dekady zamiast tygodni, ale to się nie przyjęło. W.B.: Niedzielę w tradycji polskiej można streścić w trzech punktach: rano - msza, na obiad - rosół, po południu - goście. Jeszcze ciasto drożdżowe pieczone w sobotę wieczór. W.B.: To ma swoją logikę: msza to spotkanie z Bogiem, obiad -spotkanie z bliskimi i jeszcze - po południu - otwarcie się na innych. Czas innej perspektywy (O świętowaniu) Tak rozumiana niedziela jest przypomnieniem tego, co najważniejsze w życiu. Jest okazją do uporządkowania hierarchii wartości. A.S.: Ale w takim świętowaniu jest też pewien aspekt hedoniczny -choćby wspomniane przez Ojca ciasto drożdżowe. W.B.: No i musi być coś do ciasta... Przeznaczeniem człowieka jest wieczne szczęście - radość i przyjemność. Niebo przecież będzie przyjemne. Przyzwyczailiśmy się kojarzyć chrześcijaństwo z utrapieniami. Tymczasem utrapienia wszelkiego rodzaju, razem z krzyżem Chrystusa i wszelkimi dramatami na świecie, mają doprowadzić do radości i do przyjemności. Św. Tomasz z Akwinu powiedział, że przyjemność jest bliższa cnocie niż grzechowi. A my często na przyjemność patrzymy podejrzliwie. Asceza, dobrowolne i świadome rezygnowanie z przyjemności, czemuś służy. Nie jest celem samym w sobie. Jest specjalnym aktem, na przykład wynagradzającym za grzechy - nasze czy innych. Nie jest napisane w Piśmie świętym: nie radujcie się winem, tylko: „nie upijajcie się winem" (Ef 5,18). To różnica. Przypomnijmy sobie wesele w Kanie Galilejskiej - ewangeliczny przykład świętowania. Niedziela jest zapowiedzią tego, co nas czeka. W Ewangeliach pojawiają się obrazy królestwa niebieskiego właśnie jako uczty, radosnego świętowania. A.S.: Ojciec zaproponował, by patrzeć na świętowanie eschatologicznie - w perspektywie wieczności. Powróćmy na chwilę „na ziemię" i zastanówmy się, co łączy i co różni świętowanie religijne (na przykład niedzieli) od świętowania świeckiego (na przykład imienin)? Łączy przede wszystkim wspólnota - wspólne spotkanie się. Łączy także podkreślanie innego charakteru tego czasu, choć- r 92 Od początku do końca by przez przygotowanie lepszego, bardziej wyszukanego jedzenia. Różni cel owego spotkania. Na imieninach spotykamy się ze względu na tego, kto obchodzi imieniny (czasem do solenizanta mówimy: „To Twój dzień"). Na różnych uroczystościach rocznicowych wspominamy jakieś wydarzenie itd. W świętowaniu niedzieli i uroczystości religijnych chodzi o perspektywę ostateczną, chodzi o Boga. Boże, to Twój dzień! Aspekt wspólnotowy świętowania jest ważny. Człowiek jest istotą społeczną. Mówi się, że nie zbawiamy się w samotności. Czasem na pogrzebach mówię: „Śmierć tego człowieka to ostatni jego dobry uczynek, bo zgromadziła nas tutaj wszystkich razem". A.S.: Czy świętowanie czyjejś śmierci - stypa - nie jest paradoksem? Czy można się wówczas radować (co chyba jest wewnętrzną cechą każdego świętowania)? Pogrzeb jest uroczystością religijną, odnoszącą nas do rzeczywistości wiecznej. Zauważmy, że w sytuacji, kiedy umierający człowiek wyspowiadał się, przyjął sakramenty święte i umarł pogodzony z Bogiem i z ludźmi, to inaczej się przeżywa jego odejście. Mówi się o śmierci, że jest narodzinami dla nieba. Z takich narodzin człowiek wierzący będzie się radował i ta radość jest bardzo głęboka, nie powierzchowna. Inaczej, niestety, przeżywamy śmierć kogoś niepogodzonego z Bogiem. Wtedy rzeczywiście trudno się jest cieszyć, choć zawsze trzeba mieć nadzieję w Bożym miłosierdziu. W.B.: Uczestniczyłem kiedyś w pogrzebie kogoś, kto po pijanemu spowodował wypadek - sam zginął i pozabijał inne osoby. Rzeczywiście, bardzo przygnębiająca uroczystość. Ale byłem też na pogrzebie popularnego kapłana, na którym panowała niezwykle świąteczna atmosfera: uczestnicy w strojach ludowych, ulice wysprzątane i odświętnie udekorowane, po pogrzebie - przyjęcie w szkole. Czas innej perspektywy (O świętowaniu) 93 Dlatego kaznodzieje na Mszach pogrzebowych wspominają zasługi zmarłego. Ten człowiek był coś wart! Pogrzeb to też jest jego święto, choć nie uczestniczy w nim w taki sposób, jak my żywi. Jest takie powiedzenie: „O zmarłych źle się nie mówi" - bardzo stare, jeszcze rzymskie. Po łacinie brzmi: „De mortuis nil nisi bene". Dlaczego źle się nie mówi? Bo naprawdę każdy człowiek jest kimś większym niż jego ziemskie życie. A.S.: Czy wobec tego nasze rozróżnienie świętowania religijnego i świeckiego da się utrzymać? Właściwie wszystkie najważniejsze momenty życia człowieka, które świętujemy - narodziny, wesele, śmierć - mają charakter sakralny. Niektórzy religijnie przeżywają także inne wydarzenia: zdobycie dyplomu, wybudowanie domu. Uczestniczy się w Mszy świętej, zaprasza się księdza, by dom poświęcił. Wierzącemu trudno jest oddzielać to, co sakralne, od tego, co świeckie. Całe jego życie jest sakralne - jest przecież Bożym stworzeniem. Jest taka piosenka: „O Boże codzienny, o Boże obecny w nas...". Zajęci codziennymi obowiązkami, potrzebujemy świąt po to, by od czasu do czasu sobie o tym przypominać. Zauważmy, że także niewierzący potrzebują paraliturgii, by coś szczególnie uroczyście świętować. Przypomnijmy sobie te akademie czy pochody pierwszomajowe w czasach PRL-u. A.S.: Ale występuje też zjawisko przeciwne: laicyzacja świąt religijnych. Dawniej zamiast Świętego Mikołaja był Dziadek Mróz, teraz krasnal w czerwonym ubranku, rzekomo pochodzący z Laponii. NIo i wychodzi z tego kicz. Jeśli symbolikę świąteczną odetnie się od tego wymiaru głębokiego, skierowanego na nieskończoność, to pozostaje banał. Tak naprawdę człowiek w ten sposób sam siebie oszukuje. 94 Od początku do końca A.S.: Jaki sens ma obrzędowość, nierozłącznie związana ze świętowaniem? Człowiek nie tylko jest istotą społeczną czy religijną, ale także teatralną. W obrzędowości chodzi o pokazanie, że przeżywamy coś ważnego, coś niecodziennego. Dlatego na rozpoczęcie obrad parlamentu marszałek stuka laską, dlatego sędziowie w sądach brytyjskich wkładają peruki itd. Prócz tego obrzędowość umożliwia nam aktywne uczestniczenie w uroczystości. Stąd na przykład zwyczaj procesji. AS,: Dzisiaj coraz częściej powstaje napięcie między społecznym wymiarem religijnych świąt a zlaicyzowanym życiem. Pamiętam, że w jakimś amerykańskim mieście władze nie pozwoliły podczas świąt Bożego Narodzenia ustawić na miejskim placu choinki, gdyż potraktowano ją jako symbol religijny. Czym innym jest klerykalizacja, czyli próba zinstytucjonalizowania życia ludzkiego pod egidą administracji kościelnej, a czym innym dostrzeganie sakralnego wymiaru rzeczywistości, o którym przypominają święta. Wielu tego nie rozumie, są wśród nich także księża. W.B.: Aby świętować naprawdę, trzeba zobaczyć świat jako święte miejsce. No, tutaj mnie Pan zaskoczył! Ta uwaga jest bardzo głęboka. A.S.: Czyli kapłan nie jest po to, aby nas, świeckich, pouczać, jak mamy urządzać struktury społeczne, tylko po to, aby nam pomagać świętować? Też trafnie powiedziane. Dodałbym jeszcze, że ksiądz jest także - a może przede wszystkim - po to, aby pomagać ludziom Czas innej perspektywy (O świętowaniu) 95 odnajdywać nadzieję, przekraczać ważne granice: z niewoli do wolności, z grzechu do łaski, z ciemności do światła, ze zwątpienia do wiary, ze śmierci do życia. W.B.: Z reguły my, świeccy, obchodzimy tylko najważniejsze święta religijne. Kalendarz liturgiczny jest jednak dużo bogatszy... To prawda. Dzisiaj jest na przykład wspomnienie św. Teresy od Dzieciątka Jezus, Doktora Kościoła. Gdybym był świeckim, a nie znałbym żadnej Teresy, to nawet bym o tym nie wiedział. Natomiast w odprawianej wspólnie w zakonie liturgii godzin (czyli w modlitwie powszechnie nazywanej brewiarzową) o tym się pamięta. Inne są modlitwy, antyfony, recytuje się hymn o świętym lub świętej, czytane są teksty o tym, kogo się wspomina, albo fragmenty jego dzieł. W pierwszej naszej książce wspominałem, że Pan Bóg uwiódł mnie liturgią. Bardzo sobie to cenię, że w zakonie benedyktyńskim jest wiele obrzędowości. Celebruje się na przykład wspólne posiłki. Czeka się na wszystkich, ojciec Opat wita się z gośćmi. Posiłek rozpoczyna się modlitwą. Potem siadamy, ojciec Opat stuka młoteczkiem, wszyscy wyciągają serwetki. Dopóki nie ma wazy z zupą na stole gości, nikt nie zaczyna jeść itd. Kiedyś jakiś nasz gość się dziwił: to są takie miejsca, gdzie aż tak uroczyście celebruje się obiad w dzień powszedni? W.B.: W kalendarzu liturgicznym wyróżnia się: wspomnienie o jakimś świętym albo błogosławionym, święto oraz uroczystość. Czym te trzy „preteksty" do świętowania się różnią? Dlaczego niektóre maryjne święta są uroczystościami, inne tylko zwykłymi świętami, a czasem w sobotę jest jeszcze tak zwane wspomnienie dowolne Najświętszej Marii Panny? A dlaczego jest dyrektor, wicedyrektor i kierownik, czy generał, pułkownik i major? Kościół wprowadził hierarchię 96 Od początku do końca świąt. Uznał, że niektóre są dla naszego życia religijnego ważniejsze, inne mniej ważne. Dlaczego? Bo istnieje hierarchia tajemnic wiary. Na przykład tajemnice Zmartwychwstania i Wcielenia, obchodzone z oktawami, są dla chrześcijan kluczowe. Dużo bardziej fundamentalne niż tajemnica obcowania świętych, obchodzona we wspomnieniach. Choć teologowie czasem zwracają uwagę, że niektóre tajemnice są za mało liturgicznie „dowartościowane". Na przykład wielka tajemnica Trójcy Przenajświętszej. Ustanawianie świąt kościelnych to także proces historyczny. Być może w przyszłości Kościół w jakiś bardziej wyrazisty sposób podkreśli liturgiczną wagę tej uroczystości. Różnice w randze świąt uzależnione są także od innych przyczyn. Na przykład w kościele pod wezwaniem św. Rocha świętowanie patrona będzie bardziej uroczyste od świętowania Przemienienia Pańskiego czy Trójcy Przenajświętszej; w Sokoło-wie Podlaskim w ten dzień odbywa się wielki odpust. Z kolei w parani Trójcy Przenajświętszej w Prostyni z wielkim przejęciem w uroczystość patronalną wypieka się kozy z ciasta, a w Wielkopolsce na św. Marcina słynne rogaliki. Ustanawianie przez Kościół świąt religijnych związane też było w historii z „chrzczeniem" świąt pogańskich. Wiadomo, że Boże Narodzenie ustanowiono w dzień wielkiego święta pogańskiego Sołis Invicti (słońca niezwyciężonego). Wszystko pasowało, bo w Piśmie świętym jest przecież powiedziane: „Nawiedzi nas Słońce Wschodzące z wysoka" (Łk 1, 78) - czyli Jezus Chrystus. Także dzisiaj Kościół dostosowuje się do świeckich tradycji. Na przykład w dzień 1 Maja ustanowił święto św. Józefa Robotnika. To świadczy o tym, że Kościół chce być zawsze blisko człowieka i przy okazji świąt świeckich dopomóc mu w głębszym przeżywaniu świętowania. A.S.: Rok liturgiczny jest podzielony na trzy okresy: tak zwany okres zwykły, okres świętowania (zwłaszcza oktawy Wielkiej Nocy Czas innej perspektywy (O świętowaniu) 97 i Bożego Narodzenia) oraz okres przygotowania się do świąt (Post i Adwent). Jaki sens ma ten podział? Jest to naturalne. Nie można uroczyście świętować przez cały rok, stąd okres zwykły. Natomiast do najważniejszych świąt należy się solidnie przygotować, stąd Wielki Post i Adwent. W islamie też mamy dłuższy okres postu: ramadan. A.S.: Jaki jest sens ascezy związanej z Postem i Adwentem? Asceza kojarzy się nam z umartwianiem, z czymś smutnym, a przecież czas oczekiwania powinien być radosny. Znów wracamy do tego, że asceza i umartwianie się są traktowane jako coś przykrego. A to zależy dla kogo. Czy treningi sportowe, wielogodzinne ćwiczenia pianistów, próby chórów i sztuk teatralnych są smutne i przykre? Również asceza nie jest celem sama w sobie. Zawiera w sobie radość wolności i do pełnej radości prowadzi. Zastanówmy się, jak od takiej zwykłej, materialnej strony przygotowujemy się na przykład do świąt Bożego Narodzenia. Kupujemy prezenty i nie dajemy ich przecież od razu. Chowamy je, by bliskim sprawić radość w same święta. Przygotowujemy wykwintne potrawy i nie jemy ich od razu, tylko czekamy na Wigilię. Święta wiążą się z większymi wydatkami, więc przed świętami zaciskamy pasa. I jest to normalne. Dlaczego inaczej ma być z przygotowaniem duchowym? Jaki sens ma post, asceza? Pokazuje przede wszystkim to, czy człowiek trzyma siebie w garści, czy potrafi kontrolować swoje potrzeby, czy jakieś rzeczy nie będą mu przeszkadzać w spotkaniu z Bogiem. Asceza chroni nas i pomaga nam uświadomić sobie, jak wielka jest nasza godność. Jesteśmy ważniejsi niż rzeczy, które posiadamy. Nie służy natomiast do takiego egotycznego sprawdzania się: potrafię nie jeść w Wieki Piątek kiełbasy, to znaczy, że jestem duchowo dojrzały. Ta- 98 Od początku do końca kie rozumienie ascezy może wręcz przynosić odwrotne skutki, może prowadzić do religijnej pychy. W ascezie chodzi o coś przeciwnego: czy potrafię wyzwalać się ze swego egoizmu po to, by służyć innym. Nie jest bez znaczenia, że Pan Jezus pościł czterdzieści dni -dał nam w ten sposób wzór. W.B.: Spytam na koniec o trzecie bardzo ważne, przynajmniej w społecznym odbiorze, święto - uroczystość Wszystkich Świętych. Z punktu widzenia teologii są ważniejsze tajemnice do rozważania, na przykład Zesłanie Ducha Świętego. A jednak dzień Wszystkich Świętych świętuje (w różny sposób) blisko sto procent Polaków. Z czego to wynika? Więź ze zmarłymi jest właściwie więzią religijną. Antropologowie znajdują groby jakichś naszych dalekich przodków, świadczące o tym, że były to istoty religijne, chociaż jeszcze bardzo prymitywne. Już wtedy istniała świadomość, że człowiek różni się od reszty przyrody. To jest jakoś bardzo pierwotnie w nas wpisane. Zauważmy, jak głęboko nas oburza profanowanie cmentarzy. I to obojętnie, czy jesteśmy chrześcijanami czy nie. Społeczne potępienie takich czynów jest bardzo duże. Co ciekawe, ta pamięć o zmarłych nie nasila się tylko podczas uroczystości Wszystkich Świętych i w Dniu Zadusznym. Na naszym tynieckim cmentarzu po wielkanocnej rezurekcji pali się prawie tyle samo lampek, co 1 listopada. W dniu Zmartwychwstania zapala się świeczkę na grobach bliskich, co ma być znakiem, że i oni zmartwychwstaną. Ludzie tak to rozumieją i jest to rozumienie teologicznie głębokie, choć sam gest jest czyniony w prostocie wiary. ILE WART JEST CZŁOWIEK? (O ubóstwie i zamożności) W.B.: Czy Ojciec jest ubogi? Składał Ojciec ślub ubóstwa... Ubóstwo klasztorne polega na tym, że mój styl życia i to, czego używam, zależy w całości od przełożonego. Gdy zajdzie potrzeba, przełożony może wyrazić zgodę, żebym na przykład kupił sobie bilet na samolot, o czym człowiek prawdziwie ubogi nie może nawet marzyć. Z drugiej strony, biedak nie rozlicza się z każdego grosza tak jak ja, a jeżeli już coś ma, to jest to jego własność, a nie wspólna. Trudno byłoby mi te dwa rodzaje ubóstwa porównywać, jednak dla psychiki ludzkiej trudniejszy jest chyba taki rodzaj zależności, kiedy o wszystko trzeba prosić i z wszystkiego się wyliczać. Ale moje ubóstwo jest moim wy borem. Skądinąd w samej formule naszych ślubów nie ma mowy o ubóstwie, a jedynie o zmianie obyczajów. Benedyktyni przyjęli inne rozwiązanie niż na przykład franciszkanie, których ideałem było jak najmniej posiadać. U nas od początku było tak, że klasztor miał określone dobra, nieraz wcale niemałe, natomiast poszczególny mnich mógł tylko w ograniczonym stopniu korzystać z tego, co wspólne, niczego nie nazywając swoim. W.B.: Czy takie ubóstwo z wyboru nie jest ucieczką od problemów, z którymi muszą się zmagać ci, co żyją „w świecie"? 100 Od początku do końca Często przysłuchuję się, o czym ludzie rozmawiają w autobusie czy pociągu. Większość rozmów dotyczy albo zdrowia, albo pieniędzy, cen, tego, co się ma i co jeszcze chciałoby się mieć. To są czasem bardzo ważne sprawy, ale gdybym tylko nimi zaprzątał sobie głowę, zabrakłoby czasu dla Boga. Oczywiście i my musimy w jakimś zakresie troszczyć się o to, co doczesne. Mamy szafarza, który zarządza pieniędzmi, mamy małe gospodarstwo, mamy dyżury w kuchni. Mnich musi jednak przede wszystkim być „zajęty" Bogiem. Myślę, że i żyjąc w świecie można trochę „zwolnić tempo". Nie jest przecież tak, że tylko mnich ma żyć kontempla-cyjnie. Człowiek wpędza się w pułapkę: przelicza na pieniądze swój czas, swoje siły, nie zastanawiając się nad tym, jaki to wszystko ma sens. Pewnego prałata w USA ktoś zagadnął w czasie bankietu: „Nie wiem, czy ksiądz zdaje sobie sprawę, pomiędzy iloma milionami siedzi? Z jednej strony -14 milionów dolarów! Z drugiej - 10 milionów!". Nie ludzie, tylko miliony! Ten sam prałat miał plik akcji jakiejś niewiele znaczącej firmy. Nieoczekiwany skok na giełdzie sprawił, że z dnia na dzień bardzo się wzbogacił. Natychmiast zadzwonił do swego adwokata i zapytał: „Panie mecenasie, to ile ja teraz jestem wart?", [śmiech] Nasze ubóstwo ma być przede wszystkim świadectwem, że można inaczej. I że jest Ktoś, z miłości do kogo warto wielu rzeczy się wyrzec. W.B.: A na tle ubóstwa, z jakim się Ojciec styka, jak oceniłby Ojciec warunki życia w klasztorze. Chodząc po kolędzie czy w odwiedziny, widzę, że zdecydowana większość ludzi mieszka lepiej niż my. Powiedziałbym, że żyjemy na średnim poziomie, choć bliżej nam do tych, którym nie starcza, niż do tych, którym zbywa. Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 101 W.B.: Zatem, co to jest ubóstwo? Mieć tyle, ile niezbędnie potrzeba? Potrzeby przecież mogą być różne, a niezbędność to też rzecz względna. Nie tak bardzo. Niezbędne jest to, co utrzymuje mnie przy życiu, zapewnia jakie takie zdrowie, pozwala wykonać powierzoną pracę. Jeśli chodzi o ubóstwo klasztorne, to sprawa jest dość prosta: polega ono na nieposiadaniu rzeczy zbytecznych, ograniczaniu się - na ile to możliwe - w używaniu rzeczy niezbędnych oraz opanowaniu pragnienia posiadania. Był kiedyś taki zwyczaj, że w czasie rekolekcji robiło się w celi przegląd swoich rzeczy: czy przypadkiem nie ma wśród nich czegoś, co nie jest koniecznie potrzebne. Taką rzecz zanosiło się potem w wyznaczone miejsce i mnisi odpowiedzialni za sprawy materialne klasztoru decydowali, co stanie się z nią dalej. A jeśli chodzi o ubóstwo niepochodzące z wyboru? Tu są możliwe różne miary. Ogólnie rzecz biorąc, człowiek ubogi to taki, któremu to, co ma, z trudem wystarcza na godne życie. W.B.: Po co są te zewnętrzne oznaki ubóstwa - skromny ubiór, proste jedzenie, proste sprzęty? Spotykam zakonników, którzy z tego zrezygnowali: noszą eleganckie marynarki, używają telefonów komórkowych. Wszystko zależy od tego, pod jaką regułą żyją, wśród kogo pracują i czym się zajmują. Nie wyobrażam sobie na przykład, żeby matka Teresa i jej siostry ubierały się inaczej niż w skromne sari. Nasi bracia z klasztoru w Indiach chodzili na bosaka. No bo jak stanąć jako ubogi mnich w sandałach przed biednym, którego nie stać nawet na najlichsze obuwie? Ubóstwo z wyborujest wyrazem solidarności z tymi, którzy mają niewiele. Nieraz na ulicy podchodzi do mnie bezdomny, żebrzący, a ja nie mam przy sobie ani grosza. „Widzi pan, ja sam zbieram" - mówię żartem. Albo: „No niech pan popatrzy, jak 102 Od początku do końca ja wyglądam?" - zwłaszcza do tych, których wygląd zewnętrzny jest o wiele bardziej zażywny od mojej chuderlawej postury. Uśmiechnie się, kiwnie głową. A ja w środku czuję ból, bo nie mogę mu pomóc. W.B.: Gdzie są granice takiego ubóstwa? Są granice, które wyznacza rozsądek. Chrystus nosił tunikę, o którą warto było rzucać losy, a to znaczy, że nie była z byle jakiego materiału. My tak samo: nie kupujemy na habity najtańszego sukna, bo wtedy szybko by się zużyły i po roku, dwóch trzeba by zamawiać nowe. Staramy się żyć ubogo, ale nie „dziadować". Najważniejsza granica przebiega jednak w sumieniu konkretnego człowieka. Kiedy byłem w seminarium siedleckim, pytaliśmy biskupa Świrskiego, czy to prawda, że kardynał Sapieha, który mieszka w pałacu i na uroczyste okazje ubiera się w purpurę, sam prawie nic nie ma. „Jak to prawie?!" -oburzył się biskup. „On nic nie ma!" Sam biskup Świrski też żył bardzo skromnie. Kiedyś do kurii przyszła kobieta, którą wraz z dziećmi wyrzucono na bruk. Dano znać biskupom. Wysłuchał i mówi: „Nu, jeśli tak, trzeba ich do mojego salonu przyjąć". Powiedział to szczerze, z pełnym przekonaniem - i zaraz jakiś kąt na mieście dla tej rodziny się znalazł. Bo poza biskupem nikt nie wyobrażał sobie, żeby w kurii mogli zamieszkać bezdomni, [śmiech] W.B.: Czy ubóstwo daje radość? Czy spotkał Ojciec - także poza klasztorem - kogoś, kto byłby ubogi i cieszył się z tego powodu? Poznałem na przykład małżonków, którzy świadomie podjęli decyzję, że przyjmą gorzej płatną pracę, ale taką, która pozwoli im więcej czasu spędzać z dziećmi. Wybrali życie może nie ubogie, ale na pewno skromniejsze - w imię większej war- Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 103 tości, jaką jest dobro dzieci. Na ogół jednak nie spotykam zbyt wielu osób wolnych od pragnienia posiadania czy nieprzy-wiązanych do tego, co mają. Przeważa nawet małe rozgoryczenie: przydałoby się jeszcze to czy tamto, ale nas już na to nie stać. W.B.: Człowiek, któremu jako tako się powodzi, kupuje samochód, komputer, w końcu mieszkanie. Urządza je, wyposaża, ale marzy jeszcze o własnym domu... Kiedy trzeba powiedzieć sobie: „Stop! Wyhamuj, zobacz, ilu jest takich, którzy nie mają nawet tego"?. Dla jednego taką granicą, na której uda mu się zatrzymać, będzie własny dom lub zabezpieczenie dzieci na przyszłość. Dla innego samo to, że ma gdzie spać i co jeść, będzie wy starczającym powodem, żeby dzielić się z uboższymi. Jeszcze innemu wystarczy, jeśli zaoszczędzi tyle, by przeżyć następny rok. My w Tyńcu tak właśnie żyjemy. Przyjeżdżają do nas mnisi z zagranicy, przekonani, że tak jak większość klasztorów na Zachodzie mamy w banku zabezpieczone środki na co najmniej trzy lata. A nasze zabezpieczenie to głównie zapewnienie odpowiedniej sumy na opał na następną zimę. W.B.: Dlaczego jednak nam, ludziom „ze świata", tak trudno wybrać ubóstwo? Przecież Ewangelia wszystkich wzywa do radykalizmu. Jest jasno powiedziane: „ (Kto) nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem" (Łk 14, 33). No to ilu tych uczniów ma Jezus? Trudno byłoby mi odpowiedzieć wprost na Pana pytanie, ale to rzeczywiście słaby punkt naszego chrześcijaństwa: właśnie w tej kwestii najłatwiej idziemy na kompromis. Mówimy na przykład: „Nieważne, co się posiada, ważne, jak się posiada". Szukamy rozmaitych sposobów, żeby usprawiedliwić nasze przywiązanie do rzeczy. I te usprawiedliwienia bardzo często 104 Od początku do końca mają sens, tyle że nie sięgają istoty sprawy. A istota sprawy jest właśnie taka: „Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko [czyli dobra doczesne] będzie wam dodane" (Mt 6,33). Warto