PIÓRO. I KAMIEŃ Przełożyła z angielskiego Barbara Korzon Wydawnictwo „Książnica" Tytuł oryginału The Feather and the Stone Opracowanie graficzne Mariusz Banachowicz Copyright © 1992 Patricia Shaw The right of Patricia Shaw to be identified as the Author of the Work has been asserted by her in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988. First published in 1992 by HEADLINE BOOK PUBLISHING PLC For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 1999 ISBN 83-7132-327-1 Desiree i Garry'emu Skawom, Dei, Pauline i Bron ODA My, księżycowi tułacze, Co śnimy swoje marzenia W szumie fal samotnie bijących o piasek, Pośród szeptu samotnych strumieni; Straceńcy, którzy nie płaczą, Chociaż przegrali z losem; Nie chciane dzieci tej ziemi, To my ruszamy świat z posad. Arthur O'Shaughnessy, 1874 ROZDZIAŁ PIERWSZY Zaczęło się od deszczu. Błogosławionego deszczu, co zmył z pokładu grubą warstwę soli i wszystkich poderwał na nogi. Pasażerowie i załoga zaopatrzeni we wszelkie możliwe naczynia — od baryłek po rondle — hurmem rzucili się łapać chłodne ożywcze krople; w ruch poszły nawet kapelusze. Począwszy od Przylądka Dobrej Nadziei przez wiele tygodni wciąż tylko widzieli dookoła lekką, przezroczystą mgiełkę, teraz wszakże statek, tak uparcie dotąd powolny, otrząsnął się nagle jak pies po kąpieli i raźno skoczył przed siebie. Zesztywniałe od soli żagle zafalowały i wydęły się ku przodowi, bo wraz z deszczem powiały nowe wiatry. Te rześkie pomyślne wiatry, mówili sobie ludzie, chyżo poniosą ich teraz ku zachodnim wybrzeżom Australii. Kapitan Bellamy mocno chwycił koło sterowe, a spomiędzy jego czarnej, schludnie przyciętej brody błysnęły w uśmiechu zęby. Była to dopiero jego pierwsza wyprawa do Australii, toteż z drżeniem serca wpłynął na niebezpieczne wody Oceanu Indyjskiego, pomny ostrzeżeń o słynnych „ryczących czterdziestkach". Prawda, że dzięki wiejącym tu wiatrom statek mknie jak na skrzydłach, prawdą jest jednak i to, że potrafią one znienacka przekształcić się w huragan gnający z prędkością dziewięćdziesięciu węzłów i spiętrzyć fale w prawdziwe góry. Ocean tymczasem okazał się dziwnie łaskaw, może aż zanadto, podczas całej podróży bowiem w naturze panował absolutny spokój. Żadnego sztormu, o którym warto by mówić, nic tylko to powolne, niemiłosiernie monotonne dryfowanie z prądem na wschód. Mieli przez to znaczne opóźnienie w stosunku do harmonogramu, co gorsza, dawał się już we znaki dotkliwy brak słodkiej wody. 7 PATRICIA SHAW Teraz na szczęście najgorsze minęło. Skończą się narzekania, pasażerowie mogą pławić się w deszczu do woli. Teraz, gdy ten pomyślny wiatr wieje im prosto w plecy, „Cambridge Star" niebawem zawinie do Perth. Bellamy obliczył, że nie dalej niż za cztery dni powinni osiągnąć Fremantle, port miasta Perth, położony przy ujściu rzeki Swan. Dwadzieścia cztery godziny później optymizm kapitana ustąpił miejsca poważnym obawom. Sztorm przybierał na sile. Płynęli w strugach chłoszczącego deszczu, wiatr wiał coraz gwałtowniej, barometr wciąż spadał. Panowanie nad statkiem zaczynało wymagać nie lada wysiłku. Przez dwa dni załoga „Cambridge Star" toczyła nieustanną zaciekłą walkę ze sztormem. Uczepieni masztów marynarze bez przerwy rozwijali i zwijali żagle, by zapobiec groźnym przechyłom. Nadeszła noc, a rozszalałe żywioły nadal miotały statkiem. Oficerowie starali się uspokoić skulonych pod pokładem pasażerów: szkuner już za chwilę umknie z tej fatalnej strefy. Słysząc huk pękających nad głowami masztów, kobiety zaczęły się modlić, zaś mężczyźni pobiegli pomagać przy pompach. A potem wszystko ucichło. Trzeciego dnia nad morzem zaległa miłosierna cisza, niebo pojaśniało, przybierając dziwnie żółtawy odcień, jak gdyby słońce spierało się samo ze sobą, czy ma ofiarować ludziom chwilę ulgi od parnej spiekoty. Na pokładzie pojawiło się kilkoro członków pasażerskiej elity, nielicznej grupy szczęśliwców zajmujących osobne kajuty. Szacowano szkody wyrządzone statkowi przez sztorm, rozglądano się za kapitanem, aby złożyć mu gratulacje, nie było go jednak na mostku. Powiedziano im, że odpoczywa, co uznali za zrozumiale. Tym bardziej że ruch statku ustał prawie zupełnie. Być może weszli w strefę ciszy. Wielu słyszało o takich zjawiskach. Bellamy tymczasem siedział w swojej kabinie, uważnie studiując mapy. Towarzyszył mu pierwszy mat nazwiskiem Gruber. — Zniosło nas z kursu, sir. Kawał drogi na północ. — Do licha! A my nic nie możemy zrobić — mruknął stroskany kapitan. — Powietrze nawet nie drgnie. A tak już jesteśmy blisko! Jak myślisz, ile mamy czasu? — Trudno tu być mądrym. Parę godzin, może cały dzień. — Zbierz wszystkich zdolnych do pracy- Niech naprawią, co się da, póki to jeszcze możliwe — jęknął Bellamy. — Może zdołamy uciec. Gruber spojrzał na barometr ; pokręcił głową. 8 PIÓRO I KAMIEŃ Trzyosobowa rodzina Delahuntych przechadzała się po pokładzie, lecz duszny upał zbyt dotkliwie dawał się we znaki pani Delahunty. — James, muszę zejść do kajuty. Tutaj zaraz się ugotuję. — To prawda — stwierdził jej mąż. — Słońce, choć go nie widać, nie pozwala o sobie zapomnieć. — Opuścił niżej rondo białej panamy i obrzucił wzrokiem ocean: nieruchome wody miały barwę mleka. — W tej wielkiej sadzawce człowiek zaczyna czuć się jak zbłąkany starożytny żeglarz — zauważył po chwili. — Masz rację, moja droga, ten upał jest przerażający. Trzeba rejterować. — Na dole jest jeszcze gorzej — sprzeciwiła się Sibell, matka wszakże była odmiennego zdania: — Nonsens. Tu nie ma ani odrobiny cienia. Idziemy. Już i tak strasznie mnie boli głowa. — Uniosła spódnicę, pod którą szeleściły niezliczone halki, i wsparta na ramieniu męża zaczęła bardzo ostrożnie zstępować po stromych schodkach. Sibell podtrzymywała jej tren. — Muszę się położyć — oznajmiła matka zbolałym głosem, gdy dotarli wreszcie do kabiny. — A ty, moje dziecko, nie wychodź już więcej na pokład. Ten blask od wody gotów popsuć ci cerę. Córka cichutko westchnęła; dobrze byłoby mieć tyle pensów, ile razy już matka wygłaszała podobne przestrogi w ciągu tej okropnej, nieskończenie długiej podróży. Jacyż nudni są ci wszyscy ludzie! Miała lat siedemnaście i ani jednego rówieśnika pośród pasażerów pierwszej klasy. Same starsze osoby plus sześcioro nieznośnych rozwrzeszcza-nych dzieci. Nowi przyjaciele rodziców, poznani już tutaj, na morzu, wypowiadali często pochlebne uwagi o jej świeżej cerze i urodzie, lecz cóż warte były ich opinie? Z pewnością nie byli to ludzie zdolni naprawdę docenić urodę i wdzięk młodej damy. Wśród pasażerów średniej i najniższej klasy Sibell wypatrzyła wprawdzie kilku młodych mężczyzn, no ale z nimi nie można się było zadawać. W skrytości ducha odczuwała wszakże pewną satysfakcję, gdy członkowie załogi, prostackie draby bez cienia ogłady, trącali się łokciami na jej widok i bezwstydnie szczerzyli do niej zęby. Udawała, że nie dostrzega tych niewyszukanych pochlebstw, choć w rzeczywistości były to jedyne jaśniejsze momenty w przeraźliwej nudzie monotonnie mijających dni. Wygładziła spódnicę, poprawiła wiązany pod brodą kapturek i udała się do salonu. Całe szczęście, że podróż dobiega końca. Już niedługo wraz z ojcem i matką rozpocznie całkiem nowe życie w tej słonecznej ziemi obiecanej. James Delahunty był ziemianinem z Sussex, któremu kilka następujących po sobie srogich zim oraz pogarszająca się stale kondycja 9 PATRICIA SHAW gospodarki rolnej stopniowo odbierały ducha. I oto akurat w chwili gdy troska o przyszłość osiągnęła u niego stadium desperacji, otrzymał list z Australii. Dawny znajomy, Percy Gilbert, gorąco zachęcał przyjaciela, by wyemigrował z Anglii i został członkiem nowej brytyjskiej kolonii w Perth. „W tym kraju — pisał — można hodować nie setki, lecz tysiące owiec. Klimat jest doskonały, zimy umiarkowane, a śniegu nikt tu nie widział. Fortuna dosłownie leży na ulicy. Zaczyna się od tego, że nabywasz ogromne połacie gruntu, płacąc zaledwie od dwóch do sześciu za akr. Ja do tej pory zdążyłem ogrodzić kilka takich działek, kupiłem ponadto dom w mieście i mogę powiedzieć, że powodzi mi się nadzwyczajnie. Lecz gdyby dwie nasze rodziny połączyły swoje zasoby, łatwo by nam było zostać właścicielami kolosalnych dóbr ziemskich zdolnych zapewnić przyszłość naszym praprawnu-kom." James uznał ten list za łaskę losu, czym prędzej więc sprzedał farmę i zaczął pakować manatki. „Koniecznie przywieź swoich ludzi — ostrzegł go Percy. — Tutaj ciężko o przyzwoitych robotników. Byli skazańcy są leniwi i butni, a czarni tubylcy w ogóle nie chcą z nami współpracować." Tak więc na pokładzie „Cambridge Star" znalazło się dwoje służących oraz dwóch owczarzy, którzy wierni swemu chlebodawcy zgodzili się towarzyszyć rodzinie Delahuntych do nowego świata. Kiedy Sibell weszła do salonu, zastała tam tylko cztery osoby. Większość towarzystwa ciągle jeszcze nie doszła do siebie po gwałtownych atakach choroby morskiej. Zaledwie kilku szczęśliwców, w tym Sibell i jej rodzice, doznało jednie przykrego uczucia mdłości, które zresztą zaraz ustąpiło, gdy morze przestało szaleć. Państwo Quigley, zabawiający się grą w karty, uznali za stosowne zaprosić Sibell do swego stolika. — Nie patrz tam teraz — szepnęła pani Quigley opuszczając wzrok — ale w kącie siedzą dwie kobiety, które pod żadnym pozorem nie powinny tutaj przebywać. Nie są to osoby z naszej sfery. Sibell, która wchodząc do salonu nie przyjrzała się owym damom, poczuła teraz ciekawość: — Kimże one są? — Podróżują drugą klasą, panno Delahunty — jadowicie syknęła pani Quigley. — Sama je tam widziałam, kiedy steward odprowadzał mnie do bagażowni. Właśnie mówiłam mężowi, że powinien je stąd wyprosić, nie sądzi pani? 10 PIÓRO I KAMIEŃ Sibell pękała niemal z ochoty, żeby się rozejrzeć, nie śmiała jednak tego uczynić. — Nie wolno im tu przychodzić! — szepnęła tylko. — Cóż by na to powiedział kapitan? Pan Quigley, łagodny dżentelmen w okularach, płochliwie zamrugał oczami: — O nie, nie wypada niepokoić teraz kapitana. Musi być strasznie zmęczony, biedaczysko. — To prawda — wpadła mu w słowo żona — tak więc na ciebie spada obowiązek wyproszenia tych dam z salonu. — Wystarczy im przypomnieć, że to pierwsza klasa, jestem pewna, że zrozumieją — pospieszyła mu z pomocą Sibell, skromnie sznurując usta. — Właśnie! — Pani Quigley rada, że zyskała sobie sojuszniczkę, szybko przypieczętowała sprawę. — Nalegam, panie Quigley, byś niezwłocznie z nimi pomówił. — Och... doskonale! — Jej małżonek wygładził czarny jedwabny krawat i powoli podniósł się z krzesła. Kiedy ruszył ku nieznajomym, Sibell skorzystała z okazji, by odprowadzić go wzrokiem. — Proszę mi wybaczyć — zaczął dość nieśmiało — lecz być może nie zdają sobie panie sprawy, że znajdują się w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla osób posiadających bilet pierwszej klasy. — I co z tego? — warknęła jedna z kobiet. Sibell ze zdumienia otworzyła usta. Nieznajome były młode i schludnie ubrane, ich gminnego pochodzenia jednak nie ukryłby żaden strój. Pan Quigley do tego stopnia zapomniał języka w gębie, że zdołał tylko wykrztusić: — Obawiam się, że muszę was prosić o opuszczenie salonu. — A niby dlaczego? — spytała ta sama kobieta. — Tam na dole wilgoć aż kapie, a gorąco jak w piecu — poparła ją towarzyszka. — Mamy tego po dziurki w nosie. Nigdzie się stąd nie ruszymy! — Sięgnęła na półkę, gdzie leżały książki i karty do gry, wybrała sobie jedną talię i spokojnie zaczęła rozkładać pasjansa. Druga na ten widok roześmiała się wyzywająco. Quigley wycofał się bez słowa. — Kto chce podróżować pierwszą klasą — krzyknęła jego małżonka — powinien za to zapłacić! To nie dla was miejsce! Jeśli zaraz stąd nie wyjdziecie, będziemy zmuszeni powiadomić pana kapitana! ii PATRICIA SHAW Puściły to mimo uszu, ba, nie zaszczyciły ich bodaj jednym spojrzeniem! Zdaniem Sibell była to gorsza obelga niż jakakolwiek odpowiedź. Zachowanie kobiet wprawiło ją w osłupienie. — Obawiam się — szepnął Quigley, wróciwszy na swoje miejsce — że mamy tu zaledwie przedsmak tego, co nas czeka. Słyszałem, ze w tej kolonii możemy się spotkać z niewyobrażalnym grubianstwem. Do salonu wkroczyło dwóch dżentelmenów: starszy pan Freeman i jego nadęty syn Ezra, mianowany na urząd sędziego w Perth. — Ach, Quigley! — wykrzyknął starszy z przybyłych. — Jak to dobrze, że pana widzę! Spieram się właśnie z tym oto młodym człowiekiem... Mimo zdenerwowania niedawną scysją Sibell zachichotała. Usta pani Quigley także zadrgały hamowanym śmiechem: Ezra już wiele lat temu obchodził czterdzieste urodziny. — Moim zdaniem — kontynuował pan Freeman — ten sztorm bynajmniej się nie skończył. Jestem pewien, że to dopiero początek. — Nonsens, ojcze — skrzywił się Ezra — jak zwykle zanadto się martwisz. Całkiem niepotrzebnie denerwujesz damy. Spór między ojcem a synem musiał trwać już dłuższą chwilę, starszy pan bowiem stracił nagle nerwy: — Wcale nie zamierzam niepokoić dam! — huknął, tłukąc laską o podłogę. — A ty bądź łaskaw przyjąć do wiadomości, że nie mówię do ciebie, lecz do obecnego tu pana Quigleya. Pytam pana, sir, czy słyszał pan o cyklonach? — Owszem, słyszałem o takich zjawiskach, nie sądzi pan chyba jednak, że tym właśnie był miniony sztorm? — Nie „był", drogi panie, lecz „jest"! — wybuchnął wzburzony pan Freeman. — A my znajdujemy się teraz w samym jego centrum. Dlatego powinniśmy być przygotowani na jeszcze gwałtowniejszą nawałnicę... Pani Quigley, która zawsze i wszędzie miała coś do powiedzenia, stanęła po stronie Ezry, stanowczo odrzucając wszelką myśl o tym, że sztorm może powrócić. Co się tyczy Sibell, ją myśl ta zafascynowała. Wyobraziła sobie, jak porwany huraganowym wiatrem statek zatacza coraz mniejsze kręgi niczym wątły kawałek drewienka nad odpływem burzowego ścieku. Ale przy pierwszym uderzeniu sztormu nic takiego przecież się nie działo... Jeśli więc nawet powróci... Nie, to mało prawdopodobne, myślała, by mógł powstać wir tak potężny, że potrafiłby wessać cały wielki statek. Ezra wyłożył mniej więcej taki sam pogląd, czym ponownie zirytował ojca: 12 PIÓRO I KAMIEŃ — Nic nie rozumiesz! — krzyknął starszy pan. — Nie w tym rzecz, że huragan zacznie obracać statkiem. Znajdujemy się w oku cyklonu, w samym jego środku, gdzie panuje absolutna cisza. Chodzi o to, że w każdej chwili powinniśmy być gotowi na zejście do łodzi. A mamy ich tylko dwie. — Racja! — zawołała jedna z obcych kobiet. — Całkiem to samo mówią pod pokładem. Podobno najgorsze ma dopiero nadejść. — Właśnie! — dorzuciła jej towarzyszka. — I dlatego się stąd nie ruszymy. Chcemy mieć sprawy na oku. Tym razem to pani Quigley udała głuchą. — Jestem przekonana — stwierdziła uspokajająco pod adresem starszego z Freemanów — że nasz kapitan doskonale zna się na pogodzie. No i skoro umiał wyprowadzić nas z tej nawałnicy, to w razie potrzeby zrobi to ponownie. Proszę mi wierzyć, znajdujemy się w dobrych rękach. — Ach! — Freeman ze wzburzenia parsknął śliną. — Cóż z was za banda skończonych głupców! Fokmaszt strzaskany, żagle w strzępach... — Wstał z krzesła i głośno tupiąc podszedł do nieznajomych. — Czy zechciałyby panie osuszyć flaszkę klareta w moim skromnym towarzystwie? Mam na podorędziu jeszcze trochę tego zacnego trunku. Jeśli pisane nam zginąć, cóż, możemy przynajmniej pójść na dno z uśmiechem. Na widok zadowolenia, z jakim młode kobiety przyjęły tę propozycję, pani Quigley syknęła z irytacją: — Chodźmy stąd, panno Delahunty! Widzę, że to miejsce przestało być odpowiednie dla młodej damy. Sibell posłusznie zastosowała się do rozkazu. Sztorm runął na nich powtórnie — strugami ulewnego deszczu i ogłuszającą wichurą o straszliwej sile. Sibell późną nocą obudziło gwałtowne kołysanie, wstrząsy jak od uderzeń tarana, krzyki przerażonych pasażerów. Było jej wszystko jedno, co to za sztorm, ten sam czy kolejny, lecz ludzie nadal się o to spierali. Po ucieczce z zalanych kajut wszyscy stłoczyli się w salonie. Sibell kurczowo trzymała się ojca. W salonie panowała nieprzebita ciemność, przesycona cierpkim odorem torsji. Próbując opanować mdłości, łowiła uchem wściekłe odgłosy rozpędzonych fal. Czyżby statek naprawdę zataczał kręgi? Usłyszeli łoskot walącego się masztu, szkuner nagle położył się na bok, zbijając struchlałych ludzi w bezładną wrzeszczącą stertę. Na głowy chlusnęła im woda. Po chwili statek odzyskał równowagę. 13 PATRICIA SHAW Wśród tej straszliwej paniki Sibell straciła kontakt z ojcem. Słyszała jego nawoływania, jednakże ściśnięta w tłumie, nic w dodatku nie widząc, nie zdołała się do niego przedrzeć. Wszyscy zaczęli teraz pchać się do drzwi, ruszyła więc razem z nimi, rozpaczliwie pracując łokciami. Rozhuśtany pokład to wznosił się, to opadał, siekący deszcz zalewał oczy. Czepiając się ludzi i rzeczy, brnęła na oślep w tę stronę, skąd słychać było okrzyki: „Do łodzi!" Po południu z czystej ciekawości poszła obejrzeć owe dwie szalupy, o których wspominał pan Freeman, a że w trakcie długiej podróży zdążyła nieźle poznać statek, udało jej się teraz wymacać drogę do łodzi. Tej, która stała bliżej. Poczuła na sobie czyjeś ręce, któryś z marynarzy krzyknął: „Teraz ty, panienko!", po czym wepchnięto ją w ramiona jakichś mężczyzn, którzy zaraz podali ją dalej niczym worek mokrych kartofli. Jakim cudem oni tu coś widzą? Odepchnęła od siebie to pytanie — nie ma sensu teraz o tym myśleć — i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Rodzice! Gdzie podziali się jej rodzice? Kim są ci ludzie spadający jej na plecy, po omacku czepiający się jej ciała? Znalazła się na samym dnie łodzi, toteż gdy z impetem wylądowali w morzu, odczuła to we wszystkich kościach. A jednak, o Boże, było to najbezpieczniejsze miejsce! Słyszała dookoła krzyki tych, których wstrząs wyrzucił w skłębione fale... Próbowała zamknąć uszy na ich rozdzierające błagania o pomoc... Nadaremnie, bo niepodobna było cokolwiek zobaczyć w tych czarnych falach okrutnego morza. Dopiero po chwili zaczęła rozpoznawać twarze kilku osób w łodzi. Mężczyźni, krzycząc i przeklinając, chwycili za wiosła. — Nie! — wrzasnęła. — Moi rodzice! Państwo Delahunty! Musicie ich przecież znać! — bełkotała, szarpiąc jednego z mężczyzn. — Nie możemy ich tak zostawić! Trzeba po nich wrócić! — Puść mnie, ty głupia dziwko! Puszczaj, bo jak nie, to cię wyrzucę za burtę! — Czyjeś ręce odciągnęły Sibell od mężczyzny. — Cicho bądź! — usłyszała kobiecy głos. — I nie rób więcej kłopotu. Tu nie ma czasu na twoje kaprysy. — Ale przecież... Musimy wrócić na statek, tu jest niebezpiecznie! — To szaleństwo, myślała, siedzieć w takiej łupinie raz po raz zalewanej przez fale. Statek jest duży i silny, lepiej tam wrócić, być ze wszystkimi. — On tonie, nie widzisz?! — rozdzierająco krzyknęła kobieta. — O Boże, przyjdź nam z pomocą, nasz statek tonie! — Gdzie, gdzie? — gorączkowo dopytywała się Sibell. — Popatrz za siebie — załkała kobieta. 14 PIÓRO I KAMIEŃ W ponurej szarości wstającego świtu Sibell dostrzegła czarny kontur „Cambridge Star"... W następnej sekundzie przez kadłub przebiegło drżenie i szkuner nagle osunął się za horyzont. W łodzi podniósł się jęk. W ciemności ów płacz i lamenty brzmiały jak skarga potępionych duchów. Nigdy, do końca życia tego nie zapomnę, myślała Sibell. A potem klęcząca obok kobieta zaczęła się modlić... „Ojcze nasz, któryś jest w niebie"... — „Święć się imię Twoje" — podjęła Sibell. Spraw, dobry Boże, błagała w duchu, by moi rodzice byli w drugiej łodzi. Po przejściu cyklonu (bo mówiono, że był to cyklon) Sibell popadła w odrętwienie. Otaczali ją obcy ludzie. Ludzie ci gratulowali sobie szczęśliwego wyjścia z opresji, bo oto już całkiem wyraźnie widać było brzegi Australii. A równie dobrze mogli przecież błąkać się po morzu bez żywności i wody. Sibell darzyła ich wszystkich niechęcią: w łodzi znajdowało się ledwo czternaście osób, a zmieściłoby się znacznie więcej! Ból i żal kazały jej obarczać współtowarzyszy winą za los rodziców: dlaczego nie chcieli ich ratować? W pewnej chwili, wodząc wzrokiem po ciemnym morzu, dostrzegła człowieka uczepionego szczątków masztu — i wyobraziła sobie, że to ojciec. — Tam! — krzyknęła histerycznie. — To mój ojciec! Płyńcie w tamtą stronę! Czterech mężczyzn, mocno pracując wiosłami, skierowało łódź ku rozbitkowi, gdy jednak podpłynęli bliżej, Sibell spostrzegła, że się pomyliła. To nie ojciec... Jakiś młody człowiek... Rozbitek gwałtownymi ruchami rąk zdawał się przynaglać wioślarzy. Tych raptem ogarnął gorączkowy pośpiech, mięśnie napięły im się jak struny, twarze ociekały potem. Jakby ścigali się z czasem. Dlaczego? Ze zgrozą dostrzegła przyczynę: spory kawałek przed nimi cięła fale ostra czarna płetwa. Potem... potem rozległ się przerażający, śmiertelny krzyk, który nagle się urwał. Człowiek zdążył wyrzucić jeszcze ręce w górę — i zniknął. Po wodzie rozpełzły się kręgi krwawej piany. Wstrząśnięta tym Sibell wyobraziła sobie rodziców wydanych na pastwę rekinów i zaczęła histerycznie krzyczeć. Przestała dopiero wtedy, kiedy jeden z mężczyzn trzepnął ją w policzek. — Zamknij się! — warknął. — Więcej z tobą kłopotu, niż jesteś warta! — Moja matka... mój ojciec... — bełkotała z płaczem — oni... mogli także wpaść do morza. Trzeba... ich szukać! 15 PATRICIA SHAW Jakaś oszalała, ociekająca wodą kobieta znienacka szarpnęła ją za V^łosy. — Zabrałaś mi dzieci! — krzyknęła, tocząc dookoła błędnym wzrokiem. — Oddaj moje dzieci! Mężczyźni odciągnęli nieszczęsną od Sibell i pchnęli na rufę. zaczęła mamrotać coś do dwojga podstarzałych małżeństw — jakim (judem ci ludzie znaleźli się w łodzi? U stóp tej czwórki jęczał skrwawiony mężczyzna, przyciskając oburącz okropną ranę na piersi. ]SIikt nie zwracał na niego uwagi. Zdrowi mężczyźni zajęli się kobietą %z złamaną ręką: owinięto uszkodzoną kończynę kawałkiem czyjejś Koszuli. Sibell miała wrażenie, że to nocny koszmar. Co ona robi w tej łodzi? Kiedy nad horyzont wystrzeliło słońce, oświetlając otaczającą ich pustkę, gwałtownie przetarła oczy. O nie, to niemożliwe! To tylko zwidy, jakaś straszna gra wyobraźni! Gdy spojrzy raz jeszcze, na pewno zobaczy gdzieś statek. „Cambridge Star" musi tu być! Morze jednak było puste, a o strasznej prawdzie świadczyły rozsiane po wodzie szczątki nieszczęsnego statku. I nigdzie ani śladu drugiej łodzi. W miarę zbliżania się do brzegu czterej wioślarze zaczęli okazywać niepokój. — Słyszycie? — w głosie mówiącego brzmiał lęk. Co?, zdziwiła się Sibell. Ona słyszała tylko miłe jej uchu odgłosy fal rozbijających się o brzeg. Przypominało to wakacje spędzone z rodzicami w hrabstwie Devon. Wówczas ten odgłos wydał jej się bardzo romantyczny, teraz oznaczał wytchnienie po długotrwałej udręce morderczego upału w ciasnej przestrzeni statku. Spod uczuć tych jednak natychmiast wychynął lęk, głusząc wszelką myśl o wypoczynku. Rodzice! Czy udało im się uratować? A służący, Maisie i Tom, i tych dwóch owczarzy, ojciec i syn? Gdzież oni są? Wioślarze wciąż się naradzali, lecz nikt poza Sibell nie zwracał na to uwagi. Wszyscy leżeli jak martwi w okrutnych promieniach słońca. Dotknęła ramienia jednego z mężczyzn przy wiosłach: — Czy to rekiny? — Czuła, że znowu grozi im niebezpieczeństwo, ale jakie? Czy może być coś gorszego niż to, co ich już spotkało? — Póki siedzisz w łodzi, nic ci nie zrobią — odparł, szczerząc zęby w ponurym grymasie. Wyglądał jak obłąkany. Brzeg wciąż się przybliżał. Leżała przed nimi długa biała plaża; wydawała się miękka jak puszysty dywan, a ciągnęła się kilometrami. Dalej widać było ląd koloru czerwonawej ochry, upstrzony tu i ówdzie kępami zieleni. Huk oceanu narastał. 16 PIÓRO I KAMIEŃ — Nie umiem pływać — bąknął jeden z mężczyzn. — Co za różnica! — rzucił drugi z jawnym sarkazmem. — Tak czy owak musimy pozostać w łodzi. Oparci na wiosłach odpoczywali, wpatrzeni w linię przyboju, gdzie nadbiegające fale tworzyły skłębioną kipiel. Mężczyzna z czarną kędzierzawą brodą i takąż czupryną, przesłoniwszy ręką zmrużone oczy, zlustrował wybrzeże z południa na północ. — Boże miłosierny — mruknął — źle mi to wygląda. Lepiej się stąd wynośmy. — A niby dokąd? Toż to najdłuższa plaża, jaką oglądały moje oczy. Końca nie widać! Jak długo można wiosłować? W dodatku nie mamy wody. Ja tam mówię, żeby walić naprzód. Brodaty nerwowo zerknął na pasażerów. — A oni? Jak się wykopyrtniemy, wszyscy pójdą na dno. Ryk przyboju brzmiał teraz jak nieustający huk gromu. — Od kiedy to tak się o nich troszczysz? — spytał szyderczo ostatni z czwórki wioślarzy, sądząc z wyglądu, marynarz. — Ciebie obchodzi tylko własna skóra. — Na co czekamy? — wtrąciła się Sibell. Mężczyźni wybałuszyli na nią oczy. — Mamy tu tkwić cały dzień? Bierzcie te wiosła i płyńcie do plaży! W odpowiedzi wszyscy ryknęli śmiechem. Nawet ten brzydal, który chciał ją wyrzucić za burtę. — Patrzcie no! — zarechotał. — Przemówiła nasza księżniczka! No, chłopaki, skoro ona podjęła decyzję, to i po gadaniu. Płyniemy. — Chwileczkę! — Brodacz odwrócił się do Sibell. — Bądź łaskawa zamknąć się, panienko. Nie masz pojęcia, o czym gadasz. — Właśnie że mam. Strach wam głupich fal, kiedy pokonaliśmy już dużo gorsze. Tą samą łodzią. — To co innego — prychnął niecierpliwie. — Te tutaj to nie takie zwyczajne fale, to fale przyboju. Na moje oko sięgają ze dwudziestu stóp, a to tyle co piętrowy dom. Grzmotnie taka i po nas. Lepiej nie wtrącaj swoich trzech groszy. — Tak? — rzuciła zaczepnie. — Sami jakoś nie umiecie nic postanowić. Wszyscy inni już pewnie dawno są na brzegu. — O Chryste, ta dziewucha całkiem zbzikowała — jęknął brodacz. — Popłyńmy jeszcze kawałek na południe. — Czemu na południe? — zawołał mężczyzna imieniem Taffy. — Przecież Perth leży stąd na północ. 2 Pióro i kamień 17 PATRICIA SHAW — Nic podobnego — sprzeciwił się marynarz. — Gruber mówił, że zniosło nas z kursu na północ od Perth. Tylko Sibell przysłuchiwała się tej sprzeczce. Dwie starsze pary z nieprzytomnym wyrazem °czu trzymały się za ręce, obłąkana zaczęła znów wrzeszczeć. Decyzja zapadła nagle. „Do wioseł, kamraci!", rozległ się okrzyk. Brodaty wzruszył ramionami, ale splunął w garście i chwycił za wiosło. Sibell z pośpiechem ruszyła ku współtowarzyszom. — Zbudźcie się! — krzyknęła. — Zbudźcie się i trzymajcie! — Po kolei ujmowała ich dłonie i zaciskała na burtach. — Trzymać się mocno! — przykazała wszystkim. — Ci ludzie chcą nas przeprawić na ląd, co jednak może okazać się bardzo trudne. Łódź, ustawiona teraz prostopadle do brzegu, gładko pomknęła ku lśniącym białością piaskom. W chwili gdy pierwsza olbrzymia fala wyniosła ich w górę, na krótko mignęły im przed oczami dalekie szczyty osnute lekką fioletową mgiełką. Zaraz potem zjechali w dół, lecz nie było to takie straszne, tyle że czterej mężczyźni nie zdążyli wyciągnąć wioseł przed następną ścianą wody; omal nie wypuścili ich z rąk. Znów pięli się po zboczu wielkiego grzywacza, znów wyrzuciło ich w górę z wiosłami zawieszonymi w próżni wypełnionej jedynie obłokiem słonych kropelek. Sibell przeniknął dreszcz podniecenia, gdy w mgnieniu oka bezpiecznie osiedli na grzbiecie kolejnej potężnej fali, która rwała do brzegu jak spieniony rumak, oblewając ich nagrzaną wodą i białymi płatkami piany. Lecz oto załamała się nagle, a oni runęli w przepaść, tracąc brzeg z pola widzenia. Sibell nie czuła strachu. To, co przeżywała, było niesamowite, było jak podróż po wąskim skrawku ziemi niczyjej dzielącym życie od śmierci. Owe doznania, tak absolutnie różne od wszystkiego, co swojskie, od świata cywilizacji, wprawiały ją w przedziwną euforię. Zielona przejrzysta woda zdawała się tak krystalicznie czysta, tak kusząca, że Sibell z trudem tłumiła przemożną ochotę, by w nią wskoczyć, rzucić się głową w dół w te gościnnie rozwarte głębiny. Przyłączyła się do nich cała gromadka wesołych delfinów, rzucając swą zwinnością wyzwanie sile czterech mężczyzn. Nisko pochyleni, starali się jak najgłębiej zanurzać wiosła w wartko toczące się wody, desperacko usiłując wspiąć się na wierzchołek następnej fali, zanim ta zdąży się załamać. Byli już tak blisko lądu, że każdy z tych wielkich grzywaczy mógł okazać się dla nich zbawieniem. 18 PIÓRO I KAMIEŃ Delfiny tymczasem harcowały dookoła łodzi, to nurkując, to znów wyskakując w powietrze przed samym dziobem szalupy, jakby ostrzegały ludzi, że trzeba się trzymać poza białym grzebieniem piany; one same, przecząc sile ciężkości, balansowały bez trudu nad szczytami owych wodnych wydm. Może z „lotu delfina" chciały nacieszyć oko widokiem pobliskiego lądu? Jakież były wesołe, jak rozumnie patrzyły! Gdyby nie mknęły tak szybko, Sibell mogłaby ich dotknąć, pogłaskać roześmiane pyszczki. I nagle stanęły w miejscu, wydając ostrzegawcze piski. Teraz wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zwierzęta w mgnieniu oka dały nurka, łódź natomiast w tej samej chwili wystrzeliła wysoko ponad grzywę kolosalnej fali. Tym razem jednak nie ześliznęli się gładko po jej zboczu. Ta fala poniosła ich dalej, parskając pianą, waląc naprzód z tak potworną siłą, że wyrwała wiosła przerażonym ludziom. Czepiając się siebie nawzajem, mogli tylko bezradnie patrzeć, jak z ogłuszającym rykiem gnają wciąż naprzód, do brzegu, niczym horda wściekłych najeźdźców. Ich ciężka, toporna łódź uniosła się nagle w powietrze jak wyrzucone w triumfie dłonie zwycięzcy. Był to ich ostatni triumf nad żywiołem. Owa wielka fala, normalna na wybrzeżu Australii Zachodniej, runęła na plażę, jak przywykła to czynić od początku świata, i spełniwszy swoje zadanie, wycofała się zaraz gwałtownymi haustami, by czerpiąc siły z zielonych głębin, przeistoczyć się w drugiego ogromnego bałwana, który z nową mocą zaatakuje inny jakiś nie nazwany brzeg. Sibell czuła, że wszystko to dzieje się chyba zbyt szybko. Gdy wznosili się po stoku fali, mocno trzymała się burty, wciąż jeszcze w złudnym przekonaniu, że ten wielki ocean przypominający zieloną galaretkę wcale nie jest aż taki groźny. Łódź wśliźnie się zaraz na spieniony grzebień i znów zjadą w dół, mięciutko jak po stogu siana. Coś jednak poszło nie tak... Grzbiet wodnej góry rozpadł się nagle, a oni na łeb na szyję polecieli w otchłań. Największa siła fali, siła tysięcy katapult, skupiła się teraz niżej; wielki wir porwał szalupę i cisnął ją w powietrze jak zapałkę wraz z całymi tonami wody. Nim zdążyła zaczerpnąć oddechu, Sibell znalazła się raptem w długim zielonym tunelu. Nad jej głową zawisła śmierć. Osnuty pianą gigantyczny kłąb wody przez sekundę trwał w zawieszeniu, po czym runął, spychając ją na dno. Zaczęła desperacko walczyć o życie — wypłynąć, wydostać się na powierzchnię, tylko gdzie tu góra, gdzie dół? Teraz dopiero ocean przypuścił prawdziwy atak. Porwał ją prąd, który na krótko wyniósł swą ofiarę nad wodę, pozwalając jej łyknąć 19 PATRICIA SHAW zbawczego powietrza, lecz nie wypuścił z uścisku. Przez długą chwilę miotał jej kruchym ciałem, zwijając je w kłębek, podrzucając, kręcąc nim młynka, obijając o przybrzeżne ławice piasku, aż w końcu bezceremonialnie rzucił nieprzytomną na lśniącą od słońca plażę. Brodaty z wysiłkiem brnął do brzegu. Nawet gdy poczuł już grunt pod nogami — stało się to przed chwilą — wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że wydostał się z tego piekielnego kotła. Kiedy ostatnia fala smagnęła go w plecy, zrobił parę chwiejnych kroków i pozwolił sobie — nareszcie! — opaść na miękki rozpalony piasek. Leżał chwilę bez ruchu, obserwując wycofujące się morze, później zaś z westchnieniem ulgi podniósł się i ciężko pokuśtykał plażą. Całym sobą czuł suchy upał. Na piasku stał Taffy. Stał i szczerzył zęby. — No i widzisz? Nie było tak źle. — Już myślałem, że pójdę na dno — odrzekł z wysiłkiem brodacz. Był do cna wyczerpany. — Poszedłbyś tam w dużym towarzystwie. Tak, kolego! Łódź rozleciała się w drzazgi, wszyscy pasażerowie utonęli. Nie widzę Leonarda, wiesz, tego, co byl razem z nami przy wiosłach. Jimmy leży... o tam! Dalej wypluwa z siebie całe galony wody. — Nie ma nikogo więcej? — Nikogo. Tu zaraz przy samym brzegu leży para martwych staruszków, a drugą widziałem opodal. Miałeś rację, chłopie, niełatwa to była sprawa. Spójrz na te fale. Dobry Jezu! — westchnął z podziwem. — Świata przez nie nie widać. Nawet jak tam jeszcze ktoś przeżył, to go załatwią rekiny. Czarnobrody pokiwał głową. Cóż, jest, jak jest. Taffy najwyraźniej nie przejął się śmiercią tych ludzi. On też musiał przyznać, że nie jest w stanie wzbudzić w sobie żalu po ich stracie. Zbyt wielka przepełniała go ulga, że żyje. Tamci przestali się liczyć. — No to w drogę — zakomenderował Taffy. — Tutaj upieczemy się zaraz w tym słońcu. Ruszamy do Perth. Po chwili, już w trójkę, zaczęli się znowu spierać: na północ czy na południe? Taffy i Jimmy stanowczo obstawali za północą. A niech tam, pozwolił im odejść. Sam żywił upartą pewność, że trzeba iść na południe. Tam leży Perth. Z niewiadomych przyczyn był dziwnie kontent, że ci dwaj sobie poszli. Niefrasobliwie opadł na piasek, nie chciało mu się ruszyć z miejsca. Z uczuciem głębokiej radości uświadomił sobie nagle, że rozszalały ocean uwolnił go od przeszłości, 20 PIÓRO I KAMIEŃ ofiarował mu szansę rozpoczęcia życia od nowa. Pragnął się tym nacieszyć. Najpierw był Belfast i ta głupia praca, zwłaszcza dla takiego jak on młokosa: same kości i ścięgna. Tkwił w kącie fabrycznego biura, podczas gdy w hali obok pracowało tyle ładnych dziewcząt. Przechodząc tamtędy, ukradkiem łowił te ich zalotne spojrzenia; na więcej nie miał odwagi. Żałosny, śmieszny niedorostek, który wyobrażał sobie, że jest postacią z wielkiego romansu, gdy w rzeczywistości jego sznase na sukces równały się zeru: ani urody, ani dowcipu! Roześmiał się głośno na to wspomnienie. O, później się to zmieniło! Natura z nawiązką wynagrodziła mu wszystkie młodzieńcze upokorzenia. Kiedy jego ciało pozbyło się kantów, a cera pryszczy, kiedy zarys szczęki nabrał zdecydowania, zalotne spojrzenia dziewcząt przestały być tylko przekorną obiecanką. Wtedy zhardział. Role się odwróciły. Zresztą do tego czasu zmienił pracę. Imał się wszelkiego rodzaju zajęć. Został nawet urzędnikiem w banku, zaczęły się jednak kłopoty... Wszystkiemu winne były kobiety. Romanse kosztują. Siedzieć przy takich pieniądzach, a samemu biedować... trudne to do wytrzymania. Kiedy zrobił się szum, natychmiast rzucił pracę i pożegnał Belfast. Bez żalu. Liverpool był podłym miastem, jeszcze gorszym niż Belfast. Okrutnym dla obcych, dumał, wspominając spędzone tam lata. Żadnej pracy, a żyć trzeba. Z pomocą pewnej młodej Irlandki znalazł sobie źródło utrzymania w osobach (i sakiewkach) eleganckich kobiet, które miały tę cechę, że dość łatwo pozwalały się oczarować. Były też inne sprawy, których nie chciał wspominać, a które złożyły się na to, że pewnego dnia podjął decyzję: koniec z Liverpoolem. Szczęście w nieszczęściu, że choć wybrał akurat ten przeklęty statek, fatalny „Cambridge Star"!, uszy miał jak zwykle szeroko otwarte. Usłyszał, co mówią ludzie pod pokładem — że nie jest to zwykły sztorm — no i zdjął go strach: czyżby Pan Bóg chciał go ukarać? Do diabła z ludzką solidarnością i innymi zasadami! Postanowił chyłkiem ukryć się za łodzią. Tak, stary, powiedział sobie, masz przynajmniej jeden wielki talent: zawsze wiesz, kiedy czas zmykać. Poczuł, że teraz właśnie pora ruszyć w drogę. Będzie szedł na południe tak daleko, jak trzeba. W końcu przecież spotka jakichś ludzi. Kiedy obmył twarz słoną wodą, kątem oka zauważył jakiś ruch. Drgnął. Leżąca nieopodal kobieta leciutko poruszyła głową. Nie zadał sobie trudu przyjrzenia się z bliska wyrzuconym przez morze ciałom. 21 PATRICIA SHAW Wolał uwierzyć Taffy'emu, że wszyscy pasażerowie zginęli. Miał dotykać trupów? Na samą myśl o tym przewracał mu się żołądek. Ale ta... ta jeszcze żyła. Rozpoznał w leżącej tę przeklętą dziewuchę, zwaną przez wszystkich „księżniczką". Bez entuzjazmu poszedł rzucić na nią okiem. Ktoś szorował jej twarz, sprawiając ból. — Przestań! — Odepchnęła czyjeś ręce, wypluła piasek z wyschniętych ust. Tak ją to wyczerpało, że znowu upadła na twarz. Przez moment pozwolił jej tak leżeć. — Gdzie ja jestem? — spytała po chwili. — Cóż, nie umiałbym dokładnie pokazać ci tego miejsca na mapie, powiem więc tylko, że żyjesz. Żyjesz i leżysz bezpiecznie na wydmie w cieniu jakiejś wielkiej palmy. Zdaje się, że to pandan. Przyjęła to bez wrażenia. Znowu splunęła piaskiem. Miała go pełno w ustach; kłuł w język, drapał w gardle. Jęknęła, gdy ten ktoś obrócił ją twarzą do góry. — Idź sobie — burknęła. — Tylko się ze mną nie kłóć. Dość się namęczyłem, żeby cię tu przywlec. Mnie też nieźle wymłócił ten cholerny ocean. Hej, zrozum, nie robię ci krzywdy! Próbuję cię tylko obmyć. — Daj mi spokój. Twarz mnie piecze. — Pewnie, że piecze. Fala rzuciła cię nosem w piasek. Właśnie staram się go usunąć. — Oj! — pisnęła. — Kłuje! Przemył jej twarz i usiadł. — Myślę, że masz na ciele parę siniaków, ale poza tym jesteś chyba w nie najgorszym stanie. — Przyłożył dłoń do jej żeber i nacisnął: — Tu boli? — Wszystko mnie boli. — Ale nie tak strasznie, co? — Przycisnął to miejsce powtórnie, a gdy nie krzyknęła, wstał. — Zostań tu i odpocznij. Pójdę się trochę rozejrzeć. Otworzywszy oczy zobaczyła, że to ten brutal z czarną brodą. Dobrze, że sobie poszedł. Zbudziła się o świcie oszołomiona i przerażona. Całą noc dręczyły ją koszmary. Ruszyła chwiejnie szeroką plażą, zerkając ze zgrozą na potworne fale: sięgały chyba pod niebo! Jakie okropne to morze. Gdyby nie skołtunione włosy, pełne piasku i soli, już nigdy w życiu nie zamoczyłaby w nim nawet palca, teraz jednak nie miała wyjścia. PIÓRO I KAMIEŃ Położyła się przy samym brzegu, gdzie w piaszczystym wgłębieniu powstało coś na kształt sadzawki, ostrożnie umyła twarz i zanurzyła w wodzie sięgające do pasa włosy. Będzie w nich trochę mniej piasku, dobre i to. I nagle wróciła jej świadomość tego, co się stało. Usiadła trzęsąc się ze strachu, zapominając o włosach, pozwalając im wysychać w długich, żałośnie posklejanych strąkach. Po chwili spróbowała wziąć się w garść, dokonać bilansu strat. Jej kostium z jedwabnej serży był sztywny i biały od soli, bluzka rozdarta pod szyją. Zgubiła w morzu buciki, teraz więc zdjęła pończochy i zagrzebała w piasku. W samą porę, bo właśnie wrócił ten mężczyzna i stanął nad nią jak góra. Miał na sobie jedynie koszulę i bryczesy. Wziął ją pod ramię i pomógł się podnieść. — Chodź, zaprowadzę cię pod drzewo. Znalazłem baryłkę z resztką słodkiej wody. Chwała Bogu i za to. Sibell dopiero teraz spostrzegła, że plaża usiana jest szczątkami statku. — Moi rodzice! — załkała. — Czy ich widziałeś? — Byli razem z nami w łodzi? — Nie. — Może zabrali się tą drugą. Z czasem się tego dowiemy. — A co stało się z resztą ludzi z naszej łodzi? — Obawiam się, że większość zginęła, gdy szalupa wywróciła się do góry dnem. Dwoje staruszków woda wyrzuciła na brzeg. Byli martwi, więc ich pochowałem. Sibell zwymiotowała na piasek, krztusząc się żółcią. Kiedy wrócili pod drzewo, mężczyzna podał jej trochę wody w jakimś rondlu. — Przeszukałem plażę — wyjaśnił — muszę jednak z przykrością stwierdzić, że niewiele znalazłem rzeczy nadających się do użytku. — I doprawdy nikogo poza nami dwojgiem? — Gniewała ją jego chłodna obojętność. — Było dwóch marynarzy, ale poszli na północ. My pójdziemy na południe. — Ja nigdzie nie idę — oświadczyła. — Zostanę tu i poczekam na drugą łódź. — Przyjdzie ci długo czekać, moja panno. Żadnej łodzi nie widać. Morze jest puste jak, nie przymierzając, mój brzuch. — Ktoś nas tu znajdzie — powiedziała z uporem. — Może i tak, ale że nie wiemy kiedy, na razie musimy sami o siebie zadbać. Siedź tu spokojnie, ja idę na ryby. 23 PATRICIA SHAW — Z pustymi rękami? — Przy samym brzegu widziałem dużą ławicę kiełbi. Liczę, że uda mi się parę złapać. Sibell była zbyt rozkojarzona, żeby się nim zajmować. Przelotnie nawiedziła ją ciekawość, co kryje się za tymi wielkimi wydmami, zainteresowanie to wszakże nie było na tyle silne, by chciało jej się rzecz zbadać. — Boże — wyszeptała — przyjdź mi z pomocą. Co się ze mną stanie? Mężczyzna wrócił z kilkoma rybami, które szybko sprawił scyzorykiem, wyjął ości i pokroił mięso na kawałki. — Za bardzo jestem głodny, żeby krzesać ogień patykami. Zresztą nie zdążyłem jakoś posiąść tej trudnej sztuki — zadrwił. — Wymyśliłem więc inny sposób. Popatrz, co znalazłem... Zacne winko... — Z tymi słowy położył przed Sibell kilka butelek. — Nie piję wina. — No i nikt ci nie każe. Będzie do ryb. Patrzyła, jak polewa filety czerwonym winem. Skończywszy podsunął jej rondel. — Proszę. Zjedz trochę. Powinny moczyć się dłużej, ale cóż, żebracy nie mają wyboru. Sibell wybałuszyła oczy. — Nie zjem surowej ryby! — Ależ poczęstuj się, proszę. — Wziął w palce ociekający winem kawałek rybiego mięsa i włożył do ust. — To wstrętne! — krzyknęła, odwracając głowę. Nie mogła nawet na to patrzeć. Mężczyzna, zakończywszy odrażającą ucztę, postawił obok niej rondel. — Tu masz swoją część. Lepiej weź się za nią, nim uczynią to mrówki. Otaczają nas całe legiony tych wielkich opasłych monstrów. — Nic mnie to nie obchodzi. — Jak sobie chcesz. Ja idę się jeszcze rozejrzeć... może znajdę coś użytecznego. Jak wrócę i zobaczę, żeś nie zmogła tej ryby, sam ją zjem. Wprost umierała z głodu. Oderwała w końcu kilka cieniutkich płatków mięsa i bardzo ostrożnie skosztowała. Było ciepłe i obrzydliwe, ale... rozum jej mówił, że jeśli chce żyć, musi jeść. Pomalutku, dzieląc rybę na tak maciupeńkie kąski, aby czuć jedynie smak wina, połknęła ostatecznie całe to paskudztwo. Tym razem przypadkowy towarzysz przyniósł spory kawał brezentu, który podarł na szerokie pasy. 24 PIÓRO I KAMIEŃ — Owiń sobie tym głowę — przykazał Sibell. — Nie chcę, żebyś mi tu dostała udaru. A przy okazji... Mam na imię Logan. Logan Conal. A ty? — Panna Delahunty — odparła wyniośle. — Pięknie, panno Delahunty. Bierz ten rondel i wymyj go w morzu, ja tymczasem spakuję nasze skarby. Mamy teraz na składzie więcej wina niż wody, zatem nasza wyprawa zapowiada się całkiem interesująco... No, migiem, dziewczyno! Zbiegając z wydmy czuła, jak gorący piasek parzy ją w bose stopy. Przeszukała wzrokiem całą plażę w nadziei, że może... może jeszcze ktoś przeżył. Nadaremnie. Niedbale opłukała rondel i pobiegła z powrotem. Ach, jakże nienawidziła tego człowieka za jego gru-biaństwo, za brak wszelkich uczuć! Nie okazał ani krzty współczucia dla jej sytuacji. Panna z dobrego domu w takim położeniu! Okropność. Odebrawszy od niej rondel, wcisnął go do zaimprowizowanej torby, na którą przeznaczył kawałek brezentu, i rzucił rozkazująco: — No to idziemy! — Nie chcę — burknęła. — W każdym razie nie tam, gdzie ty chcesz. Należałoby iść w tym kierunku, w którym poszli twoi kamraci. Popatrzył na nią twardo: — Nie jestem majtkiem. — A kim? — Nie wiem. Jeszcze się nie zdecydowałem. Sibell niecierpliwie wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, co o nim myśleć. Był wysoki i mocno zbudowany, spod zawiniętych rękawów wyglądały potężne bicepsy, całkiem jak u parobka. W zarośniętej twarzy świeciły świdrujące zielone oczy. Widziała w nich mało troski, za to wiele złośliwej kpiny. Nie podróżował pierwszą klasą — co to, to nie. Bóg jeden raczy wiedzieć, w czyim znalazła się towarzystwie, czy ściślej mówiąc, z kim przyszło jej żyć w tej dziczy. Gdybyż tu był ktoś jeszcze! Ktokolwiek! — Byłeś już kiedyś na tym wybrzeżu? — Nie. — Więc jakim prawem mi rozkazujesz? Ci marynarze musieli wiedzieć, dokąd idą. Dlaczego nie kazałeś im na mnie poczekać? — Słuchaj no, panienko! Podziękuj swojej szczęśliwej gwieździe za to, że sobie poszli. Towarzystwo tych dwóch marynarzy bardzo szybko przestałoby ci odpowiadać. — Co chcesz przez to powiedzieć? 25 PATRICIA SHAW — Sama się domyśl. A teraz wstawaj. Pójdziemy brzegiem. Woda ochłodzi nam stopy. Chwiejnie powlokła się za nim. Podjęta przez Logana decyzja nadal budziła w niej niechęć, bała się jednak kłócić z tym człowiekiem. Chwilami podbiegała truchtem, to znów kuśtykała daleko z tyłu. W jego ruchach widać było determinację. I tak niezmordowanie parł naprzód! W drgającym z gorąca powietrzu kontur jego postaci zdawał się rozpływać, zwłaszcza wokół tego głupiego turbanu, bo on także omotał sobie głowę skrawkiem brezentu. Sibell chciała z początku zrzucić to śmieszne nakrycie głowy, ot tak, dla zasady: nikt nie będzie jej rozkazywać!, szybko wszakże poczuła, że i tak słońce zaczyna palić ją w twarz. Jakież bezlitosne to słońce! Załkała cichutko: a matka tak się martwiła o jej cerę! Dostałaby pewnie ataku serca, gdyby zobaczyła teraz swoją córkę... z twarzą czerwoną jak burak. A ojciec... O, pomyślała, już on powie parę słów do słuchu temu prostakowi. Za to, że tak mnie traktował. Była święcie przekonana, że oboje rodzice są już w Perth. Oni by nie wsiedli do łodzi z bandą jakichś szaleńców... Ojciec ma na to zbyt dużo rozsądku, to tylko ona okazała się tak nierozważna. Trzeba będzie wyjaśnić ojcu, że naprawdę nie miała wyboru. Zrozumie. Ale matka... dobry Boże! Co powie matka, gdy usłyszy, że ona, Sibell, była tu sam na sam z zupełnie obcym mężczyzną? Jakież to żenujące! Mogła tylko mieć w Bogu nadzieję, że nikt się o tym nie dowie. Przenigdy. Słabość fizyczna i zamęt w głowie sprawiły, że Logan Conal przybrał dla niej postać straszliwego niebezpieczeństwa. Ruiny, niesławy i zguby. Zmusił ją przecież do wspólnego spędzenia nocy. Spał w odległości ledwie paru metrów, a z tego, jak się rzeczy mają, widać jasno, że tak będzie również dzisiaj... Może nawet przez wiele dni i tygodni. Tak długo, jak długo potrwa droga do Perth, zakładając, że idą w dobrym kierunku. Sibell zdarzało się czasem natrafić w jednym czy drugim tygodniku na sensacyjną opowieść o dwojgu ludziach różnej płci, których los rzucił na przykład na jakąś bezludną wyspę. Ach, przeglądała je tylko... dobrze wychowane panny nie czytają przecież takich rzeczy: sam brud i nikczemność. Spłonęła rumieńcem, policzki zapiekły ją od łez. Mój Boże, nigdy nie zmyję tej plamy! Jak ten człowiek mnie skompromitował! Logan Conal zaczynał się martwić: było już dobrze po południu, a oni uszli najwyżej parę mil. Dziewczyna wciąż przystawała mówiąc, że musi odpocząć. Teraz dla odmiany napadła ją kolka w boku. Zdarza 26 PIÓRO I KAMIEŃ się to oczywiście podczas marszu, więc dał jej wody i czekał. Była zbyt rozstrojona nerwowo, aby mógł ją bardziej poganiać, lecz musieli przecież iść naprzód. Inaczej przyjdzie im tu umrzeć. — Lepiej ci? — spytał. — Uhm, chyba mi przeszło. — Z wysiłkiem stanęła na nogi i zrobiła kilka niepewnych kroków. Kraj jej długiej spódnicy był ciężki od piasku. — Trzeba by trochę skrócić tę spódnicę. Pozwolisz mi to zrobić? Łatwiej ci będzie iść. — Ani mi się waż! Nie pokażę się ludziom w łachmanach! Masz mój żakiet? Skinął głową. Trzeba było ostro się z nią kłócić, by zechciała mu wreszcie powierzyć ten swój piekielny żakiet. Do licha! Miała przecież pod spodem bluzkę! No, ale zmógł ją upał, tak że w końcu uległa. Musiał uroczyście przyrzec, że owa drogocenna szmatka nie dozna żadnego uszczerbku, będzie ją niósł w tobołku. — Chodź, musimy trochę przyspieszyć. — Postanowiłam tu zostać — poinformowała go chłodno. — Posiedzę sobie w cieniu tam, w tych zaroślach, a ty, gdy dotrzesz do miasta, przyślesz po mnie ludzi. — Nie ma mowy! Idziesz ze mną! — Nie pójdę dalej tą głupią plażą, jest za gorąco. Dlaczego nie skręcimy w głąb lądu poszukać jakiejś farmy? — Z tej prostej przyczyny, że nic tam nie ma. Bezludna równina i tyle. — Nie tylko ty masz oczy. Widziałam, że rosną tam drzewa. Mielibyśmy przynajmniej odrobinę cienia. O tym nie pomyślałeś? Westchnął. — Panno Delahunty, to ja stoję na czele tej ekspedycji, pójdziesz więc, gdzie ci każę. Ruszyła bez słowa rozmyślnie powolnym krokiem. Pomaszerował za nią, z trudem tłumiąc gwałtowną pokusę przyłożenia jej w tyłek jak upartej oślicy. Trochę ją postraszyć jednak nie zaszkodzi. — Nie mam zamiaru zdychać z pragnienia — syknął. — Jeśli do tego dojdzie, będzie to wyłącznie twoja wina, rozumiesz? Dość mam twoich humorów! Nie jesteś staruszką, tylko młodą i na razie całkiem zdrową dziewuchą, więc maszeruj, a szybko, bo wezmę na ciebie kija! Jej wielkie szare oczy spojrzały na niego z wyrazem głębokiego szoku. Bezwiednie otworzyła usta. Logan omal się nie roześmiał: 27 PATRICIA SHAW nawet z tą zmierzwioną strzechą miodowych włosów nad spieczonym nosem była, co tu mówić, śliczna jak obrazek. — Jak śmiesz! — wybuchnęła, mimo to uniosła spódnicę i pędem pobiegła naprzód, pewnie by przed nim uciec. A co tam, ważne, że nie stoją w miejscu. Uśmiechnął się pod wąsem i ruszył lekkim kłusem, podziwiając migające spod spódnicy kostki. Były bardzo zgrabne. Lepiej ją popędzać, niż prowadzić, zachichotał w duchu. Wędrowali tak cztery dni o rybie i łyku wody. Wciąż na południe. Logan zauważył, że od pewnego czasu panna Delahunty idzie dobrym, wyciągniętym krokiem. Dziękował Bogu za obfitość ryb w tutejszych wodach. Ogromne ławice kiełbi dostarczały mu łatwej zdobyczy. Dziewczyna znacznie przycichła; pod koniec dnia była już zbyt zmęczona, by narzekać. Natychmiast zasypiała kamiennym snem z cennym żakietem pod głową w jakimś zagłębieniu między emanującymi ciepłem dnia wydmami. Czasami słyszał, że krzyczy przez sen, a nawet płacze. Dręczyły ją widać jakieś koszmary, nie chciał jednak jej budzić. Potrzebowała snu, jakikolwiek by on był. Przestała martwić się o swój wygląd, przynajmniej do czasu póki nie spotkali ludzi. Oboje wyglądali jak para ostatnich włóczęgów. Ubrania zaczynały im butwieć i pękać od ciągłego moczenia w słonej wodzie, bo tak próbowali bronić się przed upałem. Ona pierwsza zobaczyła ludzi. — Tam! — wrzasnęła i pognała przed siebie jak szalona. Logan po chwili rozpoznał dwie czarne, zupełnie nagie kobiety. Poruszały się w sposób przypominający rytualny taniec: rytmicznie kołysały biodrami, nisko pochylając głowy, jak gdyby w skupieniu przyglądały się własnym stopom. Na widok zbliżających się obcych znieruchomiały. — Nie pędź tak! — zawołał do swej towarzyszki. — Chcesz je spłoszyć? Podejdź wolnym i spokojnym krokiem. — Gdy się z nią zrównał, Sibell nagle zatrzymała się w miejscu. — Nie ma się czego bać — zaczął ją uspokajać. — Wyciągnij ręce dłońmi do góry na znak przyjaźni. Niech zobaczą, że nie mamy broni. — Upuścił tobołek na piasek i postąpił naprzód parę kroków, demonstrując swoje puste ręce. — Wracaj! — rzuciła gniewnie panna Delahunty. — Nie wolno ci do nich podchodzić. — A to dlaczego? — Dlatego, panie Conal, że są bez ubrania. — Słodki Jezu! Nie bądźże taka beznadziejnie głupia! — Uśmiechnął się do kobiet. Obie były młode, miały jędrne ciała i ładnie napiętą 28 PIÓRO I KAMIEŃ skórę, tak że aż lśniła w słońcu. — Dzień dobry — powiedział powoli i złożył im niski ukłon. Kobiety wybuchnęły świergotliwym śmiechem, odsłaniając ogromne zęby. Biel tych zębów ostro kontrastowała z głęboką czernią nagiego ciała. — Mówicie po angielsku? — Odpowiedzią był jeszcze głośniejszy chichot. Czyżby wygląd pary białych ludzi wprawiał je w taką wesołość? Logan spróbował innego podejścia: — Co tu macie? — spytał, wskazując palcem ich wypchane plecione torby. Zrozumiały. Wyjęły z toreb kilka małych zamkniętych muszli. Bezradnie wzruszył ramionami: — Co to? Kobiety z widocznym zapałem podjęły ową czynność, która jemu wydała się tańcem. Kołysząc się mocno na boki, zaczęły rozgarniać stopami wilgotny piasek, odsłaniając więcej takich muszli. Widząc, że kobiety rzucają się na nie jak na zdobycz i skrzętnie chowają do worków, Logan doszedł do wniosku, że musi to być dla nich cenny pokarm. Z trudem otworzył jedną białą muszlę: w środku, tak jak przypuszczał, tkwił jakiś mięczak. Wydłubał go palcem i włożył do ust. Zazgrzytało mu w zębach, małż oblepiony był piaskiem. Pochwyciwszy zdumione spojrzenia dziewcząt, z powagą pokiwał głową: — Macie rację. Trzeba to wpierw wypłukać. Znowu się roześmiały, zapewne z jego głupoty. Ukląkł na piasku i zaczął rysować. Czując za plecami milczącą przyganę panny Delahunty, uświadomił sobie nagle z dziwną ostrością, że te kobiety są nagie. Zrobiło mu się nieswojo. Prędko naszkicował kilka domków, dotknął ich palcem, po czym spróbował zapytać na migi, czy widziały gdzieś takie domy. Z uwagą przestudiowały rysunek, popatrzyły jedna na drugą, robiąc przy tym tajemnicze miny, wreszcie ta wyższa klasnęła w dłonie, a potem wyciągnęła rękę w stronę lądu. — No i proszę! — odezwała się panna Delahunty. — A nie mówiłam, że trzeba iść w głąb lądu? — Och, zamknij się! — warknął. — W głąb lądu! Trzeba jeszcze wiedzieć gdzie! Już mówiąc te słowa zobaczył co, a raczej kogo pokazują mu Aborygenki. Na szczycie najbliższej wydmy pojawił się przerażający tubylec, ani chybi wojownik, o czym świadczyła długa, potężna włócznia. Jednym ruchem głowy wydał rozkaz kobietom, które natychmiast porwały swoje plecionki i pierzchły między wydmy. Wódz skinął teraz na cudzoziemców, dając im do zrozumienia, że mają 29 PATRICIA SHAW się zbliżyć. Niebo za plecami smoliście czarnej postaci wydawało się tak błękitne, j akby miało stałą konsystencj ę... Logana ogarnęło dziwne uczucie: można by wetknąć w nie palec. Zajęty tą nader osobliwą myślą przez chwilę nie ruszał się z miejsca, dopiero na niecierpliwy gest wodza powrócił do rzeczywistości. — Zostań tu — nakazał pannie Delahunty; z tym samym skutkiem mógłby jednak mówić do ściany. Słyszał, jak gramoli się za nim na wydmę. — Dzień dobry — wesoło pozdrowił wodza, starannie ukrywając strach. Tubylec był potężny i muskularny, a jego „strój"... Logan ponuro uznał, że brak mu właściwych słów na opisanie tego, co widzi... Ten strój nasuwał myśl o zabijaniu. Włosy Aborygena związane były na czubku głowy w gruby węzeł umocowany kością jakiegoś zwierzęcia, policzki i czoło wypacykowane białą i żółtą farbą. Ubrania w prawdziwym znaczeniu tego słowa nie nosił. Miał za to naszyjnik z kolorowych sznurków przypominających zgrubienia widoczne na jego potężnych bicepsach i luźny sznurowy pas, który nie służył chyba żadnym innym celom poza ozdobą, był bowiem tak wąski, że bynajmniej nie osłaniał nader wydatnych genitaliów. Logan, wyciągając rękę w przyjacielskim geście, uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją: ma teraz za swoje zasmarkana panna Delahunty! Ha, na ten widok powinna dostać co najmniej ataku serca! Ukradkiem zerknął za siebie i zobaczył, że staje jak wryta ze wzrokiem utkwionym w piasek. Wódz nie przyjął wyciągniętej ręki. Powiedział coś w swoim narzeczu, po czym szturchnął przybysza końcem włóczni, najwyraźniej każąc mu zachować należyty dystans. Logan spróbował się przedstawić. — Logan — powiedział, dotykając piersi. Wysunął palec w stronę oceanu, co miało oznaczać, skąd przybył, wskazał z kolei na wodza i zastygł z pytającym wyrazem twarzy. Czarne oczy lustrowały go dłuższą chwilę. Na koniec tubylec, stuknąwszy się w pierś, przemówił: — Nah-kiinah. Logan pokiwał głową na znak, że rozumie. Wydobył z kieszeni scyzoryk (zdecydował się poświęcić to cenne narzędzie, zważywszy, że gdyby czarni okazali się nieprzyjaźni, i tak niewielki byłby z niego pożytek) i z uśmiechem podsunął wodzowi. — Dar. Dla ciebie, wielki wodzu. Nah-kiinah ostrożnie przyjrzał się nieznanej rzeczy, po czym wydał przeraźliwy gwizd. Zza wydm wyskoczyło trzech wojowników. Z cie- 30 PIÓRO I KAMIEŃ kawością zerkając na obcych, ustawili się rzędem za plecami swego przywódcy. Wszyscy wlepili teraz oczy w Logana, który otworzywszy scyzoryk, jął kolejno demonstrować jego elementy: dwa ostrza, przepychacz do fajki, korkociąg. Wątpił wprawdzie, by te dwa ostatnie przybory na cokolwiek przydały się widzom, zauważył jednak, że zafascynowani są samym pojawieniem się tych urządzeń, tym, że mieszczą się wszystkie w tak niewielkim schowku. Nah-kiinah wziął wreszcie prezent do ręki. Przyjrzał się ostrzom, wypróbował je na swojej wielkiej dłoni, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem. Dar został przyjęty. Powiedział coś do trójki wojowników, a potem skinął na Logana. Widać pora była ruszać. Logan odczuł tak wielką ulgę, że aż osłabł. Wędrówka z tymi ludźmi oznaczała przynajmniej żywność i wodę. Przypomniało mu to porzucony tobołek, więc zaczął gestykulować. Na rozkaz wodza znajome kobiety, trzymające się teraz z dala od mężczyzn, natychmiast pobiegły na plażę. — Idziemy z tymi ludźmi — oznajmił pannie Delahunty — więc udawaj zadowoloną. Ten wódz ma na imię Nah-kiinah. — Nah-kiinah — powtórzyła, uśmiechając się niepewnie do tubylca. — Ja jestem Sibell. — Zbierając całe swoje męstwo, pokazała na siebie: — Sibell. Wódz nie zareagował. Logan wyrzucał sobie później, że nie zwrócił na to uwagi. A trzeba było! Zaintrygowało go jednak imię tej dziewczyny. Usłyszał je po raz pierwszy. Sibell. Bardzo ładne imię... Trzech czarnych ruszyło przodem, Nah-kiinah tymczasem dał znak Loganowi, że ma iść przed nim. Kiedy zastosował się do rozkazu, Sibell również wysunęła się naprzód, by zająć miejsce obok niego. I to był poważny błąd. Oburzony Nah-kiinah uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła na wznak krzycząc z bólu i przerażenia. Pierwszą reakcją Logana był gniew, widząc wszakże wymierzone w siebie włócznie, cofnął się i zaczął uspokajać Sibell. Drgnęła, gdy dotknął dłonią jej twarzy, musiało ją boleć jak diabli. — Cicho — szepnął — na litość boską, bądź cicho. Dowiem się, o co tu chodzi. — Nadal zanosiła się szlochem. Postawiwszy ją na nogi zauważył, że czarne kobiety, które zdążyły wrócić już z tobołkiem, nie wydają się wcale przejęte tą sceną. — Przestań histeryzować. Zdaje się, że naruszyłaś któryś z tutejszych zwyczajów. Nie wolno ci było zajmować miejsca przed wodzem, tak myślę. Powinnaś trzymać się z tyłu, razem z ich kobietami. — Wstał i rozkazująco zawołał do 31 PATRICIA SHAW dziewczyn, aby zabrały Sibell, a kiedy to uczyniły, skinął na Nah--kiinaha: — No, wodzu, możemy iść. Sądząc po szerokich uśmiechach mężczyzn, rozkaz wymarszu przyjęty został z zadowoleniem. Ruszyli natychmiast, akceptując w swym gronie Logana; kobiety szły z tyłu. Zaraz na początku wędrówki przez suchy, wypalony ląd Logan przekonał się z ulgą, że dwie tubylcze kobiety, wyższe i dużo silniejsze od Sibell, pomagają dziewczynie w marszu. Trzymały ją pod ręce w taki sposób, że stopy panny Delahunty co chwila odrywały się od ziemi, jakby jej opiekunki zabawiały się z malutkim dzieckiem, które trzeba skłonić do pośpiechu. W kilka godzin później, gdy widać już było obóz — leżał nad wielką kałużą w korycie wyschniętej rzeki, w miejscu gdzie tworzyła ona zakole — również sam Logan zaczął myśleć, że przydałaby mu się pomoc. Stopy ociekały mu krwią od ostrej trawy porastającej kępami szlak ich wędrówki. Było to równinne pustkowie, na którym z rzadka rosło po kilkanaście drzew. Nie licząc brutalnej napaści na Sibell, czarni wydawali się przyjaźni. Przez całą drogę wesoło o czymś gwarzyli. Ich język miał niskie, gardłowe brzmienie. Kiedy od obozowiska dzieliło ich już tylko kilka metrów, dwaj wojownicy znienacka unieśli Logana, by następnie wrzucić go z rozmachem do czystej, cudownie chłodnej wody. Cały obóz wyległ oglądać to widowisko. Logan rozejrzał się za Sibell. Przybyła zaraz po nim, niesiona na barana przez jedną z opiekunek. Jej także pozwolono ochłodzić się w rozlewisku. Z ponurą miną brnęła teraz po płyciźnie. — Wszystko w porządku? — Postanowił nie robić uwag na temat wielkiego sińca pod jej prawym okiem. Po co ją denerwować? — Nie —¦ odparła z rozdrażnieniem. — Nienawidzę tych brudasów! Żałuję, żeśmy tu przyszli! Nie powinniśmy byli tego robić za nic w świecie. Stopy mam zdarte do krwi, umieram z głodu! — Uspokój się, właśnie rozpalają ogniska, pewnie zaraz będzie kolacja. Jeżeli ci słabo, połóż się na brzegu i odpocznij, ja tymczasem pójdę na przeszpiegi. — Sam był tak słaby z głodu, że z wielkim trudem dowlókł się do obozu. Dobrze chociaż, że mokre ubranie złagodziło na chwilę ten morderczy upał. W zgiełku obozowiska nikt nie zwracał na niego uwagi. Grupki rozgadanych tubylców zajęte były sobą i swoimi sprawami. Logan ostatkiem sił osunął się pod drzewo i jął śledzić przygotowania do posiłku. Musiał zapaść w drzemkę, bo świadomość tego, że ktoś bacznie mu się przygląda, narastała w nim bardzo powoli. Otworzyw- 32 PIÓRO I KAMIEŃ szy oczy, zobaczył klęczącą obok sękatą i krzywą staruchę. Z wyczekiwaniem patrzyła mu w twarz. W dwóch wydrążonych tykwach zobaczył jedzenie. W jednej orzechy i podobne do jagód owoce, w drugiej osmalone mięso, niewątpliwie jakiegoś ptaka. Wydał westchnienie ulgi. — Dziękuję ci bardzo — uśmiechnął się do kobiety i żarłocznie rzucił się na mięso. Oskubano je dość niedbale, pozostawiając mnóstwo drobnych piórek, lecz wygłodniałemu Loganowi smakowało lepiej niż cokolwiek innego w całym dotychczasowym życiu. To kaczka, myślał, ostro pracując szczękami, młodziutka, cudownie soczysta kaczka. Zdążył już pożreć niemal całego ptaka, gdy przypomniał sobie o Sibell. Rozejrzał się z przykrym poczuciem winy i zobaczył ją nieopodal. Siedziała pod szałasem z wielkich płatów kory. — Dali ci coś do jedzenia? — zawołał. — Tak. — Powiedziane to zostało tonem dalekim od entuzjazmu. Powrócił do swego posiłku. Teraz druga czarna kobieta przyniosła mu coś dużego, owiniętego w przypieczone liście. Z ciekawością zerkając na przybysza, rozwinęła pakunek i z widocznym respektem podała mu smacznie pachnącą zawartość. Była to jakaś ryba dobrze upieczona w popiele. Logan tym razem nie był ciekaw, jaki to gatunek, czuł tylko, że mięso ma tłuste jak łosoś, a smak bodaj jeszcze lepszy. — Wspaniała! — poinformował swoje opiekunki, co przyjęły z wdzięcznym uśmiechem. Ryba była tak wielka, że uznał za stosowne uczynić grzecznościowy gest i zaprosić obie do uczty. Nie przypuszczał, że przyjmą zaproszenie i że są tak żarłoczne. Ha, popełniłem błąd, powiedział sobie, co prędzej sięgając po resztki. Jagody i orzechy też były wyborne. Zapytam kiedyś, rozmyślał leniwie, jakie drzewa czy krzewy je rodzą... Ale nie teraz, nie teraz... Kobiety odeszły, zabierając tykwy, a on zaczął się przyglądać pozostałym członkom plemienia. Po kolacji znikły bariery płci; grupki złożone z mężczyzn i kobiet odpoczywały bądź siedząc po turecku gawędziły z cicha. Wszędzie uwijały się dzieci o brzuszkach wzdętych jak balony i psy poszukujące ogryzionych kości. Przedwieczorne słońce wyglądało jak olbrzymia pomarańcza, zapowiadając zapewne kolejny upalny dzień. W jego blasku czarne ciała tubylców nabierały koloru miedzi. Wydawali się spokojni, syci i zadowoleni. Logan także czuł błogą satysfakcję, ale tylko dopóty, dopóki słońce nie schowało się za horyzont. Natychmiast zaatakowała go armia moskitów. Tłukł je na 3 Pióro i kamień 33 PATRICIA SHAW oślep, widząc równocześnie, że te potwory jakoś nie czepiają się czarnych, co uznał za rażącą niesprawiedliwość. Podniósł się ociężale i poszedł zobaczyć, jak sobie radzi Sibell. — Smakowała ci kolacja? — Znowu ryba — jęknęła. — Kiedy wrócę do świata, nigdy w życiu nie tknę już ryby. — Nie dostałaś nic więcej? — Orzechy. — Pokazała mu w połowie opróżnioną tykwę. — I jakieś dziwaczne jagody. No cóż, to świat mężczyzn, pomyślał. Postanowił przemilczeć swoją kaczą ucztę. Opiekunki Sibell uznały widocznie, że pora zostawić ich samych. Chichocząc wskazały szałas. — Mia-mia — oświadczyła jedna. — Mia-mia? — pytająco powtórzył Logan. Dziewczyna energicznie przytaknęła głową. Dotknęła szałasu, zaś drugą ręką wykonała gest zapraszający oboje do środka. — Ona chyba mówi, że to nasz dom — orzekł Logan. — Chodźmy. Nie wolno nam łamać żadnej z tutejszych zasad. — One myślą, że ty jesteś moim mężem! — wykrzyknęła oburzona Sibell. — Całkiem możliwe — uśmiechnął się krzywo. — Nic na to nie poradzimy. — Ty możesz. Możesz sobie iść. — O nie, za nic w świecie! — Dał nurka pod szałas. — Póki tu jesteśmy, zamierzam robić wszystko, co mi każą. Dokładnie i skrupulatnie. Widziałaś ich broń. Przyznaj, że wygląda paskudnie. — Jak myślisz, dokąd pójdziemy jutro? — Mam nadzieję, że niedaleko. Zważywszy na obolałe stopy i brak widoków na jakiekolwiek buty, żadne z nas nie nadaje się do dłuższej wędrówki. W koronach potężnych eukaliptusów szumiała łagodna bryza, ludzie układali się do snu. Niektórzy przytuleni do siebie jak szczenięta zalegli na ziemi dookoła głównego ogniska, inni schronili się w szałasach. Widząc znikających w buszu dwóch uzbrojonych mężczyzn, Logan zadawał sobie pytanie, czy to łowcy, czy wartownicy. Z ciemności dobiegały głosy jakichś zwierząt. Pomyślał, że brzmi to jak wycie wilków, i wstrząsnął nim dreszcz. Dzicy z ponuro pomalowanymi twarzami też napawali go strachem. Wprawdzie dali im jeść i potraktowali przyzwoicie, zauważył jednak, że cały czas zarówno jego, jak Sibell śledzą czyjeś czujne oczy... Gdyby tylko spróbowali uciec, 34 PIÓRO I KAMIEŃ czarni z pewnością by ich uwięzili. Ciekawe, co też oni robią z więźniami? — Nie mogę zasnąć — zaczęła narzekać Sibell. — Te potworne moskity! — To nie śpij. — Nie miał ochoty słuchać jej lamentów, był śmiertelnie zmęczony. Z pełnym żołądkiem — po tylu dniach głodówki! — spało mu się wyśmienicie. Kiedy obudził się rankiem, Sibell siedziała na zewnątrz trzymając coś na kolanach. — Śniadanko? Co tam masz? — Coś w rodzaju chleba. Te kobiety właśnie go upiekły. — Wręczyła mu spory kawał ciepłej klajstrowatej bryły. — Smak ma to okropny, w dodatku w środku pełno węgli. Uważaj, trzeba je wypluwać. Wiesz, większość tych dzikusów gdzieś poszła, chwała Bogu. — Psiakrew! — Logan wygramolił się z szałasu. — Nah-kiinah też poszedł? — Uhm. — A niech to wszyscy diabli! A my? Co mamy robić? — Właśnie o tym chciałam z tobą mówić. — Na chwilę zwróciła na niego oczy, których szarość zdawała się głębsza przez leżące na powiekach cienie i, no tak, czarne, bardzo piękne rzęsy. — Myślę — oznajmiła — że musimy się teraz pobrać. Zajęty całkiem czym innym — zastanawiał się właśnie, czy nie poprosić krzątającej się przy ogniu kobiety o więcej chleba — pomyślał, że się przesłyszał. — Co powiedziałaś? — Że powinniśmy się pobrać — powtórzyła ze śmiertelnie poważną miną. Logan ze zdumienia zamrugał oczami: — Na Boga, skąd ci to przyszło do głowy? — Spałeś ze mną dziś w nocy, prawda? A ludzie, którzy to robią, powinni być mężem i żoną, w przeciwnym razie łamią szóste przykazanie. Skompromitowałeś mnie, panie Conal, więc musisz się ze mną ożenić. — Chyba żartujesz? — Nie żartuję. — Przez twarz przemknął jej rumieniec. — Mój Boże! Nie powiesz mi chyba, że jesteś żonaty? — Nie, nie jestem, panno Delahunty, mimo to nie mam zamiaru się z tobą żenić. 35 PATRICIA SHAW — W tej sprawie nie mamy innego wyboru. Logan zaczął się śmiać. — Nie mam pojęcia, gdzieś się taka uchowała, młoda damo, posłuchaj więc, co ci powiem. To, że dwoje ludzi nocuje w jednym szałasie, niekoniecznie oznacza, że powinni czym prędzej gnać do ołtarza... — Urwał widząc, że oczy słuchaczki napełniają się łzami. Cała wesołość mu przeszła. Ta głupia dziewucha naprawdę uważa, że jej reputację diabli wzięli... że wygląda ona nie lepiej niż te jej nędzne łachmany. Delikatnie dotknął ramienia Sibell. — Dziękuj Bogu, żeśmy ocaleli, i nie przejmuj się ludźmi. Zobaczysz, ucieszą się na twój widok, będą cię podziwiali, żeś przeżyła taką katastrofę. Kto by w tej sytuacji wdawał się w detale? Mówię ci, zrobisz się sławna! — Co? — Wydawała się tak zszokowana, że jęknął. Widać znów czymś ją uraził. — Nie chcę być sławna! Nie chcę, by ktokolwiek wiedział, że przez tyle dni mieszkałam z mężczyzną... że... że przestawałam z gołymi dzikusami! Nawet nie waż się o tym wspominać! Gdyby to wyszło na jaw, kto by się ze mną ożenił? — O słodki Jezu, to nie do pojęcia! W życiu nie spotkałem damy tak opętanej myślą o małżeństwie! — To znaczy, panie Conal, że mało znasz damy, chociaż tak przemądrzale o nich mówisz. Logan dał za wygraną i poszedł wykąpać się w rozlewisku. Mimo wczesnej pory słońce zawieszone w nieskończonym przestworze błękitnego nieba buchało morderczym żarem. Ledwo wskoczył do wody, otoczyła go gromadka dzieci, które pędem nadbiegły z obozu. Zaczęły dokazywać jak stadko wesołych delfinów, piszcząc, prychając, podskakując, wzbijając wokół siebie wielkie fontanny wody. Chwilę bawił się z nimi, ciągnąc malców po wodzie, a potem znienacka dając nurka razem z wybranym szczęśliwcem. Zachwyceni zabawą ze straszliwym rozczarowaniem przyjęli jego okrzyk kończący igraszki. Kiedy wyszedł na brzeg, wszyscy stali w srebrzystej wodzie cichutko jak żywe cienie, tak zawiedzeni, że chcąc ich rozweselić, przystanął, stuknął się palcem i zawołał: „Logan". Od razu zrozumieli, że to imię, i rzucili się za nim hurmem, wykrzykując radośnie: „Logan, Logan!" Zwartą grupą wkroczyli wraz z nim do obozu ku jawnemu rozbawieniu kobiet i skrywanej aprobacie trzech starych mężczyzn siedzących ze skrzyżowanymi nogami w cienu swoich mia-mia. Nah-kiinah? — zapytał Logan. — Gdzie jest Nah-kiinah? Odpowiedziało mu zgodne poruszenie trzech czarnych głów i jakieś niezrozumiałe słowa. Ale głosy brzmiały przyjaźnie. 36 PIÓRO I KAMIEŃ Logan nie oczekiwał niczego więcej. Było rzeczą oczywistą, że Nah-kiinah i młodsi mężczyźni udali się na polowanie, skoro jednak ci starcy wydawali się go rozumieć, pomyślał, że może znają trochę angielski, i postanowił to sprawdzić. — Perth? — zapytał siadając. — Gdzie jest Perth? Angielski? Rozumiecie trochę po angielsku? Czarni zaczęli śmiać się i wymieniać jakieś uwagi. Czynili to dość hałaśliwie. Logana zdumiewała widoczna niefrasobliwość zarówno tych starców, jak i całego plemienia. Wciąż śmiali się z byle czego. No a już sposób, w jaki przyjęli ich dwoje — bez nadmiernej ciekawości czy podniecenia — nasunął mu przypuszczenie, ba!, pewność, że nie po raz pierwszy spotykają się z białymi ludźmi. Zdecydował się znowu narysować domki, czy raczej tylko kontury ludzkich siedzib, zaopatrzone wszakże w drzwi i okna, i wskazując je palcem, zapytał: — Domy białych ludzi? Gdzie? Trzej starzy wojownicy pochylili się nad rysunkiem, tak że zobaczył ich szerokie, poznaczone mnóstwem blizn plecy, po czym jeden wziął do ręki patyk. Logan patrzył na to z rozpaczliwą nadzieją w oczach, cóż, kiedy stary uzupełnił jedynie obrazek wizerunkiem ryby. Ryba! Do licha! Zaczynało to przypominać dziwaczną lekcję rysunku. A niech tam! Logan poszedł o krok dalej: na wygładzonym kawałku ziemi naszkicował statek z rozpostartym żaglem. Wywołało to jedynie żywiołowy aplauz, powrócił więc do swego pierwszego pytania: — Perth? — Włożył w to słowo tyle nadziei, na ile go było stać. — Gdzie Perth? — powtórzył z desperacją. — Musimy iść do Perth. — Mężczyźni wdali się w żywą dyskusję, on tymczasem błagał ich dalej: — Wskażcie mi drogę do Perth! — Był już bliski załamania, gdy nagle złowił uchem trzy słowa, o Boże, angielskie! — By and by! — wykrzyknął. — Powiedziałeś: by and by}* Stary wojownik z białą kędzierzawą brodą kolejno szturchnął łokciem swoich towarzyszy i powtórzył z nutą triumfu: — By 'm by. — Ha! — rozpromienił się Logan. — Świetnie to powiedziałeś. Co się stanie by and by} — Przyjść człowiek — powoli wydukał stary. Po chwili, zdobywając się na ekstrawysiłek, uzupełnił: — Czarny człowiek. *By and by — zwrot oznaczający nieokreśloną przyszłość (ten przypis i następne pochodzą od tłumaczki). 37 PATRICIA SHAW — Jaki czarny? Kto? — Logan nie posiadał się z emocji. Stary jednak najwidoczniej wyczerpał już cały swój zasób angielskich słów. Próbował coś tłumaczyć we własnym języku, irytując się z lekka, że biały go nie rozumie, na koniec wskazał narysowane domki, po czym energicznie wetknął pomiędzy nie palec, by nie było wątpliwości, o czym mówi. — Człowiek przyjść — powtórzył z rozdrażnieniem. Logan co tchu popędził do Sibell przekazać jej dobrą nowinę. Siedziała z markotną miną, wyskubując źdźbła traw ze spódnicy. Wiadomość przyjęła dosyć obojętnie. — Jak daleko stąd do Perth? — Żebym to ja wiedział! — Miejmy zatem nadzieję, że ten ktoś przyprowadzi konie. — A ja mam nadzieję, panno Delahunty, że umie pani jeździć! — rzucił uszczypliwie. Nieznośna smarkula! Jak żyje, a chodzi już po tym świecie ponad dwadzieścia cztery lata, nie natknął się na taką zgagę. — Ojciec mówi, że jeżdżę wyjątkowo dobrze jak na swój wiek. — A jakiż to wiek, jeśli łaska? — Za parę tygodni skończę osiemnaście — poinformowała go chłodno. —Z tej okazji mój ojciec wyprawi pewnie wielki bal w Perth. Ta dziewczyna żyje w świecie złudzeń, pomyślał zdumiony Logan. Wszystko wskazuje na to, że jej rodzice utonęli razem z tym nieszczęsnym statkiem, a ona uparcie nie chce tego pojąć. A może po prostu nadrabia miną? Tak czy inaczej dziwna z niej osoba. Nie powiedział jej wszystkiego, co usłyszał: że oczekiwany człowiek jest tubylcem, a to oznacza, że mają w perspektywie dalszą morderczą wędrówkę, boso i w piekielnym skwarze. Chociaż... Starzec tak zdecydowanie pokazywał domy białych ludzi... Może posłali komuś wiadomość, że mają u siebie dwoje Europejczyków, i czekają teraz na odpowiedź? Trudno zgadnąć, jaka ona będzie. Ten stary mógł też po prostu pleść bzdury. — Co twoi rodzice zamierzają robić w Perth? — zapytał dla zabicia czasu. — Nabyć wielkie pastwisko i hodować owce. Ojciec ma w Perth wspólnika, bogatego dżentelmena. Nazywa się Percy Gilbert i jest ważną osobistością. Słyszałeś może o nim? — Nie. Nigdy nie byłem w Perth. — Hodowcom owiec powodzi się doskonale w tej nowej kolonii —- oświadczyła z naciskiem panna Delahunty. — Cieszą się też wielkim poważaniem. Wie pan, panie Conal, cały czas rozmyślam nad tym... co 38 PIÓRO I KAMIEŃ powiedzieć... Najlepsza wydaje mi się wersja, że spotkałam cię już pośród tych czarnych dzikusów... To chyba uciszy plotkarzy... — I uratuje twe szanse na dobre małżeństwo? — zakpił. — I cóż w tym złego, że ktoś pragnie bronić własnej reputacji? — prychnęła ze złością. — Czy ty doprawdy myślisz tylko o małżeństwie? To wszystko, czego ci trzeba? Jak najszybciej złapać męża, który zaraz potem zamknie cię w domu gdzieś na odludziu? Będziesz siedzieć tam jak na zesłaniu. — Cóż za pytanie! — krzyknęła nadąsana. — Przecież to zupełnie naturalne. A twoim zdaniem co powinnam robić? — Taka ładna dziewczyna — powiedział patrząc jej w oczy — i wykształcona. Nie brak ci rozumu ani, jak zauważyłem, własnej woli. Skąd u ciebie ten owczy pęd do wiązania się z byle facetem? Chcesz do końca życia tańczyć, jak ci zagra? — Przybliżył twarz do jej twarzy: — Dziewczyna taka jak ty powinna chcieć czegoś więcej. Nie wolisz być panią siebie? — Widział, że jest zakłopotana. Szybko odsunęła się od niego. — Nie rozumiem, o co ci chodzi! — wykrzyknęła. — Ty chyba nie wiesz, co to przyzwoitość! Logan wzruszył ramionami. — No cóż, mam nadzieję, że zaprosisz mnie na wesele, jeśli będę jeszcze wtedy w Perth. Spojrzenie, jakim obrzuciła go na odchodnym, mówiło wyraźnie, że to mało prawdopodobne. W drugim dniu ich pobytu w obozowisku sytuacja uległa zmianie na gorsze. Sibell miała pomagać kobietom: kruszyć bulwy na mączkę, rozcierając je w tykwach ostrym kawałkiem skały, łupać twarde orzechy, tak manewrując dwoma kamieniami, żeby nie zmiażdżyć miąższu, płukać zebrane na plaży muszle. To ostatnie zajęcie było wyjątkowo monotonne, choć podobnie jak reszta niezbyt trudne. Tyle że nie dawano jej odetchnąć. Kobiety, zadowolone z nowej pary rąk, na wyścigi próbowały zepchnąć swe obowiązki na Sibell. Logan wybrał się na wycieczkę. Wędrował brzegiem wyschniętej rzeki, badając roślinność, podziwiając śliczne drobne kwiatki rozsiane wśród rzadko rosnących gumowców, podglądając życie licznych mieszkańców nadrzecznej oazy. Na jego widok z wrzaskiem poderwały się setki srokatych gęsi. Po chwili dołączyła do nich chmara białych papug kakadu, które opuściły gałęzie pobliskich drzew, napełniając 39 PATRICIA SHAW powietrze szumem skrzydeł i głośnym skrzekiem. Na drugim brzegu kilka szarych kangurów mniej więcej wzrostu dorosłego mężczyzny przestało skubać trawę, nastawiło uszu i pierzchło w zgrabnych podskokach. Logan patrzył za nimi z uczuciem wielkiego zawodu: pierwszy raz w życiu oglądał kangury, a intrygowały go one od dawna. Ach, jakie ciekawe życie mógłby wieść w tym nowym dziewiczym kraju! Tyle tu do oglądania! Teraz wszakże, kiedy postradał w morzu cały swój kapitał, dziesięć funtów, będzie musiał najpierw znaleźć sobie pracę. Pobędzie na zachodnim wybrzeżu dopóty, dopóki nie zgromadzi środków wystarczających na podróż w poprzek kontynentu. Zamierzał udać się na wschód. Wiązał z tym krajem wielkie ambicje. Pragnął zdobyć sławę i pieniądze, niestety, droga do fortuny zaczęła mu się fatalnie. Wróciwszy do obozu, trafił na awanturę: Sibell kontra tubylcze kobiety. Z lekkim rozbawieniem stwierdził, że nie najgorzej daje sobie radę. Mimo bariery językowej potrafiła dosadnie wyrazić swoje oburzenie, miotając miskami i z ogromną energią opędzając się przed tłumem swoich gnębicielek. Konflikt z niewiadomych przyczyn przerodził się raptem w ogólną bijatykę: kobiety chwyciły za kije i zaczęły się nimi okładać. Logan jednym susem wyciągnął Sibell z tej młócki i razem umknęli pod drzewa. W dwa dni później napadła na niego z furią: — Dłużej nie wytrzymam! Wszystko tu cuchnie! Umrę od tego gorąca i brudu! Masz mnie stąd zabrać! Natychmiast! — Nie da rady — odparł krótko. — Nah-kiinah uświadomił mi to jasno nie dalej niż wczoraj. Zostajemy. — Lepiej nam było na plaży — zaczęła gderać. — To ich jedzenie jest wstrętne. W milczeniu pokiwał głową. Onegdaj dostał nogę jakiegoś małego zwierzęcia, które najwidoczniej rzucono na ogień wraz z sierścią. Słyszał, że w innych krajach tubylcy w ten właśnie sposób pieką małpy, przez myśl mu jednak nie przeszło, iż sam może być kiedyś tak głodny, by wziąć się za podobne danie. Że będzie pożerał każdy skrawek mięsa, który da się oddzielić od futra i kości. — Zamknij oczy i jedz — poradził Sibell. — Wiesz, że jeść trzeba. — To wszystko śmierdzi! — Jedz same jagody i orzechy. Dobrze ci to zrobi. Piątego dnia zdziwił się widząc, że Nah-kiinah i młodzi mężczyźni zostają w obozowisku. Wszyscy pilnie zajęli się bronią i innym 40 PIÓRO I KAMIEŃ sprzętem. Spragniony wiadomości Logan usiadł obok wodza licząc, że się czegoś dowie. Nah-kiinah naostrzył scyzoryk na kamieniu i jął ścinać korę z młodego drzewka, z dumą demonstrując pozostałym zalety swojego skarbu. Logan w pewnej chwili spostrzegł, że od strony obozu człapie znajomy staruch z siwą brodą. Nogi miał cienkie jak pająk. — Człowiek przyjść — oznajmił, wskazując słońce. — Dzisiaj? Człowiek przyjść dzisiaj? — wykrzyknął podekscytowany Logan. Stary przetłumaczył jego słowa Nah-kiinahowi, który potakująco kiwnął głową. A więc coś się dzieje! Logan to zaczynał się modlić o rychły powrót do cywilizacji, to znów popadać w zwątpienie: skąd ci ludzie wiedzą, że ktokolwiek ma się tu zjawić? Zakładając, że naprawdę wiedzą. A jednak tak się stało, bo oto do obozu wjechał jakiś człowiek. Tubylec na koniu! Miał na sobie kraciastą koszulę i podarte, obwisłe portki. Logan chciał do niego podbiec, ale Nah-kiinah powstrzymał go gniewnym gestem. Aha, znów ten ich protokół! Wódz w otoczeniu całej swojej podnieconej świty, zachowującej wszakże należyty dystans, poszedł powitać gościa. Tamten zsiadł już z konia. Powitanie było serdeczne, z wzajemnym poklepywaniem się po plecach i mnóstwem rubasznych szturchańców. Nowo przybyły zerknął nagle ukradkiem na dwoje białych, stojących teraz w gęstym tłumie członków plemienia, i Logan zrozumiał, że chce ich ostrzec: spokojnie, żadnych gwałtownych ruchów. Na wszelki wypadek położył rękę na ramieniu Sibell, tymczasem ich czarny anioł zdjął z siodła skórzaną torbę i zaczął powoli wykładać zawartość. Było tam mięso owinięte w biały muślin, wielki ser i kilka puszek tytoniu. Ofiarodawca wskazał na Logana i zapuściwszy znów rękę do torby, wyjął z niej puszkę herbaty i woreczek mąki. Za Sibell zaoferował trochę cukru i słoik konfitur, który zaraz zaczęto podawać sobie z rąk do rąk przy wtórze radosnych okrzyków dzieci. — On chyba chce nas kupić — wyszeptała Sibell do Logana. — Na to wygląda — odszepnął. — W Bogu nadzieja, że dobije targu. Nah-kiinah przyjrzał się darom, po czym gestem zażądał toporka sterczącego z sakwy przy siodle. Wywiązała się krótka sprzeczka, na szczęście przybysz ustąpił, na co wódz triumfalnie rozpostarł ramiona. Teraz dopiero dał znak Loganowi, że mają oooje podejść. 41 PATRICIA SHAW — Wy ludzie iść szybko — przemówił nieznajomy. — My odejść zaraz. — Wezmę tylko żakiet — zawołała Sibell, on jednak chwycił ją za ramię: — Nie! Ja bać się cholernie. My już iść. Tamci zmieniać zdanie cholernie prędko. — Ujął konia za uzdę, odwrócił się tyłem do dziewczyny i szybko ruszył przed siebie. Logan popchnął Sibell — idź! — a sam z uśmiechem ukłonił się Nah-kiinahowi. Tym razem już nie próbował podawać mu ręki. — Dziękuję za pomoc, wodzu. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Nah-kiinah, dumnie wyprostowany na całą swoją wysokość, nieznacznie pochylił głowę, jak gdyby ze zrozumieniem słuchał wyrazów wdzięczności, po czym obnażył w uśmiechu wielkie białe zęby. Patrzył jednak nie na Logana, lecz na rozłożone łupy. Logan roześmiał się na ten widok, pomachał pozostałym członkom plemienia i pobiegł za Sibell, która tymczasem zdążyła już zniknąć w buszu. Nikt ich nie ścigał. Kipiąc z ciekawości, natychmiast zarzucił pytaniami czarnoskórego wybawcę: — Kim jesteś? Skąd przyszedłeś? — Jimmy Moon — padła odpowiedź. — Przyjść szybko od biały farmer. Was zabrać. — Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? — Nah-kiinah przysłać wiadomość. Biali ludzie płacić albo jego ludzie was zabić. Grzmotnąć w głowę. — Zabrzmiało to tak, jakby owo ultimatum było rzeczą całkiem normalną. — Nie wierzę — zaprotestował Logan. — Traktowali nas bardzo dobrze. — Mnie nie! — obruszyła się Sibell. — Ten ich wódz mnie uderzył. — Wciąż jeszcze nosiła na twarzy ślady jego pięści. Jimmy podsadził ją na konia. — To bardzo źli ludzie — zauważył — wy mieć mnóstwo szczęścia. — Parsknął śmiechem i pokiwał głową: — Wy nie mieć butów! — Patrzył na Logana z takim zdumieniem, jakby całkiem nie mieściło mu się w głowie, że biały człowiek może chodzić boso. — Ty też nie. — Jimmy wzruszył ramionami. — Biały człowiek parzyć stopy. — Szybko przeprowadził ich przez wyschłe koryto rzeki i pas przybrzeżnych zarośli. Gdy znaleźli się na równinie, oddał wodze Sibell, a sam puścił się biegiem, wołając do Logana z wyraźnym wyzwaniem w głosie: — Widzi mi się, ty zaraz spuchnąć! 42 PIÓRO I KAMIEŃ Wydawał się bardzo młody. Jego gładko wygoloną twarz okalała masa wełnistych, mocno poskręcanych włosów, był wysoki, ciało miał zwinne i szczupłe. Logan nie wątpił, że ten chłopak pewnie go prześcignie, postanowił jednak drogo sprzedać skórę. — Jak daleko mamy jechać? — zawołała Sibell. Siedziała w siodle po męsku, o dziwo, bez protestu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, jako że Jimmy wysforował się już dobrze naprzód, krzyknęła do Logana: — Dlaczego nie przyprowadził trzech koni? Skąd mam wiedzieć, pomyślał. Głupotą byłoby marnować oddech na odpowiedź. Co za dziewucha! Trzy konie! Są w drodze do Perth i tylko to się liczy! ROZDZIAŁ DRUGI W dolinie wśród wzgórz przykucnął skromny murowany domek, schludnie wybielony wapnem. W dole błyszczała rzeka Moore, która tutaj wartko płynęła na zachód, później skręcała na południe, dalej zaś licznymi meandrami biegła ku Oceanowi Indyjskiemu, by połączyć z nim swoje wody. Przyległa do siedziby owcza farma, gdyby nanieść ją na mapę Australii Zachodniej, byłaby ledwie widoczną kropeczką. Stan ten miał taką powierzchnię, że jednym haustem doprawdy mógłby połknąć całą Europę. Osadnictwo jak dotąd skupiało się w jego południowym rogu, sięgając na północ jedynie maleńkimi nadbrzeżnymi przyczółkami, takimi jak Geraldton i Shark Bay. Eksploracja części środkowej i regionów północnych ograniczała się wyłącznie do wąziutkich szlaków wyznaczonych przez grupki śmiałków, którzy przebiwszy się kosztem ogromnych trudów przez nie tknięte ludzką stopą obszary Kimberley bądź wielkie bezwodne pustynie, wdarli się na koniec w głąb interioru, aby umożliwić mieszkańcom zachodniej Australii korzystanie z cudownego wynalazku nowoczesnej techniki, zwanego Międzynarodową Elektryczną Linią Telegraficzną. „Nie będziemy już teraz wyczekiwać miesiącami na wieści z ojczyzny! — triumfalnie piały gazety. — Nareszcie mamy łączność z resztą świata!" Niewielu ludzi umiałoby powiedzieć, jak działa ów wynalazek, ważne było, że działa, że z Singapuru przez Jawę dniem i nocą biegną niewidzialne sygnały do pierwszego kontynentalnego urzędu telegraficznego w Palmerston, tuż obok Port Darwin, a stamtąd poprzez dziewiczy interior aż do położonego na dalekim południu miasta Adelaide. To kolosalne przedsięwzięcie, którego skala doprawdy przekraczała wyobraźnię, zrealizowali w całości brytyjscy inżyniero- 44 PIÓRO I KAMIEŃ wie i chińscy robotnicy; oni to z nieprawdopodobnym mozołem przedarli się przez martwe serce kontynentu. Kiedy wreszcie dokonali dzieła, Australijczycy, to jest ci, którzy sami tak siebie nazwali, popadli w istną euforię, zupełnie nie bacząc na to, że przy cenie dziesięciu szylingów za słowo jedynie ludzie bogaci będą mogli korzystać z dobrodziejstw tego najnowszego wynalazku. Jack Cambray był pod tym względem wyjątkiem — jego nie interesowała nowo uruchomiona magistrala. W swych rodzinnych stronach, w okolicach Gloucester, nie korzystał z podobnych nowinek, toteż i teraz bynajmniej nie zamierzał zaprzątać sobie nimi głowy, tym bardziej że linia telegraficzna biegła dosyć daleko od Perth. Wszystkie swoje myśli i działania Jack poświęcał jedynie farmie, którą nabył w rezultacie długiego łańcuszka przypadków. Nie wszystkie można było nazwać szczęśliwymi. Do czasu jego przybycia do Perth większość żyznych gruntów nieopodal tego miasta została już zajęta, postanowił więc poszukać czegoś w nadmorskich obszarach położonych bardziej na północ, pomiędzy Geraldton i Perth. Jako angielski emigrant miał prawo do bezpłatnego nadziału ziemi, którego wielkość stanowiła ekwiwalent przywiezionego dobytku, a więc żywego inwentarza, zboża i innych produktów rolnych, jak również wszelkich ruchomości. Zaopatrzony w przysługującą mu część rodzinnych mebli, narzędzi rolniczych, sprzętu kuchennego i pościeli oraz niewielkie stadko wynędzniałych owiec, Jack dysponował wystarczająco dużym majątkiem, by otrzymać taką połać gruntu, która zapewniłaby jego rodzinie dostatnie warunki życia. Niestety, życiem farmera zawsze rządzili i rządzą „wielcy ludzie z góry". W chwili gdy rodzina Cambrayów przybyła do Australii, dotychczasowe przepisy uległy istotnej zmianie. Wprowadzony teraz system „wolnego wyboru" wolny był tylko z nazwy, jako że przyszli właściciele ziemi musieli za nią płacić od dwóch do sześciu za akr. Mimo to chętnych nie brakło. Wolni osadnicy, byli skazańcy, doświadczeni farmerzy i tacy, którzy swój brak doświadczeń nadrabiali nadzieją, pośrednicy i figuranci, wszyscy prześcigali się w pędzie do nadmorskich równin, by wybrać tam sobie jak najlepszą działkę (największy dozwolony obszar na osobę wynosił 640 akrów, czyli 160 hektarów) i zbić wymarzoną fortunę na hodowli owiec bądź na uprawie pszenicy. Dla Cambrayów był to straszny cios. — Cóż, będziemy musieli kupić — stwierdziła Josie Cambray. — Tak? A co potem? — uniósł się gniewem jej mąż. — Mamy tak mało gotówki, że zostaniemy bez grosza, do czasu aż farma zacznie 45 PATRICIA SHAW przynosić zyski. Liczyłem, że kupię konie, jakiś wóz i jeszcze trochę owiec. Owczarzowi zapłaciłbym później. Omdlewając z gorąca, siedzieli w wynajętej chacie na skraju miasta, przybici i zniechęceni. Z początku było inaczej. Wylądowali w porcie Fremantle, a potem niewielkim kutrem popłynęli do Perth, w górę rzeki Swan, urzeczeni spokojnym pięknem i samej rzeki, i jej okolic. Ach, dziękowali Bogu, że mają za sobą długą i niebezpieczną podróż, a przed sobą świetne perspektywy. Teraz ich nadzieje ustąpiły miejsca depresji. Nawykli do życia na wsi, czuli się oszołomieni gorączkową krzątaniną i wszechobecnym zgiełkiem tego rozwijającego się miasta, pobudowanego na półwyspie sięgającym szerokimi odnogami głęboko w koryto rzeki. Bo też Perth było nader osobliwym miastem. Ulicami galopowali jeźdźcy, nie troszcząc się o życie i całość przechodniów, wśród eleganckich karet i zwinnych land przepychały się stare, zdezelowane pojazdy, nawet ciężko wyładowanym zaprzęgom ciągnionym przez woły w asyście strzelających z bata poganiaczy wolno było się toczyć samym środkiem miasta. Co dziwniejsze, ten rażący brak elegancji nikomu jakoś nie przeszkadzał. Osłonięte parasolkami damy nie zwracały uwagi ani na tłumy białych gburowatych mężczyzn, ani na siedzące pod drzewami grupki smutnookich tubylców. Josie w życiu nie widziała takiego chaosu: te olśniewająco białe budynki powtykane bez ładu i składu między nędzne drzewa i dróżki, z których przy każdym stąpnięciu wzbijają się w górę nieznośne tumany pyłu! Ani śladu miłej oku schludności angielskich wiosek. Josie lubiła porządek, toteż raziło ją tu mnóstwo rzeczy. A ludzie! Robili wrażenie twardych, gotowych na wszystko awanturników. Zachowywali się bardziej jak nieokrzesani drwale aniżeli mieszkańcy miasta. Podczas gdy jej mąż szukał pracy, Josie wolała siedzieć w chacie. Ned, ich ośmioletni synek, mówiła, musi się uczyć, a ona musi go pilnować. Josie dorastała w domu sąsiadującym z siedzibą Cambrayów, tak więc rozumiało się samo przez się, że w przyszłości poślubi Jacka, który stał się jej pierwszą dziecięcą sympatią. No i wyszła za niego za mąż. Kiedy drugi ich synek w wieku dwóch lat umarł na zapalenie płuc, zaczęli oboje myśleć o przeniesieniu się w jakieś miejsce, gdzie panuje łagodniejszy klimat. Josie nie była zaskoczona, gdy Jack zakomunikował jej swoją decyzję: jedziemy do Australii. Od dawna zdawali sobie sprawę, że farma nie wyżywi Jacka i jego trzech braci. Nie żeby akurat on musiał emigrować, był najstarszy, zrobił to dobrowolnie. Jeśli mu się poszczęści, powiedział braciom, niech 46 PIÓRO I KAMIEŃ przyślą mu najmłodszego imieniem Andy. Josie myślała teraz ze smutkiem, że kiedy Jack napisze im prawdę o tym kraju, nie ma nadziei, by Andy czy ktokolwiek z dalszej rodziny bądź przyjaciół zdecydował się przyjechać do Australii. Czuła się strasznie samotna, wprost chora z tęsknoty za Anglią, za bujną zielenią jej łąk, nie chcąc jedak przysparzać mężowi zgryzot, dzielnie nadrabiała miną, a i małemu także zabraniała narzekać. Jack, silny trzydziestoletni mężczyzna zaprawiony do ciężkiej pracy, był zrazu pełen wiary w powodzenie. Kiedy jednak poszedł do miasta popytać o jakieś zajęcie, dokonał przykrego odkrycia: tutejsi zamożni ludzie zatrudniali głównie skazańców jako tanią siłę roboczą. Mimo że w Anglii dawno już zaniechano zsyłek do kolonii, wciąż jeszcze wielu ludzi odsiadywało tu swoje wyroki. Część wypuszczono warunkowo i oni to właśnie dostawali co lepsze prace. Pozostałych zatrudniał rząd, przede wszystkim przy budowie dróg i innych obiektów użyteczności publicznej. Jack doznał prawdziwego szoku, widząc swych ziomków w łańcuchach, traktowanych z niebywałym okrucieństwem. Nadzorcy ciężkimi razami bata zmuszali ich do wielogodzinnej harówki w zabójczym skwarze. Nawet poganiacze wołów bez porównania lepiej traktowali swoje zwierzęta. Każde z nich miało imię i doprawdy je poważano, Jack zdążył się o tym przekonać. Upokorzony dolą nieszczęsnych skazańców, odszedł kontynuować swe wciąż nadaremne poszukiwania. Chodził po hotelach, nagabując przyjezdnych o jakąś pracę na farmie, lecz żaden z nich nawet na niego nie spojrzał. — Wolny osadnik, hę? — krzyknął ktoś w końcu mocno aroganckim tonem. — Coś ci powiem, mój panie. Ja tu przybyłem jako skazaniec i większość obecnych w tej sali również. To wy, wolni ludzie, wyciskaliście z nas siódme poty, to wy tłukliście nas tak, że krew zalewała oczy. Teraz nasza kolej. Jesteśmy wolni. Chcesz pracy? A co nas to obchodzi? Mamy swoje rodziny i dawnych współtowarzyszy, o których musimy się troszczyć, a wy idźcie sobie do diabła! Nie dostaniesz pracy ani na naszych farmach, ani w stajniach, ani w żadnym w ogóle miejscu. Powtarzam ci, bratku: zatrudniamy tylko swoich kamratów i ich synów, więc zjeżdżaj stąd, pókim dobry! Jack wyszedł z baru ścigany drwinami całej kompanii. Skoro tak, mruknął do siebie wściekły, to poczekajcie! Póki żyję, nikt z waszych nie będzie pracował na mojej farmie! W skrajnej desperacji udał się po poradę do Głównego Urzędu Miernictwa, gdzie poznał niejakiego Stuarta Gilesa. 47 PATRICIA SHAW — Cóż, tak to tu jest, panie Cambray — oświadczył ten młody człowiek. — Oni i my. Szacuje się, że w tej kolonii liczba skazańców byłych i obecnych oraz ich potomków prawie dorównuje liczbie wolnych osadników. A że te niebieskie ptaszki miały dwadzieścia lat na to, żeby się rozmnożyć i pokombinować, więc... sam pan rozumie. Nawet pan sobie nie wyobraża, co to za złośliwa banda... — Zważywszy, jak się ich traktuje, wcale mnie to nie dziwi — ostro odparował Jack. — Ha, niech pan tylko spróbuje łagodniej traktować tych zbirów! — zaśmiał się Giles. — Bez bata żaden z nich palcem nie kiwnie. A cesie tyczy tych wolnych, wystarczy, że jednemu nie spodoba się jakieś słówko, a już wszyscy rzucają pracę. Mówię panu, z tą bandą nie sposób wygrać. Dużo lepiej jest we wschodnich stanach. Ktoś taki jak pan, człowiek przyzwoity, nie ma tu czego szukać. Powinien pan jechać dalej. Na przykład do Adelaide czy do Melbourne. — O, to nie ja — odparł Jack Cambray. — Ja tak łatwo nie rezygnuję. Poradzę sobie i tutaj. Gdyby jednak usłyszał pan o jakiejś pracy, byłbym szczerze zobowiązany... — Widząc zwężone wyczekująco oczy swojego rozmówcy, dorzucił z pośpiechem: — Rzecz jasna, wynagrodzę pańskie starania. W ciągu paru następnych miesięcy, kiedy to Jackowi trafiały się same dorywcze i nędznie płatne zajęcia, a pieniędzy wciąż ubywało, zaczęli dyskutować z Josie, czy nie lepiej byłoby posłuchać rady Gilesa. — Jechać do Adelaide? Ziemia będzie tam droższa — uznał na koniec Jack — a położona jeszcze dalej od miasta niż tutaj. Nie ma co o tym gadać. Zostajemy. Właśnie wtedy odszukał ich Stuart Giles. — Znalazłem wam farmę. Ktoś chce ją sprzedać za bezcen. — Co to za farma? — Hodowali owce, ale ten gość, właściciel, nie odróżniał owcy od wołu. Taki z niego gospodarz jak... mniejsza o to. Któregoś dnia wyszedł z domu, no i już nie wrócił. Podobno spadł z konia i złamał kark. — Okropność — westchnęła Josie — biedny człowiek. — Zdarza się — mruknął Stuart — wypadki chodzą po ludziach. Tamtejsza okolica nie jest bezpieczna. — Co pan ma na myśli? — wykrzyknęła zaniepokojona. — To samo można powiedzieć i o tej — wtrącił się Jack. — Niech mi pan lepiej opowie o farmie. 48 PIÓRO I KAMIEŃ — Niewiele tu jest do powiedzenia. Ot, ładny spłachetek gruntu, sześćdziesiąt cztery akry... Od północy wzgórza... Cały ten obszar to pastwiska. Wszyscy tam hodują owce. Farma w połowie jest już opłacalna, tylko że ta wdowa ma wszystkiego dosyć. Załamała się, jak to kobieta, no i chce wyjechać. Żąda za wszystko pięćdziesięciu funtów, łącznie z całym żywym inwentarzem. Dom... cóż, nie jest lepszy od tej waszej chaty. Zdaje się, że nieboszczyk tak samo znał się na ciesielce jak na owcach. — Ale dlaczego tak tanio? — Jackowi wydawało się to podejrzane. Stuart wzruszył ramionami: — Panią Crittenden, tak nazywa się wdowa, zadowoli pięćdziesiąt funtów, jeśli szybko dobije targu. Bardzo jej na tym zależy. Do tego dochodzi jeszcze parę funtów za moje usługi. — Ile też dokładnie kosztują te pańskie usługi? — Dokładnie pięć funtów — pospieszył wyjaśnić Stuart, widząc zaś niechętny grymas Jacka, rzucił nonszalancko: — Jeśli pan się nie zdecyduje, mogę wyjść na ulicę i sprzedać tę farmę w pięć minut. Oczywiście miał rację, Jack doskonale to wiedział. Wdowa robi kolosalne głupstwo, pozbywając się ziemi za taką cenę, ale... to przecież okazja! Jasne, że amatorów nie braknie. — Zgoda — powiedział — biorę. Parę dni później Jack wpadł do biura jak burza. — Okłamałeś mnie, ty nędzny draniu! — ryknął na Stuarta. — Crittenden nie złamał karku, zadźgali go czarni! Wie o tym całe miasto! Stuart zachował niewzruszony spokój: — W obecności pańskiej żony trudno było o tym mówić, nieprawdaż? Sam pan mnie uciszył, jak tylko wspomniałem o niebezpieczeństwach. A zresztą dzikusów wszędzie tu pełno, wystarczy wyjechać z miasta. Trzeba po prostu uważać. Wycofać się teraz? Za późno. Jack już nie tylko zapłacił za farmę, ale i zdążył zlecić przewiezienie całego swego dobytku ze składów portowych do Perth. Tylko że... w głębi duszy śmiertelnie wprost bał się czarnych. Że też nikt w biurze podróży ani w urzędzie emigracyjnym nie raczył wspomnieć, że to barbarzyńcy! No tak, zanadto byli zajęci! A to wyliczaniem opłat za podróż, a to najdrobniejszych nawet rzeczy niezbędnych jakoby mieszkańcom kolonii, takich jak flanelowe koszule dzienne i nocne, nocne czepki — do diabła! — koszule ze sztywnymi kołnierzykami czy najintymniej sze części damskiej gar- 4 Pióro i kamień 49 PATRICIA SHAW — Cóż, tak to tu jest, panie Cambray — oświadczył ten młody człowiek. — Oni i my. Szacuje się, że w tej kolonii liczba skazańców byłych i obecnych oraz ich potomków prawie dorównuje liczbie wolnych osadników. A że te niebieskie ptaszki miały dwadzieścia lat na to, żeby się rozmnożyć i pokombinować, więc... sam pan rozumie. Nawet pan sobie nie wyobraża, co to za złośliwa banda... — Zważywszy, jak się ich traktuje, wcale mnie to nie dziwi — ostro odparował Jack. — Ha, niech pan tylko spróbuje łagodniej traktować tych zbirów! — zaśmiał się Giles. — Bez bata żaden z nich palcem nie kiwnie. A cesie tyczy tych wolnych, wystarczy, że jednemu nie spodoba się jakieś słówko, a już wszyscy rzucają pracę. Mówię panu, z tą bandą nie sposób wygrać. Dużo lepiej jest we wschodnich stanach. Ktoś taki jak pan, człowiek przyzwoity, nie ma tu czego szukać. Powinien pan jechać dalej. Na przykład do Adelaide czy do Melbourne. — O, to nie ja — odparł Jack Cambray. — Ja tak łatwo nie rezygnuję. Poradzę sobie i tutaj. Gdyby jednak usłyszał pan o jakiejś pracy, byłbym szczerze zobowiązany... — Widząc zwężone wyczekująco oczy swojego rozmówcy, dorzucił z pośpiechem: — Rzecz jasna, wynagrodzę pańskie starania. W ciągu paru następnych miesięcy, kiedy to Jackowi trafiały się same dorywcze i nędznie płatne zajęcia, a pieniędzy wciąż ubywało, zaczęli dyskutować z Josie, czy nie lepiej byłoby posłuchać rady Gilesa. — Jechać do Adelaide? Ziemia będzie tam droższa — uznał na koniec Jack — a położona jeszcze dalej od miasta niż tutaj. Nie ma co o tym gadać. Zostajemy. Właśnie wtedy odszukał ich Stuart Giles. — Znalazłem wam farmę. Ktoś chce ją sprzedać za bezcen. — Co to za farma? — Hodowali owce, ale ten gość, właściciel, nie odróżniał owcy od wołu. Taki z niego gospodarz jak... mniejsza o to. Któregoś dnia wyszedł z domu, no i już nie wrócił. Podobno spadł z konia i złamał kark. — Okropność — westchnęła Josie — biedny człowiek. — Zdarza się — mruknął Stuart — wypadki chodzą po ludziach. Tamtejsza okolica nie jest bezpieczna. — Co pan ma na myśli? — wykrzyknęła zaniepokojona. — To samo można powiedzieć i o tej — wtrącił się Jack. — Niech mi pan lepiej opowie o farmie. 48 PIÓRO I KAMIEŃ — Niewiele tu jest do powiedzenia. Ot, ładny spłachetek gruntu, sześćdziesiąt cztery akry... Od północy wzgórza... Cały ten obszar to pastwiska. Wszyscy tam hodują owce. Farma w połowie jest już opłacalna, tylko że ta wdowa ma wszystkiego dosyć. Załamała się, jak to kobieta, no i chce wyjechać. Żąda za wszystko pięćdziesięciu funtów, łącznie z całym żywym inwentarzem. Dom... cóż, nie jest lepszy od tej waszej chaty. Zdaje się, że nieboszczyk tak samo znał się na ciesielce jak na owcach. — Ale dlaczego tak tanio? — Jackowi wydawało się to podejrzane. Stuart wzruszył ramionami: — Panią Crittenden, tak nazywa się wdowa, zadowoli pięćdziesiąt funtów, jeśli szybko dobije targu. Bardzo jej na tym zależy. Do tego dochodzi jeszcze parę funtów za moje usługi. — Ile też dokładnie kosztują te pańskie usługi? — Dokładnie pięć funtów — pospieszył wyjaśnić Stuart, widząc zaś niechętny grymas Jacka, rzucił nonszalancko: — Jeśli pan się nie zdecyduje, mogę wyjść na ulicę i sprzedać tę farmę w pięć minut. Oczywiście miał rację, Jack doskonale to wiedział. Wdowa robi kolosalne głupstwo, pozbywając się ziemi za taką cenę, ale... to przecież okazja! Jasne, że amatorów nie braknie. — Zgoda — powiedział — biorę. Parę dni później Jack wpadł do biura jak burza. — Okłamałeś mnie, ty nędzny draniu! — ryknął na Stuarta. — Crittenden nie złamał karku, zadźgali go czarni! Wie o tym całe miasto! Stuart zachował niewzruszony spokój: — W obecności pańskiej żony trudno było o tym mówić, nieprawdaż? Sam pan mnie uciszył, jak tylko wspomniałem o niebezpieczeństwach. A zresztą dzikusów wszędzie tu pełno, wystarczy wyjechać z miasta. Trzeba po prostu uważać. Wycofać się teraz? Za późno. Jack już nie tylko zapłacił za farmę, ale i zdążył zlecić przewiezienie całego swego dobytku ze składów portowych do Perth. Tylko że... w głębi duszy śmiertelnie wprost bał się czarnych. Że też nikt w biurze podróży ani w urzędzie emigracyjnym nie raczył wspomnieć, że to barbarzyńcy! No tak, zanadto byli zajęci! A to wyliczaniem opłat za podróż, a to najdrobniejszych nawet rzeczy niezbędnych jakoby mieszkańcom kolonii, takich jak flanelowe koszule dzienne i nocne, nocne czepki — do diabła! — koszule ze sztywnymi kołnierzykami czy najintymniejsze części damskiej gar- 4 Pióro i kamień 49 PATRICIA SHAW deroby. A o czarnych ani słówka! W normalnych warunkach Jack Cambray nie uważał się za śmierdzącego tchórza. Kiedy przychodziło co do czego, nie miał zwyczaju kryć się za plecami innych, ale czarne dzikusy? Tego całkiem nie brał pod uwagę. Pamiętał natomiast, że kiedy był malcem i nie chciał iść spać, matka go nimi straszyła: „Zobaczysz, przyjdzie czarny ludożerca i utnie ci głowę". Bał się wtedy okropnie i zostało mu to do dziś. Przed Josie musiał ukrywać ten lęk. Była tak podekscytowana i samą farmą, i przygotowaniami do drogi... Czekało ich prawie 130 kilometrów jazdy konnym wozem. Przodem miał jechać drugi zaprzężony w woły z całym ich ziemskim dobytkiem. Wierny swojej przysiędze o niezatrudnianiu byłych więźniów, Jack przyjął na służbę młodego angielskiego emigranta, Selwyna Stokesa, w charakterze owczarza i zarazem człowieka do wszystkiego. Piątego członka ich grupki dokooptowała Josie. Ze śmiechem przyprowadziła do domu młodego tubylca, mniej więcej w tym samym wieku co Selwyn. — Ty wynająłeś chłopca, a ja swojego zdobyłam — oznajmiła. — Chce z nami jechać. — Co ty wyprawiasz, kobieto? — prawie zaskowyczał. Już na sam widok uśmiechniętej twarzy tego Aborygena zupełnie puściły mu nerwy. — Mamy go żywić? Nie stać nas na to! — On i Ned bardzo się polubili, a pamiętaj, że jedziemy na pustkowie. Mógłby opiekować się małym, kiedy będę zajęta... Tobie też mógłby pomóc. Obecny przy tej rozmowie poganiacz wołów, Tom Pratt, roześmiał się na całe gardło: — Pomóc? Za tydzień już go nie będzie. Czarni nie chcą pracować, missus! A uparte to, że nie daj Boże. Nie bardzo nas oni lubią — uzupełnił, wyraźnie temperując język. Jack wcześniej już zauważył, że tutejsi mężczyźni zawsze to robią w obecności kobiet. Po skórze przeszły mu ciarki: wystarczyło czytać między wierszami, by przerazić się tego, co powiedział Tom. Zwłaszcza że ostatnio nasłuchał się od ludzi z miasta mrożących krew w żyłach historii o napadach, morderstwach, straszliwych jatkach popełnionych na całych rodzinach przez czarnych. Trudno tu było oddzielić fakty od zmyśleń. — Nazywa się Jimmy Moon — oznajmiła Josie niezwykle jak na nią twardo. — Prawdziwego imienia mi nie zdradził, powiedział tylko, że pochodzi ze szczepu Whadjucków, a jego współplemieńcy żyją gdzieś w pobliżu naszej farmy. 5° PIÓRO I KAMIEŃ Tom Pratt przez chwilę to rozważał. — Prawda — powiedział w końcu. — To znaczy, nie wiem, czy on mówi prawdę, ale wasza farma leży nad rzeką Moore, a to jest terytorium tych Whadjucków. Powinniście też wiedzieć, że ciągle obozuje tam mnóstwo czarnych. Mówisz tym językiem co oni? — zwrócił się do Jimmy'ego. — Angielski też mówić bardzo dobrze. — Jesteś pełnej krwi czarnym — naciskał dalej Tom. — Jak nauczyłeś się gadać po angielsku i chodzić w angielskich łachach? — Moja matka Mary-???? Moon — dumnie oświadczył Jimmy. — Ona mi pokazać domy białych ludzi. — A niech mnie! — Tom zerknął znacząco na Jacka. — To ta... miejski bicykl. — Zająknął się i natychmiast przeprosił Josie: — Pardon, madame. — Nie ma za co — odparła ku zdumieniu męża. — Znam ją. Rozmawiałam z tą biedną kobietą. Ona bardzo chce, żebyśmy wzięli Jimmy'ego. Mówi, że miasto mu nie służy, bo to bardzo złe miejsce, a ja chętnie w to wierzę. Chwaliła też swego syna, że dobry z niego tropiciel. Nie bardzo wiem, co to znaczy... — Cholernie dobry tropiciel! — wykrzyknął Jimmy. Josie westchnęła. — Z tym jego językiem też będę musiała coś zrobić. — Tropiciel? — zainteresował się Tom. — Jak już ci czarni mówią o którymś, że dobry, to powiadam wam, prawdziwy z niego czarownik. Kiedy ktoś zgubi się w buszu, dla nas to kamień w wodę, a oni go znajdą! Chyba i w samym środku Londynu umieliby człeka wytropić. Wiesz co, Jack? Może to i dobry pomysł, żeby go zatrzymać. Będziesz chciał wysłać wiadomość do Perth czy gdzie indziej, to masz gotowego posłańca. I to jakiego! Kuriera! Ten dzieciak — wskazał głową Selwyna — zgubi ci się w buszu już na pierwszej mili. — Dobrze — zgodził się Jack — niech jedzie. No, zabierajmy się stąd. Josie w obawie, aby Jack nie zmienił zdania, kazała trzem chłopcom natychmiast wskakiwać na wóz. Sama wdrapała się na kozioł. — To znaczy... jeżeli zostanie — mruknął tymczasem Tom. — Kto? O kim mówisz? — Ano ten czarny chłopak. Musisz wiedzieć, Jack, że oni wszyscy nadal żyją tak jak w swoim szczepie. Raz po raz każdy musi udać się na wędrówkę... niczym go od tego nie powstrzymasz. Pół życia świętują, a to drugie pół... widzi mi się, że to coś takiego jak te pielgrzymki 51 PATRICIA SHAW Arabów do Mekki. Wędrują zawsze tymi samymi szlakami gdzieś pośród wzgórz, nieraz i setki mil. Odwiedzają swoje święte miejsca, odprawiają jakieś obrzędy... Z tego, co zdążyłem wyrozumieć, są bardzo religijni. Wierzą w „wielki sen", czyli jakby inne życie. — A ty dużo podróżujesz? — spytał Jack. — Ano tak — Tom pyknął z fajki. — Jak trzeba, to jeżdżę nawet i do naszych ostatnich osad, do samego Geraldton na ten przykład. —- A czarni? Nie boisz się ich? — Cóż... Parę razy było ze mną krucho, no ale teraz próbuję ich sobie kupić. Jak już się z nimi oswoisz, wydają ci się nawet dosyć przyjacielscy, tyle że zawsze znajdzie sie paru takich, co to chcą się popisać, jak dobrze władają włócznią... Przebije cię taki na wylot, jak tylko dasz mu pół szansy. A znów kiedy indziej chętnie cię nakarmią. Nieraz mi pomagali przeprawić zaprzęg przez rzekę, a jak zapadłem na febrę, to nawet pielęgnowali. — W zamyśleniu potrząsnął głową. — Coś jeszcze ci powiem, Jack. Poganiaczem jestem blisko już dziesięć lat, od kiedy wypuścili mnie na parol, i ciągle nie umiem rozgryźć tych Aborygenów. Dziwny z nich naród, tajemniczy... nigdy nie wiesz, co tam któremu strzeli do głowy. Ja, cóż, ryzykuję, ale ktoś taki jak ty, nowy człowiek, powinien mieć zawsze strzelbę w pogotowiu. Nie popuszczaj im na centymetr, no i nigdy nie stawaj do nich tyłem. Jack zerknął nerwowo na Jimmy'ego Moona, lecz ten przysłuchiwał im się z wyrazem tak wielkiego ukontentowania, jakby mu prawiono komplementy. Aż taki naiwny czy co? — Jedźmy już! — zawołała Josie. — Będziemy tak marudzić pół dnia? Choć było dopiero wpół do szóstej rano, słońce zdążyło już przybrać barwę ognistej żółci, nadciągał codzienny upał. Jack po raz pierwszy uświadomił sobie, że nawet światło jest tutaj inne niż w kraju. W Anglii w najbardziej słoneczne dni nigdy nie było ono tak silne, zwłaszcza o tej godzinie. Tutaj cienie ludzi i rycerzy rysowały się tak ostro, że sprawiały wrażenie wycinanek. Kwiatuszki wielkiej akacji rosnącej zaraz za chatą tak wyraziście odcinały się od jej wąskich zielonych listków, jakby każda z tych maleńkich kuleczek żółtego puchu miała w środku zapaloną lampkę. Westchnął, czując nagłe ukłucie nostalgii. 2 okolicznych domów wylegli tymczasem sąsiedzi pożegnać wyjeżdżających życzeniami szczęśliwej podróży i wszystkiego dobrego w nowym miejscu. Mężczyźni zapalili fajki, kobiety zaś kolejno podbiegały do Josie, by jej wręczyć drobne upominki: jedna trochę 52 PIÓRO I KAMIEŃ jabłek, druga ciasto owinięte w muślin, trzecia pęczek marchewek... A byli to przecież nieznajomi ludzie. Josie zwilgotniały oczy. — Ho, nastąp się, Nellie! — krzyknął Tom na prowadzącego wołu. Strzelił z bicza i wóz ociężale ruszył po wybojach. Jack wskoczył na swoje miejsce obok Josie i szybko pochwycił lejce, dwom jego koniom bowiem pilno już było w drogę. Z tyłu, spomiędzy worków z prowiantem, wystawały głowy Selwyna i małego Neda, nad którymi kołysał się Jimmy Moon usadowiony wysoko na wielkim worku kartofli. Josie ujęła męża pod ramię i tak pojechali w stronę głównego traktu. — Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam — zaśmiała się uszczęśliwiona. — Tam już nie będzie biegania po sól do sąsiadki. — Ano nie — mruknął ponuro. Powiedziano mu przecież, że farma leży w odległości 130 kilometrów stąd, i to w linii prostej, co gorsza, na drugim brzegu rzeki Moore, tak że trzeba przeprawiać się promem. Przy skrzyżowaniu musieli się zatrzymać, ponieważ główną ulicą wracał do miasta sam gubernator, konno i w pełnym uniformie. Cały aż jaśniał blaskiem swojej władzy. Za nim jechał pluton konnych marynarzy, a dalej widać było jeszcze innych jeźdźców. — Cóż to się dzieje? — zdumiał się Jack. Jimmy w odpowiedzi tylko pokręcił głową. — No to biegnij zapytać Toma, może on coś wie. Jimmy po chwili wrócił, nadal kręcąc głową: — On nic nie wiedzieć. Mówić tylko „zła sprawa". Dziwne! Za jeźdźcami ciągnęły w stronę miasta luźne gromady pieszych. — Pewnie gubernator zarządził jakieś roboty publiczne — orzekła Josie. — I sam brałby w nich udział? O nie, tylko coś bardzo ważnego mogło skłonić gubernatora do takiego wyjazdu za miasto — odparł Jack, ściągając wodze. — Gdzieście to chodzili? — zagadnął jednego z pieszych. — A na egzekucję. Wieszali my dwóch czarnych, co zabili naszych pasterzy. Dwóch ich zakatrupili, więc gubernator kazał też dwóch powiesić, a trzeba było dziesięciu! — O Boże — westchnęła Josie. — Nie ma co ich żałować, proszę pani, to dranie. W dodatku ci dwaj wisielcy będą bardzo sławni. Pierwszy to raz dopiero powiesili my czarnych. Jak się do nich strzela, nic sobie z tego nie robią, no to 53 PATRICIA SHAW . ef nator chce im dać nauczkę. Liczy, że szubienicy to już się zlękną, rwa razy teraz pomyślą, zanim znów co zmalują. Lambrayowie w milczeniu pojechali dalej,, Chociaż szubienice . j^yły dla n^c^ now°ścią, to przecież takie wydarzenia zawsze -.glniały ich smutkiem, a teraz, co gorsza, dobiegły ich straszne lamenty. -fuż za zakrętem rosło wielkie drzewo, pod którym zobaczyli setki zpaczonych Aborygenów. Ludzie ci głośno szlochali i zawodzili, raz P° raz tez w ???™? rozlegały się krzyki przejmujące do szpiku kości- Na drzewie wisiały dwa martwe ciała, których pilnowało tefech uzbrojonych żołnierzy. Czarni najwidoczniej chcieli odciąć afłych z powroza... co chwila ktoś odepchnięty kolbą rzucał się na • ernię, obłąkańczo wyjąc z rozpaczy. Josie zakryła twarz. Za późno już Kvło, by uchronić Neda przed tym okrutnym widokiem. W szeroko otwartych oczach chłopca malowało się przerażenie. Jimmy, wydawszy gniewny okrzyk, popędził do swoich. jCiedy odjechali już spory kawałek, Tom Pratt zatrzymał woły i nodszedł do wozu Cambraya. ^- No tak, długo ten chłopak miejsca u was nie zagrzał — zauwa-z j „- Już go nie zobaczymy, a szkoda, przydałby się jako przewodnik. Słucbab Jack, udzielę ci teraz instrukcji. Twoje konie są szybsze, więc jedziesz pierwszy. Wieczorem rozbij obóz w Budgie Creek, a ja was tam dogonię. W południe daj koniom wytchnąć. Pamiętaj, im słońce j uwiera gorzej niż ludziom. Wysłuchawszy wszystkiego uważnie, Jack pojechał przodem. Nad ich wozem pojawiło się na chwilę ogromne stado kakadu, skrzecząc i ieczą.c Jak banshees.* Jakby i te ptaki chciały wyrazić swój protest zeciwko wydarzeniom minionego ranka. A potem zostali już zupełne sami na pustej drodze w tym wielkim nieznanym kraju. ^Ja drzewie wisiał wuj Tarwonga, rodzony brat jego matki, a obok dobry przyjaciel, Gabyelli. Dla Jimmy'ego był to najstraszliwszy wij0k, jaki oglądały jego oczy. Nogi się pod nim ugięły, jęknął i zalama': rcce- Bardzo długo zbierał odwagę, nim poszedł poszukać ma**- pyła w skrajnej rozpaczy. Jej dłonie szarpały kwiecistą szatę, jakby cnCjała pozbyć się wszystkiego, co nosiło na sobie piętno białych ludzi. ¦Q00koła wzniosły się znów gniewne głosy, lecz zaraz opadły w bezrad- ¦ Banshees — w mitologii irlandzko-szkockiej zjawy zwiastujące śmierć. 54 PIÓRO I KAMIEŃ nym jęku. Matka wzięła go w objęcia. Czuł, że jego obecność sprawia jej ulgę. Dobry syn! Przyszedł. Wiedział, że jest potrzebny. — Przemów w naszym imieniu do białych! — zaczęła wyrzucać z siebie słowa. — Powiedz, że musimy pochować naszych braci! Słuchajcie, Jaljurra będzie za nas mówił! „Jaljurra". Tak brzmiało jego prawdziwe imię. „Jimmym" był tylko dla białych. — To na nic — dały się słyszeć żałosne głosy stojących obok przyjaciół. — Nie pozwolą nam zdjąć ich z drzewa aż do zachodu słońca. Tak rozkazał ten biały człowiek. Rozległy się pomruki buntu, lecz żołnierze natychmiast stanęli murem, mierząc w tłum bagnetami zatkniętymi na karabiny. Żałobnicy ucichli; po chwili zaczęto śpiewać pieśni za umarłych. Ludzi ogarnęła determinacja. Każą nam czekać do zachodu słońca? Niechże tak będzie. Nie ruszymy się z tego miejsca. Matka pociągnęła Jimmy'ego na bok. — Biegnij do Nah-kiinaha — szepnęła. Po jej pulchnych policzkach łzy nadal płynęły strumieniem. — Pasterzy zabili jego wojownicy, a nie nasi bracia, dlatego to on, Nah-kiinah, musi pomścić ich śmierć. Opowiedz mu, co uczynił ten biały człowiek. A potem — jeszcze bardziej zniżyła głos — uciekaj, i to szybko. Nie daj się złapać białym, bo obwinia ciebie. — Mimo żalu jej usta wykrzywił ponury uśmiech. — My wszyscy będziemy tutaj. Wieczorem pochowamy naszych braci i dla ich duchów urządzimy corroboree... Nas też biali ludzie nie będą mogli o nic winić, bo jak? Ci tutaj nie spuszczą nas z oka do samego wieczora. — Wyprostowała się i ukradkiem pogroziła pięścią żołnierzom. — Niech im odpłaci! — rzuciła przez zaciśnięte zęby. — Tak powiedz Nah-kiinahowi. Jimmy niepostrzeżenie wśliznął się w busz i pomknął na przełaj długim odmierzonym krokiem. Próbując w miarę możności kryć się pod osłoną krzaków, biegł tak wiele godzin. Niekiedy trzeba było przemknąć się przez czyjeś pole, przejść w bród strumień, sforsować lesiste wzgórze. Dalej, dalej! Późnym popołudniem odnalazł ślady prowadzące do obozowiska czarnej rodziny. Zjadł z nimi posiłek, wypytał o Nah-kiinaha, nie zdradzając wszakże celu swojej misji, po czym znów udał się w drogę. Kiedy zapadła noc, biegł jeszcze długo w ciemności krawędzią nadmorskiej skały, kierując się tylko nikłą poświatą bijącą od wód oceanu. Odpoczął parę godzin, a o świcie zaczął tropić ludzi Nah-kiinaha. Wiedział, że są w pobliżu. Mówiły mu o tym ślady niewidoczne mniej 55 PATRICIA SHAW einU oku: tutaj zerwany liść, tam ułamana gałązka, gdzie H iej sekretny znak wskazujący położenie nie znanej białym dziury ? dnej» tu znow odcięta głowa węża, opustoszałe gniazdo jasz- CZUSTah-kiinaha strasznie rozbawiły jego spodnie. __Czy to gryzie? — zapytał. ___ Tylko czasami. Kiedy pchły się dostaną do środka — odparł ?ai:urra, po czym obaj usiedli, by omówić sprawę. później przekazał wieści od swojego szczepu siedzącym kręgiem ;0wnikom o surowych, posępnych twarzach. Wyjaśnił im szczegó- ł wo Ja^ wygląda śmierć przez powieszenie. Wysłuchali go z żywym ¦nteresowaniem, a potem pozwolili odejść. Wiedział, że Nah-kiinah . . 0 ludzie nigdy nie poddadzą się białym; zdawał sobie sprawę . njeż z tego, że choć zachowują się dosyć życzliwie, to jednak gardzą nymi, co zgodzili się mieszkać na farmach czy w mieście za nędzny k s strawy białych nieprzyjaciół. W pobliskim buszu żyło nadal co nairnniej pięć setek „dzikich", jak mówili o nich Anglicy. Jimmy czasami bywał tak przygnębiony, że kusiło go, by do nich przystać, ówczas zawsze jednak zdarzało się coś takiego, co kazało mu zmienić miar. Tym razem była to praca u missus Cambray, jego pierwsza orawdziwa praca. Uznał, że na trochę, nie na długo, może to być zabawne. Skoro tak, to trzeba ich teraz odnaleźć, powiedział sobie, panią Tosie Cambray i jej męża. Trasą inną od tej, którą tu przybył, skierował sie na południe, w stronę promu na rzece Moore. Kiedy Josie i Jack ziawili się u przeprawy, a było to w drugi dzień ich podróży, zaraz po nołudniu, zastali tam już swego czarnego chłopca. Czekał na nich, uśmiechnięty od ucha do ucha. __ Do diabła, jakeś się tu dostał? — wykrzyknął zdumiony Jack. __Jimmy biegać szybko. Każdy człowiek przechodzić tu rzekę. Za promem skręcili na wschód. Ciągnęły się tu wielkie owcze farmy- Ogromne stada z widocznym ukontentowaniem żuły trawę. Dzięki pożyczce z banku Jack zdołał powiększyć swoje do setki i nabyć kilka sztuk mlecznego bydła. Wynajęty poganiacz miał je wkrótce Drzypędzić na farmę. Właśnie dlatego Jackowi bardzo się spieszyło: chciał zdążyć na miejsce przed zwierzętami. Posuwali się wąskim wyboistym traktem. Wóz co chwila wpadał w jakąś dziurę, przydarzając mordęgi zlanym potem koniom. __ Tom mówił, że następna farma to już nasi najbliżsi sąsiedzi __ poinformował Jack żonę. — Państwo James. On ma na imię 56 PIÓRO I KAMIEŃ Randolph. Na razie nie mamy czasu, ale jak tylko trochę się urządzimy, trzeba będzie się poznajomić. — Cóż to za sucha kraina — niespokojnie szepnęła Josie. — Ano tak, ale Tom powiada, że gdy przyjdą deszcze, wszystko zaraz budzi się do życia, a te dzikie kwiaty, co tu zakwitają, to istne cuda. Ostatnie mile wydawały się nie mieć końca. I wreszcie przez zasłonę buszu mignęło Jackowi coś białego. Aha, to te biało pomalowane deski, których Tom kazał mu wypatrywać. Pewnie to już tablica nad wjazdem na farmę Jamesów. Jakkolwiek żadna z tutejszych posiadłości nie była całkowicie ogrodzona, osadnicy najwidoczniej lubowali się w bardzo ozdobnych wjazdach. Niektórzy wznosili w tych miejscach wymyślne drewniane łuki, a jeden miał nawet wrota z wymalowaną podkową. Na szczęście. Konie zaczęły nerwowo podrygiwać, głośno rżeć i parskać. Czyżby i one wyczuwały, że długa podróż nareszcie dobiega końca? Jack mocniej ściągnął im cugle, a później... zobaczył ciała. — Boże miłosierny! Josie też krzyknęła i niezgrabnie wgramoliła się na tył wozu, by zakryć Nedowi oczy... — Prr! Prr! — Jack na próżno mocował się z końmi. Wpadły w panikę i poniosły daleko za bramę. Dopiero Jimmy, który pędem wybiegł im naprzeciw, zdołał uspokoić spłoszone zwierzęta. — Zostań tu — nakazał Jack żonie. — Ty także, Selwyn. Sam pognał z powrotem do bramy. Na tablicy z napisem: „Randolph James, esq." wisiały dwa nagie ciała. Jack był niemal pewien, że to Jamesowie. Widok ich martwych twarzy przyprawił go o nagłe torsje, ledwo zdążył uskoczyć w krzaki. Co robić?, myślał półprzytomnie. Jechać dalej? Ale przecież nie można ich tak zostawić. Kto to zrobił? A my? Czy i nam grozi to samo? Jezu Chryste, jakże mam bronić żony i syna? Wyjął i naładował strzelbę, a Nedowi i Josie kazał wejść pod wóz i nie ruszać się stamtąd, póki nie nadjedzie Tom. — Możesz ich odciąć? — zwrócił się do Jimmy'ego. — Nie, nie! — krzyknął Jimmy, przewracając oczami z udanego strachu. Skoro biali żołnierze zakazali odcinać jego braci, on też nie będzie zdejmował tych tutaj. Oczywiście zauważył, że powieszono ich nie na sznurach, lecz na dobrze splecionych lianach. Bystry ten Nah-kiinah, szybko się uczy! Żadne z żyjących w buszu plemion nigdy dotąd nie 57 PATRICIA SHAW wieszało ludzi. Owszem, mogli przeszyć kogoś włócznią, zabić bumerangiem czy wreszcie ściąć wrogowi głowę, ale nie wieszali. Tak więc Nah-kiinah jasno dał do zrozumienia, że chodzi o zemstę. I za co. Tom Pratt nadjechał dopiero po kilku godzinach. — Tak, to oni, Randolph i Annie. Boże, daj im wieczny odpoczynek. Chodź, Jack, trzeba ich odciąć. Aby to uczynić, zmuszeni byli ustawić piramidę z mebli. Ciała Jamesów owinęli w płótno. — Pochowany ich koło domu — zdecydował Tom. — Cholera! Dopiero co go ukończyli! — Kto mógł to zrobić? — wyjąkał Jack. Nadal mu było niedobrze. — Ja bym powiedział, że czarni. — Mój Boże... — Jack poczuł nową falę strachu. — Czy oni... Jamesowie... mieli dzieci? — Na szczęście nie. Mały kondukt żałobny powoli ruszył ku domostwu Jamesów. Pagórkowata okolica wydawała się całkiem spokojna, kiedy wszakże dotarli do rzędu młodych sosen prowadzącego już prosto do wejścia, ich oczom znów ukazał się okropny widok. Zamiast domu ujrzeli zgliszcza, z których sterczał jedynie osmalony komin. — Koniec! — krzyknął Jack. — Wracamy do Perth! Właśnie tam, nad zwłokami sąsiadów, w obecności poganiacza wołów, młodego angielskiego emigranta, swego nieletniego syna i czarnego tubylca, Jack i Josie stoczyli pierwszą poważną utarczkę. — Zostaniemy. — Głos Josie brzmiał kategorycznie. — Powrót do Perth to dla nas ruina. — Do diabła! Lepsze to, niż dać się zabić! — Musimy po prostu mieć się na baczności. — Co ty gadasz, kobieto, a dziecko? Chcesz chłopca narażać na śmierć? — To ty chciałeś jechać do kolonii. Zapomniałeś już, czyj to był pomysł? Ostatecznie postanowili zostać, lecz ich przyjaźń i dobre stosunki skończyły się bezpowrotnie. Swój dom zastali w całości, w środku jednak panował taki brud i smród, że musieli znów rozbić obóz. Jack stanął na warcie, ale że wziął ze sobą flaszkę rumu, natychmiast zalał się w trupa. Znaleziono go rankiem pod ścianą chałupy. Tak zaczęło się ich życie w nowym miejscu. Jimmy Moon nie spał. Przez całą noc czujnie patrolował okolicę. Polubił tę białą panią o imieniu Josie. Miała w sobie tyle ognia! 58 PIÓRO I KAMIEŃ A widok jego powieszonych braci zabolał ją tak samo jak śmierć tej białej pary. Jimmy umiał to docenić, był jej wdzięczny. Bezszelestnie przemykając się między drzewami, wypatrywał w mroku wojowników Nah-kiinaha: może czają się gdzieś w pobliżu? Gdyby tak było, już on by ich przegnał! O, bo Jaljurra to nie byle kto! W szczepie Whadju-cków cieszył się wielkim szacunkiem. Matkę wprawdzie poniosło do miasta... cóż, miała swoje powody... za to ojciec był kiedyś ważną osobistością. No i zginął chwalebnie. Nie z rąk białych ludzi, tylko w walce z czarnym wojownikiem. Nah-kiinah! — Jimmy zgrzytnął zębami. Że też musiał stać się teraz dłużnikiem tej krwiożerczej bestii! No ale tamten nigdy go nie dotknie, przenigdy nie położy na nim łapy. Wiadomo — Jimmy uśmiechnął się do swoich myśli — jakie rącze stopy ma Jaljurra i jak silne ramię. Jak wielki z niego wojownik! Postanowił, że rankiem sporządzi sobie trochę broni, a potem dobrze ją ukryje. Na wszelki wypadek. Jack nigdy nie przyznał się żonie do śmiertelnego strachu przed dzikimi. Zmuszony w pojedynkę stawiać czoło swym jakże wstydliwym koszmarom, wybudował chatę bardziej przypominającą warowną twierdzę niż dom zwykłego farmera. Zamiast okien znajdowały się tu tylko niewielkie otwory, krągłe dziury i wąskie szczeliny, przez które obserwował okolicę i w których poumieszczał cały arsenał śmiercionośnej broni. Bez przerwy też karczował pobliski busz, by mieć lepsze pole widzenia. Harował całymi dniami, nie zważając na letni upał czy zimowe chłody, łatwiejsze tu wszakże do zniesienia aniżeli w Anglii. Pod ręką miał zawsze rewolwer, a w skórzanej torbie przy siodle naładowany karabin. Co chwila ukradkiem zerkał za siebie w wiecznej obawie przed włócznią, która może trafić go w plecy. Wieczorami w milczeniu zjadał posiłek, po czym wychodził znów na dwór, by zasiąść na czatach w swojej kryjówce. Towarzyszyli mu zawsze ci sami wierni pocieszyciele: karabin i butelka rumu. Czasami, gdy sobie uroił, że wokół skradają się czarni, zrywał się jak oszalały i zbiegał z pagórka, gęsto strzelając na oślep. Potem najczęściej zwalał się gdzieś nieprzytomnie i leżał dopóty, dopóki Josie nie zawlokła go do łóżka. Już wkrótce w całej okolicy zaczęto nazywać go „szalonym Jackiem", zarazem jednak ludzie oddawali mu sprawiedliwość: „Patrzcie, co zrobił z tej farmy!" Mówili to mężczyźni, którzy pracę umieli docenić jak nikt inny, którzy przekonali się na własnej skórze, że w tym surowym kraju tylko mordercza harówka — krew, blizny i ciężki ból krzyża — zdolna jest przynosić sukces. 59 PATRICIA SHAW Nikt tu nie współczuł Josie, nawet ona sama. Innym kobietom działo się wszak dużo gorzej. Jack nie bił przynajmniej ani jej, ani syna, a że tak fanatycznie stara się ich bronić, to przecież nie żadna zbrodnia. Na tym dzikim odludziu żony pionierów zbyt dużo miały innych zmartwień, żeby chciało im się jeszcze wzdychać z powodu nieczułości mężów. O, wypadki, a zdarzało się ich tu mnóstwo, tym należało się martwić. Siekiera mogła się omsknąć, koń stanąć dęba, dzieciak mógł zgubić się w buszu czy utopić w jakiejś wodnej dziurze, która tylko z pozoru wydawała się płytka. A były jeszcze jadowite węże i pająki, których ukąszenie groziło śmiercią, były choroby i rodzenie dzieci. Do tego każda z tych kobiet musiała, rzecz jasna, prowadzić dom i pomagać mężowi w polu. Niektóre sąsiadki nawet zadrościły Josie: „Tej to dobrze. Jej mąż noc w noc tak się upija, że ma kobieta święty spokój". Ani Selwyn, ani żaden z jego następców nie pobył długo na farmie, rychło przekonywali się bowiem, że owczarz Cambrayów musi robić wszystko: ścinać drzewa, kopać doły pod ogrodzenie, budować płoty, wydzierać z ziemi olbrzymie pniaki, a korzenie te ścierwa miały jak z żelaza! U „szalonego Jacka" zawsze znalazło się coś do roboty, uciekali więc jeden po drugim. Jimmy Moon, zgodnie z przepowiednią Toma, to znikał, to znów się pojawiał. Farmę zaczął chyba uważać za swój dom, dość chętnie także przykładał się do roboty, ale tylko do takiej, jaka mu odpowiadała. Najbardziej ze wszystkiego lubił przebywać z Nedem, zaś chłopiec za nim przepadał. „Ty leniwy nicponiu!", wściekał się na niego Jack, racząc niekiedy i kuksańcem w ucho, wszystko na nic. Jimmy pozostał tym, kim chciał być: bardziej przyjacielem rodziny aniżeli robotnikiem, a ponieważ bez względu na okoliczności niezmiennie tryskał humorem, więc w końcu się z tym pogodzili. Cóż, jest, jaki jest. Tego pamiętnego dnia Jack zły był na Josie, więc aby go udobruchać, postanowiła zanieść mu lunch. Zastała go na zboczu pagórka, gdzie budował jeszcze jeden wybieg dla owiec. Kiedy się wyprostował, zobaczyła, że po czarnej od słońca twarzy ciekną mu strumienie potu. — Powinieneś wkładać kapelusz — łagodnie upomniała męża. — Znowu dostaniesz udaru. — Przeklęte draństwo — mruknął, sięgając po menażkę z mocną gorącą herbatą. — I ten cholerny Jimmy! No i widzisz, przepadł bez śladu. Tym razem to twoja wina. Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczymy tego konia! Jego samego także. ?? PIÓRO I KAMIEŃ - Przecież trzeba mu było dać konia. Cóż innego mogliśmy zrobić? — Do diabła, ależ ludziska będą się ze mnie wyśmiewać! Dawać czarnemu konia! Kto to widział? Pociągnął wielki łyk herbaty i stanął ze wzrokiem utkwionym w drogę. Mój Boże, chyba nigdy w życiu nie czuł się tak podle... to on powinien był jechać, gdyby... miał dość odwagi. A nie miał. Wiedział, że to obowiązek, można rzec nawet, misja miłosierdzia, a jednak w żaden sposób nie potrafił się zmusić... Jechać tam, gdzie koczują całe zgraje krwiożerczych dzikusów? Niepodobieństwo, tylko jak tu zachować twarz? Gorączkowo szukał jakiegoś wykrętu, no i wybawił go Jimmy, zgłaszając się na ochotnika. Teraz wszakże zaczynał podejrzewać, że cała historia mogła zostać wyssana z palca. Może Jimmy po prostu chciał wyłudzić konia. Przed trzema dniami przybiegł skądś pędem przez pola, kipiąc z podniecenia. Już z daleka jął wykrzykiwać nowiny: — Ludzie mówić, czarni złapać białą lady i jej męża! By dowiedzieć się czegoś więcej, Jack sporo się musiał natrudzić. A dowiedział się tylko tyle, że czarni trzymają w niewoli dwoje białych i chcą ich wymienić na żywność. — Co to za biali ludzie? Skąd się wzięli? — Oni nie mieć koni — oznajmił Jimmy. Oczy miał okrągłe ze zdziwienia. W jego mniemaniu każdy bez wyjątku biały człowiek powinien był posiadać konia. — Czarni mówić, oni wszyscy wypaść z taki wielki statek i leżeć na piasku jak zdechłe ryby. Jack zdecydował się pójść po Josie. Niech ona spróbuje wypytać Jimmy'ego. Ma do niego więcej cierpliwości. Z początku potraktowała całą sprawę z pewnym niedowierzaniem. — Rozbitkowie ze statku? Nie słyszeliśmy o żadnej katastrofie. — Może i była. Pamiętasz ten sztorm i ulewę parę dni temu? Ludzie mówią, że to były ostatnie podrygi wielkiego huraganu. Jak znalazł się nad wybrzeżem, to stracił siły i zdechł. — Skoro tak, to ktoś powinien jechać po tych ludzi — zadecydowała Josie. — Nie możemy przecież zostawić ich bez pomocy. — O ile to prawda, a nie jedna wielka bzdura. Sama wiesz, jak ten chłopak potrafi wszystko zachachmęcić. — Nie, nie, szef! — zakrzyknął Jimmy. — Trzeba zabrać białych albo czarni ich zabić. Może powiesić — uzupełnił dla większego efektu. Cały aż palił się do tej wyprawy: ach, jaką okryje się sławą, gdy 61 PATRICIA SHAW ocali dwoje białych ludzi! — Oni tam być! — powtórzył z naciskiem. _ Tak! Wszystko cholerna prawda. __ Co to za czarni? — Jack nadal nie mógł się wyzbyć podejrzeń. _ Ci co chcą z nami handlować? Jak się nazywa ich wódz? Jimmy, chcąc odwrócić uwagę od swojej twarzy i oczu, wyprężył duży Palec u n°gi * zacz^ł rozgarniać ziemię. Żaden z jego współziomków nigdy nie wymówił imienia Nah-kiinaha w obecności białych. Wszyscy wiedzieli, że do buszu ciągle wysyłani są żołnierze z rozkazami ujęcia „prowodyrów", jak ich zwano, nic więc dziwnego, że wokół szczepowych „wodzów" szybko wyrósł gruby mur milczenia, w/brew temu, co sądzili Europejczycy, tutejsze plemiona nie miały wodzów we właściwym znaczeniu tego słowa. Miały jedynie starszyznę, jak również młodszych mężczyzn, którzy męstwem w walce i zręcznością w łowach wyrobili sobie wielki autorytet i w taki to sposób zyskali pozycję przywódców. Jimmy był tego świadom, lecz nie zamierzał wyprowadzać nikogo z błędu. Usiłując naprędce wymyślić jakieś imię, rozejrzał się dookoła i wzrok jego padł na czarne zwęglone pniaki, których Jack nie zdążył dotychczas wykopać. — Marradong — oznajmił z szerokim uśmiechem. — Jimmy Moon dobić targu z wielki czarny wódz Marradong. Słowo to w jego języku oznaczało „zwęgloną kłodę", o czym tamci jednak nie wiedzieli. — Jack, zbierz kilku sąsiadów i jedźcie do tego Marradonga _ podsunęła mężowi Josie. Jimmy'ego omal nie skręciło ze śmiechu. Ale ich nabrał! — Nie, nie! — wykrzyknął. — Wy wysłać mnóstwo ludzi, czarni się przestraszyć. Uciec. Ty wysłać jeden człowiek. Ten — stuknął się palcem w pierś — i mnóstwo dobra żywność. Zaczęli to rozważać i na koniec przyznali mu rację. Trochę szkoda im było żywności, lecz ani przez chwilę nie wahali się jej poświęcić, chodziło przecież o ludzi, o ich życie. — Jak stąd daleko — spytała Josie — do miejsca, gdzie są ci jeńcy? — Człowiek iść dwa dni. — Jack, musimy mu dać konia! — Co takiego? Chyba zwariowałaś, babo! — Wiesz, jak on szybko chodzi. Biała kobieta na pewno za nim nie nadąży, a jeszcze taka, co kilka dni temu przeżyła katastrofę. Nie będzie miała siły iść pieszo taki kawał drogi. No, Jack! Albo pojedziesz sam, albo dasz Jimmy'emu konia! 62 PIÓRO I KAMIEŃ Jimmy Moon nie mógł wprost uwierzyć swemu szczęściu: dano mu konia, pozwolono jechać samemu! Kochał te zwierzęta, no i był doskonałym jeźdźcem. Ach, duma rozpierała mu pierś, kiedy w drodze na północ specjalnie zbaczał ze szlaku, by odwiedzać obozowiska. Niech wszyscy widzą, jakiego ma konia! To on, Jaljurra, a wygląda jak biały boss! Mijając przycupniętych w cieniu znajomków, ledwo raczył kwinąć im głową, a starszyznę obrzucał hardym spojrzeniem. Ha, wszyscy cmokali z zachwytu. Upojony własną wielkością, przez chwilę igrał z nader kuszącą myślą: a gdyby tak uciec wraz z tym pięknym koniem? Oparł się owej pokusie, przeważył bowiem głos rozsądku. Wiedział, jakie kary za kradzież koni biali wymierzają własnym ludziom — strzelają do nich, a nawet wieszają — a co dopiero gdyby złapali czarnego... Ich zemsta byłaby straszna. No i oczywiście jest jeszcze Nah-kiinah czekający na swoją żywność... Jemu też Jimmy nie chciał się narazić. Ludzie Nah-kiinaha wytropiliby go nawet na końcu świata. Gdzieś w połowie drogi do ostatniego legowiska szczepu Jimmy przezornie oddzielił pewną część prowiantu i dobrze ukrył. Kiedy będzie wracał z obcymi, musi mieć dla nich jedzenie, a znając Nah-kiinaha, można się było spodziewać, że zażąda wszystkiego, co tylko wpadnie mu w oko. No i zażądał. Całą przywiezioną żywność trzeba było oddać tej chciwej pijawce w zamian za dwoje węźniów. Mimo to Jimmy nie posiadał się ze szczęścia. Ależ miał minę Nah-kiinah, gdy go zobaczył na koniu! I to powitanie! Jakże serdeczne! Dał tym do zrozumienia swoim ludziom, że ten ważny człowiek, Jaljurra, to jego bliski przyjaciel. Był też chyba pewien, że zdoła wyłudzić konia, dlatego Jimmy tak popędzał białych. Gdyby choć trochę zamarudził w obozowisku, Nah-kiinah ani chybi wciągnąłby go w dyskusję i źle by się to skończyło. Musiałby oddać konia, a Jack i Josie nie byliby z tego zadowoleni. Ci obcy biali również. Swoją drogą dziwna to była para. Ubrania wisiały na nich w strzępach, całkiem jak u czarnych z miasta, ale ta lady miała naprawdę śliczny uśmiech. I robiła wszystko, co się jej kazało. Dla Jimmy'ego była to kolejna zdumiewająca nowość: żeby czarny rozkazywał białym ludziom! Mężczyzna, którego imię brzmiało Lo-Gan, był wysoki, ale chudy, i jak wyznał Jimmy'emu, straszliwie głodny. Powiedział, że przez wiele dni on i ta kobieta jedli tylko małe rybki. Jimmy całkiem tego nie rozumiał, przecież w buszu jest tyle jedzenia, szczególnie na samym wybrzeżu, ale co tam, postanowił 63 PATRICIA SHAW trzymać język za zębami. Ten Lo-Gan trochę go denerwował: a to kazał zwalniać, to znowu chciał odpoczywać, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że oboje byli tacy wdzięczni za ocalenie! Wciąż mu dziękowali! Mnóstwo razy! Jimmy bardzo się z tego cieszył. Ma teraz czworo przyjaciół, wliczając „szalonego Jacka", a ilu czarnych może się tym poszczycić? Biali to potężni ludzie. „Szalony Jack" wyjechał im na spotkanie. — Na Boga, Jimmy! — wykrzyknął z ogromnym podziwem. — Naprawdę ci się udało! Ależ z ciebie zuch! Sibell czuła zażenowanie z powodu swojego stroju. Brzydka brązowa suknia w jaskrawe rozmazane wzory była o wiele za duża, mimo że ofiarodawczyni, Josie Cambray, niezdarnie pozszywała ją w różnych miejscach, a już trzewiki tak wielkie, że przy każdym kroku spadały jej z nóg. I ten słomkowy kapelusz! Jack Cambray zawiózł ich do miasta. Wszędzie po drodze budzili sensację. Ludzie wychodzili ich witać, ofiarowywali gościnę. Czynili to wręcz natrętnie, wszyscy bowiem złaknieni byli wieści o katastrofie. Mój Boże, „Cambridge Star" poszedł na dno. Nikt tu nie słyszał o innych rozbitkach, lecz Jack uspokajał Sibell, że w Perth będzie inaczej. Tam na pewno czegoś się dowiedzą. Zabrano ich do domu niejakiego pana Andersona, który piastował w Perth wysoki urząd głównego geometry, aczkolwiek Sibell nic to nie mówiło. Ludzi i wszystko dookoła widziała jak przez mgłę. Wciąż tylko pytała o rodziców, zupełnie nie pojmując, dlaczego ich jeszcze nie sprowadzono. Krzątały się przy niej jakieś kobiety... Pamiętała, że ją wykąpano, położono do wielkiego łoża z czystą bielutką pościelą i w pokoju zapadła ciemność. Panował tu taki rozkoszny chłód... Wydawało jej się, że unosi się miękko pośród białych puszystych obłoków... z dala od ludzkich głosów i całej tej krzątaniny. — Biedactwo — dobiegły ją wreszcie czyjeś słowa. — Przespała już parę dni. Ktoś inny przeszedł obok, cmoknął i westchnął. Też kobieta. — Jest tu pani Gilbert, ale kazałam jej czekać. Nie wolno niepokoić tej małej, strasznie jest wyczerpana. Sibell ocknęła się gwałtownie. Gilbert? Czyje to nazwisko? Wydawało się takie znajome... Trzeba zapytać matkę... — Gdzie moja matka? — wykrzyknęła. — Cicho, kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. 64 PIÓRO I KAMIEŃ — Moja matka, pani Alice Delahunty... Przyprowadźcie ją, proszę. Zamiast spełnić tę prośbę, kobiety przyniosły kawę. Dziwnie jakoś smakowała. — Dodałam kropelkę brandy. To cię postawi na nogi, moja droga — wyjaśniła nieznajoma, jakaś starsza, dość pulchna dama. Zza jej pleców wyglądała druga stroskana niewiasta. Ta pulchna przyciągnęła krzesło do wezgłowia i usiadła. — Pij kawę, złotko, od razu poczujesz się lepiej. Biedactwo, przeżyłaś takie straszne rzeczy... Zwróciwszy pustą filiżankę, Sibell podejrzliwie przyjrzała się obu kobietom. — Moi rodzice będą się martwić... — zaczęła, lecz dama natychmiast weszła jej w słowo: — Droga Sibell — powiedziała ze smutkiem, biorąc ją za rękę — musisz być dzielna. Statek, jak wiesz, zatonął. Miałaś wielkie szczęście, moje dziecko, że udało ci się uratować. Dziękujmy za to Bogu! Ocalała też garstka innych, wszystkiego kilkanaście osób, niestety jednak... — Nie! — krzyknęła przeraźliwie Sibell. — Nie! — Niestety jednak — kontynuowała dama cichym głosem — twych rodziców wśród nich nie było. Bóg, niezbadane są Jego wyroki, powołał oboje do siebie. — Nie wierzę! — krzyknęła Sibell. — Pani nie wie, co mówi! Moi rodzice byli w drugiej łodzi! — Ta łódź zaginęła na morzu, kochanie. Strasznie mi przykro, że musiałam ci to powiedzieć. Cóż za okropna tragedia... — Utonęli? — wyszeptała Sibell, chwytając damę za rękę. — Tak, moja droga, niestety. — Starsza pani przytuliła ją do piersi i zaczęła łagodnie kołysać, tak jak uspokaja się małe dziecko. — No malutka, bądź dzielna, głowa do góry. Na szczęście masz tu przyjaciół. Na dole czekają państwo Gilbert. Zabiorą cię do siebie, jak tylko poczujesz się lepiej. Sibell udała się do swego pokoju w tylnej części domu i bezsilnie opadła na mocno zdezelowany fotel. Po trzech miesiącach pobytu w siedzibie państwa Gilbertów przestano ją traktować jak gościa. Stała się teraz kimś, kogo od zwykłej służącej odróżniają tylko dwie rzeczy: to, że przysługuje jej zaszczyt siadania z państwem do stołu oraz że służącym się płaci, jej natomiast nie. 5 Pióro i kamień 65 PATRICIA SHAW „Traktujemy ją jak własną córkę", opowiadała przyjaciółkom Margot Gilbert, wyginając usta w przymilnym uśmieszku, który Sibell zdążyła już znienawidzić. Cóż za hipokrytka! Widać było przecież, że oboje z mężem najchętniej by się jej pozbyli, jakiekolwiek jednak plany mieli w tej materii, musieli je skrzętnie ukrywać, ponieważ całe miasto współczuło „biednej dziewczynie", a oni sami na początku tak szumnie zadeklarowali jej „wszelką pomoc". Trzymacie mnie tu jak z łaski, mamrotała ze złością Sibell, słysząc obłudną paplaninę Margot. Śmiesz mówić, że jestem dla ciebie jak córka? Akurat! Choć panna Elizabeth Gilbert przebywała w szkole w Adelaide, jej przestronna komnata na piętrze, pełna lalek i bibelotów, musiała być codziennie odkurzana. Istny relikwiarz! Masz szczęście, dziewczyno, żeś się uwolniła od takiej nieznośnej, małostkowej matki! Serdecznie ci tego zazdroszczę, myślała Sibell, usiłując zarazem odpędzić wspomnienia o własnej matce. Zbyt wiele sprawiały jej bólu. Z początku była nawet wdzięczna Gilbertom za nie udawane zmartwienie z powodu śmierci jej drogich rodziców. Z czasem dopiero zrozumiała, że nie jest to smutek bezinteresowny: katastrofa statku stała się dla tych ludzi prawdziwą katastrofą finansową. Percy Gilbert był hodowcą owiec. Oprócz domu w mieście miał również posiadłość, którą zarządzał nadzorca. Leżała gdzieś na południu. Gilbert po kilku latach australijskich doświadczeń nabrał przekonania, że aby dobić się tutaj rzeczywiście dużych pieniędzy, trzeba posiadać znacznie więcej ziemi — świadczył o tym przykład hodowców ze wschodu. Ci ludzie byli właścicielami olbrzymich dóbr, które tutaj zwano farmami, gdzie hodowali tysiące, ba!, setki tysięcy owiec, no i zbijali fortunę, bo ceny wełny systematycznie szły w górę. Sibell, myśląc o tym, uśmiechnęła się ponuro. Wiedziała o wszystkim, ponieważ Gilberto wie mieli zwyczaj roztrząsać swoje sprawy przy jedzeniu, bynajmniej nie troszcząc się o to, że ona, Sibell, zmuszona jest tego słuchać. A może przeciwnie, może właśnie im zależało, by dać jej do zrozumienia, że przy tak wielkich kłopotach jej pobyt w tym domu stanowi dodatkowy ciężar. Winą za to wszystko obarczali zwykle jej ojca, czasami jednakowoż Margot, kiedy pod wpływem klareta nabierała nagle odwagi, zaczynała obwiniać męża. — Gdybyś wcześniej kupił tę ziemię, kiedy jeszcze kosztowała grosze, bylibyśmy dzisiaj bogaci, ale tobie brak umiejętności przewidywania! Drogo teraz za to zapłacimy! 66 PIÓRO I KAMIEŃ — Madame, przyjmij do wiadomości, że ta ilość ziemi, którą nabyłem za pierwszym razem, była według angielskich pojęć bardziej niż wystarczająca. Skąd mogłem wiedzieć, że panują tu aż takie susze jak ta, która nas dotknęła w ubiegłym roku? Nikt mnie o tym nie uprzedził! Przyznasz jednak, że znalazłem rozwiązanie: zakupić nową posiadłość z większą ilością nie wysychających źródeł wody. No i to właśnie zrobiłem. Taka inwestycja wymagała jednak dodatkowych nakładów, a Percy Gilbert nie miał na to środków. Dlatego namówił Jamesa Delahun-ty'ego, aby ten przeniósł się do Australii i został jego wspólnikiem. Teraz wszakże, kiedy Delahunty okazał się na tyle głupi, aby ze wszystkimi pieniędzmi wsiąść na statek dowodzony przez kompletnie niedoświadczonego cymbała (tak orzekła komisja badająca przyczyny katastrofy), Percy Gilbert znalazł się w fatalnej sytuacji. Pieniądze, na które tak liczył, spoczęły na dnie oceanu razem z niedoszłym wspólnikiem, a wszystkie nadzieje obróciły się wniwecz. Pozostały mu tylko dwa możliwe wyjścia: sprzedać nowo zakupioną ziemię albo pozbyć się domu w mieście i osiąść na farmie. Percy osobiście skłaniał się ku temu drugiemu rozwiązaniu — sam by poprowadził farmę przy pomocy jakiegoś rządcy — cóż, kiedy Margot nie chciała o tym słyszeć. Miałaby się wyrzec domu w Perth i swojej pozycji towarzyskiej? Kiedy Gilbertowie w tak niegodziwy sposób wyrażali się o jej ojcu, Sibell zaczynały piec oczy, mimo to za wszelką cenę starała się zachować spokój. Co to za ludzie? Jacy podli i samolubni!, myślała. Obchodzą ich tylko pieniądze, a ona? Jej położenie jest wszak znacznie gorsze, bo przy braku pieniędzy ma w dodatku zszarganą opinię! Wiele razy wchodząc do salonu zastawała tam cały wianuszek miejscowych dam plotkujących o czymś szeptem z Margot. Na jej widok milkły i ściągały usta, a te ich kosę spojrzenia! Wreszcie któregoś dnia Margot zjawiła się w jej pokoju i zatrzasnąwszy drzwi rozpoczęła frontalny atak: — Chcę wiedzieć dokładnie, co zaszło między tobą a tym Conalem. Sibell spłonęła rumieńcem ze wstydu i upokorzenia. — Nic. — Tylko tyle zdołała wykrztusić. — Winna mi jesteś prawdę — oświadczyła Margot. — Nie wiesz, że całe miasto wzięło cię na języki? No i nic dziwnego! Spędziłaś z tym mężczyzną kawał czasu. — Owszem. — Czy on cię dotykał? 67 1 f ^RICIA SHAW pA ł - ki A«t*** ^\Z 7Cze dziCVt do głowy nie przyszło, że ktoś może tak 1 4 R^ica? ost7wS°^ ^ell *a^a~wiele! — Jak Pani śmie zadawać mi takie pytania? **?^-?- Tegia - Co Pani sobie myśli? Pr°SZę Wy'ŚĆ Z mLg° pokoju!* "^ — 2 je i ubieram! Patrzcie państwo! To mój dom, to ja cię karmię Morawo wiedzieć, jak to z tobą było! A ci tubylcy? Wracasz m -4^0PrzyZwoitych ludzi, przyznajesz się, ze Bog wie ,ak długo mi2S^Ppośród dzikusów, w ich obozowisku... — Tn^- ?i? nie mówiłam. Ciekawe, skąd wszyscy wiedzą, ^t* I?' '• ¦> 8 2^???°?i,?1?2 wcale cię to nie martwi! A czy ci czarni byli ubrani? Pytam: ??? ~L-yzwoicie ubrani? Sibell p^rzała się bacznie swojej przeciwniczce. Na twarzy Margot GilS malowała się niezdrowa ekscytacja, oczy błyszcza ? ciekawością Zupełnie jakby czytała którąś z zakazanych książek Dobrze, postanowiła mściwie, rzucę ci kość. Połam sobie na nie, zęby! _ Nie___krzyknęła hardo — nie byli ubrani! Byli zupełnie nadzy, wszyscy, cała wielka banda! Rozumiesz? Goli jak ich Pan Bóg stworzył, zarówno kobiety, jak i mężczyźni! Żałuj, żeś ich nie widziała Tamta zamierzyła się na nią, lecz Sibell zdążyła się uchylić. — I nie waż się nigdy więcej podnosić na mnie ręki, bo gorzko tego pożałujesz — syknęła, przypominając sobie stalową pięść Nah-kiina-ha, swoje przerażenie i ból. — Nikt na świecie bezkarnie mnie już nie Bądź panią siebie, zabrzmiały jej nagle w uszach słowa Logana Conala. Odnosiły się wprawdzie do zupełnie innej sytuacji, mimo to dodały jej ducha. _ Ty ordynarna smarkulo! — zagrzmiała Margot. — Jeszcze mnie popamiętasz! Wyrzucę cię z tego domu, ani się obejrzysz! O, kiedy Eli2abeth przyjedzie na wakacje, na pewno cię tu nie zastanie! — Doskonale. Dajcie mi pieniądze na podroż do Anglii. Sibell zd^ała sobie sprawę, że to tylko pusta gadanina. Po pierwsze, myłaby ich mieć znacznie więcej aniżeli tylko na podróż. Bo co by 'zrob,ł5 tam w Anglii bez grosza? Zwalić się na kark wujostwu? Znalazłaby sianowu na czyjejś łasce. Po drugie, Gilbertowie nie kupią jej miejsca *** «tatku, już to przedyskutowali. Zwyczajnie brak im gotówki. 68 PIÓRO I KAMIEŃ Po wyjściu Margot ze złością przesunęła nogą fotel, nie troszcząc się o brzydkie rysy na linoleum, po czym usiadła przed lustrem. I ta obłudnica nie wstydzi się mówić, że ją ubiera! Wszystkiego dwie sukienki z tej czarnej paskudnej krepy! A fryzura? To już doprawdy rozpacz! Margot kazała jej zaplatać włosy w dwa nietwarzowe warkocze. No tak, mam wyglądać brzydko i cnotliwie, pomyślała z nową złością. Niedoczekanie! Nie jestem brzydka, ty wstrętna świętoszko, wcale już nie przypominam tego chudego stracha na wróble, co kilka miesięcy temu wylazł z buszu. Istotnie, w chłodniejszym klimacie Perth zdążyła się już poprawić, a i cerę miała znów nieskazitelną. Tylko te warkocze... Rozplotła swoje długie włosy, krzywiąc się na ich widok: tak paskudnie pokarbowane! Przedtem zawsze czesała ją matka, tak jakoś upinając włosy, że wokół twarzy układały się w śliczne mięciutkie fale. Jak ona to robiła? Sibell nie miała pojęcia. Mogła wpiąć nie wiadomo ile szpilek i grzebieni, a świsnęła wszystko, co tylko było w tym domu, fryzura nie chciała się trzymać. Koniecznie trzeba coś z tym zrobić. Chwyciła nożyczki i starannie skróciła nieposłuszne włosy. Sięgały jej teraz do ramion — i proszę! Już zaczynały się układać w luźne naturalne loki. Kolejne spojrzenie w lustro ostatecznie upewniło Sibell o słuszności podjętej decyzji. „No, no, panno Dela-hunty — roześmiała się w głos — może i nie wypada chwalić samej siebie, ale ci powiem, że wyglądasz doprawdy prześlicznie." Idąc na kolację wyobrażała sobie, jak to zadziwi Gilbertów nowym uczesaniem, niestety, spotkał ją zawód. Nawet nie mrugnęli okiem. — Omawiamy właśnie twoją sytuację — sucho oznajmiła Margot. — Pozwól, madame, ja się tym zajmę — przerwał jej mąż. — Otóż doszliśmy zgodnie do wniosku, że najlepszą dla ciebie rzeczą, moja panno, będzie jak najszybsze zamążpójście. Potrzebujesz kogoś, kto by się o ciebie troszczył. — Jeśli znajdzie się taki, co ją zechce! — wzgardliwie prychnęła Margot, wciąż jeszcze mocno nadąsana po ostatniej awanturze. — Mam na myśli konkretnego dżentelmena — wyjaśnił Per ??. — Pomówię z nim na ten temat. Sibell nie miała nic przeciwko temu. Małżeństwo oznaczało dla niej przede wszystkim wyrwanie się z tego okropnego domu. Nie musiałaby już przynajmniej oglądać Gilbertów. Niespodziewanie przyszedł jej na myśl Logan. On by oczywiście tego nie pochwalał, ale co on tam wie! Ciekawe, jak by postąpił, gdyby to on znalazł się w takiej pułapce! — Był tu dziś rano ten Conal — zakomunikował jej tymczasem Percy Gilbert. Czyżby przechwycił jej myśli? — Chciał się z tobą 69 PATRICIA SHAW widzieć, ale go przepędziłem. Jeszcze czego! Pamiętaj, nie wolno ci się z nim zadawać. Tak, moja panno, wywołałoby to tylko nową lawinę plotek. — Westchnął i wytarł z wąsów resztki zupy. — Lata upłyną, zanim ludzie przestaną o tobie gadać. Sibell wyobraziła sobie, jakby to było cudownie wylać mu na kolana tę tłustą gorącą zupę! Jakim prawem obraża jej gościa? Nawet jeśli tym gościem jest Logan Conal. Z jednej strony bałaby się z nim spotkać, z drugiej... było jej przyjemnie, że zechciał przyjść w odwiedziny. W ciągu tych kilku samotnych miesięcy irytacja, którą w niej budził, znacznie jakoś zelżała. Ach, dobrze byłoby zobaczyć czyjąś znajomą twarz, zawsze to jakaś odmiana, rozważała w duchu, choć kompletnie nie miała pojęcia, o czym by mogli rozmawiać. Zadziwiające, doprawdy, że przyszedł do niej z wizytą! Czyżby uważał, że łączy ich przyjaźń? Teraz, gdy różne jego sprawki zatarły jej się w pamięci, skłonna była myśleć tak i ona. Okazał naprawdę dobre maniery, przychodząc o nią zapytać, to mu trzeba przyznać. Logan Conal! I któż by się tego spodziewał? Ha, teraz by się przekonał, że nie bez powodu lękała się kompromitacji — niechby tylko usłyszał, co mówią ci Gilbertowie albo ich znajomi... No cóż, powinna mu chyba oddać sprawiedliwość. Prawdą jest przecież, że tam w buszu zachował się... honorowo. Widząc, że Gilbertowie bacznie ją obserwują — no tak, strasznie chcą wiedzieć, z jakim przyjęciem spotkała się ich propozycja — Sibell z nadzwyczajną obojętnością sączyła zupę. W rzeczywistości była już właściwie zdecydowana. Dzięki małżeństwu zyska powszechny szacunek. Ponadto wbrew temu, co mówił Logan, będzie panią we własnym domu, tym domu, do którego Percy i Margot Gilbertowie nigdy nie zostaną zaproszeni. Nigdy i pod żadnym pozorem! Świetnie wiedząc, że jej przedłużające się milczenie doprowadza Margot do pasji, tym usilniej starała się zachować nieprzenikniony wyraz twarzy. Niczego się nie dowiedzą! Zupełnie nie potrafiła porozumieć się z tymi ludźmi, a już absolutnie nie umiałaby im się zwierzyć, że tak strasznie tęskni za rodzicami i że wciąż miewa koszmary. Ach, te przerażające sny, w których krzyczą do niej o pomoc... Albo te o Maisie i Tomie, którzy tak ją lubili... O tym, jak pochłania ich ten straszny zielony żywioł, a oni, biedacy, całkiem nie pojmują, co się z nimi dzieje. Usiłując wręcz desperacko odciąć się od tych koszmarnych obrazów, Sibell zabraniała sobie o nich myśleć. Otoczyła swój umysł nieprzekraczalną barierą, nie zdając sobie jednak sprawy, że taki system samoobrony nie pozwala 70 PIÓRO I KAMIEŃ pozbyć się upiorów, że człowiek, który nie chce stawić czoła swemu bólowi, zamyka go w sobie jak w butli, a sam staje się przez to coraz bardziej oziębły, samotny i obojętny. Josie Cambray, ta życzliwa właścicielka farmy, starała się utrzymać z nią kontakt, dość nawet częsty. Pisywała długie i wesołe listy o sprawach i rzeczach nieszczególnie interesujących, bo cóż ciekawego mogło dziać się na takim odludziu? Sibell wszakże witała te listy z radością, zawsze to jakiś kontakt ze światem. Do tej pory nie zdobyła się na odpowiedź, teraz postanowiła napisać do Josie, by jej przekazać nowinę: właśnie się zastanawia, czy by nie wyjść za mąż. Kiedy już osiedli na farmie, Josie stwierdziła ze smutkiem, że każdy mijający miesiąc wydaje się równie długi i pusty jak widoczna z ich domu droga, która biegnie na pobliskie wzgórza i tam ślepo się kończy. Nie było tu podróżnych, nigdy żaden jeździec nie pojawił się na którymś ze skalistych, z rzadka porośniętych drzewami stoków, aby zasiąść wraz z nimi do stołu. Była to kraina czarnych i tylko oni mogli tu być mile widziani. Cały świat Josie sięgał zaledwie do linii wzgórz. Co jest za nimi? Jedni mówili, że dobre, urodzajne ziemie, inni, że zaraz po drugiej stronie zaczyna się sucha pustynia. Na samym początku farma przyprawiała Josie o wielkie emocje — taka ogromna posiadłość! W kraju wystarczyłoby tego na tuzin porządnych gospodarstw! Kiedy jednak emocje opadły, ustępując miejsca przytłaczającej monotonii wciąż tych samych codziennych obowiązków, zaczęła tęsknić za ludźmi. Brakowało jej gospodarskich rozmów między farmerami, sprzeczek i połajanek pracujących w polu robotników, wiejskich ploteczek, ukłonów i pozdrowień wymienianych w wąskich uliczkach... brakowało jej dźwięku ludzkich głosów. Tutaj panowała taka cisza, jeśli nie liczyć miłego świergotu ptactwa. Dobrze, że chociaż czarnych nigdzie nie było widać, najwyraźniej nie mieli złych zamiarów. Gdybyż jeszcze dało się przekonać o tym Jacka! Nadal każdej nocy „stróżował" na dworze, upijając się rumem na umór. Gdyby nawet przed nosem wyłonił ci się tubylec, pewnie byś go nie zauważył, cierpko myślała Josie. Uznała po dłuższych rozważaniach, że wstrząs wywołany widokiem martwych sąsiadów musiał uszkodzić mu rozum. Dziwne w takim razie, że sama zdołała jakoś się z tym uporać i że owa potworna scena chyba nie przeraziła Neda... Możliwe, że nie skojarzył jej z czarnymi, czego dowodem mogła być chociażby jego przyjaźń z Jimmym. Zawsze gdy młody Aborygen przebywał na farmie, stawali się nierozłączni. 