wiedzieć, że „wyrzeka się" w przywołanym fragmencie znaczy dokładnie: „gotów jest się wyrzec". To, czy człowiek jest naprawdę gotowy do wyrzeczenia się wszystkiego, pokazują najlepiej sytuacje graniczne. Przypominam sobie relację o tym, jak franciszkanie musieli w czasie wojny opuścić Niepokalanów, ten wielki i prężny ośrodek, który kosztował ich tyle wysiłku i pieniędzy. Nie było lamentów, utyskiwania, bracia i ojcowie spokojnie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i stanęli w szeregu. Podobnie wielu ludzi, którzy opuszczali palącą się po powstaniu Warszawę. Byli tacy, którzy się załamy wali, wpadali w obłęd, popełniali samobójstwa, ale wielu przyjęło swój los ze spokojem... Kiedy człowiek uświadomi sobie, że jest na tej ziemi tylko przechodniem, zupełnie inaczej patrzy na to, co zgromadził i co się z tym stanie. Ostatecznie każdy z nas umrze jako ubogi: w jednej chwili zostawi wszystko, do czego był przywiązany. W.B.: Jest coś zastanawiającego w tym, jak wielu ludzi - wierzących i niewierzących, zamożnych i mniej zamożnych - domaga się od Kościoła, a szczególnie od duchownych, świadectwa ubóstwa. Czy to „obsesja czasów bogacenia się" (jak się ktoś wyraził), efekt propagandy, czy też może jest w tym jakaś głęboka religijna intuicja? Myślę, że zdecydowanie to ostatnie. Ludzie, nawet jeżeli z różnych powodów nie prowadzą życia religijnego, wciąż traktują Kościół jako znak. I troszczą się o czytelność tego znaku. Wiedzą, że Kościół ma świadczyć o Jezusie ubogim. Może sami nie bardzo takiego Jezusa chcą ani do ubóstwa się nie garną, ale potrafią wyczuć, kiedy „coś nie gra". Inna sprawa, że cza- Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 105 sem zapomina się o tym, iż ksiądz naprawdę musi zbierać składkę, przypominać o ofiarach na utrzymanie kościoła, cmentarza, seminarium, i tak dalej. Nie zawsze lubi to robić i dlatego nie zawsze robi to zręcznie - ale taka już nasza uroda. W.B.: Przypominam sobie hasło: „Ubogi jest w sercu Kościoła". Czy to tylko hasło, czy tak rzeczywiście jest? Bo czasem mam wrażenie, jakby, owszem, był w sercu Caritas, ale Kościoła jako całości to już nie bardzo. Pytanie zatem: gdzie jest sama Caritas? To już nie jest tylko problem nas, duchownych. W homilii wygłoszonej w Ełku w 1999 roku Papież wzywał: „Nie zatwardzajmy serc, gdy słyszymy »krzyk biednych«". Nie zwracał się przecież tylko do tych, którzy są „oddelegowani" do pracy charytatywnej. „Jesteśmy wzywani przez Chrystusa" - mówił. „Wciąż jesteśmy wzywani. Każdy na inny sposób. Na różnych bowiem miejscach cierpi człowiek i woła o człowieka". To są słowa skierowane do każdego z nas. Jest oczywiście takie zagrożenie, że się z Caritas uczyni rodzaj „wentyla bezpieczeństwa", że się ją będzie traktować jak „urząd do spraw ludzi potrzebujących" - i w ten sposób uśpi się swoje sumienie. Sądzę, że jeżeli ktoś jest nieczuły na potrzeby innych, to zawsze znajdzie sobie wytłumaczenie, które mu pozwoli spokojnie spać. Proszę zwrócić uwagę, o czym mówi Papież: Chrystus nie nakazuje, nie zmusza, tylko - wzywa. W.B.: I ma Ojciec wrażenie, że tu akurat głos Papieża jest słuchany? Oblicza się, że w Polsce w absolutnej biedzie żyje dwa miliony ludzi. Tysiące dzieci kładą się spać głodne... O ile wiem, nie ma dziś w naszym kraju parafii, w której w jakiejś formie nie świadczono by pomocy potrzebującym. Są parafie, które organizują kolonie dla dzieci z najbiedniejszych 106 Od początku do końca rodzin. Pewien proboszcz wybudował hotelik z dużą salą i zapleczem do urządzania przyjęć. Studentki opiekują się tym budynkiem w zamian za mieszkanie, a dochód z wesel przeznaczany jest właśnie na takie kolonie. Sala jest zarezerwowana już na pół roku naprzód, a za uzyskane pieniądze ponad setka dzieci może latem wyjechać na wypoczynek! W tej samej parafii wierni pomogli zrealizować pragnienie proboszcza, by założyć małą stadninę. Prowadzi się tam hipo-terapię dla tych, którzy jej potrzebują. Przy wielu parafiach -szczególnie miejskich - działają poradnie dla bezrobotnych, grupy charytatywne, stołówki dla ubogich. Organizuje się kiermasze, konkursy, zbiórki - żeby kupić dzieciom podręczniki albo przygotować paczki świąteczne. Urządza się wigilie dla osób samotnych i bezdomnych. Zawsze można powiedzieć, że jest tego za mało, ale nie sposób udawać, że tego nie ma. Rolą Kościoła jest kształtować sumienia wrażliwe na ten wymiar, a nie rozwiązywać problemy, które z natury przynależą państwu. Mimo to Kościół - tak jak i inne organizacje - łata dziury, których państwo nie umie czy nie stara się załatać. Ale w pierwszym rzędzie powinien zajmować się formacją, żeby nie brakowało miłosiernych Samarytan, i podtrzymywaniem na duchu tych, którzy są w trudnej sytuacji - nieważne, czy z własnej winy, czy nie. W.B.: Brat Moris, w książce zatytułowanej Za Jezusem z Nazaretu, wspomina, że w młodości mieszkał w slumsach Maroka. Razem z innymi braćmi odwiedzali pewną bardzo biedną rodzinę z sąsiedztwa. „Sąsiadka przyjmowała nas w pokoju, który był jedyną izbą mieszkalną dla całej rodziny. Abyśmy mogli usiąść -oczywiście na ziemi - rozścielała swój duży welon, jedyny przedmiot, który miała, czysty i ładny, a który wkładała, chcąc wyjść do miasta". Ta kobieta przeżywała ubóstwo z wielką godnością, jako nadprzyrodzony dar. Co zrobić, by ubóstwo nie przygniotło człowieka? Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 107 Czasem mam wrażenie, że bardziej przygnieceni swoim niedostatkiem są ci, którzy coś tam mają, ale chcą mieć więcej, niż tacy, którzy nie mają nic. Jednak wielu ludzi naprawdę cierpi: jedni - kiedy widzą, że ich dzieci nie dojadają, inni - bo nie mają nadziei na wyrwanie się z biedy. Człowiek czuje się upokorzony swoim ubóstwem, wstydzi się go. Z tego powodu ci naprawdę ubodzy niechętnie się do ubóstwa przyznają. Cierpią w milczeniu. Cierpienie to bywa tak wielkie i tak trudne do zniesienia, że może prowadzić do zamykania się w sobie, uciekania od kontaktów z ludźmi, a nawet do samobójstwa czy zabójstwa. Wiara może pomóc człowiekowi w odbudowaniu poczucia własnej wartości. Ale to długi proces. Dziś człowiek - nawet wierzący - bardzo często mierzy swoją wartość tym, co ma... W.B.: ...a ma nie tylko lodówkę czy samochód, ale także „ma" Boga. Właśnie. Z góry przeznacza dla Boga określone miejsce w swoim życiu - tak, żeby pasował do reszty, żeby nie przeszkadzał. A Bóg najczęściej „nie pasuje" i „przeszkadza". Podobnie jak ubogi, kiedy zaczepia i prosi o pomoc. Bóg „przeszkadza", bo, paradoksalnie, chce dać człowiekowi pokój. Człowiek, który swoją wartość mierzy w rzeczach - wszystko jedno, czy jest bogaty czy biedny - nigdy pokoju nie zazna. Pokój płynie z wolności. W.B.: A ubóstwo daje wolność? To, które jest rezultatem wyboru, na pewno tak. W ubóstwie klasztornym bardzo ważne jest właśnie to, że „nie muszę". Nie muszę kupić dzisiejszej gazety, kiedy jestem na mieście; przeczytam tę, która będzie wyłożona w klasztornej czytelni. Nie muszę fundować sobie loda, kiedy jest gorąco; kupię na podróż dwa precle i to wystarczy. Nie muszę oglądać telewizji, zaliczać kolejnych wydarzeń artystycznych. Niczego nie muszę! W każ- 108 Od początku do końca dej chwili -jeśli tylko przełożeni tego zażądają - mogę zostawić moje łóżko, moją celę i przenieść się w inne miejsce. Czytałem kiedyś wspomnienia anglikańskiego duchownego, który wiele lat spędził jako misjonarz w Afryce. Mieszkał między innymi w wiosce, której wodzem była kobieta. Ta ko-bieta-wódz chodziła zupełnie nago, co trochę go krępowało. Zapytał ją, dlaczego nic na siebie nie wkłada. Odpowiedziała zdziwiona: jakże to? Wódz miałby się osłaniać przed zimnem, przed deszczem, przed skaleczeniami? Dopiero nic na sobie nie mając, czuła się silna i wolna. Z ubóstwem, kiedy sieje wybierze, jest podobnie. Wspomniana matka Teresa mówiła, że potrzebne jest apostolstwo bogatych, i myślała o tym, żeby zakładać domy w zamożnych dzielnicach. Dlaczego? Bo człowiek uplatany w rzeczy w głębi ducha także bardzo cierpi. AS.: Chciałbym być wolny od rzeczy, ale przecież mam rodzinę, mam pracę. Żeby wypełniać swoje obowiązki, muszę się od rozmaitych rzeczy uzależniać. Myślę, że sumienie -jeśli tylko pozwolić mu mówić - na pewno powie, czy jest się już uzależnionym, czy po prostu ma się to czy tamto. Idę ulicą, ja, pan po siedemdziesiątce, i stale wyprzedzani młodych ludzi. Dlaczego? Bo oni oglądają się na wystawy, zatrzymują, coś sobie pokazują palcami. „Ja choruję na takie buty" - mówi dziewczyna do dziewczyny. No, a ja na to nie choruję... Wiele rzeczy jest nam zwyczajnie potrzebnych. Ale jeśli ktoś, kto właśnie kupił dobry samochód, staje przed salonem i zaczyna się zastanawiać, czy nie trzeba było kupić o klasę lepszego - to znak, że do uzależnienia niedaleko. Chociaż i tu sprawa nieraz się komplikuje. Poznałem kiedyś dentystę, dobrego fachowca, do którego przychodziło niewielu pacjentów. Kolega poradził mu, żeby sprzedał poloneza i kupił „coś lepszego". Dentysta tak zro- Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 109 bił i od tej pory drzwi jego gabinetu się nie zamykały. Okazało się, że dla ludzi istnieje prosta zależność: marne auto - marny specjalista (słabo zarabia, bo nikt do niego nie chce chodzić). Podobnie bywa w przypadku proboszczów. Jednych kole w oczy, że proboszcz odjeżdża spod plebanii BMW, a dla innych jest to powód do dumy. Bogaty - znaczy, że zaradny. W.B.: Przypomniała mi się opowieść o pewnym proboszczu, który budował kościół w małej wiosce. Przez jakiś czas, dopóki nie ukończono wnętrza, Najświętszy Sakrament przechowywał w garażu obok plebanii (Msze odprawiano na zewnątrz). W końcu kościół był już prawie gotów i którejś niedzieli na sumie proboszcz oznajmił: „Spotkała mnie wielka łaska za to, że Pan Jezus miał tutaj schronienie: w garażu stoi teraz volvo!".. [śmiech] I znów pytanie: ilu ludzi w ten sposób zgorszył, a ilu uznało to za normalne? Bo gdyby tylko było ich stać, sami chętnie by się do takiego volvo przesiedli... Zastanawiam się jednak, czy w takiej sytuacji, jak nasza, kapłan w volvo może być „ojcem" ubogich - do czego wzywał Ojciec święty w książce Dar i tajemnica? Kodeks Prawa Kanonicznego mówi w kanonie 282, paragraf 2: „Z dóbr, które im (duchownym) przypadły z racji wykonywania kościelnego urzędu, to, co im zbywa po zapewnieniu godziwego utrzymania i wypełnieniu wszystkich obowiązków własnego stanu, niech zechcą przeznaczyć na dobro Kościoła i dzieła miłości". W.B.: Znam księdza, który specjalnie kupił większe auto z dużym bagażnikiem, żeby wozić wózki inwalidzkie - bo jeździ na obozy z niepełnosprawnymi. Weźmy inny przykład: ktoś całą nadwyżkę przeznacza na podróże. Je skromnie, ubiera się skromnie, za to chętnie zwiedza obce kraje, zgodnie z zasadą, że „cymbał, co się po świecie 110 Od początku do końca przedyndał, nad cymbałem góruje, co nie podróżuje", [śmiech] Można by powiedzieć, że właściwie trwoni czas i pieniądze. Ale można popatrzeć na to inaczej: dzięki takim jak on ludzie w biedniejszych krajach mają szansę na niewielką choćby poprawę swego losu. Gdyby wszyscy nagle przestali podróżować, wiele osób straciłoby środki do życia. Proszę pamiętać, że cokolwiek byśmy na ten temat myśleli, należymy do zamożniejszej części świata! W.B.: No właśnie. Z ekonomicznego punktu widzenia człowiek, który ogranicza swoje potrzeby, niewiele znaczy. Napędza gospodarkę ten, co dużo kupuje, dużo jeździ, korzysta z usług innych, daje innym pracę. Słowem: im bardziej uzależniony, tym lepiej. Niekoniecznie. Człowiek, który wydaje pieniądze nierozsądnie, zaciąga kredyty, których nie jest w stanie spłacić, rujnuje swoje zdrowie, jedząc bez opamiętania i korzystając z rozmaitych używek, na dłuższą metę okazuje się dla gospodarki ciężarem. Natomiast człowiek, który potrafi sobie wielu rzeczy odmówić, jest takim „stabilizatorem": może niewiele wydaje, ale też niewiele kosztuje. A bywa, że wspiera słabszych od siebie, odciążając w ten sposób państwo. Ileż ja znam takich sytuacji, kiedy ktoś połowę mizernej renty potrafi z radością oddać biedniejszym! Myślę, że sens ma tylko takie ekonomiczne myślenie, które na pierwszym miejscu stawia dobro całego człowieka. Kiedy sukces ekonomicznyjest okupiony dramatem osobistym i dramatem tych, których po drodze „stratowano", rychło okazuje się on tylko połowicznym sukcesem. Ekonomia wymaga uczciwości, także - uczciwości względem samego siebie. W.B.: Co by Ojciec powiedział młodemu bezrobotnemu - człowiekowi po średniej szkole, w miarę zdolnemu, w miarę solidnemu, który nie może znaleźć pracy? Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 111 Najpierw chyba podzieliłbym jego bezradność... Potem powiedziałbym: łap taką pracę, jaka się nadarzy! Żadną nie pogardzaj, bo - o ile nie robisz czegoś niemoralnego - żadna nie jest poniżej twojej godności. Jeżeli pracodawca da ci mizerną pensję albo jeżeli cię oszuka przy wypłacie, to ucierpi na tym jego godność, nie twoja. Rób to, co robisz, jak najsolidniej. Jeżeli on cię nie doceni, może kto inny to zauważy. A jeżeli naprawdę nic nie znajdziesz, spróbuj zebrać kilku, którzy są w takiej samej sytuacji. Stwórzcie „związek zawodowy bezrobotnych"; może razem łatwiej znajdziecie wyjście. Wierzącemu powiedziałbym: módl się o dobrą pracę, ufaj Bogu, nie załamuj rąk. W.B.: Kiedyś podczas Mszy u dominikanów w Krakowie, ksiądz przeczytał ogłoszenie przyniesione do zakrystii: „Zaopiekuję się samotną, chorą osobą, w zamian za pracę dla syna". Zrobiło to ogromne wrażenie: zabrzmiało jak głos rozpaczy. Nie powiedziałbym, że to głos rozpaczy. Raczej - obudzonej ludzkiej godności. „Nie chcę jałmużny - chcę czegoś za coś". W.B.: Zapytam inaczej: czy bezrobocie to problem tylko ekonomicz-no-społeczny, czy także duszpasterski? Jak najbardziej duszpasterski! Bezrobocie ma przecież - wśród wielu innych - także wymiar moralny. Są przyczyny bezrobocia, na które nie mamy wielkiego wpływu: tak się złożyło, że transformacja gospodarcza nałożyła się w Polsce na rewolucję technologiczną, którą Zachód przechodził spokojnie przez kilkadziesiąt lat. Rewolucja w technologii pociąga za sobą masowe zwolnienia, bo do wytworzenia tej samej ilości rzeczy potrzeba znacznie mniej ludzi. Ale są też przyczyny moralne. Jest coś głęboko niesprawiedliwego w sposobie, w jaki obecnie budujemy Polskę. Pozwoliliśmy, żeby część ludzi, nie ma- 112 Od początku do końca Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 113 jąc szczególnych kompetencji, ajedynie „układy", bardzo się wzbogaciła, podczas gdy wielu innych - w tym wykształconych, inteligentnych - nie może rozwinąć swoich umiejętności. Ta ulgowa taryfa dla pazerności jest bardzo szkodliwa. Podobnie jak szkodliwe jest to, że tylu młodych już na starcie styka się z cynizmem, korupcją, wykorzystywaniem. Skutki tej sytuacji będziemy odczuwać długo. Cokolwiek byśmy powiedzieli o jakości naszego świadectwa, Kościół wciąż stara się być nauczycielem sprawiedliwości i prawdy. Tymczasem ludzie z sumieniami ukształtowanymi mniej lub bardziej w tym duchu idą w życie i od razu rozbijają sobie głowy. I to jest ogromnie demoralizujące. W.B.: Nie przygnębia to Ojca? Przygnębia? Nie. Ale smuci. Wiem, że Bóg znajdzie wyjście z tej sytuacji. Ale wiem też, że wielu ludzi wyjdzie z niej poranionych. W.B.: Co w takim razie powiedziałby Ojciec komuś, kto właśnie zarobił pierwszy milion? To zależy, czy zarobił go uczciwie, czy nie. Przychodzą do nas nieraz ludzie, którzy prowadzą jakąś działalność gospodarczą, i mówią: „Nas nie stać na uczciwość". Padają konkretne argumenty: „Państwo też bywa w stosunku do nas nieuczciwe, przepisy zbyt często się zmieniają, obciążenia rosną, musielibyśmy zwalniać ludzi, pieniądze z podatków są marnotrawione" - i tak dalej. Co im odpowiedzieć? Mimo wszystko namawiamy ich, by nie rezygnowali z uczciwości. Ale dylemat pozostaje. Do jednego ze znajomych duszpasterzy przyszedł z kolei człowiek, któremu się powiodło. „Niech mnie ksiądz ratuje! Ta złota krew, która płynie w moich żyłach, ona mnie wypala!" Ten człowiek nie umiał sobie powiedzieć: dość! Stale chciał więcej i więcej, mimo że to „więcej" nie dawało mu już radości. Ale takie przypadki opamiętania są rzadkie. W.B.: Może tacy ludzie nie przychodzą po radę, bo z góry wiedzą, co usłyszą: wezwanie do umiarkowania, do hojności, do podzielenia się z innymi? Kościół nie ma tu osobnego orędzia dla bogatych: do hojności wzywa wszystkich. „Nie odwracaj twarzy od żadnego biedaka, a nie odwróci się od ciebie oblicze Boga" - czytamy w Księdze Tobiasza. „Będziesz miał mało - daj mniej, ale nie wzbraniaj się dawać jałmużny nawet z małego!" (Tb 4, 7-8). Pismo święte powiada też: „Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość" (1 Tm 6, 10). A więc nie samo posiadanie, lecz nadmiernie rozbudzone pragnienie. I biedny może być chciwy, tylko na przykład nie dość odważny czy nie dość zaradny, żeby sięgnąć po coś, czego pragnie. Chrystus nie potępia bogactwa, zauważa tylko -jakże realistycznie! - że bogatemu trudno będzie wejść do Królestwa. Nie mówi jednak, że to niemożliwe. Oczywiście, dla kogoś, kto chciałby iść za Chrystusem tak „na całego", do samego końca, własna zamożność będzie poważnym problemem. Trzeba tu ufać swojemu sumieniu: tym, co się ma, można dzielić się na wiele sposobów. W.B.: Zaraz przypomina się ewangeliczna opowieść o spotkaniu Chrystusa z bogatym młodzieńcem. W gruncie rzeczy bardzo smutna: młodzieniec odszedł, „miał bowiem wiele posiadłości" (Mt 19, 22). A przecież pytał o życie wieczne... Ten młodzieniec jest w każdym z nas. Przychodzimy do Chrystusa, pytamy, co robić, On przygląda się nam z miłością i odpowiada. Ale my tej odpowiedzi nie przyjmujemy, z ciężkim sercem wracamy do naszego życia, bojąc się zmiany. 114 Od początku do końca W.B.: Są wśród ogłoszonych świętymi ludzie różnych stanów i zawodów, ale biznesmena nie ma żadnego. Trzeba by dobrze poszukać... Ale chyba rzeczywiście nie ma. No bo czy sama umiejętność pomnażania pieniędzy może być argumentem za świętością? Jest natomiast sporo ludzi dość zamożnych, którzy potrafili „ubogo posiadać". Jak święta królowa Jadwiga na przykład. Jak potomkowie wielkich i bogatych rodów, którzy fortunę przodków przeznaczali na dobre dzieła. W.B.: Może jednak rację mają ci, którzy mówią, że z natury jesteśmy egoistami, a przykazanie „miłuj bliźniego" jest pogwałceniem tej naszej natury? Kiedy dobrze pogrzebać w duszy człowieka, który postępuje egoistycznie, to okazuje się, że on przede wszystkim siebie samego nie kocha. Dlatego pełne przykazanie miłości brzmi: „Będziesz miłował bliźniego jak siebie samego" (Kpł 19, 18). A Jezus jeszcze je uzupełnił; „Abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem" (J 13, 34). Na czym polega Jego miłość, wiemy: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich" (J 15, 13). Cały czas wracamy tu do poczucia własnej wartości. Najbiedniejszy jest ten, który nie ma siebie, który - inaczej mówiąc - siebie samego rtaa za nic. Człowiek może mieć szczęście, ale nie b y ć szczęśliwym. Szczęście nie przenika jego istoty, nie cieszy go własne istnienie. Wtedy jest trochę tak, jakby marny obraz oprawić w kapiące złotem ramy. Ramy, owszem, robią wrażenie, ale na obraz przykro patrzeć. W takim człowieku xńt ma wówczas ani dumy, ani pokory. Jest takie powiedzenie: „Duma bez pokory to pycha, a pokora bez dumy to podłość". Ktoś, kto nie kocha siebie, nie widzi powodu, dla którego rrriaiby liczyć się z innymi. Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) 115 W.B.: Jaki zatem byłby ideał umiarkowanego życia dla każdego? Mieć tyle, ile potrzeba, może nawet troszkę więcej, ale być ubogim duchem. Posiadać tak, „jak by się nie posiadało" (por. 1 Kor 7, 30). Posiadać ze względu na Boga. W.B.: I chcieć spotkać Boga w ubogim? O tak! Niektórzy księża, kiedy idą na spotkanie z dziećmi, mają kieszenie pełne cukierków. Ja nie mam. Dla zasady. Zamiast cukierka muszę im wtedy dać siebie: zagadać, przytulić, nawet przyklęknąć. Czasem, żeby do dziecka dorosnąć, trzeba uklęknąć. I z ubogim tak samo. Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 117 POMIESZANE DROGOWSKAZY (O szczęściu) A.S.: W świetle tego, co mówiliśmy o ubóstwie i bogactwie, spróbujmy zastanowić się, co to znaczy być szczęśliwym? Najogólniej w pojęciu szczęścia wyróżnić można dwa elementy: szczęście bycia i szczęście posiadania. W tym pierwszym rozumieniu szczęścia fakt, zejestem, jest czymś wielkim, czymś „szczęściorodnym". Im bardziej pogłębiam rozumienie swojego ja, tym bardziej samo moje bycie jest dla mnie jakimś szczęściem. Takiego szczęścia doświadcza się, realizując siebie w zmaganiu z zadaniami, które napotykamy. Szczęście posiadania jest czymś trochę innym. Jestem szczęśliwy, bo mam pieniądze, mam władzę, czyjąś miłość, mam przeżycia - na przykład z podróży czy ze spotkania kogoś, itd. Można powiedzieć, że są to szczęścia partykularne, dla człowieka bardzo ważne, ale jednocześnie niestanowiące o całokształcie szczęścia. Choć trzeba zauważyć także i to, że im te posiadane dobra są wyższego rodzaju - na przykład związane z relacjami osobowymi - tym silniej wpływają na nasze bycie. Takjest chociażby z miłością, nad którą oboje małżonkowie wspólnie przez lata pracują. Jeśli szczęście posiadania będzie się pogłębiało o szczęście bycia, to rzeczywiście prawdziwe będzie wy znanie: jestem szczęśliwy. W.B.: Czy Ojciec często spotyka ludzi szczęśliwych? Ciekawe, że rzadko słyszę, by ktoś przyznawał, że jest szczęśliwy. Częściej można usłyszeć: jestem zadowolony, powiodło mi się, jest mi dobrze itp. Widocznie boimy się mówić o swoim szczęściu. AS.; W potocznym rozumieniu szczęście to: wygrana w totolotka, dobra praca, zdrowie, pozycja społeczna, ale także udane życie rodzinne (tę odpowiedź - co ciekawe - w różnych ankietach często daje młodzież). Czyli przewaga „posiadania" nad „byciem". Jest to zrozumiałe. Do „bycia" trzeba dojrzewać. Poza tym nikt nie powie Panu, co to znaczy być Arturem Sporniakiem. Do tego musi pan sam dochodzić. A.S.: Czy posiadanie pomaga, czy przeszkadza być? Wiele zależy od siły charakteru człowieka. Jeśli wy graną w totolotka potrafię użyć nie tylko dla jakichś egoistycznych celów, ale także dla dobra innych, to można mówić o szczęściu. Ale tak dużo nagle otrzymanych pieniędzy może także przewrócić w głowie, może w konsekwencji zniszczyć człowieka. Im głębsze jest szczęście bycia, tym mądrzejsze i trwalsze jest szczęście posiadania. AS.: Gdyby się tak zastanowić, trafienie szóstki w totolotku to nie tylko duże szczęście, ale także duży kłopot, na przykład związany ze strachem o rodzinę (porwania dzieci dla okupu) czy z wyrzutami sumienia, bo bieda dookoła, a kiedyś trzeba będzie zdać sprawę przed Panem Bogiem z gospodarowania tym, co się otrzymało... Czy szczęście udanego życia rodzinnego można podciągnąć pod kategorię „posiadania"? Jeśli nie mogę cieszyć się czymś razem z uko- 118 Od początku do końca chana osobą (na przykład wspólnym przebywaniem w jakimś pięknym miejscu), to trudno mówić o przeżywaniu szczęścia. Wolelibyśmy nawet, by zamiast nas to bliska osoba mogła się czymś takim cieszyć. Mówiliśmy już o tym, że miłość to pragnienie dobra drugiej osoby. Możemy teraz dodać - miłość to pragnienie szczęścia drugiej osoby. Kochający rodzice nie potrafią być szczęśliwi, gdy nie są szczęśliwe ich dzieci. Trudno jest cieszyć się szczęściem w samotności. A.S.: Czy można być szczęśliwym w sytuacji, kiedy brakuje nam tak fundamentalnych dóbr jak zdrowie czy sprawność fizyczna? W dzisiejszym świecie, gdzie liczy się produktywność, osoby słabsze, mniej sprawne, są spychane na margines. Odwróćmy to pytanie: czy szczęście jest niemożliwe, gdy czegoś nam brak? Obserwowałem kiedyś zawody sportowe osób niepełnosprawnych. I widziałem, jak bardzo szczęśliwa była dziewczyna, która wygrała bieg na ileś tam metrów, posługując się protezą zamiast nogi. W.B.: Brak zdrowia jednak jakoś silnie dotyka naszego bycia. Zwykle nie mówimy: to moje ciało jest chore, tylko: to ja jestem chory. Często osoby bardzo ograniczone życiowo przez chorobę i jednocześnie mocno przeżywające swoją więź z Chrystusem charakteryzują się niezwykłą duchową równowagą. Jako kapłan odwiedzający chorych znam takich ludzi. Niekiedy przed wizytą u chorego zastanawiałem się, w jaki sposób go pocieszyć. Okazywało się, że takie pocieszenie w ogóle nie było potrzebne, gdyż spotykałem osoby bardzo mocne wewnętrznie. Ich spokój wręcz promieniował na innych, zdrowych. Jeśli czuję, że jestem kochany przez Chrystusa i wierzę, że moje cierpienie ma jakiś sens, szczęście nie jest wykluczone. Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 119 Szczęście rozumiane głębiej - nie tyle jako emocjonalny stan, ile wewnętrzny pokój. W.B.: Szczęście budowane na więziach międzyosobowych jest - paradoksalnie - nieodłącznie związane z lękiem: rodzice wciąż lękają się o dzieci, żona o męża, mąż o żonę. Może dlatego ludzie wolą szukać szczęścia w posiadaniu? Wydaje im się ono bardziej stabilne. Z drugiej strony, jest powiedziane: „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną" (Mt 6,19). Widzieliśmy niedawno w telewizji, jak niewinne z pozoru strumienie zamieniały się w rwące rzeki, które w 15 minut niszczyły dobytek całego życia. A.S.: Pamiętam taki dialog dziennikarza z osobą dotkniętą kataklizmem: - Pan wszystko stracił. Co pan teraz zrobi? - Jak to wszystko? Uratowała się przecież żona i dzieci. Ja też sobie tę rozmowę przypominam. Ciekawe, że tak zapadła nam w pamięć. Podczas powodzi sprzed czterech lat dziennikarz zadał podobne pytania starszej kobiecie. „Nie takie rzeczy się przeżyło - odpowiedziała, krzątając się przy na wpół zniszczonej zagrodzie. - Posprząta się. Doprowadzi do ładu. Będzie dobrze". AS.: Można powiedzieć: szczęśliwa. Na pewno silna wewnętrznie. W.B.: Czyli majątek, pieniądze szczęścia nie dają? Tak do końca nie jest. Nie wpadajmy w demagogię. Proszę to powtórzyć bezdomnemu, który nie ma na bułkę, czy rencistce, która opłaciła mieszkanie, prąd, gaz, wodę i zostało jej na 120 Od początku do końca życie 50 złotych. To komunizm wmawiał nam, że własność prywatna uniemożliwia szczęście. Pewne minimum bytowe wydaje się jednym z warunków szczęścia. Zakres tego minimum w dużej mierze zależy od człowieka: by czuć się bezpiecznie, jedni potrzebują więcej, inni - mniej. A.S.: Papież często powtarza - zwłaszcza kiedy rozmawia z młodymi - że prawdziwe szczęście można odnaleźć dopiero w ofiarowaniu siebie, w służbie dla innych. Jak to rozumieć? To jest trudne do zrozumienia, zanim się nie sprawdzi papieskiego zalecenia w praktyce. Trzeba spróbować bezinteresownie być dla innych. W latach 60. zorganizowano w Trzebini, u księży salwatorianów, chyba jedne z pierwszych w Polsce rekolekcji dla obłożnie chorych. Organizatorką rekolekcji była znana pielęgniarka, pani Hanna Chrzanowska, nadzwyczajna osoba, dzisiaj kandydatka na ołtarze. Chorzy, których młodzi ludzie przywozili na to spotkanie, żyli na co dzień w zamknięciu, często przez kilka czy kilkanaście lat patrząc jedynie w kwadrat nieba za oknem - czasem szary, czasem niebieski, a w nocy czarny. Przez kilka dni ci młodzi opiekowali się nimi, myli ich, karmili, przebierali, rozmawiali z nimi, obdarowywali drobnymi upominkami. Można się domyśleć, że dla tych chorych dni te były chwilami szczęścia, którego nie doświadczali na co dzień. Ale nie tylko dla nich. Także wolontariusze przeżywali coś, co można by nazwać szczęściem. Wystarczyło na nich spojrzeć: oni rośli w oczach. Dlaczego każdy ruch skautowy określa się jako „służba"? Nawet komunistyczny miał „służbę" w nazwie: Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej. „Minister" to po łacinie sługa, o czym nasi politycy często zapominają. Jezus mówił: „Otóż Ja jestem pośród was jako ten, kto służy" (Łk 22, 27). Służba innym jest źródłem sensu naszego życia. Bez doświadczenia sensu życia trudno być szczęśliwym. Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 121 A.S.: Tak sobie myślę: czy taka doraźna służba może coś zmienić? Czy te kilka dni w Trzebini nie pogarszały wręcz sytuacji tych chorych? Przecież oni musieli wrócić do tego kwadratu nieba za oknem. Nie jestem naiwny: świata od razu się nie zmieni. Ale wystarczyło, że powstały więzi między wolontariuszami a chorymi i już coś istotnego się zmieniało. Pamiętam, że niektórzy z tych młodych ludzi zaprzyjaźnili się z pewną starszą panią, która miała dość trudny charakter, była opryskliwa, opiekujących się nią często rugała. Tak się nawzajem polubili, że bardzo często ją odwiedzali. Mówili między sobą: „Wpadnijmy na godzinkę do naszej Cholerci". W.B.: Czyli można powiedzieć, że pracując jako wolontariusz, nie tylko mam świadomość, że robię coś dobrego, ale także czuję, że coś ważnego dziej e się ze mną: potwierdzam siebie jako człowieka. W pewnym sensie usprawiedliwiam swoje istnienie. Doświadczam tego, że jestem tu nieprzypadkowo. Czy na tym polegałoby szczęście w tym najgłębszym rozumieniu? Myślę, że tak. Można, co prawda, machnąć ręką i powiedzieć: nie warto się szarpać, nadal będzie cierpienie, nadal będzie zło. Ale przecież nie od razu Kraków zbudowano. Jeśli takich drobnych dobrych uczynków będzie wiele, świat jednak będzie bardziej przyjazny. Jest jakaś głęboka mądrość w powiedzeniu: „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat". A.S.: Niedawno wysłuchałem homilii, w której kaznodzieja cytował nieżyjącego już kard. Hume'a, prymasa Anglii. Pojechał on kiedyś z pomocą humanitarną do Etiopii. Największe wrażenie wywarło na nim spotkanie z pewnym umierającym z głodu chrześcijaninem. Kardynał wspominał, że kiedy ów chrześcijanin spojrzał na niego - na dobrze odżywionego i ubranego człowieka Zachodu - to można było dostrzec w jego wzroku... łitość. Człowiek, 122 Od początku do końca który niczego nie miał, litował się nad kimś, komu niczego nie brakowało... To daje do myślenia. A teraz obaj, być może, cieszą się szczęściem wiecznym. Jest taka chińska bajka o księciu, który szukał szczęścia. Ktoś mu przepowiedział, że jeśli znajdzie człowieka szczęśliwego i założy jego koszulę, to będzie szczęśliwy. Książę znalazł takiego człowieka. Okazał się nim żebrak. Kiedy jednak poprosił o jego koszulę, otrzymał odpowiedź: „Nie mam". Dystans do rzeczy, wolność - to też byłyby warunki szczęścia. A.S.: Taka wolność nie może być zwykłą niefrasobliwością. Na czymś powinna się opierać. Na czym? Na wierze. To Bóg jest Panem rzeczy, w Jego ręku jest mój los (por. Ps 31, 16). Człowiek wierzący ufa, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią. Tak naprawdę dopiero się wtedy zaczyna. Taka wiara pozwala na zdrowy dystans do rzeczy. A.S.: Filozof Władysław Stróżewski twierdzi, że człowiek jest jedyną istotą zdolną przekraczać swoje istnienie. Na dowód tego przywołał kiedyś podczas wykładu swoją rozmowę z przyjacielem, który był torturowany w czasach stalinowskich. Profesor mówił mu: „Ja bym nie wytrzymał". Jego przyjaciel odpowiedział: „Wytrzymałbyś. Wystarczy sobie powiedzieć, że najwyżej mogą cię zabić". Wiara w życie wieczne na pewno pomaga w takich granicznych sytuacjach. Niewierzącym zapewne trudniej jest dobrowolnie zrezygnować z życia i zgodzić się na pustkę. Chyba że wierzy się w wartości, których nie wolno zdradzić, za które warto oddać życie. Ale wtedy bardzo blisko jest do Pana Boga. Przypomnijmy sobie heroiczną postawę matki siedmiu synów z Drugiej Księgi Machabejskiej. Na jej oczach pogański król Antioch w okrutny sposób wymordował po kolei wszyst- Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 123 kich synów, ponieważ nie chcieli spożyć wieprzowiny zakazanej przez Prawo. Matka nie tylko nie namawiała synów, aby ratowali życie, ale sama dodawała im otuchy podczas tortur. Mówiła: „Nie wiem, w jaki sposób znaleźliście się w moim łonie, nie ja wam dałam tchnienie i życie, a członki każdego z was nie ja ułożyłam. Stwórca świata bowiem, który ukształtował człowieka i zamyślił początek wszechrzeczy, w swojej litości ponownie odda wam tchnienie i życie" (2 Mch 7,22-23). Niezwykłe zawierzenie Bogu! W.B.: A jeśli to wszystko, co do tej pory powiedzieliśmy o szczęściu, jest złudzeniem, a człowiek to bezużyteczna pasja? Jest też taki wątek w myśli ludzkiej. Przypominam sobie mądry wierszyk: „Szczęście to umieć cierpieć z bliźnimi. / Śmiać się, gdy serce boli. / I tylko Bogu łzami rzewnymi / skarżyć się ze swej niedoli". Szczęście nie może być naiwne, nie powinno bagatelizować cierpienia. „Błogosławieni" z ewangelicznych ośmiu błogosławieństw (po grecku: „makarioi") w dosłownym tłumaczeniu to „szczęśliwi". Szczęśliwi wy, którzy płaczecie, głodujecie, którzy jesteście ubodzy, cierpicie dla sprawiedliwości... (por. Mt 5, 3-12). Taka jest logika Ewangelii. Logika zaufania Bogu. AS.: Z jednej strony, jako chrześcijanie wierzymy, że życie doczesne to nie jest jeszcze to, o co chodzi, pełne szczęście dopiero przed nami. Z drugiej - chcąc nie chcąc, musimy się o to życie doczesne troszczyć, co czasem owocuje chwilami szczęścia, z których - jak Ojciec mówi - mamy prawo się cieszyć. Jak znaleźć równowagę pozwalającą unikać skrajności: niezdrowego ascetyzmu i zbytniego przywiązania do dóbr? Na pewno rodzice nie powinni obojętnie wzruszać ramionami, kiedy ich dziecko przynosi do domu szóstkę. Trudno nie 124 Od początku do końca cieszyć się z dyplomu, nominacji profesorskiej, nagrody w pracy. W pewnym stopniu ma tutaj zastosowanie rada, którą dawał o. Piotr Rostworowski, pytany: co robić kiedy zakonnik spotyka się z nadzwyczajnymi oznakami życzliwości i przywiązania? Mówił: „Specjalnie tego nie szukać, ale jak po drodze się pojawi, przyjąć z całą pokorą i spokojem". Jeśli ktoś okazuje mi sympatię, nie mogę udawać, że jest mi to zupełnie obojętne. Z drugiej strony, powinienem być świadom tego, że moja nieroztropna reakcja może wyprowadzić mnie na manowce. Koresponduję z wieloma ludźmi. Jeszcze w czasach PRL-u pisywałem do pewnego pana mieszkającego na Zachodzie. Była to przypadkowa znajomość, choć korespondencja dość obfita. Po pewnym czasie ów pan niespodziewanie przysłał na klasztor 1000 dolarów. Była to, jak na owe czasy, ogromna suma, a akurat klasztor byl w potrzebie. Kiedy pieniądze te przyniosłem przełożonemu, tak się ucieszył, że upadł na kolana i dziękował św. Józefowi. Małe szczęście. Cieszmy się ładną pogodą, nagłym przypływem pieniędzy, uśmiechem przypadkowej osoby -jest to naturalne. Kilka dni temu na ulicy uśmiechnąłem się do nieznanej mi pani idącej z dziećmi. I wtedyjedno z dzieci powiedziało: „Zobacz mamo, jak ten ksiądz się do nas uśmiecha, choć nas jeszcze nie zna". A.S.: Przy okazji rozmowy o świętości wspominaliśmy o prawie do szczęścia. Czy rzeczywiście mamy takie prawo? Wszystko zależy od tego, do jakiego szczęścia. Czy do takiego, które unieszczęśliwia bliskich, na przykład wtedy, kiedy porzucam żonę i wiążę się z inną kobietą? A.S.: W pytaniu o prawo do szczęścia nie zawsze chodzi o usprawiedliwienie egoizmu. Czasem chodzi o odrobinę spokoju czy ciepła w sytuacji, kiedy mąż jest na przykład alkoholikiem. Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 125 W.B.: Znam kobietę, która ma niepełnosprawną córkę i jednocześnie męża, który ją psychicznie tyranizuje. Kiedyś w akcie rozpaczy powiedziała, że oddałaby całą wieczność za miesiąc normalnego, szczęśliwego życia. Tu widać, jak ważną rolę ma do spełnienia otoczenie. Nie wolno ludzi w takich sytuacjach zastawiać z ich ciężarem. Mówiliśmy już o potrzebie bezinteresownej służby innym. Nie powinniśmy się skupiać tylko na naszych sprawach. Ktoś w pobliżu może potrzebować naszej pomocy, wsparcia, zrozumienia, czasem nawet zwykłej milczącej obecności. (Jak wiemy, Hiob wolał, by jego przyjaciele milcząco z nim współ-cierpieli, niż moralizatorsko go pouczali). Czasem można taką trudną sytuację konstruktywnie rozwiązać. Istnieje przecież instytucja separacji. Można sprawdzić ważność małżeństwa, może się bowiem okazać, że od początku było ono nieważne z uwagi na jakieś niedostrzeżone wcześniej przeszkody. Ale to wymaga odwagi, czasu, starań, pomocy prawnej. Osoba maltretowana rzadko kiedy decyduje się samotnie walczyć o swoją godność, rzadko kiedy znajduje w sobie tyle sił i determinacji. Wydaje się, że trudności się piętrzą: z czego utrzyma siebie i niepełnosprawną córkę? Gdzie będą mieszkać? Kto się córką zaopiekuje, gdy ona będzie załatwiać konieczne sprawy? Czasem po prostu nie chce separacji, mimo wszystko kocha męża. Jeśli taki człowiek jest otoczony przez znajomych, sąsiadów, parafię życzliwością i zrozumieniem, a nie moralizowa-niem, to łatwiej mu będzie odnajdywać swoje szczęście czy walczyć o nie. W.B.: Często w takich sytuacjach szukamy namiastek szczęścia. Kobieta odruchowo szuka ciepła, mężczyzna - zapomnienia lub dowartościowania. 126 Od początku do końca To zrozumiałe. Dlatego popełniony wtedy grzech będzie miał inny ciężar niż szukanie przyjemności cielesnych dla nich samych. Chodzi o to, by z takich nie do końca świadomie chcianych upadków szybko się podnosić. Szukanie szczęścia wbrew prawu Bożemu jest oszukiwaniem siebie. W.B.: Może w takim razie, szukając szczęścia, powinniśmy unikać porównań z innymi? Każdy ma sobie właściwe szczęście. Trzeba cieszyć się z tego, co osiągalne. To oczywiste. Wybierając życie mnicha, świadomie zrezygnowałem ze szczęścia rodzinnego. Ale też życie samo w sobie niesie ograniczenia. Nie mam wielu talentów i byłbym nierozsądny, gdybym chciał szukać szczęścia w rozwijaniu tego, czego z natury nie mam albo czego nie mogę osiągnąć. W.B.: W rozmowie z rodzicami niepełnosprawnych dzieci często można dostrzec tę świadomość, że nie wszystko, co wydaje się normalne, jest dla nich dostępne: radość z wnuków, z kańery zawodowej dzieci, itp. Cieszyć się trzeba choćby z drobnych sukcesów, że dziecko nauczyło się czytać, że jest w miarę samodzielne... Taka zgoda na poważne ograniczenia rzeczywiście wymaga mądrości i wewnętrznej siły. Tu pomóc może wiara: jeśli Bóg powołuje do tak wymagającego życia, nie zostawia nas samych, daje siłę, łaskę i wcale nie zamyka drogi do szczęścia głębiej rozumianego. Znałem kobietę, która miała pięcioro dzieci, w tym jedno niepełnosprawne umysłowo. Mówiła: „To najsłabsze kocham najbardziej, bo pozostałe zdrowe dzieci łatwo znajdą sobie kogoś, kto je pokocha". W.B.: Kiedy wspominany tu już Jean Vanier przyjechał do Polski, zaprowadzono go do jednego z domów opieki. Wśród zebranych siedział na wózku inwalidzkim chłopiec z upośledzeniem umysłowym. Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 127 Vanier go zapytał: „Co jest twoim marzeniem?". Oczywiście wychowawczynie zaczęły podpowiadać: „Chciałbym wyzdrowieć, chciałbym chodzić". A ten chłopak pomyślał, uśmiechnął się i powiedział: „Żeby mnie Paweł woził" [śmiech]. Prawdziwym szczęściem jest dla nas drugi człowiek! Opowiem podobną anegdotę. W naszym tynieckim gospodarstwie pracował swego czasu pewien Jasiek. Trochę nierozgarnię-ty, ale poczciwy. „Myją się - mówił - a potem chorują. Ja takie rzecy zostawiam na po Zielonych Świątkach, jak ciepło będzie" [śmiech]. Kiedyś trafił do szpitala. Razem z nim w szpitalu przebywał pewien dobrze sytuowany człowiek. Jasiek jakoś go sobie upodobał. Jako że był zdrowszy, usługiwał mu i pomagał we wszystkim. Mówił: „Ja to nie mam potrzeby, żebym zył. Żebyś tylko ty zył. Ty mas zone, prace, dzieci...". Tego człowieka tak to ujęło, że jak obaj wyzdrowieli, powiedział: „Jasiu, mów, czego chcesz. Za twoją dobroć ja ci wszystko dam". Jasiu pomyślał i mówi: „Wis, ja tak bym chciał mieć... bat" [śmiech]. I dostał. Potem chodził po Tyńcu z tym batem i z niego strzelał. A.S.: Mówiliśmy o tym, że szczęście to także uszczęśliwianie innych. Ale co zrobić, kiedy staję przed wyborem: realizować swoje powołanie i wstąpić do zakonu, pozbawiając rodziców radości z wnuków, czy spełnić ich marzenia i ożenić się? W takich sytuacjach trzeba dobrze rozważyć, jakie naprawdę jest moje powołanie życiowe. Czy pragnienie wstąpienia do zakonu jest moim widzimisię czy Bożą wolą? Jeśli komuś w dobrej sprawie i niechcący robimy przykrość, to ostatecznie wyjdzie to na dobre. Nie da się przejść przez życie, nie raniąc nikogo. Ważne, czy była w tym moja wina, czy nie. A.S.: Wynika z tego, że szczęście, choć kojarzy się z przyjemnością, nieuchronnie wymaga ascezy. Wskazują na to zarówno naturalne 128 Od początku do końca ograniczenia szczęścia, jak i „konflikt szczęść", którego często doświadczamy. Wiele zależy od prawidłowego wychowywania dzieci. Powinniśmy uczyć dzieci mądrego szukania szczęścia. Nie wszystko, co możliwe, jest dobre i w konsekwencji - szczęśliwe. Łatwo dostępne szczęście jest najczęściej złudne. W naszym życiu o coś chodzi, jest jakiś głębszy cel, dlatego warto rezygnować z niektórych rzeczy dających powierzchowne zadowolenie. Człowiek został stworzony do Szczęścia - właśnie przez duże „S". Dlatego nawet to szukanie na błędnej drodze, prowadzące do grzechu, jest wyrazem naturalnego pragnienia. To grzech pierworodny pomieszał nam drogowskazy i człowiek szuka nie tam, gdzie powinien. „Darzyłam wszystkich dziecinną ufnością, lecz pierzchło wszystko przed rzeczywistością". Tak napisała wspaniała dziewczyna - dziś szczęśliwa matka i babcia! A.S.: Władysław Tatarkiewicz w swojej pięknej monografii O szczęściu mówi, że jest ono nierozerwalnie związane z cierpieniem. Tylko doświadczając bólu, nieszczęścia, potrafimy docenić szczęście. „W bólu będziesz rodziła" (Rdz 3, 16) - powiada Pismo. A potem, jak już się dziecko urodzi, kobieta nie posiada się z radości. W.B.: To ciekawe określenie: „nie posiadać się z radości", „nie posiadać się ze szczęścia". Tak jakbyśmy w szczęściu tracili siebie. Trzeba dodać jeszcze i to, że w tym życiu szczęście zawsze będzie kruche, zagrożone. Dlatego trzeba szukać tam, gdzie szczęście jest niezniszczalne, gdzie ani mól, ani rdza go nie dosięgnie. Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) 129 A.S.: Ludzie czasem nie mogą sobie znaleźć miejsca, próbują różnych rzeczy, dobrowolnie ryzykują, wspinają się na górskie szczyty itp. Czego wtedy szukają - szczęścia? Opowiadał mi o. Andrzej Zoń, przyjaciel ks. Tischnera, że razem z Józkiem wybrali się w Tatry na wspinaczkę. Zoń szedł pierwszy, Tischner go ubezpieczał. W pewnym momencie Zoń poślizgnął się i zaczął spadać. Mówił mi, że wtedy - wbrew temu, co się sądzi - wcale życie nie staje przed oczami, nie ma rachunku sumienia, aktów strzelistych itp. Jest taka zimna świadomość, że zaraz będzie koniec. Jednak zawisł na linie, nie uderzył o skały. I wtedy dobiegł go z góry głos Tischnera: „Aleś miał szczęście!". Czego ludzie szukają, wspinając się na ośmiotysięczniki? Podróżując samotnie przez ocean? Skacząc ze spadochronem? Chyba szukają siebie. Chcą - choćby przez moment - poczuć mocno, że istnieją. Tak mi się wydaje, bo sam nie skaczę z samolotu... A.S.: Przekonaliśmy się, że nie ma uniwersalnej recepty na szczęście. Nie wyklucza to pewnych wskazówek, jak być szczęśliwym. Spróbujmy na koniec je krótko sformułować. Żyj w zgodzie z sumieniem i z Panem Bogiem - to już na pewno połowa szczęścia. Dalej: miej poczucie własnej wartości, niezależnie od tego, jak cię odbierają inni. Pamiętaj, że jesteś kimś kochanym przez Boga, niepowtarzalnym. Że masz już przygotowane miejsce w szczęściu wiecznym. Choć nie wiesz jeszcze, jak do niego dojdziesz, droga na pewno jest już gotowa. Poza tym nie lekceważ tych drobnych „szczęść", które ci się przytrafiają - tego, co się w duchu niezdrowo rozumianej asce-zy przekreśla: przyjaźni, ładnej pogody, dobrej pracy, zdrowia. Jednocześnie nie absolutyzuj tego i nie wpadaj w rozpacz, kiedy się okaże, że którejś z tych rzeczy ci zabraknie. Antykwariat Pana Boga (O Biblii) 131 ANTYKWARIAT PANA BOGA (O Biblii) A.S.: Dlaczego Jezus sam nie napisał Ewangelii? Gdyby to zrobił, Ewangelia byłaby „z pierwszej ręki", tylko jedna, a nie cztery, i znalazłoby się w niej wszystko, co ważne. Sokrates też niczego sam nie napisał, podobnie jak wielu innych greckich filozofów. W tych czasach ustna tradycja była bardzo ceniona. Niewielu umiało czytać. Ludzie mieli za to dobrą, wyćwiczoną pamięć. Z historycznego punktu widzenia Jezus był jednym z wielu ówczesnych nauczycieli i w sposobie mówienia (na przykład w posługiwaniu się przypowieściami) nie różnił się od innych. Różnił się oczywiście tym, c o mówił. Nowość Ewangelii polega na jej przesłaniu -jak wierzymy, pochodzącym od Boga. Jest to Dobra Nowina - coś radykalnie nowego w treści. A.S.: Zastanówmy się jednak: gdyby Jezus spisał to, co jako Bóg--Człowiek miał nam do powiedzenia, uniknęlibyśmy wielu kłopotów. Kanoniczność takiej księgi, natchnienie i autorstwo byłyby oczywiste (Kościół nie musiałby tego stwierdzać), treść zapewne bardziej spójna, no i nie musielibyśmy się zastanawiać, co Bóg chciał nam przekazać, a co pochodzi od ludzkiego autora. Myślę, że chodzi Panu o jakiś utopijny, idealnie czysty przekaz Słowa Bożego. Taki przekaz jest niemożliwy. Po pierwsze, Słowo Boże, by mogło być przez nas zrozumiane, musi być sformułowane w ludzkim języku, z wszystkimi jego ograniczeniami. Poza tym, nawet jeśli założylibyśmy proponowane przez Pana biblijne sciencefiction, wcale nie jestem pewien, czy nie kłócilibyśmy się na przykład o autorstwo takiej księgi. Co by nam gwarantowało, że tę Księgę napisał właśnie Jezus? Oczywiście tradycja. I tak nie uniknęlibyśmy więc różnych pytań. Krytycy nadal mieliby wątpliwości, czy całość jest oryginalna, czy nie zawiera dopisanych fragmentów. Taki był bowiem wówczas zwyczaj, że święte księgi miały wielu autorów. Nie dbano, tak jak dzisiaj, o copyright, nie zważano na to, że każdy zapis jest „intelektualną własnością" autora, bo nie o to chodziło. Poza tym, jak sądzę, moglibyśmy utracić coś bardzo istotnego. Słowo Boże jest słowem żywym, a nie zastygłym w formuły. Prawda jest nie tyle na papierze, ile w naszym sercu. Dlatego św. Paweł powie, że „wiara rodzi się z tego, co się słyszy" (Rz 10, 17). A.S.: Czasem mówi się, że podobnie jak judaizm i islam także chrześcijaństwo to religia Księgi. Katechizm Kościoła Katolickiego to koryguje, mówi: chrześcijaństwo to religia „Słowa Wcielonego i żywego" (nr 108). Najstarsza, jak się dziś uważa, Ewangelia według św. Marka została zredagowana prawdopodobnie między 60. a 70. rokiem, a więc około 30 lat po Zmartwychwstaniu Chrystusa (choć ostatnio jej datowanie zaczyna się przesuwać wstecz). Do tego czasu Dobra Nowina przekazywana była ustnie. Bi-bliści mówią jeszcze o źródle „Q" (od niemieckiego „Ouelle" -źródło), czyli o jakichś zrobionych przez pierwszych chrześcijan nieznanych nam zapiskach, dotyczących mów i działalności Jezusa, z których to zapisków korzystali Mateusz i Łukasz, redagując swoje Ewangelie (da się odtworzyć to „Q" 132 Od początku do końca z gnostyckiej Ewangelii Tomasza). Tak więc Nowy Testament zrodził się, co prawda, z ustnego nauczania Jezusa, ale niejest jego dokładnym zapisem. Jest owocem żywego słowa, posianego w serca słuchaczy przez Jezusa. A.S.: Pismo święte jest Słowem Bożym dzięki natchnieniu. Czym jest natchnienie? Natchnienie jest Bożym wpływem na piszącego autora. Nie niszczy ono jego wolności: jest on autentycznym autorem, a nie automatem czy jakimś medium, mechanicznie przekazującym słowo Boga. Jednocześnie natchnienie gwarantuje, że w tych ludzkich słowach została zawarta Boża prawda. Dlatego Kościół naucza, że Pismo święte w całości ma dwóch autorów: człowieka i Boga. Pewną - niedoskonałą - analogię znajdziemy w charyzmacie kaznodziejskim. Nieżyjący już krakowski biskup Jan Pie-traszko - wybitny kaznodzieja, kandydat na ołtarze - był z natury człowiekiem nieśmiałym. Natomiast kiedy wchodził na ambonę, następowała w nim jakaś przemiana: mówił z ogromną mocą, która przejmowała słuchaczy. Jego kazania przyciągały tłumy. Tak działa gratia praedicationis - łaska słowa. W.B.: Ktoś kiedyś powiedział, że Jezus chciał, by pozostała o nim opowieść w kilku różnych wersjach. Tak jakby ta wielość perspektyw była ważna... .. jakby prawda o Bogu była zbyt bogata, nie dawała się wypowiedzieć w jednej „wersji". Bo rzeczywiście, tak jak powiedziałem - nie da się jej zamknąć w formułach. A.S.: Ale to rodzi problemy - na różne sposoby można tę prawdę interpretować. Która ze wzajemnie sprzecznych interpretacji jest tą właściwą? Antykwariat Pana Boga (O Biblii) 133 Wspomnieliśmy już, że Jezus przekazał Dobrą Nowinę wspólnocie chrześcijańskiej w postaci żywego słowa - przekazu ustnego. Obrazowo mówiąc, „część" z tej prawdy wykrystalizowała się w natchnionych pismach Nowego Testamentu, które wraz ze Starym Testamentem tworzą Słowo spisane. To, co pozostało, stanowi Tradycję, pisaną przez duże „T". Kościół wierzy, że obejmuje sobą oba źródła Słowa Bożego i że dzięki asystencji Ducha Świętego potrafi nauczać o Bożej prawdzie, nie gubiąc nic, co jest istotne dla naszego zbawienia. Wspomniane w pytaniu kłopoty z interpretacją ujawniły się zwłaszcza wraz z powstaniem Reformacji. Protestanci zaczęli interpretować Pismo święte po swojemu. Kościół katolicki zareagował wówczas lękowo: z uwagi na niski poziom kultury biblijnej zakazał prywatnej lektury Biblii. Podawał wiernym do czytania - głównie podczas Mszy świętych - tylko to, co uważał za stosowne. AS.:Mimożeśw. Hieronim, łaciński tłumacz Bibłii, powiedział, iż „nieznajomość Pisma świętego jest nieznajomością Chrystusa". Myślę, że w takiej postawie było za dużo ludzkiego lęku przed błędami, a za mało ufności w to, że Duch Święty działa także podczas prywatnej lektury Biblii. Co oczywiście nie zaprzecza temu, że właściwa interpretacja Pisma świętego należy do Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Ponieważ protestanci odrzucili autorytet tego Urzędu, prawie natychmiast rozpadli się na wiele odłamów - każdy interpretował Biblię inaczej. A.S.: Czy ta różnorodność w Bibłii, to ukryte w niej bogactwo, które nie da się wypowiedzieć, nie świadczy o Bożej pedagogu? Bóg, tak jak mądry nauczyciel, nie rozwiązuje za ucznia wszystkich zadań, pozwala mu na wolność poszukiwań, daje jedynie wskazówki. 134 Od początku do końca Pan Bóg jakoś tak postanowił, że musimy uczyć się praktycznie przez całe życie. Mógł przecież nas stworzyć całkowicie dojrzałych. Albo - tak jak niektóre zwierzęta - zaraz po urodzeniu w pełni zdolnych do samodzielnego funkcjonowania. Lektura Biblii nie jest tu wyjątkiem. Także tego musimy się mozolnie uczyć. O tym, co najważniejsze - o Zmartwychwstaniu Jezusa -informują wszystkie Ewangelie. W szczegółach jednak znacznie się różnią. Jest to normalne. Podam prosty przykład: ktoś mówi, że spotkał na przystanku Franka. Jest tego pewien, bo przecież z nim rozmawiał. Ale ktoś inny dodaje, że razem z Frankiem była tam jego siostra. Jeszcze inny mówi, że razem z siostrą Franka stała jej koleżanka. Pierwszy tego nie zauważył, bo go to w ogóle nie zainteresowało. Ale jedno jest pewne: Franek tam był, a potem wsiadł do autobusu i pojechał. W.B.: Gdyby musieli powtórzyć komuś, o czym rozmawiali z Frankiem, byłyby to zapewne trzy różne relacje. Pochodzący z wileńszczyzny biskup Świrski zwykł mawiać: „Łże jak naoczny świadek", [śmiech] Czasem sam doświadczam czegoś podobnego. Jakieś zasłyszane czy przeczytane powiedzenie zapada mi w pamięć. Po jakimś czasie próbuję je przywołać. Jestem pewien, że brzmi ono właśnie tak, bo przecież głęboko mnie poruszyło i dobrzeje zapamiętałem. Ale gdy sięgam do notatek, ze zdziwieniem odkrywam, że brzmi inaczej, choć sens jest podobny. A.S.: Wygląda na to, że Pan Bóg wiele ryzykował (na przykład sprzeczności, niespójność), pozwalając, by po Jezusie pozostały relacje wielu świadków. Myślę, że bardziej by ryzykował, gdyby o życiu Jezusa zdawał sprawę tylkojeden świadek. Różnorodność opowieści, spoj- Antykwariat Pana Boga (O Biblii) 135 rzeń wzbogaca naszą wiedzę o Jezusie. Choć niewątpliwie przez to bibliści mają więcej roboty. AS.; Czyli pierwsza rada przy lekturze Pisma świętego byłaby następująca: nie zniechęcaj się, gdy natrafisz na trudności. A na pewno prędzej czy później na nie natrafisz. To już św. Augustyn radził, aby nie zatrzymywać się nad fragmentami, których nie rozumiemy. Trzeba zaufać Bogu i trzymać się tego, co jest dla nas zrozumiałe. A z czasem zrozumienie całości będzie się pogłębiać. A 5.: Zacytujmy - dla przykładu -fragment Pisma świętego, z którym nawet bibliści nie mogą sobie za bardzo poradzić: „A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byłi to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach" (Rdz 6,4). Z kontekstu wynika, że chodzi o ilustrację upadku moralnego ludzi, choć rzeczywiście ilustracja ta jest dość zaskakująca. Najwidoczniej autor Księgi Rodzaju włączył w tekst fragment jakiegoś mitu, który uznał za ważny. Czytając Pismo święte, nie możemy podchodzić do niego, jak do jednolitego, całkowicie spójnego tekstu. Biblia to taki Boży antykwariat. Czego tu nie ma! Mity, przypowieści, relacje z, wydarzeń, zbiory przepisów prawnych, modlitwy, listy. Jest nawet bajka. W Księdze Sędziów (9,8-15) drzewa wybierają króla nad sobą. Nikt nie chce się tej zaszczytnej, ale i odpowiedzialnej funkcji podjąć. Ani oliwka, ani drzewo figowe, ani winna latorośl. W końcu zgadza się... oset. Ba, w Biblii znajdziemy nawet przepiękny erotyk! Niedawno rozmawiałem z profesorem Adamem Schaffem, niegdyś czołowym marksistowskim ideologiem. Mówił mi, że jego zdaniem, Kościół wykazał dużą odwagę i mądrość, uznając Pieśń 136 Od początku do końca nad pieśniami za księgę natchnioną. Ciekawe, że tak to odbiera człowiek, który uważa się za agnostyka. W.B.: Można więc powiedzieć, że Bóg objawił prawdę o sobie, szanując zarazem wyobraźnię, mentalności zdolności ludzkich autorów Biblii? Nie tylko wyobraźnię i zdolności, ale także wszelkie ich ograniczenia, także moralne. W Biblii znajdziemy opisy okrucieństw dokonywanych w imię Boga. Niektóre fragmenty, gdyby je odpowiednio perwersyjnie sfilmować, mogłyby stać się scenariuszem pornograficznych filmów. Na przykład historia córek Lota, które upiły ojca i współżyły z nim, aby mieć dzieci. O co w tym wszystkim chodzi? Po prostu taka wówczas była kondycja moralna świata, taką prymitywną mentalność mieli ci ludzie. Bóg tego nie potępił, nie odwrócił się od człowieka, tylko mozolnie i z wielką, moglibyśmy wręcz powiedzieć -matczyną cierpliwością prowadził go w rozwoju duchowym, aż do czasu, kiedy objawił Dobrą Nowinę o Jezusie. Ta Boża pedagogia jest widoczna, gdy Biblię czyta się w całości. A.S.: Mamy więc kolejną wskazówkę do naszej lektury Pisma świętego: patrzeć na poszczególne jego fragmenty w perspektywie całości. To wydaje się najcenniejsze w Biblii: nie boi się ona ukazywać ludzkiego grzechu, upadku człowieka i jednocześnie pokazuje, jak z tego grzechu człowiek - dzięki zawierzeniu Bogu -może się podnosić. Dlatego Biblia jest tak bardzo prawdziwa, każdy może się w niej odnaleźć. Przypomnijmy sobie apostołów, kłócących się podczas Ostatniej Wieczerzy o to, który z nich jest największy (por. Łk 22, 24 i n.). Niczego jeszcze wówczas nie rozumieli... Jakże to jest bliskie naszemu doświadczeniu! Antykwariat Pana Boga (O Biblii) 137 Bóg nikogo nie odtrąca, nie przekreśla tego świata. Stawia człowieka w sytuacjach „niegotowych". Chce, żeby człowiek z Nim współpracował - i w praktyce życiowej, i w powoływaniu nowego życia, i w pogłębianiu wiedzy religijnej. A.S.: Skoro mowa o trudnych momentach w Biblii. Czy Ojciec, modląc się psalmami, powtarza także zawarte w nich złorzeczenia? Na przykład: „Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci" (Ps 137, 9). Owe złorzeczenia zostały w Liturgii Godzin opuszczone. Dlatego się nimi nie modlę. Ciekawe, że nieżyjący już ojciec Piotr Rostworowski twierdził, iż jeśli coś zostało zapisane w Biblii, to powinno być czytane i odmawiane. Był on przeciwny cenzurowaniu psalmów. I chyba słusznie. Złorzeczenia można zinterpretować jako przestrogę: jeśli to i to czynisz (na przykład występujesz przeciwko Bogu), to może cię to i to spotkać. W taki sposób myślał autor psalmu. Można też skierować je przeciwko „mistycznemu ciału szatana" (określenie św. Grzegorza Wielkiego). Zgodnie z zasadą całościowego czytania Biblii te trudne momenty mogą stanowić dla nas swoisty kontrapunkt: wtedy rozumiano to w taki sposób, a jak ja dziś to pojmuję w świetle nauki Jezusa Chrystusa? On na krzyżu modlił się: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" (Łk 23, 34), a nie: „Ojcze odpłać im..."? Teolog Romano Guardini zauważył, że psalmy złorzeczące są po to, by człowiek wiedział, jak nisko może upaść, nawet kiedy wierzy w Boga. A. SA Czyli modlitwa powinna być żywa, nie może być bezmyślnym, mechanicznym powtarzaniem za biblijnym autorem, musi mieć odniesienie do mojego życia? Dokładnie tak. 138 Od początku do końca Antykwariat Pana Boga (O Biblii) 139 W.B.: Często fragmenty Bibłii funkcjonują w naszym języku jako aforyzmy. Czy to nie działa na niekorzyść całościowego patrzenia na Pismo święte? Niebezpieczeństwo nieporozumień jest wtedy, gdy posługujemy się fragmentami wyrwanymi z kontekstu. Wyrażenia wzięte z Biblii, które weszły do naszego języka - takie jak: Hiobowe wieści, plagi egipskie itp. - mają najczęściej sens symboliczny. Poza tym w Biblii znajdziemy całe zestawy gotowych aforyzmów, na przykład w Księdze Przysłów. A propos wyrywania biblijnych zdań z kontekstu, jest taki dowcip: syn wrócił późno wieczorem z oazy i rano matka nie może go dobudzić. Myśli sobie: „Jeśli chodzi na oazę, to musi być obznajomiony z Pismem świętym". Szarpie go więc za ramię i mówi: „Młodzieńcze, tobie mówię: wstań!". A on otworzył jedno oko i odpowiada: „Niewiasto, jeszcze nie nadeszła godzina moja", [śmiech] Nie zaszkodzi przypomnieć, że sobór trydencki surowo zabronił dowcipkowania słowami Pisma świętego. W.B.: Czy ojciec mógłby podać praktyczne wskazówki, jak ożywić prywatną lekturę Pisma świętego. Czy czytać codziennie, po kolei, od początku do końca? Gdy się czyta rzeczywiście systematycznie, to po pewnym czasie można wręcz smakować Słowo Boże. Ono jakoś głęboko zapada w człowieka -jak sakrament. Warto sięgać po różne komentarze i popularne opracowania na temat Biblii, których jest teraz pod dostatkiem. Wielu nieporozumień można w ten sposób uniknąć i na wiele rodzących się podczas lektury pytań otrzymać odpowiedź. Dobrze jest czytać także kilka polskich przekładów naraz, a najlepiej -jeśli ktoś zna języki - kilka wersji językowych. Niektóre wersje są bardziej wierne, inne -językowo piękniejsze. W.B.: Niektórzy z polskich przekładów Biblii uznają tylko tłumaczenie dokonane przez ks. Jakuba Wujka, właśnie ze względu na jego wysoką wartość literacką. Myślę, że szczególnie pociąga ich jego archaiczny język. Nachalne uwspółcześnianiejęzyka Biblii mogłoby dać rezultat groteskowy. Taki przykład: Samuel, poszukując kandydata na króla, przybywa do Betlejem. Przelękniona starszyzna miasta wychodzi mu naprzeciw i pyta: „Czy twoje przybycie oznacza pokój?" (1 Sm 16, 4). I w takim hiper-współczesnym przekładzie odpowiedź Samuela brzmiałaby: „Dokładnie", [śmiech] A.S.: O tym, że coraz więcej ludzi sięga codziennie po Biblię, zwłaszcza po czytania mszalne, przekonaliśmy się w „Tygodniku Powszechnym", próbując zlikwidować rubrykę „Liturgiczne czytania tygodnia". Otrzymaliśmy dużo listów z pytaniem, dlaczego ta rubryka zniknęła. Okazało się, że mimo dostępności w księgarniach katolickich licznych wydań agend biblijnych i kalendarzyków z czytaniami, ludziom taka informacja jest potrzebna. Zobaczmy, jakim powodzeniem cieszą się wspomniane książki pani profesor Anny Świderkówny z cyklu Rozmowy o Biblii. A wcześniej - biblijne opowieści Tadeusza Żychiewicza, który tak genialnie potrafił ukazać bohaterów Starego Testamentu jako żywych, bliskich nam ludzi - ludzi z krwi i kości. A.S.: Jednocześnie irytując biblistów, którzy zarzucali Żychiewi-czowi ignorancję w dziedzinie wiedzy biblijnej. Wytykano mu na przykład, że nie można pisać o Izajaszu na podstawie tekstów, które zostały później dopisane do jego księgi. Żychiewicz bronił się przewrotnie, mówiąc: Jezus nie miał współczesnej wiedzy biblijnej, a komentował Izajasza. 140 Od początku do końca W pewnym sensie obie strony miały rację. Teksty Żychiewi-cza w dużej mierze miały charakter literacki, nie były to traktaty naukowe. Chodziło w nich o egzystencjalne, a nie o czysto merytoryczne odczytanie Biblii. Biblistyka pomaga odkrywać sens Pisma świętego, ale nie znaczy to, że Bóg mówi przez swoje Słowo tylko wtedy, gdy jest ono zaopatrzone w fachowy komentarz. Duch Święty towarzyszy przy lekturze Biblii dzisiaj, tak samo jak towarzyszył kilkanaście wieków temu, kiedy biblistyka była tylko świadectwem. W.B.: Ojciec należał do kilkuosobowego Tynieckiego Kolegium Redakcyjnego Biblii Tysiąclecia. Na czym polegała Ojca praca? Byłem w dziale językowo-technicznym, który zajmował się ujednolicaniem tłumaczenia. Biblia była przekładana przez prawie czterdziestu tłumaczy, szereg kluczowych pojęć trzeba było uzgodnić. O niektóre z nich staczaliśmy między sobą prawdziwe boje. Niektórym efekt naszej pracy nie za bardzo się podobał. Na przykład należący do Kolegium nasz współbrat, o. Bernard Turowicz, wybitny matematyk, mówił: „Biblia była napisana przez literatów, a Biblia Tysiąclecia - przez technokratów od języka". Uwagi krytyczne miał także wybitny polski biblista ks. Eugeniusz Dąbrowski. Na szczęście Biblia Tysiąclecia miała do tej pory pięć wydań - i każde było ulepszane. Właśnie szykuje się szóste... ZAPROSZENIE DO WNĘTRZA (O przebaczeniu) W.B.: Czy zgodziłby się Ojciec ze stwierdzeniem, że sercem chrześcijaństwa jest przebaczenie? Podpisałbym się pod tym obiema rękami. Ale to bardzo trudna prawda. W.B.: Dlaczego trudna? Dlatego, że przebaczenie wiąże się zawsze z jakąś krzywdą. A krzywda ma wymiar obiektywny i subiektywny. I ten subiektywny wymiar - emocjonalne następstwa krzywdy -jest bardzo trudny do ogarnięcia i do naprąwienia. Mówiąc konkretnie: można być bardzo pobożnym i mądrym chrześcijaninem, a na poziomie emocjonalnym mieć kłopot z przebaczeniem. W.B.: Wizja miłosiernego Boga nie wystarczy, by samemu być miłosiernym... W Bogu sprawiedliwość i miłosierdzie to jedno. Ale im dalej od Boga, tym te dwie rzeczywistości coraz bardziej się od siebie oddalają. I dochodzimy do tego, że ktoś, kto uważa się za ucznia Chrystusa, może powiedzieć: „Jak sprawiedliwość, to nie prze- 142 Od początku do końca Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 143 baczenie" - lub na odwrót. Nie dlatego, że nie zna planu Boga względem ludzi (w tym planie przebaczenie jest formą sprawiedliwości), ale dlatego, że nie rozumie własnych emocji. W.B.: Najbardziej dramatyczne słowa Ewangelii mówiące o przebaczeniu - „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" (Łk 23, 34) - w istocie mówią właśnie o sprawiedliwości. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby Bóg nie przebaczył, skoro naprawdę nie wiedzą... I właśnie tu daje o sobie znać trudność w sprecyzowaniu ludzkich pojęć sprawiedliwości i przebaczenia. Wszystko rozbija się o to, że my w konkretnych sytuacjach nie mamy pewności, czy rzeczywiście „nie wiedzą". A jeśli wiedzą, co czynią, to czy też przebaczyć? Czy żona ma przebaczyć mężowi zdradę, skoro wiedział, co robi? Czy my mamy przebaczyć tym, którzy strzelali do górników w kopalni „Wujek", skoro zrobili to z premedytacją? Można przypuszczać, że Chrystus przebacza swoim oprawcom nie tylko dlatego, że nie wiedzą. Inne Jego wypowiedzi na temat sensu własnej śmierci rzucają więcej światła na tę sprawę. Prośba Chrystusa ma też wymiar emocjonalny: On naprawdę nie chce - całym sobą nie chce! - nikogo potępić. I tu znów mamy problem. Nasza dzisiejsza wrażliwość kładzie bowiem nacisk na łaskawość Boga, problem kary za grzechy odsuwając na dalszy plan. Ale czy rany zadane ludziom przez innych ludzi - niekiedy cynicznych, celowo igrających z ludzkim cierpieniem - mają pozostać bezkarne? „Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!" (Rdz 4, 10) - mówi Bóg do Kaina. W.B.: Czy jednak nie jest tak, że człowiek, który popełnia zło, rzeczywiście nie wie, co czyni? Że nie ogarnia ani przyczyn zła, ani jego konsekwencji, jawi mu się ono wręcz jako jakieś dobro? Kain zabija Abła, bo widzi w nim przyczynę własnych niepowodzeń. Ludzie krzyżują Boga-człowieka, bo w ich oczach to nie Bóg i nie człowiek, tyłko siewca niepokoju... Zgoda. Człowiek bardzo rzadko wybiera zło dla zła. Myśli raczej: jeśli ktoś stanie mi na drodze i grozi mi, moim „dobrem" jest go upokorzyć, może nawet zniszczyć. Niekoniecznie fizycznie, wy starczy słowem. Nie mówię tu o przypadkach skrajnych, ale o codziennym doświadczeniu. Czasem ten drugi rzeczywiście jest niebezpieczny, ale na ogół padamy ofiarą złudzenia. Nawet najbliższy człowiek może wtedy wydać się nam wrogiem. Taka postawa może prowadzić do bałwochwalstwa. Bałwochwalstwo to czczenie niewłaściwego boga albo czczenie właściwego Boga, ale niewłaściwymi środkami. Może się okazać, że ja czczę Boga w proteście przeciwko komuś, że widzę w Nim „środek zaradczy" na innych, którzy mi zagrażają. Wtedy z moim życiem jest tak, jak z kimś, kto chciał zadzwonić do kurii metropolitalnej, a połączył się z monopolem spirytusowym. Coś się pomieszało w etycznej centrali! W.B.: Kwestii przebaczenia poświęca Jezus jedną z najpiękniejszych ewangelicznych przypowieści: o synu marnotrawnym. Dowiadujemy się z niej, że Bóg zawsze czeka, z radością otwiera ramiona, przebacza. Ale niepokoi nas w tej przypowieści starszy brat owego „marnotrawnego", który nie potrafi się cieszyć z jego powrotu i ma żal do ojca, że jest taki szczodry. Niepokoi dlatego, że dobrze rozumiemy jego uczucia i pewnie bez trudu byśmy je w sobie odnaleźli. Wydaje się, że marnotrawny syn, chociaż tyle nabroił, więcej wiedział o ojcu niż ten „dobry", który był blisko niego. Starszy syn tak jakoś „zakamieniał" w swoim sposobie myślenia, że ani nie rozumiał tego, co zrobił ojciec, ani nie usatysfakcjonowała go autentyczna skrucha brata. fifc 144 Od początku do końca W.B.: Wspomniany Jean Vanier, interpretując jego postawę, mówi wręcz, że starszy syn „nie ufał ojcu i sądził go". Chciał „sztywnej" sprawiedliwości, a nie Bożej. Ojciec Włodzimierz Zatorski z naszego klasztoru, komentując tę przypowieść w swojej książeczce o przebaczeniu, zwraca uwagę, że Boga najbardziej rani niewiara w Jego miłość. „Bogu nie tyle zależy na tym, by człowiek czegoś dokonał, wypełnił polecenie, nauczył się »uczciwie żyć«, ile aby wpierw »umarły ożył, zagubiony odnalazł się«. Przy czym »śmierć« oznacza w Jego perspektywie brak miłości, »zagubienie« natomiast jest konsekwencją, jest tułaczką po obcym świecie pozbawionym jej". Swoją drogą to ciekawe, że dawniej nacisk kładziono raczej na nauczkę, jaką młodszy syn dostał od życia, i na jego pokorne przyznanie się do winy. Dziś wielu kaznodziejów uważniej przygląda się postawie starszego syna. Pewnie taki jest wymóg czasów. Nie wiemy, jak potoczyły się dalej losy tej rodziny; celem przypowieści jest ukazanie pewnego problemu, nie zaś opowiedzenie jakiejś historii od początku do końca, ze wszystkimi szczegółami. Wyobrażam sobie, że ojciec odbył jednak z młodszym synem „męską rozmowę"; był -jak się wydaje -bardzo wymagający wobec synów. Widać to po jego stosunku do starszego z nich. Gdy młodszy szalał po świecie, ten, który zdecydował się pozostać w domu, był „trzymany krótko". Miał nadzieję, że kiedyś odziedziczy pozostałą część majątku; na razie jednak musiał żyć tak jak żył ojciec: oszczędnie i pracowicie. Z drugiej strony - zauważmy, jak łagodnie ojciec z nim rozmawia, jak stara się rozbroić jego gniew! To świadczy o jego miłości do obydwu. W.B.: Z przypowieści dowiadujemy się ponadto, że ojciec dbał też o tych, którzy u niego pracowali. Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 145 Wszystko to razem pokazuje, że u Boga sprawiedliwość i miłosierdzie chodzą w parze. Mówi o tym także inna przypowieść: o robotnikach najętych do pracy w winnicy. O którejkolwiek godzinie zostali najęci, wszyscy otrzymali taką samą zapłatę. Dawniej bylibyśmy może bardziej zbulwersowani tą przypowieścią, bo w socjalizmie wiele się mówiło o równości, a pensja zależała od wysługi lat. Dziś mamy kapitalizm i wiemy, że wynagrodzenie to rezultat umowy między pracownikiem i pracodawcą. Ktoś może pracować krótko i zarabiać więcej niż ci, którzy na podobnym stanowisku byli zatrudnieni dłużej. A Bóg jest tak hojny, że przy wypłacie „równa do najwyższego". W.B.: Starszy syn wystąpił w imię pamięci: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu...". Pojawia się tu wielokrotnie stawiany problem: jak się ma przebaczenie do zapomnienia? Czy Bóg zapomina? Bóg wszystko wie „naraz", nie ma dla Niego przeszłości i przyszłości. Stąd trudno Mu pamiętać lub nie pamiętać... Jednak w Piśmie świętym powiedziane jest: „Grzechów ich pamiętać już nie będę" (por. Jer 31, 34). Myślę, że to jest pewne przybliżenie, które ma nam pomóc zrozumieć, czym jest miłość Boża. Św. Paweł powiada, że „miłość nie pamięta złego" (1 Kor 13, 5). To znaczy, że Bóg „nie przywiązuje się" do naszych złych uczynków. W.B.: A jak jest w relacjach człowiek-człowiek? Mówi się na przykład, że warunkiem przebaczenia jest uleczenie pamięci. Jedni rozumieją przez to wyrzucenie z pamięci tego, co bolesne. Inni, przeciwnie: stanięcie twarzą w twarz wobec całej prawdy o przeszłości. Wracamy do punktu wyjścia. Czy dorosły człowiek może zapomnieć, że został uderzony w twarz? Raczej nie. Ale mogą 146 Od początku do końca opaść w nim emocje związane z tym zdarzeniem, może zrozumieć, dlaczego do niego doszło, pogodzić się z tym, który uderzył, itd. I wtedy widzi to zdarzenie jako fakt już niemal obojętny: nie zapomni, bo trudno zapomnieć, ale nie będzie tego stale na nowo przeżywał. Zdarzają się też sytuacje odwrotne: sąsiedzi czy sąsiadki skłócone od niepamiętnych czasów. Często nie umiałyby powiedzieć, o co tak naprawdę poszło. Powód mógł być błahy, ale wystarczyło parę ostrzejszych słów i powstała uraza na całe życie. I dziesięć pielgrzymek do Częstochowy za mało, żeby je pogodzić! Kiedy przystępują do Komunii, jedna klęka z jednej strony ołtarza, druga z drugiej, żeby się przypadkiem nie spotkać. „Ja do niej nic nie mam, to ona..." W.B.: W takich sytuacjach należy pomijać w „Ojcze nasz" słowa: „i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy", bo można sobie zaszkodzić... Decydujące znaczenie dla uleczenia pamięci ma według mnie to, czy skutki jakiejś krzywdy wciąż trwają i czy w taki lub inny sposób dają się naprawić. Jeżeli krzywda została lub może zostać naprawiona, człowiek, którego skrzywdzono, prędzej przebaczy, a ten, który wyrządził krzywdę, będzie szukał tego przebaczenia. Natomiast jeśli między jednym a drugim wyrosła przepaść, której - po ludzku sądząc - nie można zasypać, to wówczas przebaczenie staje się bardzo trudne, a bywa, że wręcz wydaje się niemożliwe. Czasem zbyt łatwo domagamy się wspaniałomyślności od pokrzywdzonych. Ktoś, komu zabito syna, mówi przed kamerami: „Nie przebaczę zabójcy". Jest rozżalony, że morderca dostał zbyt łagodny wyrok, zapowiada, że będzie walczył o podwyższenie kary. Oczekiwalibyśmy raczej, że padną słowa przebaczenia; przecież gniew nie przywróci synowi życia. Tymczasem rana jest zbyt głęboka. Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 147 W.B.: No właśnie: czy każdą krzywdę można przebaczyć? Doświadczenie uczy, że tak. Słyszałem o przypadku, kiedy rodzice ofiary - młodej dziewczyny - nie tylko przebaczyli zabójcy, ale postanowili mu pomóc się odnaleźć. Mówili, że córce - wspanialej! - i tak nic życia nie przy wróci, trzeba więc zająć się zagubioną duszą tego nieszczęsnego nastolatka. Nawiązali kontakt z jego rodzicami, podtrzymywali go na duchu, kiedy odsiadywał wyrok, pomogli mu wrócić do życia. To jest świadectwo ogromnej dojrzałości. A czy można sobie wyobrazić krzywdę większą niż gwałt? Tymczasem zdarzają się dziewczyny, które decydują się nie tylko urodzić dziecko poczęte wskutek gwałtu, ale i wychować je. Nie ośmieliłbym się ich pytać, czy przebaczyły gwałcicielowi... Ich decyzja coś jednak mówi. Czytałem wspomnienia kobiety (o ile się nie mylę - kuzynki śp. ks. infułata Ferdynanda Machaya), która przez kilka miesięcy była w obozie w Oświęcimiu. Trafiła tam pod koniec wojny: zbliżał się front i los więźniów wisiał na włosku. Głodzono ich i upokarzano, a jeden z gestapowców, znany z okrucieństwa, wciąż przypominał im, że „stąd jest wyjście tylko przez komin". Tak się złożyło, że w wyniku szybkich działań Armii Radzieckiej znaczna część personelu obozowego dostała się w ręce Rosjan, a potem Polaków. Wspomniany gestapowiec trafił do więzienia w Krakowie i był konfrontowany ze swoimi byłymi więźniami. Siedział w sali przesłuchań, oddzielony od nich kratą; ci, którzy go rozpoznawali, bardzo często lżyli go, przeklinali, ciesząc się z losu, jaki czeka zbrodniarza. Przyjmował to wszystko obojętnie, nieczuły, apatyczny... Kiedy podeszła ta kobieta, powiedziała mu: „Pan był niedawno władcą mojego życia i śmierci. Dziś losy się zmieniły. Ja jakoś przeżyłam i jestem na wolności, a pana los jest godny pożałowania. Groził mi pan, że nie dożyję wyzwolenia. Przyszłam tu z mężem, żeby powiedzieć, że panu przebaczam". 148 Od początku do końca Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 149 W tym momencie w tego człowieka jakby piorun strzelił! Zaczął się rzucać, gwałtownie protestować, musiano wyprowadzić go z sali. Nie mógł znieść faktu, że możliwa jest taka wspaniałomyślność! W.B.: Bardzo często akt przebaczenia rozumiemy negatywnie: odrzucić gniew, wyrzucić krzywdę z pamięci, nie szukać odwetu. Natomiast cytowany wyżej Jean Vanier mówi: „Przebaczyć to zaprosić kogoś do swojego wnętrza". Przykład rodziców, którzy zajęli się zabójcą ich córki, potwierdzałby te słowa. Co jest potrzebne, żeby tak przebaczyć? Na pewno sprzyja przebaczeniu miłość Boga i przekonanie, że nie przebaczając, niszczę siebie i niszczę tę więź, która mnie z Nim łączy. A także - w pewnym sensie zamykam temu, który mnie skrzywdził, drogę do pełnego pojednania z Bogiem i z ludźmi. Jest taka pokusa, żeby ubrać się w togę Pana Boga i wydawać wyroki za Niego: „Skoro mnie skrzywdził, to niech teraz cierpi". Żeby prawdziwie przebaczyć, trzeba starać się zrozumieć, co się stało „po drugiej stronie". Bardzo często może się okazać, że zobaczy się wtedy kogoś zagubionego, zalęknionego, kto naprawdę nie wiedział, co czyni. W.B.: Bywa, że człowiek przebacza, ale mimo wszystko nosi w sobie uraz, sprawiający, że to „zaproszenie", o którym mówi Yanier, jest niemożliwe. Takie sytuacje zdarzają się tam, gdzie więź była bardzo silna i dlatego rana jest szczególnie dotkliwa: w małżeństwie, między rodzicami a dziećmi, między przyjaciółmi. Czy taki uraz jest grzechem? Sam uraz nie. Natomiast hodowanie urazu tak. Sw. Benedykt powiada: „Nie działaj pod wpływem gniewu" (RB 4, 22). Na to, że uraz powstał, nic nie mogę poradzić. Mogę jedynie łagodzić jego skutki, nie podsycać mojej niechęci, robić wszystko, żeby rana się zabliźniła. Czasem mówi się zgryźliwie, że ktoś przebaczył „tylko chrześcijańskim przebaczeniem", co ma znaczyć: po faryzejsku, nie z głębi serca, nie idzie za tym jakieś otwarcie się na drugiego człowieka. Można komuś przebaczyć w taki sposób, że da mu się odczuć, iż jest kimś gorszym, że się go poniży. „Znaj moją łaskę: wybaczam ci!". Takie przebaczenie, które łączy się z poczuciem wyższości, naprawdę nie jest przebaczeniem, tylko próbą poprawienia sobie nastroju. Myślę jednak, że w konkretnych sytuacjach bardzo trudno o sprawiedliwą ocenę. Wszyscy jesteśmy ludźmi, ale psychiki mamy różne. W.B.: A co wtedy, gdy ktoś nie poczuwa się do winy? Albo wie, że jest winny, ale demonstruje swój cynizm („nie zależy mi")? Czy mój akt przebaczenia nie jest wtedy narażaniem się na śmieszność? Moje przebaczenie jest wówczas jakby „zawieszone", czeka na odpowiedni moment. Jeśli zrobiłem wszystko, co w ludzkiej mocy, resztę pozostawiam Bogu. Modlę się za tego człowieka, widząc jego zatwardziałość, i ufam, że Bóg znajdzie na nią sposób. Nie jestem naiwny, jestem ufny. W.B.: Brat Roger z Taize zauważa: „Miłość przebaczająca nie jest ślepa, jest trzeźwa, ale i gotowa nawet na to, by nie dociekać, co inny uczyni z przebaczeniem". Realizm każe pozostawić sprawy własnemu biegowi. Byłoby pięknie, gdyby ten, kto popełnił zło, sam przybiegał prosić o przebaczenie. Ale to nie jest takie proste. Człowiek, który wyrządził komuś krzywdę, w głębi ducha bardzo się tego wstydzi. Może się do tego wstydu nie przyznawać, ale to nie zmienia faktu, że nie potrafi o własnych siłach się z nim uporać. Postawa cyniczna jest jednym ze sposobów radzenia sobie ze wstydem. 150 Od początku do końca W.B.: Cynizm może się pojawić nie tylko jako reakcja na przebaczenie, ale i - na przeprosiny. Ojciec Karol Meissner przed kilku laty przepraszał Jerzego Urbana za krzywdy wyrządzone mu w młodości przez katolików. A Urban z tego szydził. Nie wiem, czy aż szydził. Pisał z nutką ironii: „poczciwy ojciec Meissner", wywracał kota ogonem - ale miałem wrażenie, że jednak go to poruszyło. Myśmy w klasztorze nawet się trochę dziwili, że ojciec Karol „pcha się" z tym przepraszaniem akurat w tę stronę. Dziś widzę, że to było potrzebne. Ojciec Karol chciał w ten sposób pokazać - przede wszystkim nam, katolikom - jakie mogą być skutki naszej nieewangelicz-nej postawy wobec ludzi wątpiących czy niewierzących. Naszym zadaniem jest tych ludzi nawracać - ale nie przez walenie ich po głowie z jednej strony „Tygodnikiem Powszechnym", a z drugiej rozpalonym pogrzebaczem. Mamy tak się za nich do Boga modlić, żeby miłosierdzie Boże mogło tu zadziałać. Chciałbym po śmierci spotkać Jerzego Urbana w niebie... W.B.: Weźmy jeszcze inną sytuację: skrzywdziłem kogoś, szukam pojednania, ale ten ktoś nie chce ze mną rozmawiać. Kiedy spotykamy się na ulicy, odwraca głowę. Co robić? Czy moja wina pozostanie nieprzebaczona? Niekoniecznie. Może po prostu sprawa jeszcze nie „przyschła". Chrystus prowadzi człowieka do przebaczenia nieraz bardzo długą drogą. Może ten ktoś w duchu już mi przebaczył, ale nie potrafi czy boi się okazać to na zewnątrz? W.B.: Czy można przebaczać (i prosić o przebaczenie) w imieniu kogoś? Czy to nie jest akt najbardziej osobisty? Kiedy takie sytuacje zbiorowego przebaczenia są uzasadnione i jaki jest ich sens? Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 151 Mamy tu wielki przykład Ojca Świętego. Muszę przyznać, że ja sam za nim nie nadążam, nie do końca rozumiem jego intencje i bywało, że irytowały mnie te prośby o przebaczenie wypowiadane w imieniu Kościoła. Zwłaszcza gdy trafiały na mur obojętności z drugiej strony. Ale kiedy szczerze nad tym się zastanawiam, widzę, że powody mojego oporu są emocjonalne. Myślę sobie na przykład: „Dlaczego tylko my mamy przepraszać, dlaczego nas nikt nie przeprosi?". Ponoć Papież też kiedyś wypowiedział głośno podobną refleksję. I jaka była jego odpowiedź? „Widać tak być musi". Kościół musi przebaczać i prosić o przebaczenie! Bo przecież nie chodzi o to, żebym się dobrze poczuł, żebym miał satysfakcję, ale o to, żeby Kościół jako całość oczyszczał się z tego zła, które zostało popełnione przez jego wiernych, w jego imię lub z powodu jego niedopatrzeń. W.B.: Wydaje się, że spośród wielu wielkich gestów Jana Pawła II, te są najsłabiej rozumiane. Słyszy się opinie: „Papieżowi tak wypada", „Tu chodzi o wielką politykę", „To nie sam Papież, tylko inni tak nim kręcą". Zarzuca mu się nawet, że w ten sposób osłabia Kościół. A przecież te kolejne mea culpa Ojca Świętego - zwrócone do innych Kościołów chrześcijańskich, do żydów i mahometan, do Indian, Aborygenów czy Chińczyków - mają bardzo głęboki sens religijny i są jak najbardziej jego: są konsekwencją jego rozumienia Ewangelii i Kościoła. I przekonania, że właśnie nienazywanie zła złem osłabia Kościół, natomiast wyznanie win - wzmacnia. Strategia polegająca na tym, żeby o tych chrześcijanach, którzy zawinili ciężko wobec innych, mówić: „To nie byli prawdziwi chrześcijanie", nie daje się w tym kontekście utrzymać. Prowadzi ona do tego, że po drugiej stronie też zaczynają działać tego rodzaju mechanizmy. W ten sposób nigdy nie dojdzie się do pojednania. Dziwię się tym, którzy mówią, że wyznanie win osła- 152 Od początku do końca bia Kościół. Papież przeprasza przecież za to, że Kościół nie był dość Kościołem, nie był dość ewangeliczny, Chrystusowy. Przyszłość trzeba budować na prawdzie. W.B.: Wewnątrzkościelna krytyka posunięć Papieża zawierała m.in. obawę, że prości ludzie mogą opacznie zrozumieć sens jego działań. Mogą uznać, że skoro Kościół tyle razy pobłądził, nie jest wiarygodny. Jeden z włoskich dziennikarzy napisał z nieskrywaną ironią: „Można by z tego wyciągnąć logiczny wniosek, że przez dwa tysiąclecia Kościół był autentyczną plagą dla ludzkości, przynajmniej zanim pojawił się papież Wojtyła...". Prosić o przebaczenie może tylko człowiek mocny. Słaby będzie się bal: „Przecież jak się przyznam, to mnie zadepczą albo wyśmieją!". Papież działa jako człowiek wolny, który nie boi się oskarżeń z różnych stron. Dla jednych to, co robi, jest „za dużo", dla innych - „za mało". Ci, którzy go krytykują, mierzą go swoją miarą, zamiast starać się zrozumieć jego racje, jego wiarę... W.B.: ...jego doświadczenie. Gdyby ktoś mnie zapytał: „Czy Ojciec czuje się odpowiedzialny za Holocaust?", odpowiedziałbym z pełnym przekonaniem: „Nie czuję się". W czasie wojny pomagaliśmy Żydom, jak mogliśmy; jako jedenastoletni chłopiec dostarczałem jedzenie do getta przez dziurę w ogrodzeniu z drutu kolczastego, uważając, żeby nie zauważył mnie patrol niemiecki. Przeżywaliśmy ich wywózkę na śmierć. Nie było w nas niechęci, przeciwnie - współczucie. To jest moja prawda subiektywna. Ale Ojciec Święty widzi to głębiej. Wielu jego żydowskich kolegów nie przeżyło tej wojny. I on się zastanawia: dlaczego? Czy - jako chrześcijanie - zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, żeby temu zapobiec? Podobnie jest w innych sprawach. Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 153 Papież przeprasza zawsze dwutorowo: zanim prośbę o przebaczenie skieruje do ludzi, najpierw prosi o przebaczenie Boga. Wyrządzając krzywdę komukolwiek, człowiek popełnia grzech przeciwko Bogu, nawet gdyby ten skrzywdzony o Bogu nie słyszał lub Go odrzucał („Tylko przeciw Tobie zgrzeszyłem" -Ps 51, 6). Taka jest nasza wiara. Niewierzący tego drugiego wymiaru nie rozumieją i dlatego media na świecie zwracają uwagę przede wszystkim na ten pierwszy. Ale jeden wymiar bez drugiego nie miałby sensu. Bo czy można przeprosić za wyprawy krzyżowe, splądrowanie Bizancjum, wycięcie obrońców Jerozolimy? Kogo? I jakimi słowami? W.B.: Prośba o przebaczenie musi „przechodzić" przez Chrystusa, przez Krzyż. Tam zostały zebrane wszystkie ludzkie winy. Przypomina mi się tu wypowiedź pewnego agnostyka: „Co ma zrobić człowiek uczciwy, ale niewierzący, jeżeli wyrządzi komuś nieodwracalną krzywdę? Wy, chrześcijanie, możecie przynajmniej prosić Boga, żeby On wyrównał popełnioną niesprawiedliwość. Myjesteśmy tego pozbawieni". Jakże przejmująca jest ta myśl, że człowiek musi zostać sam z popełnionym złem! Wbrew temu, co Pan powiedział, nie sądzę, żeby Papież był tak bardzo osamotniony w swoich gestach. Myślę, że ci, którzy poważnie traktują swoje chrześcijaństwo, rozumieją, o co mu chodzi, i bardzo przeżywają każde kolejne „przepraszam". Ich głosu jednak nie słychać, słychać natomiast tych, którzy od razu przenoszą wszystko w wymiar polityczny. Ale nawet ci, którzy myślą tylko politycznie, przyznają: nie sposób odmówić Papieżowi uczciwości i konsekwencji. W.B.: Papież uruchomił proces odkłamywania przeszłości, który ogarnął Europę do tego stopnia, że dziś niektórzy publicyści domagają się, żeby już skończyć z tym -jak to określają - „samobi-czowaniem". Widać jednak, że było to potrzebne. 154 Od początku do końca Początek rachunkowi sumienia Kościoła dał II Sobór Watykański, a pierwsze tego rodzaju gesty wykonali Jan XXIII i Paweł VI; warto przypomnieć na przykład akt wzajemnego cofnięcia ekskomunik między Rzymem a Konstantynopolem. Sobór zaryzykował „wielką awanturę", która miała odnowić Kościół. Ale proces odnowy poszedł szerzej i dziś widzimy tego skutki - również te ujemne. W.B.: Charakterystyczne, że po ataku terrorystów na World Trade Center można było przeczytać szereg komentarzy bardzo trzeźwo analizujących przeszłość stosunków między Zachodem i Wschodem oraz między chrześcijaństwem a islamem. Jesteśmy wstrząśnięci tym, co się stało, a jednak zamiast wybuchu nienawiści padają rozsądne pytania. Gdzie są przyczyny terroryzmu? Czy zrobiono wszystko, żeby zapobiec jego rozprzestrzenianiu się? Czy Zachód jest bez winy? Jedna trzecia ludzkości nie dojada, miliony giną z głodu i chorób. Do jakich napięć mogą doprowadzić tak ogromne różnice między naszym a Trzecim Światem? Może czekają nas jeszcze gorsze katastrofy? W.B.: Takie tragedie, jak ta, która wydarzyła się 11 września, każą nam myśleć też o ewangelicznym przykazaniu miłości nieprzyjaciół. Do czego właściwie nas ono zobowiązuje? Miłować nieprzyjaciela to chcieć dla niego dobra - nawet gdyby to dobro miało przyjść przez karę. Kara nie jest wówczas zemstą, ale aktem sprawiedliwości. Miłować nieprzyjaciela to również rozumieć go, poznać jego racje. Zastanowić się: czy problem jest w nim, czy może także trochę we mnie. Jest powiedzenie: „Nie myśl, że masz tyle racji, żeby twój przeciwnik nie miał jej choć trochę". Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 155 W.B.: Słynny aforysta La Rochefoucauld zwrócił uwagę, że: „Wsądach swoich o nas wrogowie nasi bardziej zbliżają się do prawdy niż my sami". Podobnie myślał już jeden ze starożytnych filozofów: „Licz się z opinią nieprzyjaciół - oni pierwsi dostrzegą twoje błędy". Bo na ogół wiemy - aż za dobrze! - co w nas jest dobrego. Natomiast z trudem przychodzi nam dostrzeżenie tego, co trzeba poprawić. Tego musimy dowiedzieć się od innych. Mówisz, że ktoś cię rozgniewał. Nie, on tylko odkrył w tobie gniew, pokazał, gdzie jest twój słaby punkt! Literatura ascetyczna pełna jest tego rodzaju przykładów. Czasem w klasztorze ktoś ostro na mnie najedzie. Myślę sobie wtedy: „Panie Boże, nie będę Ci dyktował, przez kogo i jakim tonem masz do mnie przemawiać". Ważne, czy ten ktoś ma rację, czyjej nie ma. A nawet jeśli nie ma, czy mam się obrażać za jego zły humor? Ktoś kiedyś bardzo dopiekł śp. ojcu Bernardowi Turowiczowi. Niektórzy w klasztorze byli zaskoczeni: „I co, nie obraził się Ojciec na niego?". „Obraził?! Tylko idiota się obraża!" A ponieważ nie uważam się za idiotę, staram się tak postępować, żeby nim nie być. [śmiech] W tej odpowiedzi ojca Bernarda jest zresztą głęboka myśl, że obrażanie się jest właśnie jakimś rodzajem nierozumności, odmowy rozumienia. Obrażając się, zamykam drzwi swego serca. Mówię drugiemu: „Nie wchodź, nic mnie już nie obchodzisz". Jezus uderzony mówi najpierw: „Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?" (J 18, 23). Dopiero potem milknie. Nie ma jednak w tym jego milczeniu pogardy, jest raczej smutne pogodzenie się z faktem, że inni nie chcą słuchać. W.B.: W przypadku takiej nieprzyjaźni, o jakiej tu mówimy, przykazanie miłości nieprzyjaciół nie wydaje się takie trudne. Ale czy ze zdaniem terrorysty też mamy się liczyć? Czy od niego też możemy się czegoś o sobie dowiedzieć? 