71 rPATRICIA SHAW Dla Josie najgorsze były wieczory i noce. Kiedy Ned zasypiał, Jack wychodził na dwór, ją dopadała samotność. Próbowała haftować, robić na drutach, czuła jednak, że to nie to... Jakaś część jej jestestwa domagała się czegoś innego, ważniejszego aniżeli znowu tylko praca. Musiała zająć czymś umysł. Z gazet, które wpadały jej w ręce, zaczęła wycinać informacje o tym, co ważnego dzieje się na świecie, i wklejać je do zeszytów. O tym, że generał Gordon, „Chińczyk", jej ulubiony bohater, „robi porządki" w Sudanie, dając srogą nauczkę rebeliantom, derwiszom i handlarzom niewolników. Że królowa Wiktoria ma kłopoty ze swymi synami, aczkolwiek być może łagodzi je nieco fakt, iż przybył jej właśnie kolejny powód do dumy, a jest nim tytuł cesarzowej Indii. Że miejscowy bohater, Alexander Forrest, którego brat przebił się niedawno przez straszliwe równiny Nullarboru pomiędzy Adelaide i Perth, organizuje także śmiałą ekspedycję dla zbadania północnych regionów stanu. Josie zaintrygowała nazwa „Nullarbor"; przeczytała, że nie jest to słowo z języka tubylców, tylko łacińskie, a oznacza obszar „bez drzew". A znów w stanie Wiktoria pewien zuchwały rabuś, Ned Kelly, kpi sobie z policji, okradając banki tuż pod nosem zziajanych funkcjonariuszy. Dla niektórych Ned Kelly był „współczesnym Robin Hoodem", dla innych pozbawionym skrupułów opryszkiem. Josie nie bardzo wiedziała, co myśleć, mimo to z żywym zainteresowaniem śledziła wszelkie jego poczynania. — Po kiego licha ty to robisz? — spytał ją wreszcie Jack. — Nic, tylko wycinasz i kleisz. — Dla potomności — odrzekła, dodając w duchu, że lepsze to niż conocne zalewanie się rumem. — Ale po co? Każda gazeta przechowuje u siebie wszystko, cokolwiek wydrukuje. Jak ta twoja potomność będzie chciała się czegoś dowiedzieć, to sobie tam pójdzie. Och, doprawdy? A ona o tym nie wiedziała! Był to istny cios w godność osobistą Josie, nie stłumił wszakże jej duchowych potrzeb. Znalazła teraz dla nich inne ujście. Mieszkańcy tej doliny są pionierami, myślała, i to, co robią, jak żyją, jest ważne. Skoro nikt inny nie chce czy nie ma czasu się tym zająć, zrobi to ona. Zacznie spisywać własne doświadczenia w listach do przyjaciół. Przyszłe pokolenia będą jej za to wdzięczne. Sporządziwszy listę znajomych w Anglii, wybrała z niej trzy osoby, które uznała za rzetelnych korespondentów, zdolnych ponadto właściwie ocenić jej wysiłki. Po dwóch latach dwoje się wykruszyło, lecz 72 PIÓRO I KAMIEŃ ciotka Flora nie zawiodła oczekiwań Josie. Szkoda tylko, że tak dużo czasu musiało upłynąć między jednym a drugim listem... Ach, jakże by się przydały jakieś nowe kontakty! Z braku chętnych Josie zaczęła w końcu pisać listy do szuflady, a ponieważ trudno było adresować je do samej siebie, rozpoczynała każdy od słów „Droga Wiktorio". Można było sobie wyobrazić, że królową z pewnością zainteresowałoby życie i praca takiej Josie Cambray — na najdalszych rubieżach imperium. Kiedy oboje z Jackiem zawieźli Neda do miasta, by oddać go pod opiekę dyrektora Bishop's College, Josie rozpierała duma. Podobnie było z Jackiem, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Miał tę samą co zwykle surową minę, która jakby do niego przyrosła, odkąd zamieszkali na farmie, mimo to Josie wiedziała, jak bardzo jest dumny i uradowany. Poznawała to po jego chodzie. — I kto by pomyślał, że nasz chłopiec pójdzie do college'u — westchnęła po wyjściu ze szkoły. — Będzie o czym pisać do Anglii. — Myślisz, że cię za to pochwalą? — burknął. — Powiedzą, że zadzieramy nosa, i tyle. Kazał Josie wracać do pensjonatu, sam zaś poszedł załatwiać interesy. Josie bynajmniej nie miała ochoty spędzić reszty dnia na kwaterze. Nie po to uszyła sobie nowy strój, szykowny granatowy komplet, i stosowny do tego kapelusz. Ach, wyjść na miasto! Należy jej się przecież jakaś odmiana. Tak też zrobiła. Oglądając wystawy na King Street, mogła przy okazji podziwiać udany krój swego żakietu, świetnie podkreślający jej wciąż smukłą talię i całą zgrabną sylwetkę. Przed hotelem „Perth Royal" jakiś nagły impuls pchnął ją ku wejściu do chłodnego, wyłożonego miękkim dywanem holu. Natychmiast ogarnęła ją równie gwałtowna chęć ucieczki — nigdy w życiu nie była w tak wspaniałym miejscu — za późno! Portier jednym skokiem otworzył przed nią szklane drzwi. — Madame na herbatę? Josie w milczeniu skinęła głową. Nie wiadomo skąd pojawiła się młoda kelnerka, która zaraz poprowadziła ją do sali pełnej lśniącej zastawy i białych wykrochmalonych serwet. — Czy czeka pani na kogoś? — zapytała żywo. — Nie — wyznała Josie. Zrobiło jej się strasznie głupio. — Ach tak, proszę więc do tego stolika. Przyszła pani troszeczkę za wcześnie, ale nic nie szkodzi — trajkotała wesoło kelnerka, prowadząc 73 PATRICIA SHAW Josie do stołu nakrytego dla dwóch osób. — Właśnie rozkładamy talerzyki do ciasta, ale zaraz przyniosę herbatę. — Dziękuję — wyszeptała Josie, siadając na podsuniętym krześle. Miała przy tym świadomość, że siedzi sztywno jak pogrzebacz. Ze zdenerwowania zaledwie śmiała oddychać. Gdyby Jack wiedział, że tu jestem, pomyślała, pewnie by dostał apopleksji... i nagle uśmiechnęła się do siebie: a musi wiedzieć? Nie musi. Przyglądając się nielicznym gościom, jak pod opieką kelnerów zajmują miejsca przy stołach, starała się pić herbatę pewnie i spokojnie, lecz stwierdziła z okropnym zakłopotaniem, że w tej olbrzymiej jadalni jest jedyną osobą, która, jak każdy widzi, nie posiada żadnych przyjaciół. Tylko ona samotnie popija herbatę. Zaraz też pomyślała o całym swym samotnym życiu, przepędziła jednak ten ponury nastrój, gdyż właśnie kelnerka postawiła przed nią królewski zaiste podwieczorek. Josie na moment wpadła w panikę: ile to może kosztować? Ochłonęła, przypomniawszy sobie, że w torebce ma pieniądze przeznaczone na zakup prowiantu. Jest tego tyle, że Jack nic nie zauważy. A zresztą to do niej należy płacenie rachunków. — Jestem sama — przypomniała kelnerce, kiedy ta przyniosła jej kanapki z szynką, trójkątne pszenne placuszki z dżemem jagodowym i kwaśną śmietaną i do tego jeszcze dwa kawałki ciasta! Na biszkoptowym spodzie piętrzyła się góra bitej śmietany uwieńczona grubą warstwą kandyzowanych owoców passiflory. Owoce te Josie zdążyła już poznać obok wielu innych tutejszych gatunków. Miały brzydką purpurowoczarną skórkę, za to bardzo smaczny miąższ. Słodziutki. Po odcięciu czubka jadło się ten owoc łyżeczką, jak jajko. Ale żeby kandyzować passiflorę? To jej nie przyszło do głowy. — Gotowam się założyć, że nie zostawi pani nawet okruszynki — roześmiała się kelnerka. — Podwieczorki to największa chluba naszej kucharki. Zabierając się do kanapek, Josie spostrzegła przy wejściu starszą damę, także bez towarzystwa. Osoba ta ubrana była w dość staromodną taftową suknię w kolorze dojrzałej śliwki z szeroką, fałdzistą spódnicą. Na głowie nosiła nie jakieś śmieszne fiu bździu, tylko czarny pilśniowy kapelusz, a na szyi sznur pereł tak wielkich, że jeśli były prawdziwe, musiały kosztować fortunę. Nieznajoma, nie czekając na kelnera, pewnym krokiem przeszła przez salę, aby zająć stolik obok Josie. Gdy usiadła, jej liczne halki wydały głośne „puffl", po czym oklapły jak przekłuty balon. Zaraz też z uśmiechem podbiegła kelnerka, witając damę z wielką rewerencją. Musiała to być znana 74 PIÓRO I KAMIEŃ i lubiana osobistość, bo i inni członkowie personelu, przechodząc obok jej stolika, przystawali na pogawędkę. Josie, która poczuła się raźniej, że nie tylko ona jest w pojedynkę, z apetytem spałaszowała placuszki, po czym skosztowała ciasta. Kelnerka miała rację, biszkopt był wyśmienity! Mimo lekkich wyrzutów sumienia, że wylizywanie talerzy nie przystoi wytwornej osobie, Josie zmiotła obydwa kawałki. Przy stoliku sąsiadki krążyły aż dwie kelnerki, nalewając damie herbatę i co chwila pytając, czym jeszcze mogą jej służyć. — Dziękuję, dziewczęta — odprawiła je nieznajoma. — Biegnijcie zająć się innymi gośćmi, ja już dam sobie radę. Głos miała silny, ostry i władczy. Zdawał się pasować do jej kapelusza. Nałożywszy okulary, zlustrowała salę i tak jej spojrzenie padło na Josie. — Mieszka pani w tym hotelu? — spytała. Josie drgnęła, pewnie zbyt nachalnie obserwowała tę panią. — Nie — wyjąkała. — Przepraszam. Przyszłam tylko na herbatę. — Za co tu przepraszać? — stanowczo ucięła tamta. — Mieszka pani w Perth? — Nie, nad rzeką Moore. Mamy tam farmę. — Rozumiem. Pewnie hodujecie owce? — Właśnie. — I jak farma? Prosperuje? Tym już zupełnie zaskoczyła Josie. Mężczyźni owszem, często rozmawiali o swych osiągnięciach i klęskach, czy raczej głównie o klęskach, lecz damom nie wypadało wdawać się w takie sprawy. Mimo to skinęła głową. — Można powiedzieć, że nieźle — odrzekła, łapiąc się na tym, że powtarza słowa swego męża. — Miło to słyszeć. Jest pani Angielką, prawda? — Tak. — Josie znowu kiwnęła głową, dopijając resztki herbaty. — Ja nigdy nie byłam w Anglii — uparcie kontynuowała jej sąsiadka. — Musi to być cudowny kraj, wszystkie te stare zamki i białe skały Dover... No ale urodziłam się tutaj, w Południowej Walii. Takich jak ja ludzie na północy nazywają cockneyami z Sydney — zakończyła ze śmiechem. — Na północy? — powtórzyła nieco zaciekawiona Josie. — Tak, mieszkam na Terytorium Północnym, a w Perth jestem dopiero po raz pierwszy. Przyjechałam poradzić się specjalisty. Mam paskudne kłopoty z oczami. — Zanim Josie zdążyła wyrazić jej swoje współczucie, dama zaproponowała: — Nie zechciałaby pani przesiąść 75 PATRICIA SHAW się do mego stołu? Mogłybyśmy wspólnie napić się jeszcze herbaty. — Nie czekając na odpowiedź, wezwała kelnerkę i wydała jej stosowne polecenia. — Nazywam się Charlotte Hamilton. — Miło mi panią poznać. Jestem Josie Cambray. — Mów mi Charlotte, moja droga — poprosiła dama zdumioną tym Josie. — Tam, gdzie mieszkam, ludzie zachowują się bez ceremonii. Bardzo ładne to Perth, prawda? — Tak — odparła lekko oszołomiona Josie. Osobowość tej dziwnej kobiety zdawała się dominować nad całą salą. Czując się w obowiązku podtrzymać konwersację, zapytała Charlotte, gdzie mieszka. Na północy, ale gdzie dokładnie? — W Palmerston. To miasto leżące w obrębie Port Darwin. — Darwin! — Dopiero ta nazwa wzbudziła prawdziwe zainteresowanie Josie. — O tym mieście krąży tyle przedziwnych historyjek! To nie znaczy, że my tu dajemy im wiarę — dodała szybko. — Możesz śmiało uwierzyć we wszystko — uśmiechnęła się Charlotte. — Mamy tam zbiorowisko ludzkie, co się zowie, poczynając od najszlachetniejszej błękitnej krwi, angielskiej, rzecz jasna, kończąc zaś na włóczęgach i ludziach wyjętych spod prawa. Wiesz, jak się mówi o tym mieście? „Darwin Przeklęte". — Wielkie nieba! I ty tam mieszkasz? — A jakże! Od lat. I wiesz, nigdzie indziej żyć bym nie umiała. Darwin to wspaniałe miejsce, pod warunkiem że znasz się na tym, co robisz. My z mężem zaczęliśmy od kopania. Mąż najpierw całymi latami szukał złota na wschodzie, a gdy nic z tego nie wyszło, postanowiliśmy poszukać szczęścia w Pine Creek. — Gdzież to jest? — Mniej więcej dwieście czterdzieści kilometrów od portu. Na południe. Ciężko tam się żyło, możesz mi wierzyć, brud, upał, niewygody, ale nam się powiodło. Trafiliśmy na dobre złoże i do tego otworzyliśmy bar. No, tylko że za wszystko w życiu trzeba płacić. Mego męża zmogły upały i alkohol. Umarł. — Tak mi przykro. — Cóż, zdarza się. — Charlotte wzruszyła ramionami. — Po jego śmierci wydzierżawiłam wszystko, ten bar i kopalnie, i razem z dwoma synami przeniosłam się do Palmerston, gdzie kupiłam przyzwoity hotel. Dziś to najlepszy hotel w całym mieście. — Prowadzą go twoi synowie? — Uchowaj Boże! Żeby poszli w ślady swego ojca? Nie, nie, sama go prowadzę. Zainwestowałam pieniądze w hodowlę koni i bydła, 76 PIÓRO I KAMIEŃ a synów udało mi się sprytnie osadzić na farmie. Robią tam dobrą robotę ci moi chłopcy. Wiesz, może się to wydać dziwne, że do hodowli koni przydaje się wykształcenie, ale tak jest! Powiedziałam sobie, że gdy tylko będzie mnie na to stać, dopilnuję, żeby moi chłopcy pokończyli szkoły. No i wysłałam ich do Adelaide, do szkoły z internatem. Z początku był straszny wrzask, nie i nie, ale im powiedziałam: Trzy lata w szkole, dwa lata pracy przy wypasie bydła, a potem kupię wam farmę. Obietnicy dotrzymałam. Black Wattle to dobra farma, ponad osiem tysięcy kilometrów kwadratowych. Jest tam co robić. — Powiedziałaś: osiem tysięcy kilometrów? — Josie nie mieściło się to w głowie. — Są i większe — wyjaśniła spokojnie Charlotte, powoli sącząc herbatę. — Takie jest Victoria River Downs czy Wave Hill. Jest ich całkiem sporo. Trzeba mieć tyle ziemi, jeśli chce się hodować dużo bydła. My postawiliśmy na angielską rasę krótkorogą, lecz do hodowli koni też przywiązujemy dużą wagę. — Ty sama też tam bywasz? — Ja dotąd tylko parę razy. Na to, by mieszkać w szałasie, robię się ździebko za stara. No ale właśnie budujemy dom. Kiedy będzie gotów, wycofam się z interesów... Przekroczyłam już sześćdziesiątkę, a człowiek w pewnym wieku zaczyna mieć dosyć pijanych chłopów. Spróbuj ich utrzymać w jakim takim porządku, kiedy siedzą przy barze! Sama nieraz lubię sobie łyknąć, ale nie mam ochoty użerać się z pijakami. Szkoda mi na to czasu. Josie pomyślała o Jacku i poczuła, że się rumieni. Szybko zmieniła temat. — Co ci powiedział ten doktor, okulista? — Że niewiele już da się zrobić. Widzisz, wszędzie tutaj tyle kurzu, że nawet czarni chorują na oczy. A doktor... Cóż, użył wielu uczonych słów i na koniec powiedział, że powinnam była przyjść wcześniej. A skąd to człowiek może wiedzieć? Myślisz sobie, że to zwykła rzecz, oczy łzawią ci od tego kurzu i tyle, a kiedy zaczynasz podejrzewać, że to jednak coś gorszego, okazuje się, że już za późno... — Za późno? — Josie poczuła skurcz w gardle. — Nie chcesz chyba powiedzieć... — Tak, moja droga, ślepnę — wyznała Charlotte bez ogródek. — I dobrze, jeśli skończy się tylko na tym. — O, jakże mi przykro. — Daj spokój, jakoś to będzie. A zresztą nie stanie się to już jutro. Na pożegnanie Charlotte wręczyła Josie swoją wizytówkę. 77 PATRICIA SHAW — Bądź ze mną w kontakcie. Może byś mnie tak odwiedziła? My tam na północy prowadzimy dosyć ożywione życie towarzyskie. Słowo daję, nikt się tam nie nudzi. — Wątpię, czy kiedykolwiek uda mi się dotrzeć tak daleko, ale czy mogłabym do ciebie pisywać? — Chciałabyś doprawdy? Byłabym uszczęśliwiona. Tak bardzo jesteśmy odcięci od świata na tym naszym Top Endzie, że wprost uwielbiamy otrzymywać listy. No i czytać. Czytamy dosłownie wszystko. Teraz właśnie zabieram z sobą całą skrzynię książek. Zamierzam założyć bibliotekę na naszej farmie. A kiedy już całkiem wysiądą mi oczy, myślę zatrudnić sekretarkę. Będzie mi czytać i prowadzić księgi rachunkowe. Podobno czyni tak wiele starszych dam, tyle że im zależy raczej na towarzystwie... — Och — westchnęła Josie — mam nadzieję, że do tego jeszcze daleko. — Ja także — uśmiechnęła się pani Hamilton. Mimo trochę zamglonych oczu była wciąż jeszcze bardzo przystojną kobietą. — Cóż, czas to pokaże. Jedno ci powiem, Josie, ślepota mnie nie pokona. Przez całą drogę do pensjonatu Josie układała sobie w myślach, co powie Jackowi. Może tak: Poszłam na herbatę i spotkałam... Niedobrze. Mógłby zapytać gdzie. Jeszcze raz. Poznałam dziś pewną damę, panią Hamilton, osobę niezmiernie interesującą i bardzo zabawną, gdy już człowiek się z nią oswoi. Bo wyraża się dość obcesowo. Ale najbardziej zdumiało mnie to, że jej synowie prowadzą korisko-bydlęcą farmę gdzieś na Terytorium Północnym i ta farma, wyobraź sobie, ma ponad osiem tysięcy kilometrów kwadratowych... W tym miejscu Josie ogarnęły znów wątpliwości, pewnie się przesłyszała. Taki obszar? Niemożliwe. Może tu chodzi o akry, a nie o kilometry? Ale jeśli nawet, to i tak strasznie dużo. Najlepiej nie wspominać o tym Jackowi. Powie, że to bzdura albo nazwie ją cholerną idiotką, którym to epitetem chętnie się posługiwał, zwłaszcza ostatnio. Wyobraziła sobie nagle, jak pusto będzie odtąd na farmie bez Neda i jak strasznie będzie go jej brakowało. Teraz gdy minęła ekscytacja związana z oddaniem go do szkoły, Josie z drżeniem myślała o powrocie do domu. Ned w przeciwieństwie do ojca był takim pogodnym chłopcem! Zawsze potrafił ją rozweselić. I oto znienacka stanęła jej przed oczami buzia synka, w chwili gdy odchodził wraz z nauczycielem. Wyglądał jak obraz szczęścia! Jakby w tej szkole czekały go nie rygory, ale upragniona wolność. Większość nowych uczniów miała 78 PIÓRO I KAMIEŃ takie żałosne miny, a Ned... Ned nawet się nie obejrzał. Był szczęśliwy? że wyrwał się z domu. Pod wpływem tych myśli ulotnił się cały jej dobry nastrój wywołany spotkaniem z Charlotte Hamilton. Otwierając obrotowe drzwi pensjonatu, czuła już tylko smutek i przygnębienie. Tymczasem w mrocznym holu czekała ją niespodzianka. — Właśnie miałem zrezygnować! — wykrzyknął nieoczekiwany gość. — Zobaczyłem dziś panią na ulicy, ale potem straciłem z oczu. Już myślałem, że się nie doczekam. — Pan Conal, a to dopiero! Przepraszam, że mnie pan nie zastał. — Zerknęła dookoła, aby się upewnić, czy skądś nie wyłoni się Jack, i dodała konspiracyjnym szeptem: — Poszłam na herbatę do „Royal Perth Hotel", gdzie spędziłam cudowne popołudnie. Ale co też pana do mnie sprowadza? Przeszli do bawialni, gdzie kilku obecnych gości posłało im żenująco domyślne spojrzenia. — Nie miałem dotąd okazji pani podziękować. Przykro mi z tego powodu, bo przecież zaciągnąłem u państwa wielki dług wdzięczności za wykupienie nas z rąk tego łotra Nah-kiinaha. — Och nie, litości, doprawdy nie ma za co! Nie uwierzy pan, z jaką ulgą ujrzeliśmy was całych i zdrowych. — Założę się, że i ze zdumieniem. Ładnie musieliśmy wyglądać! Para oberwańców! — Dotknął swego gładko wygolonego podbródka. — Jak pani widzi, pozbyłem się brody, bo po tak długim czasie, gdy nie sposób było się golić, zaczęła zaiste przypominać szczurze gniazdo. — Bez brody wygląda pan znacznie lepiej. — Wypowiedziawszy te słowa, Josie spłonęła rumieńcem. Rzeczywiście był bardzo przystojny z tą gładko wygoloną twarzą. Podobały jej się jego wyraziste rysy i gęste czarne włosy wijące się na karku całkiem jak u chłopca. Nie powinna była jednak... Nie uchodzi robić takich uwag. — Cieszę się, że pani tak myśli. Niech i mnie wolno będzie zauważyć, że wygląda pani... bardzo elegancko. Pewnie wszyscy męscy mieszkańcy tego hotelu potracili dla pani głowy. — O wielkie nieba, nic podobnego! Ale skoro już o tym mowa-Poznałam dziś naprawdę atrakcyjną damę, choć ma już swoje lata. Przyjechała z Port Darwin. Jest niezwykle bezpośrednia, ale dobrze się z nią rozmawia. Mamy zamiar do siebie pisywać. — Z Port Darwin? — Conal z niedowierzaniem pokręcił głową. — Trudno mi sobie wyobrazić, że może tam mieszkać bodaj jed- 79 PATRICIA SHAW na atrakcyjna osoba. Mówi się, że to koniec świata, dziura zabita deskami. — Szczerze mówiąc, zupełnie nie mam pojęcia, gdzie to jest. Cały ten kraj... Wszystko mi się miesza. — Chciałaby pani pooglądać mapy? Mógłbym kilka przynieść. — Bardzo by mi się przydały. Dziwnie tak wysyłać listy nie wiadomo dokąd. Aha, chcę pana o coś zapytać. Pani Hamilton powiedziała mi, że ma dwóch synów, którzy prowadzą farmę. I ta farma... proszę się ze mnie nie śmiać, bo pewnie coś pomyliłam... ma podobno osiem tysięcy kilometrów kwadratowych. Jak pan myśli, czy to możliwe? — Przyznam się, że nie wiem. Wydaje się to bardzo dużo. Geometra miałby tam co robić przez rok. Dowiem się, czy to prawda. — W jaki sposób? — Pracuję teraz w Głównym Urzędzie Miernictwa. Zapytam kolegów. — Tak szybko znalazł pan pracę? — Owszem, i właśnie dlatego nie mogłem wcześniej podziękować państwu za ich dobroć. Chciałbym zaprosić panią i małżonka na kolację w hotelu „Palące" dziś wieczorem, o ile oczywiście nie mają państwo jakichś innych planów. Josie serce zabiło z radości, zaraz wszakże straciła ducha. Jack absolutnie się na to nie zgodzi. Jaka szkoda! Jeszcze nigdy w życiu nikt jej nie zaprosił na kolację! Zobaczyłaby drugi wytworny hotel. Ale dla Jacka byłoby to tylko zadzieranie nosa, czego nie uznawał. — Dziękuję, panie Conal, bardzo to miło z pańskiej strony, niestety, nie będziemy mogli. — Była mu wdzięczna, że nie pyta o przyczynę, gdyż żadne sensowne usprawiedliwienie nie chciało jej przyjść do głowy. — Rozumiem, zaskoczyłem panią. Może więc jutro? — Będę musiała zapytać Jacka — bąknęła i czym prędzej zmieniła temat. — Czy pan widział się już z panną Delahunty? — Próbowałem, niestety, odprawiono mnie z kwitkiem. Jej opiekunowie, państwo Gilbert, prowadzą ożywione życie towarzyskie, ale Sibell nigdzie nie bywa. — Jest jeszcze w żałobie, biedactwo. Straszna to rzecz w ten sposób stracić rodziców. Dobrze chociaż, że ma bardzo troskliwych opiekunów. — Nie jestem tego taki pewien — doparł Logan z wyraźnym przekąsem. — Niezbyt miła z nich para. Kilka razy z racji swych 80 PIÓRO I KAMIEŃ służbowych funkcji miałem okoliczność z obojgiem i oczywiście nie omieszkałem zapytać o Sibell. Spławiono mnie krótko: to nie moja sprawa. — Ależ to okropne! Wszak gdyby nie pan, Bóg jeden wie, co by się stało z tą biedną dziewczyną! — Myślę, że właśnie w tym sęk — roześmiał się Logan. — Miasto aż huczy od plotek o mnie i o Sibell. Domyśla się pani, jakim to plotkom ludzie najchętniej nastawiają ucha. — Powinni się wstydzić! — wybuchnęła Josie. — A jeszcze to moje irlandzkie nazwisko! — zadrwił Logan. — W mniemaniu Anglików każdy Irlandczyk to pies na kobiety, a tu proszę, bezludna plaża, a na niej jurny Irlandczyk sam na sam ze śliczną bezbronną dziewicą. Przyzna pani, że to nader smakowity kąsek. Jego wesołość była tak zaraźliwa, że i Josie zaczęła się śmiać. — A tego, żeście omal nie zginęli, nikt już nie pamięta? — Zapomniane i pogrzebane. Żyje tylko reszta. — Mój Boże, ja sama powinnam odwiedzić pannę Delahunty. — Miałem taką nadzieję. Panią nie tak łatwo im będzie odprawić. — A jeżeli jednak spróbują? — Proszę usilnie nalegać. Czy zechce to pani zrobić? Josie, podbudowana sukcesami minionego dnia, energicznie skinęła głową: — Tak, pójdę do tych Gilbertów. Słowo daję, że pójdę. Jack nie zjawił się na kolacji. Przyjdź wreszcie, modliła się w duchu Josie, widząc chmurną minę właścicielki pensjonatu. Skończywszy posiłek, spróbowała chyłkiem się wymknąć, lecz gospodyni zatrzymała ją tuż przy drzwiach. — Należy mnie uprzedzać, że się rezygnuje z posiłku. — Rozumiem, bardzo przepraszam — wymamrotała Josie. — Musi pani zapłacić za kolację męża. Dopisuję do rachunku dwa szylingi i nie życzę sobie żadnych dyskusji! — Chętnie zapłacę. — Josie opanowała dojmujące poczucie winy. Ach, ten Jack! Z pewnością siedzi w jakimś barze. Wróciwszy do pokoju, rozebrała się i położyła. Niestety, sen nie przychodził. Na każdy głośniejszy szelest z nadzieją nastawiała ucha: może to on? Późną nocą ocknęła się nagle z niespokojnej drzemki, z dołu bowiem dochodził przeraźliwy rumor. Nietrudno było się domyślić, kto robi to piekło. W domu Jack też miał zwyczaj dobijać się 6 Pióro i kamień 81 PATRICIA SHAW tak do drzwi, ile razy nie chciała go wpuścić, ponieważ zanadto się urżnął. Po chwili usłyszała gniewne okrzyki — między gospodynią a Jackiem wybuchła gwałtowna sprzeczka — potem zbliżający się odgłos ciężkich, niezdarnych kroków, wreszcie głuchy łoskot. Ze wstydu postanowiła udawać, że śpi. Nic z tego. — Pani Cambray! — wrzasnęła właścicielka przy akompaniamencie wściekłego łomotania do drzwi. — Pani pijany mężulek leży na moich schodach! Proszę go sobie zabrać! Chora z upokorzenia, Josie narzuciła szlafrok i pędem wybiegła na schody. Dopiero po długiej szarpaninie zdołała postawić Jacka na nogi. Teraz trzeba było wwindować go do pokoju. Gospodyni, skrzyżowawszy muskularne ramiona na piersi, przyglądała się temu z najwyższą pogardą, mrucząc, z jakimi to ludźmi zmuszona jest się użerać. Jack, kompletnie nieświadom ani własnego stanu, ani okoliczności, nie ułatwiał Josie zadania; ach, miała ochotę go zabić. Rozpaczliwie próbując jak najszybciej „uprzątnąć" pijaka sprzed oblicza gniewnej właścicielki, z całych sił pchnęła go do pokoju. Runął jak wór na podłogę, z hałasem zdolnym zbudzić nieboszczyka. — Mój pensjonat przeznaczony jest dla dżentelmenów — zaczęła gospodyni, zdecydowana w całej rozciągłości dać wyraz swemu oburzeniu. — Pani Bolton! — syknęła Josie. — Pani by mogła potknąć się o dżentelmena i też by go pani nie rozpoznała! — Z tymi słowy zatrzasnęła drzwi. Z rana, kiedy tylko Jack otworzył oczy, Josie zaczęła go rugać: — Piękne zrobiłeś z siebie widowisko! Tylko patrzeć, jak nas stąd wyproszą! — Przestań baj durzyć, kobieto! Nikt nie wyrzuca pieniędzy w błoto, ta baba też nie. Lepiej się ubieraj, zaraz śniadanie. Mam przed sobą pracowity dzień. — Znalazłeś postrzygaczy? — Ścierwa! Zdaje im się, że robią łaskę! Josie zamilkła. No tak, wciąż to samo. Jack rokrocznie musiał szukać nowych postrzygaczy, bo zawsze dochodziło do awantur o zapłatę. Na jego liście najbardziej znienawidzonych ludzi, zwierząt i rzeczy zajmowali oni wysoką pozycję, zaraz po tubylcach i wronach. Szybko zjadł śniadanie i wyszedł, zanim skończyła swoje — nie szkodzi. Już samo to, że ktoś jej podaje posiłek, sprawiało Josie 82 PIÓRO I KAMIEŃ ogromną przyjemność, śniadania zawsze jadała w biegu. Pani Bolton, trzeba jej to było przyznać, przygotowała smaczne i zdrowe jedzenie, złożone z owsianki oraz różnych gatunków mięsiwa, baranich kotletów, pieczonego na ruszcie jagnięcia i bekonu. Do tego sos worcester i tosty. Po takim śniadaniu dobrze będzie przejść się spacerkiem na Wellington Street, do domu Gilbertów. Popijając herbatę, Josie przestudiowała szkic trasy sporządzony wczoraj przez Logana i mimo woli zaczęła o nim myśleć. Czarujący mężczyzna! Bardzo jej pochlebiało, że ktoś taki uważa ją za przyjaciółkę, zwłaszcza teraz gdy nie ma przy sobie ani jednej życzliwej duszy. Jackowi nie wspomniała o zaproszeniu. I tak by się nie zgodził, a gdyby nawet... Znów by się upił, a ona w obecności Logana nie zniosłaby takiej sceny! Również jego wizytę postanowiła przemilczeć. Niby z jakiej racji miałaby o tym informować Jacka? Czy on kiedykolwiek jej o czymś mówi? Chodzi, gdzie chce, wdając się w awantury z każdym, kogo napotyka na tej swojej pijackiej ścieżce. O pani Hamilton też się nie dowie. Ciekawe, czy Charlotte pójdzie dziś na herbatę do „Perth Royal"? Mówiła, że to jej codzienny zwyczaj. Może by też pójść? Nie. Mogłaby pomyśleć, że jej się narzucam, uznała na koniec Josie. Lepiej nie. Wiatr pędził tumany płowego kurzu i szarpał spódnicami Josie, która pochyliwszy głowę, kurczowo przytrzymywała kapelusz. Jakiś kundel znienacka jął obszczekiwać jej kostki, odegnała go więc kopniakiem. Oby tylko nikt tego nie widział! Nie była już teraz tak pewna siebie jak wczoraj. Mniejsza o Gilbertów, lecz jeśli sama panna Delahunty nie zechce jej widzieć? Nie dość że wyjdzie na idiotkę, to jeszcze taką, co musi chodzić piechotą. I w tym właśnie momencie, jakby dla ostatecznego utwierdzenia Josie w głębokim poczuciu niższości, minął ją piękny powóz. Rasowe konie wysoko trzymały głowy, woźnica zaś spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby zgoła nie istniała. Powóz. Josie nigdy w życiu nie jechała takim ekwipażem. Przemknęło jej nagle przez głowę, że musi kosztować majątek, do tego utrzymanie koni i woźnicy, bo tutaj przecież nikt sam nie powozi... A jednak... cudownie byłoby mieć takie cacko na własność. Na ścieżce pojawiły się wilgotne kropki. Widząc gęstniejące nad głową chmury, Josie westchnęła. Nie teraz! Niechby padało w każdej innej chwili, byle nie teraz. I co tu marzyć o powozie, skoro nie ma się nawet parasolki. 83 PATRICIA SHAW — Przepraszam — zagadnęła jakiegoś mężczyznę zajętego przycinaniem żywopłotu. — Czy może mi pan powiedzieć, gdzie mieszkają państwo Gilbertowie? — Piąty dom, licząc od tego. Łatwo go pani rozpozna, bo ogrodzony jest murem. Lepiej się pospieszyć — błysnął zębami w uśmiechu — lada chwila zacznie lać jak z cebra. — Bardzo dziękuję. W obawie o swój kapelusz Josie najchętniej pobiegłaby pędem, tu jednak, w tak eleganckiej dzielnicy, za wszelką cenę należało zachować godność. Na szczęście zanim lunęło, dotarła już do werandy. Murowana siedziba Gilbertów o ścianach z jasnego piaskowca wyglądała nader okazale. Josie trzykrotnie zastukała mosiężną kołatką i oto w drzwiach ukazała się panna Delahunty! Zobaczywszy gościa, czym prędzej zerwała z siebie fartuch. — Pani Cambray! — W jej głosie brzmiało zdumienie. — Pani tutaj? Josie była równie zakoczona. Nie tylko dlatego, że spodziewała się pokojówki, lecz przede wszystkim z powodu niezwykle korzystnych zmian w powierzchowności panny Delahunty. Nawet w tej zwyczajnej bluzce i spódnicy wyglądała bardzo szykownie! Wydawała się teraz wyższa, a jej spojrzenie miało w sobie to szczególne „coś", po czym w nieomylny sposób można było rozpoznać damę. Gorączkowo myśląc, co by tu powiedzieć, Josie wykrzyknęła: — Och! Widzę, że obcięła pani włosy! — Owszem — uśmiechnęła się Sibell. — Podoba się pani? — Oczywiście. Wygląda pani uroczo. — Musiałam to zrobić. Nie mogłam sobie poradzić z tymi długimi włosami. Matka upinała mi je w taki sposób, jaki widzę u pani, niestety, ja tego nie potrafię nawet z pomocą stu szpilek. Josie niepewnie dotknęła głowy. — Kiedy już się człowiek nauczy, nie wydaje się to takie trudne... Panna Delahunty obróciła się dookoła, przegarniając palcami loki. — Nie sądzi pani, że to może trochę niemodne? Josie przyjrzała się burzy złocistych kędziorków okalających dziewczęcą twarzyczkę Sibell. Nie przypominała sobie wprawdzie, aby u kogokolwiek widziała takie uczesanie, lecz... było ono doprawdy ładne. — Nie — stwierdziła stanowczo. — To bardzo twarzowa fryzura. — No proszę! A tutaj nikt jej nawet nie zauważył! Albo postanowili udawać, że nie widzą. Ale proszę, proszę dalej. Czy chce się 84 PIÓRO I KAMIEŃ pani zobaczyć z panią Gilbert? — spytała, prowadząc Josie do bawialni. — Nie, nie — Josie z podziwem rozejrzała się po salonie: jaki wielki! — przyszłam zobaczyć się z panią. Chciałam się po prostu dowiedzieć, jak się pani miewa. — Ja? No cóż, jestem bardzo smutna. Dziękuję pani za troskę. Usiadły naprzeciw siebie na niewygodnych, acz kosztownych krzesłach — i zapadła cisza. Jakże niezręczna! — Panno Delahunty — wykrztusiła na koniec Josie, zdejmując rękawiczki — dziękuję pani za list. Ogromnie mnie ucieszył. Przepraszam, że nie odpisałam, ale oboje z mężem mieliśmy ostatnio istne urwanie głowy. Szarozielone oczy Sibell na moment zasnuły się mgiełką, zaraz wszakże na nowo pojawił się w nich ten chłód, który wcześniej już zdziwił Josie. — Proszę mówić mi po imieniu. To ja powinnam przeprosić. Za to, że tak kompletnie zapomniałam podziękować tobie i mężowi. — Och, nie mówmy o tym. Cieszę się, że tak świetnie wyglądasz. Doprawdy nie ma za co dziękować. — O, jest za co, i ja to wiem — zaprotestowała Sibell. Wstała i zamknęła drzwi. — Wiem, ile ci zawdzięczam. Jimmy Moon mi powiedział, że aby nas wykupić, oddaliście własną żywność. — Przecież to drobnostka. Nie odczuliśmy jej braku. — Mimo to — kontynuowała Sibell — powinnam wam się odpłacić i z pewnością bym to uczyniła, tylko że... jestem bez grosza. — Och — uśmiechnęła się Josie i nagle szeroko otworzyła oczy. — Dobry Boże! Sibell, ty chyba nie myślisz, że zjawiłam się tu po zapłatę? Do głowy by mi to nie przyszło! Po prostu chciałam cię zobaczyć! No ale widzę, że doszłaś już do siebie po tym wszystkim... nie będę zatem dłużej zabierać ci czasu. — Podniosła się z niemiłym uczuciem, że jej wizyta została źle zrozumiana. Sibell nadal siedziała nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dywan. — Co ci się stało? — spytała Josie już z ręką na klamce. — Źle się czujesz? Może powinnam jednak porozmawiać z panią Gilbert? Dopiero te słowa przywróciły Sibell do życia. — Nie! Nie chcę jej tutaj! Nienawidzę tej kobiety! Josie pokiwała głową, wcale nie zaskoczona. Przecież i Logan wyrażał się dość krytycznie o opiekunach panny Delahunty. — Opowiedz mi wszystko — poprosiła, wracając na krzesło. 85 PATRICIA SHAW Vi. irrótce opisała jej swe położenie w domu tak zwanych nrz ¦ '* P __c*°*- . mam począć? — spytała w końcu bezradnie. — Siedzę tu -— N'3Ivtfienl>musze s*e nad ??? zastanowić. Powiem ci jednak, że znosisz to bafdzo dobrze- — To znaczy? — No wiesz, po tak ciężkich przejściach potrafisz zachować spokój. A już to, że nie zalewasz się łzami opowiadając mi o tym wszystkim, doprawdy budzi mój podziw. — Dziękuję za dobre słowo. Powiedziałam sobie, że nie będę płakać, nie pozwolę się też uderzyć. — Zuch z ciebie! A wiesz, że był tu pan Conal? Odprawiono go od progu, więc za moim pośrednictwem przesyła ci pozdrowienia. — Ach tak. Jeszcze i to. Margot Gilbert jest tak piekielnie podejrzliwa, uroiła sobie różne rzeczy. Że... między mną a Conalem coś zaszło. Nie uważasz, że to okropne? Prawdę mówiąc, jestem nawet zadowolona, że się z nim nie widziałam. Wiesz, jak ten człowiek się ze mnie wyśmiewał? — Och, to chyba niemożliwe. Kiedy? — Dawno... Wtedy... Nie chcę o tym mówić. Powiem ci lepiej o najnowszych planach Gilbertów. Postanowili wydać mnie za mąż za pierwszego bogatego dżentelmena, który zechce się ze mną ożenić. — A więc to nieprawda, co pisałaś w liście, że „rozważasz, czyby nie wyjść za mąż"? — zauważyła Josie. — Proszę cię, Sibell, gdyby Gilbertowie próbowali cię do czegoś zmusić, odmów i koniec! — Sama nie wiem... — bąknęła Sibell w zamyśleniu. — Przynajmniej wyrwałabym się z tego domu. — I wpadła z deszczu pod rynnę. — Zostaniesz na herbatę? — Nie, dziękuję, powinnam już iść. Nie uśmiecha mi się konwersacja z panią Gilbert. Pójdę, póki się znów nie rozpada. Sibell, obiecaj, że do mnie napiszesz. Gdybym mogła coś dla ciebie zrobić, po prostu daj mi znać. Sibell odprowadziła ją do furtki. — Dziękuję ci, Josie. Po twojej wizycie czuję się o wiele lepiej. — Głowa do góry. A jak będziesz w mieście, wpadnij do biura głównego geometry. Pan Conal bardzo się ucieszy. — Żeby wzięto mnie znów na języki? 86 PIÓRO I KAMIEŃ — Nie przejmuj się takimi głupstwami. Zobaczysz, będziesz jeszcze kiedyś opowiadać wnukom o katastrofie, bezludnej plaży i o Conalu. Jak to groził ci kijem, jeżeli się nie pospieszysz. — Zbrzydło mi już to wszystko — oświadczył Logan. Siedzieli z Charliem Grantem w oberży o szumnej nazwie „Esplanada". — Zżera mnie nuda, zmęczenie, irytacja i niezadowolenie. Nie mówiąc o braku pieniędzy. A ja naiwny myślałem, że ta Australia to ziemia mlekiem i miodem płynąca. Istny raj dla ludzi z fantazją. — Ładny mi raj! — jęknął Charlie. — Whisky dwa razy droższa niż w Anglii, a czegoś takiego jak dżin za pensa nigdzie tu nie uświadczysz. — Z wyjątkiem nieba nic się w moim życiu nie zmieniło — ponuro skonstatował Conal. — I co mi zostało z moich wielkich planów? Całkiem jakbym nigdy nie wyjeżdżał z kraju. To samo płaszczenie się przed gospodarzem, żeby zborgował komorne, to samo gięcie się w ukłonach przed jednym czy drugim pyszałkiem. I któż to taki? Słowo daję, przeniosła się tu chyba połowa niebieskich ptaszków z Liver-poolu! Widać służy im klimat nad rzeką Swan. — Łyknij sobie brandy. Zaraz ci będzie weselej — zaproponował Charlie. — Ja stawiam. — To postaw podwójną, będę ci winien kolejkę. Jak się upić, to porządnie. Chcę powiedzieć... — język zaczynał mu się plątać — chcę powiedzieć, stary, że można tu sobie nieźle nabić kabzę, a ja co? Guzik. Nic tylko siedzę w sądzie. Pół życia mi tam upływa. — To dlatego, że z ciebie prawdziwy mierniczy, specjalista, a nie takie byle co jak ja. Facet z ulicy. Jak mnie zapytali, czy dałbym sobie radę z tą robotą, to pomyślałem, że pewnie to intratnie) sze aniżeli służba w wojsku. Dajcie mi paru skazańców, mówię, i załatwione. Wymierzę wam wszystko, co chcecie. — Wiem coś o tym. Te twoje linie graniczne to jak ściegi pijanej babci, a ja je muszę prostować — burknął Logan. Skinął na piersiastą dziewczynę za barem: — Dwie podwójne brandy, jeśli łaska. — Na kredyt nie daję. Forsa na stół. — Ja płacę. — Charlie położył kilka monet na lepkim od trunków kontuarze. — Czyżbyś ty także była z Liverpoolu? — zagadnął Logan barmankę. — Ja nie — odrzekła, stawiając przed nimi szklaneczki — ale mój tatuś owszem, przyjechał tu z Liverpoolu. 87 PATRICIA SHAW — W bransoletkach — szepnął Charlie. — A żebyś skisł! — obruszyła się dziewczyna, która usłyszała tę uwagę. — No i co z tego, że go deportowano? On się tym szczyci! Ma tutaj bar i wszystko! A wy co macie? — Ano nic, panienko — uśmiechnął się Logan. — Nic a nic. Bez urazy. — Jesteś geometrą? — Zgadza się. Logan Conal, do usług. — To ma być angielskie nazwisko? Nigdy o takim nie słyszałam. — Bo nie jest, ale pasuje do obieżyświatów. Już mój świętej pamięci dziadek był taki. Pochodził z Belfastu, a zaniosło go do Liverpoolu. Nie tak daleko jak mnie, ale zawsze — gładko zełgał Logan. — Też pewnie przywieźli cię tu w bransoletkach? — rzuciła zaczepnie. — Mało brakowało! — roześmiał się głośno. — Jak ci na imię? — Iris. O, idzie mój tatuś. Będzie chciał się z tobą poznajomić. — Założę się, że tak — mruknął Charlie, osuszając swoją szklaneczkę. — Pij, chłopie, do dna. Następna kolejka na koszt właściciela. Miał rację. Właściciel oberży, tęgi mężczyzna o czerwonej twarzy poznaczonej dziobami po ospie, już sunął ku nim z wyciągniętą ręką. — Jak się macie, zuchy? Pana Granta już znam, a to pewnie ten sławny pan Conal, nieprawdaż? Iris mi powiedziała. Miło mi pana poznać. — Mocno potrząsnął dłonią Logana. — Nazywam się Tommy Blackburn. Pan jest jednym z tej garstki rozbitków z „Cambridge Star", jeśli się nie mylę? Logan skinął głową. — O, teraz sobie przypominam! To pan uratował tę małą! — stwierdził Blackburn. W jego głosie brzmiała wylewna życzliwość. Logan poczuł do niego sympatię. Wśród ludzi z tak zwanego towarzystwa po dziś dzień był przedmiotem niewybrednych żartów związanych z osobą Sibell. — To nie ja ją ocaliłem — powiedział skromnie. — Siebie zresztą też nie. To sam Pan Bóg rzucił nas na tę plażę jak pakunki. I wie pan co? Ona wcale nie była tym zachwycona. Na jej miejscu pewnie też bym nie był. Blackburn ryknął takim śmiechem, że aż zatrzęsły się krokwie. — Co prawda, to prawda! 88 PIÓRO I KAMIEŃ Do tej pory Logan z reguły przyjmował postawę obronną, ilekroć zaczynano kpić sobie z niego i Sibell. Teraz stwierdził nagle, że i on potrafi się z siebie pośmiać. — Nie macie pojęcia, jaka zgaga była z tej małej — powiedział. — „Panie Conal, ja tu zostaję, a pan idzie po pomoc." Mówię wam, istna księżniczka! Kiedy teraz patrzę na mapę i widzę, gdzieśmy wtedy byli, nogi się pode mną uginają! Gdyby nie napatoczyli się ci czarni, pewnie do dzisiaj spierałaby się ze mną na ten temat! — Nie ma co, mieliście szczęście! Koniecznie trzeba to uczcić. Iris, jeszcze raz to samo dla tych dżentelmenów. — Blackburn odczekał, aż córka przyniesie trunki, po czym nachyliwszy się nad kontuarem, rzucił zniżonym głosem: — Panie Conal, czy mógłbym zamienić z panem słówko w sprawie... osobistej, jak to mówią? Mam kłopoty z tym cholernym sądem. — Jakież to kłopoty? — Widzi pan, chodzi o grunta... Kawałek stąd, na wybrzeżu, mam owczą farmę. Tytuł własności jak trzeba, wszystko załatwione zgodnie z prawem. Aż tu nagle, imaginujesz pan sobie, właściciel sąsiedniej działki zaczyna się domagać połowy moich pastwisk! — Znam tę sprawę, Blackburn — wtrącił się Charlie. — Wszystko było zgodne z prawem, pókiś nie przesunął kamieni granicznych, ty huncwocie! — Ja, panie Grant? Ja miałbym zrobić coś takiego? — Tommy! Nie zapominaj, że to ja wyznaczałem granice twej posiadłości! Wypasasz na cudzym gruncie i wiesz o tym doskonale! Blackburn nalał sobie dżinu, łyknął i na chwilę zamilkł, jakby chciał to lepiej rozważyć. — Na mój rozum, panowie, to jest tak — odezwał się wreszcie. — Ziemi tu tyle, że starczy dla wszystkich, miliony akrów do wzięcia! Co znaczy tych parę mil kwadratowych? — Dla twojego sąsiada bardzo dużo. — A co, nie może się przesunąć o parę mil dalej? Żyj i pozwól żyć innym. — Nie może, bo tak się nie robi — upomniał go Charlie. — Diabła tam! Nie próbuj mydlić mi oczu, Charlie — burknął Tommy, po czym zwrócił się do Logana: — Jest bardzo przydatny, kiedy trzeba wyznaczyć granice, ale jak sprawa idzie do sądu, to klienci z towarzystwa już go nie potrzebują. Po co im taki amator, skoro mają pana, specjalistę? No i walą do pana jak w dym. Odkąd pan tu jest, panie Conal, my, reszta, stale przegrywamy. 89 PATRICIA SHAW Na posrebrzanym lustrze wiszącym na wprost Logana widniała kia ma szkockiej whisky przedstawiająca wystrojonego w tartan vf datego gnoma. Loganowi wydało się nagle, że ów gnom do niego fTii*ilflfLt> __panie Conal, postawmy sprawę jasno — cicho powiedział T ramy- — Sąuattersi* dają w łapę urzędnikom sądowym i geomet-m za każdy cal kwadratowy zasądzony zgodnie z ich życzeniem. __Może i tak, aczkolwiek mnie to nie dotyczy — odrzekł Logan. — Ta działam zgodnie z przepisami. — Nie uznał za stosowne dodać, że jest autorem większości owych przepisów. __No cóż, w tym kraju przepisy można naginać, nie czyniąc tym 'komu krzywdy. Powiedziałbym nawet, że wprost przeciwnie. Ja na ykład postarałbym się hojnie wynagrodzić pana za pomyślne załatwienie sprawy. Logan zerknął na Charliego, który lekko wzruszył ramionami. Aha, tak jak przypuszczałem, pomyślał. Od jakiegoś czasu był już całkiem ien, ze Charlie bierze łapówki, tylko nie potrafił zlokalizować ich rodła. O coś takiego trudno wszak pytać wprost. Teraz wszystko stało sie jasne. On sam był na tyle ostrożny, że wszyscy tutaj uwierzyli w jego ciwość. n0 i bardzo dobrze. Nowe nazwisko też mu się udało. Jego dziadek miał na imię „Conal", a „Logana" wymyślił na poczekaniu, na użvtek Sibell. No i wyszło z tego świetne połączenie. „Logan Conal". Brzmiało to w jego uszach jak sama uczciwość, prawda i prostolinijność Później, po hucznych fetach, którymi miasto Perth uczciło cudowne ocalenie rozbitków z „Cambridge Star" — ze stu trzydziestu osób ??2? życiu pozostało tylko szesnaście — Logan poczuł się kimś. Powiadomił władze, że uratowało się jeszcze dwóch marynarzy, Taffy i Timmy» ale poszli w niewłaściwą stronę. Wysłano łódź patrolową, która miała przeszukać wybrzeże na północ od Perth, lecz jak dotąd nie przyniosło to żadnego skutku. Być może biedacy zabłąkali się gdzieś na stkowiu j^ co Dardziej prawdopodobne, zginęli od włóczni tubylców, jak półgłosem mruczeli pesymiści. Logan złorzeczył losowi z powodu śmierci państwa Delahuntych. Gdyby przeżyli katastrofę, otrzymałby od nich hojną nagrodę, Sibell mówiła przecież, że są bogaci. Przedstawił się Gilbertom w nadziei, że iako opiekunowie dziewczyny wezmą na siebie również ten obowiązek. * Sąuattersi — początkowo byli to ludzie zajmujący nowe ziemie bez od-owiednich praw własności. Po 1836 r. użytkowanie obszarów pod uprawę zostało nrawnie uregulowane, a sąuattersi stali się uznaną grupą społeczną. 90 PIÓRO I KAMIEŃ Próżny trud! Przyjęli go lodowato. Czego się jednak można spodziewać po parze takich dusigroszy! Wiedział, że oprócz niego uratowało się jeszcze tylko dwoje pasażerów spod pokładu, takich na szczęście, którzy go nie znali. Mógł więc zająć się czym tylko chciał bez obawy, że przedstawiciele prawa zaczną mu deptać po piętach. Czując, że wreszcie złapał wiatr w żagle, wspaniałomyślnie zamówił następną kolejkę. Pytanie Blackburna pozostawił bez odpowiedzi. Myślał teraz o tym, jak to został pracownikiem Głównego Urzędu Miernictwa. Usłyszawszy, że szukają ludzi, bez namysłu zgłosił swą kandydaturę, podając się za wykwalifikowanego geometrę, bo czyż można żądać świadectw od rozbitka? A że kiedyś jako więzień krótko pracował przy budowie drogi, liznął tam trochę fachowej wiedzy. Akurat tyle, że starczyło jej na początek. Ciąg dalszy też nie był trudny. Z kilku książek chyłkiem wyniesionych z biura dowiedział się z grubsza, na czym polega całe to miernictwo. No i proszę, stał się fachowcem! Do dziś nie mógł się nadziwić, że jego opinie, w większości oparte przecież na domysłach, traktowane są przez wszystkich niczym słowa Ewangelii. Ach, ci koloniści! Banda niedouczonych prostaczków! Prymitywni jak ta Australia. Czuł, że jako człowiek z głową zajdzie tu bardzo daleko. Blackburn tymczasem zaczynał się niecierpliwić: — No i co pan na to, panie Conal? Da się to załatwić? — Nie wiem. — Logan na wszelki wypadek postanowił nie spuszczać z tonu. — No cóż, pomyśl o tym, chłopcze — powiedział Tommy. — Dobrze się namyśl. Po wyjściu z oberży Logan udał oburzenie: — A więc bierzesz łapówki! — krzyknął na Charliego. — Mocne słowa — skrzywił się Charlie. — Powiedz lepiej, że trzeźwo patrzę na życie. Wiedz, że w tym łajdackim mieście są tylko dwie kategorie ludzi: zwycięzcy i pokonani. I wiesz co? Ja będę wracał do Anglii pierwszą klasą, a ty rób sobie, co chcesz. A teraz rozchmurz się, stary. Wyglądasz, jakbyś połknął śmierdzącą ostrygę. W następnych tygodniach Logan zaczął poświęcać więcej uwagi temu, co dzieje się w mieście, jak również nastrojom jego mieszkańców. Dowiedział się wkrótce, co myśli na przykład przeciętny bywalec barów: że „popędzić kota" sąuattersom to pyszna zabawa, a oprysz-kom rabującym banki albo bogatych podróżnych wypada tylko przyklasnąć. Dogrzebał się dowodów na to, że bogaci osadnicy 91 PATRICIA SHAW zagarniają dużo więcej ziemi, niż im się prawnie należy, korzystając przy tym z usług podstawionych figurantów. Przekonał się, że przesuwanie granic posiadłości to powszechnie stosowana praktyka i że między ich właścicielami trwa zaciekła, acz cicha wojna. Jeżdżąc po mieście na przydzielonej przez urząd starej wysłużonej kobyle, z zainteresowaniem słuchał przechwałek byłych skazańców, jakie to który ma konie. Dobre wierzchowce ceniono tu wyżej od kobiet. Wszyscy mężczyźni bez względu na wiek i majątek jak dzień długi rozprawiali o koniach. Konie pełnej krwi, araby, mieszańce, cała końska społeczność była przedmiotem drobiazgowych debat, a kradzież któregoś z tych zwierząt najgorszą możliwą zbrodnią. Aukcjom roczniaków towarzyszył niebywały rozgłos, a już wyścigi konne — te dopiero budziły emocje! Każdy stawał się doniosłym wydarzeniem towarzyskim i zarazem czymś w rodzaju otwartej areny, na której zwyczajny Jack mógł wygrać ze swoim panem. Co się tyczy sprawy Tommy'ego Blackburna, zainteresowanie Logana niepomiernie wzrosło, w chwili gdy wyszło na jaw, że powodem w tym sporze jest nie kto inny, tylko Percival Gilbert. Uśmiechnął się pod nosem i zatarł ręce. Proces wygrał Tommy Blackburn, co wywołało ten skutek, że Logan odnotował znaczną poprawę swojej sytuacji finansowej. Wkrótce o jego usługi zaczęli ubiegać się inni, Tommy bowiem miał wielu przyjaciół. Tym to sposobem Logan Conal wkroczył do grona zwycięzców. Sędzia Ezra Freeman, także rozbitek z „Cambridge Star", głośno deklarował mu swoją przyjaźń, powołując się przy tym na wspólnie przeżytą tragedię. Ezry nie interesowały materialne korzyści z procesów, pragnął jedynie za wszelką cenę uwolnić się od góry zaległych spraw piętrzących się na jego biurku. Dlatego też bardzo sobie cenił Logana za jego wielką skuteczność. — Przyłóż się, Logan — mawiał. — Sam zrób porządek z tymi pieniaczami. Ja mam na głowie prawdziwe zbrodnie. Logan doszedł do wniosku, że sędzia Freeman to wciąż jeszcze niedojrzały chłopak. Ekscytował go tumult na sali sądowej, ulice pełne kowbojów z dyndającymi u bioder pistoletami, niepokoje wzniecane przez czarnych i ciągłe z nimi potyczki. Kupił sobie nawet colta ze srebrną rękojeścią, którym miał zwyczaj wymachiwać podczas rozpraw, a nierzadko i strzelać, by przywrócić jaki taki spokój. Logana pociągał tu zwłaszcza wartki, nie poddający się żadnym rygorom rytm życia. Zaczynał lubić to miasto. Miał tu wszystko, co potrzebne mu było do szczęścia: tyleż burdeli co barów i do tego 92 PIÓRO I KAMIEŃ malowniczą rzekę, nad którą w niedzielę lubił sobie posiedzieć z wędką. Czegóż więcej może pragnąć mężczyzna, myślał z satysfakcją tym większą, im szybciej rosło jego konto. Minął dla niego czas bocznych uliczek, był teraz szanowanym, pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. — Cóż z niego za łajdak! — parsknął Percy Gilbert. — Wytarzać by go w smole i oblepić pierzem! Rozmawiałem z jego zwierzchnikami, niestety! Równie dobrze mógłbym gadać do ściany. Oburzające! Nie mogą zbadać sprawy, bo brak im ludzi! Ja bym to nazwał inaczej. Dla mnie to diabelna opieszałość, czyste lenistwo, ot co! — Doskonałe to porto — stwierdził Ezra Freeman, odpinając trzy dolne guziki kamizelki. Po obfitym posiłku musiał sobie ulżyć. — Prawdą jest, drogi panie, że tutejsze służby państwowe obciążone są ponad miarę i że odczuwamy bardzo dotkliwy brak ludzi. Mój Boże, ja to wiem najlepiej! Czyż nie haruję jak wyrobnik bez żadnych widoków na ulgę? A ci ludzie! Szarpią mnie ze wszystkich stron i każdy chce czego innego. Ostatnio już nawet naczelnik więzienia napomknął półgębkiem, żebym mu nie przysyłał aż tylu klientów. A propos: czy będąc we Fremantle zwiedził pan kiedy nasze więzienie? Jeśli nie, to polecam. Doprawdy fascynujące! Te poje-dynczne ciemnice... ja na ich widok dostaję gęsiej skórki... Czarne to jak dziura wypełniona smołą. Jedna cela w drugiej. Specjalnie tak to pobudowano, żeby nawet odrobina światła nie mogła się tam przedostać... — Słyszałem — niecierpliwie przerwał mu Percy. — Wróćmy jednak do tego, o czym mówiłem. Skoro ci z miernictwa nie chcą kiwnąć palcem, może pan byłby w stanie położyć kres niesławnej działalności Logana Conala? — Na jakiej podstawie? — ostrożnie zapytał Ezra. Sytuacja była delikatna. Z jednej strony przyjaźń z Loganem, z drugiej... Musiał utrzymać dobre stosunki z Gilbertem, inaczej koniec nadziei na małżeństwo z Sibell. — Uchowaj Boże, bym miał pana pouczać, co i jak trzeba zrobić. Powiedzmy jednak, że wykryłby pan pewne nieprawidłowości w metodach tego Conala? Pozwoliłoby to panu odsunąć go od rozpraw. Tym samym dla pewnych ludzi przestałby być użyteczny. — Nie takie to łatwe — zauważył Ezra, marszcząc bujne brwi. W rzeczywistości mógł załatwić tę sprawę jednym pociągnięciem. Czy raczej mógłby, gdyby chciał, wolał jednak, żeby Percy Gilbert winien 93 PATRICIA SHAW był mu wdzięczność za bezmiar poniesionych trudów. — Może jednak będę w stanie panu pomóc — oświadczył. — Och, proszę nie uważać, że jedynie mnie wyświadcza pan tym przysługę. Wszak to obowiązek wobec całej naszej kolonii. Sędzia Freeman sięgnął po butlę z porto. — Oczywiście, oczywiście. Doskonale wiedział, z kim ma do czynienia. Zdążył już przeprowadzić prywatne śledztwo dotyczące osoby swojego rozmówcy, w wyniku którego ustalił następujące fakty. Percy Gilbert nachapał się więcej ziemi, niż był w stanie zagospodarować, przez co popadł w ciężkie tarapaty. Liczył, że pieniądze Delahuntych pozwolą mu wyjść z tej opresji, kiedy wszakże to źródło wyschło, czy dokładniej mówiąc, zatonęło, musiał chwycić się ostatniej deski ratunku. Podzielił swą pierwszą posiadłość, tę leżącą na południu, na kilka kawałków, które posprzedawał po najwyższych cenach nowym osadnikom. Jeden z tych obecnych właścicieli miał teraz nie lada kłopot: wciśnięto mu działkę bez dostępu do rzeki. Gilbert wmówił mu pewnie, że wystarczy wykopać studnię, wiedząc oczywiście, że ta ziemia jest sucha jak pieprz. „Gość miota się teraz jak wściekła kakadu w klatce — poinformował Ezrę jeden z jego podwładnych — Mówi, że go oszukano, a geometrzy przyznają mu rację". — Więc jak? Zechce pan wejrzeć w sprawę Conala? — coraz bardziej przyciskał go Percy. — Ma się rozumieć. Ach, robi się późno, muszę uciekać. Czy wspomniał pan o mnie pannie Delahunty? — Jeszcze nie. Interesuje się nią tylu młodych dżentelmenów, że ta dziewczyna po prostu nie wie, co robić. — Rozumiem — szepnął smutno Ezra. Sytuacja istotnie była mu znana, a przedstawiała się tak. Percy od kilku miesięcy usiłował wydać Sibell za mąż. Bezskutecznie, gdyż co ambitniejsi panowie nie mieli ochoty żenić się z dziewczyną bez posagu, a co gorsza, z taką reputacją. Ezra na szczęście potrafił oddzielić ziarno od plew. Znał przecież Logana Conala, od którego kosztem kilku drinków dowiedział się całej prawdy. Dziewczyna padła ofiarą podłych bezpodstawnych plotek. Ezra szczerze jej współczuł. Nie na tyle jednak, by miał się od razu przyznawać, że całkowicie wierzy w jej niewinność. Podejrzana reputacja Sibell była mu bardzo na rękę, odstręczała bowiem konkurentów. Owszem, oczyści ją z zarzutów, ale dopiero po ślubie. 94 PIÓRO I KAMIEŃ Po rozmowie z Gilbertem Ezra musiał coś zrobić z Loganem, aczkolwiek postanowił załatwić tę rzecz po swojemu. W tym celu spotkał się z szefem Głównego Urzędu Miernictwa. — To naprawdę fatalne, sir, że sąd zawalony jest sprawami o ziemię, przy czym większość tych wniosków jest nader wątpliwa! Och, uważam, że pan Conal robi świetną robotę porządkując panujący w tym bałagan, jednakże, sir, niech mi wolno będzie powiedzieć, że łatwo moglibyśmy uniknąć tych czasochłonnych procesów, gdyby tak doskonałego specjalistę zechciał pan wysiać w teren. Nie kto inny, lecz właśnie pan Conal powinien wymierzyć nowe działki tam, gdzie osadnictwo dopiero się zaczyna. Zrobi to tak dobrze zaraz za pierwszym razem, że nie będzie powodu do sporów. Każdy będzie wiedział, na czym stoi. Otrzymawszy niebawem wiadomość, że Conal skazany został na banicję, Percy natychmiast wystosował liścik pod adresem swego przyjaciela, sędziego Ezry Freemana: oboje z małżonką mają zaszczyt zaprosić go na obiad. Logan pobiegł poszukać Charliego. — Nareszcie otrzymałem awans! Mianowano mnie szefem ekspedycji, która ma wymierzyć działki na obszarze Darling Rangę. Proponuję ci udział w tej wyprawie. Charlie wybałuszył oczy. — Tyś chyba zwariował! Cóż tam może być ciekawego poza bandą czarnych dzikusów uzbrojonych w bardzo długie włócznie? — Daj spokój! My też będziemy dobrze uzbrojeni, a ci czarni nie są tak źli, jak myślisz. Uratowali mi życie, nie pamiętasz? Posłuchaj, Charlie. Weźmiemy dwóch więźniów, jednego człowieka do wszystkiego, to znaczy kucharza, i mnóstwo żywności. Wystarczy nam na cały pobyt w tej dziczy, oszczędzimy więc kupę forsy. — Pomiary w buszu to straszna harówka! Mordercza! — Dostanę najnowsze teodolity i wszelki najbardziej nowoczesny sprzęt. No, stary, nie odrzucaj takiej okazji. Charlie przez chwilę rozważał propozycję. — Myślisz, że dałoby się zaklepać dwa dobre kawałki dla nas? — A jak myślisz, dlaczego zgodziłem się jechać? — W takim razie gra może być warta świeczki. Będzie nam potrzebny przewodnik. Tubylec. — Znam takiego człowieka. Nazywa się Jimmy Moon. Muszę go tylko odnaleźć. 95 PATRICIA SHAW Tego przedpołudnia Margot Gilbert podejmowała herbatą dwie znajome damy: panią Judd, małżonkę miejscowego pastora, oraz panią Enderby, której mąż handlował wełną. Sibell spędziła w ich towarzystwie tylko tyle czasu, ile trzeba go było na wypicie filiżanki herbaty i zjedzenie kawałeczka ciasta, po czym zaraz czmychnęła na werandę. Było to jej ulubione miejsce; tu miała zwyczaj chronić się w tych rzadkich chwilach, gdy Margot, zajęta zabawianiem gości, nie mogła jej obarczyć kolejnym obowiązkiem. Margot, jak to sama często powtarzała, nie mogła patrzeć na ludzi siedzących z założonymi rękami. Sibell usadowiona na niskim płóciennym leżaku bynajmniej nie próżnowała, przeciwnie. Jej umysł ciężko pracował, usiłując rozwiązać wciąż ten sam problem: jak wyrwać się z tego domu? Dobiegający przez otwarte okno salonu szmer damskich głosów zdawał się iść w zawody z donośnym graniem cykad. W ogrodzie i wszędzie dookoła musiały być tysiące tych małych stworzonek, a nigdy się ich nie widziało. Sprytne, dumała Sibell, potrafią się dobrze ukryć. Na pobliskim drzewie skrzeczała samotna sroka. Czyniła to ot tak, bez widocznego powodu, zupełnie jakby chciała po prostu wypełnić czas do chwili podjęcia ważnej decyzji: co dalej ma z sobą począć? — Wiesz, obie mamy taki sam problem — szepnęła Sibell do ptaka, który w odpowiedzi utkwił w niej jedno błyszczące oko. Cykady, nie wiadomo czemu, zamilkły jak na komendę. W nagłej ciszy Sibell usłyszała głos Margot: — Przeproszę teraz panie na chwileczkę. Czyżby przypomniała sobie o mnie?, spłoszyła się Sibell. Przez chwilę z napięciem nasłuchiwała kroków opiekunki. Nie, poszła gdzie indziej. Chwała Bogu. — Biedna Margot! — dał się słyszeć płaczliwy głosik pani Enderby. — Ma z tą dziewczyną doprawdy krzyż Pański. Sibell, aby lepiej słyszeć, bez najmniejszych wyrzutów sumienia przesunęła się bliżej okna. — Mówi pani o pannie Delahunty? — A tak, niezłe z niej ziółko! I jaka bezczelna! A Margot tyle przecież dla niej zrobiła. — To prawda, że mają z nią problem. Percy był właśnie u mojego męża—oznajmiła żona pastora. — Przyszedł się go poradzić. Chodziło mu o to, którzy z naszych młodych przyzwoitych parafian skłonni są do ożenku, rozumie pani... Sibell poczuła, że policzki płoną jej ze wstydu. 96 PIÓRO I KAMIEŃ — ...Tylko że to taka niezręczna sytuacja! — kontynuowała pani Judd. — Mój Ted doprawdy nie wiedział, kogo by tu wskazać. Percy napomknął o dwóch młodych ludziach z otoczenia gubernatora, no ale o tym w ogóle nie może być mowy. — Oczywiście, że nie! Gilbertowie jednakowoż muszą kogoś znaleźć, i to szybko. Nie mogą przecież trzymać jej w nieskończoność. Zakłopotanie Sibell przerodziło się w furię. Ach, powiedzieć by tym sekutnicom parę słów do słuchu! Z trudem nakazała sobie spokój. — Margot — rozwinęła swą myśl żona kupca — musi karmić ją i odziewać, a to kosztuje fortunę. Ta pannica kupuje wszystko, na co jej przyjdzie ochota. — Podłe kłamczuchy! — wyszeptała Sibell. — Doprawdy nie rozumiem... — Tu już pastorową ogarnęły pewne wątpliwości. — Wystarczyłoby przecież, żeby Margot przestała dawać jej pieniądze. — Niekoniecznie. Margot ma otwarty kredyt, panna Delahunty może więc po prostu pójść do magazynu Garbutta i zamówić sobie, co zechce. To zresztą bardzo w jej stylu. Margot powiada, że to strasznie bezczelna dziewucha. — Konwersacja urwała się nagle, gdyż właśnie wróciła Margot. Co ja mam robić, zastanawiała się Sibell, półprzytomna z gniewu i urazy. Iść tam i nagadać tym babom? Tęsknie pomyślała o rodzicach i łzy pociekły jej z oczu. Czym prędzej je wytarła. Żadnych płaczów. Sroka poderwała się z gałęzi i pewnym lotem przefrunęła na odległe drzewo. Tak, pokiwała głową Sibell, ja także powinnam wykonać jakiś ruch. Musi to być takie posunięcie, żeby te plotkary miały o czym mówić! Pod wpływem tej myśli tak gwałtownie popędziła do sypialni, że aż zawadziła o drzwi. W głowie jej huczało od mściwych planów. Ja im pokażę! Ja... Co by tu zrobić? Spalić ten wstrętny dom do fundamentów? Wyrzucić przez okno wszystkie kiecki Margot? Energicznie szczotkując włosy, zdecydowała się w końcu na skromny akt nieposłuszeństwa: nic nie mówiąc Margot, weźmie jej konia i pojedzie sobie do miasta. Jedyny kapelusz, jaki posiadała, raził oko spłowiała czernią, postanowiła więc jechać z gołą głową. Już to powinno zdenerwować Margot. Na razie zdenerwował się stajenny, któremu kazała osiodłać klacz. — Czy pani Gilbert wie, że panienka bierze Bonny? — Oczywiście! Przestań marudzić, Leonardzie, spieszę się. I tak znalazła się w mieście. Przedtem była tu już parę razy, ale wtedy jechała dwukółką w towarzystwie Percy'ego i Margot. Teraz 7 Pióro i kamień 97 PATRICIA SHAW cwałując wysadzaną drzewami ulicą była dumna z siebie — nareszcie wolna! Co dalej? Niestety, nie miała żadnych konkretnych planów. Z wolna przejechała całą esplanadę, obejrzała doki, minęła rezydencję gubernatora, a potem skręciła w Hay Street. Radość z niezwykłej wycieczki nie stłumiła w niej gniewu na Margot, jej przyjaciółki i innych niegodziwców, nie ulegało bowiem kwestii, że wielu w tym mieście plotkuje o niej w równie okrutny sposób. Ach, gdyby mogła tę zgraję porazić śmiercią... jak Pan Bóg... czytała o tym w Biblii. Cisnąć ich wszystkich na skały... I w tym właśnie momencie zobaczyła wielki szyld nad sklepem: „Magazyn towarów tekstylnych Garbutta". Ach, przypomniała sobie, Margot ma u nich kredyt. Oczywiście nie było tu jak w Londynie, jednak kilka modeli — ho, not — odznaczało się prawdziwym szykiem. Sibell poczuła się cudownie. Na początek wybrała sobie miękko układającą się suknię z białego indyjskiego muślinu, wykończoną u dołu dwurzędową falbaną, oraz błękitny dwuczęściowy komplet. Było to proste zgrab-niutkie peplum, doskonale podkreślające jej smukłą kibić, i do tego koronkowa bluzka. Zaraz potem wpadła jej w oko suknia z błękitnej wzorzystej bawełny z bufiastymi rękawami i piękną aksamitną szarfą. Istne cudeńko! Czyż można mu było się oprzeć? — Moja droga, wyglądasz w tej sukni prześlicznie! — pani Garbutt wprost piała z zachwytu. — A jak leży! Spójrz tylko na ten usztywniony obręb! Dzięki niemu materiał nie zaczepia się o obuwie. Zmyślne, prawda? Włóż jeszcze tę batystową haleczkę, śmiało, wciągnij ją po prostu dołem. To tylko pół halki, ale zaraz zobaczysz, jak spódnica pięknie się wypełni. Sibell okręciła się dookoła, patrząc w lustro. To, co zobaczyła, sprawiło jej ogromną satysfakcję. — Błękit to pani kolor, panno Delahunty! Taka śliczna dziewczyna powinna ubierać się na niebiesko. — Ma pani rację. Wezmę tę suknię, a właściwie... od razu ją włożę. Te czarne łachy pozwalam pani wyrzucić. — Już ich nie potrzebujesz, kochanie — stwierdziła właścicielka sklepu, uwijając się wokół Sibell. — Wszak okres żałoby minął. Nie miałam dotąd okazji złożyć ci kondolencji z powodu śmierci twych świętej pamięci rodziców, pozwól więc, że teraz to uczynię. Serdeczne wyrazy współczucia... — Dziękuję. Na szczęście mam panią Gilbert. Jest mi tak życzliwa! Proszę te rzeczy zapisać na jej rachunek. 98 PIÓRO I KAMIEŃ — Doskonale, kochanie. Czy jednak nie przydałyby ci się jakieś pantofelki? Nie chciałabym cię urazić, lecz takie sznurowane trzewiczki są do tej sukni za ciężkie. Mam doprawdy zgrabniutkie czarne lakierki. — Idealne — mruknęła z zadowoleniem Sibell. — Potrzebne mi jeszcze rękawiczki, pończochy, o, i ten przyjemny słomkowy kapelusik, ten z niebieskimi wstążkami. Będzie pasował do sukni. Uzupełniwszy sprawunki leciutką torebką i kilkoma chustkami do nosa, Sibell złożyła podpis na rachunku Margot. Na kwotę wydatków nawet nie spojrzała. Patrzyła w lustro — cóż za cudowna przemiana! Uznała, że wygląda oszałamiająco. Pilno jej było pokazać się ludziom. — Proszę to wszystko spakować, a ja tymczasem pójdę na przechadzkę. — Moja droga, powiedz tylko dokąd, a dostarczymy ci paczki. — Nie, nie, proszę się tym nie kłopotać, wrócę po nie. Wyszła ze sklepu z dumnie podniesioną głową. Cała Hay Street błyszczała od wystaw, w których można się było przeglądać. Sibell czyniła to z upodobaniem, żałując, że nie zna nikogo, komu mogłaby złożyć wizytę w tym jakże korzystnym stroju. Logan Conal, przypomniała sobie nagle. Czemu nie? Dzięki nowej sukni jej pewność siebie niepomiernie wzrosła. — Czy mógłby pan wskazać mi drogę do Głównego Urzędu Miernictwa? — zapytała jakiegoś właściciela sklepu. Stał w drzwiach. — Oczywiście, panienko. — Nawet ten podstarzały mężczyzna rozpromienił się na jej widok. — To niedaleko, na King Street, zaraz za rogiem. Piękny mamy dzień, nieprawdaż? — Cudowny — uśmiechnęła się Sibell. W sam raz na taką błękitną suknię. Urzędnik także patrzył na nią jak urzeczony. — Pan Conal? Jest na dziedzińcu, właśnie się pakuje. Zaprowadzę panią. Na tyłach budynku znajdowało się wielkie podwórze, gdzie kilku mężczyzn sortowało paki. Luzem w schludnych kupkach leżały też inne rzeczy: żywność, siodła, koce, sprzęt obozowy. Jakiś człowiek, przechodząc od sterty do sterty, sprawdzał je według listy. Kiedy Sibell wyszła spod bramy i stanęła w słońcu, wszystkie oczy zwróciły się na nią. Wcale jej to nie speszyło, przeciwnie, promieniała zadowoleniem. — Gdzie Conal? — krzyknął towarzyszący jej urzędnik. 99 PATRICIA SHAW — W wozowni. — Skoczę po niego, panienko. Proszę zaczekać. — Dzień dobry, Missibel — usłyszała nieśmiały szept. Stał przed nią czarny chłopak. Dopiero po sekundzie uświadomiła sobie, kto to taki. — Ach, wszak to Jimmy Moon! — wykrzyknęła. — Ty jesteś Jimmy, prawda? Uśmiechnął się od ucha do ucha i skinął głową. — Jak się miewasz, Jimmy? — Dobrze. — Nie zapomniałam cię, widzisz? Byłeś bardzo, bardzo dzielny, żeś wtedy po nas przyjechał. — Dobra robota — przytaknął ze śmiechem. — Ty także dobrze jeździć konno, a pan Conal nigdy w życiu nie biegać lepiej. Sibell zachichotała, przypominając sobie, jak to Logan wyciskał z siebie ostatni dech, byle tylko dotrzymać Jimmy'emy kroku. Absolutnie nie zgadzał się wsiąść na konia, choć mu to proponowała. Wprawdzie niezbyt szczerze, wcale nie uśmiechało jej się mieć go za plecami, no ale przecież nie mógł o tym wiedzieć. — Co tu się dzieje? — spytała teraz Jimmy'ego. — Pan Conal zabierać nas wszystkich na wędrówkę. Ja znów jechać konno — oświadczył z dumą. — A więc masz konia? Którejś nocy, kiedy obozowali w buszu, zwierzył im się, że kupi sobie konia „by 'm by", kiedyś. — Nie — uśmiech Jimmy'ego zniknął jak zdmuchnięty. — Te konie być szefów. — Nie martw się — powiedziała wesoło Sibell. — Pewnego dnia ja kupię ci konia. — Czuła się dziś zdolna do wszystkiego. — Ty dać Jimmy'emu konia? — Właśnie. Jimmy roześmiał się głośno i wykonał w miejscu coś na kształt tańca radości. — To być piękny dzień! — wykrzyknął. — No, no, niechże ci się przyjrzę! W odległości paru kroków stał Logan Conal i patrzył na nią z nie ukrywanym podziwem. Ach, jakże się zmienił! Wyglądał tak... męsko, tak elegancko! Miał na sobie kraciastą koszulę, białe skórzane bryczesy i brązowe buty do konnej jazdy. Wijące się czarne włosy malowniczo opadały mu na czoło, a oczy, te zielone oczy, które kiedyś wydawały jej IOO PIÓRO I KAMIEŃ się tak złe i zimne, jarzyły się wesołością. Na jego widok przeszedł ją dreszcz, szybko więc wzięła się w garść. — Dzień dobry, panie Conal, piękny mamy ranek. — Minęło już południe — odparł z szerokim uśmiechem. — Jak się miewasz, Sibell? — Dziękuję, doskonale. Widzę, że się pakujecie. Dokąd to się pan wybiera? — Do buszu. Ekspedycja miernicza. — Interesujące. Kiedy wyruszacie? — Jutro o świcie. Dlatego tak tu wygląda... Jak na bazarze. Musimy wziąć z sobą sporo ekwipunku. — Jak długo pana nie będzie? — Myślę, że parę miesięcy. — Och! — Sibell poczuła rozczarowanie. — No cóż, skoro tak pan zajęty, to już pójdę. Logan odprowadził ją aż na ulicę. — A ty? Co robisz dzisiaj? — zapytał. — Och, sprawunki i mnóstwo innych rzeczy — powiedziała szybko. — Powiedz mi, Sibell — spojrzał jej badawczo w oczy — czy wszystko u ciebie w porządku? Był taki moment, kiedy przyszło jej na myśl poprosić go o pożyczkę. Dysponując paroma groszami mogłaby choć trochę uniezależnić się od Margot, mieć bodaj na jakiś lunch... Nie. Jakoś nie potrafiła się na to zdobyć. — Jadłaś lunch? — spytał Logan, jak gdyby czytał jej w myślach. — Tak, dziękuję. — Głupie słowa! Że też tak bez zastanowienia pozwoliła im się wymknąć! Miała ochotę kopnąć się za to w kostkę. Dlaczego to zrobiłam?, jęknęła w duchu, przecież chciałam pobyć z nim dłużej! — A więc do zobaczenia — uśmiechnął się do niej. — Odszukam cię po powrocie. Aha, czy mówiła ci Josie, jak mnie potraktowano, kiedy próbowałem cię odwiedzić? — Tak, ale nic sobie z nich nie rób, mówię o Gilbertach. Nie są moimi właścicielami. — Całe szczęście. Uważaj na siebie, Sibell. Powinienem wrócić koło Wielkanocy, wtedy się spotkamy. Na pewno. Sibell odebrała paczki i wsiadła na konia, trzeba było wracać na Wellington Street. Dziwne, dzień jakby stracił cały swój blask. Nie, nie miała sobie za złe tej wizyty, tylko że teraz zrobiło jej się jakoś IOI PATRICIA SHAW przykro... Nie mogła przestać myśleć o Loganie, o jego uśmiechu, o tym, że nagle stał się uprzejmy. Ach, była przekonana, że mu się podoba. Co do niej... Dzisiejsze spotkanie miało dla niej posmak słodko-gorzki: zobaczyć prawdziwego Logana Conala tylko po to, żeby się z nim rozstać! Bo co tu dużo mówić, też jej się spodobał, a nawet więcej... Uznała, że to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć. I okazał jej tyle troski. Czuła, że ją rozumie, orientuje się w jej położeniu. Gdy wróci, zaopiekuje się nią tak jak przedtem. Myślała o nim i wtedy, gdy Margot zaczęła ujadać: — Ty niegodziwe ladaco! To zwykła kradzież, rozumiesz? Narobiłaś długu na więcej niż trzydzieści funtów, a mnie wystrychnęłaś na dudka! — Wcale nie. Dla pani Garbutt jesteś teraz niezwykle szczodrob-liwą damą. Ale uważaj! Jeżeli zwrócisz jej to, co kupiłam, zrobisz z siebie pośmiewisko. — Poczekaj, aż Percy się o tym dowie! — I co mi zrobi? Spuści lanie? Niech no tylko spróbuje! Zaskarżę go do sądu! — Natychmiast odnieś te rzeczy! Osobiście! — ryknął Percy. — Ani mi się śni. Dalszych jego inwektyw wysłuchała w milczeniu, myśląc o Loganie. Myślała o nim nieustannie. Nadzieja, że wkrótce nadejdzie Wielkanoc, pozwalała jej znosić wszystko, nawet morderczą atmosferę tego domu. Stanowczo odmówiła zwrotu nowych strojów. — Podrę to wszystko na strzępy — zagroziła, kiedy Margot doszła do wniosku, że zatrzyma suknie dla siebie. Ta pełna determinacji postawa zgoła nieoczekiwanie zjednała jej sprzymierzeńców w osobach kucharki i pokojówki. Obie zaczęły skrupulatnie donosić Sibell o wszystkim, co działo się w domu. Któregoś wieczoru, ubierając się do kolacji w białą muślinową suknię, usłyszała pukanie do drzwi. — Panienko — poinformowała ją szeptem pokojówka imieniem Lena — przyszedł pan Freeman. — Doprawdy ekscytujące! — kwaśno zadrwiła Sibell. Sędzia ostatnio był częstym gościem Gilbertów. Biedny stary Ezra, jakiż on nudny! Godzinami rozprawiał wciąż tylko o jednym: o katastrofie „Cambridge Star", o tym, że nikt na statku nie chciał słuchać jego ojca, który przecież ostrzegał, że pakują się prosto w cyklon. Ezra 102 PIÓRO I KAMIEŃ używał słowa „huragan", pewnie brzmiało mu ono bardziej dramatycznie. Sibell sprawdziła oba te słowa w słowniku i okazało się, że znaczą dokładnie to samo: „sztorm o straszliwej sile". — On tu przychodzi dla panienki — uśmiechnęła się pokojówka. — Chce się żenić. — Och, nie bądź śmieszna! — Kiedy to prawda, przysięgam. Co więcej, pan Gilbert dał mu na to zgodę. Tak, ślicznotko, pójdziesz do ołtarza. Sibell wciągnęła Lenę do środka i zatrzasnęła drzwi. — Skąd to wiesz? — Podawałam panom sherry, no i słyszałam, co mówią. — Z podniecenia prawie tańczyła wokół Sibell, pomagając jej zapinać małe perłowe guziczki. — Migiem, panienko! Nie pozwól narzeczonemu czekać. — On nie jest moim narzeczonym! — wybuchnęła Sibell. — Nie poślubię Ezry Freemana! Mógłby być moim ojcem, w dodatku jest gruby i nudny. Nie pójdę do salonu. — Spokojnie, panienko! Nie brykaj jak klaczka, co chce się urwać z postronka. Pan Ezra to dobra partia. Wszak to on jest głównym sędzią, odkąd staremu panu Templetonowi pomieszało się w głowie do reszty. Będziesz miała za męża ważną osobistość, a pieniążków też mu nie brakuje. Mogłabyś trafić dużo gorzej. Sibell rzuciła się na łóżko: — Nie chcę! Nikt mnie do tego nie zmusi! — Nie bądź taka pewna. My z kucharką nie chciałyśmy cię denerwować, ale pani się na ciebie wścieka i raz po raz lata na skargę do pana. Wtedy tośmy jeszcze nie wiedziały, co zamyślają, ale państwo mówili, że jak nie zrobisz tego, co ci każą, to będziesz musiała stąd odejść. Uważaj, nie sprzeciwiaj im się, inaczej wyrzucą cię z domu. — No i dobrze. Opuszczę ten dom z przyjemnością. — A masz dokąd iść? — Pokojówka pochyliła się nad łóżkiem, a jej twarz, twarz kobiety steranej ciężką pracą, przybrała wyraz determinacji. — Posłuchaj, dziecinko. Przekroczyłam już pięćdziesiątkę i przez całe życie ciężko harowałam, żeby wyżywić rodzinę. Przywieźli mnie tu w kajdanach, to i wiem, co znaczy niewola. Szybko się też nauczyłam, że przeżyć w tych przeklętych postronkach można w jeden jedyny sposób: milcz i rób, co ci każą. — To nie dla mnie! Sibell usiadła na łóżku. Nie. Wszystko się zmieni, kiedy wróci Logan. Teraz już każdej nocy przed zaśnięciem oddawała się słod- 103 PATRICIA SHAW ?i? marzeniom: Logan! Weźmie ją w ramiona, poprosi o rękę, a po-tem żyć będą długo i szczęśliwie... Z tych rojeń wyrwały ją słowa I>eny: — Panno Delahunty — w głosie starszej kobiety pojawiła się nuta irytacji — miejże odrobinę oleju w głowie. Pytam cię po raz wtóry, dokąd pójdziesz? Sibell drgnęła. — Nie wiem — wyznała. — A pieniądze? Masz jakieś pieniądze? — Żadnych. — Nic tylko siąść i płakać. Dziewczyno, czy ty nie znasz prawa? Toż bez środków do życia uznają cię za włóczęgę! Wiesz, jaki grozi za to wyrok? Trzy miesiące więzienia! Z tobą może być jeszcze gorzej, bo postawią cię przed panem Freemanem. Tak, tak! Wiedz, że wzgardzony mężczyzna paskudniejszy jest od porzuconej baby. Sibell z uporem zacisnęła zęby: — O nie! Tego mi nie zrobią! — Chcesz uniknąć takiego losu, to graj na zwłokę — poradziła Lena. — Idź do salonu i bądź dla nich miła. A potem... Może coś się wydarzy..- Sibell spojrzała na nią z nagle rozjaśnioną twarzą. — Masz rację! Coś może się zdarzyć! — wykrzyknęła, obejmując starą pokojówkę. — Mądrala z ciebie! Tak zrobię. Będę udawała, że się zgadzam. — Na jakiś czas to poskutkuje — westchnęła Lena — choć nadal uważam, że powinnaś przyjąć oświadczyny. Jako żona pana Ezry będziesz w tym mieście kimś. — I bez tego zamierzam być kimś! — zaśmiała się Sibell. Czuła się tak pewna siebie! Siebie i co równie ważne, Logana 'Conala. — Panno Delahunty, ja... ogromnie cenię twą przyjaźń — wymamrotał Ezra. Zapuściwszy palec pod wykrochmalony kołnierzyk, przejechał nim po obwodzie zaczerwienionej szyi. Co za niewygoda! Na domiar złego zjadały go nerwy. Gilbertowie dyplomatycznie zniknęli, zostawiając go sam na sam z Sibell, cóż, kiedy ona najwyraźniej nie chciała się nad nim zlitować. — Dziękuję — powiedziała tylko. — Tak wiele przeszliśmy razem — dodał wyczekująco. Razem? Nie zauważyłam, pomyślała Sibell spoglądając na wiszące nad kominkiem malowane oblicze Percy'ego Gilberta. 104 PIÓRO I KAMIEŃ — Zastanawiałem się... — wyjąkał Ezra i urwał. Wyjął chusteczkę, rozłożył i wytarł kroplisty pot znad górnej wargi. — Czy nie zechciałabyś... — znów zamilkł. Och, nie, pomyślała Sibell w popłochu, nie tak szybko! — Czy nie zechciałabyś towarzyszyć mi na wyścigi? — wyrzucił z siebie Ezra. — W najbliższą sobotę. Jako członek klubu patronującego wyścigom mogę cię uczciwie zapewnić, że będzie to miła impreza. — Doprawdy? Och, Ezro, uwielbiam wyścigi, a nigdy ich tu jeszcze nie oglądałam! Państwo Gilbert jakoś o tym nie pomyśleli, więc będzie to dla mnie ogromna uciecha! — Och, no to doskonale — uśmiechnął się z ulgą. Od razu przybyło mu odwagi. — Przy okazji... — sięgnął do kieszonki, w której nosił zegarek — mam dla ciebie drobny prezencik. To tylko medalio-nik, ale ładny. Jak go zobaczyłem, zaraz pomyślałem o tobie. — Przepadam za podarkami! — Sibell co prędzej otworzyła małe pudełeczko z czerwonego pluszu, po czym westchnęła z zachwytu. — Jaki piękny! Czy to złoto? — Tak, oczywiście, a ten kamyk na wieczku to rubin. — Przepiękny prezent, Ezro — entuzjazmowała się Sibell, jednocześnie kombinując w duchu, ile też może być wart. — Ale moje urodziny wypadają dopiero w przyszłym tygodniu. — Nie miałem pojęcia, że zbliżają się twoje urodziny! — Oczy mu zabłysły. — Na tę okazję pomyślimy o czymś wyjątkowym. — Och, wcale nie musisz. — Ależ tak, moja droga. Bardzo mi zależy, byśmy zostali serdecznymi przyjaciółmi. Sibell podbiegła do lustra przymierzyć medalion. Co do ofiarodawcy, pragnęła już tylko, żeby sobie poszedł. Niestety, podsunął się chyłkiem i stanął jej za plecami. — Powiem ci prawdę, droga Sibell — oświadczył, patrząc w lustro — a jest ona taka, że rozmiłowałem się w tobie bez pamięci. Pragnę, byś została moją żoną. Sibell próbowała udać zaskoczenie: — Och, Ezro! Nie miałam o tym pojęcia! — Percy nic ci nie mówił? — spytał, ciężko dysząc. Jego oddech łaskotał ją w kark. — Nic a nic. — Zrobiła krok do przodu, aby się odsunąć i... nagle poczuła na piersiach jego tłuste niezgrabne łapy. Ogarnęły ją mdłości. — Przestań! — wyrwała mu się z krzykiem. — Pan się zapomina, sir! 105 PATRICIA SHAW __ Wybacz mi... —¦ Ja^ paskudnie drżały mu te łapy! — Ale... ale rozmawiałem z Percym i dostałem od niego błogosławieństwo... Chcę wiedzieć, na czym stoję. Powiedz mi, Sibell, czy zostaniesz moją żoną? __ No cóż, z pewnością o tym pomyślę. To... to dla mnie wielki zaszczyt. — Rozejrzawszy się za jakimś bezpieczniejszym miejscem, uciekła w głąb salonu, gdzie z westchnieniem opadła na wąski fotelik. __ Będziesz miała wszystko, co najlepsze — oświadczył Ezra. __Właśnie buduję piękny dom nad rzeką. Wiesz, że jestem człowiekiem majętnym. Pobieram pensję, ponadto odziedziczyłem rozległe dobra po mym nieodżałowanej pamięci ojcu. Niewieście, która mnie poślubi, niczego nie zabraknie. — Mówił to jak dorosły głupiutkiemu dziecku. — Wierz mi, będziesz najszczęśliwszą istotą na świecie. Jak widzisz, nie przychodzę do ciebie z pustymi rękami. Sibell miała ochotę kopnąć go w kostkę. — Tak, jesteś aż zbyt wielkoduszny — bąknęła. Przyjął to chyba za dobrą monetę. — Ciekaw jestem — powiedział znienacka — jakie odszkodowanie wypłaciła ci firma Lloyda? Pamiętam, że twoi rodzice wieźli ze sobą służących, żywy inwentarz, jak również znaczną ilość zboża, prowiantu i mebli... — Nie mówiąc już o pieniądzach — wtrąciła Sibell. __ Właśnie. Czy zatem uczciwie wyliczono kwotę odszkodowania? — Nie wiem. Nie miałam pojęcia, że cokolwiek mi się należy. — Mówiła prawdę. Słowa Ezry były dla niej niespodzianką. — Może Percy coś wie — mruknął jakoś znacząco. — Pewnie tak. Bardzo ci dziękuję za to wyjaśnienie. Będę go musiała spytać. — Dobrze zrobisz. Jeśli się okaże, że Lloydowie nic nie zapłacili, trzeba ich do tego zmusić. Dla człowieka z moją pozycją nie jest to rzecz zbyt trudna. O co tu chodzi?, zastanawiała się Sibell. Jedno było pewne: Ezra wyraźnie stara się dać jej coś do zrozumienia. Czy to, że Percy wziął odszkodowanie? Możliwe. Ezra zabiega teraz pewnie o to, by jego narzeczona nie szła do ślubu z pustymi rękami. — Kompletnie nie znam się na takich sprawach — mruknęła. — Czy mogę powierzyć je tobie? Rozumiem oczywiście, że należy wystąpić o odszkodowanie, ale jak się to robi? Nie wiedziałabym nawet, od czego zacząć, proszę cię zatem o pomoc. — Otrzymasz ją, moja droga. 106 PIÓRO I KAMIEŃ W piątki nie było rozpraw. Pozwalało to Ezrze przerzucić stertę papierów i na tyle rozpoznać materię wniesionych pozwów, by te najnudniejsze wetknąć na sam spód. Mógł już potem z pomocą swego urzędnika zająć się wyłącznie załatwianiem własnych interesów. Miał również czas na zorganizowanie sobie spotkań towarzyskich i innych weekendowych rozrywek, normalnie lubił więc piątki, tym razem jednak ten stały porządek dzienny został brutalnie zburzony. Najpierw trzeba było odprawić stado petentów, co oczywiście nie obyło się bez kłótni. Gdakali jak najęci, gdy starał się im wytłumaczyć, że takie wtargnięcie do sądu to bezprawie, a wywieranie jakiejkolwiek presji na sędziego jest rzeczą niedopuszczalną. — Ci ludzie zupełnie nie mają pojęcia, co to znaczy przestrzegać prawa — poskarżył się pastorowi Whitneyowi, który w oczekiwaniu na koniec pyskówki cierpliwie siedział pod drzwiami. — Doprawdy żadnego pojęcia! A panu czym mogę służyć? — Chciałbym pomówić z panem o tubylcach. — Tak? — Ezra zapalił fajkę. Z tym postanowił rozprawić się krótko. Czarni to nie jego zmartwienie, a w żadne konflikty wciągnąć się nie da. — Przygotowujemy petycję w sprawie wydalenia czarnych poza granice Perth. Zamierzamy zmusić gubernatora, żeby nas wysłuchał, do czego konieczne jest pańskie poparcie. — Pastor położył na biurku listę jakichś nazwisk. — W niedzielę wieczorem zwołujemy mityng. Zasugerowano... aby to pan miał honor przewodniczyć temu spotkaniu. — Za nic w świecie — chłodno oświadczył Ezra. — Przepraszam? — Dobrze pan słyszał, pastorze. Nie macie najmniejszych szans na przepchnięcie tej sprawy u gubernatora. Nie dość nam kłopotów z czarnymi? Chce ich pan więcej? — Kłopoty! Właśnie o to chodzi. Ci tubylcy to banda parszywych złodziei. — Na złodziei jest sąd. — Panie Freeman, przecież pan wie, co dzieje się w okolicy. Od tych czarnych rabusiów nikt tam nie jest bezpieczny. — Są żołnierze, niech oni się z nimi rozprawią. — No tak, żołnierze za miastem, a my tutaj bez żadnej ochrony... Tylko patrzeć, jak czarnej hołoty będzie w Perth więcej niż białych. Co wtedy? Znajdziemy się na ich łasce. Jakiż los czeka nasze kobiety? — Pastorowi drżały bokobrody, a blade, wodniste oczy niemal wychodziły z orbit. 107 PATRICIA SHAW __ Myślę, że z ich strony damom nic nie grozi — mruknął niecierpliwie Ezra. Od niechcenia przerzucając dokumenty, zerknął spod oka na pastora: Ciekawe, czy chwycił aluzję? Oho, doskonale! Ezra uwielbiał plotki, a o swoim rozmówcy słyszał to i owo. Sąsiedzi Whitneya snuli barwne opowieści o tym, jak to pastor tłucze swoją żonę, a oni regularnie muszą jej udzielać schronienia, gdy biedaczka, wrzeszcząc wniebogłosy, ucieka z domu w samej tylko koszuli. — Coś mi się zdaje — uśmiechnął się jadowicie — że niektóre znane nam obu panie czułyby się bezpieczniej nawet z czarnymi niż przy swoich prawowitych mężach. Ledwie spławił wielebnego Whitneya, nadszedł kolejny gość, i to nie byle jaki! Był nim pułkownik Puckering, dowódca miejscowego regimentu i co ważniejsze, osobisty przyjaciel samego gubernatora. Ezra poderwał się z krzesła, plując sobie w brodę, że zamiast butów ma na nogach filcowe bambosze, bowiem od kamiennej podłogi mocno ciągnęło chłodem. W tej sytuacji musiał pozostać za biurkiem. — Proszę wejść, pułkowniku! — zawołał. — Niechże pan zechce usiąść. Życzy pan sobie kawy, a może herbaty? — Dziękuję, nie. Mam dziś bardzo mało czasu, wpadłem tylko na chwilę. Czego chciał od pana nasz niezwykle wymowny pastor? — Nic szczególnego. Przyszedł porozmawiać o tubylcach. — Doprawdy! Niewykluczone zatem, że mnie ubiegł... No, ale do rzeczy. Na wstępie jedno zastrzeżenie, panie sędzio. Nie zamierzam wchodzić w pańskie kompetencje i liczę, że to, co powiem, przyjmie pan w dobrej wierze jako moją prośbę. Podkreślam, że to tylko prośba. — Mówiąc to pułkownik podszedł do ściany, na której wisiał portret królowej, i starannie go wyprostował. — Chodzi o tubylców i o karę chłosty. Wie pan, tym nieszczęśnikom, którzy biorą baty, wcale to nie pomaga, pozostałych natomiast rozjusza. — Ależ drogi pułkowniku! — wykrzyknął Ezra, teraz już kompletnie zbity z tropu. — Czy pan wie, z czym był u mnie pański poprzednik, ten pastor Whitney? Właśnie mi zaproponował, abym stanął na czele grupy obywateli, która żąda wydalenia wszystkich czarnych z miasta! — Obłąkańcy! Mam nadzieję, że przywołał go pan do porządku. — Owszem, proszę jednak zrozumieć moją sytuację. Najpierw on żąda ode mnie zaostrzenia rygorów, a teraz pan każe mi je łagodzić! — Zaprzestać po prostu kary chłosty. — Pułkowniku, niektóre z tych czarnych indywiduów zachowują się wprost bezczelnie. Mówię panu, jeden taki dzikus ośmielił się 108 PIÓRO I KAMIEŃ zaatakować nawet mnie, i to podczas rozprawy! „To nasz kraj, powiada, nie wasz!" Słyszane to rzeczy? I co? Miałem to puścić płazem? Kilka zdrowych batów dowiodło mu bardzo szybko, czyj to kraj. — Nie rozumie mnie pan, drogi sędzio. Pomijając fakt, że nie mogę powiedzieć, abym winił tego tubylca, pragnę panu uświadomić jedno: to moi ludzie muszą utrzymywać porządek, a publiczne chłosty wywołują tylko zamieszki. — Więc co mam robić? — sarknął Ezra. — Naczelnik więzienia ich nie chce, bo białych kryminalistów ma tylu, że mógłby zapełnić nimi dziesięć takich więzień. Pułkownik wybuchnął śmiechem. — Może byśmy tak zaczęli zsyłać naszych przestępców do Anglii? Byłaby to całkiem uczciwa wymiana, co? Towar za towar. Panie Freeman, proszę posłuchać mojej sugestii. Gubernator potrafi to docenić. Wszystko to tak dalece wyprowadziło Ezrę z równowagi, że w nader kwaśnym nastroju przybył do hotelu „Palące", gdzie umówił się na lunch z Gilbertem. Uników i krętactw swego gospodarza też miał już po dziurki w nosie, toteż jeszcze przed zupą przystąpił do rzeczy. — Ptaszki ćwierkają, że panna Delahunty otrzymała dość ładną sumkę tytułem odszkodowania. — A tak, wypłacono jej kilka funtów — przyznał Percy. — Słyszałem, że wynosi ona blisko... — Ezra zawiesił głos, by podelektować się chwilkę niepokojem współbiesiadnika — tysiąc sto dziewięć funtów, osiem szylingów, cztery i pół pensa. — Zręcznie rozłożył serwetkę, po czym uzupełnił: — Okazuje się zatem, że moja narzeczona posiada jednakowoż jakiś posag. — Mój drogi, ty chyba nie masz pojęcia, ile kosztuje utrzymanie tej dziewczyny! Mieszkanie, wyżywienie, a te jej stroje! Czysta ekstrawagancja! Pozostało jej bardzo niewiele. — Odniosłem wrażenie, że panna Delahunty nie dysponuje zgoła żadnymi pieniędzmi. — Mój Boże, kto to widział, żeby dziewczynie w jej wieku dawać pieniądze do ręki? Ja zajmuję się wszystkim w imieniu tej panny. — Trzeba ją było o tym powiadomić — łagodnie upomniał go Ezra. — Panna Delahunty poprosiła mnie właśnie, bym zatroszczył się o jej sprawy, tak więc bądź łaskaw mi je przekazać. Sporządź po prostu 109 PATRICIA SHAW Hstę wydatków, które następnie potrącimy z sumy ubezpieczenia. Saldo należy się mojej pani. — Może się to okazać dość trudne... — Percy najwidoczniej Usiłował zyskać na czasie. — Och, dasz sobie radę, a w razie czego pomoże ci mój urzędnik. Mieszkanie i wyżywienie nie powinny kosztować więcej niż dwa szylingi sześć pensów tygodniowo. Wszak panna Delahunty nie nabyła na własność żadnej części waszego domu, lecz jedynie korzysta Z pokoju, który i tak nie miał lokatora. — Ezra przyparł Percy'ego do muru i niezmiernie go to cieszyło. Ha, małe zadośćuczynienie za ten paskudny ranek. Dopiero teraz bowiem uświadomił sobie jasno, że pułkownik Puckering porządnie dał mu po nosie. Na samą myśl o tym poczerwieniały mu policzki. — Pieniądze możesz wpłacić na moje konto, będą tam całkiem bezpieczne — poinformował Gilberta, który żachnął się w widoczny sposób. — Miałem właśnie otworzyć konto dla panny Delahunty, która, jak ci wiadomo, jest jeszcze niepełnoletnia. — O, to nie będzie konieczne! Mógłbyś natomiast dać jej co nieco gotówki. Dziewczyna potrzebuje ślubnej sukni, no i jakiej takiej wyprawy. Biedactwo nie ma nawet skrzyni! A wprowadzamy się przecież do nowego domu. Sam jej doradzę, co kupić. Pułkownik Puckering spotkał się tymczasem ze swym przyjacielem, gubernatorem Ordem, który zabrał go na przechadzkę po terenach swojej rezydencji. Popołudniowy wietrzyk, tak pożądany u schyłku tutejszego lata, niósł rześki oceaniczny powiew, dodając sprężystości krokom obu panów. — Mamy tu teraz najlepszą porę roku — stwierdził gubernator. — Doskonała pogoda! Wyśmienita! Pułownik pozostawił tę wypowiedź bez komentarza. Nie lubił dyskusji o pogodzie — co za nuda! — a już najmniej o zaletach tutejszej aury. Uważał, że klimat Perth działa rozleniwiająco na mieszkańców miasta i bynajmniej nie służy dyscyplinie jego podwładnych. Wszystkim by się przydała porządna zimowa zadymka, żeby przerwać ten nieznośny letarg. Drugim najczęstszym przedmiotem tutejszych rozmów i zarazem powszechnych zachwytów był park usytuowany na niewielkim wzniesieniu za miastem. Pułkownik gotów był nawet oddać mu sprawiedliwość: owszem, bardzo ładny park. Dobrze, że wydzielono te tysiąc akrów, by zachować w niezmienionym stanie przepiękną dziką roślinność. Bogactwo kwitnących gatunków mogło zaiste przy- IIO PIÓRO I KAMIEŃ prawić o zawrót głowy. Z drugiej strony, czy to aż taki znów powód do chwały? W tym kraju można by wyłączyć spod upraw nawet dziesięć tysięcy akrów i też nikt by nie odczuł różnicy. Puckering był zdania, że mieszkańcy Perth powinni zająć się czymś ważniejszym. A jest takich spraw co niemiara. — Podnoszą się głosy, żeby przemianować Kings Park na Forrest Park, skoro to John Forrest wyłączył ten obszar z użytków. — Oho, gubernator znów wsiadł na swego konika. — A ty co o tym sądzisz? Pułkownik westchnął. Było mu to całkowicie obojętne. — Rozmawiałem dziś z głównym sędzią o karze chłosty dla tubylców — powiedział, zmieniając temat. — Kazałem mu z tym skończyć. Te praktyki zaostrzają tylko sytuację. Sprawa może jednak wymagać pańskiego poparcia, sir. — Rzeczywiście. — Gubernator przystanął. — Myślę wybudować tu taras — wskazał laską wybrane miejsce. — Piękny stąd widok, prawda? — Uhm — mruknął Puckering. — Niedawno złożył mi wizytę pewien tubylec. Bardzo to interesujące. Z ich strony to pierwszy dobrowolny kontakt z moim biurem, a myślę, że i w ogóle z przedstawicielami władzy. Ten człowiek nazywa się Jimmy Moon. Może go znasz? — Nie, nigdy o nim nie słyszałem. — Godne uwagi było już to, że zamówił sobie audiencję. Chciał rozmawiać o swoich ludziach. — O tych chłostach? — Nie, o dzikich tubylcach. Miły chłopak, no i nie najgorzej mówi po angielsku. Powiedział mi, że w buszu odbywają się ciągłe polowania na jego pobratymców. Że biali kładą trupem całe rodziny. Czy to możliwe? — Pułkownik przebywał w kolonii dopiero od pół roku i nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. — Według mnie może to być prawda, aczkolwiek zaiste godna ubolewania — odrzekł gubernator. — Mówię „może", bo takie incydenty otacza tu zmowa milczenia. Sąuattersi solidarnie ukrywają wszystkie swoje akcje przeciwko tubylcom, mnie zaś bombardują doniesieniami o dzikich... O popełnianych przez nich okrucieństwach. — Podniosłem tę kwestię w rozmowie z Moonem, a on na to, że tutejsze plemiona nie mogą zrozumieć, jakim prawem biali ludzie wchodzą na ich ziemie. Biali, powiedział, nie pozostawiają im miejsca do życia. ni PATRICIA SHAW Gubernator pokiwał głową. — No cóż, to prawda. Ja z kolei nie pojmuję, dlaczego Aborygeni tak uparcie nas nie akceptują. W Indiach było inaczej. — O! — żachnął się Puckering. — Sam mógłbym pokazać parę blizn na dowód, że i Hindusi nie byli nam zbyt przychylni. — Oczywiście, oczywiście! — Gubernator uspokajająco dotknął ramienia przyjaciela. — Wiem, jak bolesne wspomnienia budzą w tobie Indie. Straciłeś tam żonę... Przeklęta febra! Otrząsnąłeś się z tego już trochę? Rozumiem, jaki to dla ciebie cios... Beth była jeszcze taka młoda! — Trzymam się. — Puckering nie uznawał rozczulania się nad samym sobą. — Wracając do mojego gościa: przyszło mi na myśl, że można by go wykorzystać jako pośrednika między nami a czarnymi. Dodałbym mu uczciwego oficera i paru żołnierzy, niechaj przeprowadzą śledztwo. Powinni przy tym wysłuchać obu zwaśnionych stron. Jak to mówią, wylejmy trochę oliwy na wzburzone fale. — Czy ten twój gość wspomniał może kogoś o imieniu Mar-radong? Ostatnio przy okazji jakichkolwiek kłopotów z czarnymi zawsze pojawia się to imię. — Ha, i ja je słyszałem! Spytałem nawet wprost, kto to taki, dodając, że cieszy się on wyjątkowo brzydką reputacją, i wiesz, jaka była reakcja? Ten chłopak zaczął się śmiać. Powiedział, że taka osoba w ogóle nie istnieje. — Kłamie. W sprawie tego Marradonga wszyscy oni kłamią. Obawiam się niestety, że z twojego znajomego nie będzie wielkiego pożytku. Uważaj. Kto wie, czy to nie jakaś pułapka. — Ależ on powiada, że Marradong to zwykły dowcip. Taki ich bardzo specyficzny dowcip, z którego wszyscy się śmieją. — Psiakrew, dla mnie to nie jest dowcip — oświadczył Ord. — Sprowadź tu tego Moona i spróbuj go jeszcze przepytać. — Niemożliwe — odparł Puckering. Nie dodał, że osobiście bardzo się z tego cieszy, gdyż polubił Jimmy'ego Moona. Dzielny z niego chłopak, pomyślał. Widać, że uczciwy i patrzy człowiekowi prosto w oczy. Był przekonany, że Jimmy nie kłamie. — Niemożliwe, bo pojechał z Loganem Conalem na północ — powiedział głośno. — Liczę, że gdy wróci, uda mi się go namówić, by wraz z naszą grupą podjął się próby mediacji. — Skoro tak, to pogadaj najpierw z Conalem. Po tych paru wspólnie spędzonych miesiącach powinien dobrze znać twojego Moona. Posłuchaj, co ci o nim powie. 112 PIÓRO I KAMIEŃ Gubernator najwidoczniej uznał temat za wyczerpany, Puckering natomiast złożył sobie w duchu obietnicę, że odtąd już żaden z jego żołnierzy nie weźmie udziału w bezowocnym pościgu za owym legendarnym Marradongiem. Uganiać się za kimś, kto najpewniej w ogóle nie istnieje? Śmieszne. Nie powiedział gubernatorowi, jak bardzo boleje nad stratą żony. Im częściej jego tutejsza pozycja wymagała udziału w rozmaitych imprezach towarzyskich, tym dotkliwiej odczuwał brak Beth. Po latach żołnierskiej aktywności nie najlepiej też czuł się za biurkiem. Nie najlepiej? Czuł się zdecydowanie nieszczęśliwy w tym obcym niewielkim mieście, gdzie jego ludzie, jak to oceniał z niesmakiem, pełnią w gruncie rzeczy funkcję policjantów. Zaczynał poważnie myśleć o podaniu się do dymisji. Życie Sibell Delahunty dzieliło się w jej odczuciu na dwie różne części — przed i po katastrofie. W Anglii, kiedy była dzieckiem, zdarzały się dni radości, dni, w których fortuna obficie darzyła ją swymi łaskami. Nie były to jakieś nadzwyczajne dary, ot, małe uśmiechy losu, lecz jakże cieszyły serce! Pewnego dnia na przykład znalazła polanę z taką masą grzybów, że można je było kosić, a zaraz potem spotkała ją druga równie cudowna niespodzianka, gdy się okazało, że to właśnie ona jest pierwszą uczennicą w klasie. Jakby i tego było mało, po powrocie do domu zastała tam parę nowiusieńkich pantofelków! Jak szczęśliwe były to dni w porównaniu z obecną smutną egzystencją... U Gilbertów spotykały ją same przykrości: niechęć, grubiaństwo i skąpstwo. I oto po raz pierwszy, odkąd tu zamieszkała, nadszedł taki dzień, w którym świat wydał jej się lepszy. Sprawił to list od Josie Cambray, czy raczej króciutka wzmianka, że Logan Conal wraz z towarzyszami odwiedził niedawno jej farmę. Josie pisała dalej, że w drodze na północ zatrzymały ich silne ulewy i burze, które wywołały wielką powódź w okolicy, lecz przez tę część listu Sibell prześliznęła się jedynie wzrokiem. Dla niej ważne było co innego. Po wielekroć odczytywała kilka upajających słów o Loganie. Logan przesyła jej pozdrowienia. Logan żywi nadzieję, że jest zdrowa i miewa się dobrze. Schroniwszy się w swoim pokoju, rozważała bez końca znaczenie każdego z tych słów. Co prawda otwarcie nie mówił o swej miłości, nie wypadało, lecz niewątpliwie pragnął ją o tym zapewnić. Logan... jego piękne błyszczące oczy i ten przekorny uśmieszek... Westchnęła. Wieki upłyną, nim wróci. Przez tę okropną powódź nie będzie go jeszcze dłużej. 8 Pióro i kamień 113 PATRICIA SHAW W liście Josie była też druga nowina. W innych okolicznościach Sibell skakałaby z radości na wieść, że nadarza jej się okazja opuszczenia Perth. Josie nawiązała bowiem przyjaźń z niejaką panią Charlotte Hamilton, właścicielką hotelu w mieście Palmerston na Terytorium Północnym, którą pozwoliła sobie zapoznać z niefortunnym położeniem swojej przyjaciółki. I oto pani Hamilton, która fatalnym zrządzeniem losu traciła wzrok, w związku z czym pilnie potrzebowała młodej wykształconej towarzyszki, zaproponowała posadę właśnie jej, Sibell Delahunty! „Rozważ tę propozycję — pisała Josie. — Pani Hamilton jest osobą życzliwą i pełną humoru, w dodatku bardzo zamożną. Wspominałam ci o hotelu, ale madame i jej synowie są również właścicielami wielkiej posiadłości. Charlotte chce płacić za twoje usługi i zapewnia, że otrzymasz u niej pokoje przeznaczone wyłącznie do twego użytku. Pokryje ci też koszty podróży do Darwin, dokąd można się dostać jedynie statkiem." Na te słowa Sibell przeszły dreszcze: statek! Nie miałaby chyba odwagi na kolejną podróż po oceanie. Mniejsza o to, rzecz i tak jest nieaktualna. Wdzięczna była nieznajomej damie, ale wyjechać z Perth? Niemożliwe. Teraz gdy od powrotu Logana dzielą ją tylko tygodnie? Jej miłość do niego rosła z dnia na dzień zgodnie z zasadą „im dłuższa rozłąka, tym gorętsze uczucia". Oczywiście była przekonana, że oboje czują to samo. Co do Ezry Freemana, nadal udawała, że przyjmuje jego zaloty — dla świętego spokoju. Gilberto wie na szczęście dali się na to złapać. Głupcy! Jak mogą sobie wyobrażać, że ona, Sibell, poważnie traktuje takiego Ezrę! Cała ta sytuacja była dla niej jedną wielką kpiną. Tyle że teraz przynajmniej częściej wychodziła z domu. Ezra uznał za stosowne wprowadzić narzeczoną w przyszłe obowiązki, tak więc przy każdej sposobności ciągnął ją na inspekcję nowej rezydencji, która obecnie znajdowała się już prawie na ukończeniu. Była to brzydka, krzykliwa budowla w stylu Tudorów, zdaniem Sibell wyjątkowo nie na miejscu tutaj, nad wielkim łukiem rzeki Swan. Nie zdradzała się z tym jednak przed Ezrą, przeciwnie, nie szczędziła domowi zachwytów. Co za różnica, i tak nigdy tu nie zamieszka. Tego samego ranka, kiedy to nadszedł list od Josie Cambray, Percy wezwał ją do gabinetu i wręczył jej aż sto funtów. W gotówce! Sibell oszołomiła wysokość sumy, w życiu nie oglądała tylu pieniędzy. — Daję ci je na zakup wyprawy i innych niezbędnych rzeczy — oświadczył. — Margot przygotowała listę. 114 PIÓRO I KAMIEŃ Sibell zerknęła na spis zawierający wyłącznie takie pozycje, jak obrusy, serwetki, ręczniki, moskitiery, bielizna pościelowa, po czym jawnie podejrzliwym tonem zapytała swego „dobroczyńcę": — Czemuż to mi każecie wydawać moje pieniądze na urządzenie domu pana sędziego Freemana? Czy to on zasugerował, co powinnam mu wnieść w posagu? — Ma do tego absolutne prawo — odrzekł Gilbert. — Nie wypada wychodzić za mąż bez wiana, dlatego oboje z Margot pragniemy przyjść ci z pomocą. — Nie opowiadaj głupstw! — krzyknęła Sibell. — To nie wasze pieniądze, tylko moje! Założę się, żeś wziął je z odszkodowania! — Jestem twoim opiekunem — chłodno wycedził Percy. — A ty postępujesz niegodziwie, kwestionując mą hojność. Mógłbym nie dać ci ani grosza. — I tak by było, gdyby Ezra nie przyparł cię do muru — uśmiechnęła się szyderczo. Udał, że tego nie słyszy. — Margot zabierze cię do miasta i pomoże zrobić sprawunki. — Wolę to zrobić sama. Z pieniędzmi w torebce pojechała dwukółką do miasta. Nakazawszy woźnicy stanąć przed sklepem tekstylnym, majestatycznie wpłynęła do środka, by następnie ku zdumieniu wszystkich obecnych natychmiast wyjść tylnymi drzwiami. Właściwym celem jej wyprawy był bowiem Bank Handlowy w Perth. Wypełniła żądany kwestionariusz, wpisując w rubryce „wiek" liczbę „21", a gdy otwarto jej konto, wpłaciła na nie pieniądze, całe sto funtów. Kiedy poślubię Logana, powiedziała sobie wychodząc z banku, będę miała jaki taki posag. Logan z pewnością mnie za to pochwali. ROZDZIAŁ TRZECI Rzeka była gniewna, jej wezbrane wody kipiały pod ciosami księżycowych sztormów smagających ziemię w ostatnim już ataku furii, zanim wycofają się na północ, pozostawiając ziemie południa spiekocie długiego lata. Jimmy wiedział, jak wiedzieli to wszyscy, że duchy burz nigdy nie giną; biorą po prostu swą broń — gromy, błyskawice, ogniste kule — i przenoszą się dalej, na obszar leżący, jak mówiono, bliżej „dużej gwiazdy". Słyszał, że razem z duchami burz ciągną tam również deszczowi giganci, za których sprawą pustynie zamieniają się w jeziora, a rzeki w morza. Te i podobne opowieści zaszczepiły w nim pragnienie zobaczenia owych cudów na własne oczy. Chciał wędrować aż do miejsca, gdzie kończy się ziemia, poznawać różnych ludzi, uczyć się ich języka, siedzieć wraz z nimi przy ogniu i słuchać ich legend. Ta sama ciekawość kazała mu kiedyś pociągnąć za matką między białych, dzięki czemu czuł się teraz bardziej pewny siebie. Skoro tak dobrze nauczył się angielskiego, nauczy się również mowy czarnych ludzi żyjących na tych nieznanych ziemiach. Potrafi się z nimi dogadać. Wszystkie plemiona ponadto używają przecież mowy znaków, w której wiele rzeczy musi być wspólnych. Pewnego dnia wyruszy na taką wędrówkę. Na razie siedział w kucki na skrawku suchego gruntu, obserwując Logana i jego ludzi zajętych suszeniem ekwipunku. Podczas drugiej przeprawy przez rzekę prom przewrócił się nagle, wrzucając ludzi i konie w jej rwący szaleńczo nurt. Na szczęście wszyscy zdołali dopłynąć do brzegu, trzeba było jednak całego dnia, nim po ciężkich trudach udało im się w końcu wspólnymi siłami ludzi, zwierząt i kołowrotów odwrócić statek pokładem do góry. Jimmy podziwiał zaradność swych towarzyszy i ich niezwykłą zaciętość; on sam był 116 PIÓRO I KAMIEŃ przekonany, że nic już nie uratuje promu. Musieli być mocno strudzeni, a przecież pracowali nadal. Korzystając z chwilowej przerwy w deszczu, suszyli nad ogniem przemoczone koce i ubrania, sortowali oblepione błotem narzędzia i sprzęt obozowy. Dlaczego został ich przewodnikiem? Jimmy nie do końca pewien był przyczyn tej swojej decyzji. Czy to z powodu Logana? Chyba tak, miał do niego słabość. Odkąd wyprowadził z buszu tych dwoje, Logana i Missibel, czuł się za nich odpowiedzialny. I właśnie dlatego starał się przekonać Logana, że tak daleka wyprawa to bardzo nierozsądne przedsięwzięcie, niestety, nikt go nie słuchał z wyjątkiem Charliego, drugiego białego bossa. Tylko że Charlie podśmiewał się z jego przestróg. Charlie taki już był: ze wszystkiego lubił stroić sobie żarty. Jimmy wiedział, że z Nah-kiinahem żartów nie ma. Zepchnięty na kraniec swego terytorium, będzie musiał walczyć. Gdyby tego nie zrobił, pozostawałoby mu tylko pokornie pochylić głowę i wycofać się na ziemie rodziny Juatów — o ile mu na to pozwolą. Dlaczego ci biali nie potrafią pojąć tak prostej rzeczy? Juatom przecież wcale się nie uśmiecha dzielić swych terenów łowieckich z członkami innego szczepu. Rozmyślając o tym Jimmy uświadomił sobie nagle, że po Nah-kiinahu przyjdzie kolej na Juatów, a później taki sam los spotka wszystkie inne plemiona. Biali wciąż idą naprzód, rozpościerają się po dobrej ziemi jak chwasty. Matka chyba miała rację, mówiąc, że to koniec rodzin. „Ciemnoskórzy ludzie teraz wymrą — powiedziała. — Biały człowiek ukradł nam nasze Marzenie"*. Desperacko szukając jakiegoś ratunku, Jimmy dowiedział się imienia głównego wodza żołnierzy i udał się do jego biura; może gdy z nim porozmawia, tragedię da się odwrócić? Przyjęto go uprzejmie, lecz wyszedł stamtąd całkiem załamany, przekonał się bowiem, że nawet ten wielki biały wódz nie * Marzenie, Okres Marzeń to podstawowe pojęcia z mitologii Aborygenów. Okres Marzeń, czyli Czas Stworzenia, to epoka, w której Przodkowie ustanowili określony porządek świata. Rolą człowieka jest podtrzymanie tego porządku i przekazanie go następnym pokoleniom. Według wierzeń Aborygenów Przodkowie ci odradzają się w nowych członkach klanu, pojawiają się w marzeniach sennych, by udzielić potomkom rady lub przekazać jakąś wiadomość, żyją też do dziś w świętych miejscach. Okres Marzeń jest nie tylko epoką w dziejach wszechświata, lecz również bytem metafizycznym. Aborygeni wierzą, iż w każdej chwili potrafią przywołać ową duchową moc, która stworzyła świat — dzięki uczestnictwu w obrzędach pozwalających im łączyć się z Przodkami. Wierzą, iż każdy z nich ma w sobie wieczną cząstkę swojego Praprzodka („iskrę życia", duszę). Pobudzając ową wieczną cząstkę (poprzez odpowiednie rytuały i obrzędy) można dotrzeć do bezkresnego czasu — Marzenia — gdzie powstały wszystkie rzeczy i gdzie będą powstawać one bez końca. 117 PATRICIA SHAW jest w stanie powstrzymać intruzów, co gorsza, nie ma pojęcia, jak by zaradzić nieszczęściu. Kiedy matka i jej przyjaciele usłyszeli relację z jego wizyty u pułkownika Puckeringa, omal nie pękli ze śmiechu. — Pułkownik Bugger-im?* Ale imię! A z ciebie skończony głupiec. Biali mieliby nam pomagać? — Oni nas wolą zabijać! — Dlatego nasi wojownicy zabijają ich! Matka Jimmy'ego, pociągnąwszy wielki łyk mocnego trunku (jakiś biały dał jej butelkę), rozwinęła tę myśl w taki sposób: — W buszu można teraz tylko zabijać lub zostać zabitym. Wszystko zależy od tego, kto szybszy. Tu jest bezpieczniej. Bezpieczniej? Jimmy pokręcił głową. Przez tych ludzi przemawiała rozpacz. Odebrano im ziemię, która ich żywiła. Nie mając co robić ani dokąd iść, trawieni beznadziejnym smutkiem, wałęsali się tam i z powrotem nad rzeką, czekając na śmierć, która zarazem budziła w nich grozę. Nic dziwnego, utracili wszak miejsca swych duchów. Teraz po wejściu w Marzenie żaden z nich nie odnajdzie swojego ducha i przez całą wieczność będą się błąkać w ciemnościach. Jimmy ni przez chwilę nie wątpił, że źródło ich cichej rozpaczy tkwi znacznie głębiej, niż się komuś zdaje, że wybiega ona daleko poza tę nędzną egzystencję, którą wiodą wśród białych ludzi. Nawet kiedy się śmieją, jest to śmiech przez łzy. On sam odwiedził miejsce swego ducha, położone daleko w górnym biegu rzeki. Niegdyś była to kraina emu, teraz rozpościerała się tam wielka farma. Nawet strusie zostały przegnane. Jimmy pochodził z rodu emu, zabrał więc z tego miejsca dwie święte rzeczy: strusie pióro, by dodawało mu siły, i kamień, który miał go chronić, a co najważniejsze, zatrzymać przy nim jego ducha. Pióro i kamień spoczęły w małym woreczku, który zawsze nosił na szyi. Dwa te magiczne przedmioty, gdy tak się je połączyło, nabierały szczególnej mocy. Z rozmyślań wyrwał go głos Logana: — Rankiem dotrzemy na farmę Cambrayów i stamtąd dopiero ruszymy dalej na północ. — Przyjść znów burza — zaprotestował Jimmy. — Missus Josie mieć szczęście, jej dom stać wysoko, ale ze wzgórz spłynąć mnóstwo wody. — Myślisz, że będzie powódź? * Bugger — sodomita, pederasta; potocznie: kanalia, szubrawiec. 118 PIÓRO I KAMIEŃ — Tak. Lepiej tam nie iść. — Muszę zaryzykować. Jestem coś winien Cambrayom za wykupienie nas z rąk Nah-kiinaha. — Oni dać tylko żywność, nic wielkiego — zaoponował Jimmy, lecz Logan nie chciał go słuchać. Wkrótce tego pożałował. Już w nocy rozpętała się nawałnica, która miała trwać wiele godzin. Podróżni zmuszeni byli wlec się noga za nogą w strugach ulewnego deszczu, który wszystkie szlaki i leśne dukty zamienił w groźne trzęsawisko. Potworna wichura łamała drzewa jak zapałki. Hukowi walącego się buszu wtórowało dzikie rżenie jucznych koni grzęznących co chwila w błocie. Dopiero o zmroku sześciu jeźdźców plus cztery konie, dwa juczne i dwa luzaki, dotarło do traktu wiodącego na wzgórze, gdzie stał dom Cambrayów. I nagle powietrzem targnął huk wystrzałów. Wierzchowiec Charliego stanął dęba. — Logan, do diabła, co tu się dzieje? — wrzasnął przerażony jeździec. — Mówiłeś, że ten farmer to twój przyjaciel! — Stój! Kto idzie? — zahuczał czyjś głos. Z mroku wyłonił się Jack Cambray. — Uspokój się, Jack! To ja, Logan Conal! Właściciel farmy, okutany grubą nieprzemakalną płachtą, postąpił parę kroków naprzód: — Czego chcecie? — Czyżbyś mnie nie pamiętał? — spytał zdumiony Logan. — Pamiętam, a jakże — odparł takim tonem Cambray, jakby słowa Logana nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. — A ci z tobą to kto? — To nie rabusie, szefie! — zaśmiał się Jimmy, lekko zeskakując z konia. — A niech mnie! To ty, Moon? Psiakrew, dawno cię tu nie było! — Czy udzieli nam pan schronienia? — z pośpiechem wtrącił Charlie. Przemoknięty do nitki, nie był w nastroju do rozmów. — Tylko na tę noc. Jutro jedziemy na północ. — Zaprowadź ich do stodoły — polecił Cambray Jimmy'emu. Sam zrobił w miejscu w tył zwrot i zniknął między drzewami. — Szef nie lubić gości — roześmiał się Jimmy. — Widać to gołym okiem — kwaśno zauważył Logan. W stodole było sucho i ciepło — co za ulga! Przy pomocy Jimmy'ego dwaj skazańcy, ?i?? i Len, zajęli się drżącymi końmi, Charlie przy świetle drugiej latarni zaczął myszkować po kątach. 119 PATRICIA SHAW — Aha, jest pasza, można by nakarmić konie. Jak myślisz, Logan, czy gospodarz weźmie nam to za złe? — Przecież mu zapłacę! — warknął Logan. — Zadaj koniom obrok, a ja pójdę do chałupy. Zobaczę, co się tam dzieje. Nie zdążył jeszcze zapukać, a już w progu stanęła Josie w chuście i grubym płaszczu. — Ach, to pan, panie Conal! Szłam właśnie zobaczyć, kogo nam tu przywiało. Proszę, proszę do środka, strasznie pan przemókł. — Jack nie powiedział pani, że to ja? — Och... — zająknęła się lekko. — Jack... lubi nocą przebywać na dworze. — W taką pogodę? — On... chce mieć dom na oku... — Stała przy kuchni, odwrócona do niego plecami, przesuwając na środek płyty jakiś wielki osmalony sagan. — Wie pan... nigdy nie wiadomo, kto się tu może kręcić. — Teraz dopiero spojrzała na gościa: — A pan co porabia w tych stronach? Logan przypomniał sobie poniewczasie, że Cambray ma zwyczaj spędzać noce w towarzystwie flaszki, najchętniej nieopodal zbiornika z wodą. Zły na siebie, że wprawił tę miłą kobietę w widoczne zakłopotanie, czym prędzej wyłuszczył jej cel swej wyprawy. — Zrobię kolację panu i pańskim towarzyszom — zaofiarowała się Josie — mam niezły gulasz. Będzie wam cieplej, jak zjecie coś gorącego. Co za psia pogoda! — Zapomniałem pani powiedzieć, że bierzemy z sobą Jimmy'ego — dodał Logan. — Zgodził się służyć nam za przewodnika. — Doskonały pomysł — stwierdziła z uśmiechem. — Jimmy to dobry chłopak. Tylko... Jack będzie niezadowolony. Nie przyznaje się do tego, ale lubi, gdy Jimmy jest w domu. Ma z niego dużą wyrękę. Tyle tu ciężkiej roboty. Logan uświadomił sobie, że podoba mu się ta kobieta. Miała twarz pełną wyrazu, o nieco zbyt ostrych rysach, lecz łagodziły to kasztanowe włosy okalające miękkimi puklami policzki, a na czubku głowy wprawnie zwinięte w gruby i bardzo elegancki węzeł. Patrząc, jak przygotowuje ogromną tacę z kolacją, skonstatował z uznaniem, że pracuje tak samo, jak mówi, szybko i sprawnie. Tylko co to dla niej za życie u boku takiego dziwaka jak Cambray, przemknęło mu nagle przez głowę. A miałaby kobieta czym się pochwalić. Za tę figurę zbierałaby komplementy w każdym towarzystwie. Istna klepsydra. 120 PIÓRO I KAMIEŃ Kiedy już siedzieli przy kolacji, do stodoły wmaszerował nagle Jack Cambray. Josie trochę nerwowo zaczęła mu tłumaczyć, że właśnie udało jej się wygrzebać z garnka jakieś „resztki". — Słuchaj, Jack — żywo odezwał się Logan — chętnie zapłacę wam za ten posiłek i paszę dla koni. Pragnę też wyrównać rachunek za wszystko, co dałeś tubylcom za mnie i pannę Delahunty. Cambray poruszył brwiami przypominającymi czarne gąsienice: — Dasz trzy funty i będziemy kwita. — Myślałem o większej sumie. — Wystarczą trzy funty. Daj je mojej kobiecie. — Rozejrzawszy się dookoła, przewiesił latarnię dalej od siana, odstawił na miejsce jakieś grabie i wyszedł drugimi drzwiami. Logan odprowadził Josie do domu, lecz zamiast wracać do stodoły, rozsiadł się w kuchni na pogawędkę. Uczynił to pod pretekstem, że chciałby przez wyjazdem zamienić jeszcze parę słów z Jackiem. Prawda była taka, że nie miał ochoty rozstawać się z Josie. Podobała mu się coraz bardziej. Tak ślicznie umiała się śmiać i tak łatwo jej to przychodziło, doprawdy zdumiewające! Jego zdaniem niewiele tu miała powodów do śmiechu. Na takim odludziu! Cud, że w ogóle nie zapomniała, jak się to robi. Logan bardzo powoli wysączył dwie szklaneczki porto, no ale w końcu trzeba było odejść, co też uczynił, zostawiając resztę butelki dla Jacka. Josie odprowadziła go do drzwi. — Jeżeli do rana ten deszcz nie ustanie — powiedziała — nie powinniście wyjeżdżać. Rzeka tak już wezbrała, że Jack musiał przegnać nasze owce wyżej. Zanosi się chyba na powódź. Tej nocy Logan śnił o Josie, a kiedy w pewnej chwili zbudził go odgłos gwałtownego deszczu, uśmiechnął się z zadowoleniem. Świt zastał ich pośrodku małego morza, rzeka wylała aż po linię wzgórz. Wokół wyspy, w którą nagle zamieniła się jego posiadłość, ponuro człapał Jack Cambray, gniewnie chlupocząc butami. Ludzie Logana, nie chcąc siedzieć bezczynnie, wzięli się raźno do pracy; jedni dowozili paszę smętnie ryczącemu bydłu stojącemu w deszczu na grząskich wygonach, inni ratowali zabłąkane owce, które nocą utknęły w błocie. Jimmy Moon, jak zwykle usłużny, odebrał Josie konewki i poszedł wydoić krowy. Logan przytaszczył do kuchni ogromną skrzynię prowiantu. Nie chciał, by pani domu czuła się w obowiązku ich karmić. Zanosiło się na to, że posiedzą na farmie dobrych kilka dni. 121 PATRICIA SHAW Po południu oboje z Josie wybrali się na obchód posiadłości. Stwierdzili, że zagrożony jest wielki warzywnik, woda już przelewała się przez jego brzegi. — Tyle pracy poszło na marne — jęknęła z rozpaczą Josie. — Z sałaty i kapusty nic już nie będzie. Myśli pan, że ta woda podejdzie wyżej? — Nie — odrzekł Logan. — Skąd pan wie? — Przyłapała mnie pani — roześmiał się głośno. — Wcale nie wiem. Chciałem po prostu panią uspokoić. — Wziął ją pod rękę i poszli dalej. Niebezpiecznie rozmyta ścieżka zaprowadziła ich prosto pod mokre gałęzie sadu. Logan czuł obok siebie jędrne ciało Josie, czuł emanujące z niej ciepło... Rozkoszował się tą chwilą bliskości, mógłby tak iść bez końca. Pragnę tej kobiety, uświadomił sobie. Z mglistego nieba nadal siąpił deszcz; wilgotne rondo filcowego kapelusza Josie coraz niżej opadało jej na twarz. — Ładnie muszę wyglądać! — westchnęła, odgarniając mokre kosmyki. — Wyglądasz ślicznie — odparł Logan przystając. Pochylił się i pocałował jej mokry od deszczu policzek. Czując nagłą falę pożądania, spojrzał w twarz Josie: malowały się na niej takie same pragnienia. Kiedy wziął ją w ramiona, przyjęła to bez śladu nieśmiałości czy zakłopotania. Zupełnie jakby wiedziała, że tak będzie, że tak się stać musi. Pocałował ją po raz drugi i mocniej przygarnął do siebie, ta niezwykła deszczowa schadzka podniecała go do szaleństwa! Pragnął tej kobiety aż do bólu. Była namiętna i silna, wiedziała, czego chce, mówiło mu o tym jej ciało. Gdyby nie deszcz i błoto, mógłby wziąć ją natychmiast, tu gdzie stali. Z wyraźną niechęcią ruszyli wreszcie w stronę domu. — Josie... — chwycił ją za rękę — czy mamy zapomnieć o tym, co się stało? Ja nie mogę. Spotkajmy się dziś wieczorem. — Przyjdź do kuchni — szepnęła — po kolacji. A jednak spotkał go zawód. Zaczęło się dobrze... Zaledwie wśliznął się do domu, padła mu w ramiona. Całowali się tak namiętnie... pozwoliła, by jego ręce wędrowały po jej ciele, lecz gdy spróbował pociągnąć ją do sypialni, zesztywniała, a potem wymknęła mu się z objęć. — Nie, Logan... Jack się tu kręci. Przez tę wodę jest zbyt blisko domu. 122 PIÓRO I KAMIEŃ — Pragnę cię, Josie. Nie chcesz tutaj, to chodźmy gdzie indziej. Może do jakiejś szopy? — Zobaczy nas. Kochany, ja także bardzo cię pragnę i taka jestem szczęśliwa! Po tym spotkaniu w Perth co noc prosiłam Boga, by pozwolił mi jeszcze cię kiedyś zobaczyć, chociaż nie śmiałam myśleć, że i tobie na mnie zależy. Logan spędził na farmie trzy dni, czekając, aż woda opadnie. Przez cały ten czas Jack nieustannie krążył gdzieś w pobliżu, mogli więc tylko ukradkiem dopaść się na krótką chwilę. Te rzadkie kradzione uściski rozpalały ich coraz bardziej, budząc zarazem coraz głębszą gorycz niespełnienia. Ostatniego wieczoru Logan zebrał naczynia po kolacji i poszedł odnieść je Josie. Pod domem minął Cambraya, toteż nie śmiał się do niej zbliżyć. Stali przedzieleni szerokością kuchni. — Chciałbym cię z sobą zabrać, gdyby to było możliwe — wykrztusił po chwili milczenia. — I ja tego pragnę. Przyjrzał jej się bacznie. — Naprawdę byś chciała? — Tak. Przysunęła się do niego tak blisko, na ile tylko starczyło jej odwagi. Ich obopólna namiętność sięgnęła już teraz szczytu. Loganowi zaczęło się wydawać, że nabiera widzialnych kształtów. Muszę ją mieć, postanowił. Nigdy żadna kobieta nie działała na niego w ten sposób. — Mówisz serio? — szepnął bez tchu. — Przecież wiesz, że tak. — W jej oczach widział bezgraniczną szczerość. — Więc klnę się na Boga, że po ciebie wrócę. Czy wtedy pojedziesz ze mną? — Mam z tobą wyjechać? — powtórzyła trochę niepewnie. — Tak, właśnie tak. — Przyciągnął ją mocno do siebie. Niech diabli porwą Cambraya! Josie delikatnie wysunęła się z jego ramion. — Mój kochany, masz jeszcze czas to przemyśleć, lecz jeśli nie zmienisz zdania, będę gotowa do drogi. — Czekaj na mnie. Skończę pomiary i wrócę. — Będę na ciebie czekała. Nigdy jeszcze Wielkanoc nie zwlekała tak długo z nadejściem! A przecież Sibell doskonale znała męki oczekiwania. Czyż jako mała dziewczynka nie wystawała przy oknie? Czyż patrząc na ośnieżone pola 123 PATRICIA SHAW nie liczyła wpierw miesięcy, a potem dni dzielących ją od cudownych gwiazdkowych niespodzianek i od Wielkanocy, która miała jej przynieść smakowity słodziutki rarytas: marcepanowe jajka? Każdy dzień wydawał się wówczas długi jak rok, jednakże w porównaniu z obecnym napięciem była to doprawdy fraszka. Kiedy w końcu — nareszcie, nareszcie! — nadszedł upragniony kwiecień, to katastrofalne napięcie wpędziło Sibell w istną huśtawkę nastrojów, od euforii do obłędnej trwogi o Logana: a nuż przytrafiło mu się coś złego? Jeszcze trudniej było jej teraz wytrzymać w domu Gilbertów. Godzinami snuła się po pokojach, marząc o Loganie, zżymając się na bezsensowne jej zdaniem zajęcia, którym powinna oddawać się młoda zaręczona dama. Odgrywanie osoby „po słowie", jak to nazywano, przychodziło jej bez trudności; wmówiła sobie, że owszem, jest zaręczona, tyle że nie z Ezrą. Pozycja narzeczonej była o tyle korzystna, że dość skutecznie chroniła ją przed wścibstwem i połajankami Margot. Obyło się bez awantury nawet wtedy, gdy Sibell ku skrytej irytacji swojej opiekunki uchyliła się od wszelkiej dyskusji w kwestii zamówionej przez siebie wyprawy. Sam Ezra był na szczęście człowiekiem mocno zajętym, tak więc zbyt często nie naprzykrzał się narzeczonej. Przychodził po nią w soboty i po obowiązkowej lustracji tego okropnego domu, gdzie obecnie wykańczano wnętrza, zabierał ją na lunch bądź na wyścigi. W niedzielę eskortował Sibell do kościoła, dokąd zawsze towarzyszyli im Percy i Margot. Nieszczęsny Ezra! Wciąż tylko dyszał i jęczał, że mu gorąco, choć aura obecnie zrobiła się znacznie znośniejsza. Sibell przytakiwała mu, że dobrze czyni unikając wystawiania się na słońce, zwłaszcza w południe. Jej w przeciwieństwie do Ezry nigdy nie było gorąco i zawsze wyglądała bardzo elegancko. Czuł się z tego powodu jeszcze bardziej nieswojo, a jej to sprawiało przewrotną przyjemność. Wszyscy męscy przyjaciele Ezry byli starzy i nudni, a ich pokorne żony umiały jedynie powtarzać w kółko, jakie to ona ma szczęście, że wpadła w oko tak wielkiej osobistości jak sędzia Freeman. Sibell darzyła tych ludzi szczerą antypatią, w ich obecności zachowywała się zatem z chłodną rezerwą, godnie i wyniośle, lecz pod pozorami spokoju narastały w niej lęk i niepewność. Konieczność utrzymywania fałszywej fasady sprawiała, że z jednej Sibell narodziły się teraz dwie całkiem różne istoty. Jedna ukazywała ludziom niewzruszone opanowanie, ta druga, którą stawała się nocą, płaciła za to wysoką cenę... Z obawy przed koszmarami popadła w końcu w bezsenność. W oczekiwaniu na świt siedziała z otwartymi oczami na łóżku, puszczając wodze 124 PIÓRO I KAMIEŃ najdzikszym fantazjom, rozpamiętując wszelkie niesprawiedliwości losu, snując szaleńcze plany ucieczki. Jedynie myśli o Loganie, towarzyszący jej wciąż obraz jego ciemnej urodziwej twarzy, jego uśmiechu, jego regularnych rysów, skutecznie koiły jej nerwy. Tylko z nich czerpała siłę pozwalającą jej przeżyć kolejny okropny dzień. — Chodźmy, moja droga — wyrwał ją z zadumy głos Ezry. Sibell jęknęła w duchu: dokąd? Tutaj nad rzeką Swan było jej całkiem przyjemnie. Siedząc na leżaku pod wielką płócienną markizą, udawała, że z najwyższym zainteresowaniem obserwuje wyścigi łodzi, choć w rzeczywistości impreza ta wydawała jej się wyjątkowo nudna. Ezra wprost przeciwnie, otoczony wianuszkiem przyjaciół, z ożywieniem dyskutował o zaletach poszczególnych łodzi; zebrane towarzystwo czyniło wysokie zakłady. Teraz jednak powtórzył niecierpliwie: — Chodźmy, Sibell, to był już ostatni wyścig. Dobry Boże, ależ upał! Twoja ciotka pozwoliła mi uprzejmie zabrać cię dziś na kolację do hotelu „Palące". — Nie jestem odpowiednio ubrana. — Wstała, by wygładzić suknię, po czym mocnym ruchem osadziła na głowie jasny słomkowy kapelusz. — Tym się nie martw. Pójdziemy teraz do domu, a później wpadnę po ciebie powozem. Taka uroczystość wymaga oprawy. — Co za uroczystość? — Dzisiejszy wieczór, moja droga. — Ale dlaczego? — Z niejasnym przeczuciem jakichś kłopotów powiodła wzrokiem po rozpraszającym się z wolna tłumie. — Powiem ci wieczorem. — Nie, teraz mi powiedz. Ezra wydał z siebie coś pośredniego pomiędzy śmiechem a gniewnym parsknięciem: — Och ty mała diabliczko! Że też wszystko musisz zaraz ze mnie wyciągnąć! No ale cóż, ogromnie cię lubię, Sibell! Dwie damy wystrojone jak na Święto Regat — w olśniewająco białe suknie i równie imponujące kapelusze — kiwnęły głowami w stronę Ezry, który odkłonił im się wręcz entuzjastycznie. — Czy wiesz, kim są te panie? — zapytał z nutą przechwałki. — Nie. — Tak też myślałem! I co ja mam z tobą począć? Dlaczego ty się nikim nie interesujesz? Ilekroć chcę cię komuś przedstawić, robisz taką 125 PATRICIA SHAW niechętną minę... Ta dama w kapeluszu z żółtymi różami to kuzynka samego gubernatora, zaś ta druga to jej towarzyszka. Razem podróżują. __ Doprawdy? — obojętnie rzuciła Sibell. — Więc co to za uroczystość dziś wieczorem? __ Och, widzę, że mi nie darujesz — wziął ją za rękę. — Chodźmy gdzieś, muszę usiąść. Piekielne to słońce, a tych leżaków nie cierpię! Nie potrafię się podnieść z takiego diabelstwa. Sibell uśmiechnęła się pod nosem, dlatego właśnie je wybrała. Ezra poprowadził ją do pawilonu, gdzie krzesła bardziej odpowiadały jego gabarytom. — Napiłabyś się szampana? Mamy jeszcze trochę czasu. __ Bardzo chętnie. — Ciekawe, co by powiedzieli na to rodzice, pomyślała. Żadne z nich nie uznawało alkoholu. A tutaj wszyscy piją jak ryby, zwłaszcza szampana. Z tego, co wiedziała z książek, wynikało, że szampan zarezerwowany jest dla książąt, księżniczek i aktorek, a pije się go z pantofelka. Trochę dziwny to zwyczaj, lecz któregoś dnia sama musi tego spróbować. Najlepiej z nie noszonego jeszcze pantofelka, aczkolwiek zapach świeżej skóry może zabić cały bukiet trunku. Zaczęła powolutku sączyć szampana. Absolutna rozkosz! Powie Loga-nowi, że to jej ulubiony napój. Kiedy już się wzbogacą, będą mieli go pełne piwnice. Ta myśl sprawiła, że poczuła się dorosła i bardzo światowa. Ezra tymczasem brutalnie ściągnął ją na ziemię: — Proszę cię, moja droga, ubierz się dziś elegancko. To znaczy... zawsze wyglądasz pięknie, ale dziś to naprawdę wyjątkowy wieczór. Dzisiaj ogłosimy datę. — Jaką datę? Poklepał ją po policzku. — Czas szyć ślubną suknię, moje ty złotko. — Co takiego? — W okresie Wielkanocy sąd ma dwutygodniową przerwę. Postarałem się tak wszystko ułożyć, by nasz ślub mógł odbyć się w Wielką Sobotę. Oszołomiona Sibell wypiła duszkiem szampana i pozwoliła kelnerowi powtórnie napełnić kieliszek. Teraz już nie czuła się światową damą. Była tym, kim była: młodą naiwną dziewczyną, która uległa złudzeniu, że panuje nad sytuacją. Z niedowierzaniem i grozą patrzyła na siedzącego przed nią podstarzałego grubasa. — Śniadanie weselne wydamy w hotelu „Palące" — kontynuował Ezra. — Dlatego idziemy tam dziś wieczorem. Trzeba przedys- 126 PIÓRO I KAMIEŃ kutować wszystko z panią Page, żoną właściciela hotelu. Chce nam wyświadczyć zaszczyt, osobiście zajmując się naszym przyjęciem. Wesele? Za parę tygodni? Co on gada? — Nie musimy wyjeżdżać w podróż poślubną — dalej dźwięczał jej w uszach monotonny głos Ezry. — Dom, dzięki Bogu, będzie już gotowy — westchnął, wycierając z twarzy krople potu. — Z prawdziwą ulgą opuszczę te nędzne pokoje, w których tyle czasu przyszło mi się męczyć! Nareszcie własny dom! Sibell zdążyła już prawie zapomnieć o tych idiotycznych zaręczynach. Przecież to jakaś bzdura! Czysty wymysł! Nie chciała tego i nie chce. Przez kilka ostatnich miesięcy nawiedzały ją czasem myśli o oświadczynach Ezry, lecz zaraz je przepędzała — drobna nieprzyjemność i tyle. A tu nagle data wesela! I komunikują jej to tak, jakby sama nie miała absolutnie nic do powiedzenia! Wszystko postanowili oni, Gilbertowie i Ezra! Co za ludzie! — Nie sądzę, aby to był odpowiedni termin — oświadczyła sucho. — Wybacz, moja droga. — Ezra zrobił się czerwony jak burak. — Jakaż więc data tobie odpowiada? Sibell utkwiła wzrok w kieliszku, czuła, że też jest purpurowa. Myśl o konsekwencjach małżeństwa, tak zwanych obowiązkach żony, przyprawiła ją o taki niesmak, że jej słowa zabrzmiały jak smagnięcie biczem: — Żadna. W ogóle nie chcę wychodzić za mąż. Sędzia Freeman rozdziawił usta. Jego wybałuszone oczy gwałtownie omiotły salę, podczas gdy ręka równie gwałtownie zaczęła gmerać w kieszeni. Z głośnym trzaskiem nasadził na nos okulary. — Słucham?! — Dobrze słyszałeś. Nie chcę być twoją żoną. — Ależ Sibell... — głos mu się załamał — przecież... przecież jesteś moją narzeczoną! Musisz mnie poślubić, musisz! — Muszę? A niby dlaczego? — Ponieważ... O dobry Boże! Poślubisz mnie i koniec! Ty chyba wcale nie pojmujesz, kim jestem! Myślisz, że pozwolę się tak porzucić? Przestań pleść głupstwa! Wieczorem mamy spotkanie z panią Page! — Więc je odwołaj. Zmieniłam zamiar. — Z pewnym żalem popatrzyła na swój zaręczynowy pierścionek, jedyną kosztowność, jaką posiadała... Trudno. Z wolna zsunęła go z palca i podała Ezrze: — Zwracam ci pierścionek. — To dla mnie zniewaga! — prawie załkał, ale szybko pochwycił klejnot. — Co ja powiem ludziom? 127 PATRICIA SHAW — Że zmieniłam zdanie, wszak to bardzo proste. Tak będzie lepiej, Ezro. Nie rozumiem, po co robisz tyle szumu. — Inaczej zaśpiewasz, kiedy powiadomię o tym twego wuja — syknął. — Per ?? nie jest moim wujem. — Mimo to ponosi odpowiedzialność za twe karygodne zachowanie. Sibell, podochocona szampanem, uśmiechnęła się niefrasobliwie: — Świetnie! Obwiniaj go sobie, ile chcesz! Ezra wtargnął do domu jak burza, już od progu żądając widzenia się z Percym i Margot. Wszyscy troje mierzyli teraz Sibell takim wzrokiem, jakby popełniła najstraszliwszą zbrodnię. Ogarnął ją nagle strach, poczuła się zupełnie jak zaszczute zwierzę. I ten paskudny ból głowy... A jeśli od razu wyrzucą ją z domu? Oskarżą o włóczęgostwo, oddadzą w ręce policji? Trzeba ich zmylić. Może uda się jakoś wykręcić? — Ja po prostu nie dojrzałam jeszcze do małżeństwa — powiedziała ostrożnie. — Nonsens! — syknęła Margot. — W twoim wieku byłam już zamężna. I do głowy by mi nie przyszło zachowywać się tak zuchwale jak ta smarkula — dodała, spoglądając na obu panów. — Za dużo ona wie jak na dziewczynę w jej wieku — rzucił złowróżbnie Per ??. — O czym? — w głosie Sibell zabrzmiało wyzwanie. — O wszystkim. Mamy tu najlepszy przykład tego, co z kobiety czyni edukacja. Przewraca jej tylko w głowie. Moja córka ma zaraz wracać do domu, słyszysz, Margot? Natychmiast zabierz ją z tej szkoły! Uczą je tam samych górnolotnych błazeństw, no i oto skutek! — Dobrze, mój drogi — pojednawczo bąknęła jego żona. Tego Sibell już nie wytrzymałaa: — Oboje jesteście głupi! Edukacja nie ma tu nic do rzeczy! — Racja — nieoczekiwanie poparł ją Ezra. — Nie jestem przeciwny temu, by kobiety umiały czytać i pisać. — Dziękuję. — Nie było to wiele, lecz Sibell i za to poczuła dla niego wdzięczność. Nie na długo. — Skoro ta dziewczyna postanowiła mnie rzucić — kontynuował Ezra — to musi mieć ku temu powód. Osobiście uważam, że jest nim inny mężczyzna. Dość napatrzyłem się takich spraw w sądzie. 128 PIÓRO I KAMIEŃ — Ależ to nieprawda! — gwałtownie zaprotestowała Margot. — Ona wyjdzie za ciebie, Ezro! To tylko histeria! Mnóstwo panien na wydaniu wyprawia podobne brewerie. Zapewniam cię, że nie masz rywala. Sama mu to powiedz, Sibell! Powiedzieć im prawdę? Sibell miała już dość tej kłótni i tego, jak ją tu traktują. Całkiem jakby była jakimś głupim słoikiem konfitur, który można podawać sobie z ręki do ręki. Martwą rzeczą nie budzącą w nikim żadnych uczuć. Gilbertom zależy jedynie na tym, żeby się jej pozbyć, więc dobrze, niech się dowiedzą! Przynajmniej przestaną kłamać. — Ezra ma rację. Jest ktoś inny, kogo zamierzam poślubić, kiedy tylko wróci do Perth. Ależ zrobiło się piekło! Że też dorośli ludzie, w dodatku uzurpujący sobie prawo do decydowania o jej losach, potrafią tak głośno wrzeszczeć, zdumiała się Sibell. — A nie mówiłem! — ryknął Ezra, osuwając się na krzesło. Kruchy mebelek trzasnął i rozsypał się na kawałki. — Jak ona śmie wystawiać mnie na pośmiewisko! — ryczał jeszcze i wtedy, gdy zakłopotani gospodarze dźwigali go z podłogi. — Zróbże coś, Percy! Mam wszelkie podstawy, aby was oskarżyć o niedotrzymanie obietnicy! — Nie gorączkuj się tak, mój drogi. — Percy troskliwie usadowił go na kanapie. Wyglądała solidnie. — Jestem pewien, że to jakieś nieporozumienie. — Pobiegł po karafkę z brandy i nalał gościowi trunku. Zaraz też podeszła Margot i zaczęła gorliwie krzątać się koło Ezry. Sibell przyglądała się tej scenie z chłodną obojętnością postronnego obserwatora. — Ty niegodziwa smarkulo! — wsiadła na nią Margot. — Zawsze mówiłam, że z ciebie osobliwe ziółko! Taki skandal! Twoja matka przewraca się w grobie! Kimże jest ten osobnik, którego niby to masz poślubić? Przestań mi tu kłamać! Dobrze wiem, że taki ktoś nie istnieje! — No i bardzo się mylisz. Tego dżentelmena zna i poważa całe miasto. Nazywa się Logan Conal. — On? Powinnam się była domyślić! Od początku wiedziałam, że coś między wami było! I ty miałaś czelność udawać przede mną niewiniątko? — Zaręczyłaś się z panem Freemanem i tylko jego poślubisz — wycedził Percy. Głowa i ręce trzęsły mu się z pasji. — Nie dam ci pozwolenia na ślub z nikim innym. 9 Pióro i kamień 129 PATRICIA SHAW — Nie jesteś moim krewnym. Obejdę się bez twoich pozwoleń. — To się dopiero okaże! — krzyknął Gilbert, lecz Ezra uciszył go gestem. Sibell po raz pierwszy zobaczyła w nim sędziego. Oczy mu dziwnie stwardniały, pojawiła się w nich nieustępliwość. Poczuła, że tym właśnie wzrokiem zmusza ludzi do mówienia prawdy. — Więc twierdzisz, że jesteś po słowie z Loganem Conalem? — zapytał ostro. — Tak. — Znam pana Conala. Gdyby się zaręczył, wspomniałby mi o tym. Kiedyż to ci się oświadczył? Kiedy? Sibell ogarnęła nagle panika. Przecież Logan nie poprosił jej o rękę... Czyżby dała się uwieść marzeniom? Czując, że zbiera jej się na płacz, czym prędzej nakazała sobie spokój. Nie pozwoli się zgnębić tym ludziom. Logan wróci i wezmą ślub. Tak chce przeznaczenie. Czyż nie po to złączył ich los? — Pana Conala nie ma teraz w mieście — oznajmiła sucho. — Wiem o tym. To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Sibell zmarszczyła brwi. Co ten Ezra sobie myśli! Nie pozwoli mu się zastraszyć. Logan powiedział kiedyś, że powinna być panią siebie... Szczegółowa treść tamtej rozmowy wypadła jej już z pamięci, pozostało tylko tych parę słów. Uczepiła się ich jak kotwicy. — Nie twoja sprawa, kiedy mi się oświadczył, ale skoro tak cię to interesuje, zapytaj pana Conala. — Nie omieszkam — warknął Ezra. Wstał i skierował się do wyjścia. — Bądź pewna, że ustalę fakty. Oświadczam ci, Percy, że tak się ta sprawa nie skończy, moja w tym głowa! Po jego wyjściu Margot zaczęła chlipać, a jej małżonek wrzeszczeć. — Ładnie nam się odpłacasz za naszą dobroć! Marsz do swojego pokoju, panienko! Mówię ci, zejdź mi z oczu! Przeprosisz Ezrę i ślub się odbędzie! To moje ostatnie słowo! Sibell napisała list, aczkolwiek nie taki, jaki podyktowała jej Margot. Przeprosiła po prostu Ezrę za wszelkie ewentualne przykrości związane z zerwaniem zaręczyn. Wciąż jeszcze próbowała grać na zwłokę. Logana nadal nie było. Do Wielkanocy pozostał już tylko tydzień, a od niego żadnej wiadomości! Kiedy nadszedł więc list od Josie, ręce zaczęły jej drżeć z emocji: może wreszcie czegoś się dowie? I... o Boże! Już pierwsze słowa podcięły jej nogi. Chwiejnym krokiem powlokła się do sypialni, by dokładnie przeczytać ten nieszczęsny list. 130 PIÓRO I KAMIEŃ Gdy w dodatku uświadomiła sobie, że został nadany w Perth, przed oczyma zatańczyły jej czerwone płatki. „Kiedy otrzymasz ten list — pisała Josie — Logan i ja będziemy już w drodze do Geraldton. W Perth zatrzymamy się na krótko, Logan musi tylko ukończyć swój raport. Uznaliśmy, że w tych okolicznościach lepiej będzie wyjechać, zacząć nowe życie w jakimś innym miejscu." Sibell zmięła list w kulkę i cisnęła o ścianę, zaraz go jednak podniosła. Nadal nie mogła uwierzyć, że to prawda. Josie i Logan! Niemożliwe! Josie jest mężatką. Jakże uczciwa kobieta może porzucić męża? „Udało mi się odwiedzić Neda w internacie"... — przeczytała. To już w żaden sposób nie mieściło jej się w głowie. Więc porzuciła i syna? Co za kobieta z tej Josie? Wstrętna wiarołomczyni. To ona uwiodła Logana. Rozmyślnie zawróciła mu w głowie. Istna Dalila. A taką udawała przyjaciółkę! Podła. Cały czas uganiała się za Loganem. Za moim Loganem, pomyślała z furią. „Droga Sibell, mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Myśmy tego nie planowali, po prostu tak się w życiu zdarza. Spadło to na nas znienacka i z taką siłą, że już sama myśl o rozstaniu była dla nas nie do zniesienia." — Tfu! — Sibell z niesmakiem splunęła na list. — Mdli mnie od tego! Czytać mimo to nie przestała. „Życz nam szczęścia. Obecna sytuacja to dla mnie prawdziwe trzęsienie ziemi, a jednak nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa. To miłość, rozumiesz, wielka prawdziwa miłość." Życzyć jej szczęścia? Dobre sobie! Sibell poczuła, jak wzbiera w niej nienawiść do tej kobiety. I do Logana. Jedyni ludzie, którym zaufała, i tak ją okrutnie zdradzili. Teraz już nie mam nikogo, pomyślała z rozpaczą, kuląc się na podłodze. Koniec wszelkich nadziei... I nagle przypomniała sobie o Gilbertach. O tym, że im powiedziała o zaręczynach z Loganem. Jakiż to będzie wstyd, kiedy dowiedzą się prawdy! O Boże, Boże! Chwyciła się za głowę i zaczęła nią kołysać, by choć trochę złagodzić piekielne łupanie w skroniach. Trzeba stąd uciekać, nim spotka ją to straszne upokorzenie. Najgorsze, że sama zrobiła z siebie idiotkę. Gdyby nie wspomniała o Loganie, nie byłoby jeszcze tak źle. Byłoby, ty głupia, ofuknęła się w duchu, straciłaś przecież Logana! Podniosła się z wolna i zaczęła grzebać w komodzie. Jak nazywa się ta kobieta, co to poszukuje towarzyszki? Gdzie, u licha, zapodział się 131 PATRICIA SHAW ten Ust od Josie? Drżącymi rękami wymacała go wreszcie na dnie szuflady. Adres! Gdzie adres? Jest! Hotel „Książę Walii", Palmerston. Trzeba jechać natychmiast, tylko jak się tam dostać? Postanowiła iść zaraz do miasta, w biurze podróży będą wiedzieli. Nadal trzęsła się cała jak w febrze. Urzędnik w biurze podróży nie tylko udzielił jej wszelkich informacji, ale i zaofiarował pomoc. — Ma pani szczęście. Właśnie w środę wypływa statek do Port Darwin. Proszę przyjść tu przed szóstą rano. Muszę i ja dostać się do Fremantle, więc z przyjemnością dowiozę panią kutrem na statek. Nazywa się „Bengal" i proszę mi wierzyć, że to bardzo dobra barkentyna, podobnie zresztą jak wszystkie nasze przybrzeżne jednostki kursujące na trasie Adelaide—Port Darwin. — Bardzo panu dziękuję — powiedziała Sibell, błądząc myślami gdzie indziej. Dwa dni! Co by tu zrobić, żeby przez te dwa dni nie widywać się z Gilbertami? Najchętniej nie ruszyłaby się z tego biura, tylko że to niemożliwe. — Panno Delahunty — zagadnął ją nagle urzędnik — czy to pani jest tą młodą damą z „Cambridge Star"? — Tak — odparła z roztargnieniem, bo właśnie podjęła ważną decyzję: pójdzie do domu spakować rzeczy. Mało prawdopodobne, aby Gilbertowie chcieli ją zatrzymywać. A jeśli zaczną zadawać pytania? Mogą sobie pytać! Nie powie im ani o tym, co zamierza robić, ani dokąd jedzie. Nie ich interes. Koniec. Nikt nie będzie już nigdy decydował o jej losach. — Muszę powiedzieć, że odważna z pani osoba — zauważył urzędnik. — Po takich doświadczeniach nie lęka się pani morza. A przecież to długa podróż. — Co? — wyjąkała Sibell. Co on mówi?, myślała gorączkowo, czując, jak trwoga ściska ją za gardło. Długa podróż? A jej się zdawało, że będzie to krótka przybrzeżna wycieczka! — Port Darwin nie leży chyba zbyt daleko? — spytała nerwowo. — Powiedziałbym, że bardzo daleko, proszę spojrzeć na mapę. Lądem w linii prostej byłoby to ponad trzy tysiące kilometrów. Mówię teoretycznie, bo lądem się tam pani nie dostanie. Statek... hm... płynie mniej więcej dziesięć dni. Ale proszę się nie obawiać, na „Bengalu" będzie pani bezpieczna jak w domu. Sibell kiwnęła głową, jakby jej to było obojętne, choć ogarnął ją taki strach, że nie mogła wykrztusić słowa. Zapłaciła za bilet i wyszła. I cóż wielkiego, powiedziała sobie w końcu, jeśli się nawet utopię? Kogo to 132 PIÓRO I KAMIEŃ obchodzi? Pewnie sądzone mi było utonąć, a los z jakichś powodów jedynie odroczył ten wyrok. Zamówiła sobie pokój w najbliższym hotelu, podobno odpowiednim dla pań, jak zapewnił poznany w biurze urzędnik, i poszła do domu po rzeczy. Percy i Margot udali się do kościoła na jakieś zebranie, obyło się zatem bez konfrontacji. Jak również pożegnalnych listów. Noc tę Sibell spędziła samotnie w hotelu, słuchając dobiegających z salonu odgłosów hucznej zabawy. Pito tam i śpiewano. Cały świat jest szczęśliwy, myślała. Wszyscy, tylko nie ja. „Bengal", trzymając się linii wybrzeża, spokojnie płynął na północ. Pułkownika Puckeringa cieszyła zarówno ta podróż, jak i majestatyczne widoki wyłaniające się co chwila od strony lądu. Po rezygnacji z funkcji komendanta regimentu w Perth udawał się właśnie na nową placówkę. W Palmerston czekał na niego urząd Głównego Inspektora Policji. Podległy pułkownikowi teren sięgał całymi setkami mil w obszar tak zwanych „bezdroży", wszystko wskazywało więc na to, że ruchu mu nie zabraknie. Uznał po dojrzałym namyśle, że skoro w Perth i tak ma na głowie więcej obowiązków policyjnych niż wojskowych, może równie dobrze pełnić je oficjalnie. Z nową placówką wiązały się także inne korzyści: dużo wyższe apanaże, a co ważniejsze, pełna samodzielność, gdyż Terytorium Północne szczęśliwie nie dochowało się jeszcze własnej biurokracji. Rządzono nim na odległość, i to ogromną, cała władza bowiem rezydowała na drugim końcu kontynentu, w Południowej Australii. Pułkownik Puckering miał za sobą bardzo kurtuazyjną rozmowę z ministrem policji w Adelaide, dokąd wybrał się po instrukcje. Minister był nie tylko uprzedzająco grzeczny, lecz wyraźnie się starał zadowolić go pod każdym względem. Wcale też nie ukrywał, jak trudno mu było znaleźć właściwego kandydata na tę niełatwą funkcję. Terytorium Północne ma złą reputację, poinformował pułkownika, nikt tam nie przestrzega prawa, klimat, zwłaszcza w porze deszczowej, trudny jest do zniesienia. Kilkunastu policjantom tak zbrzydły te warunki, że odeszli... Niektórzy zresztą na zawsze. — Wypadki? — spytał Puckering. — Nie wszystkie, panie pułkowniku — wyznał minister. — Ale proszę się tym nie zniechęcać. Za ewentualne rany wypłacamy hojne odszkodowania. — To miło — mruknął pułkownik. 133 PATRICIA SHAW — Ponadto — pospieszył wyjaśnić minister — regulamin przewiduje specjalne gratyfikacje po paru latach pracy. To rodzaj rekompensaty za pobyt w warunkach pozbawionych tych udogodnień, do których, by ująć tę rzecz oględnie, przyzwyczajony jest dżentelmen pańskiego pokroju. Lepiej niż w Indiach, pomyślał pułkownik, lecz zachował dla siebie ten wniosek. — Mieszka tam mnóstwo Chińczyków, tak że liczebnie przewyższają białych — kontynuował minister — lecz wystarczy zjednać ich starszyznę, a nie sprawią żadnych kłopotów. Co do czarnych... Muszę powiedzieć, że są liczni i niebezpieczni, jakkolwiek większość popełnianych przez nich zabójstw nosi znamiona zemsty. Europejczycy, przykro to mówić, nader często kradną im kobiety. Pańskim głównym problemem będą zatem nasi rodacy. Górnicy, a to ludzie zadziorni, skłonni do awantur, a także uciekinierzy wszelkiego autoramentu. Sytuację zaostrza to, że prawie nie ma tam kobiet. Proszę zważyć, jaka jest proporcja płci: jedna niewiasta na czterystu mężczyzn! Puckering uznał w duchu, że minister z pewnością przesadza. Na innych odległych placówkach warunki są równie trudne, a przecież utrzymuje się tam dyscyplinę. Zaczynały go nudzić te wywody. — Proszę zbyt rygorystycznie nie trzymać się litery prawa — w głosie ministra dawała się wyczuć pewna nerwowość. — Wie pan, pułkowniku, oni tam tego nie lubią. Jeszcze jedno: wszyscy mieszkańcy Terytorium noszą broń. Z tym także nic się nie da zrobić. — Wygląda na to, że powinienem siedzieć w biurze, a za oknem niech się dzieje, co chce — podsumował pułkownik. W odpowiedzi usłyszał rzecz zaskakującą: — Mniej więcej tak, pułkowniku, właśnie o to chodzi. Puckering odniósł wrażenie, iż władze musiały chyba dojść do wniosku, że powiększenie obszaru Południowej Australii o kawał ziemi niczyjej, zwany obecnie Terytorium Północnym, było poważnym błędem, toteż im mniej o nim słyszą, tym bardziej są zadowolone. Jemu osobiście odpowiadała taka sytuacja. Stawiała przed nim prawdziwe wyzwania. Z kronik osadnictwa na obszarze Port Darwin-Palmerston wiedział, że obecne miasto to już czwarta próba utworzenia brytyjskiego osiedla na północy kontynentu. Trzy poprzednie skończyły się fiaskiem; izolacja, żółta febra, no i ta okropność zwana tu porą deszczową okazały się dla ludzi zbyt trudne. Pułkownik z prawdziwym uznaniem myślał o dzisiejszych mieszkańcach tego odległego miasta: kimkolwiek byli, mieli odwagę przeciwstawiać się żywiołom, choć 134 PIÓRO I KAMIEŃ znane im były fatalne doświadczenia poprzedników. Bardzo to chwalebne, gdyż Wielka Brytania potrzebuje dużego, dobrze funkcjonującego portu na tym nieprawdopodobnie długim odcinku wybrzeża, z którego bliżej do Singapuru niż do Sydney, dumał pułkownik. Po raz pierwszy od wielu lat miał znów uczucie, że stoi przed ważnym zadaniem, któremu warto poświęcić całą swoją wiedzę i doświadczenie. Wierzył, że tym razem Palmerston stanie na nogi, a jemu dane będzie wnieść w to dzieło swój własny znaczący udział. Jedyną doskwierającą mu teraz niedogodnością był panujący na statku tłok. Najgorsza część pory deszczowej na szczęście minęła, więc przynajmniej z tej strony nie groziły im niebezpieczeństwa. Przeważająca większość pasażerów składała się z namiętnych poszukiwaczy złota, resztę stanowili powracający do swoich siedzib hodowcy bydła oraz grupa młodych Anglików zaangażowanych do pracy w Brytyjsko-- Australijskim Urzędzie Telegraficznym w Palmerston, powszechnie znanym jako „BAT". Niektórzy z owych Anglików wieźli ze sobą nawet hinduskich służących! No proszę, biali sahibowie, mruknął pułkownik, skrycie bawiąc się myślą, jakie to zrobią miny, gdy zobaczą swe nowe „rezydencje". Na pokładzie znajdowały się tylko dwie kobiety, którym ze zrozumiałych względów przydzielono wspólną kabinę. Jedną z nich, dziwnie odbijającą od reszty pasażerów, była panna Delahunty, w której Puckering rozpoznał narzeczoną sędziego Freemana, drugą niejaka miss Lorelei Rourke, o kilka lat starsza od swej towarzyszki i bardziej od niej doświadczona. Poinformowała ona pułkownika, że jej celem podróży jest Port Darwin, gdzie zamierza otworzyć „mały interes". Był to znany w koloniach eufemizm oznaczający burdel, Puckering wszakże potraktował sprawę z pełnym zrozumieniem. Sądząc chociażby po proporcji mężczyzn i kobiet na statku, burdele były instytucją nader potrzebną, a w Palmerston podobno także akceptowaną przez ogół. Pułkownik mocno wątpił, by panna Delahunty domyślała się bodaj profesji swej współlokatorki, Lorelei natomiast wiedziała o niej wszystko. Wkrótce też nowy znajomy został poinformowany, że Sibell uciekła od Ezry! Po prostu zwiała mu sprzed nosa! Jedzie teraz na północ objąć posadę damy do towarzystwa u jakiejś bogatej osoby. Puckering nie winił dziewczyny, przeciwnie, podobała mu się jej odwaga. Co do Lorelei, jeśli naprawdę tak miała na imię, cenił w tej osóbce nadzwyczajną bystrość, tak więc na czas podróży wziął obie pod swoje skrzydła. Dziewczyny odpłacały mu za to wdzięcznością, jako że autorytet pułkownika skutecznie tłumił nie- 135 PATRICIA SHAW wczesne zapały roju wielbicieli, z których niemal co drugi gotów był z miejsca się żenić. Wymierzanie tutejszych pastwisk było dość czasochłonne; obchód jednej takiej „działki" wzdłuż znaków położonych przez właściciela wymagał nierzadko pięciu dni konnej jazdy. Ludzie zagarniali tę ziemię z bronią w ręku, nie przejmując się przepisami, a że wody było tu mniej niż na południu, zajmowano większe niż tam połacie gruntu. Władze, zamiast od początku kierować przydziałem ziemi, akceptowały po prostu istniejącą sytuację — rezultat polityki faktów dokonanych. Mierniczym pozostawało jedynie formalnie ustalić granice posiadłości, by na tej podstawie urzędnicy mogli wyliczyć wysokość opłat dzierżawnych, a inspektorzy rolni przeprowadzać okresowe kontrole sposobu użytkowania gruntów. Drugim równie ważnym zadaniem geometrów było wydzielenie obszarów przeznaczonych pod budowę dróg publicznych, którymi planowano połączyć poszczególne terytoria Australii. Należało też w końcu uporządkować istny labirynt szlaków i leśnych duktów, wytyczonych bez ładu i składu przez pierwszych miejscowych osadników. Logan przewidywał, że może się tu natknąć na ostre spory graniczne, ale nie, wcale ich nie było. Miejscowi sąuattersi, dysponując większym niż w innych rejonach areałem, nie walczyli między sobą o ziemię. Problem stanowiły drogi. Właściciele z ogromną niechęcią myśleli o rezygnacji z długich odcinków swoich gruntów, zwłaszcza tych już wydartych pierwotnej przyrodzie. Logan doskonale się orientował, czym jest karczowanie dziewiczego buszu, jaka to straszna mordęga, robił więc, co się dało, by nowe trasy biegły szlakiem istniejących traktów i ścieżek, lecz gdy już podjął decyzję, stawał się nieugięty. Parł naprzód, nie zważając na prośby ni groźby. Jedyna jego odpowiedź brzmiała: Możecie się odwoływać. Macie do tego prawo. Charlie nie na wiele przydawał mu się w terenie, toteż Logan pozwalał gospodarzom zabawiać go polowaniem na ryby bądź kangury (dla Charliego była to raczej wątpliwa rozrywka), sam zaś pracował z dwoma skazańcami. Wolał, aby przyjaciel nie był świadkiem jego dosyć nieortodoksyjnych metod, jak również pewnych „skrótów" wydatnie przyspieszających tempo robót. Wszystkie jego myśli i pragnienia tak dalece koncentrowały się wokół Josie, że nie stać go już było na niewątpliwie szlachetny, lecz i wyczerpujący zapał do pracy dla dobra ogółu. Swoim ludziom dawał twardą szkołę; tak długo ignorował wszelkie narzekania, że w końcu przywykli. Teraz już umieli do- 136 PIÓRO I KAMIEŃ trzymać mu kroku. Szczególną uwagę poświęcał mapom. Jeśli nawet nie były zupełnie dokładne, to musiały wyglądać schludnie i ściśle odpowiadać jego notatkom. Nie od dzisiaj znając biurokratów, wiedział, że wygląd dokumentów liczy się dla nich bardziej niż treść, i dlatego nie wątpił, iż jego mapy uszczęśliwią zwierzchników przynajmniej na kilka lat. Jimmy Moon wszędzie odnajdywał miejscowych Aborygenów i zazwyczaj nawiązywał z nimi przyjaźń. Często bawił w ich towarzystwie, czasami przyprowadzał też do obozu swych nowych znajomych, by pokazać im białych ludzi. Widać była to dla nich pewna atrakcja. Charlie w takich chwilach robił się strasznie nerwowy. Z obawy, by jego ludzie przypadkiem nie narazili się gościom, stał niczym kat nad dobrą duszą nad kucharzem i dwoma skazańcami. Nie mieli mu tego za złe. Charlie w normalnych warunkach dosłownie tryskał humorem, toteż wszyscy go lubili i bez sprzeciwu wypełniali jego polecenia. Kiedy spotykali plemiona nastawione mniej przyjacielsko, Jimmy zawsze potrafił uspokoić czarnych, tłumacząc im, że ekspedycja przechodzi jedynie przez ich terytorium. O pomiarach nie wspominał, jako że sam nie pojmował, czemu właściwie służą. Mapy? Tu każdy czarny mógł im powiedzieć, gdzie się znajdują, a ci łajdacy sąuattersi i tak byli już wszędzie. Czyż nie zajęli najlepszych terenów łowieckich położonych w pobliżu rzek i strumieni? Martwiło go to, lecz nie odbierało humoru. Jedzenia wszak było w bród, a Logan w dodatku obiecał mu zapłacić dziesięć funtów, kiedy już wrócą do Perth. Dziesięć funtów! Ależ będzie bogaty! Od innych białych dostawał za swe usługi głównie prowiant, czasem tylko trafiło się jakieś ubranie czy koce. Logan bardzo się ucieszył, gdy Jimmy zaofiarował się pełnić za niego nocną wartę. Bo Jimmy starał się pomagać, jak tylko potrafił, nawet narażając siebie. Wiedział, że w razie ataku czarni na pewno go nie oszczędzą. Wszyscy członkowie wyprawy siadywali co wieczór razem przy ognisku; opowiadali sobie wtedy zabawne historyjki, słuchali zatrważających relacji Lena o jego więziennych czasach lub też prosili ?i???, by śpiewał im stare angielskie pieśni, które wszyscy bardzo lubili. Ta przyjacielska atmosfera sprawiła, że pewnego wieczoru zaczęły się żarciki na temat pani Cambray. — No, Logan, powiedz, co jest na rzeczy — przekornie odezwał się Charlie. — Nam możesz się przyznać. — Tak czule na pana patrzyła! — zachichotał Len. — Nie ma co, zdobył pan jej serce, panie Conal. 137 PATRICIA SHAW — Lepiej, bracie, miej się na baczności — wtrącił swoje trzy grosze kucharz. — Szalony Jack podziurawi cię kulami jak sito. Logan zesztywniał. A jemu się zdawało, że nikt nie zauważył ich schadzek! Trzeba było wiedzieć, zżymał się w duchu, że nic nie ujdzie oku tych opryszków. Mimo to miał nadzieję, że Cambray, wierny swej obsesji i przyzwyczajeniom, niczego nie dostrzegł. Oby tak było — dla dobra Josie. — Byłbym wdzięczny, gdybyście przestali mówić o tej pani — rzucił sucho. — Słowa godne dżentelmena! Szanujmy wybrankę naszego Loga-na, to jego prawdziwa miłość — stwierdził ze śmiertelną powagą Charlie, po czym zaintonował znaną piosenkę „Rosę of Tralee", wkładając w jej interpretację potężny ładunek uczucia. Pozostali, uśmiechnięci od ucha do ucha, zawtórowali mu chórem. Logan postanowił zmilczeć. Gdyby zażądał przeprosin, pewnie by popsuł dobrą atmosferę, a mieli przed sobą jeszcze wiele miesięcy pracy. Nie mógł sobie pozwolić na jakieś głupie niesnaski. By odwrócić od siebie uwagę, wziął na celownik Jimmy'ego: — Co z tobą, Jimmy? Nie było cię przez dwie noce. Powiedz no, co to za dziewczyna? W oczach przewodnika błysnęło zadowolenie: biali ludzie żartują sobie z niego, całkiem jakby był im równy! To prawda, że poznał pewną dziewczynę. Oczarowała go ta młoda piękność o skórze jak aksamit i czarnych wilgotnych oczach. — Ma na imię Lawina — powiedział. — Cholernie ładna, no nie? — Racja, ani słowa — przyświadczył Len, który widział wybrankę Jimmy'ego. — A ma ona może jakieś siostry? Jimmy natychmiast spochmurniał. — Ty nie ruszać tych ludzi. To dobrzy ludzie. — Nie gniewaj się, Jimmy — szybko załagodził sprawę Charlie. — Opowiedz nam o niej. — Z niej być dobra żona. Piękna skóra. Ja zrobić uczciwy targ z jej braćmi. — Zamierzasz się z nią ożenić? — zainteresował się Logan. Sądził podobnie jak wszyscy, że Jimmy po prostu figluje sobie z dziewczyną. Pomyślał o Josie. Nadal trawiło go pożądanie. Zaczynał się lękać, że kiedy go nie będzie, jej uczucia ostygną albo... jeszcze raz wszystko przemyśli, ma tyle czasu... Może postanowi zostać z tym swoim cholernym idiotą? Słuchając opowieści Jimmy'ego o zawiłych obycza- 138 PIÓRO I KAMIEŃ jach związanych z zawieraniem małżeństw wśród tubylców, poczuł, że robi mu się jakoś przykro. — Sypiasz z nią? — spytał Len, łypiąc z ukosa na Moona. — Nie, za cholerę! — krzyknął tamten, wstrząśnięty takim przypuszczeniem. — Rodzina karać złych mężczyzn. To niemoralne — uśmiechnął się zadowolony, że zna to angielskie słowo. — A ty wiedzieć, co to moralne? — Pewnie, że wiemy — oświadczył Alex. — Coś ci powiem, Jimmy. Powinieneś ją tu przyprowadzić. Ernie — mrugnął na kucharza — zrobiłby z niej pomocnicę, co, bracie? — A jakże! — Ernie entuzjastycznie wyszczerzył zęby. — Nie — odparł z godnością Jimmy, któremu całkiem umknęła dwuznaczna wymowa owego uśmiechu. — To by wyglądać nieładnie. Lawina pozostać z rodziną, aż przyjść właściwa pora. Ja szanować zwyczaj. Prawa małżeńskie święte. Biali nagle zamilkli. Loganowi zrobiło się trochę nieswojo; wziął nie dopitą szklaneczkę i skierował się do namiotu. Po drodze usłyszał jeszcze słowa Jimmy'ego: — Jak my tędy wracać, ja się oświadczyć, jak trzeba. Wtedy rodzina hucznie się bawić. Kraść dziewczyny niedobrze. To nie przynosić szczęścia. Logan przysiadł na pryczy; ogarnęły go nagle wątpliwości. Po chwili odpędził je zdecydowanie: tubylcze przesądy! W jego świecie jest inaczej, zresztą w przypadku Josie istnieją niewątpliwie okoliczności łagodzące. Rozłożył mapy, wyjął notatki i spróbował się skupić na swoich zadaniach. Te nieskomplikowane pomiary zaowocują dla niego kolejnym awansem. Praca idzie tak szybko, że na pewno go nie pominą. Musi teraz zadbać o przyszłość, swoją przyszłość z Josie. Ta myśl przyniosła mu spokój. Kiedy w kilka miesięcy później, zakończywszy pomiary w terminie, strudzeni członkowie ekspedycji znaleźli się znów na szlaku prowadzącym ku znajomym wzgórzom, Logan pozwolił Jimmy'emu pojechać przodem po żonę. Docinki na temat kobiet dawno się skończyły, teraz wszyscy pragnęli już tylko niezwłocznie wracać do Perth. Charlie zaklepał sobie ładny kawałek ziemi, dobry do wypasu owiec, Logan nie mógł się zdecydować. Musiałby spytać Josie. Potrzebna mu była jej rada. Najbardziej zaś ona sama. Jimmy pogalopował w długą dolinę poszukać szczepu Lawiny. Znalazłszy się nad korytem leniwej rzeki ocienionej po obu stronach 139 PATRICIA SHAW wielkimi kępami wonnych drzew sandałowych, pojechał dalej jej brzegiem. Był taki szczęśliwy i dumny! Udowodnił sobie i innym, że potrafi żyć pośród białych, oni zaś widzą w nim dobrego człowieka, przyjaciela. Dzięki temu potrafi ochronić żonę, gdyby nawet rozpadł się ich świat, ten świat, który powstał w Okresie Marzeń. Wielu wierzyło, że biali pewnego dnia stąd odejdą i zostawią czarnych ludzi w spokoju albo że duchy ześlą potężne czary i wygubią intruzów bezczeszczących święte miejsca. Jimmy też miał taką nadzieję, ale rozumiał i to, że aby przeżyć, musi być praktyczny. Nauczył się już wielu rzeczy. Tego na przykład, że za swoją pracę ma prawo żądać pieniędzy. Zrozumiał, że czarny człowiek może je zarabiać tak samo jak biały. Przyrzekł sobie, że nauczy się też innych obcych zwyczajów i zapozna z nimi Lawinę. Ta wiedza, miłość oraz dobre wróżby, które otrzymają przy ślubie, sprawią, że będą śpiewać o swym szczęściu jak para wesołych kukabur i spłodzą silne potomstwo. W tej chwili leśne ptaki prawie nie śpiewały, dookoła było tak cicho... Jimmy zaczynał odczuwać niepokój, im dalej jechał, tym większy. Nad doliną nadal wisiała ta osobliwa cisza. Raz tylko zmąciło ją żałosne krakanie wrony, która nagle frunęła nad drzewa z głośnym trzepotem skrzydeł. Cały dzień poszukiwań nie przyniósł żadnego rezultatu, Jimmy nie znalazł ani rodu Lawiny, ani nikogo, kto mógłby mu udzielić jakiejkolwiek wskazówki, gdzie ich szukać. Dolina wydawała się opuszczona. Ale jak to możliwe? Przecież wiedzieli, że nadjeżdża. Nie mogli odejść. Ci ludzie nie ośmieliliby się zerwać świętej duchowej więzi istniejącej już między przyszłą żoną a mężem. Gdyby wyrządzili mu taką zniewagę, Jimmy miałby prawo ich ścigać, a potem zażądać wydania żony i ukarania winnych. Ale nie, tego by nie zrobili. Po cóż ściągaliby na siebie jego zemstę? Jaki by mieli powód? Mimo to był mocno zaniepokojony. Może Lawina uciekła z kim innym i teraz jej krewni boją mu się pokazać? Na drugim brzegu rzeki wzgórza tonęły już w różnych odcieniach fioletu — słońce chyliło się ku zachodowi — jednak po tej stronie na skalistym zboczu doliny pozostały jeszcze tu i ówdzie złociście skrzące się smugi. Jimmy zsunął się z konia, by zbadać widoczne na piasku ślady obozowiska, po czym usiadł, wpatrzony markotnie w ciemniejące wody. Rzeka w tym miejscu płynęła cicho i jakby ukradkiem... jakby nie chciała przyciągać jego uwagi. Między drzewa zaczęły opadać strzępy lekkiej mgły, szare i tajemnicze jak duchy. Klacz Jimmy'ego zarżała niespokojnie. Pogładził ją po jedwabistej 140 PIÓRO I KAMIEŃ szyi, przywiązał do drzewa, a sam wdrapał się na zbocze, by obwieścić swoją obecność: — Kuue! Kuue! Jego silny głos roztrzaskał ciszę na kawałki, odbił się echem od skał, poleciał gdzieś daleko i tam się rozpłynął. Żadnej odpowiedzi. Jimmy odczekał, aż ukażą się pierwsze gwiazdy, i dopiero wtedy rozpalił ognisko. Muszą je zobaczyć. Ktoś przyjdzie tu na przeszpiegi. Późną nocą wyczuł w buszu lekkie poruszenie. Chwycił za nóż i w tej samej chwili cofnął rękę: nie ma się czego bać! Za długo przebywał wśród białych. To oni na widok byle cienia skaczą jak ukłuci. Prześliznął się wzrokiem po rosnących u brzegu polany eukaliptusach i na tle ich białych pni zobaczył ciemną sylwetkę. Ten ktoś stał bez ruchu w odległości ledwie kilku metrów. — Wychodź! — roześmiał się Jimmy. Pamiętając, że ubrany jest jak biały, dorzucił: — Nie umiesz rozpoznać ogniska czarnego człowieka? — Drgnął, widząc, że nieznajomy ma na ciele rysunek szkieletu, a twarz wymalowaną białą farbą. — Ktoś ty? — Guldurrim — odrzekł człowiek. Stał nadal wyprostowany na całą wysokość, trzymając przed sobą oszczep mocno wbity w piasek. — Brat kobiety, która jest matką Lawiny. — Czy twoja rodzina pogrążona jest w żalu? — spytał Jimmy. Czyniąc zadość nakazom grzeczności, chciał zarazem odpędzić straszliwe przeczucie. — W wielkim żalu — gniewnie odparł tamten. — Jedna kobieta nie żyje, dwie porwano. Zrobili to biali ludzie. — Pochwyciwszy oburącz włócznię, osłonił się nią jak barierą. — Odejdź stąd albo cię zabijemy. Wojownicy mówią, żeś ty jednym z nich. — Jacy oni? Nie było mnie tu od miesięcy! — Nosisz ubranie białego człowieka, jeździsz na tej wielkiej bestii, przystałeś do nich! Wynoś się stąd! Jimmy powoli wstał. — Nie. Obiecaliście mi Lawinę. Dajcie mi ją za żonę, wtedy odejdę. — Dostrzegł ból w oczach tego człowieka, wuja swojej narzeczonej, i nagle wszystko zrozumiał: — Kogo porwali? — krzyknął. — Ją — odrzekł Guldurrim łamiącym się głosem. — Zabili moją córkę, a Lawinę i jej siostrę porwali. — Kto to był? Kto ją porwał? — wrzasnął Jimmy. — Co z was za mężczyźni, żeście pozwolili zabrać sobie kobiety! — Odejdź! — powtórzył Guldurrim. 141 PATRICIA SHAW Jimmy błyskawicznie wyrwał mu włócznię i przyłożył do gardła, przypierając zarazem do wielkiego głazu. .— Powiesz mi, co się stało, albo ukarzę cię tak, jak na to zasługujesz. — Nie masz prawa tak do mnie mówić — jęknął stary wojownik. — A ty tak traktować powinowatego — odrzekł Jimmy. Rzucił włócznię i pozwolił tamtemu usiąść. — A teraz mów. Kiedy to się stało? Guldurrim skrzyżował nogi i spojrzał na sierp księżyca. — Będzie już cały miesiąc — odrzekł ponuro. — Kobiety za wodospadem robiły pułapki na ryby, gdy nagle nadeszło trzech białych. — Skąd wiesz? — spytał Jimmy, a w duchu jęknął: Cały miesiąc! — Był z nimi mały brat Lawiny. Skrył się. Biali ludzie chwycili nasze kobiety i przywiązali do drzew. Tak... — pokazał ręką, że kobiety przywiązano za szyje. Jak bydło, pomyślał Jimmy. Czuł, że ogarnia go furia. — Zabili moją córeczkę — mówił dalej Guldurrim ze zwieszoną głową — jej imienia nie mogę ci zdradzić... Walczyła z nimi, więc ją zatłukli. Oby duchy wyrwały im serca. — Kto inny to zrobi! Mów dalej. Niewiele pozostało już do powiedzenia. Kiedy dziewczyny nie wróciły, krewni zaczęli ich szukać i tak znaleźli przerażonego malca. Siedział w jaskini. Później Guldurrim dostrzegł w rzece ciało swojej córki. Tamtych dwóch dziewczyn nie było. — Jak wam nie wstyd! — krzyknął Jimmy. — Trzeba było ścigać tych morderców! — Ścigaliśmy, ale oni wyprzedzili nas o dzień. Mieli konie. Szliśmy za nimi daleko, aż do drogi białego człowieka. Podeszliśmy pod sam jego płot. Nikt tam nas nie chciał słuchać. Zaczęli strzelać — Guldurrim zaszlochał sucho. — Nasz wstyd zaiste jest wielki. Jimmy mocnym szarpnięciem postawił go na nogi. — Chcę pomówić z tym chłopcem. Przeprawiwszy się przez rzekę, wkroczyli w ciemność pomiędzy wzgórzami. Pogrążeni w smutku członkowie rodziny siedzieli w milczeniu. Kiedy Jimmy usiadł obok brata Lawiny, chudego, przerażonego siedmiolatka, zwróciły się ku nim wszystkie oczy. — Nie bój się — Jimmy zaczął uspokajać chłopca. — Opowiedz mi wszystko, co tylko sobie przypomnisz. A jak się dobrze postarasz, dostaniesz ode mnie nagrodę. — Odpiął od pasa nóż myśliwski i położył go na ziemi. — Będzie twój. 142 PIÓRO I KAMIEŃ Śledztwo było długie i żmudne, lecz chłopiec miał przed Jimmym respekt. Na pytania odpowiadał spokojnie i z wielką rozwagą, chociaż dotyczyły nieraz rzeczy wykraczających poza wiedzę i doświadczenia dorosłych członków rodziny. — Konie? Ile koni? — Cztery. — I tylko trzech mężczyzn? — Tylko trzech. Prowadzą jucznego, więc to nie tutejsi hodowcy, pomyślał Jimmy. — Powiedz, jakie mieli ubrania. Chłopiec nie umiał nazwać poszczególnych części garderoby, lecz Jimmy wywnioskował z jego opisu, że biali zabójcy nie mogli być ani żołnierzami, ani sąuattersami. Nie mieli mundurów i błyszczących butów jak żołnierze, lecz zwykłe zniszczone ubrania i szerokie sfatygowane kapelusze, nie wyglądali więc też na sąuattersów, którzy zawsze nosili się schludnie i elegancko. Chłopiec doprawdy dużo zapamiętał! — Jak porwali nasze kobiety? Czy wsadzili je na tego czwartego konia? — Nie. — Mały, posługując się słowami i gestem, opowiedział, że ci ludzie przywiązali dziewczyny za szyje do siodeł i kazali im biec za końmi. Jimmy słuchał tego z gniewem i nienawiścią. Dla niego nie była to nowość. Matka opowiadała mu kiedyś, że biali złoczyńcy chwytają dziewczyny na lasso i w ten właśnie sposób wloką je na farmy. Niektóre przeznaczone są dla mężczyzn, inne dla białych kobiet. Te zamyka się w komórkach, żeby zmiękły, a potem zmusza do pracy w domu i gospodarstwie. Matka wszystko to znała. Rozmawiała z poszkodowanymi, wypytywała o różne szczegóły... Później przekazywała to innym: niech wiedzą, jacy są biali, niech pamiętają o krzywdach. Tak, matka dużo wiedziała i drogo zapłaciła za tę wiedzę. Ją też kiedyś złapano, ale uciekła, zmieniła imię i wybrała wolne życie w mieście. Co miała robić? Jej mąż zginął w walce, a żaden czarny mężczyzna nie wziąłby za żonę kobiety splugawionej przez porywaczy. Teraz jest wolna, chociaż co to za wolność? Znowu niewola, tylko inna. Jimmy poczuł, że nie jest już zwykłym członkiem plemienia, czuł, że wstąpiły w niego duchy przodków. Odzyska Lawinę, ożeni się z nią. Dumając o tym, nie przestawał zadawać pytań. — Czy ten luźny koń niósł ładunek? Chłopiec kiwnął głową. 