156 Od początku do końca Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, dlaczego sięga po terror i co sprawia, że grozi właśnie nam, a nie komu innemu. Skąd czerpie środki, z których finansuje swoją działalność? Dlaczego nasze społeczeństwa są bezsilne wobec tego rodzaju działań? Już nieraz okazywało się, że to Zachód sam „wychował sobie" jakiegoś terrorystę. I nieraz dochodziliśmy do wniosku, że ten podział świata, którego tak strzeżemy, jest nie do utrzymania. A jednak pełne otwarcie Zachodu na Wschód i Północy na Południe nie następuje. W.B.: Zachodnie społeczeństwa, my sami musielibyśmy się bowiem zgodzić na ryzyko, na życie nieco skromniejsze i może z początku nawet mniej bezpieczne niż dotychczas. A tego nie chcemy. Żeby móc skleić ze sobą dwie powierzchnie, obie trzeba oczyścić. Jeżeli ma być pokój, obie strony muszą nie tylko chcieć pokoju, ale przede wszystkim przygotować się do niego. Pokój przychodzi przez prawdę i przebaczenie. Prawda może ranić nasze wyobrażenia o sobie, naszą dumę. Na poziomie emocji jest czasem trudna do przyjęcia. Ale innej drogi nie ma. „Inną drogą" jest przemoc. W.B.: Dochodzimy tu do punktu, który w całej sprawie przebaczenia wydaje się najistotniejszy. Bo co to znaczy - przyjąć prawdę o sobie? To znaczy przede wszystkim: sobie samemu przebaczyć. Ojciec Anselm Grun, benedyktyn, w książeczce zatytułowanej właśnie Przebacz samemu sobie zwraca uwagę, że szereg ludzi żyje niepojednanych ze sobą, z własnym losem, niezadowolonych z siebie i całego świata, z ukrytą pretensją do Boga, że dał im takie, a nie inne życie. Czy nie to właśnie jest źródłem wszystkich naszych problemów z przebaczeniem? Pisze o tym również wspomniany ojciec Włodzimierz: „Pretensja, jaka rodzi się w sercu do konkretnych osób, w istocie Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) 157 jest przejawem fundamentalnego żalu do samego życia, a właściwie do Boga, który to życie nam dał. Zazwyczaj nie dochodzimy świadomie do tej zasadniczej pretensji, zamykając się w konkretnym zranieniu przez kogoś". Żeby dojść do tego źródła, musielibyśmy odkryć wszystkie złe myśli i uczucia, jakie w sobie nosimy, i przyznać się do nich. Na to najczęściej brak nam odwagi. Wielu z nas zresztą burzy się na samą myśl, że musieliby „przebaczyć Bogu". „Ja, proch, miałbym osądzać Boga?! Niemożliwe!" Ale nawet ci, których oburza takie postawienie sprawy, w codziennym życiu skłonni są - niekoniecznie bezpośrednio - oskarżać nieraz Boga o różne rzeczy... W.B.: Sądzić Boga tak, jak ten starszy syn z przypowieści sądził ojca... Niekiedy może to prowadzić do ateizmu: człowiek nagromadzi w sobie tyle żalu, z którym nie umie sobie poradzić, że w końcu mówi Bogu: „Ty dla mnie nie istniejesz!". Na czym polega problem? Na tym, że mylimy dwie płaszczyzny. Z jednej strony nie wolno nam zapominać, że wobec Boga jesteśmy prochem. Z drugiej - nawet jako proch winni jesteśmy Bogu szczerość. Bóg „patrzy na serce" (por. 1 Sm 16, 7), chce „serdecznego dialogu". Człowiek, który siebie nie akceptuje, nie może Mu tego dać. Chowa się przed Bogiem, bo w głębi ducha bardzo się Go boi. „A nuż mnie potępi..." A tu trzeba mieć wiarę Hioba: „Choćby mnie zabił, Jemu ufam!" (Hi 13, 15). W.B.: W połskiej religijności jest sporo takich negatywnych emocji. „Tak mocno wierzymy, tyle się modlimy - i co? Świat jest coraz gorszy..." Myślę, że powodów tej sytuacji jest wiele. Jednym z najpoważniejszych jest nasza historia: w ciągu dwustu ostatnich lat nasze narodowe poczucie wartości zostało bardzo głęboko 158 Od początku do końca zranione. I teraz są dwa skrajne sposoby, jak temu zaradzić: albo uciekając od swej tożsamości, albo czyniąc sobie z niej hałaśliwy powód do chwały. W dodatku stale byliśmy w konflikcie z jakimiś „obcymi", okresy zgodnego współżycia z innymi narodowościami były stosunkowo krótkie. To wszystko określa też jakoś charakter naszej religijności, choć nie przesadzajmy: nie jest ona już tak „obronna" jak - z konieczności - była w okresie zaborów czy w czasach komunizmu. W.B.: Ale jest w niej szereg resentymentów. Mogę tylko powtórzyć: musimy stanąć w prawdzie wobec siebie. Nie widzę tego tak czarno: myślę, że wielu z nas jest zdolnych do przyjęcia tej prawdy. W wielu momentach dochodzi do głosu urażona duma, która rodzi gniew. Ale moje doświadczenie jest takie, że gniew nie sięga samego rdzenia człowieka. Właśnie dlatego możliwe jest przebaczenie, że gdzieś na dnie tych wszystkich żalów i uprzedzeń jest pragnienie pokoju. Pojednania z samym sobą, z bliźnim - i z Bogiem. Do tego pragnienia zawsze można się odwołać. MARYJNY PROFIL KOŚCIOŁA (O Matce Boskiej) A.S.: Dlaczego Maryja jest w pobożności tak ważna, i to nie tylko w polskiej pobożności - sanktuaria maryjne na Zachodzie są także tłumnie odwiedzane? To chyba Lechoń napisał: „Która złoto masz od królów, perły od rycerzy, w którą wierzy nawet taki, który w nic nie wierzy". Już ze względów czysto psychologicznych „sukces" pobożności maryjnej jest zrozumiały. Maryja pod Krzyżem stała się matką nas wszystkich, a wiemy, jak ważną rolę w życiu każdego z nas pełni matka. Oczywiście, jeśli nasza maryjna pobożność będzie budowana jedynie na psychologicznym przeniesieniu na Maryję uczuć kierowanych pierwotnie do naszej ziemskiej matki, to taka pobożność będzie płytka. Łatwo jest nam się wzruszać, widząc w Maryi matkę, „która wszystko rozumie, sercem ogarnia każdego z nas" -jak śpiewamy w popularnej pieśni. A.S.: Taka uczuciowa pobożność może także prowadzić do fałszywego rozumienia Boga, jako niedostępnego, budzącego grozę, surowego Sędziego, w przeciwieństwie do bliskiej, miłosiernej i pełnej ciepła Maryi... „Kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze" - śpiewaliśmy jeszcze do niedawna. Podobno w ostat- 160 Od początku do końca nim wydaniu popularnego śpiewnika Siedleckiego tę zwrotkę wykreślono. Warto jednak przypomnieć, że Pismo święte wielokrotnie mówi o gniewie Bożym. Czytamy na przykład: „Dlatego się rozpalił gniew Pana przeciw Jego ludowi... Mimo wszystko gniew Jego się nie uśmierzył..." (Iz 5, 25); albo: „Bo Pan kipi gniewem na wszystkich pogan i wrze z oburzenia na wszystkie ich wojska" (Iz 34, 2). Podobnie i w Nowym Testamencie: „kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz gniew Boży nad nim wisi" (J 3, 36). W prywatnych objawieniach Maryja często mówiła z bólem, że wstrzymuje karzącą rękę Ojca lub Syna. Może więc przytoczone słowa pieśni nie są tak zupełnie pozbawione podstaw. W Biblii odnajdujemy jednocześnie dwa obrazy: Boga jako Ojca i Boga jako Matki. Na przykład Izajasz mówi: „Jak kogo pociesza własna matka, tak Ja was pocieszać będę" (66,13). A.S.: Mówi o tym Katechizm Kościoła Katolickiego: „Ta ojcowska tkliwość Boga może być wyrażona w obrazie macierzyństwa, które jeszcze bardziej uwydatnia immanencję Boga, czyli bliskość między Bogiem i stworzeniem" (nr 239). Miłość Boga przekracza te obrazy, jest większa od skończonej i niedoskonałej miłości rodzicielskiej. „Choćby mnie opuścili ojciec mój i matka, to jednak Pan mnie przygarnie" - modlimy się w psalmie (27,10), a w Księdze Izajasza Bóg mówi: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie" (Iz 49, 15). W.B.: Czy wobec tego poprawny jest maryjny tytuł: Ucieczka grzeszników? Do Maryi możemy się uciekać z prośbą o wstawiennictwo, podobnie jak uciekać się możemy do każdego świętego. Możemy Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) 161 wręcz prosić o wstawiennictwo bliskich nam zmarłych, skoro wierzymy, że są już w niebie. A ponieważ Maryja zajmuje w Królestwie Niebieskim wyjątkowe miejsce, Jej wstawiennictwo jest także wyjątkowe. Przy tym zawsze należy pamiętać, że jedyną naszą „ucieczką" przed grzechemjest Jezus Chrystus. To on mówi: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię" (Mt 11,28). Tylko On jest w stanie wyrwać nas z jarzma grzechu. Wszyscy inni, którzy się za nami wstawiają, uczestniczą w Jego pośrednictwie. A.S.: Dlaczego w takim razie Kościół pozwala podczas różnych nabożeństw (na przykład do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy) wzywać Maryję tytułami teologicznie mało poprawnymi? Mówimy: Współodkupicielko, Szaf arko łask wszelkich, Ucieczko grzeszników, tak jakby rola Maryi w naszym zbawieniu była porównywalna z rolą Chrystusa. Czy rzeczywiście tytułami „teologicznie mało poprawnymi", czy też może raczej - „teologicznie jeszcze niedopracowanymi"? Myślę, że mądrość Kościoła polega między innymi na tym, że nie walczy on na siłę z masową pobożnością, w której można znaleźć także elementy teologicznie niepoprawne. Kościół przyjmuje człowieka takim, jakim jest. Chce, aby czuł się we wspólnocie kościelnej jak u siebie. Natomiast stara się go katechizować, prowadzić w rozwoju wiary, czynić religijnie bardziej świadomym. Wspomniane tytuły trzeba dobrze rozumieć. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby księża podczas maryjnych nabożeństw poświęcali pięć minut na wytłumaczenie wiernym, na czym polega rola Maryi w dziele odkupienia - że jest ona wyjątkowa, ale że jedynym naszym Odkupicielem jest Chrystus. Inna rzecz, iż nie zawsze to robią. O Maryi mówi się w Kościele głównie przy okazji świąt maryjnych. Warto więc, niezależnie od kazań, samemu pogłębiać wiedzę o Matce Bożej, sięgając do soborowej Konstytucji do- 162 Od początku do końca gmatycznej o Kościele, do adhortacji Pawła VI Mańalis cultus (Kult maryjny), do encykliki Jana Pawia II Redemptoris Mater (Matka Odkupiciela), do Katechizmu Kościoła Katolickiego - że już nie wspomnę o licznych katechezach maryjnych naszego Papieża. A.S.: Kościół uroczyście potwierdził niektóre tytuły Maryi, ogłaszając je jako dogmaty. Zastanówmy się pokrótce nad ich sensem. Historycznie pierwszym dogmatem maryjnym był dogmat o Bożej Rodzicielce (Theotokos). Został on ogłoszony na Soborze Efeskim (w 431 r.) i potwierdzony dwadzieścia lat później na Soborze Chalcedońskim. Związany jest on ze sporem o naturę Chrystusa. Początkowo tytuł Theotokos nie był oczywisty. Wiadomo, że Maryja była matką Jezusa, który jest Synem Bożym, ale czy można powiedzieć, że była Matką Boga? Czy człowiek może być rodzicem Boga? Spór był bardzo zażarty i oddziaływał nawet na prostych ludzi; jak piszą historycy, nawet przekupki na targu w Efezie spierały się o te sprawy. Rozwiązano go dopiero po sformułowaniu dogmatu o dwóch naturach w jednej osobie Syna Bożego: Boskiej i ludzkiej. Choć Maryja dała Jezusowi tylko naturę ludzką, funkcja rodzicielska odnosi się do całej osoby. Można więc teologicznie poprawnie powiedzieć, że Maryja jest Matką Boga. AS.: Wierzymy w niezwykłą prawdę. W Maryi zrealizował się paradoks z niczym nieporównywalny. Dobrze to pokazuje Akatyst - piękny hymn maryjny z VI wieku. Autor wychwala Maryję, która „dźwiga Tego, co wszystkie dźwiga rzeczy", która „rodzi Rodzi-ciela życia"... „Ma granice Nieskończony" -jak śpiewamy w polskiej kolędzie. Czegoś takiego człowiek sam by nie wymyślił. Dla mnie Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) 163 jest to potwierdzenie nadprzyrodzonego pochodzenia prawd objawionych. A.S.: Z Bożym macierzyństwem jest związane dziewictwo Maryi. Dlaczego Maryja, poślubiona Józefowi - kobieta, która urodziła dziecko - cały czas była i pozostała dziewicą? Właśnie dlatego, że jest Ona Matką Boga. Zastanówmy się, co by znaczyło twierdzenie, że św. Józef jest biologicznym ojcem Jezusa. Bardzo trudno byłoby wtedy bronić Boskości Jezusa. Czym poczęcie Jezusa różniłoby się od naszego poczęcia? Można argumentować, że każde poczęcie istoty ludzkiej jest zjawiskiem wyjątkowym, jest w sensie dosłownym cudem. Z zapłodnionej komórki jajowej wyrasta świadomy siebie człowiek, który -jak naucza Kościół - od początku swego biologicznego istnienia ma duszę. Ktoś mógłby powiedzieć: jeżeli poczęcie, jako rezultat współżycia płciowego, tak czy inaczej jest cudem, nic nie stoi na przeszkodzie, by Bóg w ten właśnie sposób powołał do ziemskiego istnienia swojego Syna. Ale wtedy różnica między cudem naszego poczęcia, a cudem poczęcia Jezusa byłaby jedynie - jeśli możemy tak powiedzieć - „ilościowa", a nie „jakościowa". Dlatego Kościół, chcąc podkreślić specjalny charakter Bożego działania przy poczęciu Jezusa, trzyma się nauki o dziewictwie Maryi. Za nauką tą stoją racje teologiczne, związane ze spójnością teologicznego myślenia, oraz tradycja, która od początku widziała w Matce Jezusa dziewicę. Wracając do cudownego charakteru każdego poczęcia: czasem o tym zapominamy, ale wynikają z niego ważne następstwa. Przede wszystkim wielka godność człowieka, której naruszać nie wolno. A także fakt, że płciowa sfera człowieka nie jest rzeczywistością, którą możemy dowolnie manipulować -jest ona miejscem niezwykłej współpracy Boga z człowiekiem. To tłumaczy, dlaczego Kościół sprzeciwia się aborcji, manipulacjom genetycznym, zapłodnieniu in vitro czy antykoncepcji. 164 Od początku do końca W.B.: Kościół jednak chyba nie zawsze widział aż taką wartość we współżyciu płciowym. Zacytuję tekst, który znałeźć można w Bre-viarium fidei (zbiorze doktrynalnych wypowiedzi Kościoła), posługujący się językiem dzisiaj brzmiącym dość szokująco. Św. Sy-rycjusz, papież z IV wieku, pisał: „Ałbowiem Pan nasz Jezus nie zechciałby narodzić się z dziewicy, o której by wiedział, że będzie tak niepowściągłiwa, iż przybytek Króla wiecznego splami nasieniem współżycia ludzkiego". Tekst ten stara się bronić prawdy o tym, że Maryja do końca pozostała dziewicą, to znaczy, że nigdy nie współżyła z Józefem. Podejrzewam, że trafił on do Breviarium fidei jako starożytne świadectwo wiary w stałą dziewiczość Maryi, a nie ze względu na zawartą w nim argumentację, która rzeczy wiście deprecjonuje ludzką płciowość (dostrzec w niej można wpływ manicheizmu, czyli pogardy dla wszystkiego, co cielesne). Przecież Bóg powiedział: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się" (Rdz 1,28) -jest to nakaz Boży! Małżeństwo jest sakramentem, czymś uświęconym przez Boga. A współżycie płciowe jest istotnym elementem życia małżeńskiego, nie może więc być czymś niegodnym. Do tego stopnia jest istotnym elementem, że według prawa kanonicznego tzw. małżeństwo nie-skonsumowane może być uznane za nieważne. Myślę, że intencje św. Syrycjusza były szlachetne: bronił on czci Maryi. Niewątpliwie użyłby innych sformułowań, gdyby znał na przykład znakomite katechezy Jana Pawła II o znaczeniu cielesności człowieka, [śmiech] W.B.: Wszystkie cztery Ewangelie wspominają o „braciach Jezusa". Czy to nie przemawia przeciwko dogmatowi o dożywotnim dziedzictwie Maryi? Po pierwsze, tak zwracano się ówcześnie do krewnych. Do dzisiaj zresztą w krajach Bliskiego Wschodu istnieje taki zwy- Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) 165 czaj. Po drugie, znów zastanówmy się, co by wynikało z faktu, że Jezus miał rodzeństwo. Znaczyłoby to, że istniała grupa ludzi o religijnie wyjątkowym charakterze - o innej relacji do Boga niż my wszyscy. Słusznie moglibyśmy ich nazywać „braćmi Boga". Żadne świadectwa z wczesnego okresu chrześcijaństwa nie potwierdzają istnienia takich ludzi. A przecież musieliby oni (gdyby istnieli) cieszyć się wyjątkowym szacunkiem. Po trzecie, gdzie byli owi rzekomi bracia, kiedy Jezus umierał? Dlaczego nie stali pod Krzyżem razem z Maryją? Dlaczego Jezus, umierając na Krzyżu, powierzył swoją Matkę opiece św. Jana, skoro miał się Nią kto opiekować? W.B.: Stosunkowo późno, bo dopiero w 1854 roku Kościół ogłosił dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Dlaczego? Najpierw wspomnijmy o takim popularnym błędzie: kojarzeniu Niepokalanego Poczęcia z poczęciem Jezusa. Niektórzy błędnie rozumieją Niepokalane Poczęcie jako poczęcie bez udziału mężczyzny. W istocie chodzi o coś innego: wyjęcie Maryi od samego początku (a więc od Jej poczęcia właśnie) spod władzy grzechu pierworodnego. O Maryi mówimy, że jest „pełna łaski". Kościół od samego początku wierzył w jej bezgrzeszność i szczególną świętość. Dlaczego więc tak późno zdecydował się ogłosić dogmat ojej Niepokalanym Poczęciu? Przeszkoda była właściwie jedna. Niektórzy teologowie (m.in. św. Tomasz z Akwinu) argumentowali, że gdyby Maryja była wyjęta spod władzy grzechu pierworodnego, nie potrzebowałaby być odkupiona, a to jest niemożliwe, bo była przecież człowiekiem. Dopiero kiedy zrozumiano, że także Maryja była odkupiona - jak to formułuje dogmat - „mocą przewidzianych zasług Jezusa Chrystusa", przeszkoda ta zniknęła. Jezus przez swoją mękę i śmierć odkupił przecież także tych, którzy żyli przed Nim, a nie tylko tych, którzy żyli po Nim. Wspominaliśmy już, że w Bogu nie ma czasu, nie ma „przed" 166 Od początku do końca Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) 167 i „po". Taka prosta analogia: często żyjemy na kredyt, wiedząc, że obiecane nam pieniądze trafią w końcu na nasze konto. A.S.: Ostatnim z ogłoszonych przez Kościół dogmatów maryjnych jest dogmat o Wniebowzięciu. Dogmat ten, ogłoszony w 1950 roku przez Piusa XII, jest konsekwencją prawdy o Niepokalanym Poczęciu Maryi. Skoro Maryja nie była dotknięta grzechem pierworodnym, nie musiała czekać na zmartwychwstanie ciał przy końcu świata. Dogmat o Wniebowzięciu formułuje prawdę, która powinna być dla nas szczególnie radosna, gdyż pozwala nam wierzyć, że istnieje ktoś, kto cieszy się już pełnią zbawienia. W Maryi zrealizowała się rzeczywistość niczym nie zakłóconej więzi z Bogiem. Właśnie to nas czeka w niebie. W.B.: Wielu zadaje pytanie, czy Wniebowzięcie łączyło się ze śmiercią Maryi. Zdaje się, że ten problem nie został rozstrzygnięty? Dogmat o Wniebowzięciu głosi, że Maryja „po zakończeniu ziemskiego życia z duszą i ciałem została wzięta do chwały nieba". Pius XII nie wypowiedział się wyraźnie o śmierci Maryi, użył neutralnego wyrażenia: „po zakończeniu ziemskiego życia". Kwestia nie jest zatem przesądzona. Choć niektórzy twierdzą, że szalę w tej dyskusji przeważył Jan Paweł II w jednej ze swoich katechez środowych, kiedy to wyraźnie powiedział o śmierci Maryi. Papież odwołał się do starego argumentu: skoro śmierć nie została oszczędzona nawet Jezusowi, dlaczego miałaby być oszczędzona Jego Matce? Przecież Ona solidaryzowała się ze swoim Synem w każdym momencie Jego misji. A.S.: Nie dla wszystkich jest to oczywiste. Kiedyś do redakcji „Tygodnika Powszechnego" przyszedł list od pewnego pana, który chciał się koniecznie dowiedzieć, czy Maryja zmarła naturalną śmiercią. Pytał jednego ze znanych polskich teologów i otrzymał odpowiedź, że Maryja oczywiście zmarła. Argumentacja była właśnie taka: dlaczego miałaby nie doświadczyć śmierci, skoro doświadczył jej Jezus? Zapytał też pewnego polskiego biskupa pracującego w Watykanie i otrzymał z kolei taką odpowiedź: oczywiście, że Maryja nie umarła. Jakże mogłaby umrzeć Matka naszego Pana? Kopie obu listów mam do dzisiaj. Jak powiedziałem, sprawa nie jest ostatecznie przesądzona. W.B.: Po II Soborze Watykańskim papież Paweł VI ogłosił Maryję Matką Kościoła. Co to znaczy, że Maryja jest Matką wszystkich wierzących? Bardzo ciekawie wyjaśnił to Jan Paweł II w swojej encyklice Redemptoris Mater. Papież wyróżnia dwa nierozłączne profile Kościoła: profil maryjny i profil piotrowy. To tylko tak technicznie brzmi, ale za tym rozróżnieniem kryją się ważne spostrzeżenia. Jana Paweł II podkreśla, że maryjność to bardzo głęboka cecha Kościoła. Nie można jej traktować jako czegoś mniej lub bardziej przypadkowego. Maryja była pierwszą, która zetknęła się z mistycznym ciałem Kościoła, czyli z Chrystusem. Pierwsza pokochała Chrystusa. Swoim fiat współdziałała z Bogiem przy poczęciu Jezusa, czyli - przy poczęciu Kościoła. Była pierwszą apostołką, kiedy zaniosła Elżbiecie dobrą nowinę o poczęciu. Pierwsza otoczyła Chrystusa troską, była Jego pierwszą nauczycielką - uczyła Go chodzić, mówić. Pierwsza także uczyła się od Chrystusa; przypomnijmy sobie na przykład scenę odnalezienia Chrystusa w świątyni. Pierwsza współcierpiała z Chrystusem i trwała przy Nim. Była także obecna w tworzącym się Kościele po Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu Chrystusa. Tak więc maryjny profil Kościoła to profil miłości, i to miłości macierzyńskiej. Zdaniem Papieża, jest nie do pomyślenia, żeby profil piotrowy 168 Od początku do końca - czyli profil władzy, hierarchii i prawa - mógł powstać bez profilu miłości. Jest więc on wtórny wobec maryjności Kościoła. Takie odczytanie roli Maryi rzuca na maryjność Kościoła zupełnie nowe światło. To kubeł zimnej wody, wylany na tych, którzy na Kościół patrzą jedynie poprzez pryzmat hierarchii! Jedno bez drugiego się nie obejdzie: sama władza - bez miłości - czyni z Kościoła jeszcze jedną organizację. Sama miłość, bez hierarchii, rozproszy się. W Kościele musi być obecna harmonia miłości Maryi i władzy Piotra. Dlatego też Chrystus po Zmartwychwstaniu, przekazując Piotrów władzę nad Kościołem, pyta go: „Czy kochasz Mnie?" (por. J 21, 17). Dlatego każda rodzina, która jest domowym Kościołem, powinna być budowana na wzajemnej miłości małżonków. A.S.: Czym się różni kult Maryi od kultu samego Boga? Jest taka łacińska klasyfikacja: cultus latriae - to kult najwyższy, należny tylko Bogu. Kult świętych to cultus duliae - kult sług. Jak oba rozróżnić? Nigdy nie modlimy się: „św. Antoni, zmiłuj się nad nami", tylko „św. Antoni, módl się za nami". Maryi, jako Matce Boga, przeznaczony jest kult, który po łacinie nazywa się hyperduliae, czyli jakby kult kogoś „ponad sługami". II Sobór Watykański mówi, że Maryja wyniesiona jest ponad wszelkie stworzenie. Dlatego poprawnie mówi się o adoracji Najświętszego Sakramentu, nie można natomiast mówić na przykład o adoracji obrazu Matki Boskiej. A.S.: Ale śpiewamy: „CześćMaryi, cześć i chwata". To już sam Pan Jezus powiedział: „A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec" (J 12, 26). Maryja była najdoskonalszą służebnicą Pańską. Dlatego wśród stworzenia należy się jej najwyższa chwała. Poza tym przecież wszyscy zmierzamy do chwa- Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) 169 ły w niebie. I jeśli się tam dostaniemy, będziemy mogli się tą chwałą cieszyć. Można powiedzieć, że rozwój naszego życia duchowego polega na coraz doskonalszym zjednoczeniu z Jezusem. Mistycy mówią, że powinniśmy rodzić Jezusa w naszych uczynkach. A przecież to Maryja jest najlepszym „ekspertem" od rodzenia i wychowywania Jezusa. Któż nam może w naszym religijnym życiu lepiej pomóc od Niej! A.S.: W praktyce jednak kult Maryi tak nas czasem wciąga, że jakby zapominamy o Jezusie. Na Jasnej Górze najważniejszym miejscem jest niewielka kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej, olbrzymi zaś kościół właściwie służy za miejsce do spowiadania. Przeciwnie, właśnie na Jasnej Górze widać, jak Maryja prowadzi do Jezusa. Ilu ludzi przystępuje tam do spowiedzi i Komunii Świętej! Sam kiedyś spowiadałem tam od wpół do czwartej po południu do za dwadzieścia szósta rano. Kiedy opuszczałem konfesjonał, zostawiłem następcy długie kolejki po obu stronach. A.S.: Jak to jest z polską maryjnością? Kiedyś czytałem artykuł ojca Kolbego z przedwojennego „Rycerza Niepokalanej", który nawoływał do duchowej walki z masonerią i Żydami. 0. Kolbe dodawał czytelnikom otuchy, opisując siłę i niezniszczalność Wodza, który katolikom przewodzi. Początkowo myślałem, że chodzi o Jezusa. Oczywiście okazało się, że święty ma na myśli Maryję. Maryjność św. Maksymiliana Marii Kolbego była w duchu „Kościoła walczącego". On sam chciał początkowo zostać żołnierzem i później, jako zakonnik, używał takiej militarystycz-nej terminologii. Stąd na przykład założona przez, niego Milicja Niepokalanej. Ciekawe, że kard. Stefan Wyszyński - także bardzo maryjny - nie mówił o Kościele, że jest walczący, tyl- 170 Od początku do końca Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) 171 ko pielgrzymujący. Takich określeń używało się już wtedy w Rzymie. A 5.: Kard. Wyszyński oddal Polskę w niewolę Maryi. Z tego, co wiem, nie wszystkim biskupom się to podobało. Zastrzeżenia miała m. in. duszpasterska komisja Episkopatu i sam kard. Wojtyla (mówił o tym kiedyś na łamach „Tygodnika Powszechnego" ks. Andrzej Bardecki). Zastrzeżenia dotyczyły słowa „niewola" - to się wtedy w Polsce źle kojarzyło. Sam też byłem zdania, że to nie najlepszy pomysł. Nawet ułożyłem na jakimś duszpasterskim zebraniu w Częstochowie taką piosenkę: „Jak wiadomo, z niewolnika nie ma nigdy robotnika. Niech to wiedzą duszpasterze, że styl taki dziś nie bierze. Matko Boska, laikat woła, ducha wolności wpuść do Kościoła". Potem dowiedziałem się od kogoś, że „jakiś benedyktyn w Częstochowie rozpuszczał paszkwile przeciwko Księdzu Prymasowi". Uważałem zresztą, że w prywatnym kulcie akt oddania się w niewolę Maryi według św. Ludwika Gri-gnion de Montfort jest jak najbardziej na miejscu. Sam 1 stycznia 1950 roku dokonałem takiego aktu. Natomiast o ile pamiętam, kard. Wojtyła nigdy publicznie tego pomysłu nie krytykował, choć sam wolał mówić o „zawierzeniu" . AS.: W kulcie maryjnym jest ogromna silą. Peregrynacja po Polsce kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej miała duże znaczenie w czasach komunizmu. Jak się czyta dokumenty partyjne z tych czasów, widać, ile tam jest bezsilnej złości, ile strachu przed tym obrazem! Nawet peregrynacja samych ram, kiedy obraz został „zaaresztowany" przez milicję, gromadziła tłumy. Nie pomagały kon- kurencyjne imprezy organizowane przez władzę, zastraszanie, groźby. Kard. Hlond, kiedy umierał, powiedział: „Zwycięstwo, kiedy przyjdzie, będzie dziełem Maryi". To hasło przejął później kard. Wyszyński. Z kolei Jan Paweł II jako biskupie zawołanie przyjął słowa: „Totus Tuus" - cały Twój. Dzisiaj, po upadku komunizmu, rzeczywiście dociera do nas, że Maryja to „Panna Można". Papież nie boi się pobożności maryjnej. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił, kiedy jeszcze jako arcybiskup, będąc w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej, powiedział: „Skoro nieraz nie wiemy, czy modlitwa warg może wystarczyć, to zróbmy tak, jak nasi dziadowie i ojcowie: prośmy kolanami". I ku zaskoczeniu wszystkich księży - zarówno zwykłych, jak i prałatów - zakasał fioletową sutannę i na kolanach zaczął obchodzić ołtarz. Ponieważ byłem wtedy komentatorem, to mogłem obserwować twarz Arcybiskupa, kiedy wyłonił się zza ołtarza, a za nim cały szereg księży. Ta twarz promieniowała siłą jakiegoś wielkiego przeżycia. „KAMIEŃ ODRZUCONY PRZEZ BUDUJĄCYCH..." (O starości) W.B.: Ojcze, czy starość się Panu Bogu udała? Zwykło się mówić, że nie. Ale to już taki slogan, że czasem ma się ochotę odpowiedzieć też jakby sloganem: że starość udaje się Panu Bogu wtedy, kiedy udaje się ludziom. Czyli wtedy, kiedy ci, co się zestarzeli, i ci, którzy ich otaczają -rodzina, współbracia, przyjaciele - są do tej starości przygotowani, nie boją się związanych z nią trudów, potrafią z godnością przyjąć to, co bolesne. W końcu starość to coś, na co pracujemy przez całe życie... Na Pańskie pytanie najlepiej byłoby chyba odpowiedzieć pytaniem: czy w ogóle życie się Panu Bogu udało? Jeśli na to drugie pytanie odpowiemy „tak", to wówczas i na pierwsze łatwiej będzie dać twierdzącą odpowiedź. W.B.: Zastanawiające jest, że wśród wielu rzeczy, których Jezus doświadczył jako człowiek, starość została mu oszczędzona... Ale nie została oszczędzona Jezusowi mistycznemu - czyli Kościołowi, nam wszystkim. Ktoś powiedział, że Pan Bóg tylko raz spróbował być człowiekiem i więcej tego nie próbuje; tyle od braci-ludzi wycierpiał. To niezupełnie prawda: Boże „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) 173 „doświadczenie człowieka" wciąż trwa. Jezusowi-czlowieko-wi „oszczędzonych" zostało wiele rzeczy: małżeństwo, ojcostwo... Czy to znaczy, że Jego doświadczenie było niepełne? Nie, ono ma swoje przedłużenie w każdym kolejnym pokoleniu, w każdym człowieku. W.B.: Chce Ojciec powiedzieć, że Bóg przeżywa starość w ludziach będących w podeszłym wieku? Tak, podobnie jak „przeżywa" - a raczej „przebóstwia" - inne nasze sprawy. A jeśli chodzi o bolesne strony starości, to tych Jezus-człowiek w jakimś stopniu doświadczył na krzyżu. W Jego męce spotkały się wszystkie nasze bóle: i strach przed śmiercią, i osamotnienie, i słabość ciała, i to, że „nie miał on wdzięku ani też blasku, aby na niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał" (Iz 53, 2). W.B.: Ktoś zwrócił mi uwagę na pewien paradoks: kiedy w zwykły dzień wejdzie się do kościoła, w ławkach spotkać można głównie ludzi w podeszłym wieku. Ale na obrazach, płaskorzeźbach, witrażach - zwłaszcza w nowych świątyniach - starych ludzi prawie nie ma. Nawet święty Józef odmłodniał... W sztuce dawniejszej, której przykłady mamy w Tyńcu, istniała pod tym względem równowaga. Klasyczny przykład: przedstawienie świętej Anny z Maryją lub samotrzeć, to znaczy z Maryją - córką i Jezusem - wnukiem. Piękne zestawienie trzech pokoleń! Podobnie sceny przedstawiające jakiegoś świętego - na przykład świętego Benedykta - i jego uczniów: brodaty, siwowłosy starzec siedzi w otoczeniu młodych słuchaczy. Jednak i dawniej były pewne ograniczenia, na przykład aniołów niezwykle rzadko przedstawiano jako starców czy osoby w średnim wieku. Wiązało się to z przekonaniem, że miłość jest zawsze młoda. 174 Od początku do końca Nie wiem, czy obserwacje Pańskiego znajomego można uogólnić - nie znam aż tak dobrze nowych kościołów. Gdyby rzeczywiście tak było, oznaczałoby to, że do świątyń też już przedostał się ten ogólniejszy trend do ukrywania starości, odsuwania jej na bok. Skądinąd to ciekawe, że w napisanym w 1999 roku Liście do osób w podeszłym wieku Papież zwraca uwagę, jak wiele wyrazistych postaci ludzi starych można znaleźć w Nowym Testamencie. Zwłaszcza u początków życia Jezusa osoby w podeszłym wieku - jak starzec Symeon czy prorokini Anna - odgrywają kluczową rolę. W naszym świecie - przynajmniej z pozoru - króluje młodość, energia, sprawność i szybkość działania. Trzeba być stale „na pełnych obrotach". Namysł, doświadczenie, rozwaga nie są zbyt popularne, a zmarszczki, siwizna, pochylona sylwetka budzą lęk. Z drugiej strony, czytałem o wynikach badań, które potwierdziły, że dla małego dziecka przytulenie babci i dziadka jest fizycznie przyjemniejsze niż przytulenie rodziców. Babcia jest „mięciutka", ma fałdki zwiotczałej skóry, jest jak poduszka... W.B.: Nawet szorstkość jej skóry bywa przyjemna. Pamiętam pomarszczoną, szorstką rękę mojej babci, którą gładziła mnie po brzuchu, kiedy najadłem się zielonych porzeczek. Dlaczego o tym mówię? Otóż nie jest tak, że można zupełnie usunąć starość z pola widzenia; istnieje cały krąg przyjemnych skojarzeń związanych z podeszłym wiekiem. Dość wspomnieć św. Mikołaja; raziłoby nas, gdyby w czerwonym płaszczu i z workiem prezentów przyszedł młody chłopak bez brody. Jest tak dlatego, że większość z nas wychowała się w kontakcie z dziadkami i że to był na ogół kontakt przyjemny. Wiadomo: dziadkowie na więcej pozwalają, leczą rozmaite psychiczne rany, jakich nie da się uniknąć w wychowaniu. Rodzice są zajęci pracą, a dziadkowie mają czas. „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) 175 W.B.: Dziadkowie noszą ponadto w sobie tajemnicę: żyją tak długo, że nawet starszym dzieciom trudno to sobie wyobrazić. Znam wiele rodzin, w których trzy pokolenia żyją zgodnie, a najstarsi otaczani są szacunkiem. Nie potrzebują udawać -naśladować młodych, wygładzać zmarszczek, ukrywać swoich słabości. Znam też rodziny, w których przy ciężko chorych dziadkach wnuki uczą się, czym jest troska. Słyszałem 0 grupach młodych ludzi, którzy systematycznie odwiedzają domy starców, organizując zabawy, występy, a najbardziej zniedołężniałym mieszkańcom świadcząc najprostszą pomoc. Ale znam też domy, do których nikt nie przychodzi. Sama starość z jej dolegliwościami nie boli tak jak osamotnienie -poczucie, że nie jestem już dla nikogo ważny, że w jakimś sensie już umarłem. Taka starość bywa dla człowieka przekleństwem. W.B.: Starszy człowiek z wielu stron słyszy dziś, że jest niepotrzebny, a nawet - że jest ciężarem. Mówią mu to politycy, ekonomiści, dziennikarze, którzy przypominają o starzeniu się społeczeństwa 1 rosnących w związku z tym obciążeniach dla budżetu państwa. Ludzie ci robią to bez zlej woli, a jednak z ich komentarzy starszy człowiek może odczytać komunikat: „Nie byłoby problemu, gdyby ciebie nie było". Nikt nie bada, jak to się przekłada - przykładowo - na zawały serca czy nerwice. Istnieje w Polsce ogromna rzesza ludzi okradzionych: przez lata komunizmu roztrwoniono rezultaty ich pracy, ich składki przepadły, bo system ubezpieczeń był postawiony na głowie. Wielu ludziom zabrano majątki, nie dając żadnych odszkodowań. Wielu straciło bezpowrotnie nadzieję na odzyskanie czegokolwiek, ponieważ ich własność znalazła się poza obecnymi granicami Polski. Na Zachodzie słowo „emerytura" ma wydźwięk pozytywny; emeryt to ten, który nareszcie zaczyna, żyć. U nas „renta" czy „emerytura" znaczy tyle, co „zapo- 176 Od początku do końca „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) 177 moga"; inna sprawa, że nie brakuje rodzin, w których ta marna renta babci czy dziadka stanowi podstawowe źródło utrzymania. Co więcej, ludzie, którzy przyczynili się do tego stanu, mają emerytury całkiem przyzwoite... Wiele osób czuje się upokorzonych tą sytuacją. Do tego dochodzi presja, o której Pan mówi: człowiek, który dorabia do renty, jest postrzegany jako ktoś, kto blokuje miejsce młodszym. Nic dziwnego, że starsi ludzie wpadają w depresję. Jeżeli do tego dochodzą złe relacje w rodzinie, człowiek zaczyna wątpić w sens swojego życia. W.B.: Jak mu w takiej sytuacji pomóc? Pierwsza rzecz to po prostu zwykła życzliwość. Kiedy byłem w Tyńcu proboszczem, co rok w wakacje wyjeżdżałem na dwa, trzy tygodnie, żeby odpocząć. Za którymś razem wpadłem na pomysł, że będę w tym czasie wysyłał życzenia imieninowe do starszych parafian. Wzruszenie było ogromne; ludzie wylewnie mi dziękowali, byli tacy, którzy nigdy od nikogo nie dostali kartki z życzeniami! To pokazuje, jak bardzo brak jest najprostszych oznak zainteresowania. Przypominam sobie z tego okresu jeszcze jedno zdarzenie. Wracałem dość późno z miasta i przechodząc obok jednego z domów w Tyńcu, usłyszałem coś jakby jęczenie. Mimo to nie zatrzymałem się - obawa, że się spóźnię, wzięła górę. Dopiero w klasztorze ruszyło mnie sumienie. Wróciłem do tego domu i co się okazało? Starsza kobieta, mieszkająca samotnie, miała atak depresji. Potrzebowała kogoś, kto by usiadł przy niej i jej wy słuchał. A.S.: Wspomniał Ojciec o tym - dostrzegalnym w naszej kulturze -usuwaniu starości na bok. Ale starość nieuchronnie wiąże się z odsunięciem „na boczny tor"; trzeba zrobić miejsce tym, którzy przychodzą. To jest bardzo trudny moment - wymuszona bezczynność starości. U niektórych osób przejście na emeryturę prowadzi do gwałtownego załamania - psychicznego i zdrowotnego. Wiele zależy tu od samego człowieka; jeżeli ma możliwości, a nie ma chęci, to w jakimś sensie sam ściąga na siebie kryzys. Znam ludzi, którzy nigdy nie byli tak zajęci, jak na emeryturze. Działają w grupach charytatywnych, opiekują się słabszymi od siebie, chodzą na wykłady, spotkania, pomagają dzieciom. Pewna nauczycielka powiedziała mi, że teraz, kiedy jest na emeryturze, jej dawni uczniowie przysyłają jej swoje dzieci na korepetycje i ma wielką satysfakcję, bo wszystkie zdają na studia. Ważne, żeby osamotniony człowiek nie był taki zuruckgezogen - „wycofany", pełen goryczy, żeby nie oglądał się na to, co stracił. Jeżeli będzie żył wyłącznie żalem za utraconym życiem, pracą, kontaktami, znajdzie się w pustce. Ale bywa, że załamanie zdrowia przychodzi nawet mimo dobrego nastawienia. Przypominam sobie ojca Bernarda Turo wicza, który -jako wybitny matematyk - miał etat w Polskiej Akademii Nauk. Miał tam swoje biurko, za którym siadywał raz w tygodniu, żeby załatwiać rozmaite sprawy, dyskutował z innymi uczonymi, jeździł na sympozja. Kiedy przeszedł na emeryturę i to wszystko naraz się urwało, natychmiast zapadł na zdrowiu. „To jest właśnie choroba emerycka" - mówił lekarz. Człowiek ma pewien rytm życia, określone punkty oparcia i kiedy coś ważnego zostanie mu bezpowrotnie zabrane - czuje się tak, jakby uszło z niego powietrze. Na szczęście w klasztorze każdy, niezależnie od wieku, może liczyć na „pełny etat", [śmiech] Ojciec Bernard doszedł do siebie i jeszcze wiele lat na tym „etacie" trwał! W takich momentach wielką pomocą jest wiara, że w oczach Bożych nikt z nas nie jest „ludzkim złomem". Co naprawdę stanowi o mojej wartości? Czy to, że jestem użyteczny, że jeszcze mogę coś z siebie dać? Skoro tak, to wówczas, gdy nic już 178 Od początku do końca „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) 179 dać nie mogę, a przeciwnie - wymagam opieki, moja wartość maleje do zera. Wtedy buntuję się, robię się nieprzyjemny, stale domagam się uwagi ze strony innych albo - przeciwnie -zamykam się w sobie. Wiara ustawia tę sprawę inaczej. Wiem, że moje ciało - „dom doczesnej pielgrzymki" - musi się rozpaść. Jednak dusza tego domu przetrwa w Bogu. Może być tak, że moje dzieci mnie odrzucą. Bóg zna to uczucie: i On wiele razy bywa odrzucany przez swoje dziecko - człowieka. Trudno wyrazić, jaką siłę ma ofiara z życia składana przez ludzi starszych. „Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym" (Ps 118, 22). W.B.: Dodatkowym źródłem frustracji jest to, że człowiekowi w podeszłym wieku coraz trudniej być uznawanym autorytetem. Tempo zmian jest zbyt szybkie: rodzice nie nadążają za dziećmi, cóż dopiero mówić o dziadkach. Owszem. Chociaż jest jedna dziedzina, w której starsi ludzie wciąż pozostają autorytetami. Tą dziedziną jest... człowiek. Ojciec Święty we wspomnianym Liście przypomina, że w niektórych częściach świata - szczególnie w Afryce - ludzie starsi wciąż są traktowani jak „żywe biblioteki", gromadzące mądrość pokoleń. Wydawałoby się, że w naszym kręgu cywilizacyjnym tego rodzaju stosunek do starszych należy już do przeszłości. A jednak i u nas wielu młodych ludzi ze zdumieniem stwierdza, że autorytetami nie są dla nich nawet rówieśnicy ich rodziców, lecz... siedemdziesięcio- czy osiemdzie-sięciolatkowie. Komu postawić najważniejsze pytania, jak nie tym, którzy „swoje przeżyli"? W.B.: Starszy człowiek nieuchronnie ogląda się wstecz - ale nie zawsze to, co tam widzi, wydaje mu się budujące. Nie zawsze też może powiedzieć, że życie czegoś go nauczyło. To jeszcze jeden powód do przygnębienia... Inny nasz brat, ojciec Józef Hajduga, kiedy leżał na łożu śmierci i zachodziło się do niego, żeby chwilę porozmawiać, mówił: „Bracie, przefiukałem to życie!". A przecież miał życie niezwykle bogate: żołnierz, oficer, walczył na froncie austriacko-wło-skim podczas I wojny, na białym koniu wjeżdżał do zdobytej Lubljany. Potem - ksiądz krakowski, notariusz kurii, rektor kościoła św. Wojciecha. Trafił w końcu na wiele lat do Tyńca i był wspaniałym bratem. Cóż, poczucie, że można było zrobić więcej i lepiej, nigdy nas nie opuści. W.B.: Co to zatem znaczy: pięknie się zestarzeć? Odpowiem porównaniem: to zestarzeć się jak dobry chleb. Dobry chleb do końca zachowuje smak, a nawet im bardziej czerstwy, tym jest smaczniejszy. Czerstwy staruszek o świeżym umyśle - oto kwintesencja pięknej starości! [śmiech] Ale ja bym się nie przywiązywał za bardzo do tego obrazu. Starość „niepiękna" - zniedołężniała, na wpół świadoma - ma w oczach Bożych wielką wartość: jest wzbogaceniem Mistycznego Ciała. W.B.: A czy nie jest dzisiaj trochę tak, że starość jest wartością o tyle tylko, o ile naśladuje młodość, próbuje być jej przedłużeniem? Charakterystyczne, że ostatni okres życia człowieka podzielono na trzeci i czwarty wiek. Trzeci wiek to właśnie czerstwi staruszkowie, którzy dbają o swoje zdrowie i wygląd, starają cieszyć się życiem, korzystając z wolnego czasu, lub wciąż są aktywni zawodowo. 0 czwartym wieku wstydliwie się milczy. Na pewno powinno się poprą wić proporcje. Mamy dziś rzeczywiście do czynienia ze swoistą „tyranią" młodości, sprawności, zdrowia. A przecież zdrowych ludzi jest bardzo mało. Nawet się mówi, że „nie ma zdrowych, są tylko niedokładnie przebadani"... Z drugiej strony, myślę, że byłoby trochę nie- 180 Od początku do końca „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) 181 naturalne, gdyby nagle wokół zaroiło się od obrazów tej przykrej starości. Człowiekowi choremu, przygotowującemu się na śmierć, trzeba zostawić prawo do intymności. Bywa, że w bardzo ciężkiej chorobie on nagle dojrzeje, pojmie, kim naprawdę jest. Ale to dzieje się w ukryciu, w sercu. To, co widoczne na zewnątrz, czasem może nas wprowadzić w błąd. W.B.: Czy choroba może coś dać człowiekowi? Czy nie jest raczej tak, że ona tylko zabiera, tylko niszczy? Choroba niszczy przede wszystkim dotychczasowy własny wizerunek człowieka. W rezultacie może on z niej wyjść oczyszczony, pełen pokory, lepszy. Znam przypadki ludzi po operacjach nowotworowych, których życie naprawdę się zmieniło. Myślę, że choroba niszczy też nasze wyobrażenia dotyczące cierpienia innych i naszą skłonność do mędrkowania na ten temat. Kiedy byłem w seminarium siedleckim, nasz ojciec duchowny, ks. Czesław Mularzuk, ciężko zachorował na raka. Nie wstawał z łóżka, wychudł, bardzo cierpiał. Chodziliśmy do niego w odwiedziny. Któregoś razu powiedział nam: „Ja bym teraz inaczej mówił kazania o cierpieniu". Dlatego ja niechętnie odpowiadam na ogólne pytania dotyczące choroby czy cierpienia. Tak naprawdę jest konkretny chory, konkretny cierpiący człowiek, z którym trzeba być. Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo ciężko znosi się ból, nawet kiedy się wierzy. Człowiek jest wtedy otępiały, myśli tylko o tym, kiedy to się skończy. Nie wypada się nad takim człowiekiem wymądrzać. W.B.: Jak wygląda starość w klasztorze? Czy zdarza się, że ojcowie oddają któregoś ze współbraci do zakładu opiekuńczego? Nie. Stanęliśmy kiedyś przed pytaniem, czy sobie poradzimy z opieką nad wszystkimi, którzy będą jej potrzebowali. Nie- wiele się namyślając, zdecydowaliśmy, że „najwcześniej urodzonym" braciom będziemy towarzyszyć do końca; każdy z nich ma prawo odejść z tego świata otoczony miłością w klasztorze, na który ślubował. Jest nawet u nas specjalny korytarz z pokojami przystosowanymi dla tych najciężej chorych lub zniedołężniałych - nazywany „aleją zasłużonych" albo „pasem startowym", [śmiech] W.B.: Specyficzne poczucie humoru... Charakterystyczne dla ludzi starszych. W podeszłym wieku człowiek chętniej z siebie żartuje, nawet z własnej śmierci -jeśli jest wewnętrznie na nią przygotowany. Mógłbym tu podać wiele przykładów, choćby mieszkającego w Laskach ks. Tadeusza Fedorowicza - sędziwego, poruszającego się na wózku. Pewnego razu siostra, która przyszła zabrać go na spacer, spytała: „Pojedziemy, proszę księdza, na cmentarz, dobrze?". A trzeba wiedzieć, że w Laskach jest piękny, urokliwy cmentarzyk. „Dobrze - odparł ks. Fedorowicz - tylko niech mnie siostra przywiezie z powrotem", [śmiech] Spowiadałem kiedyś osobę z trudem się poruszającą, ale też obdarzoną poczuciem humoru. Powiedziałem na zakończenie: „Idź w pokoju -jeśli dasz radę". Nie boję się tak zażartować, kiedy wiem, że dla kogoś liczy się nie to, że „jestem taki do niczego", ale że mimo wszystkich dolegliwości „wciąż jestem sobą". Wciąż jestem coś wart; wiek, choroba - nie mają nade mną władzy. Starość często wyostrza dowcip. Wspomniany ojciec Józef, który w obejściu był raczej szorstki - w końcu: były wojskowy, po klasztorze chodził w nienagannie wyglansowanych butach - pod koniec życia jakby „ocieplał", a jednocześnie potrafił być dowcipnie złośliwy. Kiedyś jednego z nowicjuszy, który przyszedł do jego celi zabrać naczynia po obiedzie, zapytał: „A ten móżdżek, co mi go siostry przygotowały, to brata 182 Od początku do końca był,, brata?". „Nie, a dlaczego?" „A bo go tak mało było..." [śmiech] „Mało, ale widać wystarczyło, bo się ojcu dowcip poprawił" - odciął się nowicjusz. Innym razem dwóch młodszych braci pomagało mu zejść po schodach i nagle - łup! I słychać głos ojca Józefa: „Sam ledwo się wlokę, a jeszcze dwóch cymbałów muszę ciągnąć za sobą!", [śmiech] W.B.: Podobne poczucie humoru ma Papież. Opowiadano mi, że jeden z biskupów, mniej więcej równolatek, zagadnął go kiedyś przy kolacji: „No cóż, starzejemy się, Ojcze święty...". Papież spojrzał na niego spod brwi i odparł: „Tak, aleja od nóg", [śmiech] Starość Papieża to w ogóle bardzo wdzięczny temat. Podziwialiśmy kiedyś jego mocny głos, postawę, z której emanowały radość i pewność. A dziś podziwiamy go za to, że zmagając się ze słabością ciała, wciąż nas czymś zaskakuje. Ta jego żywotność bierze się z autentycznego życia wiarą. „On żyje tak, jakby Bóg naprawdę istniał!" - napisał jeden z zachodnich dziennikarzy. Ileż wspaniałych ripost, komentarzy - u nas w Polsce czy na Ukrainie! „Niech żyje łupież!" „Nie lyj descu, nie lyj, bo cie tu nie trzeba..." Ajego spotkania z młodzieżą? „Kto z kim przestaje, takim się staje - przetłumaczcie". I przy tym jaka nieprawdopodobna pamięć! Wspomniany ks. Fedo-rowicz, kiedy mu przekazano pozdrowienia od Papieża, zażartował: „Albo on ma taką dobrą pamięć, albo ja jestem taki ważny", [śmiech] W.B.: Pamiętam audycję z czasu pielgrzymki, w której dzieci mówiły o Papieżu: „Dziadek przyjechał". Był „wujkiem", „ojcem", a teraz stał się „dziadkiem"... A jednocześnie słyszałem wypowiedź dziewczyny z Olkusza po jubileuszowym spotkaniu młodzieży w Rzymie: „Ze wszystkich biskupów, którzy tam do nas przemawiali, Ojciec „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) 183 Święty był najmłodszy!". Można powiedzieć, że w różnych momentach swego pontyfikatu Papież „dowartościowywał" różne etapy ludzkiego życia. Na samym początku mówiono przecież o nim, że to „młody Papież". A dziś czujemy, jak bardzo nam jest potrzebne świadectwo „starego Papieża" - właśnie dlatego, że mamy skłonność do uciekania przed myślą o własnej słabości, że się starości nie tylko boimy, ale i wstydzimy. Bardzo poruszający pod tym względem jest wspomniany List do osób w podeszłym wieku. W pewnym momencie Papież przypomina tam słowa Jezusa wypowiedziane do Piotra: „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz" (J 21, 18). I pisze: „Te słowa dotykają mnie bezpośrednio jako Następcę Piotra...". To jest niesłychanie przejmujące... W.B.: A jak Ojciec postrzega swoją starość? Widziałem Ojca, jak pozował z młodzieżą do zdjęcia: „Uwaga, trucizna!". Kaptur nasunięty, wyszczerzone zęby, odsłonięte ręce skrzyżowane pod brodą. .. Wyglądało to rzeczywiście jak trupia główka umieszczana na butelkach z rozpuszczalnikiem. Myślę, że o moim stosunku do samego siebie zdecydowało to, że ciężko chorowałem w młodości. Pamiętam, że leżałem w łóżku i myślałem: „Taki młody, a już bezużyteczny", [śmiech] Kiedy człowiek ma za sobą takie doświadczenie, wszystko, co go spotyka później, traktuje z pewnym dystansem. No, a poza tym - w Tyńcu strasznie trudno być nadętym. Ojciec Piotr Rostworowski, kiedy przekroczył osiemdziesiątkę, mówił: „Ziemia się o mnie upomina". Cóż, przeznaczeniem człowieka jest, żeby jego ciało stało się prochem. Ale dodawał: „Być prochem w rękach Pana to wspaniała kariera!". I tak to w naszych oczach wygląda! NOWE NIEBO, NOWA ZIEMIA (O końcu) W.B.: Jak będzie wyglądał koniec świata? Czy to będzie wspominanyprzez św. Jana w Apokalipsie „dzień gniewu" (por. Ap 6,17)? Na ten temat możemy cokolwiek powiedzieć tylko w oparciu o Pismo święte. Możemy też snuć pewne przypuszczenia na podstawie tego, co mówi o świecie nauka. W Piśmie świętym znajdziemy obrazy wskazujące, że będzie to dzień sprawiedliwości, rozliczenia. Niewykluczone, że poprzedzą go straszne zjawiska: kataklizmy, wojny, zarazy, klęski żywiołowe. Ale ponieważjest to powiedziane w sposób enigmatyczny, ilekroć nastają jakieś klęski żywiołowe, niektórzy myślą, że koniec świata już blisko. A.S.: Problem w tym, że przy odpowiednio szerokiej perspektywie opisy apokaliptycznych kataklizmów pasują do każdego czasu. Takie nastroje apokaliptyczne nasilają się zwłaszcza przy okazji