143 PATRICIA SHAW — Duże worki. Rzeczy, których oni używają do gotowania jedzenia i takie do kopania w ziemi. Jimmy posłał mu uśmiech: — Mądry chłopak. Garnki, rondle, latarnie i do tego łopaty i kilofy. Poszukiwacze złota! Wszyscy biali bez przerwy uganiają się za tą zwodniczą rzeczą, którą nazywają złotem. Można to podobno znaleźć w ziemi, lecz Jimmy słyszał, że jak dotąd kopią na próżno. Mówiono o tym w obozie. „Cholerna strata czasu" — stwierdził Charlie. „Wcale nie — sprzeciwił się Logan. — Gdzieś tutaj musi być złoto, jestem o tym przekonany. Wszystko na to wskazuje. Skoro we wschodnich stanach tyle go znaleziono — do licha, miliony funtów! — to w zachodniej Australii też musi być tego pełno." „W takim razie czemu ty nie szukasz?" „Kiedyś pewnie zacznę." Jimmy po tej rozmowie zanotował sobie w pamięci, że przy pierwszej okazji musi się dowiedzieć, jak też wygląda to złoto. Swoją drogą, głupi ci biali ludzie; nie wiedzą, gdzie kopać, więc dlaczego nie spytają czarnych? Rodziny znają przecież każdy skrawek swego terytorium. Po tym, co mieli w jukach, domyślał się, że porywacze jechali z Perth. Z dalszej dyskusji z chłopcem dowiedział się, jak wyglądali. Jeden starszy, z rzadką siwą brodą, dwóch młodszych; ci brody mieli wielkie i czarne, mały okropnie się ich przeraził, mówił, że to demony. — Przypomnij sobie jakieś imię. — Chłopiec pokręcił głową. — Poszukaj głęboko w pamięci — nalegał Jimmy. — Ono na pewno tam jest. Musiałeś je słyszeć. Widać było, że dzieciak bardzo się stara, na jego twarzy odmalował się wielki wysiłek, a potem nagle wydał z siebie zdumiony pisk i wypowiedział jedno angielskie słowo: — Matę! — Bardzo dobrze! — pochwalił go Jimmy. — Jedno już mamy, teraz przypomnij sobie drugie. Na mnie biali ludzie mówią „Jimmy". Słyszałeś może takie słowo albo podobne? Braciszek Lawiny zaczął z wielkim skupieniem powtarzać słowo „Jimmy". Wyglądało na to, że budzi w nim jakieś wspomnienia. Jimmy czekał, wstrzymując oddech. — Jacko — powiedział wreszcie chłopiec. — Jeden nazywał się Jacko. — Który? 144 PIÓRO I KAMIEŃ Tego już mały nie wiedział. Jimmy podziękował chłopcu i podał mu nóż, lecz dzieciak odmownie pokręcił głową. — Oni porwali moje siostry, a ty ich musisz ukarać, więc ten nóż będzie ci potrzebny. Nie masz przecież włóczni. W drodze do promu, gdzie umówił się z Loganem, Jimmy ułożył sobie pewien plan. To prawda, nie nosi włóczni, lecz postara się o coś lepszego. Zdobędzie broń, prawdziwą cholerną broń białych, którą można schować za koszulę. Wiedział też, jak ją zdobyć. Josie była pewna, że zastaną Jimmy'ego przy promie, i miała rację. Czekał w umówionym miejscu, radośnie błyskając oczami. Jego szeroki uśmiech ukazujący dwa rzędy wielkich, oślepiająco białych zębów sprawiał takie wrażenie, jakby ktoś nagle przepasał mu twarz białą wstążką. Zgodnie z daną obietnicą przyprowadził też konia. Teraz mogli już jechać do Perth i świętować; najwięcej powodów miał do tego sam Logan — była z nim Josie! Jechał po nią na farmę z bijącym sercem i drżącymi kolanami: z jakim się spotka przyjęciem? A potem? Jak się to wszystko potoczy? W normalnych warunkach potrafił przewidywać i zgodnie z tym układać plany, lecz teraz zawodziła go wyobraźnia, za dużo tu było problemów. Charlie, jak zwykle usłużny, radził przede wszystkim wziąć szybkiego konia, na wypadek gdyby szalony Jack chciał wygarnąć do niego z dwururki. Piękne dzięki, Charlie! Jakbym nie dość był przerażony! Logan nie próbował nawet tego ukryć. Nie mógł się też jednak cofnąć. Za późno. Bacznie wypatrywał Jacka, lecz nigdzie nie było go widać. Z ulgą dowiedział się od Josie, że Cambray pracuje razem z sąsiadem przy stawianiu płotu na granicy dzielącej ich dwie posiadłości i szybko nie wróci. Uścisnęli się pospiesznie i Josie spakowała rzeczy. List do męża miała już gotowy, wyjęła tylko ze schowka zapieczętowaną kopertę i położyła na stole. Dorzuciła potem czegoś do garnka z perkoczącym cicho gulaszem, mówiąc tonem wyjaśnienia: „Kolacja dla Jacka". Logan kiwnął głową niby to z aprobatą, choć Bogiem a prawdą poczuł irytację. Taka zapobiegliwość to już chyba jednak przesada! Osiodłał konia dla Josie i pojechali. Tak gładko to poszło, a tyle było strachu! Ludzie Logana przyjęli jego damę z niezwykłą u nich uprzejmością; widać było, że są skrępowani, toteż z wyraźną ulgą powitali Jimmy'ego przy promie. Od razu zapanował swobodniejszy nastrój. 10 Pióro i kamień 145 PATRICIA SHAW — Gdzie twoja narzeczona? — z daleka już krzyknął Len. — Ona przyjść by 'm by — krótko odpowiedział Jimmy. Nikt nie rozwinął tematu. W obecności drugiej „narzeczonej" wydawało się to niestosowne. Jak nie chcesz się sparzyć, nie pchaj palców w ogień. — Cóż to się stało Jimmy'emu? — zapytała Josie. — Dziwnie jakoś wygląda. — Może jest trochę podekscytowany — wyraził przypuszczenie Logan. — Z powodu żony i dlatego, że ty jedziesz z nami. Uważa to pewnie za skandal. — Nie, to nie o to chodzi. Jest taki spięty. Jakby za chwilę coś w nim miało pęknąć. Coś jest nie w porządku. — Nie przejmuj się Jimmym, kochanie, nic mu nie będzie. Po raz pierwszy powiedział do niej „kochanie", a ona wzięła go za rękę i tak przeprawili się na drugi brzeg. Tę ostatnią już noc na szlaku spędzili nad rzeką, gdzie mężczyźni rozbili obóz. Żona przewodnika, nie znając nowej sytuacji, umieściła Josie w swojej chacie, tak jak to robiła dotąd. Już o świcie wszyscy rwali się do drogi. Ludzie podnieceni bliskim powrotem do Perth zapomnieli o Loganie i jego wybrance, siodłali konie, obdarowywali przewoźnika ostatkami swego prowiantu, żartobliwie obiecując, że pierwszą kolejkę w Perth wypiją za jego zdrowie. Logan nie podzielał tej ogólnej wesołości. Pakując się spostrzegł, że zniknął gdzieś jego niemiecki rewolwer. Raz jeszcze przeszukał worek i ku swemu wielkiemu zmartwieniu stwierdził także brak amunicji. Cholera! Pokręcił się między ludźmi, może ktoś bąknie jakieś słówko, które wyjaśni sprawę? Nic z tego. Wszyscy już wsiadali na konie, pokrzykując, żeby się pospieszył. Len trzymał za uzdę klacz Jimmy'ego. — A ten poszedł sobie znów na wędrówkę — powiedział ze śmiechem. — Nie ma na co czekać, szefie. Jedźmy! Josie, której Charlie pomógł dosiąść konia, też już zaczynała się niecierpliwić; pewnie bała się, że Cambray zechce ich ścigać. Stanowczo nie była to pora na śledztwo. Logan zresztą wiedział już teraz, że broń została skradziona, znał również sprawcę. Jimmy! Któż inny potrafiłby tak niepostrzeżenie wśliznąć się do namiotu? Mógł to zrobić wieczorem, kiedy wszyscy zajęci byli kolacją, albo nawet w nocy. Umiał przecież skradać się bezszelestnie jak nocne zwierzę. Tak, to wyglądało logicznie. Pozostawało pytanie: dlaczego? Nie umiejąc sobie na nie odpowiedzieć, Logan wzruszył ramionami i wskoczył na konia. 146 PIÓRO I KAMIEŃ — Dobra! — zawołał. — Do Perth! Myśl o Jimmym w dalszym ciągu nie dawała mu spokoju. Co on kombinuje? Cokolwiek to jednak było, Logan nie zamierzał składać meldunku o kradzieży broni. Diabli wiedzą, co by sobie pomyśleli policjanci. Udostępnianie broni palnej Aborygenom, obojętne czy w formie podarunku, czy za pieniądze, było ciężkim przestępstwem. Zaczęłoby się śledztwo, a Logan wcale nie był skory psuć sobie czystej kartoteki. Lepiej milczeć. O zapłacie, rzecz jasna, Jimmy musi zapomnieć, ale to sprytny chłopak. Wie, co i jak łatwo można upolować taką bronią, a dla niego to dużo ważniejsze niż te obiecane dziesięć funtów. W dodatku lubi popisywać się przed swoimi. Mając piękną żonę i rewolwer będzie się puszył jak paw. A niech tam! Niech go sobie zatrzyma. Kiedy grupka konnych minęła wreszcie rogatki, miasto skąpane w morelowej poświacie zachodzącego słońca wydało się zmęczonym ludziom istną oazą luksusu. Wszyscy z wyjątkiem Logana i Josie udali się prosto do „Esplanady". Josie nie miała ochoty pokazywać się w miejscu publicznym, dopóki nie zmyje z siebie grubych pokładów kurzu, Logan zabrał ją zatem do swojej kwatery. Tu dopiero w jego ciepłym łóżku mogli dać pełny upust namiętności, która wzmogła się jeszcze po tylu miesiącach tęsknoty i niepokojów. Logan w miłosnym uniesieniu zadawał sobie pytanie, jak to się stało, że potrafił tak długo czekać na ten moment? Ich pierwsza noc! Zapalił latarnię, by patrzeć na Josie, pieścić jej pełne piersi, jej smukłe i jędrne ciało, by całować ją, tulić, czuć na wargach dotyk jej białej jedwabistej skóry. Nie posiadał się ze szczęścia, że oto znalazł kobietę, co nie wzdraga się przed miłością, taką, która nie kryje przed nim swoich pragnień. Jej zmysłowość go w równym stopniu zdumiała i wprawiała w zachwyt. I nagle poczuł ukłucie zazdrości: Jack! On pierwszy poznał jej ciało. Czy to on nauczył tę kobietę, jak dawać rozkosz, jak cieszyć się aktem miłości? Pod wpływem tych myśli uniósł ją pod sobą, a potem gwałtownie w nią wtargnął, chcąc za wszelką cenę odpędzić sprzed oczu obraz Josie splecionej w uścisku z tamtym. Wyczuwając chyba, co się z nim dzieje, szepnęła: — Logan... Mój najdroższy... Jakże cię kocham. Następnego ranka Logan nie spieszył się z wyjściem do pracy. Zafundował sobie długą kąpiel, potem równie długo się golił, wreszcie ubrany już w miejski garnitur dużo czasu poświęcił włosom, czesząc je na mokro i dla lepszego efektu przygładzając odrobiną pomady. 147 PATRICIA SHAW Wyświeżony i elegancki wkroczył na koniec do biura, niedbale wymachując skórzaną torbą z mapami. Ralph Purvis, jego bezpośredni zwierzchnik, zaniósł je zaraz do sanktuarium pana Andersona, naczelnika Głównego Urzędu Miernictwa, Logan tymczasem pozostał w pokoju, gdzie urzędowała reszta personelu. Rozsiadł się wygodnie i z wielkim zajęciem słuchał najświeższych nowin. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że tematem numer jeden stało się teraz złoto. Rząd obiecywał nagrodę każdemu, kto potrafi wskazać złotonośną żyłę. — Rzeczywiście! — roześmiał się głośno. — Komu potrzebna nagroda, jak już znajdzie złoto! — Znalazłeś coś? — obskoczyli go zaraz koledzy. Nawet taka niewinna kwestia budziła ogromne emocje. — Niestety. Widać mam pecha. Wezwano go w końcu do gabinetu głównego geometry. — Muszę powiedzieć, panie Conal, że wywiązał się pan z zadań doskonale — oświadczyła najwyższa instancja. — Bardzo się to panu chwali. Myślę, że przydałoby się teraz trochę odpoczynku, co? Mizernie mi pan wygląda. — Straciłem parę kilogramów — potwierdził Logan — jak zresztą wszyscy moi ludzie. Nie było tam cukierni ani domowego ciasta, słowem, żadnych słodkich pokus, od których przybywa sadła. Mocno się wytęskniłem za porządnym jedzeniem, ale teraz to sobie odbiję. — A zatem, powiedzmy, dwa tygodnie? — Naczelnik spojrzał na Purvisa. — Zgoda. Z połową wynagrodzenia. — Z połową? — przeciągle powtórzył Logan. — No, skoro nie będziesz pracował... — W takim razie dziękuję, wolę zaraz wrócić do pracy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. A ponieważ już tu jestem — zwrócił się do Andersona — chciałbym coś powiedzieć, panie naczelniku. Ma pan teraz przed sobą konkretny dowód mych wysokich kwalifikacji. Przyznam się panu, że liczyłem na podwyżkę pensji. — Nie w tej chwili — oświadczył główny geometra. — Teraz pójdzie pan na urlop, a o pensji pomówimy później. — Wziął do ręki notatnik Logana i zaczął go pilnie studiować. Z takim zainteresowaniem czytał te szczegółowe opisy setek wymierzonych działek, jakby była to zaiste pikantna powieść, nie zaś utrzymany w urzędowym stylu materiał do kartoteki. — Wolałbym... — zaczął Logan, lecz Purvis wziął go za ramię i bezceremonialnie wypchnął na korytarz. 148 PIÓRO I KAMIEŃ — Na miłość boską, Conal, ani słowa więcej! Bądź szczęśliwy, że nadal masz pracę. Bój się Boga, człowieku, wyjeżdżasz w sprawach służbowych i wracasz z cudzą żoną! Całe miasto trzęsie się od plotek! — Plotka zaiste ma skrzydła! A nie uważasz, że to moja osobista sprawa? Co to ma wspólnego z pracą? — W sprawach osobistych należy zachować dyskrecję. Wiedz, że zrobiłem dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. Przekonałem starego, żeby dał ci urlop, dopóki ten szum nie ucichnie. Do licha, Logan, musiałeś przecież wiedzieć, że wywołasz skandal! Logan prześliznął się wzrokiem po ścianie wąskiego korytarza wymalowanego brzydką zielonkawą farbą. U jego końca widać było otwarte drzwi na podwórze. — Chcecie mnie wylać? — Nic podobnego, stary. Po prostu wytchnij sobie trochę. Jedno ci powiem: na twoim miejscu nie afiszowałbym się z panią Cambray. Jak to mówią, nie szukaj kłopotów, bo to one cię znajdą. — Gdybyś dał mi szansę powiedzieć, co chciałem, to z tych właśnie przyczyn poprosiłbym szefa o przeniesienie. Myślałem o Ge-raldton. To pięćset mil stąd, więc skończą się plotki, a ty potrzebujesz tam kogoś, kto by pokierował biurem. Purvis zapalił fajkę, przezornie odsuwając się od drzwi Andersona. Widać było, że rozważa tę propozycję. — Szkoda mi cię tracić — stwierdził wreszcie — ale to rzeczywiście chyba najlepsze rozwiązanie sytuacji. Przedstawię je staremu. A teraz bierz forsę i znikaj. Wieść o urlopie ogromnie uradowała Josie. — Masz wolne? O, jak to dobrze! Właśnie się zastanawiałam, co by tu z sobą począć? Wiesz, trzeba by poszukać jakiegoś mieszkania z kuchnią, muszę cię trochę odkarmić. — Nie zawracaj sobie tym głowy. Poprosiłem o przeniesienie do Geraldton. Tam pomyślimy o własnym domu. — Geraldton? Och, to cudownie! Słyszałam, że to takie śliczne miasto i leży nad samym morzem! Wymuszony urlop pozwolił Loganowi cieszyć się do woli towarzystwem Josie. Sypiali do późna, jedli smażoną rybę i pierożki z mięsem kupowane gdzieś na ulicy, zwiedzali King's Park, odbywali długie spacery nad rzeką, a wieczorem chodzili na kolację do „Esplanady", gdzie wszyscy bez najmniejszych zastrzeżeń zaakceptowali zarówno ich związek, jak i samą Josie. Tak minęło siedem dni, pełnych zadowolenia, miłosnych uniesień i długich rozmów o wspólnej szczęś- 149 PATRICIA SHAW liwej przyszłości. Gawędzili o tym, siedząc w malutkiej jadalni Logana, popijając wino i z czułością patrząc sobie w oczy. W niedzielę po południu Josie poszła odwiedzić syna. Postanowiła powiedzieć Nedowi, że opuściła jego ojca i farmę, nie uznała jednak za konieczne wspominać mu o Loganie. Jeszcze na to za wcześnie. Nie przypuszczała, że chłopiec tak się rozgniewa. Któż wiedział lepiej od niego, jak trudnym człowiekiem stał się jego ojciec, powinien ją więc zrozumieć. Niestety, spotkał ją zawód. — Wracaj! Masz wracać do domu! — krzyknął, wyrwał się z jej objęć i uciekł. Uciekał jak od zadżumionej. — Przejdzie mu — Logan próbował pocieszyć Josie. — Dzieci bardzo nie lubią zmian, ale w końcu się z nimi godzą. Zobaczysz, za tydzień będzie już inny. Zanieś mu coś, na przykład wielką puszkę toffi, a zaręczam, że się uśmiechnie. Niestety, w poniedziałek rano do drzwi zapukał policjant i zapytał o panią Cambray. — Co się stało? — wykrztusiła Josie przerażona, że coś złego spotkało Neda. A może uciekł ze szkoły? Logan opiekuńczo objął ją ramieniem. — O co chodzi, panie konstablu? Posterunkowy z niejakim zakłopotaniem dmuchnął w swe obfite wąsy i obciągnął mundur: — Mam przykry obowiązek poinformować panią Cambray o zgonie jej małżonka. — Wygłosiwszy tę urzędową formułkę, spojrzał na Logana i dodał już mniej oficjalnym tonem: — Nie żyje. Zastrzelił się. — O mój Boże! Josie zakręciło się w głowie. Tylko szybka interwencja obu mężczyzn uchroniła ją przed upadkiem. Logan natychmiast podsunął jej szklaneczkę brandy. Sobie też nalał przy okazji i uprzejmie zapytał konstabla, czyby i on się nie napił? Ten z początku odmówił, później jednakowoż zmienił zdanie: — Zgoda, ale tylko kropelkę. A co do nieboszczyka... Tutejszy adwokat, pan Spencer, otrzymał od niego list. Był tam testament i wszystko. Pan Spencer wysłał zaraz paru żołnierzy, by zbadali sprawę na miejscu, no i znaleźli denata. Leżał już zimny za stajnią. Wezwali jeszcze sąsiada, by dokonał identyfikacji. Potwierdził, że to pan Cambray. — Czym najpilniej mamy się zająć? — zapytał Logan. — Pogrzebem? No tak, powinniśmy wyprawić pogrzeb. 150 PIÓRO I KAMIEŃ — Wszystko już załatwione — wyjaśnił posterunkowy. — Zmarły napisał w liście, że chce być pochowany na farmie i nie życzy sobie żadnych ceremonii. Pochowali go w sobotę. Logan zaprowadził Josie na posterunek, gdzie miała podpisać jakieś dokumenty, a później udali się do adwokata. Rozmowę zagaił Logan. Josie, wciąż jeszcze w szoku, stała bez słowa. Adwokat, starszy dżentelmen o zimnych nieżyczliwych oczach, patrzył na nich jak na winowajców. — Nie będę was długo zatrzymywał — oświadczył surowo. — Pan Cambray zostawił mi jasne instrukcje, proszę — podał Josie list. Cofnęła się w popłochu. — Przepraszam, panie Spencer, nie mogę... Logan wziął list i głośno odczytał ostatnie słowa Jacka Cambraya. — Jak państwo widzą — stwierdził lodowatym tonem Spencer — sprawa jest jasna. Pan Cambray świadomie odebrał sobie życie i miał ku temu powody — dodał z naciskiem, zerkając znacząco znad okularów. — O tak, widzę to doskonale! — rzucił z irytacją Logan. Cambray wysmażył długą epistołę, w której winą za swoją śmierć obarczył oczywiście Josie. — Czy to już wszystko? — Jest jeszcze testament. Nie poświadczony wprawdzie przez osoby trzecie, ponieważ jednak nieboszczyk napisał go własną ręką, w świetle prawa jest ważny. Uprzedzam, że w tych okolicznościach wszelkie ewentualne apelacje składane przez panią Cambray zostaną przez sąd odrzucone. — Co takiego? — wyjąkała Josie, wciąż jeszcze zbyt oszołomiona, by zrozumieć, o co tu chodzi. — Nie ma się czym przejmować — uspokoił ją Logan. Spencer uroczyście odchrząknął: — Ostatnia wola pana Cambraya brzmi następująco: Jego posiadłość, żywy inwentarz oraz wszelkie ruchomości mają zostać sprzedane, zaś cała uzyskana tą drogą kwota złożona w depozyt jako majątek powierniczy, nad którym pieczę sprawować będę ja. Fundusz ten zgodnie z wolą nieboszczyka zostanie przeznaczony na edukację oraz utrzymanie jego małoletniego syna, Edwarda Johna Cambraya. Zmarły expressis verbis zabrania wypłacenia z tych sum nawet pensa pani Josephine Cambray, która opuściła posiadłość, by wejść w związek pozamałżeński... — Proszę nam oszczędzić tych kazań — ostro przerwał mu Logan. — Pani Cambray jest wdową po Jacku, ma zatem prawo do tej posiadłości. To jej farma, do jasnej cholery! 151 PATRICIA SHAW — Nie chcę, nie chcę tej farmy! — wykrzyknęła Josie, która teraz już zrozumiała, o czym mowa. — Majątek należy do ciebie. Ten testament jest nieważny. — Wolę, żeby wszystko odziedziczył Ned — oświadczyła zdecydowanie, na co Spencer chrząknął z satysfakcją. Wbrew sprzeciwowi Logana uparła się także odwiedzić syna. Długo kazano im czekać w wyfroterowanym korytarzu, nim wreszcie dyrektor raczył ich przyjąć. — Przykro mi — wycedził, aczkolwiek na jego surowym obliczu nie widać było współczucia — lecz pan Spencer wydał mi wyraźne polecenie: nie wolno pani odwiedzać młodego Edwarda, a ja zobowiązany jestem tego dopilnować. Dodam, że chłopiec znajduje się w dobrych rękach. Wychowawcy poinformowali go o śmierci ojca i twierdzą, że znosi to dzielnie. — Matka ma prawo widywać syna bez względu na jakikolwiek testament — próbował argumentować Logan, lecz dyrektor był nieugięty. — Rachunki płaci pan Spencer, muszę więc stosować się do jego życzeń. Rozmawiałem zresztą z chłopcem, który otwarcie i bardzo stanowczo zakomunikował mi, że nie chce widywać się z matką. W tej sytuacji muszę prosić państwa o opuszczenie terenu szkoły. W drodze do domu Logana nękało uzasadnione przeczucie, że na tym nie koniec kłopotów. Skandal wokół jego osoby zyskał wszak nową pożywkę. Dlatego nie zdziwił się zbytnio, widząc przed swą kwaterą jednego z młodszych urzędników. — List do pana, panie Conal. Polecono mi oddać go do rąk własnych. Ten młody dureń tak impertynencko zerknął na Josie, a żądza sensacji tak wysadziła mu te głupie ślepia, że Logan palnął go w ucho. Żeby ci się lepiej szło, skomentował to w myślach, spływaj! — Co to za jeden? — spytała Josie, z wysiłkiem idąc po schodach. Jakby dźwigała krzyż. I nawet nie zauważyła braku odpowiedzi. — Chyba się trochę położę — szepnęła, gdy wprowadził ją do sypialni. — Podać ci coś? — Nie, dziękuję. — Oczy miała czerwone od płaczu, twarz opuchniętą. — Mój Boże, czuję się tak strasznie winna! — Właśnie o to chodziło Jackowi. Nie sprawiaj mu tej satysfakcji. Musiał się zabijać? Nie musiał. Chciał zwyczajnie się na tobie zemścić. No, połóż się teraz i odpocznij. 152 PIÓRO I KAMIEŃ — Logan, on nie żyje, nie żyje! Rozumiał, że pragnie współczucia, lecz postanowił go nie okazywać. Żeby jeszcze bardziej zaczęła się nad sobą użalać? — No i dobrze. Przynajmniej mamy go z głowy. Josie, która właśnie zdejmowała kapelusz, zastygła ze szpilką w ręku: — To okropne, co mówisz! Jak możesz być tak nieczuły? — Mogę, i to z łatwością. Jack nic cię nie obchodził, inaczej byś go nie rzuciła. Rozumiem, że cierpisz z powodu Neda, ale oszczędź mi krokodylich łez nad tym szaleńcem. — Wyszedł z pokoju, a ona trzasnęła drzwiami. Logan wycofał się do jadalni, gdzie przysiadł na zdezelowanej otomanie. — No Jack, ty cholerny draniu — rzucił z westchnieniem — tę rundę wygrałeś. Chętnie bym się założył, że właśnie wygrywasz następną — dodał cierpko, biorąc do ręki zalakowaną kopertę z urzędowym stemplem na odwrocie. Otworzył ją z taką ostrożnością, jakby bał się rozbić zgniłe jajko. Pismo opatrzone pedantyczną sygnaturą Andersona było krótkie i zwięzłe: „W świetle dalszych niefortunnych wydarzeń..." — odczytał, udatnie przedrzeźniając starszego pana, po czym przeskoczył parę linijek, by od razu przejść do ostatniej: — „...rezygnujemy niniejszym z pańskich usług." — No tak — podsumował melancholijnie. — Zostałem bez pracy, lecz mam za to zrozpaczoną wdowę i tę ohydną norę, której nienawidzę. — Prześliznął się wzrokiem po zagraconej klitce. Była tu nędzna sofa, odrapany stół, kilka nie pasujących do siebie krzeseł, zniszczony dębowy kredens oraz dwa głupawe widoczki. „Rodzajowe". Kiedyś cieszyły go nawet te „pokoje"; miał gdzie przytulić głowę i robić, co mu się podoba, nic więcej go nie obchodziło. Jednakże było to bardzo dawno, tak przynajmniej mu się wydawało. Ktoś zapukał do drzwi. W progu stał Charlie objuczony podarunkami. Na wstępie wręczył Loganowi bukiecik fiołków. — To dla twojej pani. Pomyślałem, że może być trochę przybita. A to od Iris. Kobiety myślą praktyczniej, nie uważasz? — Iris przysłała im pudło kanapek starannie udekorowanych plasterkami gotowanych jajek. — To miło z waszej strony, dziękuję — powiedział zaskoczony Logan. 153 PATRICIA SHAW — Och, to doprawdy nic takiego. Przyjaciele z „Esplanady" chcą cię trochę podtrzymać na duchu. Iris kazała ci powiedzieć, że na te kanapki poświęciła najlepszą wołowinę, a pikle robiła sama, więc koniecznie musisz je zjeść. A to ode mnie — wyciągnął kwarcianą butlę klareta. — Nieźle idzie do głowy! Gdzież to twoja Josie? — Odpoczywa. — Czyli że mamy być cicho? — Ano tak. — Logan wyjął szklaneczki i obaj zasiedli przy stole, każdy miał tu swoje zaklepane miejsce. — A więc szalony Jack się zastrzelił? — zagaił rozmowę Charlie. — Łajdak! Udało mu się! Josie oczywiście obwinia teraz siebie. — Otrząśnie się z tego. — Mam nadzieję. Nie zamierzam znosić jej lamentów. — Słusznie, bo niby z jakiej racji? Najprawdopodobniej był zalany w trupa. Logan kiwnął głową. Też już doszedł do takiego wniosku, tyle że głośno o tym nie mówił. — Spora ta farma — zauważył Charlie. — Przejdzie teraz na Josie. — Nic z tego. Wszystko zostawił synowi. — Nie wiedziałem, że ona ma syna. — Jest w internacie. Ale strata farmy to jeszcze nie wszystko. Dzisiaj wylali mnie z pracy. — Co ty mówisz! Nic nie słyszałem! — Usłyszysz jutro. Będą o tym trąbić od samego rana. Najbardziej gryzie mnie to, że już prawie miałem w garści przeniesienie. Do Geraldton, wiesz? Gdyby ten wariat nie strzelił sobie w łeb, byłbym tam szefem biura. — Do licha, z farmy nici i jeszcze to na dokładkę! Kiepską masz passę, mój stary — skonstatował Charlie, ponownie napełniając szklanki. — I co teraz? — Żebym to wiedział! Nie mam bladego pojęcia. — No to napijmy się i pomyślmy. A jakby tak do Adelaide? Może i dobrze byś zrobił, przenosząc się do Południowej Australii? Tu masz wilczy bilet, czyli żadnej rządowej posady nie dostaniesz, a w dzisiejszych niepewnych czasach tylko takie zajęcie coś znaczy. Wiesz, że Perth leży na obu łopatkach? — Od kiedy? — Odkąd ceny wełny spadły z pieca na łeb. Mówię ci, Logan, Australia Zachodnia stoi na skraju bankructwa albo już zbank- 154 PIÓRO I KAMIEŃ rutowała. Nie mamy rynków zbytu, bo stąd wszędzie cholernie daleko. Jak myślisz, dlaczego władze proponują te nagrody za odkrycie złota? Z desperacji! — O Jezu — mruknął Logan — mógłbym przysiąc, że gdzieś tu jest złoto, tylko gdzie? Szukaj wiatru w polu. Do pół kwarty obaj biadali nad losem Logana, ale że po większej ilości trunku szczęśliwe pomysły dużo łatwiej przychodzą do głowy, tym razem też tak się stało. — Słuchaj, Logan, do miernictwa przyjęli cię bez żadnych świadectw. A gdybyś tak zrobił się geologiem albo metalurgiem czy jak to się tam nazywa? No wiesz, specjalistą od tych złotonośnych kwarców i całej reszty? Logan skrzywił się kpiarsko; czyżby Charlie już się połapał, jaki to z niego mierniczy? — Geolog, mówisz? Cóż by mi to dało? — O, stary! Różne syndykaty inwestują tu ciężkie pieniądze w poszukiwanie złota i budowę kopalń. Mógłbyś załatwić sobie dobrą pracę. Ekspertów od górnictwa mamy w Perth akurat tyle, co kot napłakał. Wierz mi, mój chłopcze. Poczekaj trochę, a ja postaram się czegoś dowiedzieć. Po wyjściu Charliego Logan na palcach wsunął się do sypialni. Josie siedziała na brzegu łóżka ze wzrokiem wbitym w wystrzępiony dywan. Strasznie zirytował go ten widok. Psiakrew, wygląda, jakby zamierzała rzucić się ze skały! — Spałaś trochę? — zapytał. — Tak. — Czujesz się lepiej? — Sama nie wiem. Wręczy! jej kwiatki, co wywołało nowy potok łez. — Iris przysłała pudło kanapek. Wyglądają nieźle. Chodź, trzeba coś zjeść. — Nie jestem głodna. — A ja jestem! — Wrócił do jadalni i zaczął pożerać sandwicze. Rzeczywiście były bardzo smaczne. „Zjadliwe", jak zwykł był mawiać jego ojciec. Pochłonął wszystko. — Pójdę dokupić coś do jedzenia — zakomunikował Josie. Skulona znów na środku łóżka, nawet nie drgnęła. Schludnie złożona biała kapa wisząca na metalowej poręczy w nogach łóżka oddzielała ich od siebie niczym mały parawan. Ze złością wyszedł z domu i udał się do tawerny. 155 PATRICIA SHAW Szmer męskich głosów ukołysał Josie do snu. Kiedy ocknęła się z drzemki, głosy brzmiały donośniej, a po brzęku szkła rozpoznała, czym zabawiają się Logan i jego gość. Siedzą i popijają. Usłyszała nawet ich śmiechy. Drżąc z chłodu nocy, a jeszcze bardziej z powodu oschłości, jaką okazał jej Logan, usiadła na brzegu łóżka. Znów opadły ją ponure myśli, chociaż teraz powodem zmartwienia stało się co innego. Nie powinna była zatrzaskiwać mu drzwi przed nosem. Trzeba go było przywołać, ułagodzić, a nie trzaskać drzwiami. Najgłupiej w świecie. Logana drażnią jej łzy, powinna więc doprowadzić się do ładu i dotrzymać im towarzystwa, jak przystało dobrze wychowanej pani domu. Jest przecież gość! Gdy już prawie chciała to zrobić, w głowie odezwał jej się dzwonek alarmowy: nie pozwól się tyranizować. Nigdy nie umiałaś przeciwstawić się Jackowi. Chcesz popełnić znów ten sam błąd? A może i ten twój wybranek to taki sam pijak jak Cambray? Pamiętaj, że kobiety zawsze jakoś wybierają podobnych mężczyzn, a potem się dziwią, dlaczego każdy kolejny związek kończy się katastrofą. Tak, to znana prawda. A później przyszedł Logan z kwiatkami, ślicznym bukiecikiem fiołków od Charliego... Ten sympatyczny gest doszczętnie zburzył wszelką rozsądną argumentację i sprawił, że Josie na powrót zalała się łzami. Tak więc po raz kolejny zirytowała Logana. Już nie wiedząc, co robić, ukryła twarz w poduszce. Po chwili została sama. Logan poszedł gdzieś pić, całkiem jak Jack. Próbowała zasnąć i nie mogła. Myśl o samobójstwie Jacka wisiała nad nią niczym zmora. I Ned, biedactwo... Jak on musi cierpieć... Czy wie, czy mu powiedzieli, że ojciec odebrał sobie życie? Czy nigdy nie przestanie jej za to winić? Znowu zaczęła szlochać. — Szkoda zachodu, Charlie! Sam wiesz, że Percy Gilbert nie da mi tej roboty. — Minęły tygodnie, a Logan wciąż był bez pracy. Czarna gałka w tym zamkniętym światku skutecznie robiła swoje. — Gilbert może nie mieć wyboru. Do dziś nikogo nie znalazł. — A ja mam być dla niego ostatnią deską ratunku, tak? — skrzywił się Logan. — Raczej odwrotnie. Powiedz sobie, że to dla ciebie ostatnia deska ratunku, skoro nie chcesz emigrować do Adelaide i tam szukać szczęścia. Ostatnia, ale nie najgorsza! Pomyśl: Logan Conal, dyrektor Spółki Górniczej Percy'ego Gilberta! Ta spółka wydobywa złoto. Nie takie to złe, mój stary. 156 PIÓRO I KAMIEŃ - Słyszałaś, co się stało z ostatnim jej kierownikiem? — Pytanie to Logan skierował do Josie. — Nie. — Uniósłszy brwi, spojrzała na Charliego. Ten roześmiał się głośno: — No cóż, został powieszony. Wdał się w bójkę z którymś ze swoich ludzi, poszło o kobietę, no i zastrzelił faceta, a kamraci ofiary założyli mu pętlę. W tamtych okolicach panują dosyć brutalne zwyczaje. — Rany boskie! — Miasto nazywa się Katherine i leży na Terytorium Północnym w samym środku dzikiego pustkowia — ponuro uzupełnił Logan. — Wyobrażam sobie — westchnęła Josie. — Trudno, żeby złoto leżało nam pod nogami. — Dostałbyś tam dobrą pensję — kusił dalej Charlie — a poza tym co by ci szkodziło pokopać trochę na własną rękę? Znajdziesz dobrą żyłę i wrócisz jako milioner! W ciszy, która raptem zapadła po tej wypowiedzi, szelest liści za otwartym oknem zabrzmiał głośniej i jakby nagląco. Złoto! Logan poczuł dreszcz podniecenia. Na sam dźwięk tego słowa ręce zaczęły go świerzbić. Do tej pory tak był zajęty wynajdywaniem wszelkich możliwych sposobów, uczciwych i mniej uczciwych, na zarobienie kilku marnych funtów tu w Perth, że złoty kruszec nawet mu nie przyszedł na myśl. To prawda, że dla niego nie ma tu żadnych perspektyw. Nie będzie przecież uciekał się do drobnych kantów czy kradzieży — za małe to miasto, w dodatku każdy go tu zna. Że też wszystko, co mówiono o złotym piasku i samorodkach, wydawało mu się nierealne! A przecież na północy ludzie rzeczywiście kopią złoto! Teraz gdy nareszcie dotarła do niego ta prawda, poczuł zawrót głowy. Tak, to jest to! — Zastanowię się — rzucił niedbale, starannie ukrywając swój entuzjazm. — A tymczasem... możesz mnie umówić z tym dżentelmenem. Charlie miał rację, pieniądze zainwestowane w kopalnie były dla Gilberta tak ważne, że jego niechęć do Logana zeszła na plan drugi. — Zakładam, panie Conal, że zna się pan na metalach. — Metaloznawstwo wchodziło w skład moich studiów mierniczych — odparł wyniośle Logan. — Na Akademii w Belfaście był to przedmiot obowiązkowy — dodał jeszcze, po czym zmienił temat, by uniknąć dalszych niewygodnych pytań. — Żałuję, panie Gilbert, że nie 157 PATRICIA SHAW byłem w stanie pomóc panu w wiadomej sprawie, chcę więc powiedzieć, że... no cóż, musiałem słuchać poleceń. — Czyich to poleceń? — Wolałbym nie wymieniać nazwisk. — Wypowiadając tę łatwo czytelną aluzję, Logan nadał głosowi posępne brzmienie. — Nie mogłem, niestety, aż tak się narazić zwierzchnikom. Zaś co do moich umiejętności... Mówią one chyba same za siebie, skoro miałem właśnie otrzymać kolejny awans. — Dopóki nie wywołał pan skandalu! — Panie Gilbert — westchnął Logan — męża tej pani ogólnie nazywano szalonym Jackiem. Opuściła go, ponieważ nie miała innego wyjścia. Bała się o swoje życie. — Może i tak — ostro przerwał mu Gilbert — ale pan, panie Conal, nie cieszy się opinią mnicha, a ja nie urodziłem się wczoraj. Sytuacja była diablo wygodna, więc czemu z niej nie skorzystać, prawda? Mimo to rozważę pańską prośbę. Pan tymczasem może porozmawiać z Joachimem Collinsem z Departamentu Górnictwa, moim młodszym partnerem w interesach. Powie panu wszystko, co trzeba wiedzieć o Terytorium Północnym ze szczególnym uwzględnieniem tych obszarów, na których działa nasza spółka. Joachim Collins chętnie to uczynił. Pokazał Loganowi mapy, z których wynikało, że to po prostu ogromne pustkowie z biegnącą przez środek zygzakowatą linią telegraficzną. Kropek oznaczających miasta położone na południe od Port Darwin widniało tam nie więcej niż pół tuzina. O to, jakiej są wielkości, Logan nie zapytał. Nie przyszło mu to do głowy, jako że wszystkie jego myśli zaprzątało wynagrodzenie. Dowiedział się, że kierownikowi tamtejszych kopalń przysługuje prawo użytkowania domu stanowiącego własność syndykatu, pensja w wysokości pięciuset funtów rocznie plus różne gratyfikacje. Wysokość poborów wprawiła go w zadowolenie, choć nie była to niespodzianka. Charlie wielokrotnie podkreślał, że tak właśnie jest. To dziura, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale też otrzymujesz za to sowitą rekompensatę. Dotyczy to całego personelu kierowniczego. — Zakładam, że koszty podróży, jak również inne wydatki związane z wyjazdem także pokrywa spółka? — O tak, całkowicie — poświadczył Collins. Był to chuderlawy człowieczek o nikłej posturze i nieco piskliwym głosie. Wyglądał na pedanta. — Sam bym tam pojechał, gdyby nie słabe zdrowie. — Westchnął i dodał z wyraźną nutą pretensji: — Pan Gilbert może sobie pozwolić na zwłokę, mnie natomiast niezmiernie zależy, by nasze 158 PIÓRO I KAMIEŃ kopalnie jak najszybciej zaczęły znów działać. Włożyłem w tę spółkę wszystkie oszczędności i jak dotąd niestety nie przynoszą mi żadnych zysków. — To rzeczywiście godne pożałowania — stwierdził ze współczuciem Logan — ale tak to bywa z bogaczami. Ci, co mają pieniądze, całkiem nie rozumieją, że inni mogą ich nie mieć, w dodatku, jak zapewne pan to zauważył, do płacenia rachunków są zwykle ostatni. — Prawda, prawda — mruknął ponuro Collins. — Mógłbym bardzo szybko przywrócić wasze kopalnie do stanu opłacalności, nie wiem jednak, czy pan Gilbert zechce mnie przyjąć. — Będę popierał pańską kandydaturę — oznajmił Joachim Collins. Logan w odpowiedzi mocno uścisnął mu rękę. — Czas ucieka, nie wiadomo, co się tam może stać. A gdyby tak ktoś na przykład położył łapę na tych waszych gruntach? — Och, nie, nie sądzę, by ktoś się dopuścił takiego bezprawia! — Słyszałem — zaśmiał się Logan — że na tamtych terenach ludzie robią, co im się żywnie podoba. Przeraziwszy w ten sposób Collinsa, pożegnał go i wyszedł. Na ulicy zaczął pogwizdywać. — Wygląda na to, że chyba dostanę tę pracę — zakomunikował Josie. Przyjęła tę wiadomość z mieszanymi uczuciami. Kiedy uświadomiła sobie, że między Katherine a Perth leży ponad trzy czwarte kontynentu, jej entuzjazm zniknął. — A co z Nedem? Ten dyrektor nie pozwoli mu ze mną jechać. Logan, który jak dotąd nie poświęcił chłopcu żadnej myśli, żachnął się z irytacją: — Na Boga, kobieto, bądźże rozsądna! Ćwierkałaś z radości jak szczygieł, że przyjęto go do college'u, a teraz chcesz zabierać stamtąd dzieciaka? — Przecież nie mogę go tu zostawić, a sama jechać na koniec świata! Co będzie, jak zachoruje? — Czy ja ci każę tam jechać? Możesz zostać w moim mieszkaniu i zaczekać tu na mnie. — A kiedy przyjedziesz? — Bo ja wiem? Ludzie na tym stanowisku dostają urlopy chyba po roku pracy. Josie poczuła się nagle rozdarta na dwoje. 159 PATRICIA SHAW __ Logan — zaczęła błagalnie — nie chcę zostać sama. Nikogo tu nie znam, w dodatku te plotki... __ Jak możesz tak mówić! — przerwał jej ze złością. — Znasz przecież Charliego, Iris i wiele innych osób z „Esplanady". Josie szeroko otwarła oczy. Jak to? Więc on naprawdę zamierza wyjechać bez niej? I nic go nie obchodzi, co się z nią stanie? Nie chciała go obrażać, krytykując jego przyjaciół, dla niej była to jednak banda hulaków, wprawdzie dość sympatycznych, lecz nigdy by nie przyszło jej na myśl poszukiwać ich towarzystwa. Wyobraziła sobie, jak to ona, samotna kobieta, uczęszcza do karczmy pełnej pijanych mężczyzn, i przeszedł ją dreszcz. Przecież to okropne! — Chyba rzeczywiście powinnam z tobą pojechać — powiedziała niepewnie. — Ja tak nie uważam. To nie są warunki dla kobiet. — Przecież powiedziałeś, że kierownik kopalni ma do dyspozycji dom. Pomyśl, Logan, marzyliśmy o własnym domu. — Uhm, a ty będziesz w nim siedzieć i jęczeć z powodu Neda. Posłuchaj, moja droga, będę tam dobrze zarabiał. Mogę zostawić ci tyle pieniędzy, że wystarczy na jakiś czas, a potem regularnie będę przysyłał określoną kwotę. Jak długo?, pomyślała. Co z oczu, to z myśli, a Logan w dodatku tak nie szanuje pieniędzy. I co się wtedy z nią stanie? Co już się stało z jej życiem? Czyżby popełniła błąd? Z coraz większym lękiem zerkała na sofę, gdzie leżał Logan, który chyba niczym się nie przejmował, bo zasnął sobie jak dziecko. A ja tak go kocham!, myślała z rozpaczą. Kochała w nim wszystko, jego urodziwą twarz, krzepką postać, a zwłaszcza jego pieszczoty... Wszystko, co działo się między nimi, było z jej strony najczystszym aktem miłości. — Kochanie — poprosiła miękko — błagam cię, nie jedź. To wszystko jest takie skomplikowane. Jeśli wyjedziesz, prędzej czy później znajdziesz tam sobie inną, to rzecz nieuchronna. Mężczyzna taki jak ty... A przecież tak się kochamy! Nie pozwólmy, żeby ktoś nas rozdzielił. Logan otworzył oczy i skrzywił się nieprzyjemnie: — Josie, na litość boską, przestań lamentować! To jeszcze nic pewnego. Ostatnie słowo ma tu Percy Gilbert. Przez kilka następnych dni Josie prosiła Boga, aby Gilbert znalazł sobie kogoś innego. Sama pod pozorem zakupów zaczęła szukać pracy. Jeśli jej się powiedzie, myślała, Logan nie będzie musiał wyjeżdżać. Teraz czuje się przyparty do muru przez brak pieniędzy, ale gdy ona i ?? PIÓRO I KAMIEŃ zacznie zarabiać, będzie mógł spokojnie poczekać, aż trafi się coś lepszego. Nie miała niestety pojęcia, czym jest gorączka złota. Logana w tym momencie chyba nic w świecie nie byłoby w stanie powstrzymać od wyjazdu. Wysiłki Josie okazały się zresztą daremne, pracy nie było i dla niej. W hotelach, gdzie początkowo próbowała zostać pokojówką, a potem już pomywaczką, po kolei załatwiano ją odmownie. W końcu pewna poważna kobieta otwarcie postawiła sprawę: „Daj sobie spokój, moja droga. Nie możemy zatrudnić takiej damy. Osobliwie by to wyglądało." Zaczęła chodzić po sklepach, lecz i tam spławiano ją krótko. Zaaferowani właściciele nie chcieli z nią nawet rozmawiać. W fabryce obuwia wprost ją wyśmiano, oprócz butów wytwarzano tu bowiem siodła i inne wyroby rymarskie, tak więc załoga składała się jedynie z mężczyzn. Codziennie z nadzieją w sercu przechodziła obok szkoły Neda, niechby chociaż mignął jej z daleka, lecz i tu niezmiennie spotykał ją zawód. Uczniowie mieszkali zapewne na tyłach szkoły, zaś frontowe ogrody, wymuskane i pełne kwiatów, świeciły pustką. Jak piękna ziemia niczyja. Josie i tak zresztą nie miałaby odwagi nawet postawić tam stopy, podchodziła więc do tylnej bramy i usilnie prosiła ogrodnika, by zechciał doręczyć paczuszkę — ciastka, kanapki bądź jakieś słodycze — „panu Nedowi Cambrayowi". Czasami dodawała parę szylingów, lecz jak przyjmował te jej podarunki? Nigdy nie przekazał żadnej wiadomości. Ani słówka. Dylemat, przed którym stała, wydawał się Josie nie do rozwiązania. Każda ewentualna decyzja niosła z sobą tyle cierpienia... Tu Ned, a tu Logan... Mały, pocieszała się myślą, z czasem zmięknie, przecież to jeszcze dziecko. Kiedy skandal ucichnie, a nauczyciele zajmą się wreszcie czym innym, będzie mogła widywać syna. Nigdy, nigdy się go nie wyrzeknie i w końcu musi postawić na swoim. Zawsze tak jest, kiedy człowiek mocno czegoś chce. Ale żeby tak się stało, trzeba pozostać w Perth. A Logan? Jeżeli straci Logana, straci wszystko, runie cały jej świat. Kiedy ostatecznie to on podjął za nią decyzję, Josie poczuła ulgę. — Proszę bezzwłocznie uruchomić moje kopalnie — polecił Percy Gilbert nowemu podwładnemu. — Jak również bezwarunkowo przestrzegać zarządzeń i trybu działania, które ustanowił pański poprzednik. Ma pan prawo zatrudniać dwunastu robotników i dwie tubylcze kobiety. — A cóż one tam robią? — zdziwił się Logan. 11 Pióro i kamień l6l PATRICIA SHAW __ gog raczy wiedzieć. Przypuszczam, że gotują dla robotników. Zgodnie z zapisami w księgach dostają za to po pięć szylingów tygodniowo. Aha, proszę pamiętać, że zaopatrzenie w żywność nie jest obowiązkiem spółki. Inspektor górnictwa podaje co prawda w raporcie że nasze przedsiębiorstwo jest opłacalne, ja jednakowoż oczekuję od pana obniżenia kosztów wydobycia. __ Skoro mowa o wydobyciu. Jaką ilość złota uzyskuje się z tony urobku?__spytał Logan. Zabrzmiało to bardzo fachowo. __ Tego dowie się pan na miejscu — oświadczył Gilbert. — Nie chcę tu żadnego szumu. Takie informacje przyciągają jedynie chmary poszukiwaczy- Wszystkie raporty i księgi kasowe przechowuje naczelnik poczty W Katherine, Simon Pinwell, człowiek bardzo rzetelny, który też chwuowo pełni u nas funkcję nadzorcy. Niech go pan wypyta o miejscowe stosunki, zna je jak chyba nikt inny. No i co, panie Conal, czuje się pan na siłach poprowadzić moje przedsiębiorstwo? Wiąże się z tym wielka odpowiedzialność. __ ZrobiCjco w mojej mocy — zapewnił go Logan. Naprawdę miał taki zamiar. O kopalniach złota zdążył już przeczytać, co się dało, i doszedł do wniosku, że niewielka to filozofia. Ilu spośród kopaczy może się wykazać jakim takim doświadczeniem? Garstka. O tym, że niektórym udaje się znaleźć złoto, decyduje czysty przypadek. Kopie się wszak na los szczęścia. Co innego zarządzanie kopalnią. Tu trzeba postępować planowo i systematycznie. Postanowił już sobie tak poprowadzić przedsiębiorstwo, żeby wszystko działało jak w zegarku. Najważniejsze to z miejsca zrobić dobre wrażenie. Im mniejsze miasto, tym dłuższe języki, dumał. Kiedy w oczach wszystkich zacznie już uchodzić za postać bez skazy, będzie mógł zadbać o siebie. Nadal nie rozumiał czym na tych dzikich obszarach są naprawdę tak zwane miasta i że te niesłychanie prymitywne osiedla nie zasługują nawet na nazwę wsi. Wiedział o tym natomiast jego pracodawca. __ Oczekuję co miesiąc szczegółowych raportów. Również co miesiąc zorganizuje pan wysyłkę złota, oczywiście pod dobrą eskortą, z Katherine do Palmerston. Dalszym transportem zajmie się tam mój agent, pan Albert Strange. — Nie zważając na to, że Logan może poczuć się urażony jego słowami, Gilbert jął mu wykładać swoje zasady rządzenia: — Wie pan, nie jestem zwolennikiem skupiania w jednym ręku władzy i odpowiedzialności, przeciwnie. Wolę jednym i drugim obdzielać różne osoby. — W tym miejscu uśmiechnął się z afektacją. — Dostarczy pan złoto Strange'owi, ale raport wyśle mi osobno. W ten sposób, to znaczy kontrolując was obu, zabezpieczam 162 PIÓRO I KAMIEŃ własne interesy. Pan Strange, nawiasem mówiąc, jest kuzynem mojej małżonki, niech więc pan od razu wybije sobie z głowy wszelką myśl o wchodzeniu z nim w jakieś układy. — Oczywiście! O tym nie ma mowy! — wykrzyknął Logan, śmiejąc się zarazem w duchu. Ten Gilbert! Myśli, że jest taki sprytny, gdy tymczasem wymknęła mu się jakże istotna informacja! Być może najważniejsza w całej tej nudnej tyradzie. Kuzyn! Obiecał sobie szybko się go pozbyć. — Jeszcze jedno — dodał Percy z pewnym wahaniem; pióro, które wziął do ręki, by podpisać już nominację, zawisło w powietrzu. — Nie chcę tam więcej awantur o kobiety. Muszę tu powiedzieć, jakkolwiek sprawa ta budzi we mnie doprawdy głęboki niesmak, że pański poprzednik zadał się z Aborygenką. Dochodzą mnie słuchy, że ten sam grzech, niestety, popełnia też wielu innych. Degeneraci! Rozmawiałem o tym z panią Gilbert, która słusznie uważa, że uniknąć podobnych ekscesów można w jeden wyłącznie sposób: zatrudniając żonatych mężczyzn. Nasz nowy dyrektor musi być więc żonaty, zwłaszcza że my jako spółka zapewniamy mu stosowne lokum. — Żonaty? — Logan zdołał powtórzyć to słowo tonem uprzejmego zainteresowania, choć łatwo mu to nie przyszło; musiał z najwyższym wysiłkiem stłumić wpierw okrzyk zdumienia. — Ależ... Odniosłem wrażenie, iż moja kandydatura została przez pana przyjęta. — Istotnie, lecz pod tym właśnie warunkiem. Nie sądziłem, by panu, panie Conal, sprawiał on jakąś trudność, żyje pan przecież z wdową po Cambrayu. Zamierza pan chyba się z nią ożenić? Widząc utkwione w siebie zwężone źrenice Gilberta — wyglądały zupełnie jak czarne główki od szpilek — Logan nie mógł się łudzić, że w razie odmowy wyjdzie stąd jako dyrektor. Poślubić Josie? Boże Wszechmogący! Nie ciągnął jej siłą do łóżka. To, że ona sama nigdy nie zażądała ślubnej obrączki, było jej wielką zaletą. O nie, nie chciał mieć na karku drugiej żony, wprost przeciwnie! Gratulował sobie, że los dał mu szansę rozpocząć życie od nowa, szczęśliwie uwalniając go od tej Irlandki... Została tam... w Liyerpoolu. A teraz ten zarozumiały kołtun na spółkę ze swą brzydką połowicą chce go znowu zakuć w kajdany! — Chcieliśmy trochę odczekać ze ślubem... Dla przyzwoitości. Mąż pani Cambray tak niedawno został pochowany — przemówił ostrożnie, próbując zyskać na czasie. — Czyżby związek pozamałżeński był dla pana rzeczą przyzwoitą? — szyderczo przerwał mu Gilbert. — Dziwny zaiste wyznaje pan system wartości! Dyrektor mego przedsiębiorstwa musi mieć żonę 163 PATRICIA SHAW — powtórzył z naciskiem. Trzymał to swoje pióro jak miniaturową gilotynę. — Więc jak? Czy ten ślub to dla pana problem? — Skądże! Oboje będziemy niezmiernie szczęśliwi. Skoro pan uważa to za rzecz właściwą, doskonale! Chętnie udamy się w podróż już jako małżeństwo. Pióro opadło na papier. Złożywszy zamaszysty podpis na kilku dokumentach, Gilbert zaczął je pedantycznie osuszać bibułą. Logan przyglądał się temu w skupieniu. — Cały czas próbuję sobie wmówić, że mógłbym cię tu zostawić — obłudnie zwierzył się Josie — ale to nieprawda. Nie wytrzymałbym bez ciebie. Za bardzo bym tęsknił. — O mój kochany, ja tak samo! — wykrzyknęła żarliwie. — Przytul mnie mocno. Tak bardzo cię kocham! Ciągle jeszcze trudno mi uwierzyć we własne szczęście, w to, że jesteś ze mną! Zamknął ją w ramionach, łaskocząc zarostem w podbródek, całując jej gładki policzek, a potem chętne, zawsze spragnione usta. — Pobierzmy się, Josie. Z oczami lśniącymi jak brylanty zarzuciła mu ręce na szyję: — Dziękuję ci, mój najdroższy! Nie mówiłam o tym, bo mógłbyś pomyśleć, że cię do czegoś zmuszam, ale teraz, kiedy jest to twoja decyzja, czuję się taka szczęśliwa! Zobaczysz, będzie nam razem cudownie! — I nagle przypomniała sobie o jego planach: — Nie pojedziesz na tę północ, prawda, kochanie? W każdym razie nie zaraz? — Muszę, Josie. Zbyt dobra to okazja, by ją tracić. A ty pojedziesz ze mną. Uznajmy tę podróż za nasz miodowy miesiąc. Przyjdzie nam to tym łatwiej, że zaraz potem wprowadzimy się przecież do własnego domu. — Widząc, że nagle spochmurniała, pociągnął ją do sypialni; nie zdarzyło się jeszcze, by czegoś mu tam odmówiła. — Chodź — szepnął — przypieczętujmy naszą umowę. Kochasz mnie przecież na tyle, by zostać moją żoną, czyż nie? — Wiesz, że tak — odszepnęła z promiennym uśmiechem. Przeszedł ją dreszcz, kiedy zaczął zdejmować ubranie. Logan. Jej mężczyzna. Jej mąż. Wśliznęła się za nim do łóżka, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach. Logan... Czeka ją długa cudowna przyszłość z ukochanym mężczyzną... Co za szczęście... Kiedy już ją wyłuskał z fałdzistej koszuli nocnej i nakrył swym ciałem, zatraciła się całkowicie. 164 PIÓRO I KAMIEŃ — Nie zostawię cię tutaj — mruknął zagłębiając się w nią jak w morze. — Żona ma obowiązek stać u boku męża. Jedziesz ze mną i od tego nie odstąpię. Nieptrzytomna z radości i szczęścia, zgodziła się na wszystko. Później, leżąc obok niego, szepnęła: — Pamiętasz tę damę, panią Hamilton, o której ci kiedyś wspomniałam? Tę, co to mieszka w Palmerston i prowadzi w tym mieście hotel? Cieszę się, że będę tam miała przynajmniej jedną przyjaciółkę. — Spojrzała na Logana, już spał. Josie jeszcze długo rozmawiała sama ze sobą. O Nedzie. Ma tu w Perth dobrą opiekę. Odebranie go z college'u faktycznie byłoby błędem, dziecku należy się przecież odpowiednia edukacja. Będę do niego pisywać, przyrzekła sobie solennie, będę mu posyłać prezenty. Lepsze niż teraz. Zostawiam go tutaj dla jego dobra. Tak rozmyślając, przytuliła się do mężczyzny, który stał się dla niej całym światem, i w końcu spokojnie usnęła. W dwa dni później wsiedli na statek jako państwo Conal. Josie zostawiła czuły list do Neda razem z funtowym banknotem. Obiecała synowi, że będzie z nim w stałym kontakcie. Jimmy Moon, zwinąwszy ciasno cały swój dobytek, tak jak to robili biali podróżnicy, z rewolwerem ukrytym pod starym kocem, postanowił jawnie isć drogą. Oczy błyszczały mu w mroku jak u przyczajonej żmii. Z powodu tego tobołka, niezłej angielszczyzny i przymilnego uśmiechu, który zawsze miał na zawołanie, brano go za mieszańca. Śmieszne! Tym białasom pewnie się zdaje, że taki półczar-ny jest tylko półbrudny i półniebezpieczny i dlatego można go wpuścić do domu, chociaż tylko do połowy progu. A Jimmy był bardzo dumny ze swej rasy i pochodzenia, i to on patrzył na nich z góry. Mimo to świadczył osadnikom różne usługi, rąbał drzewo, kopał doły, aby mieli gdzie opróżniać swoje nocniki, szlachtował i oprawiał owce, a potem z należytym szacunkiem dziękował za żywność, lecz była to tylko gra. Naprawdę zaś pilnie nadstawiał ucha, wszędzie też wszczynał rozmowy o ludziach poszukujących złotego kruszcu. Wystarczyło naiwnie zapytać, co to za „człowiek" to złoto, a już każdy co rychlej starał się go oświecić. Wszyscy napotkani osadnicy mieli się za wielkich ekspertów od złota, a taki czarnuch jak Jimmy nie był dla nich żadną konkurencją. Pewna dama pokazała mu nawet łyżeczkę z odrobinką owego magicznego metalu. Zdaniem Jimmy'ego był on równie bezużyteczny 165 PATRICIA SHAW jak sama ta głupia łyżeczka, okazał jednakowoż odpowiedni respekt, zastanawiając się przy tym głośno, gdzie też mogli pójść jego znajomi? Powiedzieli, że gdzieś tu zaczną kopać... Pewnego dnia w okolicach wyschniętych jezior natrafił wreszcie na jakiś ślad. Wszędzie, gdzie był dotychczas, zawsze mimochodem rzucał imię „Jacko", przekonał się jednak ze smutkiem, że to imię bardzo pospolite. Tego dnia stało się inaczej. — Ten łajdak? — wrzasnęła żona jakiegoś poganiacza bydła. — Jego nazywasz swoim kamratem? Mógłbyś sobie znaleźć lepsze towarzystwo! Ten drań wlecze z sobą dwie czarne biedaczki! Przeklęta banda, on i ci jego synalkowie! Udało mu się spłodzić dwóch przygłupów! Lękając się, że kobieta nic mu już więcej nie powie, Jimmy skłamał, że chodzi o kogo innego. „Jego" Jacko, powiedział, jest półkrwi mieszańcem. Tym ją udobruchał. Zanim pożegnał kobietę, dowiedział się jeszcze, że ci, których ściga, pociągnęli na zachód ku miejscu zwanemu przez białych Mount Magnet. Sam Jimmy dawno już opuścił ziemie swego szczepu, ponieważ jednak wędrował drogą białych ludzi, nie grało to większej roli. Ważne, że już teraz na pewno dopadnie morderców. Białych łatwo było śledzić, zwłaszcza w terenie górzystym, bo zawsze, czy to idąc w górę, czy w dół, trzymali się tych samych ścieżek. Któregoś ranka, biegnąc długimi susami po wydeptanym trakcie pośród buszu, tak twardym, że bolały go stopy, natknął się na gromadę czarnych, wzburzonych i oszołomionych nagłym najazdem ogromnej czeredy białych intruzów. Tym ludziom mógł powiedzieć prawdę. Kiedy to uczynił, otoczyli go kręgiem, łącząc się z nim w żalu i smutku. Chcieli mu pokazać łatwiejsze drogi na wzgórza, ale odmówił. Tym razem musi trzymać się tylko uczęszczanych szlaków. Nie poprosił swoich współbraci o pomoc w odnalezieniu Lawiny. Wiedział, że nie wolno mu wciągać nikogo do tego, co musi zrobić. Wypytał ich tylko o ludzi z sąsiednich i dalszych szczepów, postanowił bowiem nie wracać tą samą drogą, lecz iść zupełnie gdzie indziej. Nowi przyjaciele byli Juatami, grupą pokrewną Whad-juckom, bo jednych i drugich łączyła przynależność do tej samej wspólnoty — Nyungarów. Powiedzieli Jimmy'emu, że po drugiej stronie łańcucha wzgórz zaczynają się ziemie Balardongów, którzy też należą do Nyungarów. Starszy Juatów zachował się bardzo przyjaźnie, dał mu pałeczkę z przesłaniem. Nie była to taka wiadomość, jaką biali przekazują sobie na papierze, lecz kijek do niesienia 166 PIÓRO I KAMIEŃ w ręku, zaopatrzony w symbole klanu i magiczne znaki chroniące człowieka od złego. Biali nie znaleźli widać złota, gdyż wielkie ich chmary ściągały teraz ze wzgórz. Jimmy radośnie witał kolejnych poszukiwaczy, a później odprowadzał ich kawał drogi, śmiejąc się i gawędząc. Białych to nie dziwiło, znów pewnie odbywa bezcelową wędrówkę jak wszyscy tutejsi czarni. On tymczasem słuchał ich rozmów, aż wreszcie, wreszcie udało mu się chyba zlokalizować Jacko. Mężczyźni, których podsłuchał, mówili wprawdzie o trójce białych z jedną tylko czarną dziewczyną, Jimmy postanowił wszakże przyjrzeć się owym ludziom. Zobaczył ich z daleka na wysokiej skalistej równinie: trzech jeźdźców bez zapasowego konia i czarną dziewczynę w za dużym męskim ubraniu. Twarzy kobiety nie rozpoznał, bo przesłaniał ją stary brązowy kapelusz. Uśmiechnął się złowieszczo. Znał te ich sztuczki. Przebierają dziewczyny za chłopców, żeby uniknąć docinków, a przede wszystkim ukryć porwane kobiety przed zakusami takich samych jak oni drapieżników. Krążył wokół tej grupy, dopóki biali nie rozbili obozu. Wybrali sobie miejsce w kępie drzew wśród mnóstwa paskudnych śmieci, w tym zwłaszcza szczątków ekwipunku porzuconych przez innych amatorów złota. Napoiwszy konie w kamiennych płyciznach na wpół wyschłego strumienia, oddali wodze swojej niewolnicy. Jimmy wiedział, co będzie dalej: dziewczyna spęta konie, a potem rozpali ogień i zacznie gotować jedzenie. Chcąc się jej dobrze przyjrzeć, wśliznął się między drzewa. Serce w nim zamarło, gdy zobaczył, że to nie Lawina, tylko jej siostra. Ale co się stało z Lawiną? Czyżby ją komuś sprzedali? Zacisnął zęby i potrząsnął głową. I tak ją znajdzie! Teraz trzeba odebrać dziewczynę, a tych drani przykładnie ukarać. Patrzył, jak siedząc przy ogniu, podają sobie butelkę, jak zapalają fajki i wypuszczają z ust kłęby dymu. Karabiny jednak mieli wciąż pod ręką. Postanowił jeszcze ich nie atakować, i to nie tylko przez te karabiny. Było już ciemno, a oni muszą go zobaczyć, muszą wiedzieć, za co ponoszą karę. Odwrócił się i pobiegł korytem strumienia w stronę wodnej dziury, w której już przedtem odkrył mnóstwo ryb. Tam też pozostał na noc. Rankiem ukryty w zaroślach czekał, aż Jacko i jego synowie wygramolą się wreszcie z namiotu. Przez chwilę stali na polanie, przeciągając się, plując i czochrając po długich flanelowych gaciach. Później poczłapali boso do strumienia. Opuściwszy się na płyciznę, zaczęli ochlapywać sobie gęby i chłeptać lodowatą wodę. 167 PATRICIA SHAW — Czołem, szefie! — wesoło wykrzyknął Jimmy. Zszedł na sam brzeg i podniósł do góry dwie okazałe ryby. — Wy chcieć mnóstwo dobra ryba? Mile zaskoczeni, zachowali się dokładnie tak, jak przewidywał. — A jakże! Chętnie je weźmiemy! — Dobra, łapcie! — zaśmiał się Jimmy i rzucił ryby do strumienia, tam gdzie woda była najgłębsza. Dziewczyna musiała go już rozpoznać, bo stała nieruchomo przy namiocie z szeroko otwartymi oczami. Jej prześladowcy, śmiejąc się i przepychając, rzucili się wyławiać ryby. Kiedy stanęli na nogi, Jimmy już się nie uśmiechał, ale oni tego nie widzieli. Nie widzieli jego twarzy, którą wściekłość zmieniła nagle w przerażającą maskę. Zobaczyli czarną lufę rewolweru i w panice zaczęli się cofać. — Czego chcesz? — wrzasnął ten siwy. — Porwaliście mi żonę, wy brudne kanalie, mordercy! Druga kobieta Whadjucków nie żyje! Zaczęli się wykręcać jeden przez drugiego, Jimmy jednak nie zważał na tę paplaninę. Pewną ręką trzymał ich na muszce. — Gdzie Lawina? — Jej siostra stała mu już za plecami. — Daj spokój, synu, nic jej nie jest — spróbował ułagodzić go Jacko, rezygnując z dalszych wykrętów. — Zabrała się z jednym takim gościem. Pojechali tam, między wzgórza. — Kłamie! — krzyknęła dziewczyna. — Moja siostra nie żyje! Męczyli ją dotąd, aż zamęczyli. Nie żyje! Słowa te eksplodowały mu w głowie jak wystrzał. A on był gotów uwierzyć, że została sprzedana! Pociągnął za spust i Jacko zwalił się do wody. Jego synowie, potykając się i wrzeszcząc, ruszyli do przodu. Pierwszemu strzelił w pierś, drugiemu w gębę. Kiedy wyszedł z wody, była czerwona od krwi. Jacko rzucał się jeszcze niczym zdychająca ryba. — Nigdy już nie dotkniesz czarnej kobiety — powiedział Jimmy i strzelił mu w łeb. Uwolnił konie, chwycił za rękę przerażoną dziewczynę i pociągnął pomiędzy drzewa. — Muszę teraz odejść — zaczął jej tłumaczyć. — Czeka mnie bardzo daleka droga. Nie mogę wziąć cię ze sobą. — Co mam robić? — spytała półprzytomnie, wciąż jeszcze oszołomiona tym, co się stało. — Do swoich wrócić nie mogę. Oni już mnie nie zechcą. No tak, Jimmy i to przewidział. Dał jej pałeczkę Juatów. 168 pióro i kamień — Najpierw pozbądź się tego ubrania. Czarnej dziewczyny z buszu biali nie będą szukać. Idź do Juatów, oni cię przyjmą. — Oczy miała już teraz bystre, bo też dawno przestała być płochliwą dziewczyną z buszu. Należała do tych, co umieją przetrwać. Wytłumaczył jej szczegółowo, jak ma odnaleźć przyjaciół, ostrzegł, by w żadnym razie nie opuszczała ich terytorium. — Żal mi cię bardzo — powiedział, gdy zdjęła z siebie ubranie i zobaczył na jej ciele ślady bata. Wzruszyła tylko ramionami. — Cieszę się, że ich zabiłeś. — A teraz biegnij co sił. I trzymaj się buszu, póki nie znajdziesz tych, których szukasz. Kiedy zniknęła mu z oczu, rozejrzał się po obozie, omijając wzrokiem martwe ciała. Zobaczył oparte o namiot dwa karabiny. Żal mu je było zostawiać, ale trudno. Ściągnęłyby na niego podejrzenia. Wsunął swoją broń do tobołka i ruszył na przełaj w głąb lądu. Balardongowie przyjęli go trochę nieufnie. Kiedy zdradził im swoje plany, uznali je za nierozsądne, mimo to postanowili mu towarzyszyć aż do wschodniej granicy swych ziem. Za tą granicą leżało terytorium ludzi pustyni należących do innej wspólnoty i mówiących innymi językami. — Lepiej tam nie idź — ostrzegli Jimmy'ego przewodnicy. — Słońce tam okrutne, wody bardzo mało i żadnego cienia. Same skały. Jimmy popatrzył przed siebie: cały horyzont przesłonięty był czerwonym pyłem. — A oni, ci ludzie, jacy są? — To dobrzy ludzie, bardzo bojaźliwi, bo rzadko widują obcych. — Gdzie ich znajdę? — Oni sami cię znajdą. Miał już za sobą bardzo długą drogę. Minęło wiele tygodni, nim zdołał dopełnić zemsty, mimo to postanowił iść dalej. Nigdy, nigdy nie pozwoli się dopaść policji. Pokona tę pustynię, znajdzie nowe miejsce do życia, zapomni o wszystkim, co go tu spotkało. Poczuł, że znów jest Jaljurrą. Nie pozwoli sobie myśleć o Lawinie, zastanawiać się nad tym, jak umarła. Za bardzo to boli. Uznał, że rozpościerający się przed nim szlak jest właśnie tym, czego mu trzeba. Dopiero takie wyzwanie wypali w nim ból i rozpacz, zmieni młodego Jaljurrę w prawdziwego mężczyznę. ROZDZIAŁ CZWARTY Wchodząc na stromy pagórek w grupie rozbawionych pasażerów, Sibell miała wrażenie, że odbywa wielką paradę. Był to ciąg dalszy owych uciech i satysfakcji, których tak obficie doznawała na statku. Ta kończąca się właśnie długa podróż z południa na północ, z Perth do Palmerston, przypominała beztroskie wakacje. Jako że poza nią i Lorelei na pokładzie nie było kobiet, nieustannie towarzyszył im tłum wielbicieli, a pułkownik Puckering, dobrowolnie pełniący funkcję przyzwoitki, był niezwykle wyrozumiały. Uśmiechał się tylko pod wąsem, widząc, jak świetnie się bawią. Aż kilku młodych dżentelmenów z Brytyjsko-Australijski ego Urzędu Telegraficznego wyznało Sibell dozgonną miłość, ona zaś bezczelnie flirtowała z dwoma naraz. Jeden z tych szczęśliwców nazywał się Michael de Lange, a drugi John Trafford. Wobec Lorelei Rourke, z którą dzieliła kabinę, Sibell usilnie starała się być uprzejma, wychodząc z założenia, że lepsza taka towarzyszka niż żadna, w skrytości ducha jednakże uznała ją za osobę dosyć pospolitą. Panna Lorelei mówiła z akcentem londyńskiej ulicy, a jej stroje... były krzykliwe i strasznie tandetne. Przy tym wszystkim wszakże cechowała ją zadziwiająca zgoła pewność siebie, a już nikt tak jak ona nie potrafił rozbawić towarzystwa. Jej cięte dowcipy i natychmiastowe riposty co chwila wywoływały gromkie salwy śmiechu. Uwagi Sibell nie uszedł fakt, iż Lorelei opowiada czasami niestworzone rzeczy, w dodatku tak nieostrożnie serwuje te swoje łgarstwa, że przywodzi tym na myśl kiepskiego żonglera. W Palmerston miała jakoby zamiar otworzyć niewielki interes, ale już opowieść o tym, w jaki sposób i po co znalazła się w Perth, miała kilka rozmaitych wersji, z których jedna przeczyła drugiej. To, iż nikt z towarzystwa 170 PIÓRO I KAMIEŃ jakoś tego nie dostrzega, wprawiało Sibell w zdumienie, choć z drugiej strony zmuszona była przyznać, że opowiastki Lorelei są rzeczywiście komiczne, więc może istotnie lepiej się z nich śmiać, aniżeli wytykać autorce „drobne" niekonsekwencje. Śmiali się też wszyscy, nawet pułkownik. Zdarzały się wszakże i takie chwile, kiedy Sibell zaczynała podejrzewać, że Lorelei nie jest może tak bezmyślną trzpiotką, jaką chce odgrywać przed ludźmi. Nieważne. Ich drogi miały się już wkrótce rozejść. — Och, czyżbyśmy wylądowali w Chinach? — pisnęła miss Rourke, zaledwie zeszli ze statku. Sibell zdumiała się również na widok tłumu Chińczyków. Gdzie spojrzeć, krzątały się drobne postacie w przypominających piżamy czarnych bądź granatowych strojach i ogromnych stożkowatych kapeluszach. Ludzie ci mieli włosy splecione w ciasne warkoczyki, które śmiesznie podskakiwały im na plecach, byli bowiem w nieustannym ruchu. — Istotnie wygląda tu prawie jak w Chinach — orzekł pułkownik, jedną ręką ujmując Sibell pod ramię, a drugą odsuwając nachalnych przekupniów, z których każdy usiłował im coś sprzedać. Niektórzy oferowali perły i egzotyczną biżuterię, inni kapelusze, parasolki od słońca bądź chiński jedwab czy nawet paczuszki ostro przyprawionych potraw. Zgiełk panował nieopisany, każdy bowiem starał się jak najgłośniej zachwalać swój towar, by przekrzyczeć liczną konkurencję. Rzecz dziwna, nowy uniform pułkownika — czarny mundur ze srebrnymi guzikami oraz spiczasta czapka z odznaką jego urzędu — zamiast onieśmielać natrętów, działał na nich zaiste jak magnes! W tłumie oczekujących na nabrzeżu wyróżniało się kilka ładnie ubranych kobiet. Były to małżonki dżentelmenów z BAT-u, jak wyjaśnił Michael de Lange, idący tylem przed Sibell, by nie stracić jej z oczu w tym bezładnym powitalnym ścisku. Co do mężczyzn, to zaledwie kilku nosiło tropikalne hełmy i eleganckie białe garnitury. Resztę stanowiło pospólstwo, które na widok młodych pasażerek zaczęło wymachiwać byle jakimi kapeluszami i wznosić gromkie okrzyki. Zanim pasażerowie dotarli na szczyt pagórka, minęli ich pędem chińscy kulisi dźwigający bagaże na długich bambusowych tyczkach. Sibell przystanęła, by rzucić okiem na miasto. Teren aż po horyzont wydawał się zupełnie płaski. Mieli przed sobą długą i prostą ulicę, przy której z rzadka stały niskie, najwyżej jednopiętrowe domy. Niektóre zbudowano z gładkiego piaskowca, inne z surowych belek, zas 171 PATRICIA SHAW w lukach pomiędzy nimi widać było zwyczajne prymitywne chaty, a nawet namioty. Była to mieszanina równie osobliwa i różnorodna, jak sama ludność. Ale to nie domy rzucały się w oczy. Charakter temu miejscu nadawały drzewa; ich jaskrawa zieleń usiana czerwienią kwiatów w przedziwny sposób łączyła w całość wszystkie te nie pasujące do siebie elementy. Unosząca się wszędzie woń kwitnących tropikalnych roślin sprawiała podróżnym szczególną przyjemność po długich tygodniach spędzonych w kwaśnym zaduchu statku. Mimo szarej opony chmur gorąco było jak w łaźni. A co to będzie, kiedy wyjrzy słońce!, myślała Sibell z nagłym dreszczykiem emocji. Te obszary to już prawdziwy tropik, kraina wielkiej przygody, tu wszystko może się zdarzyć. A ja mam tu przyjaciół, powiedziała sobie z satysfakcją. Nareszcie koniec z samotnością. Eskortowane przez Johna, Michaela i nieodłącznego pułkownika, obie z Lorelei udały się do hotelu „Książę Walii". Panna Rourke postanowiła się tam zatrzymać, do czasu aż znajdzie sobie bardziej odpowiednie lokum. Zebrany przed hotelem tłumek gapiów — jedni siedzieli pod ścianą w cieniu trzepoczących markiz, inni, mocno zalani, zataczali się po ulicy — powitał je jak królowe. Napis nad głównym wejściem reklamował „najsmaczniejszą kuchnię, najwygodniejsze łóżka, najlepsze piwo i humory", a także „stajnie i paszę dla koni". — Mówiłaś chyba, że właścicielką tego hotelu jest niejaka pani Hamilton? — odezwał się pułkownik, studiując zawieszoną nad drzwiami tabliczkę z licencją. — Tak — odrzekła Sibell. — Napisałam do niej, że przyjeżdżam, ale Michael twierdzi, że nie mogła otrzymać mego listu, bo leży on jeszcze w worku pocztowym na statku. Płynął razem z nami na „Bengalu"! — Ładnie będziesz wyglądać, jeżeli ta posada jest już zajęta -— kpiąco rzuciła Lorelei. — Nie szkodzi, znajdę coś innego — beztrosko odparła Sibell. Postanowiła już sobie, że bez względu na okoliczności nigdy nie wróci do Perth. — Sibell może uczyć — wtrącił Michael. — Nauczycieli i guwernantek jest tu jak na lekarstwo. — Moja droga — uśmiechnął się John Trafford — jeśli zgodzisz się mnie poślubić, nie będziesz musiała pracować. W ciemnym, wyłożonym dywanami holu powitał ich niski i pulchny mężczyzna, który przedstawił się jako Digger Jones, właściciel hotelu. 172 PIÓRO I KAMIEŃ — Ze statku? — zapytał, odwiązując fartuch. — Tak jest — odrzekł pułkownik. — Ta młoda dama — wskazał Sibell — chce się zobaczyć z panią Hamilton. — Ach tak. Niestety, Charlotte tu nie ma. Minęło już trochę czasu, jak odkupiłem od niej ten hotel. Wszyscy państwo chcą się u nas zatrzymać? Polecam najlepsze pokoje i najlepsze jedzenie w mieście. — Gdzie mogę znaleźć panią Charlotte? — niespokojnie spytała Sibell. Jej pewność siebie nagle się rozwiała. — Pojechała do buszu, panienko. Na swoją farmę. — Nie martw się, Sibell — powiedziała Lorelei — możemy wziąć wspólny pokój. Taniej nam wypadnie. — A więc tylko dwie panie... — zaczął właściciel. — Sibell — przerwał mu żywo pułkownik — możesz tu na razie zostać, radzę jednak, by panie zamieszkały w osobnych pokojach. I tak już dość długo wypadło wam gnieść się w tej ciasnej kabinie na statku. Sibell kątem oka podchwyciła osobliwą wymianę spojrzeń pomiędzy Michaelem a Johnem. O co chodzi? Nie zdążyła się zastanowić, bo w tym momencie pan Jones podał im klucze, a Michael wystąpił z propozycją, by uczcić szczęśliwą podróż butelką chłodnego szampana. — Cudownie! — wykrzyknęła Lorelei. — Umieram z pragnienia! Czyżby nikt z was nie zauważył, jak tu okropnie gorąco? Muszę natychmiast napić się czegoś zimnego, inaczej chyba wyparuję! — Tak, istotnie straszna tu parówka — zgodził się z nią John Trafford — ale to koniec monsunu. Za parę tygodni nie będzie już tak wilgotno. — To prawda — zaśmiał się Michael. — Znikną te szare chmury i zacznie się prawdziwy upał. — Nie dobijaj mnie, proszę — westchnęła Lorelei, kierując się w stronę sali klubowej. — Panie Jones — poprosiła Sibell — niech mi pan powie, gdzie znajduje się posiadłość Hamiltonów? — Oj, kawał drogi stąd, panienko. Za ścisłość nie ręczę, ale do Black Wattle będzie chyba ze trzysta kilometrów. — A jak się tam dostać? — Na farmę? — Pan Jones wybałuszył oczy. — Pani chce podróżować po Terytorium? Nikomu bym tego nie radził, a już na pewno nie takiej damie jak pani. — Pani Hamilton jednakże chyba tak nie myśli — wtrącił się pułkownik. 173 PATRICIA SHAW — Och, no tak, ale to co innego. Charlotte to prawdziwa Teryto-rianka. Ona tu przywędrowała z Queenslandu! Wyobrażacie sobie? Odkrytą bryczką przejechali z mężem tysiące kilometrów, a to przecież dzikie pustkowie, istne piekło! I żeby to sami! Przywlekli dwójkę dzieciaków! — Dobry Boże! — wykrzyknął pułkownik Puckering. — Chciałbym poznać tę dzielną niewiastę! A skoro już mowa o znajomości, pozwoli pan, że się przedstawię — z tymi słowy wyciągnął rękę. — Nazywam się Puckering. Jestem pułkownikiem. Mam objąć tu urząd Głównego Inspektora Policji. Digger Jones mocno uścisnął mu dłoń. — Miło mi pana poznać. Chcę od razu powiedzieć, panie pułkowniku, że my, obywatele miasta Palmerston, to bardzo praworządny ludek, proszę mi wierzyć. — Widząc Chińczyka niosącego na tacy szklanki i butelkę szampana, którą spragniona Lorelei zdążyła tymczasem zamówić, krzyknął za nim: — Szampan na koszt firmy! A przynieś porządne kieliszki! Dla pana, panie pułkowniku, wszystkie rachunki bez marży — dodał z nerwowym uśmieszkiem. — Znajomość z panem to dla mnie prawdziwy zaszczyt. — Bardzo to sobie cenię — odrzekł Puckering. — Niechże mi pan jednak powie, czy doprawdy nie ma tu żadnego środka lokomocji do tego Black Wattle? Panna Delahunty miała tam objąć posadę, musi więc koniecznie porozumieć się z panią Charlotte. Od tego zależą wszystkie jej dalsze plany. — Rozumiem — westchnął Jones — ale transport? Kiepskie widoki. Widzi pan, te nasze bydlęce farmy mają dużo własnej żywności, a leżą tak daleko i na takich wertepach, że ich właściciele zjeżdżają tu po zakupy nie częściej niż dwa razy w roku. Popytam, czy nie ma w mieście kogoś od Hamiltonów, ale chyba najlepiej byłoby do nich napisać. — Co za sens pisać, jeżeli dostaną list za pół roku? — żachnęła się Sibell. — O nie, listy dochodzą szybciej, w tydzień czy coś koło tego. Pocztę rozwożą konni posłańcy albo zabiera ją ktoś, kto akurat jedzie w tamte strony. Tak samo gazety i drobne przesyłki. Gazety to wystarczy zostawić na jakiejś farmie, a miejscowi już sami podadzą je dalej. — Niech się pan zatem rozejrzy — polecił mu pułkownik. Ukłonił się właścicielowi i pociągnął Sibell w głąb holu. — Muszę już iść, moja droga. Wypada zameldować się na posterunku. Pewnie już tam 174 PIÓRO I KAMIEŃ deliberują, co się ze mną stało. Nic się nie martw, skontaktuję cię z Hamiltonami. Znajdzie się jakiś sposób. — Niespecjalnie mi na tym zależy, panie pułkowniku. Mogę równie dobrze zostać w Palmerston, wszyscy tu tacy mili! Z łatwością znajdę zatrudnienie w mieście. — Wykluczone! To nie jest odpowiednie miejsce dla samotnej dziewczyny w twoim wieku. Zauważyłaś, jak mało tu kobiet? Niebezpiecznie mało! — Skoro Lorelei się tym nie przejmuje, czemu ja mam się bać? — Lorelei to co innego — niecierpliwie cmoknął pułkownik. — Ty musisz dbać o reputację. — Doprawdy? To dopiero nowość! — Nie pleć głupstw, dziewczyno! Nie możesz tu zostać! Przyzwoita panna w towarzystwie takiej... Lorelei! Sibell teraz dopiero zrozumiała, o co mu chodzi. Wstrząsnęła nią ta świadomość, jakiż jednak miała wybór? Wracać do Perth? Przenigdy. — Chce pan, żebym wyjechała? Nie zmusi mnie pan do tego! — rzuciła hardo. — Prawo w tym mieście to ja. Mogę cię deportować, kiedy tylko uznam za stosowne. — A ja myślałam, że jest pan moim przyjacielem — spróbowała go udobruchać. — Bo jestem. Nie zostawię cię na pastwę losu. Mogę dać ci listy polecające. Znam w Perth wielu przyzwoitych ludzi. — Takich jak Ezra Freeman! — wybuchnęła. — Dziękuję, pułkowniku, niepotrzebna mi pańska pomoc. Sama znajdę Hamiltonów. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do klubu, gdzie siedziała reszta towarzystwa. Przy stoliku panowała wesołość, lecz jej dokuczało gorąco, w dodatku zaczynała czuć się nieswojo obok tej wulgarnej Lorelei Rourke. Czy John i Michael wiedzieli, kim jest Lorelei? Oczywiście, olśniło ją nagle, wiedzieli od początku! Czy w takim razie ją także uważali za osobę podejrzanej konduity? Boże, to straszne! Ci mężczyźni... Przecież Lorelei też otrzymała liczne propozycje małżeńskie... Więc każdy z tych niby-dżentelmenów gotów jest poślubić byle kogo? Cóż za gruboskórność, cóż za brak poczucia przyzwoitości! Wszystkie hołdy i komplementy, które tak jej pochlebiały na statku, nabrały nagle posmaku popiołu. Jakby i tego nie było dość, nadszedł właściciel hotelu prowadząc swoją małżonkę. Była to drobniutka młoda Chinka, która nawet nie mówiła po angielsku! 175 PATRICIA SHAW Mimo tak wielu obiekcji Sibell pozostała w klubie, bo cóż innego miała z sobą począć? Starała się nawet być miła, tym bardziej że co chwila przybywali nowi biesiadnicy, a wraz z nimi nowe butelki szampana. Padło hasło przeniesienia się do jadalni, co przyjęte zostało z entuzjazmem. Na stół wjechały jakieś dziwne chińskie mieszaniny. Były nawet smaczne, Sibell musiała to przyznać, szkoda tylko, że podawano je z ryżem, który w jej mniemaniu nadawał się wyłącznie na deser. Powtórnie doszła do wniosku, że to miasto bardziej przypomina jakiś port na Dalekim Wschodzie aniżeli brytyjską kolonię. Dobrze to czy źle? Doprawdy trudno powiedzieć. Trochę później, kiedy po raz drugi w życiu znalazła się w obcym, nieprzytulnym pokoju hotelowym, opadły ją znowu nieprzyjemne myśli. Ach, ten pułkownik! Czy Lorelei naprawdę jest prostytutką? Jeśli tak, musiał to wiedzieć już dawno, dlaczego więc nic nie mówił?, myślała z gniewem i urazą. Rozsądek podpowiadał jej wprawdzie, że tak czy inaczej musiałaby nadal dzielić kajutę z Lorelei Rourke, cóż, kiedy dla niej nie liczyły się teraz żadne argumenty. Wszyscy ci ludzie na statku byli jednakowo podli. Zmówili się po prostu, by zostawić ją w nieświadomości. Śmiali się za jej plecami! Poczuła się tak nieszczęśliwa, że prawie odechciało jej się żyć. Los chyba się na nią uwziął. Jak inaczej da się wytłumaczyć te ciągłe rozczarowania, to, że ludzie, którym zaufała, odpłacają jej jedynie zdradą? A jeśli i dalej tak będzie? Jak długo można walczyć z losem? — Nikt się o mnie nie troszczy — zwierzyła się na głos filującej lampie. — Nikt na całym Bożym świecie. Równie dobrze mogłabym nie żyć. — Podeszła do lustra i przyjrzała się swemu mętnemu odbiciu: — Ty nie istniejesz. Jesteś tylko duchem Sibell Delahunty, która utonęła w morzu. Nie masz grobu i dlatego błąkasz się po świecie. — Trzeźwiej sza cząstka umysłu Sibell Delahunty uznała co prawda, że brzmi to nazbyt melodramatycznie, ale czyż nie taka była rzeczywistość? Znikąd pociechy. Właściwa większości ludzkich istot potrzeba wypłakania się na czyimś ramieniu była Sibell zupełnie obca. Taka się już urodziła. Robić z siebie widowisko to rzecz niedopuszczalna. Rankiem, utwierdzona w poczuciu, że świat składa się z samych wrogów, udała się do jadalni. Fakt, że jest tu jedyną kobietą, co stwierdziła już w progu, wprawił ją tylko w jeszcze bardziej buntowniczy nastrój, toteż z dumnie podniesioną głową wkroczyła do sali pełnej dżentelmenów w eleganckich białych garniturach. Wszyscy oczywiście wytrzeszczali na nią oczy. 176 PIÓRO I KAMIEŃ Na widok śniadania, które przyniósł jej chiński kelner, Sibell z kolei wytrzeszczyła oczy. Nie było ani chińskie, ani angielskie, w każdym razie nie takie jak u Gilbertów. Leżał przed nią soczysty stek takich rozmiarów, że nie mieścił się na talerzu, a na nim dwa sadzone jajka otoczone górą bubble-and-sąueak — mieszaniny mielonego mięsa, smażonych ziemniaków i kapusty. Usłużny kelner pędem doniósł jeszcze butelkę sosu worcester. Z żartobliwą rozpaczą wzniosła oczy ku niebu i zobaczyła nad sobą wielki, miarowo kołyszący się wachlarz z przytwierdzoną miedzianą linką. Koniec tej linki przywiązany był do dużego palca u nogi śmiertelnie znudzonego tubylca, który oparty o ścianę wprawiał w ruch to niezwykle wymyślne urządzenie. Wyglądało to tak komicznie, że Sibell zapominając o wszystkich zgryzotach i troskach, omal nie parsknęła szaleńczym śmiechem. I do tego to groteskowe śniadanie! Rozejrzała się po sali: nikt nawet się nie uśmiechnął. Co za ludzie! Żeby tak zupełnie nie mieć poczucia humoru! Z tego wszystkiego nastrój poprawił jej się na tyle, że postanowiła przypuścić atak na mięso, jeśli tylko zdoła się do niego dobrać, nie wywalając połowy na obrus. Okazało się ku jej zdziwieniu, że jajka usmażone są doskonale, ziemniaki chrupiące, a stek tak mięciutki, że daje się kroić jak masło. Wszystko razem smakowało świetnie. W końcu nie tylko opróżniła talerz, lecz wytarła go jeszcze kawałkiem pysznego chleba. Zakończywszy to wielkie obżarstwo filiżanką mocnej kawy, zaczęła się zastanawiać, co właściwie ma dalej robić? Iść na spacer? Nie można. Pułkownik ostrzegał, że miasto jest niebezpieczne... — Hej, panno Delahunty! — Drgnęła gwałtownie, wyrwana z zamyślenia tubalnym okrzykiem Diggera Jonesa. — Chłopaki Hamiltonów podobno są w mieście! — Gdzie? — Nie wiem dokładnie, ale jeśli ten ktoś mówił prawdę, to ich znajdziemy! — To prawda! — zawołał któryś z gości. — Przypędzili tabun koni. Pewnie już będą wracać, bo wszystkie sprzedali. Wiesz co, Digger? Wyślij Linga Li do stajni Carmody'ego, on będzie wiedział. Sibell poszła do foyer czekać na powrót Chińczyka. Dzień był szary, padająca mżawka natychmiast zaczynała parować, kłębiąc się nad ziemią tumanami gorącej mgły. Na ścianach holu widniały plamy wilgoci, która strumykami spływała aż na podłogę. Wygląda tu jak w jaskini, myślała Sibell. Znów zrobiło jej się nieprzyjemnie. Wokół serca czuła dziwny ucisk. 12 Pióro i kamień 177 PATRICIA SHAW — Missy! — Do holu wpadł zdyszany Chińczyk. — Missy patrzeć, patrzeć! — wołał, ciągnąc Sibell do drzwi. — Na co mam patrzeć? — Hamiltonowie! — Wymówił to nazwisko w sposób na tyle bliski jego prawdziwemu brzmieniu, że zdołała je zrozumieć. Zerknęła w ulicę, czując, że ogarnia ją zdenerwowanie. Do hotelu zbliżało się trzech jeźdźców w obszernych i długich makintoszach oraz wielkich namokniętych kapeluszach, tak obwisłych, że kompletnie zasłaniały im twarze. Wydawali się ogromni na swoich potężnych wierzchowcach i jakby nierealni, gdy tak niespodziewanie wyłonili się z mgły. Jak duchy. Kopyta ich koni kłusujących po mokrym trakcie prawie nie wydawały dźwięku. — Kto chce z nami mówić? — krzyknął jeden z jeźdźców. Onieśmielona Sibell najchętniej by teraz uciekła. — Ta missy — odpowiedział za nią chiński sługa. Zachichotał i wskazał ją palcem: — Ona! — Szukam pani Hamilton! — zawołała, biorąc się w garść. — Której? Jak to? Więc jest ich kilka?, pomyślała zaskoczona Sibell. — Pani Charlotte Hamilton — odrzekła po krótkim wahaniu. — Ach tak. Nie ma jej tutaj. — Wiem o tym, ale czy możecie mi powiedzieć, jak dostać się do Black Wattle? Na chwilę zapadła cisza. Ten, który pełnił funkcję rzecznika, wysoki, smukły mężczyzna (z całą pewnością nie „chłopiec", jak o obu Hamiltonach mówił Digger Jones), zeskoczył z konia i zdjął kapelusz. Zobaczyła strzechę spłowiałych od słońca włosów, niebieskie oczy pod mocno zarysowanymi brwiami, a na policzkach i brodzie kępki kilkudniowego zarostu. — Jestem Zachary Hamilton. Słucham, o co chodzi? — W jego głosie brzmiała pewność siebie człowieka nawykłego do rozkazywania. O, jeśli ci się zdaje, że zrobisz na mnie wrażenie, to się grubo mylisz, pomyślała Sibell. Mógł sobie mówić jak pułkownik Puckering, lecz dla niej był tylko młodym wiejskim prostakiem, co najwyżej dwudziestokilkuletnim. — Zostałam poinformowana, że pani Hamilton poszukuje sekretarki czy damy do towarzystwa... Nie wiem dokładnie, mimo to postanowiłam ubiegać się o tę posadę — odrzekła z chłodną godnością. — Zarekomendowała mnie... — trudno jej było wymówić nazwisko 178 PIÓRO I KAMIEŃ Josie, jednak w końcu uznała to za konieczne — ...pani Josephine Cambray. — Ach, to ta pani, z którą matka koresponduje — rzucił młody człowiek pod adresem swoich towarzyszy. — Ale dama do towarzystwa? Nic mi o tym nie wiadomo — zwrócił się znów do Sibell. — Po cóż taka osoba byłaby matce potrzebna? Jest kobietą bardzo samodzielną. Chyba się pani myli, panno... — Delahunty. Sibell Delahunty. Jestem pewna, że się nie mylę. Pani Charlotte Hamilton poszukuje kogoś ze względu na oczy. — A cóż takiego dzieje się z jej oczami? Czyżby jednak zaszła tu jakaś pomyłka?, zaniepokoiła się Sibell. — Och, no wie pan, słyszałam, że pańska matka traci wzrok. — Co takiego? Moja matka ślepnie? Od kogo to pani słyszała? — Od pani Cambray. Wiem, że pani Charlotte była w Perth u okulisty. Mężczyzna wyraźnie zmarkotniał. — Nam powiedziała, że jedzie tam na wakacje. Słówkiem nie wspomniała o okuliście. Mój Boże! Niechże pani chwilkę zaczeka. Widząc, jaki jest wstrząśnięty, nietrudno się było domyślić, że niechcący zdradziła mu sekret. Nie trzeba było tyle mówić, wyrzucała sobie Sibell. Pani Hamilton chciała widocznie zachować to w tajemnicy, a teraz gdy rzecz wyszła na jaw, nie będzie zadowolona! Spojrzała w stronę grupki Hamiltonów: dyskutowali o czymś żywo, nie zważając na deszcz. Niech licho porwie tę głupią Josie! Powinna wszak była uprzedzić, że to tajemnica! I nagle przeszła jej złość, uświadomiła sobie bowiem, że skoro najbliżsi Charlotte nie wiedzą o jej chorobie, posada musi być wolna! Szansa istnieje więc nadal, trzeba się tylko dostać na tę piekielną farmę. Inna sprawa, że ciągle nie wiadomo jak. Tymczasem wrócił Zachary i poprosił ją do foyer. — Musimy porozmawiać. — Nadeszli jego towarzysze, nastąpiła więc prezentacja: — To mój brat Cliff. — Mężczyzna równie wysoki jak Zachary, lecz wyraźnie od niego młodszy, zdjął kapelusz i wyciągnął rękę: — Dzień dobry, panienko. — A to jego żona Maudie. Kiedy trzeci z jeźdźców, zdjąwszy makintosza, z rozmachem rzucił go na krzesło, Sibel ze zdumieniem ujrzała młodą kobietę ubraną w męską koszulę, drelichowe spodnie i krótkie buty do konnej jazdy. Jej płowe włosy splecione były w gruby warkocz przewiązany zwyczajnym sznurkiem, a uścisk dłoni miał taką siłę, że przypominał imadło. 179 PATRICIA SHAW — Więc to ty jedziesz z nami? — spytała. — Ach... no... Mam jechać? — Na to wygląda — rzucił Zachary. — Niech mi pani powie... Dawno tu pani jest? — Od wczoraj. — Sama? — Tak. — Widzisz — zwrócił się do brata — jest sama. Nie możemy jej tu zostawić. — No nie wiem — odparł z powątpiewaniem tamten. — Nie mamy bryczki... Umiesz jeździć konno, panienko? — Umiem. — A przez busz kiedyś jechałaś? — spytała Maudie głosem równie szorstkim jak jej ubranie. — Mogę powiedzieć, że tak — odparła Sibell, myśląc o tej okropnej jeździe od czarnych na farmę. Nie zamierzała oczywiście mówić Hamiltonom ani o tym, ani o katastrofie, ani o skandalicznym sam na sam z Loganem. Wszystko to na szczęście pozostawiła za sobą w Perth. — Na farmę trzeba jechać przynajmniej pięć dni. — Maudie widać nadal nie dowierzała jej umiejętnościom. — To nie piknik. — Dam sobie radę. — Wcale nie była tego taka pewna, ale już postanowiła: pojedzie, choćby miała wyzionąć ducha. — Niech lepiej poczeka na Charlotte — upierała się Maudie. — Matka przyjedzie do miasta dopiero za kilka miesięcy — stwierdził jej mąż. — Wiesz, jak jest zajęta urządzaniem domu, a jeszcze teraz te meble! Końmi jej nie wyciągniesz! Zbudowaliśmy właśnie nowy dom — wyjaśnił Sibell — ze wszystkimi wygodami, jakich potrzeba kobietom, tylko jeszcze brakuje nam mebli. Trzeba z tym było zaczekać, aż skończą się deszcze. — Maudie, już wiem, co zrobimy — odezwał się Zachary. — Ty popłyniesz statkiem z panną Delahunty, a my z Cliffem pojedziemy do domu. Weźmiemy bryczkę i spotkamy się z wami na przystani. — Nie chcę płynąć tym cholernym statkiem — obruszyła się jego szwagierka. — Trwa to dwa razy dłużej i nudno, że można się urwać. — Tym razem będziesz musiała. Konno ona nie da rady. Złamie sobie kark albo się utopi. Sibell poczuła się jak zbędny bagaż: — Mogę sama popłynąć tym statkiem — oświadczyła z urazą w głosie. 180 PIÓRO I KAMIEŃ — Sama? — Maudie parsknęła śmiechem. — Słyszycie, co ona mówi? A masz jakąś broń, panienko? — Nie mam, i co z tego? Bardzo cię proszę, mów do mnie „Sibell". — Dobra, Sibell, udzielę ci pierwszej lekcji: tu nigdy nie podróżuje się bez strzelby, a na ten statek żadna dama nie wsiada bez eskorty, za dużo tam włóczęgów. No trudno — westchnęła po krótkiej przerwie — widzę, że muszę z nią jechać. Sibell, która dość sceptycznie odniosła się do tej koncepcji, no bo jakąż to opiekę może jej zapewnić taka Maudie?, miała się wkrótce przekonać, jak bardzo nie doceniała swojej nowej znajomej. W ciągu niecałej godziny jej bagaż został spakowany i powierzony Cliffowi, a ona przebrana w zapasowe rzeczy Maudie. Czuła się w tym rynsztunku niewypowiedzianie głupio. Przy wkładaniu spodni ich właścicielka w taki oto sposób próbowała ją uspokoić: — Nic się nie martw! Może i wyglądają na męskie, ale nie są. Sama je uszyłam. Widzisz? Nie mają rozporka. Już ta konwersacja budziła grozę, a co dopiero reszta. Nie chcąc okazać Maudie, ile samozaparcia kosztuje ją ta maskarada, Sibell zrobiła, co jej kazano, jakkolwiek ani razu nie spojrzała w lustro. Na to już nie miała odwagi. Maudie zaczynała budzić w niej respekt. Wsiadając z pomocą Cliffa na konia, zauważyła karabin przytroczony linką do jej siodła. Maudie sprawiała wrażenie mocno już zniecierpliwionej przedłużającą się zwłoką. — Chodźże, Zack! — gromko krzyknęła na szwagra. — Ruszajmy! W tym właśnie momencie z hotelu wyszła Lorelei Rourke. — Sibell, dobry Boże, wyglądasz jak kowboj! — pisnęła z dezaprobatą. Sibell, zajęta sadowieniem się na grzbiecie rosłego gniadosza, mogła tylko pomachać jej ręką. Obaj Hamiltonowie uśmiechnęli się w taki sposób, jakby chcieli powiedzieć: „nic sobie z tego nie rób", i cała kawalkada puściła się kłusem główną ulicą miasta. — Boże, nie zapłaciłam za hotel! — przypomniała sobie nagle Sibell. — Nie szkodzi — beztrosko odrzekł Zachary — zapłacimy następnym razem. Digger wie, że ma to u nas jak w banku. Z tego, co mówił Zack, Sibell wysnuła wniosek, że aby dotrzeć nad rzekę, wystarczy wyjechać z miasta, rzeczywistość niestety okazała się zupełne inna. Aż kilkanaście godzin trzeba się było przedzierać przez nie kończącą się dżunglę splątanych zarośli, pokonywać wezbrane 181 PATRICIA SHAW strumienie, człapać po niebezpiecznie wąskich groblach i do tego jeszcze znosić morderczy tropikalny upał. Otaczająca ich dzika przyroda dosłownie tętniła życiem. Zewsząd zerkały na nich kangury różnego wzrostu i maści, w powietrzu z wrzaskiem krążyły tysiące ptactwa, a spod kopyt co chwila pierzchały dzikie indyki. Za każdym razem gdy Hamiltonowie wstrzymywali konie, Sibell miała nadzieję, że to wreszcie koniec tej udręki, że Bóg łaskawie wysłuchał jej modlitw, niestety, zarządzano tylko krótki postój, aby konie mogły wytchnąć, a ludzie czymś się pokrzepić. Noc spędzili na jakiejś farmie, która należała chyba do bliskich przyjaciół Zacka i Cliffa — i to było wszystko, co dotarło do jej świadomości. Nigdy w życiu nie czuła się tak strasznie, tak śmiertelnie zmęczona. A o świcie znów byli w drodze. Kiedy w końcu dojechali na miejsce, zobaczyła rozrzucone po obu stronach rzeki wiejskie chałupy. I oni nazywają to miastem? — To Pearly Springs — poinformował ją Zack. — Odpoczniecie tu sobie, póki statek nie wróci z rejsu. Zajazd „Pod Czerwonym Lwem" nie jest szczególnie wytworny, ale czysty, a gospodarze dobrze się wami zajmą. Bracia niezwłocznie ruszyli znów w drogę, pozostawiając Sibell w twardych rękach Maudie; jedna z tych dłoni wprawnie dzierżyła karabin. Stojąc przy burcie małego parowca, który dysząc i parskając dymem niespiesznie płynął w górę rzeki, Sibell doznawała coraz bardziej mieszanych uczuć. Boże, gdzież ją przyniosło! Ten kraj przypomina przecież najczarniejszą Afrykę. Czy aby się tu dostać, warto było puszczać się w podróż przez cały kontynent? Zaczynała trochę w to wątpić. Gnieździły się obie z Maudie w malutkiej ciemnej kajutce, po sąsiedzku z bardzo hałaśliwą rodziną jakichś poszukiwaczy złota. Reszta pasażerów, w większości owładniętych tą samą złotą gorączką, sypiała pokotem w salonie lub pod gołym niebem na pokładzie. Byli to ludzie tak ordynarni, że Sibell dostawała gęsiej skórki. Zdumiewała ją Maudie, która z taką swobodą obracała się w ich towarzystwie! Ale krajobrazy... te zapierały dech w piersiach swoim rzadko spotykanym pięknem. A rzeka! Oba brzegi porastała cudownie bujna roślinność, która odbijając się w przejrzystej wodzie nadawała jej kojąco zielony odcień. Jak tu pięknie... Ta woda wydaje się taka chłodna. Aż mnie kusi, żeby do niej wskoczyć. 182 PIÓRO I KAMIEŃ — Tak? — uśmiechnęła się Maudie. Szepnęła coś jednemu z mężczyzn, który zaraz gdzieś pobiegł, by po chwili wrócić z kawałkiem surowego mięsa. — Przypatrz się dobrze! — zawołał, rzucając ochłap do wody. Nie minęła sekunda, gdy z nadbrzeżnych szuwarów jeden po drugim wysunęły się krokodyle, błyskawicznie runęły do wody i zaczęły walczyć o zdobycz. Wśród fontann białej piany widać było same tylko kłapiące paszcze i straszliwe ogony młócące wodę jak cepy. Sibell, która nigdy nie widziała krokodyla, patrzyła na to ze strachem, lecz i z fascynacją. Mój Boże, nie wyobrażała sobie, że mogą być takie wielkie! Niektóre miały chyba z sześć metrów długości, a ich cielska w obwodzie wydawały się szersze niż końskie. — No i co? Nadal chcesz skakać za burtę? — śmiała się Maudie. Sibell wciąż jakoś nie mogła rozgryźć tej kobiety. Maudie niewątpliwie dbała o jej bezpieczeństwo, pomagała, uczyła wielu rzeczy, lecz zachowywała się przy tym w sposób chłodno rzeczowy, bez zbędnych sentymentów. Zdaniem Sibell — bez cienia jakichkolwiek cieplejszych uczuć. Pokazywała jej na przykład, gdzie się umyć, stała z nią w kolejce do kambuza, nie pozwalała tknąć zupy, bo skisła!, odganiała co zuchwalszych zalotników, ale poza tym rzadko kiedy otwierała usta, jak gdyby nie miała nic do powiedzenia. Któregoś dnia jednak pękła ta jej rezerwa. — Powiedz mi — spytała znienacka — po co ty, samotna dziewczyna, tak się wałęsasz? Chciało ci się wlec tutaj taki szmat drogi? — Przyjechałam do Australii razem z rodzicami, ale... — zająknęła się Sibell — ale umarli. Dlatego szukam pracy. — Spodziewała się, że po tym wyznaniu Maudie okaże jej trochę współczucia, nic z tego. — Odumarłi cię oboje, co? To tak jak mnie. A dlaczego nie wzięłaś jakieś roboty w Perth? — Nic nie mogłam znaleźć. — Sibell wolała skłamać, niż przyznać się do tego, co naprawdę zmusiło ją do wyjazdu. — Zarekomendowano mnie pani Charlotte, no i jestem. — Ano tak, temu się nie da zaprzeczyć! Sibell zdecydowała się zignorować tę mało subtelną uwagę. Doszła do wniosku, że warto wykorzystać wyjątkową rozmowność Maudie, by jej z kolei zadać parę pytań. — A ty? Mieszkasz na farmie Black Wattle? — Aha. Wprowadziłam się tam po ślubie z Cliffem. — Kto jeszcze tam mieszka? 183 PATRICIA SHAW — W rezydencji? Tylko Charlotte, Zack, no i my. Na farmie są robotnicy, dwóch kucharzy i tubylcy. Cały szczep. — Czarni? — Uhm. No wiesz, oni tam byli pierwsi. — A gdzie mieszkałaś przed ślubem? — Tak naprawdę to nigdzie. Mama i tata byli poganiaczami bydła, a nas, dzieciaki, wszędzie z sobą wlekli. Z początku po samym Queenslandzie, ale jak raz przepędzili wielkie stado przez cały Top End aż tutaj, na Terytorium, tak już i zostali, no i zaczęli pracować na tutejszych szlakach. Schodziłam je wszystkie — w głosie Maudie zabrzmiała duma — byłam nawet w Stuart, ale jak poznałam Cliffa, to tak mnie wzięło!... No i to był koniec włóczęgi. Ale próżnować nie lubię, więc pracuję na farmie razem z chłopakami. Fajnie się teraz mieszka w takim porządnym domu. Swoją drogą wykończyli go w sam czas, bo wiesz — w tym miejscu parsknęła śmiechem — tę pierwszą chatę, co ją zbudowali Cliff z Zackiem, zupełnie zeżarły termity, aż do fundamentów! To ich nauczyło, jak trzeba budować. Ten nowy dom jest prawie z samego cedru; termitom on jakoś nie smakuje. — Zbudowali go sami? Twój mąż i szwagier? — O nie! Charlotte narysowała plany, a budowniczych wynajęła aż w Palmerston. Nic dziwnego, to jedna z pierwszych prawdziwych rezydencji w naszej okolicy. — Kiedy już zejdziemy ze statku, jak daleko będzie do farmy? — Z Idle Creek to tak mniej więcej dzień drogi. Dom stoi na samym skraju posiadłości, a jej grunta ciągną się stamtąd na zachód. — Słyszałam, że to ogromna posiadłość. — Dość duża, żebyśmy wszyscy mieli co robić. Ciekawam, czym ty się będziesz zajmować? — Sama nie bardzo to wiem... Mam jednak nadzieję, że przydam się pani Charlotte — powiedziała niepewnie Sibell. Ogarnęło ją nagle niemiłe uczucie, że Maudie mocno w to wątpi. — Może zamyśla wyswatać cię z Zackiem! — Ależ skąd! — gwałtownie zaprotestowała Sibell, wstrząśnięta takim przypuszczeniem. — Pani Hamilton nigdy mnie widziała! — No to co? Ta znajoma musiała jej napisać, że ładna z ciebie dziewczyna. I wykształcona. — To śmieszne! Skąd, na litość boską, przyszedł ci do głowy taki pomysł? 184 PIÓRO I KAMIEŃ — No cóż... Nie powiem, żeby Charlotte miała coś przeciwko temu, że Cliff się ze mną żeni, ale — zakończyła markotnie Maudie — myślę, że dla pierworodnego widziałby jej się ktoś lepszy. — Nie opowiadaj takich rzeczy! Cliff ma szczęście, że trafiła mu się taka kobieta jak ty. Znasz ten kraj, umiesz pracować, a ja? Ja tu jestem jak ryba bez wody. — Uhm, to samo mówiłam Cliffowi. Powiedziałam, że pożytku to z ciebie nie będzie, bo taka delikatna dama nie zabije nawet muchy, a on na to, że Charlotte coś knuje. Zack też już chyba tak myśli. — Całkiem bezpodstawnie. Nie jestem na sprzedaż. Ależ oni mają tupet! — Nie bierz sobie tego tak do serca. Na naszym miejscu też pewnie snułabyś takie domysły. Charlotte chciałaby ożenić Zacka, a kobiet tu jak na lekarstwo. Aha, powiedz no, co to za jedna wyszła cię pożegnać. Sibell mocno dopiekły komentarze Maudie, odrzekła więc bardzo ostro: — Nazywa się Lorelei Rourke. Poznałam tę damę na statku. — Damę? — Maudie wzruszyła ramionami. — Mnie ona wygląda bardziej na dziwkę. Sibell na nowo ogarnęła złość. Kiedy ci ludzie dadzą mi wreszcie spokój, myślała rozżalona. Odsunęła się od Maudie i utkwiła spojrzenie w gładkich wodach rzeki, która w tym miejscu tworzyła kolejny, niezwykle malowniczy zakręt. Przecież szukam pracy, a nie męża! Miałabym polować na jakiegoś wiejskiego prostaka? Tak ją to wzburzyło, że zaczęła rozważać, czy nie lepiej byłoby wrócić do Palmerston; do licha, dość tych upokorzeń! Ale nie! Postanowiła mimo wszystko jechać do Black Wattle. Trzeba bardzo jasno dać do zrozumienia pani Charlotte i Zackowi — tak, zwłaszcza jemu! — że nie jest nim zainteresowana. Ani trochę! Mimo woli pomyślała o Loganie, co tylko wzmogło jej gniew: nędznik! Do licha z Loganem i Zackiem, do diabła z całą ludzkością! Na ludziach nie można polegać. Koniec z zaufaniem do kogokolwiek, ufać można wyłącznie sobie. Jesteś sama, Sibell Delahunty. Sama troszcz się o siebie i swoją przyszłość. Z dwudziestoma funtami w kieszeni będzie to dosyć trudne, pomyślała trzeźwo... ale zaraz! A odszkodowanie? Ciekawe, czy Gilbert je podjął? I jaka to suma. Trzeba się tego dowiedzieć. Postanowiła napisać do Lloyda, jak tylko przyjedzie na farmę. Kiedy obie z Maudie, przygotowane już do zejścia na ląd w Idle Creek, pojawiły się na pokładzie, zgromadził się przy nich gęsty tłum kopaczy. 185 PATRICIA SHAW — Zostań ze mną, blondyneczko! — zakrzyknął któryś do Sibell. — Słabe widoki, bracie — uśmiechnęła się Maudie. Dziesiątki chętnych pomagały im zejść na ponton, a paru największych szczęśliwców dowiozło je na brzeg, po czym uznało za stosowne eskortować damy na miejsce. Na miejsce? Była to duża polana czy raczej olbrzymie śmietnisko zarzucone butelkami, mnóstwem puszek od konserw i na wpół zgniłych opakowań, nad którymi krążyły roje much. — Ale... Tu przecież nic nie ma — wyjąkała Sibell. — Żadnego miasta. Dla Maudie było to najzupełniej zrozumiałe. — To tylko rzeczny przystanek — wyjaśniła niefrasobliwie. — W porze suchej bywa tu ludniej, bo gdy woda opadnie, łódź czasami nie ma po czym płynąć, ale tak w ogóle to nikt tu dłużej nie popasa. Ci, co chcą się dostać do kopalń, zaraz idą dalej. Pieszo — uprzedziła pytanie Sibell. — Do najbliższej będzie jak obszył sto trzydzieści kilometrów. Kiedy statek odpłynął i zostały same na brzegu, zrobiło się nagle tak cicho, że Sibell przeniknął dreszcz. Ta cisza była jakaś złowroga. — I co teraz? — A co ma być? Czekamy na bryczkę. Włóż kapelusz, bo dostaniesz udaru. — W skład traperskiego ekwipunku Sibell wchodził również ogromny filcowy kapelusz. — A może by kawałek podejść? — zaproponowała, na co Maudie wybuchnęła śmiechem: — Pilno ci na tamten świat? Bo to najlepszy sposób na szybką śmierć. Nie mamy worków na wodę, a bez wody upał raz-dwa cię zabije. Tu zostaniemy. Najlepiej trzymać się rzeki. Miałabym chętkę popływać, ale nic z tego. O tej porze roku za dużo tu krokodyli! Boże, i tu też te monstra! Sibell znów przeszedł dreszcz. Czy aby Hamiltonowie na pewno przyjadą? Jak to zwykle u niej, pojawiły się zaraz dziesiątki innych równie zatrważających pytań. Postanowiła, że nie będzie ich zadawać Maudie. Niech się dzieje, co chce. — No i popatrz na to paskudztwo! — narzekała jej opiekunka. — Przeklęci śmieciarze z tych kopaczy! Tubylcy nigdy by nie zostawili po sobie takiego świństwa! — Ułamała sporą gałąź i zaczęła zagarniać śmieci, formując z nich wielką stertę. Czując, że i ona powinna coś zrobić, Sibell schyliła się po jakąś puszkę. — Zostaw to! — powstrzymała ją Maudie. — Możesz skaleczyć się w rękę, a tu bardzo łatwo o infekcję. 186 PIÓRO I KAMIEŃ Do reszty skonsternowana, wycofała się z poczuciem własnej bezużyteczności. Po raz któryś pomyślała smętnie, że zupełnie nie pasuje do tego kraju. Co ja tu robię? Po co przyjechałam? Musiałam chyba zwariować. Odczuła niebywałą ulgę na widok Cliffa z bryczką i zapasowym koniem — nareszcie koniec siedzenia w tej dziczy! — lecz on, o zgrozo, zaproponował, by spędzili jeszcze noc nad rzeką, ostatecznie cóż za różnica! — Nałowimy sobie rybek, a świtem ruszymy w drogę! — oznajmił wesoło. Maudie oczywiście przystała na to z wielkim entuzjazmem. Żadne z nich nie spostrzegło cichej desperacji Sibell. Zaczynała już myśleć, że nigdy, nigdy nie dotrą na farmę, że przyjdzie jej tu pewnie umrzeć. Zaraz po południu w Black Wattle zapadała cisza przerywana od czasu do czasu brzęczeniem nigdy nie sytych much bądź ponurym krakaniem wrony. Tylko one, lekceważąc obowiązujące tu powszechnie reguły życia, nie chciały przestrzegać sjesty. Nowe domostwo Hamiltonów, którego widok tak zdumiewał miejscowych Aborygenów, że ściągali niekiedy z odległości dziesiątków mil, by pogapić się na to cudo, zbudowano u końca wijącego się wśród zarośli piaszczystego traktu. Minąwszy kolejne pastwiska ze stadami bydła i obszerne końskie padoki, biegł on ku kępie rozłożystych czarnych akacji, od których wzięła nazwę cała posiadłość. Ich kwiaty miały barwę żółtą, choć w odcieniu bardziej może złocistym niż ta, którą żarzyły się zebrane w puszyste kulki kwiatostany pospolitszych odmian. Te przypominały krótkie delikatne kłosy lśniące jak perełki na tle litej, zdawałoby się, masy pierzastych liści. W rzeczywistości nie były one czarne; ich kolor osiągał jedynie odcień najgłębszej zieleni, tak dalece charakterystyczny, że nieomylnie pozwalał odróżnić te drzewa od wszystkich innych gatunków. Przy długim trój belkowym ogrodzeniu oddzielającym siedzibę Hamiltonów od reszty posiadłości trakt skręcał ku stajniom i innym zabudowaniom gospodarczym niezbędnym dla funkcjonowania olbrzymiej farmy. Przyjezdni goście jednakże wysiadali wcześniej, zaraz przy frontowej bramie. Na życzenie właścicielki wokół domu pozostawiono dziesięciometrowy pas gruntu z przeznaczeniem na przyszły ogród. Na razie rosło tam tylko kilka dorodnych gumowców i trochę miejscowych krzewów, oszczędzonych głównie dlatego, by ułatwić ludziom karczunek. 187 PATRICIA SHAW Dom stanowił kwintesencję tego, co Europejczykowi mogło się kojarzyć z wygodą i zamożnością. Ta niewysoka rozłożysta budowla o białych ścianach wykończonych zielonym gzymsem tchnęła swoistym urokiem, spokojnym i pełnym godności. Charlotte Hamilton, spoglądając na swoje dzieło, za każdym razem odczuwała jednaką dumę i radość. Wychodząc z założenia, że budowa porządnego domu z dala od wszelkiej cywilizacji jest już sama przez się przedsięwzięciem tak trudnym, że z góry wyklucza to jakiekolwiek eksperymenty, skopiowała dobrze wypróbowane w Queenslandzie wzory wiejskich domów, nawiązujące z kolei do przewiewnych, wysoko sklepionych bungalowów budowanych przez Anglików w Indiach, gdzie gorąco podobnie jak tutaj dawało im się we znaki. Rezydencję otaczała obszerna weranda, z której daszku zwisała huśtawka dla pięcioletniego wnuczka pani domu. Wszędzie tu stały wygodne fotele i małe stoliki, projektantka uważała bowiem, że większość czasu w tym klimacie najlepiej spędzać na powietrzu. Na werandę wychodziły szerokie francuskie okna umieszczone w równych odstępach od frontu, po bokach i na tyłach domu. Ich przeszklone płaszczyzny, stwarzając przeciwwagę dla solidnej konstrukcji ścian uwieńczonych wysokim dachem, nadawały budowli pozory wdzięcznej lekkości. Dla ochrony przed wilgocią, jak również wężami i mnóstwem pomniejszych wszędobylskich stworzeń dom posadowiono dwa metry nad ziemią, tak więc z każdej strony wiodły do wnętrza białe kilkustopniowe schodki. Zawieszona na frontowych drzwiach ciężka mosiężna kołatka wydawała się tutaj zbędna, jako że drzwi tych nigdy nie zamykano. Prowadziły one do obszernego salonu, za którym mieściła się jadalnia, dalej zaś cztery sypialnie. W tylnej części domu po jednej stronie urządzono biuro, pomyślane jako centralny punkt dowodzenia posiadłością, po drugiej pomieszczenie stanowiące największą chlubę Charlotte: przestronną łazienkę z przyległym do niej klozetem. Tu, na dzikiej północy, był to wielki i rzadko spotykany luksus! Każdy, kto odwiedzał to domostwo, z miejsca zaczynał chwalić piękne boazerie, a przede wszystkim rozkoszował się kojącym wrażeniem chłodu — sprawiały to sufity zawieszone na wysokości ponad czterech metrów — lecz Charlotte niedbale zbywała te zachwyty, ciągnąc zaraz gości do łazienki. To dopiero było cudo! Tego dnia jednakże, podniósłszy się z popołudniowej drzemki, zaczęła się martwić, że do końca wciąż jeszcze bardzo jej daleko. Wieki chyba upłyną, nim urządzi ten dom jak należy! Brakuje jeszcze tylu mebli, tylu innych rzeczy. Gdziekolwiek spojrzała, wszędzie ujawniały * PIÓRO I KAMIEŃ się jakieś luki. Cedrowe podłogi w pokojach były, owszem, wypolerowane do połysku, ale aż prosiły się o dywany, a kuchnia o linoleum. Kilka okien wciąż jeszcze świeciło nagością. Mahoniowy stół do jadalni przysłano w ogóle bez krzeseł, więc na razie trzeba było poprzestać na zwyczajnych ławach, co wyglądało fatalnie. Wszystko to coraz bardziej niecierpliwiło Charlotte, czego jej synowie zupełnie nie mogli pojąć. „Daj spokój, mamo, po co ten pośpiech? W końcu ci to przyślą". Śmieszyło ich, że tak bez reszty pochłonięta jest domem, lecz taką już miała naturę. „Jeśli cokolwiek robisz, rób to porządnie, powtarzała im często, inaczej w ogóle nie warto tego robić". Miała nadzieję, że podczas obecnego pobytu w mieście, dokąd pojechali sprzedać konie, nie zapomną o jej sprawunkach. Znała swoich synów: z domu są bardzo dumni, ale jakże trudno ich nakłonić do myślenia o czymkolwiek innym poza końmi i bydłem. Zza okna dało się słyszeć ujadanie psa, a rezydująca na werandzie oswojona kakadu zaczęła dreptać tam i z powrotem pokrzykując ochryple: „Łapaj drrrania! Łapaj drrrania!" — Netta, zobacz, kto jedzie! — zawołała Charlotte. — Szefowie wracać, missus! — To świetnie! Przyprowadź Wesleya, powiedz mu, że to tatuś! Odpowiedzi nie było, co oznaczało, że czarna pokojówka popędziła już wykonać polecenie. Charlotte, sięgnąwszy po okulary, zapięła szarą płócienną suknię i pospieszyła do lustra przyczesać włosy. Wykrzywiła się niechętnie na widok długich pasm siwizny — okropność! Kiedyś miała takie ładne włosy... miękkie, jedwabiste... Ich piękny jasnoblond odcień zawdzięczała swemu szwedzkiemu ojcu, który pewnego dnia zszedł w Sydney z jakiegoś statku. Tatuś, niech Bóg ma jego duszę w opiece, byłby dumny ze swoich wnuków, pomyślała czule. Są tacy jak on, wysocy, silni, jasnowłosi. Młodzi wikingowie! Nie cierpieli, gdy mówiła tak o nich przy ludziach, choć przecież to szczera prawda. Nic prawie nie wzięli po własnym ojcu, rudym, piegowatym Szkocie, za to Wesley ze swoją czupryną jak marchewka i buzią w kropki to po prostu skóra zdarta z dziadka. Boże drogi, otrząsnęła się nagle, też znalazłam sobie porę na wspominki! Wybiegła przed dom akurat w chwili, gdy „chłopcy", do których po drodze dołączyło kilku domowych kowbojów pod wodzą ich przełożonego, Caseya, dojechali do głównej bramy. — Gdzie Maudie? — krzyknęła Charlotte i zebrawszy spódnice, puściła się pędem ze schodów. 189 PATRICIA SHAW ( — Nie denerwuj się, mamo — uspokoił ją Cliff — niedługo tu będzie. — Odebrał synka z rąk czarnych piastunek, bliźniaczek Polly i Pat, i posadził go przed sobą w siodle wśród braw i zachęcających okrzyków dziewczyn. — Jak się miewa mój chłopiec? — zapytał ze śmiechem, wręczając małemu wodze. — Zdrów jak ryba — odrzekła Charlotte. — Na litość boską, co się dzieje z Maudie? — Po wieloletniej straszliwej wędrówce po najgorszych bezdrożach tego kraju nikt tak jak ona nie był świadom niebezpieczeństw grożących tu białym ludziom. — Nic złego się nie dzieje — powiedział Zack, powierzając swego konia Caseyowi. — Maudie płynie statkiem. — Ale dlaczego? — To długa historia — odrzekł, obejmując matkę — ale wszystko w najlepszym porządku. Cliff wyjedzie po nią do Idle Creek. Weszli do kuchni ku głębokiej rozterce chińskiego kucharza imieniem Sam Lim, w którym radość z powrotu Zacka walczyła o lepsze z niechęcią do każdego, kto ośmielił się wtargnąć do jego królestwa. Był on przez długie lata mistrzem kucharskim w hotelu Charlotte, a że trudno im się było rozstać, pani Hamilton przywiozła Sama na farmę, gdzie jego ciągła gorączkowa krzątanina i maniery udzielnego władcy stały się niewysychającym źródłem uciechy dla wszystkich członków rodziny. „Żyć z Samem to jak grać w orkiestrze dętej", mawiał ze śmiechem Zack, teraz jednak posłusznie wycofał się do jadalni, by Sam mógł ich obsłużyć „jak tseba". Charlotte zdążyła już ochłonąć z paniki. — Zamówiliście mi linoleum? A próbki materiałów na kotary? — Tak, mamo, wszystko załatwione. Pół dnia chodziliśmy z tą twoją listą od sklepu do sklepu niczym pracowite mrówki. — Łapczywie sięgnął po piwo wniesione na tacy przez Sama i opróżnił szklankę jednym haustem. — Teraz mi lepiej — powiedział z głęboką ulgą. — A co z końmi? Sprzedaliście wszystkie? — Bez kłopotu! Poszły po najwyższych cenach. Pieniądze złożyłem w banku. Wiem, o co mnie chcesz zapytać! Mam pokwitowanie, tym razem nie zapomniałem. No a co u ciebie? Wszystko dobrze? — U mnie? Nigdy nie czułam się lepiej. — Miło to słyszeć. A oczy? — Och, doskonale, dopóki biorę te krople, które przepisał mi lekarz. — Mówisz o tym okuliście z Perth? 190 PIÓRO I KAMIEŃ — Tak — przyznała Charlotte. — Muszę tylko uważać w te dni, gdy w powietrzu jest dużo kurzu. — Posłuchaj, matko — zaczął Zack. Już sama tak rzadko używana forma zapowiadała bardzo poważną rozmowę. — Przez najbliższe pół roku nie będzie tu ani dnia bez kurzu, więc przestań, bardzo cię proszę. Nie sądzisz, że można by nam zaufać? — W jakiej sprawie? — W sprawie twoich oczu. Powiedz mi, jest lepiej? — Nie — wyznała Charlotte po krótkim wahaniu. — No tak. Ale to... nie boli, prawda? Mamo, tak strasznie mi przykro! Wszyscy troje, dowiedziawszy się o tym, przeżyliśmy prawdziwy szok, a wiem, że dla ciebie jest to jeszcze gorsze. Mimo to... spróbuj się nie martwić. Wszyscy jesteśmy przy tobie. Z naszą pomocą dasz sobie radę. Zawsze to umiałaś. — To prawda, synu. Staram się oswoić z myślą, że oślepnę, ale skąd, do diabła, wy o tym wiecie? — No właśnie! Przejdźmy teraz do tej najciekawszej z naszych nowin. W Palmerston spotkaliśmy twoją sekretarkę. — Kogo? — Pannę Delahunty. — A cóż to za jedna? Teraz z kolei Zack poczuł się kompletnie zaskoczony. — Więc ty jej nie znasz? — Oczywiście, że nie! — O Jezu, a to ci dopiero! Ta panna jedzie tu teraz z Maudie. Dlatego właśnie twoja synowa musi podróżować statkiem, przeciwko czemu strasznie protestowała, ale nas było dwóch, więc w końcu musiała ustąpić. Panna Delahunty, nie powiem, umie nawet jeździć konno, lecz nie jest to dziewczę z buszu. To starannie wychowana panienka, mówię ci, strasznie angielska! — Ale skąd ona tutaj? Ja z tym nie mam nic wspólnego! — wykrzyknęła zdumiona Charlotte. — Spróbuj sobie przypomnieć. Pamiętasz tę swoją znajomą, panią Cambray? — Jasne, że pamiętam. — A nie mówiłaś jej czasem, że nosisz się z myślą o zatrudnieniu sekretarki czy damy do towarzystwa, gdyby wzrok ci się pogorszył? — Ano tak, miałam taki pomysł. — No i wydał on właśnie owoc. Pani Cambray ci go przysyła. — Dobry Boże! Czemuż nie dała mi znać? 191 PATRICIA SHAW — Nie denerwuj się, mamo — uspokoił ją Cliff — niedługo tu będzie. — Odebrał synka z rąk czarnych piastunek, bliźniaczek Polly i Pat, i posadził go przed sobą w siodle wśród braw i zachęcających okrzyków dziewczyn. — Jak się miewa mój chłopiec? — zapytał ze śmiechem, wręczając małemu wodze. — Zdrów jak ryba — odrzekła Charlotte. — Na litość boską, co się dzieje z Maudie? — Po wieloletniej straszliwej wędrówce po najgorszych bezdrożach tego kraju nikt tak jak ona nie był świadom niebezpieczeństw grożących tu białym ludziom. — Nic złego się nie dzieje — powiedział Zack, powierzając swego konia Caseyowi. — Maudie płynie statkiem. — Ale dlaczego? — To długa historia — odrzekł, obejmując matkę — ale wszystko w najlepszym porządku. Cliff wyjedzie po nią do Idle Creek. Weszli do kuchni ku głębokiej rozterce chińskiego kucharza imieniem Sam Lim, w którym radość z powrotu Zacka walczyła o lepsze z niechęcią do każdego, kto ośmielił się wtargnąć do jego królestwa. Był on przez długie lata mistrzem kucharskim w hotelu Charlotte, a że trudno im się było rozstać, pani Hamilton przywiozła Sama na farmę, gdzie jego ciągła gorączkowa krzątanina i maniery udzielnego władcy stały się niewysychającym źródłem uciechy dla wszystkich członków rodziny. „Żyć z Samem to jak grać w orkiestrze dętej", mawiał ze śmiechem Zack, teraz jednak posłusznie wycofał się do jadalni, by Sam mógł ich obsłużyć „jak tseba". Charlotte zdążyła już ochłonąć z paniki. — Zamówiliście mi linoleum? A próbki materiałów na kotary? — Tak, mamo, wszystko załatwione. Pół dnia chodziliśmy z tą twoją listą od sklepu do sklepu niczym pracowite mrówki. — Łapczywie sięgnął po piwo wniesione na tacy przez Sama i opróżnił szklankę jednym haustem. — Teraz mi lepiej — powiedział z głęboką ulgą. — A co z końmi? Sprzedaliście wszystkie? — Bez kłopotu! Poszły po najwyższych cenach. Pieniądze złożyłem w banku. Wiem, o co mnie chcesz zapytać! Mam pokwitowanie, tym razem nie zapomniałem. No a co u ciebie? Wszystko dobrze? — U mnie? Nigdy nie czułam się lepiej. — Miło to słyszeć. A oczy? — Och, doskonale, dopóki biorę te krople, które przepisał mi lekarz. — Mówisz o tym okuliście z Perth? 190 PIÓRO I KAMIEŃ — Tak — przyznała Charlotte. — Muszę tylko uważać w te dni, gdy w powietrzu jest dużo kurzu. — Posłuchaj, matko — zaczął Zack. Już sama tak rzadko używana forma zapowiadała bardzo poważną rozmowę. — Przez najbliższe pół roku nie będzie tu ani dnia bez kurzu, więc przestań, bardzo cię proszę. Nie sądzisz, że można by nam zaufać? — W jakiej sprawie? — W sprawie twoich oczu. Powiedz mi, jest lepiej? — Nie — wyznała Charlotte po krótkim wahaniu. — No tak. Ale to... nie boli, prawda? Mamo, tak strasznie mi przykro! Wszyscy troje, dowiedziawszy się o tym, przeżyliśmy prawdziwy szok, a wiem, że dla ciebie jest to jeszcze gorsze. Mimo to... spróbuj się nie martwić. Wszyscy jesteśmy przy tobie. Z naszą pomocą dasz sobie radę. Zawsze to umiałaś. — To prawda, synu. Staram się oswoić z myślą, że oślepnę, ale skąd, do diabła, wy o tym wiecie? — No właśnie! Przejdźmy teraz do tej najciekawszej z naszych nowin. W Palmerston spotkaliśmy twoją sekretarkę. — Kogo? — Pannę Delahunty. — A cóż to za jedna? Teraz z kolei Zack poczuł się kompletnie zaskoczony. — Więc ty jej nie znasz? — Oczywiście, że nie! — O Jezu, a to ci dopiero! Ta panna jedzie tu teraz z Maudie. Dlatego właśnie twoja synowa musi podróżować statkiem, przeciwko czemu strasznie protestowała, ale nas było dwóch, więc w końcu musiała ustąpić. Panna Delahunty, nie powiem, umie nawet jeździć konno, lecz nie jest to dziewczę z buszu. To starannie wychowana panienka, mówię ci, strasznie angielska! — Ale skąd ona tutaj? Ja z tym nie mam nic wspólnego! — wykrzyknęła zdumiona Charlotte. — Spróbuj sobie przypomnieć. Pamiętasz tę swoją znajomą, panią Cambray? — Jasne, że pamiętam. — A nie mówiłaś jej czasem, że nosisz się z myślą o zatrudnieniu sekretarki czy damy do towarzystwa, gdyby wzrok ci się pogorszył? — Ano tak, miałam taki pomysł. — No i wydał on właśnie owoc. Pani Cambray ci go przysyła. — Dobry Boże! Czemuż nie dała mi znać? 191 PATRICIA SHAW __ Dziewczyna sama to zrobiła, ale nie jest chyba zbytnio rozgarnięta, bo jej list przypłynął tym samym statkiem co ona. __ I Maudie ją tu wiezie? — Charlotte nadal nie mogła ochłonąć z oszołomienia. — A cóż mieliśmy robić? Szukała cię w hotelu, powiedziała nam, że koniecznie musi się z tobą widzieć. — Ku zdumieniu matki nagle parsknął śmiechem. — Gdybyśmy jej nie zabrali, to chybaby poszła pieszo! Uparta to ona jest. Pomyślałem, że w końcu nic się nie stanie, jeśli z nią porozmawiasz. Spodoba ci się, dobrze, jeśli nie, po prostu będzie tu musiała poczekać, póki nie znajdę kogoś, kto ją odwiezie do miasta. — Ile ona ma lat? — W Charlotte obudziła się ciekawość. — Nie wiem, chyba dziewiętnaście. Mamo, możesz powiedzieć z ręką na sercu, że to nie ty sprokurowałaś tę historię? — Nie, synu, to nie ja. Prawdą jest jednak, że prędzej czy później sekretarka będzie mi potrzebna... Dobrze, przedstawię jej swoje wymagania, pokażę księgi rachunkowe, no i zobaczymy. Myślałam wprawdzie o trochę starszej osobie, takiej, która dobrze zna życie na farmie... — Tu jest akurat odwrotnie — uśmiechnął się Zack. Dopił następne piwo i ciężko podniósł się z krzesła. — Pójdę się wykąpać. — Wyszedł, lecz po sekundzie wetknął znów głowę w drzwi: — Matko, tak przy okazji chciałem ci powiedzieć, że twoja nowa towarzyszka niezbyt podoba się Maudie! — Parsknął śmiechem i teraz już zniknął na dobre. — Nie szkodzi — mruknęła Charlotte. Maudie bywała czasem... trochę narowista. Najdrobniejszą uwagę pod swoim adresem miała zwyczaj traktować jak afront. Mimo że Charlotte serdecznie przyjęła ją do rodziny, odnosiła się też do synowej z wielką rewerencją, widać było, że Maudie nie najlepiej czuje się w jej domu. Sprawiały to pewne wymagania Charlotte dotyczące stroju i manier, bynajmniej nie wygórowane, Maudie wszakże traktowała je jak dopust Boży. Zarówno Zack, jak i Cliff z właściwą im dobrodusznością przestrzegali ustanowionych przez matkę podstawowych zasad etykiety: „Kąpiel, golenie i czyste ubranie, nim wieczorem siądziecie do stołu". Nie były to przecież żadne fanaberie. Nie żądała od nich wkładania do kolacji białych garniturów, jak w niektórych domach na wschodzie, gdzie temperatura mogła sięgać czterdziestu kilku stopni, a panowie nie mieli prawa pojawić się w jadalni bez marynarki. Charlotte, która takie wymagania w tutejszym klimacie uważała za czysty absurd, miała 192 PIÓRO I KAMIEŃ powody przypuszczać, że Maudie podobnie ocenia wprowadzone przez nią innowacje. Nie żeby kiedykolwiek powiedziała coś na ten temat, lecz szydercze spojrzenie jej żywych brązowych oczu mówiło o tym wyraźnie. Rozpamiętując to wszystko, Charlotte cicho westchnęła. Prawda, że Maudie to dobra żona dla ranczera, pod wieloma względami wprost niezastąpiona. Jak to mówią, urodzona do siodła, a już w zaganianiu bydła nie ma sobie równych. Gdybyż tylko zechciała bardziej zainteresować się swoim synem! Maudie chyba myśli, że skoro ktoś inny zajmuje się dzieckiem — Wesleyem od niemowlęctwa opiekowały się dwie młode Aborygenki — jej rola sprowadza się do strofowania. Charlotte nigdy nie komentowała metod swojej synowej. Niech młodzi wychowują dzieci po swojemu, to ich prawo i obowiązek. Przyszła jej na myśl panna Delahunty... Zaintrygowała ją ta dziewczyna. Może i nie jest przystosowana do życia w buszu, musi jednak mieć sporo odwagi i hartu, inaczej nie jechałaby na los szczęścia taki szmat drogi... Chyba że to jakaś desperatka. Pani Hamilton postanowiła wybadać tę młodą damę, oczywiście bardzo delikatnie. Była już prawie noc, kiedy półprzytomna ze zmęczenia Sibell wysiadła wreszcie z nieresorowanej bryczki. Na słabo oświetlonym dziedzińcu stało mnóstwo ludzi, wśród nich wielu czarnych, lecz wszystkie te twarze zlewały jej się w jedno. Wchodząc za Maudie do domu, słyszała wokół siebie podniecone głosy... jakieś polecenia... Ktoś wprowadził ją do sypialni. — Mów mi „Charlotte" — usłyszała. — Dziewczyny przygotowują ci kąpiel. Zaraz poczujesz się lepiej... Od tej bryczki człowiek ma sińce na całym ciele. Była w szlafroku, gdy ponownie zjawiła się pani Charlotte: — Lepiej ci troszkę? — O tak, kąpiel była cudowna. — Wrzuciłam do wody garstkę soli Epsom, doskonale rozluźnia mięśnie. Czujesz się na siłach zjeść z nami kolację? — Czy nie obrazi się pani, jeśli zaraz pójdę do łóżka? Padam ze zmęczenia. — Ależ nie, moje dziecko. Przyślę ci tu parę kanapek i herbatę. Sibell omal nie zasnęła, nim uśmiechnięta czarna pokojówka przyniosła jej lekki posiłek. Powoli zjadła sandwicze, rozkoszując się myślą o porządnym łóżku po tylu dniach niewyobrażalnych niewygód. Mniejsza już o bryczkę, przysłowiowym gwoździem do trumny stała 13 Pióro i kamień 193 PATRICIA SHAW się dla niej ta ostatnia noc w Idle Creek. Miała doprawdy serdecznie dosyć sypiania pod gołym niebem, osłonięta tylko moskitierą i prawie na gołej ziemi, bo cóż znaczy taka cienka mata! Kiedy nareszcie zaległa w świeżutkiej pościeli, czując na twarzy ciepły powiew wiatru z otwartego okna, wydało jej się w półsennym oszołomieniu, że słyszy głos ojca wspominającego swe młodzieńcze wędrówki po Szkocji, gdzie także spało się pod gołym niebem i ach!, jakież to było romantyczne! Romantyzm!, odpowiedziała mu w myślach. Tu nie ma go ani krztyny. Tu wszystkim rządzi brutalna konieczność. „Takie piękne gorące noce — zaszemrał głos ojca — a ty narzekasz? Trzeba ci było być w Szkocji! Tam człowiekowi uszy odpadały z zimna!" — Nigdy o tym nie mówiłeś — mruknęła i zaraz zmorzył ją sen. Rankiem Charlotte sama przyniosła tacę ze śniadaniem. — Och, nie trzeba się było trudzić — zaprotestowała Sibell. — Cóż to za trud? Masz tu owsiankę, kiełbaski, jajka na bekonie, tost i herbatę. Znalazłam ci nawet odrobinę dżemu. Kryjąc zdumienie nad obfitością tutejszych śniadań, Sibell przysunęła krzesło do stolika, na którym gospodyni ustawiła tacę. Było już bardzo gorąco. Nad rzędem ciemnych, prawie czarnych drzew widocznych za otwartym oknem gorzało jaskrawobłękitne niebo. I nagle coś tak jej wrzasnęło nad uchem, że aż podskoczyła na krześle, upuszczając widelec. — To tylko ?????, moja papuga — wyjaśniła Charlotte. — Bywa czasami nieznośna, więc nie pozwól się terroryzować. Werandę uważa za swoją własność. Zostawię cię teraz samą, żebyś mogła najeść się w spokoju, a potem może wypijemy razem herbatę? Co ty na to? — Tak, oczywiście — odrzekła Sibell, ujęta serdecznością pani Hamilton i jej miłym sposobem bycia. Obawiała się, że przyszła chlebodawczyni będzie podstarzałą repliką Maudie. Umyła się w łazience, energicznie wyszczotkowała włosy i zaczęła szukać swojej torby. Okazało się, że jej rzeczy zostały rozpakowane, a świeżo odprasowane suknie ktoś powiesił w szafie. Na ten widok spłonęła rumieńcem. Teraz wiedzą, jaka jest biedna... że ma ledwie parę sukien i bardzo skromne minimum bielizny. Upokarzające. Nie pozwoliła sobie jednak dłużej o tym myśleć, nie ma czasu. Szybko włożyła niebieski komplet, pończochy i pantofelki i zabrała się do śniadania, chcąc szybko się z nim uporać. W tej chwili rzeczą najważniejszą było zrobić wrażenie na pani Charlotte: wydać jej się 194 PIÓRO I KAMIEŃ osobą chłodną i opanowaną, a było to dość trudne, bo wcale się tak nie czuła. Ciekawe, że spała wyjątkowo dobrze, tym razem bez żadnych koszmarów. Pewnie żeby tak było, człowiek musi zamęczyć się prawie na śmierć, powiedziała sobie. Dobry wynalazłam sposób! Usiadły w cieniu na werandzie, skąd roztaczał się przyjemny widok na kwitnące przydomowe krzewy. Trochę dalej, za ścieżką, rozpościerał się już istny ocean zieleni. ????? natychmiast zaczęła się popisywać, wrzeszcząc i harcując przed swą właścicielką. — Czy naprawdę chciałabyś tu pracować? — zagaiła rozmowę Charlotte. — Jeśli tylko mnie pani zechce. — Moja droga, rzecz nie w tym, czego ja sobie życzę, choć prawdę mówiąc, pragnęłabym cię zatrzymać. — Dziękuję za te miłe słowa. — Nie mówię tego z uprzejmości. W moim wieku człowiek jest już na ogół niezłym sędzią charakterów, a ja poza tym ufam pierwszemu wrażeniu. — Sibell przyszedł na myśl Logan: jej pierwsze wrażenie wcale nie było pochlebne... Może należało mu zawierzyć. — Ta farma — powiedziała Charlotte i urwała. — Niech cię nie zmyli mój dom — zaczęła od nowa. — Ta farma, jak zresztą każda tu na północy, może się okazać zbyt ciężką próbą dla osoby nie nawykłej do takich warunków. Nawet gdy kończy się lato, nie bywa tu ani odrobinę chłodniej. Przez najbliższe pół roku czeka nas jedynie upał, kurz i roje much. Wszędzie dookoła pustkowie. Najbliższy nasz sąsiad, niejaki Jim Pratt, mieszka w Corella Downs, osiemdziesiąt kilometrów stąd. Powiedzieć zresztą, że mieszka, to pewna przesada; obozuje wraz ze swymi ludźmi. Najbliższe miasteczko, Pine Creek, to tylko prymitywna osada górnicza, do której trzeba jechać cały dzień, i to po jakich wertepach! Pominąwszy Palmerston, nie ma tu żadnych punktów medycznych, stąd tak niewiele kobiet. Która sama nie urodziła się w buszu, nie ma odwagi rodzić tutaj dzieci. — Nie macie w ogóle lekarzy? — Mamy jednego, nazywa się doktor Brody. O, pracuje z wielkim poświęceniem, ale jest w ciągłych rozjazdach, więc trudno go znaleźć. Porody odbierają położne, one też pomagają młodym niedoświadczonym matkom. To całkiem zwyczajne kobiety, wierz mi jednak, warte są tyle złota, ile same ważą. Pomyśl tylko, one też mają mężów i dzieci, a przecież gdy trzeba pomóc młodszym, żadna nie waha się wyjechać z domu nieraz na wiele dni. 195 PATRICIA SHAW — Dzielne kobiety. — I ja tak mówię. Wracając jednak do ciebie, moja droga Sibell... Zack twierdzi, że dobrze jeździsz konno. Świetnie, ale musisz zapamiętać jedno: pod żadnym pozorem nie wolno ci samej oddalać się od domu. — Tak tu niebezpiecznie? Dużo dzikich zwierząt? — Nie chodzi o zwierzęta. Zakładam, że masz dość rozsądku, by nie wchodzić w drogę bykom czy dzikim bawołom, poza którymi żadnych niebezpiecznych zwierząt tu nie ma. Może oczywiście ukąsić cię wąż czy pająk, ale to zdarza się wszędzie. Mówię o tym, że możesz zabłądzić bądź narazić się na śmierć z gorąca. Jest tu także wciąż jeszcze dużo dzikich tubylców, którzy żyją z myślistwa. — Widziałam koło domu kilku czarnych — wtrąciła Sibell. — Żal mi tych ludzi. Rozumiesz, pracują u nas, bo nie mają innego wyjścia, zgodnie z zasadą: „Jeśli nie da się pokonać wroga, to trzeba z nim jakoś żyć". Ogólnie rzecz biorąc, ich kobiety są bardzo lojalne, zwłaszcza wobec nas, przedstawicielek tej samej płci. Osobiście mam z nich wielką pomoc. Wszyscy oni zresztą bardzo się przywiązują, jeżeli już kogoś polubią. Czarni mężczyźni obozujący na farmie rzadko sprawiają jakikolwiek kłopot. Tylko nielicznych interesuje praca przy bydle, większość trzyma się od nas na dystans. — Bardzo to ciekawe — stwierdziła Sibell. Charlotte westchnęła, widząc że jej słuchaczka nadal nie chwyta istoty problemu. — Odcięcie od świata może cię załamać — powiedziała otwarcie. — Młoda dziewczyna taka jak ty lubi błyszczeć, być adorowana... Tu tego nie ma. Będziesz tęsknić za przyjaciółmi. — Ja nie mam żadnych przyjaciół. Charlotte spojrzała na nią bystro: — Trudno mi w to uwierzyć — rzuciła z uśmiechem. — Mówię szczerą prawdę. Przeżyłam katastrofę „Cambridge Star". — Nie chciała mówić o rodzicach, zwłaszcza teraz. Ich wspomnienie mogło ją całkiem rozstroić, a przecież pani Charlotte powinna widzieć w niej osobę kompetentną, rozsądną i trzeźwą. — Znalazłam się w tym kraju bez grosza przy duszy, tak że od początku żyję tu na cudzej łasce. Mam tego dosyć! Chcę sama zarabiać na życie! Zostanę u pani tak długo, jak długo mnie pani zechce. Proszę mi wierzyć, ja naprawdę potrzebuję tej posady — zakończyła zadowolona, że zręcznie udało jej się wtrącić delikatną, lecz czytelną wzmiankę o wynagrodzeniu. 196 PIÓRO I KAMIEŃ — Dobry Boże! — wykrzyknęła pani Hamilton. — Więc to ty! O Sibell, jakże ci współczuję! Tak, teraz sobie przypominam! Josie Cambray pisała mi o tobie, ale jej list gdzieś się zawieruszył podczas przeprowadzki, a twoje nazwisko wypadło mi całkiem z pamięci! „Cambridge Star", no tak! Cud boski, dziecko, że to przeżyłaś! — Podniosła się z krzesła i mocno uścisnęła dłoń zdumionej Sibell. — Z przyjemnością daję ci tę pracę. Możesz tu zostać tak długo, na ile tylko starczy ci ochoty — powiedziała serdecznie, a że nie umknęła jej aluzja o pieniądzach, dodała: — Co do pensji... Co powiesz na pięć funtów tygodniowo plus. utrzymanie? Mój Boże, pięć funtów! Przecież to olbrzymia suma! Margot płaciła służbie ledwie po dziesięć szylingów, a jeszcze potrącała z tego, ile tylko się dało. — Powiem, że jest pani bardzo hojna. — Twoje obowiązki — Charlotte stała się teraz bardzo rzeczowa — będą następujące: pomożesz mi prowadzić księgi rachunkowe, korespondencję i całą biurową robotę związaną z zarządzaniem farmą. Chodzi mi o to, żebyś w tym wszystkim nabrała wprawy. Potem... kiedy oczy odmówią mi posłuszeństwa, będę mogła ci tylko dyktować, ale ty będziesz już wtedy sama wiedziała, co robić. — Mam nadzieję, że jeszcze długo do tego nie dojdzie. — Ha, ja także! Ale wiesz, nawet już teraz nie daję sobie rady z pewnymi rzeczami, takimi jak na przykład prasowanie. Próbowałam nauczyć moje pokojówki, nic z tego! Robią to jeszcze gorzej niż ja. I te piekielne kotary! Strasznie dużo ich wciąż brakuje. Nie umiesz przypadkiem szyć? — Umiem i chętnie pani pomogę. — Dzięki Ci, Boże! Myślę, że świetnie się dogadamy, tylko bardzo cię proszę, kiedy już uprzykrzy ci się to odludzie, po prostu powiedz. Pamiętaj, nie jesteś tu więźniem. Chodź, oprowadzę cię teraz po domu. Obejrzały pokoje, komentując dokonania Charlotte, dyskutując z ożywieniem o tym, co jeszcze należy zrobić. Jednego mi tu nie zabraknie, dumała rozbawiona Sibell: konwersacji z panią Hamilton. Gdy już wsiadła na swego konika, trajkotała jak katarynka. Przedstawiła Sibell czarną pokojówkę imieniem Netta, tę, która wieczorem przyniosła herbatę i kanapki. — Dobra z niej dziewczyna. Popełnia wciąż mnóstwo błędów, ale bardzo się stara. Jest bystra, więc można ją wiele nauczyć. Poszły później do kuchni, gdzie chiński kucharz, Sam Lim, powitał je grzecznym ukłonem. 197 PATRICIA SHAW — Gdybyś czegoś potrzebowała, stań w drzwiach i poproś — powiedziała pani domu. — Sam toleruje w kuchni tylko mnie, innym potrafi urządzić o to dziką awanturę, ale wiesz, diabelnie dobry z niego kucharz! Sibell ogarnęło zdziwienie na widok rudego chłopczyka grającego w palanta z kilkorgiem czarnych dzieciaków. Przykucnięte dookoła czarne służące z zapałem dopingowały małych zawodników. — To Wesley, mój wnuczek — wyjaśniła Charlotte — syn Maudie i Cliffa. Fantastyczny dzieciak. Bardzo samodzielny. A Maudie słówkiem o nim nie wspomniała! Sibell uświadomiła sobie, że ta dziwna młoda kobieta z własnej inicjatywy nie poinformowała jej o niczym, co choć odrobinę wykraczało poza bieżące konkrety. No, chyba że się ją o coś spytało. Pomyślała z lekkim niepokojem, że Maudie niechętnie widzi ją w tym domu. Charlotte na szczęście była innego zdania, gdyż właśnie wykrzyknęła, nie tając entuzjazmu: — Muszę zaraz napisać do Josie Cambray z podziękowaniem, że mi cię przysłała! Od czasu sprzedaży hotelu nie miałam od niej żadnej wiadomości. — Nie mieszka już teraz na farmie — poinformowała ją Sibell. — Przeprowadzili się? Dokąd? — Nie wiem — zabrzmiało to w sposób nie zachęcający do dalszych pytań. Charlotte, jak widać, nie słyszała, że Josie opuściła męża dla Logana. Logan... To, że wolał od niej tak nieciekawą, niemłodą już przecież kobietę, było dla Sibell czymś zgoła nie do pojęcia. Nie będę o nich myśleć, przykazała sobie surowo. Nigdy więcej! Tego wieczoru, kiedy trójka młodych Hamiltonów wróciła do domu po pracy, Charlotte wezwała ich do salonu: — Mam wam coś do powiedzenia. Zatrudniam tę dziewczynę. Będzie mi bardzo przydatna, dlatego traktujcie ją, proszę, jak członka rodziny. Nie chcę, żeby mi uciekła. — Jak sobie życzysz — Cliff wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Nie wątpię, że panna Sibell uświetni nasze salony swym blaskiem. — Dość tego! — zgromiła go matka, widząc chmurną minę synowej. — Wy, chłopcy, macie się odnosić do niej z szacunkiem! — Dlaczego na mnie krzyczysz? — jękną! żartobliwie Zack. — Czy ja coś mówię? Skoro tobie się ona podoba, niech zostaje! 198 pióro 1 kamień — Wątpię, czy na długo — zaśmiała się Maudie. — Taka miejska panienka! Stawiam dziesięć przeciw jednemu, że nie wytrzyma tu nawet miesiąca. — A tak przy okazji... Co to za jedna? — spytał Cliff. — Co, u licha, przyniosło ją aż tutaj, na Terytorium? Pasuje tu jak kwiatek do kożucha. — Widziałam tę jej współtowarzyszkę podróży — wtrąciła Maudie z przekąsem. — Nieduża, blond włosy, a wystrojona całkiem jak choinka. Założę się o własne skarpetki, że to dziwka. — Sibell to porządna dziewczyna — ostro ucięła Charlotte. — Pamiętasz — zwróciła się do Zacka — tę zeszłoroczną katastrofę? Mówię o „Cambridge Star", tym statku, co zatonął w pobliżu Fremantle. — Ja nic nie słyszałam — oznajmiła Maudie. Wiedziałabyś, pomyślała jej teściowa, gdybyś nauczyła się czytać. Pisano o tym we wszystkich gazetach. — Sibell przeżyła tę katastrofę jako jedna z nielicznych — wyjaśniła synowi. — Josie Cambray pisała mi o niej. Jej rodzice zginęli. Straciła wszystko i wszystkich. — Biedactwo — mruknął Zack z niekłamanym współczuciem. — Nic mi nie mówiła — prychnęła Maudie. — Niektórzy ludzie nie potrafią mówić o tym, co sprawia im ból — łagodnie upomniała ją Charlotte. — Mnie też powiedziała niewiele. I dlatego właśnie miejcie dla niej względy. Sibell to kłębek nerwów i trudno się temu dziwić. — No, co do nerwów, to pobyt w tych okolicach niezbyt im się przysłuży — zakpił Cliff, a jego żona parsknęła śmiechem. — Sztywnieje ze strachu na widok głupiego węża. — A ty nie? — przyciął jej Zack. — Widziałem, w jaką wpadłaś panikę, kiedy wylazł ten młody pyton. Wcale się tobą nie interesował, a jednak go zastrzeliłaś. Nikt nie lubi węży. — Tym nie ma się co przejmować — podsumowała Charlotte. — Ważne, że Sibell naprawdę pomoże mi w domu, a do buszu też się przyzwyczai. Wszystko w swoim czasie. Nie jest ona taka znów płochliwa, skoro miała odwagę przyjechać tutaj aż z Perth. Coś mi się zdaje, że ta dziewczyna jeszcze was zadziwi. Zack ukrył uśmieszek rozbawienia, kiedy Maudie weszła do jadalni — aha, podjęła współzawodnictwo! Czyniąc zadość apelom teściowej o przebieranie się do kolacji, realizowała je dotąd w sposób minimalis- 199 PATRICIA SHAW tyczny, to znaczy, zamieniała spodnie na spódnicę, nie rozstając się wszakże z codzienną męską koszulą niedbale rozpiętą pod szyją. A dziś — proszę! Miała na sobie bluzkę, i to zapiętą na wszystkie guziki. Sporo ją to musiało kosztować. Kiedy zjawiła się Sibell, znacznie trudniej mu było ukryć swe uczucia. Wyglądała jak marzenie w ślicznej białej sukni, z tą chmurą miękkich falujących włosów koloru miodu, lśniących w świetle lampy jak prawdziwy jedwab. A jej cera... Przypominała doprawdy delikatne płatki kamelii. — Dobry wieczór — powiedziała nieśmiało, a on nie był w stanie oderwać wzroku od jej długich ciemnych rzęs okalających szaroniebie-skie oczy. Nie, chyba szarozielone. Trudno było powiedzieć, bo co chwila zmieniały barwę. Charlotte wskazała im miejsca, odmówiła modlitwę i z ciepłym uśmiechem spojrzała na Sibell: — Witaj w rodzinie Hamiltonów. Zack czym prędzej utkwił wzrok w talerzu, czując się strasznie byle jaki w towarzystwie tej młodej piękności. Wydała mu się nagle istotą z innego świata. Równocześnie zły był na siebie, że ulega takim emocjom, całkiem jak głupi szczeniak! Któż to widział, raz spojrzeć i stracić głowę. Surowo przywołał się do porządku. Tyle ma do roboty, że nie może myśleć o dziewczynach, a już marzyć o tej byłoby rzeczą wprost śmieszną. Gdy na chwilę spoczęły na nim te dziwnie fascynujące oczy, szybko umknął spojrzeniem. Ani razu też podczas kolacji nie zwrócił się wprost do Sibell. Mówiła głównie jego matka, rozprawiając o zarządzaniu farmą, hodowli bydła i koni, tamta zaś grzecznie słuchała. Zauważył, że drgnęła na widok gekona, który nagle przemknął po suficie, lecz z uczuciem niskiej satysfakcji powstrzymał się od wyjaśnień, że zwierzęta te są całkiem nieszkodliwe i że wszędzie ich tutaj pełno. Jakby chciał ją za coś ukarać. ROZDZIAŁ PIĄTY Pułkownik Puckering miał również swoje problemy. Maleńkie pomieszczenie Banku Handlowego, gdzie po wyjściu z hotelu zamierzał założyć konto, zastał zamknięte na głucho. Jakiś usłużny przechodzień poradził mu udać się do Banku Szkocji. — Ci z Handlowego pojechali na urlop albo szukają złota. Wszystkie ich księgi kasowe są w tym drugim banku. Pułkownik uznał tę praktykę za dość osobliwą, rada jednakże okazała się słuszna. — Zamykamy na zmianę—niefrasobliwie poinformował go kasjer — proszę się zatem nie martwić. Zastępujemy kolegów w pełnym zakresie. Wszystkie ich księgi, jak również gotówka znajdują się u nas. — Za jednym zamachem można więc ograbić dwa banki — rzucił lekko pułkownik, na pozór nie poruszony tą jakże karygodną nonszalancją. — Na rany Chrystusa, niechże pan tak nie mówi! Gotów to usłyszeć któryś z tych opryszków! Na posterunku policji, który mieścił się w zwykłej drewnianej chałupie, drzwi stały otworem, a w jedynym pomieszczeniu przedzielonym wysokim kontuarem nie było żywego ducha. Na tyłach tej mało imponującej placówki pułkownik odkrył coś z grubsza przypominającego willę z szumnym napisem „Rezydencja". Jakiś stary, uzbrojony w kosę mężczyzna usiłował uporać się z sięgającą mu do pasa trawą, która szczelnie zarosła otoczenie domu. — Kto tu mieszka? — spytał Puckering. Stary przymrużył kaprawe oczy i niespiesznie przestudiował jego mundur. 201 PATRICIA SHAW — Widzi mi się, że pan — odrzekł tak powoli, jakby każde słowo wymagało wielkiego namysłu. — Pan będzie tym nowym szefem, co? — Głównym inspektorem policji — uściślił pułkownik. — Aha. Tak też myślałem. Może pan wejść, otwarte. — Gdzie są moi ludzie? — Ano zaraz — pogrzebawszy w kieszeni koszuli, stary wydobył z niej fajkę — niech pomyślę. Sierżant, znaczy Jim Morris, w terenie. Po tamtej stronie zatoki czarni zakatrupili kilku Japońców, co łowili perły, i Jim pojechał się tam rozejrzeć. A posterunkowy Bobby Slater jak raz w szpitalu. Malaria go dopadła. — Rozumiem. A dwaj pozostali funkcjonariusze? — O, ci to rzucili robotę. Będzie już kawałek czasu. — Powiedzcie mi, gdzie tu jest więzienie? — Znaczy się pierdel? Tam trzeba iść, tą ścieżką przez krzaki. Długi taki budynek z kamienia, a pełny jak rodzinny nocnik, słowo daję! Tak że na noc to strażnicy wypuszczają białych, wszystkim wtedy kapkę lepiej. — Widząc, że pułkownik zmarszczył brwi, dodał na pocieszenie: — Ano mówi się, że w Fannie Bay mają budować coś większego, ale jeszcze się za to nie wzięli. — Ach tak. — Pułkownik nie dał po sobie poznać, jak dalece zdumiały go te rewelacje. — Powiedzcie mi jeszcze, czy przyniesiono mój bagaż? — A jest, jest, wstawiłżem go do domu. — Stary bez pośpiechu wdrapał się na schodki i otworzył drzwi. — Widzi mi się, że trzeba by tu posprzątać. Pułkownik, obrzuciwszy krytycznym spojrzeniem ruchome deski werandy, wszedł do środka i stanął jak wryty: z mieszkania buchnął tak przytłaczający smród pleśni, że na moment zatkało mu nozdrza. — Rany boskie! — wykrztusił przez ściśnięte gardło i popędził otworzyć okna. Teraz dopiero „rezydencja" objawiła mu się w pełnym blasku: ściany aż czarne od pleśni, na podłodze mokre białe placki (co to takiego, na Boga?), monstrualna pajęczyna w otwartych drzwiach do sypialni! No i szczury! Całe ich stado umknęło z piskiem pod meble. — W życiu nie widziałem takiego paskudztwa! — warknął z najwyższą odrazą. — Nie najlepiej to wygląda — przyznał jego przewodnik. — Bo nie wolno zamykać mieszkania, taki tu mamy klimat. Ale to zwykła pleśń, da się zmyć. Puckering z desperacją potoczył wzrokiem po ścianach: nie sposób mieszkać w takim plugastwie. Cóż to za miasto! Przypomniał sobie, że 202 PIÓRO I KAMIEŃ na domiar złego wypadnie mu tu pełnić, przynajmniej chwilowo, obowiązki zwykłego konstabla, posterunek nie może wszak świecić pustkami. — Nie wiecie, kto by tu mógł posprzątać? — zagadnął starego. — Na mój rozum trzeba by wynająć Chińczyka, taki to wszystkim się zajmie. A najlepiej wziąć go na stałe. Dobrzy z nich kucharze, a i piorą czyściutko. — A gdzie mam szukać takiego Chińczyka? — Mógłbym się rozejrzeć — bąknął stary, wyciągając rękę. — Za szylinga. Puckering wręczył mu żądaną kwotę i wrócił na posterunek przejrzeć dokumenty. Kartoteka była otwarta, raporty leżały na ladzie. Psiakrew, mruknął, powinni chociaż zamykać, jak już nie siedzą na tyłkach! Przypomniał sobie jednak to zapleśniałe mieszkanie i pokręcił głową z rezygnacją. Czując ściekające po plecach strugi potu, postanowił wrócić do „Księcia Walii". Wynajmie sobie tam pokój, dopóki ta nora nie zostanie należycie wysprzątana. Dotarł do hotelu w nastroju wyjątkowo podłym. Do diabła, że też sam dobrowolnie wpuścił się w takie szambo! I pomyśleć, że porzucił Perth z powodu złej dyscypliny! W porównaniu z tym miastem Perth mogło uchodzić za wzór karności i dobrej organizacji. Trzeba natychmiast uzyskać audiencję u gubernatora... Ach, prawda! Terytorium Północne nie jest samodzielnym stanem, nie ma tu więc gubernatora, tylko administrator... Jak go zwał, tak go zwał, pomyślał niecierpliwie pułkownik, trzeba się z nim zobaczyć. Powziąwszy tę decyzję, poświęcił sporą część popołudnia na wystosowanie uprzejmego listu z prośbą o rychłą audiencję w sprawie natychmiastowego powiększenia sił policyjnych. Już w drodze ze statku młodzi dżentelmeni z BAT-u pokazali mu siedzibę miejscowej władzy, zwaną „domem o siedmiu szczytach". Stała na zboczu pagórka wznoszącego się tuż nad zatoką, otoczona prawdziwym morzem zieleni, a więc w miejscu nader malowniczym. Pułkownik nawet chętnie przeszedłby się tam spacerkiem, że jednak głupio byłoby osobiście doręczać list, poprosił Diggera Jonesa, by powierzył tę misję któremuś ze swoich ludzi. — Teraz nie ma po co tam chodzić — oświadczył Digger. — Administrator pojechał do Pine Creek szukać złota. — Boże — jęknął pułkownik. To go już dobiło. W tym nad wyraz kiepskim nastroju postanowił przynajmniej rozejrzeć się trochę po mieście, przy czym doszedł do wniosku, że równie dobrze może to uczynić po cywilnemu. Już miał wyjść z hotelu, 203 PATRICIA SHAW kiedy nieoczekiwanie zmienił zamiar i skręcił do baru. Na chwilę. Reklama mówiła prawdę: whisky ku jego zdumieniu okazała się tak wyśmienita, że gdy parne popołudnie zastąpił nie mniej parny wieczór, pułkownik nadal tkwił w tym samym miejscu. Stał przy oknie i coraz szerzej otwierał oczy na widok tego wszystkiego, z czym przyjdzie mu się tu zmierzyć. Nie był to krzepiący widok! Po ulicach przewalały się hordy pijanych awanturników, każdy, kto miał pod sobą konia, galopował na złamanie karku, nie bacząc na życie i zdrowie przechodniów, raz po raz wybuchały bójki. Obrazkom tym towarzyszyły gęste odgłosy wystrzałów oraz głośna muzyka dochodząca z licznych saloonów; powstawała z tego straszna kakofonia, gdyż każdy pianista wygrywał inną melodię. Wśród tego wszystkiego chyłkiem przemykali się przechodnie, przeważnie Chińczycy, z nisko opuszczonymi głowami i dłońmi ukrytymi w szerokich rękawach. Za niektórymi niezgrabnie dreptały kobiety, co chwila się potykając, bo jak zauważył ze zgrozą pułkownik, miały skrępowane stopy. I nigdzie śladu policjanta! Poczuł się nagle straszliwie samotny w tym zatłoczonym barze. Nikt tu nie zwracał na niego uwagi. Przeciskający się do kontuaru brodaci osobnicy w ordynarnych portkach i flanelowych koszulach obrzucali go co najwyżej jednym krótkim spojrzeniem. Jakkolwiek sama powierzchowność — wypukła klatka piersiowa, gładko uczesane siwiejące włosy, a zwłaszcza wysoka, sztywno wyprostowana sylwetka — pozwalała bez trudu rozpoznać w nim wojskowego, nie miało to tutaj większego znaczenia. W tym mieście zebrali się ludzie wszelkich możliwych profesji, ale łączyło ich jedno: albo szukali złota, albo ścigało ich prawo. Ludzie ci ostentacyjnie ignorowali nowych przybyszów. Wścibstwo było tu rzeczą źle widzianą, a nawet i ryzykowną. Następnego ranka padała znów ciepła mżawka. Przed posterunkiem policji czekał już na pułkownika młody, chętny do pracy Chińczyk imieniem Tom Phong. Poleciwszy mu zająć się domem, Puckering zasiadł za kontuarem — i spędził bezczynnie całe przedpołudnie. Podwładnych dalej nie było, nie zjawił się też żaden petent. Wyglądało na to, że tutejsi obywatele starannie unikają policji. Jak zarazy, pomyślał cierpko. Jak w takim razie dowiadywać się tutaj o zbrodniach? Wysyłać ludzi pod miejską studnię, żeby słuchali plotek? Z tego, co osobiście widział i słyszał tej nocy, wynikało jasno, że przestępstw tu nie brakuje. Widział palarnie opium, nielegalne bary i szulernie, nasłuchał się też opowieści o rabunkach, napadach i wymuszeniach. Jakiś saloon został doszczętnie zdemolowany, a sklep rzeźnicki spalony do fundamentów. Dlatego, że jak cierpliwie wyjaśnił 204 PIÓRO I KAMIEŃ mu któryś z barowych bywalców, „ten głupiec oszukał nie tych, co trzeba". I po takiej niespokojnej nocy nikt nie przyszedł złożyć zażalenia! Zakończywszy swój jałowy dyżur, sfrustrowany pułkownik ponownie udał się do baru „Księcia Walii", gdzie natychmiast dopadła go Lorelei Rourke: — Ach, próbowałam dziś kupić dom i taka jestem zdegustowana! — zaczęła wylewać swe żale. — Jak ci ludzie mają czelność proponować mi takie ohydne rudery! Co oni sobie myślą? Za kogo mnie biorą? Na to pytanie pułkownik wolał nie odpowiadać. — Gdzież to podziewa się Sibell? — rzucił sucho. — O, to pan nie wie? Znalazła tych, jak im tam, ach tak, Hamiltonów, i pojechała z nimi. A ubrana była za przeproszeniem jak kowboj! Własnym oczom nie mogłam uwierzyć! Ale tych dwóch — tu trąciła pułkownika łokciem — to ho, ho! Trzeba było ich panu widzieć! Młodzi, wysocy, a jacy przystojni! Digger mówi, że to bogaci hodowcy, grube ryby! Ha, wygrała dziewczyna los na loterii! Pewnie już jej nie zobaczymy. Puckering z pośpiechem wymknął się na ulicę. Tylko tego mu brakowało, żeby ktoś go zobaczył z prostytutką! Mocno pracując łokciami w ulicznym ścisku, skręcił do pierwszej napotkanej knajpki, gdzie chińscy kucharze uraczyli go wyborną zupą i równie świetnym kurczakiem. Późnym wieczorem ktoś zapukał do jego drzwi: Lorelei! — Bar już zamknięty, więc przyniosłam coś do poduszki — za-świergotała, wymachując butelką porto. — Już spałem — mruknął. — Co? O tej porze? Jak się panu podoba moje nowe kimono? Czyż nie śliczne? — Okręciła się dookoła, demonstrując różowy jedwabny szlafroczek, który w rzeczy samej tworzył bardzo korzystne tło dla jej jasnoblond loków i białej karnacji. — Owszem, bardzo ładne — przyznał, prześlizgując się wzrokiem po dwóch rozkosznych wypukłościach, zalotnie wyzierających z głębokiego dekoltu. Korzystając z jego niezdecydowania, Lorelei z chichotem wśliznęła się do pokoju. Postawiła flaszkę na toaletce, po czym patrząc w lustro, ponownie wykonała parę piruetów. — Taki miły w dotyku ten jedwab, że nie włożyłam nic pod spód, aby nie psuć sobie przyjemności — wyjaśniła filuternym tonem. Kiedy teraz stanęła przodem do pułkownika, różowe kimono było rozchylone... Któryż normalny mężczyzna mógłby oprzeć się takiej propozycji? 205 PATRICIA SHAW Jego ręce jakby same z siebie wśliznęły się pod miękki jedwab, by dotknąć tych jędrnych piersi, smukłej talii i bioder... A potem przyciągnął ją do siebie, niezmiernie zadowolony, że właściciel hotelu wynajął mu pokój z porządnym podwójnym łóżkiem. Rankiem zbudził się u boku Lorelei i wymyślając sobie od ostatnich — stary głupi osioł! — sięgnął znów po jej młode i tak chętne ciało. — Chciałeś mnie od początku, co? — szepnęła, liżąc go w ucho. — Tylko Sibell stała na przeszkodzie. — Kiedy nie odpowiedział, otarła się nosem o jego szyję. — Wiem, że miałeś na mnie chętkę, tak jak i ja na ciebie. Lubię starszych panów. Wszystko aż we mnie kipiało, kiedy tylko byłeś gdzieś w pobliżu. Dosiadła go jak rumaka, a on, oglądając ją w blasku dnia, obejmując to cudownie rozkoszne ciało, poczuł, że nie chce rozstawać się z tą kobietą ani dzielić się nią z nikim innym. Kiedy Josie i Logan dotarli do Port Darwin, pora deszczowa na obszarach północnych ustąpiła już miejsca suchym, bezlitosnym upałom, które miały niebawem przepalić te ziemie do kości. Nad zatoką zaczynał się unosić ostry swąd płonących eukaliptusów. Woń ta, doskonale znana Australijczykom, nie budziła w nich większych obaw. Uważali, że dobrze nawodniona ziemia sama poradzi sobie z gwałtownymi pożarami buszu, które w kolejnych miesiącach suchej pory roku miały coraz bardziej przybierać na sile. Statek zakotwiczony w takiej odległości od portu, że jak okiem sięgnąć, widać było tylko jednakowo jaskrawy błękit oceanu i nieba, przypominał rozgrzaną patelnię. Josie skulona pod płóciennym daszkiem cierpiała prawdziwe męki. — To okropne — poskarżyła się Loganowi. — Jak długo będziemy tu czekać? — Aż podniesie się woda w zatoce. Słyszałem, że podczas odpływu opada o siedem metrów! Wytrzymaj jeszcze trochę, już niedługo. Na brzegu poczujesz się lepiej. Mój Boże, cóż to była za fatalna podróż! Na statku panował niemożliwy tłok. Zamiast prawdziwych kabin były tu ciasne kilkuosobowe sypialnie, damskie i męskie. Josie musiała dzielić swoją z czterema kobietami i trójką ich wrzaskliwych dzieci; całe rodziny ciągnęły, jak widać, na te złotonośne pola. Choć w rzeczywistości rejs trwał wszystkiego dziesięć dni, Josie miała wrażenie, że od czasu gdy statek wyszedł z Perth, upłynęły wieki! W kajucie śmierdziało wymiotami, bo dzieci cierpiały na chorobę morską, jedzenie było obrzydliwe, a pokład 206 PIÓRO I KAMIEŃ dniem i nocą pełen awanturujących się pijaków, na co kapitan wyraźnie przymykał oko. Doprawdy nie mogła się już doczekać, kiedy to wszystko się skończy! Gdy nareszcie zeszli na ląd, Logan od razu kupił jej parasolkę, przyznając, że i tutaj upał jest niewiarygodny! — Aleśmy trafili! — powiedział ze śmiechem. — Założę się o szylinga, że to najbardziej upalny dzień w roku. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, że taki upał to w Palmers-ton rzecz normalna, że na Terytorium Północnym istnieją jedynie dwie pory roku, mokra i sucha, i żadna nie przynosi chłodów. Josie, która nalegała, żeby od razu iść do „Księcia Walii", doznała wielkiego rozczarowania, słysząc, że Charlotte Hamilton nie jest już właścicielką hotelu, co gorsza, nie ma jej w mieście. Hotel był pełen po brzegi, a właściciel zanadto zajęty, żeby chociaż z nimi porozmawiać. Logan zostawił ją z bagażem na ławce, a sam poszedł szukać jakiegoś lokum. Nie mając nic lepszego do roboty, zaczęła obserwować przechodniów; wydali się jej równie prymitywni jak to miasto. Jeśli to jest stolica północy, powiedziała sobie z ironią, strach pomyśleć, jak tu wyglądają te inne miasta! Już wkrótce miała się przekonać, jak bardzo trafne było to przeczucie. Kiedy wrócił Logan, omdlewała prawie z gorąca, widząc jednak zaciśnięte szczęki męża, nie śmiała przy nim narzekać. — To cholerne miasto dosłownie pęka w szwach! — warknął wściekle. — Zdaje się, że drogi obeschły i lawina ruszyła! Wszystkim zachciało się nagle wędrować! — Widziałeś się z tym agentem Gilberta, jak mu tam... Strange? — Gdzie tam! Drzwi w jego biurze otwarte na przestrzał, a w środku nikogo nie ma. Mówił mi fryzjer, że Strange gdzieś się tu pęta, ale spróbuj go znaleźć! Psiakrew! Mógł przynajmniej pofatygować się po nas do portu! — I co teraz zrobimy? — Znalazłem jakiś pokój parę ulic stąd. Nie jest najświetniejszy, ale na tych kilka dni wystarczy. Pokój okazał się narożną klitką w dość nędznie wyglądającym zajeździe. Panował tu straszny upał, na szczęście pościel była czysta, a wielka porcelanowa miednica po brzegi wypełniona wodą. — Chwała Bogu — westchnęła Josie — dosłownie ociekam potem. Kiedy z ulgą zdjęła z siebie swój bardzo praktyczny bombazy-nowy komplet i długą bawełnianą halkę, Logan znienacka chwycił ją wpół. 207 PATRICIA SHAW — Dalej — wymruczał, rozwiązując jej stanik. — Wiesz co? Chyba polubię tropiki. Czyż może być lepszy pretekst do pozbycia się tych wszystkich szmatek? — Wszystkich? O tej porze? — Czemu nie? — zaśmiał się jak psotnik, prędko zrzucając ubranie. — Tak jest o wiele chłodniej. Ta diabelna podróż pozbawiła mnie należnych praw małżeńskich! Ładna mi podróż poślubna! Stęskniłem się za tobą, Josie, a ty? — Pewnie, przecież wiesz. Trochę zawstydzona — wszak to jasny dzień! — pozwoliła się jednak rozebrać i zanieść na łóżko. Ogarnęła ją gwałtowna fala podniecenia. Ależ zuchwale namiętny jest ten jej smagły, urodziwy mąż! — Powinnaś częściej pokazywać mi się bez ubrania! — Uśmiechając się filuternie, stanął przy łóżku i przebiegł palcami po jej ciele. Ów łaskotliwy dotyk przyprawił ją o gęsią skórkę. Zachichotała, czując zarazem, jak strasznie ją rozpalają te jego niecne igraszki. Przeciągnęła się rozkosznie, uwypuklając pełne, wciąż jeszcze idealnie jędrne piersi. — Chodź — szepnęła, wyciągając do niego ręce. — Kocham cię, Logan. Wziął ją tak gwałtownie, że przypominało to bardziej zapasy niż miłość, i zaraz potem zerwał się z łóżka. — Ubierz się, Josie — powiedział, klepiąc ją w pośladek — pójdziemy obejrzeć miasto. Posłuchała z uczuciem lekkiego zawodu... Ale przecież nie ostatni to raz, pocieszała się w duchu. Mają jeszcze przed sobą tyle czasu na miłość. Całe długie życie. Logan kupił solidny wóz, dwa konie oraz duży zapas żywności i tak zaopatrzeni wyruszyli w drogę w towarzystwie dwudziestu mniej więcej górników i kilku kobiet poznanych wcześniej na statku. Bezpieczniej było podróżować w grupie, zwłaszcza gdy byli w niej ludzie znający tutejsze szlaki. Josie wspominała swoją pierwszą podróż przez busz. Wtedy miała przy sobie Neda. Jak mu tam jest w tej szkole, myślała z tęsknotą. Oby tylko był zdrowy i zadowolony. Bez względu na wszelkie restrykcje zamierzała pisywać do niego co tydzień. Znajdzie się przecież chyba ktoś na tyle życzliwy i wyrozumiały, że zechce doręczać chłopcu jej listy. Podróż na farmę w porównaniu z obecną wydała jej się miłą przejażdżką. I jak przyjemna była tam pogoda. Tu dopiero panował upał! Istny koszmar. Bezlitośnie nękały 208 PIÓRO I KAMIEŃ ich chmary owadów, a jakby i tego było nie dość, zaraz na początku zdarzyły się dwa wypadki. Bo co też to była za droga! Wyryte pod koniec pory deszczowej głębokie koleiny stężały teraz na skałę, tworząc istny tor przeszkód dla koni i wozów. Pierwsza wywróciła się bryczka, którą jechało jakieś małżeństwo, i kobieta złamała rękę. Tego samego dnia od wozu Logana odpadło koło. Na szczęście z pomocą pospieszyło im zaraz kilku mężczyzn, tak że jeszcze przed nocą zdołali dogonić grupę. Obóz rozbili nad prawie wyschłym strumieniem w pobliżu długiego rzędu dziur wodnych przypominających barwą roztopiony bursztyn. Ach, mniejsza o to! Josie potrafiła myśleć już tylko o tym, że może nareszcie zsiąść z wozu — Boże, ależ on twardy! — i jacy poczciwi ci ludzie, że nie opuścili ich w biedzie. Rankiem jednakże grupa konnych oświadczyła, że odjeżdża bez nich, a małżeństwo z pechowej bryczki postanowiło wracać do Palmerston. — Trzymajcie się tego szlaku — poradził Loganowi jeden z górników. — Tylko nie zapędźcie się za daleko — dodał ze śmiechem—bo zajedziecie do Adelaide! — Znajdowali się na szlaku towarzyszącym transkontynentalnej linii telegraficznej. Podczas dalszej drogi Josie opowiedziała Loganowi o Charlotte Hamilton, która przywędrowała tutaj aż ze wschodniego wybrzeża. Teraz dopiero potrafiła w pełni docenić odwagę i hart tej kobiety. A Logan... Logan ją wyśmiał! — Ładna bajeczka! Oj, Josie, Josie! Tylko ty mogłaś w coś takiego uwierzyć! — Ale to prawda! — próbowała go przekonywać. — Przypędzili stamtąd nawet bydło. — Cóż za cholerna bzdura! Załadowali zwierzęta na statek i tyle. Jak ci się zdaje, skąd w ogóle w tym kraju wzięło się bydło? Wszystko, co jest, wy, Anglicy, przywlekliście tutaj w ładowniach! — My, Anglicy — odparowała ze śmiechem, chociaż słowa Logana wcale jej nie rozbawiły. Nie po raz pierwszy niestety pozwalał sobie na takie kąśliwe uwagi... Zdarzało się to zawsze wtedy, kiedy coś nie układało się po jego myśli. Tym razem zirytowała go wiadomość, że mają przed sobą jeszcze trzy dni tej mordęgi. Josie, równie przybita tą fatalną perspektywą, zaczęła znów myśleć o synu: ciekawe, za kogo się będzie uważał, kiedy już dorośnie, za Anglika czy Australijczyka? Już Pine Creek było nędzną dziurą, ale jak się okazało po dalszych osiemdziesięciu kilometrach, jeszcze nie tak straszną jak Katherine. 14 Pióro i kamień 209 PATRICIA SHAW Do osady prowadziła droga, w której wóz grzązł aż po osie, tak gruba pokrywała ją warstwa miałkiego piasku i pyłu. Tu właśnie zmęczonych podróżnych wyrwał z odrętwienia niecodzienny widok: obok wozu pojawiło się raptem sześć parskających wielbłądów! Wysoko trzymając głowy, dostojnie kroczyły naprzód w towarzystwie afgańskiego poganiacza o smagłej skórze i żółtych zębach. Cały okoliczny teren zryty był dziurami, obok których piętrzyły się zwały wykopanej ziemi i szczątki popsutych klatek górniczych. Nad tym żałosnym pobojowiskiem sterczało ledwie kilka ocalałych drzewek i niezliczona liczba palików, z których smętnie zwisały postrzępione flagi różnych krajów. Josie, której nadzieja bliskiego już końca podróży dodała trochę energii, zagadnęła jadącego obok górnika: — A cóż tutaj robią wielbłądy? — To „okręty pustyni", proszę pani. Dziesięć razy wytrzymalsze od koni! Im niestraszny nawet martwy środek kontynentu. Jak nic dojdą aż do Adelaide. — Zadziwiające — szepnęła. Logan zapytał górnika, gdzie szukać Simona Pinwella, dozorcy kopalń Gilberta. — Ma sklep koło poczty — odrzekł nieznajomy. — Tuż obok BAT-u. W Katherine trudno zabłądzić, bo prócz tego jest tu jeszcze tylko bar i niewiele więcej. Miał rację. Szumnie zwana „miastem" osada składała się z czterech drewnianych chałup. Trzy pobudowano obok siebie, czwarta z napisem „Bank Handlowy" stała nieco dalej. — Katherine River City! Ale metropolia! — powiedział Logan tak komicznie ponurym tonem, że Josie musiała się roześmiać. Simon Pinwell, właściciel sklepu i zarazem poczmistrz, był bystro-okim kościstym człowieczkiem o nogach krzywych jak pałąki. Zarówno tę krzywość, jak i całą chuderlawą budowę jeszcze bardziej uwydatniał szeroki pas opinający jego wąskie biodra oraz dyndający u boku olbrzymi rewolwer. Usłużnie ofiarował się zaraz pojechać z gośćmi za „miasto", jak je nazywał, to znaczy z milę na zachód. Pokazał im najpierw kopalnie Gilberta, a potem wytknął palec w stronę gęsto rosnących drzew, spośród których prześwitywał jakiś budynek. — To jest właśnie dom kierownika. Spodziewałem się was lada chwila, kazałem go więc wysprzątać. — Dziękuję, że zechciał pan o tym pomyśleć — powiedziała Josie. — Doprawdy bardzo to miło z pańskiej strony. — Tak strasznie pragnęła już znaleźć się w domu, nareszcie u siebie! Jednakże w miarę 210 PIÓRO I KAMIEŃ zbliżania się do tego domu ogarniać ją zaczął niepokój. Na spotkanie wyszły im dwie młodziutkie tubylcze dziewczyny. — Ta to Kartofelek, a ta druga Rzepka — przedstawił je Pinwell. — Cóż za okropne imiona dla tak ładnych dziewczyn! — oburzyła się Josie. — Zasługują na coś lepszego. — Uznała, że są całkiem ładne mimo tych okropnie skołtunionych włosów. Miały piękne brązowe oczy, skórę gładziutką jak aksamit, a zęby białe i mocne. — Dla nich to żadna różnica — mruknął Pinwell. — Pewnie — niecierpliwie przytaknął Logan, wysuwając się naprzód, by czym prędzej obejrzeć swój nowy dom. Wznoszące się nad nim potężne gałęzie gęsto obsypane liśćmi tworzyły naturalną osłonę przed słońcem. Pod tym cienistym sklepieniem Josie dostrzegła stół z nieheblowanych desek i dwa leżaki. Przyjemnie tu będzie posiedzieć, pomyślała przelotnie. Logan tymczasem, odsunąwszy na bok kawałek zasłaniającego wejście jutowego worka, wkroczył już do środka. — Co to? Kpiny? — wykrzyknął gniewnie. Dom, czy raczej coś, co okazało się jedną niewielką izbą, miał ściany z surowych płatów kory i dach z karbowanej blachy buchającej w tej chwili przeraźliwym żarem. Pod oknem obitym gazą zamiast szyby stało wielkie, bogato rzeźbione łoże z baldachimem. Całości umeblowania dopełniała stara toaletka, obecnie bez lustra, i koślawa szafa ze zwisającymi drzwiami, miały bowiem jeden tylko zawias. Z braku miejsca nic więcej niepodobna tu było upchnąć. — Co to jest, do cholery? — powtórzył Logan. — Mieszkanie kierownika — oświadczył urażony Pinwell. — Przecież ta jakaś sakramencka nora! — Nie znajdzie pan tu nic lepszego. Większość górników mieszka w namiotach albo w szałasach. — A pan? — Ja to co innego. Jestem cieślą, więc wybudowałem sklep, a przy nim pokoje dla siebie i mojej pani. Czyż to nie piękna rzecz? — jął zachwalać dziwaczne łoże. — Jedyne prawdziwe łóżko z baldachimem w całym naszym okręgu! Nie ma lepszego do moskitiery! Josie zbyt wiele miała innych zmartwień, żeby jeszcze spierać się o łóżko. — Nie ma tu nawet podłogi — zauważyła cierpko. — Ależ myli się pani, słowo daję! — Mówiąc to Simon Pinwell potupał w klepisko. — To jest podłoga z tłuczonych kopców termitów. Twarda jak beton. Sam mam taką w domu. Pokropi ją pani wodą, zamiecie i koniec. Żadnego szorowania! 