mijania okrągłych dat. Końca świata spodziewano się w tysięcznym roku, realistycznie odczytywano bowiem symboliczną liczbę tysiąca lat panowania Chrystusa na ziemi, o której wspomina św. Jan w Apokalipsie (por. Ap 20, 7). Niedawno, przy okazji roku 2000, także nas straszono. Tym razem to rozwinięta cywilizacja zachodnia miała sobie zafundować małą Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 185 apokalipsę; nasze komputery miały nie odczytać daty „00". Zachowałem sobie na pamiątkę artykuł, który w bardzo przekonujący sposób opisywał, jakie dalekosiężne komplikacje nastąpią i dlaczego tak się stanie. Szczerze mówiąc, trudno mieć teraz do tego autora zaufanie, [śmiech] A.S.: Czy mamy się bać końca świata? To zależy. Ci, którzy odpowiedzieli na Boże wezwanie, na Sądzie Ostatecznym otrzymają pełnię szczęścia, natomiast ci, którzy z własnej winy nie „przebrnęli" przez postawione przed nimi na ziemi wyzwania, będą musieli odejść, tak jak to jest napisane: „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny" (Mt 25,41). W.B.: Dość straszna wizja... Czy koniec świata będzie się wiązał z unicestwieniem biologicznego życia? Czy to będzie jakiś totalny (przynajmniej dla ziemi) kataklizm? Nie bardzo wiadomo. Niektóre miejsca Biblii sugerują, że część ludzi przeżyje, na przykład w Ewangelii według św. Mateusza Jezus mówi: „Zaprawdę, powiadam wam: Niektórzy z tych, co tu stoją, nie zaznają śmierci, aż ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w królestwie swoim" (Mt 16, 28). A.S.: Jaki sens religijny mają takie wizje grozy? Czy wierzącego człowieka trzeba straszyć? Co jest warta wiara budowana na strachu? Tu nie chodzi o straszenie. Chodzi o świadomość, że „przemija... postać tego świata" (1 Kor 7, 31). Nie tylko przeminie ziemskie życie każdego z nas, przeminie również nasz świat. Nauka także wskazuje, że w naszym świecie nie ma niczego, co wskazywałoby na koniecznośćjego istnienia. Mówi się przecież o globalnych kataklizmach, o gwałtownych zmianach 186 Od początku do końca klimatu itp. Nic nie gwarantuje, że ludzkość czegoś podobnego nie doświadczy. Natomiast co do wiary budowanej na strachu, nie jest wykluczone, że strach, obawa o swoje życie, może być skutecznym bodźcem dla wiary. Pismo święte mówi: „Bojaźń Pańska początkiem mądrości" (Ps 111, 10). Zauważmy - zaledwie początkiem... Rozwój wiary wiąże się z dojrzewaniem miłości. A doskonała miłość likwiduje wszelką bojaźń (por. 1 J 4, 18). A.S.: W Katechizmie Kościoła Katolickiego nie znajdziemy apokaliptycznych wizji końca świata. O „dniu ostatecznym" mowa jest tylko w dwóch punktach (1001 i 1002) i to przy okazji nauki o zmartwychwstaniu ciał i paruzji, czyli powtórnym przyjściu Chrystusa. Katechizm... został opracowany dla współczesnych czytelników, liczy się więc z naszą mentalnością. Dawniej myślenie religijne silniej wiązało się z wyobraźnią, dzisiaj jesteśmy bardziej praktyczni i racjonalni. Ale cel pozostał ten sam. Zarówno oddziałujące na wyobraźnię malarskie wizje Sądu Ostatecznego ze średniowiecznych katedr (tzw. Biblia pauperum), jak i współczesny Katechizm... zdają się mówić: „Zastanów się nad swoim życiem. Czy twoje życie jest na tyle dojrzałe, by ze spokojem rozstać się z nim jutro albo choćbyjeszcze dziś? Nie znasz bowiem dnia ani godziny". W.B.: Siostra Emilia Ehrlich, która miała cykl pogadanek o Apokalipsie w Radiu Watykańskim, nazywają księgą pocieszenia... Apokalipsa św. Jana była napisana dla chrześcijan, którzy cierpieli prześladowania. Rzeczywiście, jest księgą pocieszenia, w wizji prorockiej ukazuje bowiem triumf Kościoła. Jest w efekcie dostrzeżeniem w dziejach analogii z tym, co stało się na Krzyżu. Jezus doświadczył męki Krzyża i śmierci, ale na Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 187 trzeci dzień zmartwychwstał. My doświadczamy różnych cierpień i także - jak wierzymy - zmartwychwstaniemy przy końcu czasów. W.B.: Czyli kluczem do Apokalipsy byłyby słowa Jezusa: „Na świecie doznacie ucisku, ale odwagi! Jam zwyciężył świat" (J 16,33)? Wiele takich cytatów moglibyśmy zaproponować. Na przykład św. Paweł pisze: „Niewielkie bowiem utrapienia nasze obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku" (2 Kor 4,17). W.B.: Apokalipsa nie kończy się wizją samego nieba -jak byśmy się mogli spodziewać - lecz ukazuje zarazem „niebo nowe" i „ziemię nową". Jest tam zatem sugestia, że cała rzeczywistość zostanie odnowiona. Czy w takim podejściu nie ujawnia się pragnienie zachowania wszystkiego, co dobre w naszym ziemskim życiu? Myślę, że jest to zgodne z naszą religijną intuicją. Wierzymy, że po drugiej strome życia nie utracimy na przykład tych wszystkich dobrych, wartościowych relacji, które udało się nam nawiązać w tym życiu. Kochający się ludzie nie utracą tego, co ich łączyło na ziemi. Wręcz przeciwnie, ta miłość zostanie w Bogu przemieniona, stanie się jeszcze bardziej czysta i doskonała. Tę intuicję może nam przybliżyć taka - niedoskonała - analogia: zależy nam bardzo, żeby nie tracić tych dóbr kultury, które stworzyli nasi przodkowie. Dlatego pieczołowicie odnawiamy na przykład nasze zabytki. Czy to znaczy, że je przywracamy do pierwotnego stanu? Niekoniecznie. Często odnawiamy je tak, by i nam mogły służyć. Dlatego montujemy w nich nowoczesne urządzenia: doprowadzamy prąd, gaz, zakładamy gniazdka telefoniczne i łącza internetowe. Dzisiaj średniowieczne budowle są zarazem stare i nowe. Na tym polega ich „odnowa". 188 Od początku do końca W.B.: Już apostołowie pytali Jezusa, kiedy nastąpi koniec świata. To zainteresowanie właściwie do dzisiaj nie osłabło. Wciąż sięgamy do różnych przepowiedni i proroctw. Czy takie zachowanie można usprawiedliwić? Odpowiedź jest prosta: nikt nie zna dnia ani godziny (por. Mt 24, 36). Taką odpowiedź dał Jezus uczniom i jej powinniśmy się trzymać. Wiara w jakieś konkretne daty jest łudzeniem siebie. Zastanówmy się, czy łatwiej byłoby nam żyć, gdybyśmy znali datę końca świata? Pierwsi chrześcijanie bardzo mocno wierzyli w bliskie nadejście Królestwa Niebieskiego. To powodowało, że niektórzy zaniedbywali najbardziej elementarne życiowe sprawy, takie jak praca na swoje utrzymanie. Dlatego św. Paweł musiał ich dość ostro upominać: „Kto nie chce pracować, niech też nie je" (2 Tes 3, 10). W gotowości na przyjście Królestwa nie chodzi o jakieś paraliżujące religijne emocje. Jezus uczy, jak mamy czekać. Przypomnijmy sobie na przykład przypowieść o dobrym słudze. Być gotowym, to znaczy sumiennie spełniać wszystkie nasze obowiązki wobec siebie i bliźnich. I to najlepiej w taki sposób, by na Sądzie Ostatecznym móc się autentycznie zdziwić: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym albo spragnionym?" (Mt25, 44). A.S.: Czy Ojciec nie chciałby znać dokładnej daty swojej śmierci? Nie. Taka wiedza nie jest mi potrzebna. A.S.: Ale przecież modlimy się: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie". Nagły i niespodziewany koniec życia zwykle uniemożliwia przyjęcie przed śmiercią sakramentów: namaszczenia chorych i przede wszystkim Komunii Świętej. Myślę, że w tej suplika- Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 189 cji właśnie o to chodzi. My, kapłani jesteśmy w o tyle lepszej sytuacji, że codziennie odprawiamy Mszę świętą. W.B.: Jest takie przewrotne opowiadanie Karla Ćapka, wybitnego czeskiego pisarza, które przytoczył w jednej ze swoich książek ks. Tomasz Węcławski. Przestępca trafia po śmierci na Sąd Ostateczny. I rzecz ciekawa, nie sądzi go Bóg, tylko ludzie - za życia szanowani, zawodowi sędziowie. Bóg tymczasem pełni rolę świadka. Kiedy po wysłuchaniu Jego zeznań sędziowie udają się na naradę, zdumiony przestępca pyta Boga, dlaczego to nie On go sądzi? Odpowiedź Boga daje do myślenia: ludzcy sędziowie znają tylko przestępstwa tego człowieka, Bóg zaś wie o nim wszystko, nie mógłby go więc osądzić. Powtórzę to, o czym tu już mówiłem: nie jesteśmy w stanie zrozumieć Bożej sprawiedliwości i Bożego miłosierdzia. Mamy silne poczucie, że świadomie i z premedytacją popełnione zło, nieodpokutowane na ziemi, powinno zostać sprawiedliwie ukarane po śmierci. Ale nie bardzo potrafimy określić wielkość winy i kary. Nasze pojęcia gubią się. Na przykład, gdyby trzymać się rygorystycznej interpretacji przykazań, to świadome zjedzenie kiełbasy w piątek na przekór Bogu i Kościołowi jest grzechem ciężkim. Nie ulega wątpliwości, że zniszczenie wież World Trade Center w Nowym Jorku i pogrzebanie pod nimi sześciu tysięcy ludzi jest także grzechem ciężkim. Z kolei śmierć z grzechem ciężkim na sumieniu grozi wiecznym potępieniem. I kromka z kiełbasą, i masowe morderstwo - grożące piekłem? Coś tu jest nie tak. A jednak - nie materia grzechu jest decydująca, tylko postawa człowieka. Z drugiej strony, być może Bóg ma sposób na sprawiedliwe ukaranie ciężkich zbrodni, który nie wiąże się z wiecznym odbywaniem kary. Niektórzy sądzą, że gdy trafimy do nieba, przekonamy się, że kary te są całkowicie wystarczające i sprawiedliwe, a piekło puste, a przynajmniej - bez ludzi. 190 Od początku do końca W.B.: Czyli Sąd Ostateczny możemy rozumieć jako doprowadzenie świata do ostatecznej jasności, przejrzystości? „Teraz poznaję po części, wtedy zaś będę poznawał tak, jak i zostałem poznany" - mówi św. Paweł w Hymnie o miłości (1 Kor 13,12). Musimy się tego trzymać. Nie znamy wszystkich okoliczności związanych z grzechem, motywów grzeszenia, skutków grzechu, a także istoty „mechanizmu" odkupienia naszych grzechów przez Jezusa. W.B.: Jezus na krzyżu mówi do dobrego łotra: „Dziś ze Mną będziesz w raju" (Łk 23,43). Jest to zastanawiające. Być może niekiedy nasze zbawienie zależy od jakiejś jednej sytuacji... Czasem jakaś sytuacja może także nas pogrążyć... Bohater opowiadania Alberta Camusa Upadek jest bardzo przyzwoitym człowiekiem, sumiennie wykonującym swoje obowiązki. I ów człowiek, przechodząc kiedyś przez most, zobaczył, że ktoś wpadł do wody i zaczął tonąć. Rozglądnął się tylko, czy ktoś go nie widzi, i czym prędzej oddalił się z tego miejsca. Dopiero po jakimś czasie dopadły go wyrzuty sumienia. Możemy powiedzieć, że sytuacja go przerosła, albo że jego przyzwoitemu życiu już przedtem brakowało czegoś istotnego. W.B.: Nie przeciwstawiałbym obu przykładów. W rozmowie Jezusa z dobrym łotrem i w historii z Upadku jest coś wspólnego: człowiek poznaje prawdę o sobie, o swojej słabości. Problem tylko, co z tą prawdą zrobi. A.S.: W jaki sposób przygotowywać się na takie próby? Bardzo ważna jest szczera modlitwa, rachunek sumienia, stawanie przed Bogiem w prawdzie. W ten sposób otwieramy się na łaskę i umożliwiamy Bogu, by nas wewnętrznie przemie- Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 191 niał, umacniał. Podobnie rzecz ma się z życiem sakramentalnym. Ważne jest także, byśmy w różnych sytuacjach życiowych próbowali zwalczać swój egoizm, otwierając się na innych. Tym w istocie jest owo czuwanie, do którego Jezus w Ewangeliach nas zobowiązuje. W.B.: Jest też takie myślenie, że koniec świata wydarza się co dnia, właściwie w każdej chwili. W końcu sam Jezus mówi: „Teraz odbywa się sąd nad tym światem" (J 12,31). Wcielenie zapoczątkowało czas eschatologiczny, czas końca historii, który potrwa aż do powtórnego przyjścia Chrystusa. Tak teologicznie można wytłumaczyć zacytowane słowa. Ale to „wydarzanie się" końca świata można także rozumieć filozoficznie: każda chwila przemija, ma swój koniec. To, co teraźniejsze, nieuchronnie staje się przeszłe i nam o tyle niedostępne, że nie potrafimy poprawiać przeszłości. „Co się stało, to się nie odstanie" - mówimy. Za dokonane czyny i ich skutki jesteśmy więc odpowiedzialni. Ale wiara, oprócz potwierdzenia naszej odpowiedzialności, daje nam także nadzieję. Czas chrześcijański ciągle dojrzewa. To, co minęło, i to, co przed nami, nie posiada tej samej wartości. Najważniejsze jest jeszcze przed nami. W.B.: Jak rozumieć swoją śmierć w perspektywie końca świata? Subiektywnie jest to dla mnie właśnie koniec świata. A.S.: Czy to znaczy, że trafia się wtedy prosto na Sąd Ostateczny? Kościół naucza, że po śmierci na tzw. sądzie szczegółowym decyduje się, czy dusza trafia do nieba lub piekła, czy też potrzebuje jeszcze oczyszczenia w czyśćcu (mówi o tym Katechizm... w punkcie 1022). Natomiast Sąd Ostatecznyjest zwią- 192 Od początku do końca Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 193 zany z powtórnym przyjściem Chrystusa i naszym zmartwychwstaniem. Katechizm... mówi, że Jezus wypowie wtedy „swoje ostateczne słowo o całej historii". „Poznamy ostateczne znaczenie dzieła stworzenia i ekonomii zbawienia oraz zrozumiemy przedziwne drogi, którymi Jego Opatrzność prowadziła wszystko do ostatecznego celu" (nr 1040). Można się zastanawiać, czy nie da się utożsamić momentu śmierci z Sądem Ostatecznym i zmartwychwstaniem. Jeżeli wieczność pojmujemy jako pełnię rzeczywistości, to czas, z naszej perspektywy podzielony na przeszłość i przyszłość, jest już cały zawarty w wiecznym „teraz". Tak więc to, co w historii świata jeszcze się nie wydarzyło (na przykład nasze zmartwychwstanie), w wieczności już jest obecne. Nie wiadomo jednak, czy dobrze rozumiemy naturę wieczności. W.B.: Czy lęk przed końcem świata nie jest po prostu lękiem przed śmiercią? Myślę, że właśnie tym jest przede wszystkim. I niekoniecznie lęk ten wynika z niewiary w życie wieczne. Wraz ze śmiercią coś się radykalnie kończy i jednocześnie zaczyna się coś zupełnie nowego, coś, o czym nawet w wierze mamy skąpe wyobrażenie. Poza tym lękamy się samego momentu śmierci, który może się przecież wiązać z wielkim cierpieniem. A.S.: Jak sobie z tym lękiem radzić? Powierzając go Bogu. Na przykład, modląc się o łaskę przyjęcia każdego rodzaju śmierci, jaki Bóg nam przygotował, ze wszystkimi lękami i cierpieniami, które nas czekają. W.B.: Czy Ojciec w swoim doświadczeniu duszpasterskim spotykał ludzi przygotowanych na śmierć? Ciekawe, że podczas swoich 48 lat kapłaństwa właściwie nie spotkałem umierającego człowieka, który panicznie lękałby się śmierci. I wcale nie byli wśród nich sami święci. Widocznie bardziej boimy się śmierci, gdy wydaje się, że jest jeszcze daleko. A.S.: Może takie pogodzenie się ze śmiercią wynikało ze zmęczenia życiem? Nie zawsze. Byli wśród nich także ludzie młodzi. Pamiętam czterdziestoletniego mężczyznę, który chorował na pylicę. Wcześniej lubił nadużywać alkoholu i to prawdopodobnie przyspieszyło śmierć. Rano ze spokojem rozmawiał ze mną o śmierci, a po południu umarł. Zapewne działają wtedy jakieś psychologiczne mechanizmy: w poczekalni u dentysty strasznie się boję, na fotelu -jest mi wszystko jedno. Ale myślę, że w wielu przypadkach miałem do czynienia z działaniem łaski umierania. W.B.: Czy łatwiej się wtedy rozmawia o Bogu? Tak. Bo wszystko inne staje się nieważne. W.B.: A co Ojciec mówi umierającym, którzy całe życie nie wierzyli w Boga? Czy walczy Ojciec o ich dusze? Nie w tym sensie, bym na siłę przekonywał ich do czegokolwiek. W takich sytuacjach żaden nacisk nie jest możliwy. Natomiast towarzyszę człowiekowi w jego wewnętrznej walce. Podobnie jak akuszer. [śmiech] Najważniejsza jest wtedy moja modlitwa i mówienie w ogóle o Bogu, o wartościach. Zwykle przedstawiam pewne prawdy teologiczne jako możliwości. Ostatnio ktoś mi powiedział, że dawniej nie miał dowodów na istnienie Boga, dzisiaj nie ma dowodów na Jego nieistnienie. 194 Od początku do końca Myślę, że dla tego człowieka laska spotkania Boga jest już bardzo blisko. A.S.: W śmierci jest przedziwny paradoks: z jednej strony, trudno jest nam sobie wyobrazić nasze własne nieistnienie... ...jak już zaczęliśmy istnieć, to koniec z nieistnieniem! A.S.: ...z drugiej strony, wciąż ktoś umiera obok nas - umierają ludzie bliscy, ważni dla nas i pozostaje po nich jedynie rozkładające się ciało - coś, co nas odpycha i przeraża. Dlaczego Bóg nam funduje takie doświadczenia? Gdzie jest człowiek, który jeszcze do niedawna był z nami? Przyznam, że czasem zastanawiam się, jak może istnieć dusza bez ciała. Teraz mogę jeszcze wyobrazić sobie duszę jako siłę kierującą moim ciałem. Ale w jaki sposób istnieć będzie dusza po mojej śmierci, kiedy już nie będzie mojego ciała? Nie wiem. A.S.: W Katechizmie... wyczytałem takie zdanie Tertuliana: „Caro salutis est cardo" - ciało jest podstawą zbawienia... Dosłownie: „... zawiasem zbawienia". A.S.: Dlaczego ciało jest takie ważne? „Że dusza nieśmiertelna, stąd jasny morał płynie, należy dbać o ciało - dusza i tak nie zginie. Tomistę do tym większej troski o ciało zmusza świadomość, że bez ciała bardzo nieszczęsna dusza" - takie wierszyki, wymyślone niegdyś przez studentów filozofii KUL, śpiewali redaktorzy „Tygodnika Powszechnego", wypoczywając w Pewli Małej (w latach 50. byłem kapelanem w tamtejszym domu rekolekcyjnym). Mówiąc poważniej, gdyby ciało nie było ważne, Syn Boży nie wcieliłby Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 195 się ani nie zmartwychwstał. Już św. Paweł miał problemy ze słuchaczami na ateńskim Areopagu, kiedy mówił o zmartwychwstaniu ciał (por. Dz 17, 31). Zmartwychwstanie nasze ciało - to samo, ale nie takie samo. Jak to będzie możliwe? Św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian mówi: „Zasiewa się zniszczalne - powstaje zaś niezniszczalne; sieje się nie-chwalebne - powstaje chwalebne; sieje się słabe - powstaje mocne; zasiewa się ciało zmysłowe - powstaje ciało duchowe" (15, 42-44). A wcześniej podkreśla: „Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara" (15,14). W.B.: W książce Rozmowy o śmierci i umieraniu Elizabeth Kubler-Ross znalazłem takie zdanie dziecka: „Pochowam mojego pieska, a na wiosnę, kiedy kwitnąć będą kwiatki, on wstanie". Jest w nas jakaś głęboka wiara w odrodzenie. Czy nasze życie mogło powstać tak po prostu, przypadkowo? A jeżeli powstało nieprzypadkowo, czy może się samo z siebie skończyć - bez śladu? A.S.: W jaki sposób można pomóc umierającym bliskim? Najważniejsze jest być przy nich. Pewna 19-letnia dziewczyna umierała na raka. Rodzice poprosili lekarzy, by pozwolili im czuwać przy córce do końca. Potem jej ojciec powiedział mi, że Pan Jezus w Ogrójcu potrzebował obecności apostołów, a ich dziecko było, tak jak Jezus, cierpiące i bezradne. „Wiedzieliśmy, że musimy przy niej być" - mówił. Umierający często chwytają za rękę stojącą przy nich osobę. Poza tym, nie należy pocieszać za wszelką cenę. Nie mówić nieprawdy. To rzeczywiście wymaga dojrzałości. Pamiętam, że w książce Kubler-Ross są przywołane słowa kilkuletniego chłopczyka, który pytał: „Dlaczego umieram, przecież byłem 196 Od początku do końca Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu) 197 grzeczny?". Takie pytanie jest w istocie pytaniem o naszą wiarę. Czasem dzieci przez doświadczenie choroby stają się dojrzalsze od swoich rodziców. Kubler-Ross opowiada o chłopcu, który wiedział już, że umiera, ale jego rodzice jeszcze nie wiedzieli. Zapytała go, czy sądzi, że może im już o tym powiedzieć. Odpowiedział: „Tak, chyba już dojrzeli". W.B.: Inny cytat z tej książki: „Córka na mnie patrzy i mówi: Musisz tato wyzdrowieć. Jak w takich warunkach człowiek może umrzeć spokojnie?". W takich sytuacjach chyba ujawnia się nasz egoizm: nie jest ważne, jak sobie umierający poradzi ze śmiercią, tylko co my bez niego zrobimy. Im głębsza jest nasza religijność, tym łatwiej znajdujemy odpowiednie słowa - takie, które są pomocą, a nie dodatkową udręką. A.S.: Coraz częściej, niestety, można się spotkać z takim myśleniem, że najlepsza pomoc w umieraniu to ulżyć w cierpieniu, przyśpieszając śmierć. Tak myślą zwolennicy eutanazji. Często mówią oni, że to jest tylko humanitarne spełnienie prośby umierającego. Tak nie jest. Prośba o przyspieszenie śmierci to desperackie wołanie o naszą obecność, o niepozostawianie umierającego samemu sobie. To wołanie o miłość. Być przy umierającym -jak widzieliśmy - nie jest łatwo. Sądzimy, że nas na to nie stać. Boimy się, że ujawni się nasza bezradność. Stąd pokusa „technicznego" załatwienia problemu cierpienia umierającego człowieka. Życie ludzkie jest tajemnicą. Nie wiemy, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy. Nie należymy w pełni do siebie. Wiara podpowiada, że istniejemy dzięki Bożej miłości i że naszym przeznaczeniem jest w pełni w tej miłości uczestniczyć. Zmagając się z trudami życia - cierpieniem, naszą słabością, upadkami, porażkami - uwierzmy, że życie nie kończy się definitywnie wraz ze śmiercią, że jego sens nie sprowadza się tylko do tych zmagań! A.S.: Jest taka anegdota: pewien stary kapłan - zapytany, które z chrześcijańskich świąt jest najważniejsze - odpowiedział: „Jak byłem dzieckiem, myślałem, że Boże Narodzenie, bo rodzi nadzieję. W wieku średnim uznałem, że Wielkanoc, bo uczy zmagać się z życiem, czyli cierpieniem. Teraz wiem, że najważniejsze jest święto Trójcy Przenajświętszej, bo ukazuje nasze przeznaczenie". Mistycy, tacy jak św. Jan od Krzyża, mówią, że naszym przeznaczeniem jest uczestniczyć w życiu samego Boga. Co to znaczy? Bóg po to w Chrystusie stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Bogiem - powiedział jeden z Ojców Kościoła. Jest to niezwykła prawda, przekraczająca nasze najśmielsze oczekiwania. „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" - mówi św. Paweł (1 Kor 2,9). Tego nie wymyśliliśmy sami. Taka jest Dobra Nowina, objawiona nam przez Jezusa. Jeśli tak, to możemy tego pragnąć. Widocznie Bóg chce, by nasze pragnienia były zuchwałe. Spis treści Odzyskiwanie Bożej myśli (O początku)...................................... 5 Ekstaza i kuropatwa (O świętości) ...................................... 21 Niepokój i nadzieja (O młodości) ...................................... 41 Dar, który nie zniknie (O miłości) ....................................... 57 Wielcy wielkością drugiego (O rodzinie i wychowaniu) ........................... 72 Czas innej perspektywy (O świętowaniu) ................................... 87 Ile wart jest człowiek? (O ubóstwie i zamożności) ........................... 99 Pomieszane drogowskazy (O szczęściu) ......................................116 Antykwariat Pana Boga (O Biblii) .........................................130 Zaproszenie do wnętrza (O przebaczeniu) ...................................141 Maryjny profil Kościoła (O Matce Boskiej) ..................................159 „Kamień odrzucony przez budujących..." (O starości) .......................................172 Nowe niebo, nowa ziemia (O końcu)........................................184 Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2002. Wydanie I Druk i oprawa: DRUK-INTRO SA, ul. Świętokrzyska 32, Inowrocław