211 PATRICIA SHAW — A gdzie kuchnia? — zaatakowała go Josie. — Kuchnia jest za domem. Za gorąco, żeby gotować pod dachem. Ma tam pani doskonałe palenisko z cegieł i osobno piecyk do pieczenia. Czegóż więcej trzeba? Jest też urządzenie do mycia, całkiem jak prysznic. Wygódka... to już trochę dalej w krzakach. Przy domu nie można, za dużo byłoby much. — Tfu — splunął Logan — obrzydliwość! Mam gdzieś takie mieszkanie! — Nie do mnie te pretensje — wzruszył ramionami Pinwell — ja tylko staram się pomóc. — Tak, oczywiście — pospiesznie powiedziała Josie, delikatnie popychając go do wyjścia. Bała się, że Logan zaraz eksploduje. — Do jutra, panie Conal. — Człowieczek wycofa! się z wyraźną ulgą. — Jak spotkamy się rano w kopalni, przekażę panu tajne dokumenty. — Co za łobuz z tego Gilberta! — pieklił się Logan. — Śmiał wmawiać mi, że to dom! I jeszcze się pewnie spodziewa, że będę mu płacił czynsz! Niedoczekanie! Ścigani nerwowymi spojrzeniami dwóch czarnych dziewczyn, zaczęli oboje z Josie oglądać otoczenie swojej „posiadłości". Pod stopami głośno trzaskały im zeschłe liście, spod których raz po raz wyskakiwały stadka malutkich zwinnych jaszczurek. Na jednej ze ścian osy ulepiły sobie gniazdo. I ten zapach! Od wysokich, spalonych słońcem drzew biła woń starości, jak z otwartej po wiekach krypty. — Może by i nam Simon zbudował dom? — nieśmiało zasugerowała Josie. — Oho, trzeba by mu słono zapłacić, i po diabła? Chcesz na zawsze utknąć w tej dziurze? Jak skończy się złoto, wszyscy stąd wyjadą. — Nic już nie mówiąc, zaczęli po prostu rozładowywać wóz, a dziewczyny rozpaliły ogień i wzięły się za gotowanie wody na herbatę. Po osiedleniu się w Katherine życie Josie stało się znowu strasznie monotonne. Logan o świcie jechał do kopalni i wracał dopiero o zmroku. Josie bardzo starała się przystosować, lecz cóż mogła zrobić w tak prymitywnych warunkach? Jej wrogiem numer jeden stał się teraz czas. Czym zabić te długie, przeraźliwie nudne godziny? Umiejętności przydatne żonie farmera tu nie zdawały się na nic. Założyć ogród? Wszędzie koło domu rosły drzewa. W całej osadzie brakowało mleka, co uniemożliwiało wyrób masła i serów. Porządkowanie takiej chaty nie wymagało ani czasu, ani nakładu pracy. Miała 212 PIÓRO I KAMIEŃ teraz aż dwie służące, czyli trzy pary rąk, a roboty za mało dla jednej — czysta ironia losu. Czarne dziewczyny, których prawdziwe imiona brzmiały Broula i Tirrabah, mówiły trochę po angielsku i rwały się do pomocy, tyle że każde zajęcie traktowały jak zabawę. Bieliznę prały z takim entuzjazmem, że Josie przewidywała rychły jej koniec, a wodę mogły nosić godzinami. Kiedy wszakże i dla nich zaczynało brakować pracy, znikały na wiele godzin gdzieś w buszu, a wracając z tych wypraw, zawsze coś przynosiły: to ryby, to znów leśny miód i orzechy albo dziką pietruszkę czy inne jadalne rośliny, za które Josie była im szczególnie wdzięczna. W sąsiedztwie Katherine trafiały się co najwyżej rzadko rozrzucone farmy hodowlane, nikt natomiast nie uprawiał ziemi, toteż świeże produkty rolne były tu prawdziwym rarytasem. Najgorsze, że osada była rozpaczliwie brzydka z wyjątkiem najbliższych okolic rzeki. Pieniąca się tam bujnie tropikalna roślinność czyniła to miejsce uroczą oazą piękna, cóż, kiedy trzeba było trzymać się od niej z daleka z powodu mnóstwa żyjących tam węży i krokodyli, którym też najwidoczniej podobał się ten zakątek. Z braku innej rozrywki Josie codziennie chodziła do sklepu, aby pod pretekstem jakiegoś zakupu zamienić bodaj kilka słów z Simonem i jego żoną. Bezskutecznie szukała książek czy choćby czegoś do szycia, niestety, takich „luksusów" tu nie prowadzono. Nie wypadało też długo zawracać głowy Pinwellom, którzy wydawali się zawsze bardzo zajęci, podobnie jak cała tutejsza ludność, nie wyłączając kobiet, bo nieliczne żony górników pracowały razem z mężami. Jedyną osobą cierpiącą na nadmiar czasu była w tym miasteczku Josie. Wszystkie swe twórcze wysiłki skupiła obecnie na kuchni. Codziennie wypiekała świeże placuszki i proste ciasta, by choć tym zrekompensować monotonię podstawowych potraw: wołowina, bekon i znów wołowina. Dni były długie i nudne. W letargicznie senne popołudnia siadała w cieniu przed chatą i zaczynała nadsłuchiwać. Czegokolwiek. Dźwięku metalu, wycia psa łańcuchowego, które brzmiało jak lament zmęczonego dziecka, szelestu suchych, spragnionych deszczu liści, odgłosu drobinek pyłu uderzających o blaszany dach niczym pierwsze krople ulewy... Zaczynała łapać się na tym, że już chyba wszystko kojarzy jej się z deszczem. To przez tę suszę. W końcu wyciągała się na leżaku i zapadała w drzemkę, w ten sposób popołudnie mijało szybciej. Później pozostawało jej już tylko trochę się odświeżyć i czekać na powrót Logana. Nigdy nie wiedziała, kiedy to nastąpi. Piątkowe i sobotnie wieczory regularnie spędzał teraz w barze, popijając ze 213 PATRICIA SHAW swymi ludźmi. Josie z początku traktowała to wyrozumiale — ciężko pracują, mają więc prawo wypić tych parę kolejek — później jednak zaczęła się niecierpliwić. Znienawidziła te godziny oczekiwania, to warowanie przy garnkach, żeby mięso się nie przypaliło, a zupa nie wygotowała. Jack Cambray przynajmniej miał tę zaletę, że na kolację zjawiał się zawsze z punktualnością zegarka, potem dopiero wychodził z domu na tę swoją pijacką wartę. Logan wprost przeciwnie. Ponieważ coraz później i w coraz gorszym stanie wracał z baru, musiała wreszcie, acz z wielkimi oporami, postawić sprawę ostro: — Logan, nie zamierzam dłużej tego znosić! Należy mi się chyba trochę względów! I ile ty pieniędzy przepuszczasz na picie! Pomyślałeś o tym? — Stać mnie na to — mruknął, odsunął ją na bok i wszedł do chaty. — Co na kolację? Znów gulasz? — Zrobiłam ci stek i pudding z cynaderek. Posłuchaj! Stanowczo cię proszę, żebyś wracał do domu punktualnie. Nie chcę tu siedzieć sama i wariować z nudów. — Właśnie dlatego nie wracam — sarknął kłótliwie. — Dlatego że tak mnie nudzisz. — O nie! Wypraszam sobie! Jak śmiesz mnie obwiniać za swoje pijaństwo! — Pijaństwo! Ty nic nie rozumiesz, kobieto. Muszę czasami porozmawiać z ludźmi o sprawach zawodowych. Nie masz pojęcia o mojej pracy ani obowiązkach! Siedzisz tu sobie po całych dniach, nic nie robisz, a mnie urządzasz awanturę o głupiego drinka! Spróbowałabyś zjechać do którejś z tych wszawych kopalń! Człowiek wypruwa sobie flaki, a ta umie tylko zrzędzić! Widząc po pewnym czasie, że powtarzające się kłótnie przysparzają jedynie złej krwi, skutku zaś żadnego nie przynoszą, Josie zamilkła. Wszystko to wina tego miasta, myślała. Za dużo tu mężczyzn. Ale przecież nie będziemy tu wiecznie, a Logan... nadal tak bardzo go kocham... Nie powinnam uprzykrzać mu życia, i bez tego dość ma kłopotów. Zarządzanie trzema kopalniami to wielka odpowiedzialność. Wierzyła, że gdy tylko wyjadą z tej dziury, zaczną znów żyć normalnie. Kochają się przecież. Wszystko będzie dobrze. ROZDZIAŁ SZÓSTY Tryb życia w posiadłości Hamiltonów daleko odbiegał od tej swojskiej, bezpiecznej egzystencji, do której przywykła Sibell na farmie swoich rodziców. Głównym jej powodem była skala wielkości tam w kraju i tutaj. Można by pomyśleć, że przeniosła się nagle do innego świata, takiego, w którym wszystko uległo powiększeniu. Pracujący tu mężczyźni, zwykli robotnicy, wolarze, jeźdźcy patrolujący posiadłość, dosiadali potężnych klaczy i ogierów; bydła hodowano tyle, że można się było zgubić w istnym labiryncie wysokich płotów otaczających krowie zagrody i końskie padoki; przez farmę raz po raz przeciągały z rykiem stada wielkich spłoszonych wołów lub też z głośnym tętentem i trzaskaniem z biczy galopem wpadali nagle jacyś ludzie, pędząc przed sobą tabun dzikich koni, na które czekały już sprytnie zamaskowane pułapki. Maudie wśród tego wszystkiego czuła się w swoim żywiole. Pracowała wraz z mężczyznami, to objeżdżając posiadłość, to znów zaganiając bydło, tak że często kilka dni z rzędu nie było jej w domu, w przeciwieństwie do Sibell, która trzymała się zawsze blisko rezydencji. Charlotte nadal uwielbiała jazdę konną, toteż codziennie rano odbywały wspólne przejażdżki albo po głównym trakcie, albo do którejś z pobliskich malowniczych lagun, gdzie na wodzie jak purpurowe i różowe lampki błyszczały kwiaty lotosu, a w zaroślach gnieździły się setki gatunków ptactwa, poczynając od ślicznych malutkich zięb, a kończąc na wielkich, pełnych gracji brol-gach. — Któregoś dnia muszę ci pokazać krąg boro niedaleko naszego domu — zapowiedziała Charlotte. — Myślę, że było to kiedyś święte miejsce tubylców, miejsce ich spotkań i obrzędów. Bardzo to ciekawe! 215 PATRICIA SHAW A intryguje mnie to tym bardziej, że wyobraź sobie, żaden z pracujących u nas czarnych nawet się tam nie zbliży. — Dlaczego? — spytała Sibell. — Nie chcą mi powiedzieć. Musiało tam kiedyś stać się coś złego. Większość naszych czarnych to, jak oni mówią, ludzie emu. Ten ptak to ich totem. Twierdzą, że ów krąg to święte miejsce emu, ale Zack powiada, że nigdy tu nie widział tych ptaków. Żeby któregoś zobaczyć, trzeba całego dnia marszu. Po rannej przejażdżce udawały się obie do biura, gdzie pracowały razem do południa. Polegało to na sortowaniu dokumentów, prowadzeniu ksiąg rachunkowych i innych ksiąg farmy, jak również pisaniu listów, które pani Hamilton zwykle dyktowała Sibell. Większość miała dwóch adresatów: doradcę prawnego Charlotte oraz jej maklera giełdowego. Obaj działali w Adelaide. — Gra na giełdzie to moje hobby — wyznała kiedyś starsza pani. —Dobrze byłoby, żebyś wiedziała, czym się to je. Śledziłabyś dla mnie kursy. — Akcje, kapitały... Dla mnie to abrakadabra — westchnęła Sibell. — Nie zaszkodzi, jak się trochę poduczysz, dziecinko. Musisz wiedzieć, że zainwestowałam dużo pieniędzy w kopalnie i transport morski. W obligacje bankowe również. Tak było w isotcie. Sibell pomału zaczynała się orientować, że Charlotte jest osobą bardzo bogatą. Oprócz farmy w Black Wattle miała też jakąś posesję w Palmerston, którą nazywała „domkiem na plaży", a jej majątek, wliczając w to inwestycje, wart był według szacunków Sibell jakieś dwieście tysięcy funtów. Przestały ją teraz dziwić ogromne wydatki na dom, Charlotte mogła sobie na to pozwolić. Starsza pani nadal z zapałem studiowała katalogi i wysyłała zamówienia, w dodatku na takie rzeczy, których dostawa musiała trwać nawet pół roku. Opłaty za ich transport były horrendalne, Sibell nie zauważyła jednak, by Charlotte kiedykolwiek się tym przejęła. — W Queenslandzie oglądałam mnóstwo pięknych rezydencji — powiedziała któregoś dnia — i posiadanie takiego domostwa stało się marzeniem mego życia! No, dom już stoi! Jeszcze trochę i będzie równie wspaniały jak tamte. Co mi przypomina, że trzeba zamówić fortepian. — For... tepian? — zająknęła się Sibell. Jak, na litość boską, można tu przywlec fortepian? Po takich drogach? 216 PIÓRO I KAMIEŃ — Uhm, podobno najlepszy jest Steinway. Nie uważasz, że każda kulturalna rodzina powinna posiadać fortepian? — O tak, oczywiście — bąknęła Sibell. Każdego wieczoru po powrocie z pracy obaj bracia Hamiltonowie przychodzili do biura z raportem o wszystkich wydarzeniach dnia. Strasznie szczegółowe były to sprawozdania: stan żywego inwentarza i jego dzienne wędrówki, postęp prac przy karczowaniu buszu, sprawy personalne, a nawet i takie rzeczy jak temperatura powietrza i poziom wody w strumieniach. Wszystko to ku zdumieniu Sibell trzeba było notować w specjalnym dzienniku farmy. — Zanim tu przyjechałam, moi chłopcy mieli przykazane prowadzić ten dziennik — wyjaśniła Charlotte — ale sama wiesz, jak to z nimi jest! Zawsze brakowało im czasu, żeby zrobić to jak należy. Dla nich liczą się tylko księgi rodowodowe bydła i koni, a czyż kronika farmy nie jest równie ważna? W ciągu dnia Sibell nieczęsto widywała Zacka, Cliffa czy Maudie, dopiero wieczorami zbierali się wszyscy przy kolacji. Zack był chłodny i pełen rezerwy. Mówił mało i dość lakonicznie, choć czasami nawet dowcipnie. Cliff, dużo bardziej rozmowny, bez przerwy żartował i droczył się ze wszystkimi; przypominał tym swoją energiczną matkę, która też stale się śmiała, głośno i zaraźliwie. Sibell nigdy dotąd nie spotkała kobiety, która by w tym wieku miała wciąż jeszcze tyle ochoty do żartów, a jednocześnie była tak okrutnie bezpośrednia. Cliff pokpiwał sobie z matki, że „mówi rękami", gdy w ferworze dyskusji przewracała czasami szklankę. — Oj, a co to będzie, kiedy wzrok ci się jeszcze pogorszy! Zaczniemy chyba wiązać ci ręce, inaczej zostaniemy bez szklanek! Sibell uznała ten żarcik za bardzo niedelikatny, Charlotte jednak odparła ze śmiechem: — Nie ma strachu! Do diabła, będę zbyt zajęta szukaniem jedzenia na własnym talerzu! Maudie w rodzinnym gronie także rozwiązywał się język. Uśmiechała się nawet do Sibell, choć wyglądało to tak, jakby w ustach miała pełno gwoździ. Pomijając widoczną niechęć Maudie, Sibell nawet lubiła te wieczorne spotkania przy stole, jak również samych Hamiltonów. Zazdrościła im tylko ogromnej pewności siebie. O sobie nie mogła tego powiedzieć. W obecności mężczyzn nadal odczuwała pewne skrępowanie, wiedząc zarazem, że właśnie z tego powodu wydaje się gospodarzom zbyt sztywna i konwencjonalna. Charlotte czasami aż nadto wyraźnie zadawała sobie mnóstwo trudu, aby 217 PATRICIA SHAW wciągnąć ją do rozmowy. Nie przychodziło jej przy tym na myśl, że wychowanie, które otrzymała Sibell, zupełnie nie przygotowało jej do takich rozmów... Rzeczom uznawanym przez nią za święte okazywano w Black Wattle skrajny brak szacunku. O duchownych mówiono „krewni Pana Boga", o politykach — spryciarze i oszuści. Przedmiotem niewybrednych kpinek mogli stać się dosłownie wszyscy: hodowcy owiec, dżentelmeni z ? AT-u („głupie nadęte pały"), a nawet członkowie królewskiej rodziny. Wyjątek stanowiła tylko królowa Wiktoria. Ją przynajmniej kochano tu bez zastrzeżeń. Sibell, przysłuchując się częstym toastom za zdrowie monarchii, odczuwała niejaką ulgę: dobre i to. * W pewnym momencie musiała nawet przyznać, że choć nienawidziła Gilbertów, to jednak ich sposób życia bardziej odpowiadał jej naturze i wychowaniu niż egzystencja mieszkańców tej dzikiej północy, wciąż jeszcze tak szalenie prymitywna mimo wszelkich wysiłków Charlotte, by ją uczynić znośniejszą. Deprymujące było zwłaszcza zupełne lekceważenie konwenansów, co pozwalało na przykład chińskiemu kucharzowi bezkarnie urządzać awantury, czarnym pokojówkom popełniać niezliczone gafy, a młodym Hamiltonom zachowywać się doprawdy nazbyt hałaśliwie. Kiedy obaj bracia byli w domu, potrafili narobić wrzawy za dziesięciu! Śmiali się na całe gardło, kłócili, krzyczeli, gonili jeden drugiego dookoła domu, a potem z hukiem padali na werandę, przewieszając przez poręcz swoje długie nogi. Co gorsza, chyba w ogóle nie mieli szlafroków, do łazienki chodzili bowiem tylko z ręcznikiem omotanym wokół bioder i nikt nie brał im tego za złe, nie wyłączając matki. Aby się na nich nie natknąć, Sibell zmuszona była dokonywać cudów zręczności. Tak minęło kilka tygodni. Prawdziwe życie na farmie toczyło się obok Sibell. Ona sama żyła jak w kokonie, odcięta od wszystkiego poza własną pracą. Przed południem siedziała w biurze, wypełniając codzienne obowiązki, w czasie poobiedniej drzemki Charlotte po prostu snuła się po domu. Martwiły ją nocne koszmary, bo niestety znów powróciły. Budziła się co rano zlana zimnym potem, z niejasnym poczuciem, że grozi jej coś strasznego. Na próżno powtarzała sobie, że nie ma się czego bać, że jest tu zupełnie bezpieczna. — Sibell, czy ty dobrze się czujesz? — zagadnęła ją w końcu Charlotte. — Wyglądasz mi na cierpiącą. — Ależ nie, czuję się całkiem dobrze. — Może coś cię dręczy? Jeśli tak, wyrzuć to z siebie, moje dziecko. Źle jest dusić w sobie takie rzeczy. 218 PIÓRO I KAMIEŃ — Nie, nic mi nie jest, naprawdę. — Wstyd jej było opowiadać o koszmarach. Co by pomyśleli sobie o niej ci zdrowi, żywotni ludzie? Że boi się złych snów jak małe dziecko? — Nie martwisz się chyba o pracę? — nie ustępowała starsza dama. — Wiedz, że mam z ciebie prawdziwą wyrękę i że bardzo lubię twoje towarzystwo. Uważaj Black Wattle za swój dom tak długo, jak długo zdołamy cię tu zatrzymać. — Zatrzymać? — powtórzyła Sibell. — A dokąd mogłabym pójść? — Moja mila! — roześmiała się Charlotte. — Niech no się tylko rozejdzie, że mamy u siebie taką śliczną pannę! Zobaczysz, konkurenci zaczną walić drzwiami i oknami. — Och, nie wydaje mi się... — Wspomnisz moje słowa. Wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego dnia zostaniesz żoną któregoś z tutejszych krowich potentatów. Sibell nic już nie powiedziała, lecz podczas bezsennej nocy, kiedy wokół zapadła tak przytłaczająca cisza, jakby cały świat się zatrzymał, uznała przepowiednie Charlotte za niedorzeczność. Mówi tak tylko z grzeczności. Po co komu taka żona? Jakiż ze mnie pożytek na farmie poza uprzyjemnianiem czasu pani domu? Przywykła już do widoku stojącej za płotem kuchni i długich baraków dla wszystkich tych ludzi, którzy z uśmiechem zdejmowali przed nią kapelusze, jednak to, co robią ci mężczyźni gdzieś tam daleko w buszu, było dla niej kompletną zagadką. I tak już pewnie zostanie. W Black Wattle bywało wielu ludzi. Sami mężczyźni. Niesłychane podniecenie wywoływali zawsze ujeżdżacze dzikich koni, którzy co jakiś czas wpadali na farmę, pędząc przed sobą oszalały, rżący wniebogłosy tabun. Wydawało się wtedy, że wszystkie prace ustają; kto żyw rzucał swoje zajęcie i biegł oglądać wielkie widowisko. Atrakcje te trwały zwykle dwa tygodnie. Sibell dopiero przy pierwszej takiej okazji przekonała się ze zdumieniem, ilu czarnych mieszka na farmie, bo i oni z takim samym entuzjazmem jak biali gromadzili się przy arenie. Jej udało się zająć najlepszy punkt obserwacyjny na wysokim płocie między Charlotte a Netta. Mniej szczęśliwi tłoczyli się przy ogrodzeniu. Ujeżdżanie odbywało się metodycznie, dzień po dniu. Największe emocje budziło oczywiście poskramianie najbardziej opornych koni. Dopiero w walce z takim przeciwnikiem jeździec miał szansę w pełni zademonstrować swe umiejętności, toteż chętnych nie brakowało. Były to zarazem zawody przy udziale mnóstwa konkurentów, gdyż 219 PATRICIA SHAW o tytuły najlepszych ubiegali się ludzie z wielu okolicznych farm, a wszystko to bacznie obserwowali liczni handlarze koni. Sibell wprost zafascynował ten niezwykły spektakl: nigdy jeszcze nie widziała takich koni! Zawsze uważała, że są to zwierzęta posłuszne, urodzone do siodła i uzdy, choć czasami może im się zdarzyć jakiś kaprys. Ale te... to były prawdziwe bestie! Umiały robić użytek ze swych wielkich zębów i potężnych kopyt. Potrafiłyby nawet stratować człowieka na śmierć. Dosiadający ich jeźdźcy po kilku sekundach lądowali na płocie albo tuż pod kopytami. Niektórzy, nie zważając na śmiechy i gwizdy widowni, umykali z kręgu, nim dosięgły ich ciężkie kopniaki, wielu jednak odniosło bolesne kontuzje. Kilku ludzi kulało, było też dwóch takich, których zniesiono z areny. Charlotte zaczynała się denerwować, coraz głośniej bowiem rozbrzmiewały okrzyki z żądaniem występu jej synów. Wiedziała, że jest to rodzaj wyzwania: okażcie się lepsi od swoich podwładnych, jeśli chcecie zachować autorytet. Cliff wyszedł pierwszy. Uzbrojony jedynie w jutowy kantar, miał za przeciwnika ognistego czarnego ogiera. Kiedy już go dosiadł i otwarto wrota, koń jednym susem wyskoczył z ciasnej zagrody, a publiczność zaczęła odliczać sekundy. Tego, co działo się potem, nikt by nie nazwał pokazem eleganckiej jazdy. Czarna bestia szalała po kręgu, to skacząc, to dziko wierzgając, to znów galopując na oślep niebezpiecznie blisko ogrodzenia, tak że jeździec mógł tylko jakim bądź sposobem trzymać się jej grzbietu. Pojedynek wygrał ogier. Zarywszy się kopytami w miejscu, błyskawicznie opadł na kolana, i to był koniec. Cliff jak wystrzelony z procy przeleciał przez koński łeb. Przyszła teraz kolej na Zacka. On także miał zmierzyć się z tym samym koniem. Po kilku sekundach — o dziwo! — wciąż jeszcze siedział mu na grzbiecie. Nie zdołał założyć kantara, utrzymywał się jednak w pozycji jeździeckiej dzięki mocnym nogom wciśniętym z całej siły w obłe końskie boki. Ogier tymczasem stanął dęba, a potem zaczął kręcić się w kółko jak pies za własnym ogonem, wściekle kłapiąc przy tym żółtymi zębami tuż koło nogi jeźdźca. Gdy i to nie dało rezultatu, wygiął się cały w łuk i skoczył w górę, odbijając się od ziemi wszystkimi czterema nogami, następnie opadł na nie z tą samą kocią zręcznością i wreszcie ruszył galopem wzdłuż płotu, od czasu do czasu jeszcze mocno wierzgając parą tylnych kopyt. Kiedy Sibell już zaczęła myśleć, że Zack wyjdzie chyba z tej próby zwycięsko, jego nadal nie pokonany przeciwnik runął nagle na ziemię tuż koło płotu, zamierzając najwyraźniej zmiażdżyć swym ciężarem jeźdźca. Zack w porę zdołał zeskoczyć, 220 PIÓRO I KAMIEŃ wyszedł więc cało z opresji. Koniowi też nic się nie stało. Parskając poderwał się zaraz na nogi i jął triumfalnie odbywać zwycięską rundę po arenie. Zack utrzymał się na nim dłużej niż Cliff, on zatem wygrał konkurs na tym koniu. Zbierał teraz gratulacje od uradowanych kibiców, którzy postawili na jego zwycięstwo. Sibell, jak najdalsza od myśli, że to braterskie współzawodnictwo może być czymś więcej niż tylko zabawą, usłyszała nagle kwaśny głos Maudie: — Nieźle go zmęczyłeś i Zack miał już łatwiej. Zdaniem Sibell był to wierutny nonsens, gdyż ogier nawet teraz nie zdradzał najmniejszych oznak zmęczenia. Dla tak potężnego zwierzęcia te dwie przejażdżki znaczyły tyle co nic. Spodziewała się, że Cliff wybuchnie śmiechem, tymczasem ze zdziwieniem i rozczarowaniem podchwyciła niechętne spojrzenie, które posłał bratu. Incydent ten oczywiście nie uszedł uwagi Charlotte. — Teraz rozumiesz — powiedziała półgłosem, dotykając ramienia Sibell — dlaczego to ja w dalszym ciągu pozostaję właścicielką Black Wattle. Nie wolno trzymać dwóch byków w jednej zagrodzie. Cliff już zaczyna podważać autorytet Zacka. Pora rozejrzeć się za drugą farmą. — A czyż ta nie jest dość duża dla dwóch? — Nie dla dwóch takich, z których każdy chce być przywódcą. Ludzie nie wiedzą, kogo mają słuchać. No cóż, wiedziałam, że to nastąpi. Każę Zackowi rozpytać się w okolicy, może trafi się jakaś posiadłość. — Który z nich zostanie w Black Wattle? — To już niech rozstrzygną między sobą. Innymi gośćmi odwiedzającymi farmę byli przeważnie wysocy i krzepcy hodowcy bydła, potencjalni nabywcy żywego inwentarza, rozmaici urzędnicy, wreszcie serdeczny przyjaciel Charlotte, doktor Brody. Młodsi spośród nich próbowali niezgrabnie emablować Sibell, lecz wyszstkie te próby kończyły się jednakowo: umykała im pod lada pretekstem, zdecydowana nie robić uciechy Hamiltonom, których owe atencje wprawiały w ogromną wesołość. W każdy sobotni wieczór w kolacji uczestniczył rządca imieniem Casey, co najwidoczniej miało na celu podniesienie jego prestiżu wśród podległych mu pracowników. Casey, zbliżający się do pięćdziesiątki Irlandczyk, był, jak to mówią, człowiekiem z głową i zarazem prawdziwym buszmenem. Nie peszyły go też ani trochę wymagania Charlotte co do stroju i manier. Po kolacji całe towarzystwo zasiadało do kart. Sibell, którą usilnie proszono, aby przyłączyła się do tej zabawy, z początku odmówiła: „Nie umiem grać w karty." Kiedy 221 PATRICIA SHAW jednak, ulegając zbiorowej perswazji, nauczyła się w końcu zasad, gra nieoczekiwanie zaczęła ją bawić. Szczególnie od chwili gdy się okazało, że świetnie jej idzie w pokera. — To przez tę jej pokerową buzię — żartował Cliff. — Nigdy człowiek nie wie, co ona myśli. — Wyglądam tak tylko dlatego, że muszę się bardzo skupić. Nie jestem przyzwyczajona do kart. Moja rodzina nie uznawała hazardu. — No, nie wiem — wycedził Zack. — Wybierając się tutaj, podjęli diabelne ryzyko. Jeszcze tego samego wieczoru odszukał Sibell i zaczął ją gęsto przepraszać: — Wybacz mi, proszę, tę doprawdy bezmyślną uwagę o twoich rodzicach. Palnąłem okropne głupstwo. Chciałem po prostu powiedzieć, że każde nowe przedsięwzięcie jest swego rodzaju hazardem... — Był tak zażenowany, że głos załamał mu się w pół zdania. — Wszystko w porządku, Zack. — Widziała, że jest zmartwiony i bardzo ją to ujęło. Po raz pierwszy chyba zobaczyła go w innym świetle. Zastanawiając się później nad jego uwagą, doszła do wniosku, że powiedział prawdę. Tak, to był hazard. Przegrana gra. — Ale jedno z nas przecież żyje — szepnęła zawzięcie — i to jedno musi zwyciężyć, żeby tamto wszystko nie poszło na marne. Gdzieś daleko zawył dingo. Chcąc otrząsnąć się z przygnębienia, usiadła na łóżku i starannie przeliczyła wygraną: piętnaście szylingów i sześć pensów. Poker, powiedziała sobie, to bardzo przyjemna rozrywka. Rankiem pewnej niedzieli, kiedy siedząc za domem czytała coś Wesleyowi i dwom jego czarnym zasłuchanym piastunkom, dobiegł ją okrzyk Cliffa: — Sibell, jesteś proszona! Przyjdź zaraz przed dom! — O co chodzi? — Nie wiem! Weź ze sobą chłopca! Przed główną bramą stała Charlotte w towarzystwie obu synów i kilku pracowników farmy. — Co się stało? — spytała zdziwiona Sibell. — Komu jestem potrzebna? Cliff chwycił Wesleya i posadził go sobie na ramionach. — Spójrz tam! 222 PIÓRO I KAMIEŃ Do bramy zbliżał się Casey, prowadząc lśniącego kasztanka o jasnej jedwabistej grzywie. Koń miał na szyi girlandę z kwitnących gałązek czarnej akacji. — Jaki piękny! — westchnęła Sibell. Była przekonana, że Hamil-tonowie chcą jej pokazać jednego ze swoich championów. — Jest twój — powiedziała Charlotte. — Mój? — Zdumienie zaparło jej dech. — Tak. Uradziliśmy wspólnie, że powinnaś mieć własnego konia. To klaczka. Na imię jej Merry. Sibell najpierw podbiegła do konia, by poklepać go po lśniącej szyi, a później zaczęła ściskać Charlotte: — Dziękuję! Ach, brak mi słów!... jakaś ty dobra!... Cóż za prześliczne stworzenie! Na życzenie wszystkich obecnych musiała od razu dosiąść swojego wierzchowca. Wszyscy uśmiechnięci widzowie udzielali jej rad i instrukcji. Zack wygłosił żartobliwą mówkę: — Nie mamy zwyczaju dawać dobrych koni byle komu, a już zwłaszcza nieznanym angielskim pannom, co znienacka zjawiają się na naszej farmie, dla tej jednej wszakże czynimy wyjątek. Myślę, że zasłużyła sobie na ostrogi. Co ty na to, zacna publiczności? — Gdy umilkły gromkie oklaski, dodał na zakończenie: — Merry dobrze zna drogę do stajni, bo tutaj się urodziła, gdyby więc naszej Sibell zdarzyło się kiedyś zabłądzić, nie będziemy musieli jej szukać. — Masz ochotę na małą przejażdżkę? — spytała Charlotte, której właśnie przyprowadzono konia. — Mogłabyś wypróbować Merry. — O tak, z rozkoszą! — wykrzyknęła Sibell. — Pokażę ci ten krąg boro — oznajmiła po chwili Charlotte, zmierzając w stronę gęstej ściany buszu. Z bliska okazała się ona starym wysokopiennym lasem, w którym wprawdzie nie było ścieżek, za to drzewa rosły na tyle rzadko, że konie bez trudu mogły je omijać; przez otwory w leśnym sklepieniu swobodnie sączyło się światło. Jednak w miarę zagłębiania się w ten las Sibell zaczynało robić się nieswojo, panował tu taki przedziwny bezruch... Jakby znalazły się nagle w jakimś zaginionym świecie... Z drzew, z samych ich wierzchołków zwieszały się niesamowite zielone pnącza. Nie widać było przez nie gałęzi, a i między drzewami tworzyły coś na kształt żywej zasłony. Aby jechać dalej, musiały ją odsunąć. Po chwili krajobraz się zmienił. Konie szły teraz zygzakiem wśród rzadko rozrzuconych kęp trawy, z których wyrastały dziwaczne przysadziste drzewa. 223 PATRICIA SHAW — „Czarni chłopcy". Tak je nazywamy z braku prawdziwej nazwy — wyjaśniła Charlotte. — Wyglądają jak skrzyżowanie paproci z palmą. Casey mówi, że to bardzo stary gatunek. — Tak tu pusto — Sibell z niepokojem rozejrzała się dookoła. — Nie daj się zwieść pozorom — roześmiała się Charlotte. — Naprawdę jest tu mnóstwo zwierząt, ale wszystkie te małe szelmy żerują nocą. Casey mógłby ci wiele o nich opowiedzieć. Poproś go kiedyś, żeby przywiózł cię tu wieczorem. — Uhm — grzecznie bąknęła Sibell, myśląc zarazem: Znaleźć się tu o zmroku? O nie! Zatrzymały się na obszernej polanie. Charlotte przywiązała konia do drzewa i zaczęła rozgarniać splątaną trawę. Wyjrzały spod niej rzeźbione kamienie podobne do małych nagrobków. '— Popatrz, to jest właśnie boro. Niektórych kamieni już prawie nie widać, tak się zapadły, ale gdy dobrze się przyjrzysz, zobaczysz, że tworzą krąg. Zdaje się, że stoję w samym jego środku. — Są na nich jakieś napisy? — O nie, tubylcy nie znają pisma. Cała ich sztuka zawarta jest w obrazkach wyrytych bądź namalowanych na skałach i ścianach jaskiń, a historię przekazują sobie ustnie z pokolenia na pokolenie. Na Sibell to miejsce nie zrobiło wielkiego wrażenia, ot, parę starych kamieni, ponieważ jednak Charlotte postanowiła tu odpocząć, uznała, że i ona może zsiąść z konia. — No i jak twoja klaczka? — zagadnęła ją starsza pani. — Prawdziwa rozkosz! Tak miękko niesie! I jak zgrabnie porusza się w buszu. — Bardzo mnie to cieszy. Przy okazji chciałam ci powiedzieć, że jeśli zdecydujesz się wyjechać, możesz ją sobie zabrać. — Jestem doprawdy wdzięczna, co nie znaczy, że chcę gdzieś wyjeżdżać. — Podoba ci się życie na farmie? — Z tego miejsca, gdzie siedzę, to znaczy z domu i z biura, wydaje mi się, że tak — odparła Sibell ze śmiechem — ale Maudie to ja nie jestem. Tu trzeba ciężko pracować, a ja tego nie umiem. Bogiem a prawdą nie nadaję się do niczego. — Nie bądź taka pewna. Jeśli nasza północ ma się rozwijać, potrzeba nam dwojakiego rodzaju kobiet. — To znaczy? — Prawda, że potrzebne są takie istoty jak Maudie, co potrafią spać byle gdzie i harować jak parobcy. 224 PIÓRO I KAMIEŃ — No właśnie. Z tych innych tu nie ma pożytku. — Och, bardzo się mylisz. Jest, tylko ty go nie widzisz. Te inne kobiety sprawiają, że nasze surowe życie staje się łagodniejsze. Dzięki nim prymitywna chałupa zamienia się w dom. To one, narzucając mężczyznom pewne normy postępowania, podnoszą ich na wyższy poziom, a co najważniejsze, odpowiednio wychowują dzieci. Dzieci trzeba kształcić i ktoś to musi robić. — Ale każda, która nie umie tego, co Maudie, będzie tu zawsze bezradna. Nie odważy się sama wychylić nosa za bramę... Jak ja. Mało to nasłuchałam się przestróg? — Prawda, trzeba będzie temu zaradzić — uśmiechnęła się Charlotte. — Co do reszty... Życie jest najlepszym nauczycielem. Jak to mówią? Potrzeba... czego to jest matką? — Wynalazków. — No właśnie. Powinnyśmy już wracać, chodźmy. Kilka dni później w dzienniku farmy pojawił się zapis: „Kasztanka imieniem Merry przechodzi na własność Sibell Delahunty". Z odpowiedniej rubryczki w księdze rodowodowej nowa właścicielka mogła się dowiedzieć, że jej ulubienica jest dwulatką po klaczy Biedronce i ogierze imieniem Stonehenge. Przypomniał jej się ów dziwny kamienny krąg. Ileż tubylczych szczepów musiało się tam spotykać... Po co? O czym rozprawiali? A teraz w tym miejscu wyczuwa się taką pustkę... Dlaczego je opuścili? Otworzyła księgę rachunkową i jak zwykle ucieszył ją widok rosnącej z tygodnia na tydzień kwoty jej aktywów. Kiedy tylko zechce, może z nich skorzystać! Pomyślała, że wynagrodzenie jest doprawdy bardzo godziwe, a zakres pracy odpowiada jej umiejętnościom, sytuacja byłaby zatem w pełni satysfakcjonująca, gdyby tylko przestały ją nękać te straszne przypływy depresji... Skąd się to bierze? Jeśli cokolwiek mogło ją tu trochę drażnić, to pewność, z jaką Charlotte przepowiadała jej przyszłość: że zostanie na Terytorium i że wyjdzie tu za mąż. Nieuchronnie przywodziło to na myśl żenujące spekulacje na temat ewentualnego małżeństwa z Zackiem. Postanowiła unikać go jeszcze bardziej. Co prawda już i tak widywała go rzadko i nigdy prawie nie bywali wtedy sami. Zack odnosił się do niej podobnie jak do Maudie, to znaczy jak starszy dorosły brat do młodszego rodzeństwa. Zazwyczaj zachowywał się dość sympatycznie, zdarzało mu się jednak czasami pogderać na jedną czy drugą. — Nie mogę znaleźć skarpetek — zaczął kiedyś mruczeć na Sibell. — Do licha, dom pełen kobiet, a człowiek nie może znaleźć skarpetek! 15 Pióro i kamień 225 PATRICIA SHAW Onieśmielenie, które odczuwała w pierwszych tygodniach pobytu w tym domu, teraz już minęło i do głosu zaczęła dochodzić prawdziwa natura Sibell. — No to pójdziesz boso — odpaliła beztrosko, nie ruszając się z miejsca. — Chyba będę musiał. — Zabrzmiało to strasznie ponuro. Po tych słowach zmiękła i poszła do pralni, skąd wróciła po chwili z parą czystych skarpetek. Roześmiał się na ten widok. — Ruszyło cię sumienie, co? Najczęściej jednak, kiedy Zack był w domu, wydawał się zupełnie pochłonięty własnymi sprawami. Sibell lubiła go, owszem, wszyscy lubili Zacka, lecz każdy od razu wiedział, że to on tutaj rządzi. Kiedy coś na farmie nie szło jak należy, potrafił tak podnieść głos, że słychać go było na kilometr. Ale to nie Zack sprawiał jej kłopot... to Cliff... Gdy przypadkiem zostawali sami, zachowywał się stanowczo nazbyt poufale... Zawsze czuła na sobie jego wzrok. Często do niej mrugał, jakby mieli jakąś wspólną tajemnicę, a już wieczorami, kiedy wszyscy zasiadali na werandzie, nie zapalając latarń dla ochrony przed owadami, podejrzanie często znajdował sposobność, aby otrzeć się o jej ramię czy dotknąć kolana. Te niestosowne atencje nie tylko nie sprawiały Sibell przyjemności, lecz okropnie ją denerwowały. A nuż Maudie coś zauważy? Maudie, która jeździ na tak strasznej bestii, a batem wywija jak kowboj! Boże! Maudie Hamilton była ostatnią osobą, której ktoś taki jak ona, Sibell Delahunty, chciałby się narazić! Porozmawiać z Clif-fem, poprosić go, żeby przestał? Ale co konkretnie mogłaby mu zarzucić? Jeszcze powie, że wszystko sobie uroiła. Możliwe zresztą, że tak właśnie jest. Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, nie czuła się może szaleńczo szczęśliwa, powoli jednak wracały jej spokój i wiara w siebie. Miewała jeszcze koszmary, lecz już nie tak często. Zaczynała wierzyć, że niedługo znikną na dobre, że jej los się w końcu odmienił, a skoro tak, nie ma się więcej czym martwić. Powinna była wiedzieć, wyrzucała sobie później, że ten spokój długo nie potrwa. Powinna była pamiętać, że zawsze gdy tak pomyśli, od razu zdarza się jakieś nieszczęście. Bo ma takiego pecha, bo wisi nad nią klątwa. Kiedy przybył posłaniec z pocztą, co zawsze tu było wielkim wydarzeniem, Sibell pomogła Charlotte posortować listy, gazety, czasopisma oraz tak oczekiwane przez panią domu katalogi sprzedaży wysyłkowej, a następnie z częścią korespondencji i gazet udała się do 226 PIÓRO I KAMIEŃ kuchni dla służby i robotników. Dalszym rozprowadzaniem poczty zajmował się tutejszy kucharz. Nie spiesząc się zbytnio, ucięła sobie krótką pogawędkę z Harrym zajętym wyrabianiem wielkich ilości ciasta, tak że do biura wróciła po dłuższej chwili. Charlotte siedziała nad stosikiem otwartych listów, pochłonięta czytaniem jakiejś kilkustronicowej epistoły. Sibell, nie chcąc jej przeszkadzać, wzięła się za przeglądanie gazet; cała ich sterta ułożona była jak należy, w porządku chronologicznym. Nikomu tu nie przeszkadzało, że wiadomości pochodzą sprzed kilku dni, ważne było natomiast, żeby czytać je po kolei. Usłyszawszy nagłe westchnienie, odwróciła się do Charlotte i zobaczyła ze zgrozą, że starsza dama chwyta się z jękiem za serce. — Co się stało? — Z trudem stłumiła okrzyk przerażenia na widok strasznych żółtosinych plam na twarzy swojej chlebodawczyni. Wyglądała, jakby się dusiła. Sibell co prędzej zdjęła jej okulary i zaczęła rozpinać kołnierzyk. — Charlotte, co ci jest, Charlotte! — Charlotte, jęcząc z bólu, zaczęła osuwać się z krzesła. Sibell zdołała jedynie podtrzymać bezwładne ciało i ułożyć je na podłodze. — Netta! — wrzasnęła co sił. — Netta! Czarna pokojówka nadbiegła pędem i padła na kolana koło swojej pani. Charlotte poruszała ustami jak ryba, jej ręka kurczowo ściskała dłoń Sibell. Czarna dziewczyna wybuchnęła płaczem: — Co jest mojej missus? — Nie wiem — krzyknęła Sibell — nie wiem! To chyba jakiś atak. Do biura wpadł chiński kucharz, Sam Lim, który musiał usłyszeć ich krzyki. Odsunąwszy Nettę od chorej, zaczął rozpinać jej suknię. — Potrzebuje dużo powietrza — syknął, ugniatając klatkę piersiową Charlotte. — Idź szukać szefów! — krzyknął do Netty. W szeroko otwartych oczach chorej widać było strach. Sibell delikatnie ułożyła jej głowę na poduszce. — Nie bój się — szepnęła. — Oddychaj, Charlotte, staraj się oddychać. Tylko spokojnie. Powolutku. — Boże, błagała w duchu, ratuj ją, pozwól jej żyć. Widząc tę silną, żywotną kobietę powaloną jak stare drzewo, z cieknącym po brodzie cienkim strumyczkiem śliny, czuła się całkiem bezradna. Na wołanie Netty pierwszy nadbiegi Casey i obaj z Samem przenieśli Charlotte do salonu. — Przynieś nożyczki! — krzyknął na Sibell, układając chorą na kanapie. 227 PATRICIA SHAW — Po co? — spytała głupio. Nogi miała jak z waty. Zareagowała dopiero wtedy, gdy ryknął na nią powtórnie. Patrzyła potem ze zgrozą, jak tymi nożyczkami rozcina suknię Charlotte — że też mężczyzna może sobie pozwalać na taką poufałość! Zrozumiała dopiero po chwili: Ach tak, rozcina jej gorset! — Cholerne żelastwo! Niech skonam, jeśli wiem, po co te kobiety tak się katują! No, teraz powinno jej ulżyć. — Kazał Sibell przynieść kawał mokrego płótna, którym owinął chorą. — Spokojnie, siostrzyczko — zaczął ją pocieszać — najgorsze minęło. Nic się nie bój, wydobrzejesz! Poleź teraz spokojnie, panna Sibell będzie nad tobą czuwać. Jak długo siedziała przy cierpiącej przyjaciółce, zwilżając jej czoło mokrą szmatką, odgarniając z twarzy wilgotne kosmyki włosów? Cały czas prosiła Boga, by nie przyszedł kolejny atak... Była wdzięczna Samowi, że pozostał wraz z nią w salonie. A potem zrobiło się nagle głośno, pojawiło się mnóstwo ludzi, Maudie, Zack, Cliff i inni... Casey rozesłał już jeźdźców na poszukiwanie doktora, lecz do czasu jego przyjazdu można było jedynie położyć chorą do łóżka i zapewnić jej wszelkie możliwe wygody. Sibell widząc, że obaj bracia zbyt są wstrząśnięci, by im o tym mówić, pobiegła do biura przejrzeć korespondencję. Już wcześniej przyszło jej na myśl, że to jakaś wiadomość mogła tak wzburzyć Charlotte, że aż dostała ataku. Casey twierdził, że to atak serca. Na biurku leżał list z Adelaide. Po zapoznaniu się z treścią kilku stroniczek gęsto pokrytych starannym pismem adwokata Sibell z wolna opadła na krzesło. List nosił datę sprzed miesiąca i zawierał bardzo złe nowiny. Po gwałtownym runie na gotówkę dwa banki w Melbourne, Rejonowy Bank Prowincjonalny oraz lepiej znany Australijsko--Europejski, zostały zamknięte. W akcje drugiego z tych banków agent giełdowy Charlotte, niejaki James J. Percival, zainwestował pieniądze wielu swych klientów. Kiedy zaniepokojeni akcjonariusze zażądali od niego wyjaśnienia sytuacji, wyszły na jaw dalsze nieprzyjemne fakty. Adwokat pisał, iż czyni to z prawdziwą przykrością, lecz jego smutnym obowiązkiem jest poinformować panią Hamilton, że po bliższym zbadaniu transakcji prowadzonych przez jej agenta okazały się one nader problematyczne. Mówiąc już całkiem otwarcie, pan Percival sfałszował świadectwa udziałowe klientów, by przywłaszczyć sobie ich pieniądze, a gdy rzecz ta wyszła na jaw, po prostu zniknął bez śladu. Prawnik, który podpisał się pod listem jako „oddany sługa J. Leigh-ton-Waters", osobiście zbadał pakiet akcji Charlotte i stwierdził, że 228 PIÓRO I KAMIEŃ niestety, są one prawie bezwartościowe, a jej gotówkowe aktywa w kwocie siedmiu tysięcy funtów zdeponowane w Banku Australijsko--Europejskim przepadły co do funta. — Mój Boże! — szepnęła Sibell, chowając list do szuflady. Kiedy zjawił się doktor Brody, który potwierdził, iż chora istotnie doznała ciężkiego ataku serca, Sibell w tajemnicy przed innymi pokazała mu list Leightona. Stary przyjaciel Charlotte, nałożywszy okulary, jął powoli odczytywać pismo, a po zakończeniu lektury smętnie pokiwał głową. — Tak — westchnął ciężko — banda parszywych szubrawców! Spekulowali cudzymi pieniędzmi, bo cóż ich obchodzi czyjaś krzywda? Biedna Charlotte! Taki list każdego zwaliłby z nóg. Na razie nie wspominaj jej o tym, poczekaj, aż sama zacznie mówić. Chociaż może to trochę potrwać. Niełatwo człowiekowi pogodzić się z myślą, że został zrujnowany. — Ależ... Nie jest chyba zrujnowana, przynajmniej nie całkiem. Ma przecież tę posiadłość — zauważyła Sibell. — Oczywiście, ma też swoich chłopców z głowami nie od parady, ale... Tu, rozumiesz, chodzi o co innego. Charlotte nie kupiła tej farmy na kredyt ani za ostatnie grosze... Zawsze dysponowała większym kapitałem. Każda jej transakcja musiała być dobrze zabezpieczona. — Wydała mnóstwo pieniędzy na ten dom. Może nie powinna była tego robić — wyraziła wątpliwość Sibell. — Przeciwnie! Gdyby tego nie zrobiła, te pieniądze też by przepadły. — No... chyba tak. Ale przecież nie ma aż tak wielkich powodów do zmartwień. Zack i Cliff umieją pracować, potrafią utrzymać farmę. W końcu to tylko pieniądze. Nadal mają dom, bydło, pastwiska... Nikt tu nie umrze z głodu. — Tylko pieniądze? — żachnął się doktor. — Łatwo tak mówić, gdy jest się młodym, ale dla Charlotte to klęska. Trzydzieści lat jej ciężkiej pracy poszło na marne, a ona nie ma już ani czasu, ani sił, żeby zaczynać wszystko od początku. To ją dręczy, rozumiesz? W tym całe nieszczęście! Charlotte, powracając do zdrowia, nie była najlepszą pacjentką. Okropnie drażniła ją własna bezczynność, każdego po kolei zamęczała więc pytaniami. Chciała wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w domu i na farmie. 229 PATRICIA SHAW — Wszystko w porządku — uspokajał ją Zack — panujemy nad sytuacją. Sibell dobrze radzi sobie w biurze. Ty masz leżeć i odpoczywać. — Przestańcie tak trząść się nade mną! Nie wybieram się jeszcze na cmentarz. — Mam nadzieję! Charlotte opadła na poduszki i zamknęła oczy. — Straciłam kupę pieniędzy, co? — wyszeptała. — Stara, a głupia. Jak mogłam zaufać temu łajdakowi? — Nie byłaś w stanie tego przewidzieć. Tyle lat dobrze ci służył — westchnął Zack. — Później... no cóż, w którejś chwili zszedł z uczciwej drogi. Takie rzeczy się zdarzają. — Mnie nie powinny — rzuciła zawzięcie jego matka. — I co my teraz zrobimy, Zack? — spytała po chwili ze łzami w oczach. — Utrzymamy farmę? — Pewnie. — Chciałabym ci wierzyć, ale trzeba popłacić rachunki, a jak, skoro nie mamy gotówki? — Dobrze wiesz, że ciebie nigdy bym nie okłamał. Wygrzebiemy się z tego. Zacząłem już gromadzić stado na sprzedaż. Sam je poprowadzę na południe, gdzie jest wielki popyt na mięso. Zaoszczędzę na poganiaczach, a bydło sprzedam po najlepszych cenach, rozumiesz, bez pośredników. — Cliff zostanie na farmie? — Tak, ale zanim popędzę stado, wybieram się jeszcze do Pine Creek i Katherine. Gdybyś się dobrze czulą, wziąłbym ze sobą Cliffa. — Już ci mówiłam, przestańcie robić ten cyrk. Czuję się całkiem dobrze. Powiedz mi, po co chcesz jechać do Katherine? — Coraz więcej tam górników, więc to chłonny rynek, a dla nas bardzo dogodny, bo blisko. Dogadam się z rzeźnikami, tak żeby Cliff mógł już sam z nimi handlować, kiedy mnie nie będzie. Charlotte ze znużeniem kiwnęła głową, co widząc Zack wstał i skierował się do wyjścia. — Na długo byście pojechali? — odwołała go już od drzwi. — Na kilka dni. Cztery, może pięć. — Dobrze. W takim razie weźcie i Sibell. — Daj spokój, po jakie licho? — Inaczej się stąd nie wyrwie aż do Bożego Narodzenia. Miałam zamiar zawieźć ją do Palmerston na doroczne wyścigi konne... Teraz to niemożliwe. 230 PIÓRO I KAMIEŃ — Ależ, matko... — Żadnych „ale". Chcę, żeby zobaczyła choć kawałek naszego Terytorium. Wiesz — uśmiechnęła się do syna — ona w ogóle nie ma pojęcia, dokąd ją przyniosło. Powinna koniecznie zobaczyć te dwa miasta. — Wielkie mi miasta! Nie sądzisz chyba, że będzie nimi zachwycona. — Każda zmiana dobrze robi człowiekowi, a Sibell powinna się trochę rozerwać. Jest mi teraz bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Do licha, nie proszę was o wiele! Komu zresztą mogłabym ją powierzyć, jeśli nie wam? Z wami dwoma będzie bezpieczna, a tutaj rządy obejmie Maudie. — Widząc, że Zack nadal nie jest przekonany, z udanym wysiłkiem przesunęła ręką po twarzy. — Nie czuję się zbyt dobrze. Możesz poprosić Nettę, żeby mi przyniosła herbaty? — Oczywiście, już idę. Maudie, dowiedziawszy się nowin, natychmiast napadła na szwagra: — Dlaczego ona? Dlaczego ja nie mogę jechać? — Bo nie możemy zostawić matki tylko pod opieką Sibell. Ktoś musi także mieć oko na ludzi. — Jest Casey. — Casey nie siedzi w domu, a dla ludzi bywa zbyt miękki. Nie możemy im popuszczać, zwłaszcza teraz. Nie stać nas na to. — Był zły nie tylko na Maudie, ale i na Sibell, która wcale tak znowu nie paliła się do wyjazdu. Nie bardzo wiedziała, co począć. Z jednej strony, owszem, chętnie by pojechała, choćby tylko po to, by zrobić przyjemność Charlotte. Sama zresztą też miała ochotę zobaczyć nieznane miasta, no i te kopalnie. Teraz kiedy miała Merry, podróż nie wydawała jej się taka straszna, tylko że jechać w towarzystwie dwóch mężczyzn? Czy to wypada? W końcu bardzo delikatnie zwierzyła się z tego Charlotte. — Moja droga — odrzekła starsza pani — to jest świat mężczyzn. Tu albo podróżujesz z mężczyznami, albo wcale. Mogłabym posłać z tobą którąś pokojówkę, ale miałabyś z nią tylko kłopot. W Pine Creek jest hotel, w którym ty sama możesz się zatrzymać, ale czarnej dziewczyny nie wpuszczą tam nawet za próg. Zastanów się, Sibell, jeśli nie chcesz jechać, nie musisz. Wciąż jeszcze biła się z myślami, gdy przypadkiem usłyszała sprzeczkę Maudie z mężem. — To Casey powinien jechać, nie ty! 231 PATRICIA SHAW — Do diabła, kobieto — odkrzyknął zirytowany Cliff— czy ja tu jestem jakimś cholernym pastuchem? Rządzę tą farmą razem z Za-ckiem i co, sam ma szukać nowych kontaktów? Chcę też o tym decydować, rozumiesz? Nie jadę tam na przyczepkę! Wbij sobie to wreszcie do tej swojej zakutej głowy! — Nie rozumiem, dlaczego którykolwiek z was musi jechać — krnąbrnie upierała się Maudie. — Bo jesteśmy przyparci do muru, ty głupia! Matka nie może nam dłużej pomagać. Musimy sprzedać tyle bydła, ile tylko się da, a ty zamiast pleść bzdury, lepiej módl się, żeby krowy w tym roku wycieliły się jak jeszcze nigdy! Potrzebny nam będzie każdy cholerny cielak! — No dobrze, ale dlaczego ona? — O to idź kłócić się z matką. — Pewnie! — burknęła Maudie. — Bo o wszystkim decyduje Charlotte! Jakby ci kazała stanąć na głowie przed bykiem, też byś usłuchał! Tu ani Zack, ani ty nie macie nic do gadania. Ona tu rządzi! Sibell na paluszkach umknęła do swego pokoju. Dość już słyszała. Tak wyrażać się o Charlotte, ach ta Maudie! I w dodatku mówi o mnie „ona", pomyślała z urazą. No ale poczekaj! Skoro tak, to właśnie pojadę! Podeszła do szafy i zaczęła wyjmować ubrania na drogę: kilka koszul i dwie pary spodni. Uświadomiła sobie teraz jasno, że gdyby zabrakło Charlotte, dalszy jej pobyt w tym domu stanąłby pod wielkim znakiem zapytania. Ta dość nieprzyjemna konkluzja kazała jej pomyśleć o pieniądzach. Jakiś czas temu otrzymała taką oto odpowiedź z firmy ubezpieczeniowej: Odszkodowanie w wysokości ponad tysiąca funtów podjął jej opiekun, pan Percy Gilbert. Za radą Charlotte napisała do niego list z kategorycznym żądaniem zwrotu całej sumy. Nie miał prawa do tych pieniędzy, oświadczyła mu bez ogródek, ponieważ nie był jej opiekunem. Przywłaszczył sobie ten tytuł. Odpowiedzi nie było. Postanowiła napisać po raz drugi i osobiście nadać ów list w Pine Creek. O tym, jak wielką estymą cieszą się hodowcy bydła, Sibell przekonała się naprawdę dopiero w Pine Creek, pełnym miałkiego pyłu miasteczku kopaczy złota. Dwaj jej wysocy, brodaci towarzysze zostali tu od razu rozpoznani, a wielu mężczyzn, przykładając palce do kapeluszy, oddawało im nawet coś na kształt honorów wojskowych. Z miejscowego urzędu telegraficznego wyszedł im naprzeciw sam kierownik w asyście małżonki. Powitała ona przybyszów obowiązkowym uśmiechem, lecz ostre spojrzenie, jakim obrzuciła męski strój 232 PIÓRO I KAMIEŃ Sibell, wyraźnie mówiło, co o tym myśli. Pani Dowling miała na sobie czarną toaletę z mięsistej serży z wysokim usztywnionym kołnierzykiem i długimi, bardzo obcisłymi rękawami. Jej szeroka spódnica przy każdym kroku wzbijała tumany kurzu. Mój Boże, myślała Sibell, jak ona w tym wytrzymuje? Patrząc na tę kobietę, wdzięczna była Maudie, że przynajmniej w tej sprawie wykazała mnóstwo zdrowego rozsądku. Powitanie trwało. Musieli zaznajomić się z poczmistrzem i jego żoną oraz kilkoma dziesiątkami innych osób, nim wreszcie udało im się zainstalować w niskim a długim budynku z napisem „Lucky Strike", który zgodnie z rekomendacją pani Dowling cieszył się opinią najlepszego hotelu w mieście. Sibell z trudem tłumiła chichot. Oni nazywają to miastem? To zbiorowisko koślawych chałup? A ci mieszkańcy! Cóż za zwariowana wieża Babel! Po chwili wsłuchiwania się w uliczną wrzawę musiała wszelako stwierdzić, że z pewnością przeważają tu Chińczycy. Ich piskliwe głosy górowały nad okrzykami kopaczy, turkotem wozów, odgłosami pracującej kuźni, żałosnym rykiem pędzonego ulicami bydła. Tu i ówdzie wałęsali się czarni tubylcy w strzępach starego przyodziewku, za którymi krok w krok łaziły chude jazgotliwe psy. Ale miasto, nie ma co mówić! — Dobrze się czujesz? — spytał Zack, widząc jej dziwną minę. — Doskonale, dziękuję. — Nie chcąc nikogo urazić, pohamowała niewczesną wesołość. — Jestem tylko trochę zmęczona. Wyglądało na to, że mieszkańcy Pine Creek uznali przyjazd gości z Black Wattle za okazję do świętowania, odbyła się bowiem wspólna kolacja z udziałem wszystkich miejscowych notabli. Całe towarzystwo zasiadło przy stołach ustawionych pod drzewami w odległości rzutu kamieniem od baru, z którego już po chwili wytoczyła się istna procesja mężczyzn. Wszyscy płonęli chęcią zaznajomienia się z gośćmi i złożenia im wyrazów uszanowania. — To ty ich tak przyciągasz, Sibell! — zaśmiał się Zack. — Spójrz, ilu masz adoratorów! Którego wybierzesz? Cliff w przeciwieństwie do brata nie traktował sprawy tak lekko. W miarę jak pojawiali się kolejni konkurenci z prośbą o przedstawienie ich damie, wpadał w coraz większą irytację. — Odchrzańcie się! — warknął w końcu pod adresem trzech młodych ludzi. — To wolny kraj! — odparował jeden z intruzów, po czym grzecznie zwrócił się do Sibell: — Jest pani najpiękniejszą dziewczyną, jaka kiedykolwiek zawitała do Pine Creek. Czy zatrzyma się tu pani dłużej? 233 PATRICIA SHAW — Nie — rozwiała jego nadzieje. — Jesteśmy tu tylko przejazdem. Cliff zerwał się z krzesła i chwycił młodego kopacza za ramię: — To przyjęcie prywatne, spływaj! — Patrzcie no! — Oburzony natręt strzasnął jego rękę. — Wielcy panowie sąuattersi! Nie ty będziesz mi mówił, co mam robić! Cliff, niewiele myśląc, poczęstował go ciosem w żołądek. — Dobra, bratku — zawołał uparty przeciwnik, bez strachu przyjmując wyzwanie — sam się o to prosiłeś! — Powstrzymaj ich, Zack! — szepnęła przerażona Sibell. — Dlaczego? — Nawet nie przerwał jedzenia. — Cliff zaczął, to niech sobie kończy. Bójka rozgorzała na dobre. Kres położyła jej wreszcie, i to bardzo prostym sposobem, żona właściciela hotelu, potężna niewiasta, prawie tak szeroka jak długa. Gdy powietrzem targnął huk wystrzału, Sibell podskoczyła na krześle, a dwaj przeciwnicy opuścili ręce. — Nie pozwalam tu na żadne bójki — oświadczyła spokojnie kobieta, mierząc do walczących z karabinu. — Albo będziecie zachowywać się jak dżentelmeni, albo wynocha! Obaj! Porządek został przywrócony, Cliff wszakże sprytnie wykorzystał incydent jako pretekst do nieopuszczania Sibell nawet na krótką chwilę. W końcu zirytowana jego natrętną atencją oznajmiła, że idzie spać. Pokój, który za całe umeblowanie miał łóżko, umywalkę i krzesło, był mimo swej prostoty bardzo czysty, w drzwiach jednak nie było zamka, co z miejsca zaniepokoiło Sibell. Dookoła tylu mężczyzn! Zgiełk w barze wzmagał się z każdą minutą. Pozostawiając na wszelki wypadek zapaloną lampę, położyła się do łóżka pewna, że nie zmruży oka. Oczywiście natychmiast zasnęła. Kiedy zbudziła się nagle, obok łóżka stał Cliff w samych tylko spodniach. Przekonana, że to już ranek, usilnie starała się optrzytomnieć, lecz dopiero po paru minutach spostrzegła ciemność za oknem i uświadomiła sobie, że w hotelu panuje cisza. — Co ty tu robisz? — spytała ostro. — Cii! — przyłożył palec do ust. — Tym swoim głosem zbudziłabyś nieboszczyka! — Nie wdając się w żadne wyjaśnienia, rzucił się na nią, przygwoździł do łóżka i zaczął całować. Zaskoczona Sibell próbowała go odepchnąć, wyśliznąć się z jego uścisku, nic z tego, trzymał ją jak w kleszczach. Położył się na niej, przygniatając całym swym ciężarem, i zaczął coś szeptem bełkotać, podczas gdy jego ręka ściągnęła z niej prześcieradło, po czym bezwstydnie wśliznęła się pod 234 PIÓRO I KAMIEŃ koszulę. Przerażona i wściekła, próbowała z nim walczyć, kopiąc na oślep i tłukąc go kułakami. Niewiele to pomagało, był od niej znacznie silniejszy. — Daj spokój, Sibell — wyszeptał ochryple — sama tego chciałaś! — Nic podobnego! — syknęła z wściekłością. Bała się mówić głośniej, żeby nie pobudzić całego domu. — Puść mnie natychmiast! — Teraz zrozumiała, dlaczego Maudie ma zawsze pod ręką strzelbę. Ale przecież z tej strony trudno się było spodziewać ataku! Ach, Maudie parę razy próbowała ją nauczyć posługiwania się bronią, niestety, zupełnie bez skutku. Czemuż nie posłuchała Maudie, gdy ta nalegała na dalsze próby? Czemu nie nauczyła się strzelać? Cóż za idiotyczny błąd! Cliff dusił ją pocałunkami, a w przerwach wygadywał głupie bezeceństwa. — Nigdy nie miałaś mi za złe, że cię dotykam. Podobało ci się! Bądź teraz cicho i pozwól się kochać. O do diabła! Bezczelny! A niby dlaczego mam się przejmować, że ktoś usłyszy, co się tu dzieje? — olśniła ją nagle myśl. — Panie Hamilton! — wrzasnęła na całe gardło. — Wynoś się z mego pokoju! Ach! Podziałało lepiej niż wystrzał. Aż wzdrygnął się cały. Zelżał ten jego stalowy uścisk. — Zamknij się! — syknął, próbując zatkać jej usta. Jakimś cudem zdołała się wywinąć. — Cliffie Hamilton! — rozdarła się jeszcze głośniej. — Precz ode mnie! Zabieraj te swoje wstrętne łapska! Teraz już, mrucząc coś wściekle, wygramolił się z łóżka i w tej samej chwili w progu stanął Zack. — Co tu się dzieje? — Przeklęta suka! — warknął Cliff, gmerając przy spodniach. — Sama mnie zaprasza, a potem wrzeszczy! Chciałaś mnie wystrychnąć na dudka, ty jędzo! — No i udało jej się — wycedził jego brat. — Kłamca! — krzyknęła Sibell. Cliff prześliznął się obok Zacka i zniknął. — Nie ma potrzeby ogłaszać tego całemu światu — zauważył starszy z Hamiltonów, wycofując się na korytarz. Musiało tam już zebrać się sporo ludzi, bo usłyszała, jak mówi przyciszonym głosem: — Zwykła sprzeczka rodzinna. Wracajcie do łóżek. — Po chwili znów wetknął głowę do pokoju: — Nic ci się nie stało? 235 PATRICIA SHAW — Wstrętny kłamca! — powtórzyła zawzięcie. — Przyszedł tu, kiedy spałam. — Pytałem, czy nic ci nie jest. — Możesz się nie martwić. — Powoli zaczynała się uspokajać. — Chyba nic mi nie dolega. Ale jak on śmiał tak na mnie napaść! — wykrzyknęła znowu, naciągając na siebie prześcieradło. — Ty też jesteś dobry! Stoisz sobie z założonymi rękami, jakby się nic nie stało! — A co mam zrobić? Wszcząć następną bójkę? Powinniśmy się raczej uspokoić. Wszyscy. — Ale on kłamie! — Wiem — uśmiechnął się Zack. — A teraz połóż się i śpij. — Chcesz mnie zostawić samą? Bez żadnej ochrony? — Sama potrafisz się bronić. Z takim głosem mogłabyś świetnie prowadzić aukcje — oświadczył, zamykając za sobą drzwi. Mocno się jej naraził. Była na niego wściekła. Cliff wczesnym rankiem zniknął gdzieś bez śladu. Na śniadanie przyszedł tylko Zack, który mimochodem poinformował Sibell, że Cliff winien jej jest przeprosiny i że wkrótce dopełni tego obowiązku. — Nie chcę jego przeprosin! W odpowiedzi wzruszył ramionami. Potrafił tą swoją obojętnością doprowadzić człowieka do szału! — Zostań tutaj — polecił beznamiętnym tonem. — Mam dzisiaj parę spotkań. Idę teraz na targowisko pogadać z rzeźnikami i handlarzami bydła, a potem może wstąpię do fryzjera. Wypada się ogolić i ostrzyc. — A nie mogłabym pochodzić po sklepach? — O tak! Przepraszam, że sam o tym nie pomyślałem. Nie oddalaj się tylko od głównej ulicy. — Wyjął portfel i wręczył Sibell dwa banknoty: czterdzieści funtów. — Wystarczy? — Tak, dziękuję. Dzień nabrał kolorów, a świat stał się milszy. Lekkim krokiem ruszyła ulicą, tym razem bez przykrości odnotowując pełne zachwytu spojrzenia męskiej części populacji. Właściciel największego magazynu okazał się Chińczykiem, który każdym gestem starał się dać do zrozumienia, jak bardzo jest zaszczycony wizytą tak pięknej damy. Sibell pierwszy raz w życiu widziała taki sklep. Na półkach, stołach i pod stołami leżały bez ładu i składu wszelkie możliwe towary: artykuły żelazne, konfekcja, konserwy mięsne, materiały, sztuczne ognie, słoiki ze słodyczami. I jak tu coś 236 PIÓRO I KAMIEŃ znaleźć w takim bałaganie? Usłużny kupiec zaraz jednak podsunął jej wysokie krzesło, a sam, uwijając się jak fryga, zaczął znosić żądane towary. Wykazał przy tym doskonałą znajomość damskich potrzeb, bo gdy tylko wspomniała o stroju do konnej jazdy, popędził do wielkiej skrzyni po herbacie, skąd wydobył długie do pół łydki, zmyślnie rozcięte spódnice. Sibell na pierwszy rzut oka wydały się trochę dziwaczne, zmieniła jednak zdanie po przymiarce. Uznała, że świetnie wygląda w tej krótkiej beżowej spódnicy (wszystkie miały ten sam kolor i rozmiar). Doprawdy szykownie! Właściciel, który przedstawił się jako pan Lee, był wprost zachwycony, gdy mu oznajmiła, że mieszka w Black Wattle. Bez trudu dała mu się namówić na zakup specjalnych butów do kompletu; miały na tyle wysoką cholewkę, że dokładnie zasłaniały nogę. Nabywszy po dwie spódnice i po parze butów dla siebie i Maudie, do tego jedwabne kimono dla Charlotte i drewniany pociąg dla Wesleya z mnóstwem kolorowych wagoników, Sibell już sama zaczęła myszkować po sklepie w poszukiwaniu pewnych artykułów specjalnych... Po dłuższej dyskusji z panem Lee dokonała wyboru, po czym uzupełniła zakupy bogatą kolekcją grzebieni i wstążek dla bliźniaczek i Netty. Pan Lee poczęstował ją na koniec herbatą w maleńkiej porcelanowej filiżance i w ten oto nader przyjemny sposób upłynęło jej przedpołudnie. Zack znalazł Cliffa na targowisku. — Postąpiłeś jak skończony dureń — wygarnął mu na powitanie. — Masz przeprosić Sibell. — Jeszcze czego! To ona tego chciała! — Aha, i dlatego narobiła wrzasku na cały dom! — Kto jest w stanie zrozumieć te przeklęte baby! Daj spokój, Zack, nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Nic ci do tego. — Tak? A jeżeli powie o tym Maudie? — No to co? Co Maudie może mi zrobić? Bądź dorosły. — Właśnie próbuję, ty jurny capie! Potrzebne ci piekło w domu? Bo mnie nie! — oświadczył Zack. Wcale go nie dziwiła ta nocna napaść na Sibell. Od początku wiedział, że stanie się tak wcześniej czy później. Ilekroć wyjeżdżali dokądś bez Maudie, Cliff zaraz ruszał na łowy. Kto urodził się kobieciarzem, pozostanie nim aż do śmierci. — Żadnego piekła nie będzie — uśmiechnął się teraz z bezczelną pewnością siebie. — Sibell nie odważy się pisnąć słówka. 237 PATRICIA SHAW — Lepiej uważaj, bracie — ostrzegł go Zack. — Nie wygląda ona na taką, co będzie siedzieć jak trusia. Pod tymi gładkimi manierami kryją się ostre pazurki. Cliff roześmiał się na całe gardło: — No proszę, nawet ty to zauważyłeś! Widzę, że nie jesteś tak nieczuły na damskie wdzięki, jak udajesz! Ach, więc to tak! No to czemuś do niej nie uderzył? Miałeś na to mnóstwo czasu. Uczciwie pozwoliłem ci skorzystać z prawa pierwszeństwa, i co? Nie skorzystałeś. Skoro tak, pomyślałem sobie, że teraz moja kolej! — Ani teraz, ani nigdy! — zagrzmiał Zack. — Masz trzymać się od niej z daleka! — No nie! Albo jedno, albo drugie! Jak czujesz do niej miętę, to czemu się nie ożenisz? Zack z pewnym lękiem uświadomił sobie, że prędzej czy później na to samo pytanie będzie musiał odpowiedzieć matce. Z Cliffem łatwiej mu było rozmawiać. — Nie wiem, czyby mnie zechciała. — To ją spytaj. Co masz do stracenia? — Sporo nad tym myślałem. Chyba nic by z tego nie wyszło. Takie życie jak nasze to nie dla niej. Sibell za bardzo nawykła do miasta. Ona po prostu do nas nie pasuje. Obawiam się, że długo tu nie wytrzyma. — I co z tego? Póki jest, mógłbyś sobie użyć. Zack w odpowiedzi wyprowadził błyskawiczny cios, po którym jego brat wylądował na beczce z wodą. — Powinienem był to zrobić w nocy — oświadczył, a widząc, że stali się nagle ośrodkiem zainteresowania dla kilkunastu gapiów, chętnych obejrzeć kolejną bójkę, postawił Cliffa na nogi. — Zawsze musisz być takim cholernym zasrańcem? — rzucił z furią i popchnął brata za szopę, aby zejść z oczu ciekawskim. — Żartowałem — mruknął Cliff, rozcierając obolałą szczękę. Wiedział, że nie wygra fizycznej konfrontacji z Zackiem, więc położy! po sobie uszy. — Coś ci powiem, Zack. Twój kłopot polega na tym, że wszystko bierzesz zbyt serio. Skoro tak cię wzięło, ożeń się z nią i koniec. — Nie zaczynaj znów od początku! Idź lepiej poszukać Paddy'ego Lyncha. Słyszałem, jak mówił, że zamierza otworzyć masarnię. Paddy to jeden z dawnych kamratów ojca, warto mu się przypomnieć. Wyprawiwszy Cliffa na poszukiwania, Zack spróbował skupić się na aukcji, niestety z nie najlepszym skutkiem. Słyszał gromki głos licytatora, okrzyki kupujących i głuche uderzenia młotka, myślami był 238 PIÓRO I KAMIEŃ jednak gdzie indziej. Jeśli natura okaże się tak łaskawa, dumał, że nie poczęstuje nas nadmierną suszą czy inną klęską żywiołową, Black Wattle powinna utrzymać się na powierzchni... Brak gotówki to sprawa przejściowa. Liczył, że tegoroczna sprzedaż bydła pozwoli im stanąć na nogi, a w niedalekiej przyszłości farma będzie już na tyle samowystarczalna, że poradzą sobie bez pomocy matki. Ciarki przeszły go na myśl, co by to było, gdyby pomoc ta ustała wcześniej ... Pojawił się natomiast inny problem. Już dawno uzgodnili z Cliffem, że gdy doprowadzą Black Wattle do pełnej opłacalności, zakupią drugą farmę, tak aby każdy miał własną posiadłość, choć oczywiście i wtedy będą z sobą ściśle współpracować. Dzięki podwojonemu obszarowi pastwisk mogliby również nawiązać skuteczną konkurencję z największymi brytyjskimi hodowcami bydła na obszarze Terytorium. Plan ten, zaakceptowany przez Charlotte, opierał się wszakże na jej pieniądzach... Teraz pozostawały dwa wyjścia: czekać z zakupem drugiej posiadłości, aż obaj z Cliffem zgromadzą gotówkę, tyle że do tej pory ceny ziemi niewątpliwie wzrosną, albo zaryzykować pożyczkę na hipotekę Black Wattle. Trzeba się nad tym dobrze zastanowić. No i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w tej sytuacji można serio myśleć o ożenku? Cóż mógłby w tej chwili ofiarować Sibell? Kobieta powinna mieć własny dom, czy więc wypada ją prosić, by nadal mieszkała z Maudie? Zakładając z kolei, że kupiłoby się drugą farmę, czy miałby prawo skazywać ją na samotność? Musiałby przecież tygodniami nieraz przebywać poza domem, a ona byłaby wtedy jedyną białą kobietą wśród gromady mężczyzn, zmuszoną w dodatku prowadzić farmę, czyli umieć to wszystko, co umie Maudie... Właśnie to miał na myśli mówiąc Cliffowi, że ona tu nie pasuje. Chodziło mu tylko o nią, nie o siebie. Sibell zasługuje na lepszy los. Gdybyż tylko potrafił o niej nie myśleć! Sibell... Jesteś taka słodka. Jak... słodko pachnące frangipani. Żachnął się sam na siebie: dziwne porównanie. Ha, ale nie bez powodu! Kwiaty frangipani mogą sobie być delikatne, lecz te krótkie, tępe gałązki są żywotne jak diabli! Wystarczy taką odłamać i wetknąć do ziemi, a po roku wyrośnie prawie na pół metra. Że też licho musiało przynieść tę dziewczynę właśnie do Black Wattle! I po co? Żeby jemu skomplikować życie? Tyle jest ważnych problemów, a on teraz akurat musi przeżywać rozterki jak zakochany sztubak. Stanowczo trzeba z tym skończyć. 239 PATRICIA SHAW Zastali Sibell na werandzie w towarzystwie Kate Stirling, żony właściciela hotelu. Ubrana w nowiutką spódnicę i bluzkę, wyglądała doprawdy nadzwyczaj uroczo. Przez otwarte drzwi baru jak zwykle widać było mnóstwo klientów, lecz żaden nie ośmielił się teraz choćby jednym okiem zerknąć w stronę dam. Kate budziła w ludziach zrozumiały respekt. Na widok Hamiltonów wstała i obrzuciwszy chmurnym spojrzeniem młodszego, oddaliła się na zaplecze. — Nagadałaś jej na mnie! — wybuchnął Cliff. — Nie musiałam — odparła spokojnie Sibell. — Sama wszystko słyszała. — Odczekała, aż obaj usiądą przy stole, po czym oznajmiła z promiennym uśmiechem: — Byłam na zakupach! — Świetnie. — Zack z wyraźną ulgą powitał tę zmianę tematu. — I co takiego kupiłaś? — Och, mnóstwo rzeczy. — Położyła na stole mocno sfatygowany skórzany worek. — Dostałam to w prezencie od pana Lee. Podobno w takich mieszkach nosi się tutaj złoto. — Co ty powiesz! — rzucił Cliff z ironią. — To, co słyszysz, ale ja znalazłam dla niego lepsze zastosowanie. — Jednym ruchem wydobyła z worka lśniącego nowością colta i wymierzyła w głowę swego adwersarza. — Jak ci się podoba? — Odłóż to cholerstwo! — krzyknął podnosząc się z krzesła. — Siadaj! — Musiał usłuchać, widząc, że kładzie palec na spuście. — A ty nie ruszaj się, Zack. Mam coś do powiedzenia twojemu bratu. — Mówiła cicho, rewolwer w jej ręku nawet nie drgnął. — Nienawidzę przemocy i nigdy-więcej nie pozwolę sobą poniewierać. — Czy ta broń nie jest aby naładowana? — krzyknął Zack. • — Owszem, jest — odparła chłodno, nie spuszczając wzroku z Cliffa. — Wiedz, że nie zadowolą mnie żadne twoje przeprosiny. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że jeśli jeszcze kiedykolwiek ośmielisz się mnie tknąć nawet palcem, ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszysz, będzie bardzo głośne „bang". — Rany boskie! — jęknął Zack. — Odbierz jej ten cholerny rewolwer! — Z twarzy Cliffa odpłynęła cała krew. — Czy wyraziłam się jasno? — Winowajca, przełknąwszy ślinę, rad nie rad pokiwał głową. — A to co takiego? — wykrzyknęła Kate Stirling, wkraczając na werandę. Na tacy niosła napoje. — Nie wolno bawić się bronią! — Postawiła tacę i bardzo delikatnie odebrała Sibell rewolwer. — Na litość boską, dziewczyno, toż on jest nabity! 240 PIÓRO I KAMIEŃ — Wiem. Kate popatrzyła po wszystkich trojgu i nagle wy buchnęła śmiechem, po czym sprawnie opróżniwszy magazynek, zwróciła Sibell rewolwer oraz naboje. Nadal się śmiejąc, postawiła szklanki przed gośćmi. — Trunki na koszt firmy. Dla ciebie, Sibell, orzeźwiający napój owocowy z malutką kropelką ginu, dla Zacka piwo, a dla pana, panie Hamilton — oznajmiła oficjalnie — sarsaparyla. Na werandzie zapadła niezręczna cisza, wszyscy najwyraźniej zajęci byli własnymi myślami. Sibell uśmiechała się z zadowoleniem. Największą satysfakcję sprawił jej widok Zacka. Opuściło go w końcu to piekielne opanowanie! Uświadomiła sobie przy tym z niejakim zdziwieniem, że bardzo by chciała, aby częściej okazywał jej tyle zainteresowania, co teraz. Jest w gruncie rzeczy bardzo sympatyczny, pomyślała. Jakby ta odegrana przez nią brawurowa scenka postawiła go nagle w kręgu światła, unaoczniając wszystkie jego męskie zalety. Gładko wygolony, ze schludnie przyciętą strzechą jasnych włosów, wydał jej się doprawdy szalenie przystojny... Poczuła, jak wzbiera w niej fala sympatii, Cliff wszakże nie powiedział jeszcze ostatniego słowa... — Miałeś rację, Zack — wycedził szyderczo, odsuwając szklankę z sarsaparyla — ona do nas całkiem nie pasuje. — Zerwał się z krzesła i jak burza wypadł na ulicę. Sibell odczuła te słowa jak policzek. Czyżby Zack naprawdę to powiedział? No cóż, nie zaprzeczył. Mój Boże, nie wyobrażała sobie, że aż tak ją to dotknie! Kate, chyba wyczuwając jej nastrój, próbowała załagodzić sytuację: — Wy, młodzi, ciągle się tylko kłócicie — stwierdziła, kręcąc głową z widoczną dezaprobatą. — A wszystko przez ten upał! To cholerne niebieskie niebo doprowadza człowieka do szału. — Urwała, czekając na jakąś reakcję, gdy jednak oboje milczeli nadal, zwróciła się wprost do Zacka: — Posłuchaj, młody człowieku, mam propozycję. Przed chwilą mówiłam Sibell, że nie ma po co pchać się do Katherine. Cóż tam zobaczy? Tę porytą ziemię czy urząd telegraficzny? Nie ma nawet gdzie przenocować, a to, co oni nazywają pubem, to najpospolitszy pijacki szynk. Wąwóz, nie powiem, jest ładny, ale to miasto długo jeszcze nie będzie odpowiednim miejscem dla młodej damy. Może byście pojechali sami, a Sibell dotrzymałaby mi towarzystwa, póki nie wrócicie? Byłoby mi bardzo miło gościć ją u siebie przez tych parę dni. Co ty na to? 16 Pióro i kamień 241 PATRICIA SHAW — To zależy od Sibell — odrzekł krótko. Twarz miał bez wyrazu. Chociaż Kate wszystko to wymyśliła, nie było takiej rozmowy, Sibell natychmiast uchwyciła się tej propozycji. — Chętnie zostanę tu parę dni. Przynajmniej nie będę wam przeszkadzać — dorzuciła ze skrytą goryczą. — Skoro tak sobie życzysz... — Obojętnie wzruszył ramionami. — Pójdę poszukać Cliffa — oznajmił, sięgając po kapelusz. — Właściwie możemy już jechać. — On bardzo cię lubi — zauważyła Kate, odprowadzając wzrokiem wysoką postać Zacka. — Chyba żartujesz? Nie słyszałaś, co mówił Cliff? — Słyszałam, ale nie powinnaś z tego wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Zack jest taki sam jak Charlotte: każdą rzecz musi przemyśleć. A z tego drugiego zawsze był kawał rozpustnika. — Zack chyba ma rację — ciężko westchnęła Sibell. — Może ja rzeczywiście nie pasuję do Black Wattle? — A gdzie byś pasowała? — Czy ja wiem? — Niech więc czas to rozstrzygnie. Założyłabym się, że Zack powiedział to z myślą o tobie. Boi się, że gdy utkniesz na takim odludziu, możesz poczuć się okropnie nieszczęśliwa, a on tego nie chce. Ile białych kobiet odwiedziło Black Wattle, od kiedy tam jesteś? — Ani jedna. — No widzisz! Teraz masz przy sobie Charlotte i Maudie, ale później... Wiesz, moja droga, dopóki nie będziesz pewna, że potrafisz żyć tak jak one, radzę ci nie wiązać nadziei z Zackiem. • — Ja nie wiążę z nim żadnych nadziei. — No oczywiście! — roześmiała się Kate. — A tak przy okazji: umiesz ty się posługiwać tą swoją pukawką? — Ani trochę — wyznała Sibell. — Będę cię musiała nauczyć, a do tego czasu nie chcę widzieć, jak nią wymachujesz! Jeszcze ktoś mi tu umrze ze strachu. Sama o mało nie dostałam ataku serca. Nie było dnia, aby Logan telepiąc się rano do pracy nie złorzeczył Charliemu i jego „świetnym" pomysłom. Że też dał się namówić na taką katorgę! Tego ranka akurat miał szczególne powody do frustracji. Po odwiezieniu urobku do jedynej w Katherine oczyszczalni rudy kierownictwo kopalń Gilberta bacznie pilnowało wszystkich faz procesu, od kruszarki do sita. Tylko wtedy można było mieć pewność, 242 PIÓRO I KAMIEŃ że otrzyma się tyle czystego złota, ile go było w rudzie. Ta niezwykle żmudna operacja trwała nieraz całą noc, toteż Logan ustanowił system dyżurów. Tak się złożyło, że z powodu zmęczenia ostatni swój dyżur scedował na jednego z podwładnych, niejakiego Teda Tafta. Do diabła! Gdyby nie to, że kopalnie odczuwały dotkliwy brak ludzi, żywcem by upiekł tego drania! Łajdak poszedł na dyżur z butelką i skończyło się na tym, że urżnął się w trupa, a nie pilnowane złoto Gilberta zaczęło natychmiast kleić się do paluchów tym cholernym kanciarzom z oczyszczalni! Szczęście w nieszczęściu, że zjawił się tam Simon Pinwell i widząc, co się dzieje, pchnął po Logana gońca. — Lepiej pospiesz się, bracie — powitał go zaraz po wejściu. — Twój zmiennik wygląda jak nieboskie stworzenie. Cholera, gdybyż ten Taft zwyczajnie się tylko upił, niestety, wyglądało na to, że kompletnie stracił przytomność. — Na rany Chrystusa, a cóż to za świństwo! — wykrzyknął Logan, wąchając pustą butelkę. — Miejscowy wynalazek — oświecił go Pinwell. — Mieszają gin z naftą, imbirem i cukrem i widzisz, jakiego dają sobie kopa? — Znalazłszy gdzieś drugą do połowy opróżnioną flachę, rzucił ją daleko w krzaki. — Daj się tego nażłopać królikowi — powiedział ze śmiechem — a nie oprze mu się nawet dingo! Loganowi nie wydało się to zabawne. Nie podobały mu się również ostatnie żądania załogi domagającej się skrócenia pracy w sobotę. Zachciało im się wolnych popołudni! „Cholerna leniwa hołota!" — mruknął do siebie przez zęby. Dobrzy robotnicy, o czym zdążył się już przekonać, mieli gdzieś Gilberta i jego kopalnie, dorobili się bowiem własnych, tu zaś najmował się tylko najgorszy motłoch. Od samego początku najwięcej kłopotów przysparzali ludzie. Kilku przedstawicieli dawnej załogi powróciło wprawdzie do pracy, przywlekli jednak ze sobą czarne kobiety, którymi, jak się okazało, mieli zwyczaj wysługiwać się w ciasnych szybach. Trzeba było od razu ukrócić te praktyki. Przy wypłacie pierwszej tygodniówki wyszedł również na jaw pewien szwindel: poprzedni kierownik fikcyjnie umieszczał te kobiety na listach płac, aby mieć pieniądze na wódkę dla robotników. Kapitalik ten, zwany „sobotnią fundą", jako że upłynniano go zawsze w sobotę, trzeba było także zlikwidować. „Nie będę wam płacił za frajer" — oświadczył Logan, co wywołało rzecz jasna ogólne niezadowolenie. Samo wydobycie szło jednak na tyle dobrze, że ani Gilbert, ani jego agent nie zgłaszali żadnych pretensji. Logan w tej sytuacji postanowił 243 PATRICIA SHAW pozostać w Katherine. Liczył, że już wkrótce będzie w stanie wykroić trochę czasu na własne poszukiwania. Gdyby nie to, chybaby tu nie wytrzymał. Potrafiłby wymienić dziesiątki powodów, dla których to miejsce można było nazwać prawdziwym piekłem na ziemi. Nie ostatnim z tych powodów była ciągła obawa przed napadem na konwój przewożący co miesiąc wydobyte złoto do Palmerston i Port Darwin. No i była Josie! Ona także stała się problemem, i to jakim! Prymitywne warunki, w których przyszło im żyć, nie byłyby może aż tak uciążliwe w jakimś znośniejszym klimacie, lecz tu ten piekielny upał nie dość że pozbawiał człowieka energii, to jeszcze wywoływał całą masę innych trudności, jak choćby tę, że jedzenie psuło się w mgnieniu oka. Nie mówiąc już o rojach dokuczliwych much i prawdziwym zatrzęsieniu węży. Jakby natura sprzysięgła się uprzykrzyć człowiekowi życie. Wszystkim, nie tylko Josie, chociaż ona uważa, że tylko jej. Ach, ta Josie! Żałuje mu nawet drobnych przyjemności. Na szczęście nic nie wie o karcianych wieczorach w szopie, gdzie chyłkiem wślizgują się czarne dziewczyny... Zbliżając się do kopalni, rozpoznał nagle siedzącą na płocie znajomą postać! — Niech skonam, toż to Jimmy Moon! — To stare imię — odrzekł Jimmy przyciszonym głosem. — Ja być teraz Jaljurra. Logan przyjrzał mu się uważnie. Jimmy jakby się postarzał. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma za sobą długą, niezmiernie uciążliwą drogę. Podobnie wyglądało wielu kopaczy. — Skądże cię tu przyniosło? - — Być na wędrówce. Przejść całą wielką pustynię. Straszne miejsce. Napotkać potem białych ludzi, co przesyłać wiadomości. — Trafiłeś na stację telegraficzną? — Uhm, tak. Dalej iść na północ tak jak słupy aż do obozu... Stu-art. Logan kiwnął głową. Było to powstające miasteczko nad Ross River. — Mieć teraz robotę, szefie. Policjant w Stuart dać mi pracę, on mnie tu wysłać. — Jimmy jakby odzyskał nagle swoją dawną wesołość, bo roześmiał się głośno: — Pracować teraz dla policji! Czarny tropiciel numer jeden! — Tak? No to coś ci powiem, czarny tropicielu numer jeden! Wiem, że zwędziłeś mi pistolet. Coś z nim zrobił? — Ach, on zgubić się dawno temu. Nie ma. 244 PIÓRO I KAMIEŃ — Jesteś mi więc coś winien, ty łotrzyku — rzucił Logan. Powiedziane to zostało półżartem. Pistolet? Kto by się tym teraz przejmował? — Gdzie twoja żona? — Nie ma żony — odrzekł Jimmy. — Ślubu nie być, kobieta odejść. Uciec. — No to kiepsko — zauważył Logan. W tej samej chwili zza drzew wyłonił się jeździec. Był to funkcjonariusz miejscowej policji, sierżant Bowles. — Mam do pana słówko, panie Conal. — Słucham, o co chodzi? — O, widzę, że już poznał pan tego chłopaka — zagaił sierżant. Zanim Logan zdążył odpowiedzieć, że zna Jimmy'ego od dawna, tamten zapytał z uśmiechem: — No co, Jaljurra, mówiłeś panu Conalowi o swoim ostatnim wyczynie? — A cóż to takiego? — zdziwił się Logan. — Zna pan tego dzieciaka, co się niedawno zgubił? Małego Snowy Dickensena? To właśnie Jaljurra go znalazł. Myśmy postawili już na nim krzyżyk. Logan oczywiście słyszał o tym wypadku. Wszyscy w Katherine przejmowali się losem sześcioletniego malca, który zabłądził w buszu. Uważano go za straconego. I oto po więcej niż pięciu dniach poszukiwań nagle odnaleziono chłopca. — Ty go wytropiłeś? Jimmy w odpowiedzi skromnie skinął głową. — Jaljurra to cholernie dobry tropiciel — powiedział z uznaniem Bowles. — Znalazł dzieciaka, chociaż to dla niego obcy teren. Pochodzi z któregoś z tych pustynnych szczepów. Logan ugryzł się w język, podchwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie Jimmy'ego. Aha, więc Jimmy Moon nazywa się teraz Jaljurra i pochodzi z pustyni. A niech tam. Wszak połowa tutejszych białych nosi fałszywe nazwiska. — Czy to pańskie złoto gotowe już do wysyłki? — zapytał tymczasem Bowles. — Tak, i rad bym jak najszybciej wyprawić je z Katherine. Mieliśmy w tym miesiącu niezłe wydobycie. Do czasu wysyłki Logan przechowywał złoto w sejfie miejscowego banku, który był zwyczajną, naprędce skleconą budą. Nie gwarantowało to bezpieczeństwa, nie miał jednak innego wyjścia. — Hm, będzie pan musiał trochę z tym poczekać — oznajmił Bowles. — Mój zmiennik, konstabl Plummer, właśnie złamał nogę. 245 PATRICIA SHAW Koniecznie chciał się popisać, jaki to z niego ujeżdżacz! Korcił go ten dziki źrebiec Duffy'ego, no i nie usiedział na nim nawet pół minuty, a ja zostałem sam. Teraz nie mogę opuścić posterunku. — Ale złoto musi wyjść jutro! — zaczął gorączkować się Logan. Konsorcjum Gilberta zobowiązane było w takim terminie dostarczyć przesyłkę agentowi w Palmerston, aby ten zdążył ją nadać na statek wychodzący z Port Darwin pod koniec każdego miesiąca. Termin ten właśnie się zbliżał. — Ci z innych kopalń nie przejmują się tak jak pan — stwierdził Bowles. — Co znaczy parę tygodni? — Bo nie są na kontrakcie! Ja muszę dotrzymać terminu, w przeciwnym razie Percy Gilbert nie da mi żyć! — Niech mu pan powie, że to nie Londyn. My tu żyjemy w buszu. Logan wiedział swoje. „Parę tygodni"? Skończy się na tym, że złoto przeleży w sejfie przez następny miesiąc, a gdy wreszcie wyruszy w drogę, wszyscy już będą wiedzieli, że jest go tym razem dwukrotnie więcej niż zwykle. Gdyby sam sobie chciał nawarzyć piwa, nie wymyśliłby nic lepszego. — Mogliby to wziąć pocztowcy, ale oni nie mają eskorty. Chyba że wyśle pan z nimi paru swoich ludzi — zaproponował sierżant. — Prędzej zjem diabła! Nigdy byśmy już nie zobaczyli ani złota, ani tych przeklętych obiboków! — No to widzę, że ma pan tylko dwa wyjścia: wstrzymać przesyłkę albo osobiście ją eskortować — podsumował sierżant. — Dowieźć te worki do Pine Creek to znów nic takiego. Resztą jak zwykle zajmą się tamtejsi policjanci. Również ta koncepcja nie przypadła Loganowi do gustu. Wiedział, że dwaj pocztowcy ze swoimi jucznymi końmi nie są bohaterami, czyli że tylko on jeden byłby uzbrojony. A do Pine Creek trzeba jechać dwa dni... Łatwo proponować coś takiego, kiedy jest się starym policyjnym wygą. Sierżant Bowles zna każdy kawałek buszu, a strzelanina to dla niego rzecz zwykła. — My iść razem — odezwał się Jimmy. — Ja iść z panem Conalem. Sierżant Bowles poskrobał się w głowę. — No, to by było możliwe... Dobra! Przedstawi pan Jaljurrę chłopakom z Pine Creek. Im także może się przydać. — Posłał Jimmy'emu surowe spojrzenie: — Tylko żadnych wędrówek, słyszysz? Masz zaraz wracać, zrozumiano? — Tak, szefie. Wracać z panem Conalem. 246 PIÓRO I KAMIEŃ Logan wiedział, w czym rzecz. Czarni tropiciele byli na wagę złota. Policja korzystała z ich usług głównie przy poszukiwaniu groźnych kryminalistów. Najlepszych łowców ściągano nieraz z odległości kilkuset kilometrów, trzeba więc było wiedzieć, który akurat jest wolny i gdzie się znajduje. Wracając wieczorem do domu, Logan zabrał ze sobą Jimmy'ego. Po drodze wyjaśnił mu krótko, że pobrali się z Josie, ponieważ Jack Cambray nie żyje. Czuł, że również Jimmy nie mówi mu o sobie całej prawdy, ale co tam! Cudze czy własne mijanie się z prawdą nigdy nie mąciło mu spokoju ducha. Josie tak uradowała wizyta Jimmy'ego, że na kolację przyrządziła doskonałą rybę i oczywiście zaprosiła gościa do stołu. Jimmy, którego pierwszy raz w życiu spotkał tak wielki zaszczyt, był tym niezwykle przejęty. Do tego stopnia, że usilnie nalegał, aby Josie nauczyła go używać sztućców. Logan już prawie zapomniał, że jego żona potrafi się śmiać, a tu proszę! Oboje z Jimmym zaśmiewali się do rozpuku z tych nie zawsze udanych prób ujarzmienia nieposłusznej łyżki, złośliwego noża czy widelca. Obserwując Jimmy'ego Logan odniósł wrażenie, że z jakiegoś powodu bardzo mu się spieszy: jakby chciał nauczyć się wszystkiego naraz. — Gdzie Ned? — zapytał w pewnej chwili. — W szkole — odrzekła Josie. — W Perth. — Dlaczego ty go tam zostawić? — Musi się uczyć. — W jej głosie zabrzmiał bezgraniczny smutek. Jimmy skinął głową i zamilkł. Widać było, że nie jest w stanie tego pojąć. Logan, chcąc przerwać niezręczną ciszę, dotknął zniszczonego skórzanego woreczka, który odkąd pamiętał, Jimmy zawsze nosił na szyi. — Co to takiego? Nigdy się z tym nie rozstajesz. Czy tam w środku coś jest? — Ja — odparł krótko Jimmy. — Ty? Nie rozumiem. — Daj mu spokój — wtrąciła się Josie. — To pewnie jego tajemnica. Jimmy, opowiedz nam lepiej o swoich wędrówkach. On przewędrował pół kontynentu, wyobrażasz to sobie, Logan? Od zachodu do samego centrum! Dokonał czegoś, co udało się niewielu białym. Tak interesowało ją wszystko, co Jimmy widział po drodze, krajobrazy, klimat, zwyczaje napotkanych plemion, że Logan nie mógł się opędzić przed zgryźliwą myślą: Szkoda, że w taki sam sposób nie 247 PATRICIA SHAW zainteresujesz się ludźmi żyjącymi obok ciebie! Od nich również mogłabyś się dowiedzieć niejednej ciekawej rzeczy. Ale to nie Josie! Ona od białych trzyma się na dystans! Z westchnieniem dolał sobie whisky. Do czego to doszło! Jego żonę, jak widać, bawi tylko towarzystwo czarnych! Powietrzem przetoczył się nagle daleki grzmot. W następnej chwili ogłuszył ich przeraźliwy trzask, gdzieś obok uderzył piorun. Całe niebo zapłonęło ogniem. Przestali rozmawiać, zajęci obserwowaniem dziesiątków błyskawic rozdzierających ciemność oślepiającymi smugami światła. Łoskot bijących w ziemię wyładowań zlewał się w jeden nieustający huk gromu. Po chwili grzmot ucichł, niebo jednak nadal jaśniało jak w dzień. — Dobre, co? — Jimmy wydawał się zawiedziony, że to już koniec spektaklu. — Przeklęte burze, żadnego z nich pożytku — poskarżyła się Josie. — Stale się boję, że będzie z tego wielki pożar. Grzmi tylko i błyska, a deszczu ani kropli. — Nie módl się tak o deszcz, bo może go spaść za dużo — zawołał Logan. — Ja tam nie chcę, żeby mi zalało szyby. — Tu być mnóstwo deszczu — odezwał się Jimmy, czujnie wpatrzony w ciemność. — Uwierzę w to, jak zobaczę — powiedziała Josie. — Kiedy od miesięcy nie widzi się deszczu, człowiek zaczyna o nim marzyć. — Wielkie Marzenie ten kraj — mruknął Jimmy. Czyżby źle zrozumiał słowa Josie? — Co masz na myśli? — Mnóstwo czarów. Tu być mnóstwo potężnych czarów — wyszeptał czarny chłopak. — Kiedy my jechać, szefie? — zapytał, zmieniając temat. — Dokąd? — Josie od razu zrobiła się czujna. — Do Pine Creek. Jadę tam jutro ze złotem. Nie ma go kto eskortować. — Ach tak! — zabrzmiało to bardzo ostro. — A kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? — Teraz ci mówię — bąknął z irytacją, prawdą było bowiem, że zwlekał z przekazaniem jej tej wiadomości. — O co ci chodzi? Zostajesz ze swoimi dziewczynami. Nie będzie mnie ledwo parę dni. — Parę dni! Dla ciebie to drobiazg! Szast-prast i wyjechać! A ja? Co mam robić, kiedy cię nie będzie? 248 PIÓRO I KAMIEŃ — To samo, co zawsze! Siedzieć i gapić się w sufit! — Rozejrzał się dookoła: — Ten diabelny Jimmy znów wyczynia te swoje sztuczki. Zniknął jak kamfora, nawet nie zauważyłem kiedy! Mógł przynajmniej podziękować za kolację. — Oni nie dziękują — rzuciła cierpko — nie mają nawet takiego słowa. Jeśli pozwalają komuś wyświadczyć sobie przysługę czy choćby grzeczność, to znaczy, że go lubią i sam ten fakt jest z ich strony komplementem. A już na pewno nigdy nie poproszą o nic człowieka, którego nie darzą sympatią. Logan nie był w nastroju do słuchania jej wykładów. Dam Pinwellowi parę funtów, postanowił, niech dobrze pilnuje kopalni. Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Logana podróż do Pine Creek przebiegła bez żadnych przeszkód, a nawet dosyć przyjemnie. Bez porównania lepiej było jechać konno, niż trząść się ciężkim nieruchawym wozem, jak przedtem z Josie. Obaw przed rabusiami wyzbył się już tak dalece, że zaczął nawet rozważać możliwość częstszego udziału w konwojach. Było to prawdziwe wytchnienie po ciężkiej harówce w kopalniach, gdzie często z powodu niedoboru ludzi sam musiał chwytać za kilof. Na posterunku w Pine Creek przekazał złoto policji, przedstawił funkcjonariuszom Jimmy'ego, podając im jego tubylcze imię, po czym wyszedł na ulicę z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Postępujący w ślad za nim Jimmy zatrzymał się nagle i zaczął obracać w palcach swój tajemniczy woreczek. — Zaraz wywiercisz w nim dziurę — zażartował Logan. Jimmy, dziwnie jakoś skupiony, wyszeptał, patrząc gdzieś w przestrzeń: — Duchy mówić. Czat-czat. — Co znów za „czat-czat"? Zaczynasz już gadać jak Chińczyk? — Nie. Kobieta nadchodzić. Kobieta być blisko. — Jaka kobieta? — Nie wiem... — Na twarzy Jimmy'ego odbił się wyraz zakłopotania. — Ale słyszeć bardzo głośny śpiew. Logan nie słyszał żadnego śpiewu, aczkolwiek wiedział od Josie, że dla tubylców słowo to ma wiele znaczeń. Mistycznych. Tak przynajmniej mówiła Josie. On sam nader sceptycznie odnosił się do ich wierzeń i magicznych praktyk. Głupie zabobony! Wzruszył ramionami i skierował się w stronę największego sklepu. Sądząc po odgłosie 17 Pióro i kamień 249 PATRICIA SHAW spiesznych kroków, Jimmy szedł za nim, lecz w pewnej chwili znów się zatrzymał. — Tu — wskazał palcem hotel. — My teraz czekać. — Na co? Jimmy pogładził wiszący na szyi woreczek: — Ten gość mocno czarować. On kazać nam tu czekać. Zirytowany Logan machnął na niego ręką: — Jak już znudzi ci się czekać, znajdziesz mnie w sklepie. Tam, u tego Chińczyka. Jimmy przycupnął na ziemi tuż obok klocka dla jeźdźców. Nie wiedział, jak długo przyjdzie mu czekać, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Był absolutnie pewien, za sprawą jakiegoś szóstego zmysłu, że powinien znajdować się właśnie w tym miejscu. Zawsze kiedy zapadał w ów stan dziwnego półtransu, zyskiwał tajemną świadomość tego, co ma się zdarzyć. Teraz też dobrze wiedział, kogo się spodziewać, toteż gdy z drzwi hotelu wyłoniła się Missibel, wcale nie zdziwił się na jej widok. Po prostu tak miało być. Spokojnie podszedł do werandy i ukłonił się grzecznie, zdejmując kapelusz w taki sposób, jaki podpatrzył u białych. Missibel najpierw znieruchomiała, a potem galopem zbiegła ze schodków: — Jimmy! Na litość boską, potrafisz wyrosnąć spod ziemi! Jak ty to robisz? Musiał odpowiedzieć na całą lawinę pytań, nim sam ją zagadnął z uśmiechem: — Masz już dla mnie konia? — Ach, przypomniała sobie, obiecałam mu konia! — Nie mieć go jeszcze? — W jego głosie zabrzmiała nuta ubolewania. Nie z powodu konia, tylko poczucia, że pytaniem tym sprawił jej przykrość. — Jeszcze nie, ale będzie, jak obiecałam. Podaruję ci konia. — Aha, by 'm by. Wiedząc, że by 'm by znaczy dla tubylców „później", lecz czasami także „nigdy" Sibell oświadczyła stanowczo: — Nie, Jimmy. Naprawdę kupię ci konia. Tam, gdzie teraz mieszkam, jest ich mnóstwo. Puścił to mimo uszu. — Przywieźć mnie tutaj pan Conal. Ja iść po niego — oświadczył i nim go zdążyła powstrzymać, pomknął już dokądś jak strzała. Logan tutaj? Czym prędzej przyłożyła ręce do twarzy, by ukryć nagły rumieniec. Logan Conal był teraz ostatnią osobą, z którą by chciała się spotkać. Ktoś przecież mógł mu powtórzyć tę głupią 250 PIÓRO I KAMIEŃ bajeczkę o ich rzekomych zaręczynach. Boże, jaki wstyd! Miała ochotę uciec. Czemuż nie pojechała do Katherine razem z Hamiltonami?... Ach, nie! Jimmy chyba mówił, że właśnie stamtąd przyjechał z Loga-nem. Boże, Boże, co robić? Przede wszystkim usiąść. Pędem wróciła na werandę przerażona, że nogi lada chwila odmówią jej posłuszeństwa. Postanowiła powitać go grzecznie, lecz chłodno. Dać mu do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany. A jeżeli przyprowadzi Josie? Och, to byłoby straszne! Ale co oni tu robią? Czując, że jej skrzętnie skrywana nerwowość, której nigdy jednak nie dawało się do końca stłumić, grozi teraz gwałtowną erupcją, zaczęła oddychać szybko i rytmicznie: trzeba wtłoczyć w płuca więcej powietrza, zwalczyć to przerażające uczucie duszności. A już miała nadzieję, że się go pozbyła! Niestety. Ostatnio, to znaczy od czasu choroby Charlotte, sensacje te powróciły. Boże, już lepiej umrzeć, niż stanąć twarzą w twarz z Loganem, pomyślała znowu i nagle ogarnął ją gniew. Nie! Trzeba mu dać nauczkę. Do czasu nim zobaczyła, jak zbliża się ku niej wielkimi krokami, zdołała ukryć wzburzenie. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Jakiż on wysoki i urodziwy, pomyślała mimo woli. W jego znajomych zielonych oczach — ach, spoglądała w nie tyle razy na jawie i w snach — malowało się podniecenie. Jednym skokiem pokonał schodki i ujął jej rękę: — Mój Boże, Sibell, to naprawdę ty! A jak cudownie wyglądasz! — Nie zauważył jej chłodnego spojrzenia, a może myślał, że jest równie zdumiona jak on. — Och, dziewczyno, widzę, że służy ci życie na farmie! Wyglądasz zdrowo jak nigdy! Do twarzy ci z tą opalenizną! Ale co ty tu robisz? — Przyjechałam z przyjaciółmi. — Cudownie! — powtórzył. — Jakaż to przyjemność już tylko na ciebie patrzeć! Jak to mówią, jesteś jak róża wśród cierni — rzucił ze śmiechem. — Doprawdy, opromieniasz swym blaskiem całe Pine Creek! Sibell nawet nie zauważyła, kiedy ten jego zachwyt i miłe słówka zaczęły przełamywać jej sztuczną obojętność. W pewnej chwili po prostu złapała się na tym, że z wielkim ożywieniem opowiada mu o swoim życiu w Black Wattle, ubarwiając je odrobinkę... No i dobrze. Niech wie, gdzie jego miejsce. Postanowiła jeszcze wyraźniej okazać mu swoją wyższość. Za karę. — Black Wattle to ogromna posiadłość, a dom nowiusieńki i jaki wygodny! Po prostu komfortowy! To nie to, co te chlewiki, w których 251 PATRICIA SHAW ludzie mieszkają tutaj na farmach. Łącznie ze służącymi pracuje tam ponad trzydzieści osób. Ja jestem księgową. — Słowo „księgowa" brzmiało lepiej niż „sekretarka". — To wspaniale! Od początku mówiłem, że bystra z ciebie osóbka! — Hamiltonowie to ludzie wprost czarujący, absolutnie czarujący — szczebiotała dalej Sibell. — Mam piękny pokój i własnego konia, prezent od całej rodziny! No i nikt mnie nie kontroluje, mogę wychodzić i wracać, kiedy tylko zechcę. — Przypominając sobie, że to Josie zarekomendowała ją Charlotte, postanowiła nie wspominać o pani domu, szybko więc zboczyła z tematu, pytając Logana, jakim sposobem się tutaj znalazł. — Kieruję kopalniami złota w Katherine — wyjaśnił. — Dziura to taka, że trudno opisać, ale pensję mam dobrą, a przy odpowiednio wysokim wydobyciu złota przysługują mi również premie. Rozumiesz, te premie to dobra zachęta: staraj się, by kopalnie przynosiły zyski, bo wtedy skorzystasz i ty. — Ale jak dostałeś tę pracę? — nie wytrzymała Sibell. Mimo wszelkich wysiłków, by zachować chłodną rezerwę, ciekawość wzięła w niej górę. — Pracuję w konsorcjum Gilberta. Właścicielami tego przedsiębiorstwa są twoi dobrzy znajomi. — Percy? — Czy nigdy nie będzie końca tym zdradom? — Pracujesz u niego?! No nie, to już dno! — Żebracy nie mają wyboru — wzruszył ramionami Logan — a zresztą! Mogę pracować u samego diabła, byleby dobrze płacił. — A wiesz, że Gilbert winien mi jest pieniądze? Ładną sumkę! Bezprawnie podjął należne mi odszkodowanie, wiesz... za „Cambridge Star". Logan wydał przeciągły gwizd. — Doprawdy? Nie miałem o tym pojęcia. — Mógłbyś wypłacić mi tę kwotę przez tutejsze biuro. Wystawię ci rachunek. — Daj spokój, Sibell, wiesz, że to niemożliwe. Przyciśnij Gilberta. — Próbuję, ale bez skutku. Ten łajdak nie odpowiada na moje listy. — Zobaczę, co da się zrobić, kiedy będę w Perth. — Zrobisz to dla mnie? — Z przyjemnością. Powiedz mi teraz, jakie masz plany na dzisiaj? Gdzież są ci twoi znajomi? 252 PIÓRO I KAMIEŃ — Zack i Cliff pojechali gdzieś w okolice. — Specjalnie wymienj}a ich imiona, aby wiedział, że to mężczyźni. — Prowadzą pertraktacje w sprawie sprzedaży bydła. Postanowiłam tu na nich zaczekać d\ya może trzy dni. — Nie mogło złożyć się lepiej! Zamierzałem wracać dzisiaj, ale nic mnie nie goni, mogę jechać jutro. Mamy więc dla siebie całe popołudnie. Wytrzymasz kilka godzin w moim towarzystwie? Kiedyś bardzo na nie narzekałaś! — Przypuszczam, że jakoś wytrzymam — zażartowała, starając się nie okazywać nadmiernego zadowolenia. — O, jakże się cieszę! Może pójdziemy na spacer? Jest tu ładny strumień! Tym razem będzie to wyprawa w wielkim stylu! Za tę naszą morderczą wędrówkę na głodowych racjach należy nam się przecież jakaś nagroda! — Jak to sobie wyobrażasz? — Weźmiemy koszyk piknikowy, a w nim same pyszności, wszystko, co najlepsze! Znajdziemy sobie jakieś ładne miejsce i zjemy wspaniały podwieczorek, podziwiając równie wspaniały zachód słońca. Zaraził ją tym swoim entuzjazmem. Dlaczego nie?, pomyślała. Może być całkiem miło. Mimo dość istotnej niewiadomej, jaką stanowiła kwestia Josie, czuła się zadowolona, a nawet szczęśliwa w towarzystwie Logana Conala. Dobrze ci tak, Josie, pomyślała z odrobiną mściwej satysfakcji, widzę, że nie masz nad nim żadnej władzy. Nawet o tobie nie wspomniał. — No — wykrzyknął Logan — ta uczta przynosi zaszczyt twojej pani Stirling! Tak świetnego ciasta nie jadłem od wieków! — Z uśmiechem wyciągnął się na macie. — Możesz nalać mi jeszcze trochę tego wina? Zważywszy wszystko, nie jest najgorsze. — Zważywszy to zwłaszcza, że cała kolekcja Kate liczy może z sześć butelek — zaśmiała się Sibell. — Piwniczka w Black Wattle jest dużo lepsza! — Nieźle musi być na tej farmie. Zaprosisz mnie kiedyś? — Możesz przyjechać, kiedy tylko zechcesz — odrzekła z uśmiechem. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuła się naprawdę szczęśliwa. Opadło z niej to wieczne napięcie. Logan wyczuwał jej nastrój. — Może kiedy znowu będę odwoził złoto. Pod koniec każdego miesiąca tutejsza policja zabiera je do Palmerston via Idle Creek — wyjaśnił. — Mógłbym tam pojechać. Idle Creek to chyba miejs- 253 PATRICIA SHAW cowość położona najbliżej twojego domu. Byłaś tam kiedyś? — Tak, ale to straszne pustkowie. — Podobno budują tam teraz jakiś sklep czy raczej szynk ze sklepem. Niewiele, ale to dopiero początek. — Wyciągnął rękę i pogładził Sibell po obnażonej pęcinie. Przeszedł ją dreszcz. — Moglibyśmy spotkać się w Idle Creek — zaproponował. — Chciałabyś? Czuła, że tak naprawdę pyta ją o co innego: Czy podoba ci się to, co robię? Czy mam dalej pieścić twoją kostkę i tak oto leciutko gładzić cię po łydce? — Bardzo bym chciała. Wszystko wydawało się tak naturalne... To, że nagle przysunęli się do siebie, że on, oparty na łokciu, patrzy jej w twarz, że bawi się jej włosami, owijając je sobie wokół palców... To wszystko musiało się stać, było im przeznaczone. — Masz piękne włosy... — Nie — pieszczotliwie powiódł palcem po jej wargach — źle mówię... Ty jesteś piękna, Sibell. Jego pocałunki smakowały tak, jak sobie to wymarzyła. Zaczął powoli rozpinać jej bluzkę... Bała się zepsuć tę chwilę, przytrzymała jednak jego rękę. To jedno musiała wiedzieć: — Co z Josie? — Wiesz o niej? — wymruczał. Znów poczuła na sobie jego dłonie. — Napisała do mnie z Perth. Że wyjeżdżacie razem. Do Gerald-ton. — Nie wyszło. — Zamknął jej usta pocałunkiem. Jego język tak rozkosznie domagał się odpowiedzi... Nie wyszło! Zalała ją fala radości. Odsunęła się odrobinkę, tylko tyle, by szepnąć z triumfem: — Tak przypuszczałam. Jak cudownie było się z nim kochać w tym odludnym leśnym zakątku! Wiedząc, że nie ma pośpiechu, że nikt ich tu nie zobaczy, całą sobą chłonęła słodycz jego pieszczot, aż wreszcie rozpłomieniona do ostatka, zaczęła na niego krzyczeć. Tak namiętnie domagała się spełnienia, że samą ją to zdumiało. Zdumiało i sprawiło rozkosz. Niedługo pozwoliła mu odpoczywać, gdy nasycony miłością, trzymał ją W ciasnym uścisku... W końcu ze śmiechem opadł na plecy: — Wykończyłaś mnie na amen! Spójrz, pierwsza gwiazda. — Gwiazdy spełniają życzenia, prawda? — rzuciła chytrze. —- Mam wypowiedzieć swoje? — Obowiązkowo. — Więc życzę sobie... żebyś się ze mną kochał! 254 PIÓRO I KAMIEŃ — Sibell! Jesteś nienasycona! — To źle? — To wspaniale, ale chyba powinniśmy wracać. Krocząc przez miasto z Loganem, czuła się dumna i wprost szaleńczo szczęśliwa. Układała po cichu dziesiątki planów na dalszą i bliższą przyszłość. Wspólną, rzecz jasna. Może Logan zmieni decyzję i zostanie w Pine Creek jeszcze dzień czy dwa? Logan tymczasem, rozmyślając o minionym dniu, uświadomił sobie, że powiedział dziś głośno coś bardzo ważnego, co dotyczyło Josie: „Nie wyszło". Wypowiadając te słowa nie myślał o swoim małżeństwie, teraz jednak uznał, że to prawda. Okazało się wielkim błędem. Te ciągłe narzekania Josie, te jej nieznośne lamenty! Pewnie, życie w Katherine to nie ścieżka usłana różami, lecz bądźmy sprawiedliwi, jemu też nie jest lekko! A innym kobietom w osadzie? One w dodatku pracują, a przecież umieją się śmiać, potrafią same wynajdywać sobie rozrywki. Są wesołe, nie tak jak Josie. No a już Sibell! Nie ma nawet co porównywać. Pomyślał, że jest jak kot, giętka, zmysłowa, ekscytująca... I jak kot spada zawsze na cztery łapy. Narzekała na Gilbertów — ha, nie byłaby kobietą — a przecież tak się umiała urządzić, że żyło jej się u nich całkiem dobrze. Teraz znowu siedzi sobie na tej farmie jak u Pana Boga za piecem i wszyscy traktują ją jak księżniczkę! Wprost trudno uwierzyć, że z tego podtopionego szczurka, którego znalazł na plaży, zrobiła się taka dama! Ach, i z jaką klasą! Wiedząc teraz z całą pewnością, że od dawna musiała być w nim zakochana i że sam oszalał na jej punkcie, powiedział sobie, że musi ją zdobyć. Tylko jak się uwolnić od Josie? Odesłać do Perth? To chyba możliwe, dumał. Nie powinna zbytnio protestować. Kiedy Josie wyjedzie, będzie można przeprowadzić rozwód. Mocniej ujął pod ramię Sibell, delektując się jawną zawiścią wszystkich mijanych mężczyzn. Mimo swoich licznych podbojów Logan nie najlepiej znał się na kobietach, toteż nie doceni! Josie, tak jak przedtem nie docenił Sibell. Josie wiedziała, co robi. Narzekanie na życie w Katherine było jej sposobem brania się z nim za bary. Głośno przeklinając każdą uciążliwość, potrafiła skutecznie rozładować wszystkie nagromadzone w sobie niedobre uczucia. Rozmawiała też z kobietami, tymi samymi, które Loganowi wydawały się tak wesołe. Owszem, pozdrawiały go z uśmiechem, ale to dlatego, że kiedy zostawały same, przy studni czy praniu bielizny, klęły na to miasto, ile wlezie. Logan nie miał pojęcia, 255 PATRICIA SHAW że każda z tych kobiet bywa dla swego męża taką samą jędzą jak Josie i że to właśnie pomaga im przetrwać. Josie nie zapraszała nikogo do ich nędznej chaty, gdyż za czasów małżeństwa z Jackiem nie nawykła przyjmować gości. W Katherine zresztą każde spotkanie towarzyskie stanowiło jedynie okazję do picia. Logan nie mylił się mówiąc, że jego żona woli towarzystwo czarnych. Jej zainteresowanie tymi ludźmi sięgało granic fascynacji. Uwielbiała gawędzić z Broulą i Tirrabah, szczególnie zaś słuchać opowieści o zwyczajach ich ludu. W tym celu systematycznie uczyła obie dziewczyny angielskiego, przyswajając sobie przy okazji poszczególne słowa z ich języka. Zdaniem Logana była to zupełna strata czasu, ale na cóż innego miała go tu zużyć? Logana nadal bardzo kochała, teraz już bez żadnych wyrzutów sumienia. Po otrząśnięciu się z szoku wywołanego samobójczą śmiercią Jacka łzy po nim szybko jej obeschły. Prawdą było przecież, że jej zobojętniał, że prędzej czy później by go opuściła. A Ned... Myślała o nim z tęsknotą, ale... ma w szkole dobrą opiekę. Lepiej mu w Perth niż w Katherine. Tu w tej dziurze nawet nie ma szkoły... Logan nie zdawał sobie sprawy, że i on irytuje ją czasem nie mniej niż ona jego. Uważał siebie za ciężko pracującego męża, ją zaś za zrzędną żonę, która czepia się go bez powodu. O byle co zaczynał się dąsać albo szedł do szynku. Mężczyźni, uśmiechnęła się Josie. Siedziała przed chałupą, myśląc o Loganie. Kiedy wróci, trzeba mu będzie trochę podogadzać. Ostatecznie przez tych parę dni nie było jej bez niego znów aż tak źle. Prawdę mówiąc, ten spokój był nawet miły, podobnie jak teraz czekanie na jego powrót. Przynajmniej jest się czym cieszyć. Zamówiła już mięso na zrazy i świeże jarzyny, płacąc za nie horrendalną cenę, Postanowiła bowiem powitać Logana wystawną kolacją. Muszą jakoś wytrzymać to piekło, tak, bo przecież Katherine to piekło! Nikt nie nazwie tego normalnym życiem, a już na pewno nie ona! Josie dawno Przestała wierzyć w słuszność zalecanej kobietom zasady: zaciśnij zęby i wytrzymaj. O nie, ta postawa to najprostsza droga do tego, żeby z żony stać się czymś takim, w co mąż najwyżej wytrze sobie buty. Raz już to przeżyła — i nigdy więcej. Po powrocie do Pine Creek zastali Sibell w tak wyśmienitym humorze, że Zack nie mógł się temu nadziwić. Przeprosiny Cliffa przyjęła prawie z roztargnieniem... Wydało mu się to podejrzane. Znając Cliffa, można się było obawiać, że zechce podjąć kolejną próbę, 256 PIÓRO I KAMIEŃ tyle że następnym razem postara się działać subtelniej. Już teraz zaczynał był czarujący. A Sibell... W domu wydawała się zawsze tak chętna do pomocy, tak starała się wszystko robić jak najlepiej... Czasami tylko, gdy sądziła że nikt jej nie widzi, opadała z niej nagle ta cienka powłoka chłodnego opanowania. Zack wspomniał nawet kiedyś o tym matce. „Wiesz, ona mnie martwi. Wygląda czasami na tak strasznie spiętą! Niby to czyta, a naprawdę łowi uchem każdy szelest. Zupełnie jakby się bała, że ta półka z książkami lada chwila runie jej na głowę". „Nie ma się czemu dziwić — odparła Charlotte — ta dziewczyna przeżyła potworny wstrząs. Nie dość że z dnia na dzień straciła rodziców, to jeszcze w takiej katastrofie! Trzeba czasu, by po tego rodzaju przejściach powrócić do równowagi. Bądźcie dla niej milsi". A teraz — patrzcie państwo! Awantura z Cliffem pokazała, ile bojowego ducha ma w sobie ten kłębek nerwów! I jaka wesoła! Dobrze jej zrobiło towarzystwo Kate Stirling. A może to, że znalazła się z dala od nas, podziałało na nią jak balsam, pomyślał melancholijnie. Zaczęli siodłać konie, przygotowując się do wyjazdu. Sibell szczebiotała z Kate jak skowronek, dopytując się co chwila, czy aby wszystkie jej zakupy są już na pewno w jukach. Rewolwer bardzo troskliwie umieściła w torbie przy siodle. Wydawała się nie pamiętać złośliwej uwagi Cliffa. Zacka na samą myśl o tym wciąż jeszcze skręcało w środku. Może powinien był zaprzeczyć, kiedy jego brat oświadczył, że Sibell do nich nie pasuje? Nie. Każde wyjaśnienie brzmiałoby żałośnie. Mogłoby jedynie pogorszyć sprawę. A zresztą... Sibell się tym nie przejęła. I właśnie ta jej beztroska bardziej psuła mu samopoczucie, niż gdyby wzięła to sobie do serca. — Jesteś dzisiaj w wyśmienitej formie — zauważył głośno. — Wiosna w powietrzu! — zaśmiała się Kate. — Od kiedyż to? — Słońce nad zeschłym buszem przypominało kulę ognia. — Nie mówiłaś im o swoim gościu? — rzuciła przekornie Kate. — Bardzo przystojny dżentelmen. — Kto? — spytał zaskoczony Zack. — Pewien mój przyjaciel z Perth — odrzekła Sibell głosem słodziutkim jak miód. — Nie znacie go. — A cóż on tu robi? — Jest kierownikiem trzech kopalń złota — teraz w jej głosie zabrzmiała duma. — Powiedziałam mu, że jeśli zechce, może mnie odwiedzić w Black Wattle. Nie masz chyba nic przeciwko temu? 257 PATRICIA SHAW — A cóż miałbym mieć? — Zirytował go domyślny uśmieszek Kate. — Pospiesz się, Sibell, musimy ruszać. I włóż kapelusz! Skromne rozrywki miasta Katherine przestały bawić Logana. Całą swą energię skupił teraz na pracy. Josie zrobiła się trochę milsza, a może to on był w lepszym nastroju, bo wciąż rozkoszował się wspomnieniem Sibell? Myślał o niej nieustannie. — Wiesz — powiedział do Josie — wyrzucam sobie, że cię tu przywlokłem. Cóż... Nie spodziewałem się, że będzie aż tak źle. — Daj spokój, to nie twoja wina. Sama chciałam jechać. Nie będziemy tu zresztą wiecznie. — No tak, tylko co teraz? Słyszę, że ten suchy upał ma być jeszcze gorszy... A kiedy nadejdzie pora deszczowa, zostaniemy kompletnie odcięci od świata. Na dobrych kilka miesięcy. — Jeżeli próbujesz mnie dobić, to doskonale ci idzie — westchnęła Josie. — Nie chcę wiedzieć, co gorszego mnie tu jeszcze czeka. Staram się żyć z dnia na dzień. — Bardzo słusznie, ale tutejszy klimat jest szczególnie trudny dla kobiet. Pomyślałem więc sobie, że na ten najgorszy okres mogłabyś pojechać do Perth. — Do Perth? — powtórzyła jak echo. — Mówisz serio? Nie pamiętasz, za kogo mnie tam uważają? Za najgorszą ulicznicę! Za Jezabel! Najchętniej spaliliby mnie na stosie. Ależby mieli uciechę, gdybym tak wróciła sama! — Nie powinnaś się tym przejmować. — Nie, Logan. Nie mam tyle hartu ducha, by stawić czoło całemu miastu. Jakoś tu wytrzymam. — Przecież nienawidzisz Katherine. Josie pocałowała go w czoło. — Rozczulasz się nade mną. Nie trzeba. Logan nie zamierzał dawać za wygraną. Skoro on już zapomniał o skandalu w Perth — a zapomniał! — inni z pewnością tak samo. Zresztą sytuacja uległa zmianie. Josie jako mężatka ma teraz inną pozycję, może więc spokojnie ignorować plotki. — A co z Nedem? — zapytał. — Z tym też sobie poradzę. Wszystko we właściwym czasie. Ale co ci się stało, że tak nagle chcesz mnie wyprawić do Perth? — Ponieważ będę musiał częściej zostawiać cię samą — oświadczył. — Chodzi o pewne zajęcia w terenie. Zamykam właśnie jedną z naszych kopalń, złoża drugiej także są na wyczerpaniu... Skoro będę 258 PIÓRO I KAMIEŃ miał więcej czasu, chcę i ja poszukać złota. Musi go tutaj być więcej, mówię o Terytorium, a nikt nie prowadzi systematycznych badań. Tutejsze złoża na przykład odkryto jedynie przez przypadek. Kładli kable telegraficzne i tak to się stało. Josie spojrzała na niego bystro: — Dla kogo chcesz szukać złota, dla siebie czy dla Gilberta? — Dla siebie. — Miał w tym ukryte plany. Ułożył tę opowiastkę przede wszystkim po to, aby mieć wygodny pretekst dla wizyt u Sibell. Podjął też inną decyzję: pewną część złota z Katherine zacznie przeznaczać dla siebie. — Tak chyba nie można — zauważyła Josie. — Nie powinieneś prowadzić własnych poszukiwań w czasie pracy. — Próbowałem trochę w niedzielę — odrzekł z ożywieniem Logan — tylko że tutaj przekopano już wszystko. Trzeba poszperać dalej. — Nie w tym rzecz. Twój kontrakt pozwala ci prowadzić poszukiwania, ale tylko dla konsorcjum. Złamiesz warunki umowy. — Do diabła z umową! Jak znajdę złoto, niepotrzebny mi będzie ich kontrakt! Niech Gilbert sam sobie zarządza swoim przedsiębiorstwem! Zobaczymy, czy da sobie radę i jak mu się to spodoba! — Mówił coraz szybciej, starając się ukryć zawód. Był pewien, że Josie z entuzjazmem uchwyci się pierwszej sposobności opuszczenia Katherine, tymczasem plan nie wypalił. Trzeba będzie wymyślić coś innego, ale co? Z pomocą przyszła mu sama natura... Straszliwe upały i gorące pustynne wiatry wystarczyły, by któreś z wielkich drzew w okolicy Katherine samoistnie stanęło w ogniu. Chwilę później pożar ogarnął już pobliski busz. Miejscowi ludzie z braku odpowiedniego sprzętu mogli tylko bezsilnie patrzeć, jak hucząca ściana płomieni, skwiercząc i plując deszczem pomarańczowych iskier, posuwa się ku miasteczku. Na obrzeżach Katherine stanęła cała ludność. Mężczyźni, kobiety i dzieci z twarzami omotanymi płótnem dla ochrony przed duszącym dymem próbowali powstrzymać niszczycielski żywioł. Utworzono żywy łańcuch rąk do podawania wiader z wodą, rąbano drzewa, by zapobiec przerzucaniu się ognia, próbowano gasić płonące poszycie namoczonymi workami, matami, derkami, wszystkim, co kto miał pod ręką. Wysychały w ciągu kilku sekund. Wiatr na szczęście litościwie ucichł, dzięki czemu siła ognia na tyle osłabła, że ogołocony z drzew obszar górniczy powstrzymał pochód płomieni, nie pozwalając im strawić centrum osady. Odrapany bar, sklep Pinwella, posterunek policji, urząd telegraficzny wraz z grupką pobliskich chałup ocalały, 259 PATRICIA SHAW lecz wszystko, co znajdowało się dalej od środka, skupiska namiotów i budy mieszkalne, w tym również domostwo Conalów, spłonęło na popiół. Doszczętnie wyczerpana Josie w czarnych od sadzy łachmanach siedziała na schodkach przed barem, starając się w miarę możności chronić przed wdychaniem dalszych porcji duszącego dymu, który jak chmura zawisł nad głowami milczących ludzi. Dookoła snuły się grupki oszołomionych pogorzelców. Zmordowani ludzie nie mieli siły nawet mówić. Trzech mężczyzn i chłopiec, którym rozprzestrzeniające się płomienie odcięły drogę ucieczki, zginęli w ogniowej pułapce. Logan, który był z nimi, szczęśliwie ocalał. Jakaś kobieta przyniosła trochę wody w czerpaku grupce ludzi odpoczywających przed pocztą. Woda była ciepła, lecz Josie poczuła wdzięczność, gdy i jej dano się napić. Wargi miała popękane, a przesycająca powietrze woń spalonych eukaliptusów gryzła ją w oczy i nozdrza. I co teraz?, myślała. Cały mój ziemski dobytek poszedł z dymem. Lecz nawet myślenie o czymkolwiek nie dotyczącym obecnej chwili było zbyt wielkim wysiłkiem. Później... Teraz mogła tylko siedzieć i czekać, aż zjawi się po nią Logan. Patrząc na jakieś dziecko bawiące się obok kołkiem od namiotu, pomyślała z ironią: to ja jestem takim kwadracikiem drzewa, w który poty walono młotkiem, aż zostały z niego same drzazgi. I co taki nędzny pyłek jak ja robi w tym olbrzymim kraju, gdzie wszystko, a więc i klęski, osiąga rozmiary niewyobrażalne w innych częściach świata? Może powinniśmy wrócić do Anglii, gdzie drzewa i łąki są zielone, a światło dnia nie razi oczu. Do Anglii, gdzie po lecie następują zimy! Mój Boże, cóż by teraz dała za jeden zimowy dzień! Widząc, jak strumyczki potu żłobią białe korytka na umorusanej twarzy siedzącej obok kobiety, pomyślała, że i ona musi wyglądać tak samo, ale co za różnica? Mężczyźni zwołali naradę, podczas której uchwalono ewakuować do Palmerston bezdomne kobiety i dzieci. Dotknięty pożarem obszar nie nadawał się do zamieszkania aż do czasu, gdy z końcem pory deszczowej odrodzi się tutaj roślinność. Nie było zresztą nawet płótna na namioty. — Możemy zbudować jakąś chatę z bali trochę dalej na południe — bąknął Logan. Brodzili wraz z Josie wśród szczątków swojego domu w poszukiwaniu jakichkolwiek ocalałych rzeczy. Nie znaleźli żadnych. — Jeżeli koniecznie chcesz zostać — dodał bez entuzjazmu. — Nie, Logan, pojadę do Palmerston. Choć na trochę. Sam widzisz, że nie mamy nic. Ani co na siebie włożyć, ani w czym gotować. 260 PIÓRO I KAMIEŃ Wszystko trzeba kupić, od łyżki do igły. — Kopnęła przepaloną foremkę do ciasta. — Popatrz — powiedziała ze śmiechem — tyle razy wkładałam tę rzecz do ognia i było dobrze, a pożar i ją wykończył! — Dobrze się czujesz? — zapytał zdumiony, że potrafi się śmiać w takiej chwili. — Oczywiście! Na Boga, Logan, wszak oboje żyjemy! Nie my jedni jesteśmy w takiej sytuacji! My przynajmniej mamy pieniądze, a spójrz na te kobiety! Wiele zostało bez grosza. Pojadę z nimi i postaram się jakoś pomóc. — Nie wiem, czy w Palmerston uda ci się znaleźć mieszkanie. Jedź lepiej do Perth. — Ty znowu swoje!—ucięła ostro. — Już ci mówiłam, że do Perth nie pojadę. W Palmerston przynajmniej będziesz mógł mnie odwiedzać. Będę za tobą tęsknić — dodała smętnie — ale to chyba jedyne wyjście. — Zastanów się, Josie! Gdzie tam będziesz mieszkać? — Wyślij telegram do swego agenta i każ mu poszukać domu, tyle chyba może zrobić, jesteś przecież jego zwierzchnikiem. I powiedz mu, że to pilne. Logan przystał w końcu na tę propozycję. Chwilowo dobre i to. Przynajmniej będzie mógł teraz jeździć, gdzie mu się podoba. Pani Pinwell zaofiarowała mu miejsce do spania w swojej przybudówce, miał więc tymczasowy dach nad głową. Pozostawało rozwiązać już tylko problem wyżywienia, ale i to się załatwi. Wraz z resztą samotnych mężczyzn postanowił wynająć Chińczyka, który miał wybudować polową kuchnię i gotować dla nich posiłki. Logan myślał o tym z prawdziwą ulgą, nareszcie koniec domowych rygorów! — Ach — mówiła tymczasem Josie — dobrze będzie odetchnąć znów morskim powietrzem! Pomyśl, Logan, może jednak mógłbyś ze mną pojechać? Chociażby na jakiś tydzień? Tobie też by się to przydało. — Niczego bym bardziej nie pragnął — skłamał bez mrugnięcia okiem — ale to niemożliwe. Boję się, że część kopaczy zechce wyjechać z żonami... Josie pocałowała go w czoło. Biedny Logan! Nękały ją wyrzuty sumienia, że opuszcza go w takiej chwili, cóż jednak miała robić? Pocieszała się myślą, że w Palmerston będzie mogła urządzić mu dom odpowiedni dla człowieka z jego pozycją. Postara się zachęcić Logana, aby często przyjeżdżał do miasta. Jest tam wielu ludzi interesu, z którymi powinien nawiązać stosunki. Niedługo Boże Narodzenie, 261 PATRICIA SHAW a kopalnie wtedy nie pracują. Miło będzie spędzić razem święta i wreszcie się trochę zabawić. Ruszając w drogę powrotną do Black Wattle, Sibell wciąż jeszcze znajdowała się w stanie euforii. Bystrzej też i z większą niż zwykle uwagą przyglądała się otoczeniu, zwłaszcza wskazywanym przez Cliffa znakom orientacyjnym, których dobra znajomość pozwalała bez trudu trafić na farmę. Na przykład kopce termitów. Te wysokie na ponad dwa metry budowle o spłaszczonej przedniej ścianie, przypominające kształtem ogromny rozłożony wachlarz, sterczały wśród buszu niczym wielkie nagrobki w kolorze czerwonej ochry. Było ich mnóstwo. Cliff nazywał je obrazowo „kompasami buszu". — Wszystkie są jednakowe — tłumaczył Sibell. — Mrówki budują je zawsze na osi północ—południe. Wystarczy rzucić okiem na taki kopiec i wiesz od razu, w którą stronę świata podróżujesz. Zack też poświęcał jej więcej uwagi, odkąd się dowiedział, że miała gościa. Doskonale! — Ziemia o tej porze roku wydaje się sucha jak pieprz — włączył się do rozmowy — a jednak wszędzie tu jest woda, trzeba tylko umieć patrzeć. Spójrz tutaj... — Na piasku, w który wskutek suszy zamieniła się cała powierzchnia traktu, widać było ślady... Jakby ktoś przeciągnął tu miotłą. — To tropy emu — wyjaśnił Zack. — Niedawno szły tędy do wody. — Dla poparcia swego twierdzenia zboczył nieco z traktu, by pokazać Sibell setki skrytych w zaroślach maleńkich zięb, które na ich widok natychmiast zaczęły świergotać. — Te zięby to też dobry znak. Takie malutkie ptaszki nie ulecą daleko bez wody, dlatego podczas suszy trzymają się blisko emu bądź kangurów, które mają dość siły, by się do niej dokopać. Umieją też wywęszyć wodę pod ziemią. — Ja bym poszukał tam w dole — odezwał się Cliff, cierpliwie wysłuchujący dobrze mu znanych rzeczy. Zack szybko zeskoczył z konia i brnąc po kostki w głębokim piachu zszedł do zapadliska. — Trzeba znaleźć najniżej położone miejsce — zawołał do Sibell, odgarniając rękami piasek. Po chwili stał już w wodzie. Obracając się w kółko jak rozbawione dziecko, zaczął poszerzać otwór, aż osiągnął on wielkość małej sadzawki. — Dla nas ta woda miałaby za dużo mułu — stwierdził, podprowadzając tam swojego konia. — Inaczej to wygląda, gdy człowiek kona z pragnienia. Sibell przyglądała im się ze zdziwieniem: cóż za osobliwe poczucie czasu. Obu braciom niby to spieszyło się do domu, a jednocześnie ciągle pozwalali sobie to na jakiś objazd, to przystanek, i co zabawniej- 262 PIÓRO I KAMIEŃ sze, nie widzieli w tym wszystkim żadnej niekonsekwencji. Widocznie tak to jest z ludźmi, którzy podróż liczą na dni, a nie godziny, zaś noclegi pod gołym niebem są dla nich nieodłączną częścią egzystencji. Przypomniały jej się słowa Maudie: tak często sypia na dworze, że w pokoju jest jej zbyt duszno. Sibell nie była aż taką entuzjastką świeżego powietrza, lecz przyzwyczaiła się już do tego, że bracia w mgnieniu oka rozbijają obóz, że sprawnie przygotowują smaczny posiłek, a jej moszczą w trawie całkiem wygodne posłanie. Przywykła do swego koca i moskitiery. Zaczynała traktować to wszystko już nie jak uciążliwą konieczność, ale coś w rodzaju wakacji, znajdując nawet przyjemność zarówno w takim trybie życia, jak i pełnym humoru towarzystwie obu Hamiltonów. Właśnie wyobrażała sobie, jak by to było romantycznie podróżować w ten sposób z Loganem — miała nadzieję, że niebawem zaprosi ją do Katherine na zwiedzanie tych swoich kopalń — kiedy Zack brutalnie przerwał jej marzenia. Raptownie zatoczył krąg i chwyciwszy Merry za uzdę, zmusił ją do cofnięcia się o kilka metrów. Wszystkie trzy konie stanęły łeb w łeb na szlaku, a Hamiltonowie, osłaniając Sibell z obu stron, sięgnęli po karabiny. — Jeśli umiesz posłużyć się swoją pukawką — powiedział Cliff — to teraz pora ją wyjąć. Wydobyła rewolwer z torby przy siodle i załadowała go zgodnie z instrukcjami Kate. — Co się dzieje? — Spójrz na tę polanę — powiedział Zack. — Ktoś właśnie wyrąbał drzewa. — No to co? Cóż w tym złego? — Za świeżo mi to wygląda, nie widzisz? Jakby nikt jeszcze tędy nie chodził. Czuję, że to pułapka zastawiona przez czarnych. Przyjeżdżasz i myślisz: ładne miejsce, woda niedaleko, można tu rozbić namiot. Chytrze. — Czemu więc nie obejdziemy tego bokiem? — Ponieważ oni nas widzą, a my nie wiemy, ani gdzie się zaczaili, ani ilu ich jest. Konie, wyczuwając niebezpieczeństwo, nerwowo strzygły uszami. Dookoła panował złowieszczy spokój. Wyschłe drzewa o białej korze otaczały ich kręgiem niby wrogie wojsko. Sibell czuła, jak wzbiera w niej panika. — Nie bój się — powiedział Zack równym głosem. — Będziemy pertraktować. 263 PATRICIA SHAW — Nikogo nie widzę — wyszeptała Sibell. — Są tam na pewno, ale to prawdopodobnie tylko paru młodych awanturników. Chcą pokazać, jacy to są sprytni. — Mylisz się! — zawołał Cliff, podnosząc karabin do oka. — Spójrz tam. — O, tylko nie to! — syknął Zack, gdy zza drzew wyłoniło się dwóch wysokich, muskularnych tubylców z głowami całymi w piórach. Wycelowane włócznie nie pozostawiały wątpliwości co do ich zamiarów. Nie odwracając głowy, polecił Sibell przyciszonym głosem: — Kiedy powiem „jedź", ruszaj galopem! Uciekaj! Kierunek na farmę wskaże ci słońce. Miej je cały czas za plecami, a nie zbłądzisz. Spięła się w sobie, czekając na tę komendę. Miała wrażenie, że minęły wieki, zanim zawołał do czarnych: — Hej wy! Jesteście z Dały River! Co tu robicie? — Wy dawać broń! — odkrzyknął jeden z napastników. — Nie, do diabła! Ja dać wam żywność, dużo żywności. W obozie mam mnóstwo jedzenia. — I mnóstwo białych ludzi! — krzyknął Cliff. — Bardzo blisko! Wy, ludzie, uważać! Być dobrzy! Ten, który mówił, obnażył zęby i machnął ręką. Odpowiedział mu głośny szelest. Słychać go było ze wszystkich stron. Sibell nadal nie widziała nikogo, lecz nawet ona potrafiła rozpoznać, że ten trzask suchego poszycia to odgłos wielu par bosych stóp. — Co chcecie mi dać za broń? — spytał niespodziewanie Zack. Rzecznik czarnych wydawał się zaskoczony. Z wahaniem zerknął na swego partnera, jakby zamierzał się z nim naradzić. — My porozmawiać — naciskał go Zack. — Mężczyźni rozmawiać i robić handel, kobieta odejść. — Trzymaj mocno tę swoją pukawkę — szepnął Cliff— i w razie konieczności nie bój się jej użyć. — Słyszałeś? — Zack rozkazująco podniósł głos. — Kobieta odejść! Czarny wzruszył ramionami i machnął włócznią, odprawiając Sibell. — Jedź — Zack z rozmachem klepnął klacz po zadzie. Merry nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, wystrzeliła do przodu jak z procy. Jej nagły zryw omal nie wytrącił Sibell rewolweru. Ach, Boże! Z całych sił ścisnęła go w garści, jednocześnie kurczowo chwytając wodze. Z nisko pochyloną głową, prawie leżąc na końskiej szyi, pomknęła naprzód z rozpaczliwą determinacją. Czarny na ten 264 PIÓRO I KAMIEŃ widok parsknął śmiechem, zaraz jednak powtórzył jeszcze bardziej stanowcznym tonem: — Wy dawać broń. — Ty być wódz? — Zack próbował zyskać na czasie. — Ten być wielki wódz — odrzekł tubylec, wskazując swego towarzysza. — Broń nic dobrego bez ammo — poinformował go Zack, podnosząc do góry pudełko nabojów. — Jak myślisz — mruknął do Cliffa — uda nam się najechać na nich, obalić obu i uciec? — Tak będzie najbezpieczniej. Nie ośmielą się chyba ciskać włóczniami w swojego wodza. — Chcąc zająć czymś obu tubylców, Cliff także wyjął naboje i zaczął po jednym rzucać je na ziemię. — Macie tu waszą amunicję. — Zack poszedł za jego przykładem, starając się zyskać jeszcze chwilę zwłoki. Na dany przez niego znak obaj z Cliffem błyskawicznie spięli konie i runęli na przeciwników. Huknęły strzały. Wódz padł, trafiony przez Zacka, drugiego koń Cliffa odrzucił daleko na bok. Dali nurka w zarośla, umykając przed gradem włóczni. Jazda w tym gąszczu pośród ciasno rosnących drzew i stert przegniłych pni wymagała prawdziwych cudów zręczności. Konie raz po raz potykały się w grubym, splątanym poszyciu. Tłum czarnych tymczasem z wrzaskiem następował im na pięty. Tknięci tą samą myślą, rozjechali się w dwie różne strony. Jadący wąwozem Zack zobaczył nagle nad sobą dwóch Aborygenów. Nie wstrzymując konia, oddał w ich kierunku dwa strzały. Jeden z napastników runął z wrzaskiem na ziemię, drugi zniknął, ale włócznie nie przestały fruwać Zackowi nad głową. Dalsza jazda wąwozem dawała przewagę dzikim, musiał więc zaryzykować; z pełną świadomością, że wystawia się na atak, pchnął konia na drugie zbocze. Mimo że od ścigających dzieliła go spora odległość, ziemia wokół niego stękała od głuchych uderzeń włóczni. Domyślił się, że używają woomer, miotaczy nadających śmiercionośnej broni większy rozpęd. Jakimś cudem udało mu się jednak wydostać z wąwozu bez szwanku. Znalazłszy się na wzniesieniu, szybko zeskoczył z konia i leżąc w wysokiej trawie z bronią gotową do strzału, krzyknął w stronę czarnych: — No dalej! Chodźcie tutaj! Pierwszego śmiałka, który zamierzył się na niego włócznią, położył trupem, po czym rozpoczął precyzyjny ostrzał zagrożonego terenu. Dopiero zyskawszy pewność, że przeciwnik poszedł w rozsypkę, ruszył na poszukiwanie Cliffa. Był pewien, że brat da sobie radę, ale !8 Pióro i kamień 265 PATRICIA SHAW Sibell... Jedź, zaklinał ją w duchu, odbij się stąd jak najdalej! Poklepał swojego konia, który trząsł się ze strachu, i czujny na każdy szelest, pojechał brzegiem wąwozu. Czarni z Dały River rzadko opuszczali własne terytorium, kiedy już jednak podjęli taką wyprawę, kończyło się to zawsze jakąś napaścią. Nie bez powodu uważano ich za jedno z najniebezpieczniejszych plemion północy. Ostatnio wymordowali wszystkich członków załogi japońskiego kutra do połowu pereł, którzy byli na tyle głupi, że ośmielili się porwać ich dwie kobiety. W tym akurat wypadku wzięli jedynie odwet za wyrządzoną im krzywdę, mieli jednak na sumieniu także wielu białych poszukujących na ich terytorium złota bądź cyny. Musieli pewnie zrozumieć, że broń palna uśmierca skuteczniej niż włócznie, i dlatego postanowili ją zdobyć. Zack zadecydował, że zaraz po powrocie na farmę wyznaczy kilkunastu swoich tubylców do stałego patrolowania przygranicznych terenów Black Wattle. Trzeba ustanowić jakiś system ostrzegania, rozmyślał, skoro ci z Dały River potrafią podejść aż tutaj. Miłosierdzie miłosierdziem, ale ci ludzie są groźni, a jego obowiązkiem jest zapewnić farmie bezpieczeństwo. Na razie nie widać było śladu czarnych, dobiegło go natomiast rżenie konia, na które jego gniadosz czujnie nastawił uszy. Zack pozwolił mu się prowadzić i po chwili zobaczył wierzchowca swego brata. Uzda zwisała mu luźno, po nerwowym przebieraniu nogami łatwo było poznać, że jest niespokojny. Zacka na ten widok naszło jakieś niedobre przeczucie... Odpędził je szybko i gwizdnął na Cliffa, a gdy nie doczekał odpowiedzi, poddał konia bliższym oględzinom. Wilgotna po pachy sierść stanowiła wyraźną wskazówkę, że Cliff musiał przejeżdżać przez wodę. Nieopodal istotnie widać było płytką o tej porze roku rzeczną lagunę. Skierował się w tamtą stronę, prowadząc drugiego konia za uzdę. Ciągle nasłuchując, spętał nogi zwierzętom, a sam poszedł dalej pieszo, gwiżdżąc w umówiony sposób na Cliffa. Może znalazł sobie kryjówkę? Przyjrzawszy się uważnie brzegowi laguny — miała na oko z półtora kilometra długości — dostrzegł głębokie ślady końskich kopyt... Prowadziły od wody w stronę lasu. Tylko te jedne, czarni widać tu nie dotarli. A więc Cliff zdołał im uciec. Odetchnął z ulgą i znowu popatrzył na wodę. Nagle coś dostrzegł... Coś, co sprawiło, że stanął porażony grozą. Wpatrując się w to miejsce szeroko otwartymi oczami, jak głupi zawołał Cliffa... Okręcił się w kółko, jakby szukając kogoś, kto mu powie, że to nieprawda, że wzrok go myli, a potem jak szalony popędził w tę stronę... Jeszcze miał nadzieję, jeszcze sobie 266 PIÓRO I KAMIEŃ wmawiał, że to tylko kawał pnia z wystającą nad wodę nagą gałęzią, ale to nie była gałąź. To była włócznia. Tkwiła w plecach Cliffa. Usiadł obok niego w wodzie, przytulił do piersi martwe ciało brata i zaczął szlochać. Przerażenie nie pozwoliło Sibell zsiąść z konia, dopóki nie zagrodziła jej drogi rzeka. Co to za rzeka? Wydawała się czymś osobliwym po długiej jeździe przez monotonnie jednolity teren, czymś zgoła nie pasującym do krajobrazu... Wszędzie tu rosły te same drzewa, gumowce, akacje, dziwaczne kapuściane palmy, linia horyzontu tworzyła wciąż prawie idealne koło nad jednakowo równą linią drzew, wszędzie sterczały te same kopce termitów. Przypominały jej teraz jakieś stare niesamowite pomniki, wystarczająco wielkie, by ukryć całą hordę groźnych napastników. Zaraz, co to mówił Cliff? Że to kompasy wskazujące kierunek północ—południe? Tak, ale co z tego? Musiałaby jeszcze wiedzieć, w którą stronę jechać na farmę. Zabłądziła. Uległa ślepej panice i w pierwszej chwili zdała się całkiem na konia, pozwalając mu nieść się dokądkolwiek, a potem gdy Merry z szaleńczego galopu przeszła w równy, spokojny cwał, dała się ukołysać złudnemu poczuciu bezpieczeństwa... A teraz ta rzeka... Najgorsze, że w tym zamieszaniu nikt nie mówił, jak daleko powinna odjechać. Zack i Cliff spodziewali się pewnie, że zaczeka na nich gdzieś na trakcie. Ha, straciła go z oczu już wiele kilometrów temu! Co za głupota! Będą na nią wściekli. Kto to widział, galopować tak na oślep! Trzeba było mieć trochę oleju w głowie... Hamiltonowie dawno już pewnie dali sobie radę z tymi dwoma czarnymi. Zaczynała myśleć, że jej ucieczka była głupia i niepotrzebna. W chwili gdy na komendę Zacka ruszyła z polany, wyobrażała sobie, że zza drzew wyskoczy zaraz banda tych czarnych dzikusów, by ściągnąć ją z siodła, tymczasem nikt jej nie gonił... Strach i oszołomienie sprawiły, że nie bardzo zdawała sobie sprawę, co się właściwie działo podczas tych paru krytycznych minut. Pamiętała tylko dwóch Aborygenów, którzy zażądali broni. Teraz wydawało się to śmieszne. Jakież mieli szanse w konfrontacji z uzbrojonymi ludźmi, takimi jak Cliff i Zack, którzy prócz karabinów nosili jeszcze u pasa wielkie myśliwskie noże, a strzelali obaj jak szatany! Im na pewno nic się nie stało. Jedyną osobą w tarapatach jest teraz Sibell Delahunty... Powinna zawrócić... tylko dokąd? Zack kazał jej mieć słońce za plecami... Roześmiała się histerycznie. Trzeba to było powiedzieć koniowi! Po namyśle uznała w końcu, że lepiej będzie 267 PATRICIA SHAW jednak zaryzykować powrót do domu, a po drodze prosić Boga, żeby bracia na nią nie czekali. W przeciwnym razie... Ach, wyobrażała już sobie ich miny, gdy po długich poszukiwaniach przyjadą na farmę i zastaną ją w domu. Jeżeli jakimś cudem zdoła tam trafić! I co powie Maudie? Maudie oczywiście nigdy nic takiego nie mogłoby się przydarzyć. Ona by nie pozwoliła się odesłać i bez mrugnięcia powieką kropnęłaby któregoś z tych czarnych. Maudie, zdaniem Sibell, stać było na to. Pamiętała, jak pewnego dnia młodsza pani Hamilton zaprosiła ją na przejażdżkę, wspominając mimochodem, że ma do zrobienia coś pilnego. Dojechały do którejś z zagród dla bydła, gdzie Maudie z pomocą dwóch czarnych kowbojów zarzuciła kabłąk na łeb młodego wołu i zanim Sibell zdążyła zapytać, po co to robi, spokojnie podcięła mu gardło. Boże! Krew tryskała na wszystkie strony! Wrzasnęła wtedy dziko i uciekła, za co Maudie natrząsała się z niej okropnie: „Ale wołowiną nie gardzisz, co? Myślisz, że taki wół sam położy ci na talerzu kawałek swojego zadka?" „Powinnaś ją była uprzedzić", powiedziała później Charlotte, lecz Maudie nie okazała ani cienia skruchy. „Niech wie, co to znaczy pracować na farmie!" Co zrobiłaby teraz Maudie?, dumała Sibell, tępo wpatrując się w rzekę. Słońce zaczynało zachodzić, nadal jednak paliło ją w plecy. W plecy? Doznała nagłego olśnienia: powinna jechać prosto przed siebie, nieważne, o ile zboczyła z traktu! Takie były instrukcje Zacka! Uhm, westchnęła, powściągając przedwczesną radość, mogę tak jechać do samego Perth... I jeszcze ta rzeka... Wygląda mi na głęboką. Maudie... Czy ona by się tym przejęła? Chyba nie. — A co tam! — powiedziała do siebie głośno. — Raz kozie śmierć! Konie podobno umieją pływać — zwróciła się teraz do Merry. — Mam nadzieję, że i ty to potrafisz. Ostrożnie wprowadziła klacz na płyciznę. W miarę jak zapuszczały się dalej i woda stawała się głębsza, zaczynało jej się wydawać, że podjęła chyba jednak błędną decyzję. Prąd był o wiele silniejszy, niż myślała. Merry tymczasem śmiało sunęła naprzód i Sibell poczuła nagle, że... płynie! Płynie jak statek, rozcinając piersią tę lśniącą, cudownie chłodną płaszczyznę! Tak ją podekscytowało to nowe i jakże przyjemne doznanie, że na moment zapomniała o strachu. Pojawi! się znowu ze wzmożoną siłą, gdy znalazły się w miejscu, gdzie prąd rwał najsilniej. Teraz już nie można było zawrócić. Wszystko zależało od Merry. Tej dzielnej Merry, która mocno pracując nogami i parskając, nie tylko utrzymywała się na powierzchni, lecz z wysoko uniesionym łbem odważnie parła wciąż naprzód. Sibell, pełna podziwu dla siły 268 pióro 1 kamień i wielkiego serca swej ulubienicy, nie szczędziła jej głośnych pochwał. Kiedy wreszcie wygramoliły się na drugi brzeg, wydała z siebie okrzyk triumfu: — Merry, udało nam się, udało! Zack i Cliff nie uwierzą, kiedy im opowiem! Zeskoczyła z siodła, żeby się osuszyć, na co w tym upale wystarczyło ledwie parę minut, i szła dalej pieszo, póki nie zobaczyła w oddali stada bydła. Wciąż jeszcze przerażały ją te bestie, musiała jednak zobaczyć, czyje noszą piętna. Uznała, że bezpieczniej zbliżyć się do nich konno. Och, z ulgą rozpoznała znajome litery „TPH" — Terytorium Północne, Hamiltonowie. — No, to jesteśmy w Black Wattle — poinformowała Merry — ale nie ciesz się jeszcze, moja droga, bo to tak, jakbyśmy w Anglii wjechały w granice hrabstwa... Rozejrzawszy się dookoła, stwierdziła, że i tu, jak okiem sięgnąć, rozpościera się dokładnie taki sam dziki i suchy skrub jak na tamtym brzegu rzeki. Spokojnie pasły się tutaj małe i średnie kangury, ptaszki siedzące na krowich grzbietach pracowicie wykonywały swe codzienne czyścicielskie obowiązki, zaś setki okupujących pobliskie drzewa białych kakadu robiły straszny harmider, jakby i one miały przed sobą niezmiernie trudny dylemat. Dla Sibell brzmiał on: w lewo czy w prawo? — Poddaję się — westchnęła po chwili. — Nie mam pojęcia, gdzie jechać, w dół rzeki czy też odwrotnie? Dom, o czym wiedziała, stał w odległości paru kilometrów od brzegu, ale rzeka, i na tym polegał kłopot, płynęła zakosami przez całą farmę. Gdyby nawet miała pewność co do kierunku dalszej marszruty, mogła i tak z łatwością przeoczyć rezydencję, bowiem noc była tuż-tuż. W tych szerokościach geograficznych nie istniało coś takiego jak zmierzch. Słońce w pewnej chwili niczym kamień spadało za horyzont i nastawała ciemność. Przerażona perspektywą nocnej wędrówki po skrubie, gdzie roiło się od węży i dzikich psów dingo, Sibell z rozpaczą objęła konia za szyję. — Do domu, Merry — poprosiła. — Na litość boską, postaraj się trafić do domu! Zrzuciwszy w ten sposób odpowiedzialność na końskie barki, z każdą następną chwilą coraz bardziej zatracała świadomość miejsca i czasu. Dokuczało jej pragnienie i ból w całym ciele, usta miała suche i szorstkie od piasku. Próbowała myśleć o Loganie, ale to, zamiast pomóc, wpędziło ją tylko w jeszcze większą frustrację. Gdyby nawet 269 PATRICIA SHAW wiedział, że zaginęła, wcale by jej nie szukał. Wróciłby do Josie i koniec. Wbrew wszelkim wysiłkom, by nie myśleć o Zacku i Cliffie, ich twarze raz po raz pojawiały jej się przed oczyma. Teraz już na pewno wpadli obaj w furię. Zack miał stuprocentową rację, że to głuche pustkowie to nie jej miejsce. Zack... On zawsze trafia w sedno z diabelną precyzją, tak samo jak Maudie, jak oni wszyscy... Nigdzie na świecie nie ma dla mnie miejsca i dlatego ich nienawidzę!, pomyślała z rozpaczliwym brakiem logiki. Po co ja w ogolę żyję? Czy nie lepiej byłoby osunąć się z tego twardego siodła, wyciągnąć na ziemi i niech się dzieje, co chce... Nikt by mnie tu nie znalazł i byłby koniec... Od wykonania tego zamysłu uratowało ją zmęczenie. Nie była w stanie zdobyć się nawet na taki wysiłek, koń tymczasem szedł dalej naprzód, choć teraz już bardzo wolno, dosłownie noga za nogą. Też jest wykończony, pomyślała półprzytomnie, przez ten zwariowany galop. Sibell ocknęła się nagle, nie czując ruchu. Koń stał — od jak dawna? Coś zagradzało im drogę... Rozpoznała to dopiero po dobrej chwili. Brama! Jedna z bram prowadzących na farmę! Merry podrzucała łbem i niecierpliwie drobiła w miejscu, podczas gdy Sibell, zwisając z jej grzbietu, starała się wymacać skobel. Odsunęła go wreszcie, czując, jak drzazgi włażą jej w rękę. Niska a szeroka brama była taka ciężka... Zdawało się, że waży tonę... Dalej, przy końcu traktu, majaczyły słabo oświetlone okna... Rozległo się ujadanie psów, z naprzeciwka wyskoczył jakiś jeździec. — Hej, ty, czemuś nie zamknął bramy? — krzyknął. Wrócił po chwili, gęsto się tłumacząc: — Przepraszam, panienko, nie poznałem, że to pani. Wszystko w porządku? — zapytał, zrównując swego konia z klaczą. Ach, przecież to Casey, dzięki Bogu, to Casey! Dom. Jestem w domu. — Gdzie chłopcy? — spytał znowu, chwytając Merry za uzdę. Umysł Sibell był teraz jak pusta kartka papieru. Z wysiłkiem wycelowała palec w dom mamrocząc: — Tam. Przepraszam. — Uczepiła się ramienia Caseya. — Powiedz im, że... że przepraszam. — Jezu Chryste — wyszeptał — co tam się stało? Zaniósł ją do domu, gdzie dano jej brandy, nie przestając nękać pytaniami. Czarni? Gdzie? Kiedy to było? Jak daleko? Czy aby na pewno to byli czarni? Jak ci się udało uciec? A może zwyczajnie zabłądziłaś? Czy ktoś został ranny? — Musiała pewnie gdzieś zboczyć ze szlaku — orzekła na koniec Maudie — i chłopcy jej teraz szukają. 270 PIÓRO I KAMIEŃ — Nie! — upierała się Sibell. — To znaczy... Tak, zabłądziłam, ale tam byli czarni... Żądali broni. — Zamilkła, szukając w pamięci jakiegoś dowodu, że mówi prawdę. — Czarni z Dały River. Tak mówił Cliff, a może Zack... A potem została sama. Przezwyciężając nieznośny ból we wszystkich członkach, zawlokła się na werandę. Na dziedzińcu zrobił się szum, rozległy się krzyki na alarm. W stajniach rozbłysły latarnie, mężczyźni biegiem wyprowadzali konie z domowego padoku. Nie minęło kilka minut, a już grupa jeźdźców na czele z Maudie galopem wypadła za bramę. Po chwili wchłonęła ich ciemność. Maudie miała wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Nawet te ciemne drzewa wysrebrzone księżycową poświatą i głuche dudnienie kopyt po sypkim piaszczystym trakcie wydawały się nierzeczywiste. Ach, wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwóch dni, przypominało zły sen... Doprawdy za dużo tego naraz. Cliff jest w tarapatach gdzieś daleko w buszu, a w domu... Charlotte. Równym strachem przejmowało ją to, co znajdzie u końca tej drogi, jak i bolesna świadomość, że dla synów Charlotte Hamilton ona, Maudie, będzie zwiastunką złych wieści. O ile ich znajdzie... Zapowiedzieli swój powrót na dzisiaj, nie mówili nic jednak, którą drogą zamierzają wracać. Informacje Sibell o tym, że czarni zaskoczyli ich po południu i że nie jechali z Katherine, tylko z Pine Creek, nie na wiele się teraz zdały. Gdybym to wiedziała wcześniej, myślała Maudie, już wczoraj wysłałabym ludzi w stronę Pine Creek. Teraz... Teraz mogła tylko trzymać się kolein wyżłobionych kołami ciężkich wozów i mieć nadzieję, że się na nich natknie. Koleiny te z konieczności tworzyły nie najszybszy, bo kręty szlak, toteż w normalnych warunkach jeźdźcy korzystali z niego najczęściej wtedy, gdy nie trzeba było się spieszyć, a i to ograniczali się tylko do prostych odcinków, pomiędzy którymi jechało się zawsze na skróty. Teraz czas naglił... Według obliczeń Maudie Cliff i Zack powinni być na obszarze odległym od Black Wattle najdalej o trzy godziny jazdy. Jeśli do tego czasu nie uda się ich odnaleźć, trzeba będzie rozciągnąć grupę, tak by poszerzyć strefę poszukiwań. Oddała znów kilka strzałów w powietrze, robiła to co parę minut, lecz i teraz nie było odpowiedzi. — Gdzież oni są, do diabła? — mruknęła do Caseya już chyba po raz dziesiąty. — Znajdziemy ich. — W jego głosie brzmiała determinacja. Krzyknął na mężczyzn, żeby trzymali się bliżej. 271 PATRICIA SHAW Maudie wiedziała dlaczego. Jeżeli Sibell mówiła prawdę, jeżeli rzeczywiście grasują tu te czarne diabły z Dały River, wszyscy powinni mieć się na baczności. Zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły, i mocniej ujęła gotowy do strzału karabin. Posuwali się nadal tym krętym i ciemnym traktem upstrzonym tylko tu i ówdzie migotliwym odblaskiem latarń. Ktoś musiał rzucić zły urok na Black Wattle, inaczej to wszystko nie mogłoby się wydarzyć... Wczoraj wieczorem... Wczoraj? A wydaje się teraz, że od tego czasu minęły wieki... Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Popołudnie spędziła z Wesleyem, ucząc go jeździć na małej klaczce, którą ułożyła specjalnie dla niego... Cieszyła się nawet, że nie ma Cliffa, nie będzie się wtrącał. Mężczyźni są zbyt niecierpliwi, zbyt twardzi, za dużo wymagają od dzieci. Maudie pamiętała własnego ojca, jak to uczył ją konnej jazdy, kiedy była jeszcze ot takim szkrabem... Ależ na nią wrzeszczał! Puścił konia galopem — i jedź! A kiedy spadła, wyśmiał ją niemiłosiernie. Tak samo było z pływaniem. Brutalnie wrzucona do strumienia, o mało nie utonęła, bo pod wodą leżały jakieś pniaki, między którymi utknęła jej noga. Matka widząc to zaczęła krzyczeć, a on nic, stał sobie spokojnie i patrzył. To mama musiała wskoczyć do wody. A co zrobił ojciec? Wyłoił skórę głupiej smarkuli za to, że zdenerwowała matkę. No ale, mój Boże, dzięki temu ta głupia smarkula jeździ teraz konno jak mężczyzna, a pływa jak ryba. I cóż to był za dzień, kiedy pokonała tatę w strzelaniu do celu! Najpiękniejszy dzień w życiu! Maudie uczepiła się tych wspomnień, aby nie popaść w panikę. Nigdy dotąd nie traciła zimnej krwi, a dziś za nic w świecie nie mogła do tego dopuścić. Wczoraj wieczorem... Już miała kłaść się do łóżka, kiedy usłyszała krzyki, od których krew zastygła jej w żyłach... Charlotte!... Jeszcze teraz brzmiały jej w uszach. Kiedy trochę wcześniej zajrzała do sypialni starszej pani, Charlotte była na nogach. — Nie powinnaś wstawać — zwróciła jej uwagę. — Pamiętasz, co mówił lekarz? Kazał ci odpoczywać. — W łóżku ludzie umierają! — roześmiała się Charlotte. — Muszę przecież czasami pójść do wygódki. A poza tym te noce tak się wloką! No i nic dziwnego! Cały dzień śpię, więc nie mogę potem zmrużyć oka. • — Uhm — niepewnie przytaknęła Maudie. Nie znała się na tym. Nigdy w życiu nie była chora. Dla niej Charlotte wyglądała na całkiem zdrową. — Gdzie moje szkło powiększające? • Tutaj. - - Leżało na toaletce, Maudie podała je więc teściowej. 272 PIÓRO I KAMIEŃ — Chyba trochę poczytam. Nie masz pojęcia, jak piekielnie jestem znudzona! Chłopcy wracają jutro, tak? — Tak. — Zmykaj już, Maudie. Za chwileczkę wracam do łóżka. Cóż jeszcze mogła zrobić? Poszła do siebie. A potem te krzyki... Pognała jak szalona, obijając się o meble, nic nie widząc w ciemnościach... Klamka, gdzie ta cholerna klamka! Trzęsły jej się ręce, przeraźliwy krzyk bólu rozdzierał uszy. O Chryste! Charlotte płonęła jak żywa pochodnia! Nocna koszula, włosy, wszystko stało w ogniu! Maudie rzuciła się ku niej, na próżno szukając wzrokiem jakiegoś koca, czegokolwiek... Cholera, same bezużyteczne prześcieradła! Chwyciła Charlotte za ramiona i pociągnęła na łóżko, owijając ją całą leżącą tam bawełnianą kapą. Turlała się z nią po łóżku, tłamsząc sobą strzelające wciąż języki ognia, czując w nozdrzach swąd palonego ciała, widząc osmalone resztki włosów... Jedyne szczęście, że krzyki ustały... Charlotte straciła przytomność. Maudie oczywiście wysłała dwóch konnych na poszukiwanie Brody'ego, jakkolwiek niewielką miała nadzieję, że da się zrobić coś więcej, niż zrobił Sam Lim, który nasmarował podarte prześcieradła jakimś balsamem i owinął nimi biedaczkę, a gdy ocknęła się z bólu, wlał w jej poparzone usta laudanum. — Och, Charlotte — lamentowała Maudie — jak mogłaś być tak lekkomyślna! Nie robi się takich rzeczy, ledwo widząc! Konie zwolniły kroku, powietrzem znów targnęły strzały. Ludzie zastygli w oczekiwaniu. I znów nie nadeszła żadna odpowiedź. Nie rozległ się żaden dźwięk, który mógłby naprowadzić ich na jakiś trop. Nic, tylko ta przyczajona ciemność i cisza. I te tysiące drzew stojących przed nimi jak nieme wyzwanie, jak zapowiedź dalszych takich samych tysięcy kilometrów buszu. Gdybyż Charlotte nie musiała być zawsze tak piekielnie niezależna! Czemuż nie poprosiła kogoś o pomoc? Wszystko przez tę lampę. Maudie początkowo myślała, że starsza pani Hamilton niechcący strąciła ją na siebie, od czego zajęła się nocna koszula, ale nie... Odkryła prawdziwą przyczynę nieszczęścia, kiedy zobaczyła, że butelka z naftą nie stoi na swoim miejscu, tylko na umywalce. Charlotte postanowiła widocznie napełnić lampę, no i oblała się naftą... Dlatego ten ogień buchnął z taką siłą. Półślepa kobieta, myślała z gniewem Maudie, bierze się do tego sama, i to w półmroku, bo ileż światła daje druga lampa? Oczywiście nie widzi, że koszula, którą ma na sobie, pochlapana jest naftą... Zapala zapałkę 273 PATRICIA SHAW i... Wiadomo, jak potrafią pryskać te woskowane zapałki... Wystarczyła jedna iskra... Niech diabli porwą wszystkie te cholerne lampy i piece! Mało to kobiet ubranych w swoje głupie fruwające szmatki odeszło przez nie na tamten świat? No i jak tu nie złościć się na Charlotte? Kto jak kto, ale ona powinna być ostrożniej sza! — No tak — odpowiedziała głośno samej sobie — ale przecież ona niedowidzi... — Co mówisz? — zapytał Casey. — Nic. — Zaczęła się zastanawiać, jak długo już jadą tym traktem? — Zaraz będzie świtać — rzucił Casey, jak gdyby czytał jej w myślach. Maudie skinęła głową. W buszu zaczynał się ruch. Słychać już było klangor kukabur. Kiedy indziej nie miałaby nic przeciwko temu, ich pora, teraz jednak ptasia wrzawa tłumiła inne odgłosy. A żeby to wszyscy diabli! W opustoszałym domu nagle zapadła cisza. — Gdzie pani Hamilton? — spytała Sibell Chińczyka. Sam Lim gwałtownie wyrzucił ręce w górę, wymamrotał coś po chińsku, po czym zaczął histerycznie szlochać. Półżywa ze zmęczenia, nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi. Martwi się pewnie o Zacka i Cliffa, pomyślała, Charlotte chyba także, trzeba ją uspokoić, powiedzieć, że zaraz wrócą. Dobry Boże, wrócą, skoro ja wróciłam. Delikatnie zapukała do drzwi, lecz zanim zdążyła nacisnąć klamkę, z sypialni wyszła już Netta. — Nie budzić missus — powiedziała z palcem na ustach. — Przepraszam. — Sibell odwróciła się już od drzwi, gdy padło następne zdanie: — Missus bardzo chora. — Co? Co się stało? Znów atak? Netta ze smutkiem spojrzała jej w oczy. — Missus poparzona. Bardzo. Zająć się ogniem. Na widok Charlotte leżącej nieruchomo pod wielką puchową kołdrą,' z głową całą w bandażach, pokój zawirował Sibell przed oczami. Gdyby nie czyjeś opiekuńcze ręce, runęłaby na podłogę... Netta. To Netta zaniosła ją do sypialni. Ach tak, była też Polly. Polly zdjęła jej buty, a potem obie dziewczyny położyły ją do łóżka tak jak stała, w tych brudnych, ubłoconych łachach. Osunęła się na poduszkę, niezdolna już myśleć o niczym więcej. Ktoś naciągnął na nią przy- 274 PIÓRO I KAMIEŃ krycie i usłyszała szept Polly, taki sam, jakim czarna piastunka co wieczór żegnała Wesleya: — Pa, pa, spać. Wzburzony i zrozpaczony Sam Lim poczłapał do swojej kuchni. Netta przyglądała mu się, stojąc za progiem. Zapalił laseczkę wonnego kadzidła i umieścił ją na stole przed bukietem dzikich orchidei. — Co to? — spytała nieśmiało. — Dla misiuś — odrzekł ze smutkiem, nisko pochylając głowę. — Misiuś idzie do nieba. Sam Lim modli się za jej ścięsliwom podlóz. Netta bez słowa podeszła do stołu i też wybrała sobie laseczkę. Sam Lim nie protestował, gdy ją zapaliła, był nawet zadowolony, że czarna dziewczyna okazuje szacunek jego wierzeniom. Zdziwił się jednak, usłyszawszy jej łzawą modlitwę: — Dwóch ludzi iść do nieba. Biedna missus, ty mieć bardzo szczęśliwą całą podróż. Ty nie iść sama. — Jakich dwóch ludzi? — spytał Sam, myśląc, że musiało jej się coś pomieszać, ale Netta odskoczyła od niego z oczami okrągłymi ze strachu. — Mówić imię martwego człowieka niedobrze. To przynosić nieszczęście — szepnęła i uciekła z kuchni. Sam Lim patrzył za nią niepewny, co myśleć. Usłyszawszy dochodzące z podwórza jękliwe dźwięki didżeridu*, zorientował się, że czarni rozpoczęli już ceremonię „opłakiwania zmarłego". Przebywał w tym kraju dostatecznie długo, aby nabrać przekonania, że Aborygeni są w posiadaniu jakiejś dziwnej sekretnej wiedzy. Skąd się ona bierze, trudno było dociec. Jakkolwiek w swej chińskiej pysze nie uważał ich za równych sobie, to uprawiane przez nich praktyki magiczne budziły w nim duży respekt. Z tego też powodu wolał im się nie narażać. Białym mógł wygłaszać kwieciste tyrady, a nawet na nich pomstować, na czarnych nigdy. Wiele razy zdarzało mu się widzieć, jak ktoś nagle umierał po obrzędzie wskazywania kością... Słuchając teraz ich głosów, wiedział również, że nie opłakują missus — na to przyjdzie czas później. Któż więc umarł? Stał nieruchomo, gdy nagle po skórze przeszły mu ciarki: poczuł wokół siebie czyjąś niesamowitą obecność. * Didżeridu (didjeridoo) — długi drewniany instrument dęty. Symbolizuje męską energię, więc wolno na nim grać tylko mężczyznom. Zgodnie z wierzeniami Aborygenów ma w sobie również wielką moc leczniczą. 275 PATRICIA SHAW Jakby do tego domu przeniknęły skądś stare tubylcze duchy... Czuł, że tu są, że wraz z nim zastygły w oczekiwaniu... Zack siedział na ziemi przy owiniętym w derkę ciele Cliffa. Jeszcze nie był gotów z kimkolwiek dzielić swego żalu. — Dlaczego teraz? — jęknął zdławionym głosem. — Teraz kiedy właśnie zaczynało nam się powodzić! Tak dobrze pamiętał ten ich pierwszy samodzielny wyczyn: przygnali obaj z Cliffem sześć setek bydła, i to skąd? Z Queenslandu! Byli wtedy jeszcze smarkaczami, on miał dwadzieścia jeden lat, a Cliff osiemnaście, ale matka im zaufała. No i udało im się! Po sześciu miesiącach wędrówki po tym najgorszym ze szlaków. A potem ta farma, o Jezu! Pamiętasz, Cliff, jak ta farma wtedy wyglądała? Dzikie pustkowie... A te płoty, co nam je zżarły termity? Próbowaliśmy robić wszystko naraz... przez co straciliśmy pół stada, a do tego czarni... Pamiętasz, jak cholerny dawali nam wycisk? Po dwóch latach byłem gotów skapitulować, oddać tę piekielną ziemię tubylcom. Nie zrobiłem tego tylko dzięki tobie, choć wszyscy myśleli, że to z Zacka taki wielki bosso! Jak to wtedy powiedziałeś? „Wytrzymamy, braciszku. Przetrwać to zwyciężyć, prawda?" Znów zapłakał nad ciałem brata, nie wstydząc się swoich łez. — Dlaczego? Dlaczego akurat teraz musiałeś dać się zabić? — Na chwilę zamilkł, a potem dotknął ramienia Cliffa: — Odpoczywaj w spokoju, bracie, twoja praca nie pójdzie na marne. Zatroszczę się o Maudie i chłopca, przysięgam ci to uroczyście. Połowa wszystkiego, do ostatniej rzeczy, należy do nich. Niczego im nie zabraknie. A kiedy przyjdzie pora, wyślę Wesleya do szkoły w Adelaide, tak jak tego zawsze chciałeś. O świcie zapalił ognisko. Słuchając porannego świergotu ptactwa, znów poczuł rozpacz. Cliff już nigdy tego nie usłyszy. Kiedy grupa poszukujących go jeźdźców z hałasem wjechała w lagunę, wciąż jeszcze nie ruszył się z miejsca. Drażnił go cały ten zgiełk, krzyki mężczyzn, tętent koni, nawet szloch Maudie. Wciąż jeszcze nie skończył ostatniej rozmowy z bratem... Krótko, prawie obojętnie odpowiadał na dziesiątki gorączkowych pytań... Koń Cliffa Hamiltona miał po raz ostatni zanieść swego pana do domu. Casey, widząc oszalałą z bólu Maudie, poprzysiągł mordercom zemstę. Nie martw się, Maudie, dostaniemy tych drani. Wkrótce ruszymy w pościg. 276 PIÓRO I KAMIEŃ — Nie! Nie wkrótce! Teraz! — krzyknęła. — Chcesz, żeby uciekli? Te bestie zabiły mi męża! — Ona ma rację — odezwał się jeden z mężczyzn. — Niech ktoś odwiezie Cliffa i ją do domu, a my, reszta, ruszajmy. Kilkunastu ludzi otoczyło Zacka, zarzucając go pytaniami: W którą stronę poszli czarni? Czy to aby na pewno ci z Dały River? Dla wszystkich było oczywiste, że to on poprowadzi pościg. „Jesteśmy z tobą, szefie", rozległy się głosy. Czy w tej sytuacji ktokolwiek mógł się spodziewać tego, co powiedział Zack, obejmując swoją bratową? — Jedziemy do domu, Maudie. Wszyscy. — Nie! — Gwałtownie odtrąciła jego rękę. — Zawiozę Cliffa na farmę, ale ty masz szukać tych łotrów! Znajdź ich i pozabijaj! — Pomówimy o tym później — szepnął. — Nie, do diabła! Trafili go w plecy! Jak mogłeś do tego dopuścić? Gdzie wtedy byłeś? Czemuś go nie osłaniał? — szalała Maudie, tupiąc i wywijając rękami. Zack przytrzymał ją za ramiona. — Zaopiekuj się nią — polecił Caseyowi. — A teraz słuchajcie, bo to, co powiem, dotyczy wszystkich — zwrócił się do mężczyzn. — Wszyscy na farmę! Na pogrzeb Charlotte Hamilton i jej syna ściągnęli ludzie z całego Terytorium. Zack, który był przy matce w jej ostatnich chwilach, dziękował Bogu za łaskę: Charlotte zmarła nieświadoma, że w drodze do wieczności wyprzedził ją Cliff. Przed główną bramę Black Wattle przez kilka dni z rzędu przybywali konni, zjeżdżały bryczki, dwukółki i kryte niemieckie wozy. Ludzie też byli różni: kopacze, hodowcy bydła, przyjaciele z Palmerston, kowboje, kobiety w czarnych, świeżo farbowanych sukniach, niektóre z dziećmi płochliwie uczepionymi ich spódnic, a wszystkie z koszami domowego jadła. Każdy z tych przyjezdnych musiał przebyć setki mil, by towarzyszyć zmarłym w ich ostatniej drodze. Kilkoro zamieszkało w rezydencji, reszta obozowała dookoła domu. Nabożeństwo odprawił miejscowy misjonarz, pastor Kreig, a śpiewy na cmentarzu intonował doktor Brody. Zack osobiście wybrał swym najbliższym miejsce wiecznego spoczynku. Pochowano ich na wzgórzu wznoszącym się po wschodniej stronie domu, twarzami ku słońcu. Po ceremonii żałobnicy zgromadzili się na dziedzińcu, gdzie przygotowano dla nich poczęstunek. Przy stołach zasiadły głównie 277 PATRICIA SHAW kobiety. Co chwila kilka z nich chyłkiem odrywało się od towarzystwa, aby zwiedzić słynną rezydencję Charlotte. — Królewska siedziba — brzmiała zgodna opinia. Większość tych wiejskich kobiet żyjących w niezwykle surowych warunkach nigdy jeszcze nie widziała podobnego domu. Po powrocie z wyprawy na pokoje niejedna ocierała oczy: — Biedna Charlotte! Taki dom, a ona nie zdążyła się nim nacieszyć. Były też jednak i takie, które wolały przyłączyć się do mężczyzn zgromadzonych przy beczkach z piwem. Tam, w cieniu czarnych akacji, jakby na przekór swej nazwie jaskrawozielonych, robiło się coraz gwarniej. Coraz mocniej odzywały się też głosy z żądaniami zemsty. Stała tu Maudie, trudna do rozpoznania w czarnej taftowej toalecie z bufiastymi rękawami i szeroką, podwójnie drapowaną spódnicą, spod której wyzierał równiutki rząd drobnych plisek. Suknia ta, bardzo piękna i szalenie elegancka, budziła ogromny podziw wszystkich obecnych tu kobiet, podobnie jak sztywny czarny kapelusz Maudie z wytworną atłasową lamówką, świetnie dopełniający jej stroju. Sama Maudie nie miała jednak czasu ani serca dla głupich babskich fatałaszków. Tuż przed ceremonią z pogardą odpruła od kapelusza gustowne jedwabne kwiaty, a gdyby nie interwencja Sibell, również na tę okazję włożyłaby jeździeckie buty. Z kuflem w ręku stała teraz wśród mężczyzn, popijając domowe piwo solidnie zakropione rumem. W żalu Maudie po stracie męża było tyleż smutku, co furii, która przerodziła się obecnie w gniewną i twardą zawziętość. Mordercy Cliffa mają ujść bezkarnie? Niedoczekanie! Wielu farmerów podobnie jak ona uważało, że koniecznie trzeba coś zrobić, potakiwała im więc gorliwie, zachęcając zarazem do głośnych wystąpień, i tak poświęcona zmarłym uroczystość przekształciła się w burzliwy wiec. Większość mówców zaczęła też coraz natarczywiej domagać się od Zacka podjęcia stosownej akcji. Zmuszony do zabrania głosu, wystąpił w końcu naprzód, gestem uciszając wrzawę: — Nikt tu nie ma prawa mówić mi, co mam robić w związku ze śmiercią mego brata! — oświadczył stanowczo. — Z wyjątkiem jego żony! — krzyknęła wyzywająco Maudie świadoma poparcia licznych stronników. Spojrzenie Zacka mówiło wyraźnie, iż najchętniej kazałby jej zamilknąć; że jednak w ten sposób niewątpliwie przechyliłby szalę sympatii na korzyść swej przeciwniczki, zdecydował się ją zignorować. 278 PIÓRO I KAMIEŃ — Już wam to mówiłem, a teraz powtarzam: mój brat zginął w walce. Zabiliśmy trzech czarnych, a może i więcej, a oni zabili Cliffa. Trzech za jednego to dosyć. Wystarczy im taka nauczka. Nie chcę żadnego więcej rozlewu krwi. — Człowieku, zamordowali twego rodzonego brata, a ty chcesz im to puścić płazem? — ryknął ktoś z tłumu. — Oprócz tych dwóch czarnych nie widziałem z bliska nikogo więcej — odrzekł Zack. —Nie wiem, kto zabił Cliffa. I nie dowiemy się tego nigdy, choćbyśmy ich tropili aż do Dały River. — A kogo to obchodzi, do diabła! Trzeba dać tym bestiom taką nauczkę, żeby żaden nie zapomniał jej do końca życia! — Panie Hamilton — krzyknęła jakaś kobieta. — Naprawdę chce im pan darować? Toż jeśli się nie zemścimy, nikt z nas nie będzie bezpieczny! — Ludzie, czy wy nie macie uszu? — zagrzmiał gniewnie Zack. — Przecież powiedziałem: zabiliśmy trzech. I co, dla was to nie zemsta? Rany boskie, kobieto, czego ty jeszcze chcesz? Wszcząć prawdziwą wojnę? Czy wiemy, ilu tubylców jest na mojej farmie, ile dzikich szczepów siedzi za rzeką Wiktorii czy gdzieś w Kimberley? Nikt tego nie wie! Jeśli chcemy spokoju na Terytorium, musimy się z nimi ugodzić, zostawić im miejsce do życia, a nie prowokować! W tłumie rozległ się pomruk niezadowolenia. — To znaczy, że Cliff ich sprowokował, co? — szyderczo krzyknął ktoś z tyłu. — Czy to on napadł tych cholernych bandytów, czy oni jego? — Coś ci powiem, Joe! — zawołał Zack, rozpoznając Joego Buckleya. — Rządź się na swojej farmie, a ja będę rządził na mojej! Ci czarni przyszli tu po broń. Mało, że jej nie dostali, to jeszcze stracili trzech ludzi. Następnym razem dobrze pomyślą, czy warto tak ryzykować. — Aha — zadrwił Buckley — będą cholernie ostrożni, i tyle. A co na to Maudie? Coś mi się zdaje, że z niej lepszy mężczyzna niż z ciebie, Zack! Ona im tego nie popuści! Widząc, że żadnym rozsądnym argumentem nie przekona swych przeciwników, Zack postanowił zakończyć dyskusję: — Ktokolwiek z Black Wattle weźmie udział w pościgu, zostanie z miejsca wylany! I na tym koniec, do diabla! — Nie, to jeszcze nie koniec. — Z tłumu wystąpił wysoki szpakowaty mężczyzna w policyjnym uniformie. Na nieskazitelnym mundurze błyszczały rzędy orderów. 279 PATRICIA SHAW — Panie i panowie, stoi przed wami pułkownik Puckering, główny inspektor policji. Niektórzy z państwa pewnie mnie znają. Muszę na wstępie przeprosić rodzinę zmarłych za swoje spóźnione przybycie. Ogromnie żałuję, że nie zdążyłem na pogrzeb. Niemożliwością wszakże jest dotrzeć tu z Palmerston szybciej. — Jego akcent i miarowe staccato w głosie przyciągnęły uwagę wszystkich zgromadzonych, co widząc, zwrócił się do Zacka: — Zechce mi pan wybaczyć, że kondolencje złożę nieco później. Teraz muszę powiedzieć, że pańskie rozumowanie jest błędne. Morderstwo w każdych okolicznościach pozostaje morderstwem, tak więc przeprowadzę w tej sprawie śledztwo i jeśli uznam to za konieczne, podejmę też dalsze działania. — Potężny głos pułkownika przypominający fanfary na paradnej musztrze zmusiło do zamilknięcia największych nawet krzykaczy. Na dziedzińcu zapadła cisza. — Skończyły się czasy zabijania z zimną krwią — kontynuował Puckering — w każdym razie dopóki ja tu sprawuję władzę. Ktokolwiek zabije tubylca, mężczyznę, kobietę czy dziecko, zostanie postawiony przed sądem bez względu na kolor skóry. — Usłyszał nagłe poruszenie i głośne pomruki sprzeciwu, mimo to mówił dalej tym samym stanowczym tonem: — Otrzymuję liczne raporty o krwawych polowaniach na tubylców organizowanych w imię zemsty za zbrodnie popełnione przez nikomu nie znanych sprawców. Giną niewinni ludzie! To morderstwo, moi państwo, nic innego jak tylko morderstwo! Nie zamierzam tego tolerować. Przestępcami zajmą się policja i sądy, wy zaś zrobicie najlepiej przestrzegając prawa. Każdy, kto podżega do morderstwa, na przykład organizując pościg, taka bowiem okoliczność stanowi tu przedmiot dyskusji, podlega karze aresztu. Dziękuję, panie Hamilton — pułkownik ponownie zwrócił się do Zacka. — Przepraszam za zabranie głosu bez upoważnienia. Siedzące przy stołach kobiety, słysząc rozpoczynającą się kontrowersję między Zackiem a poplecznikami Maudie, zaczęły kolejno przyłączać się do grona dyskutantów, tak że pod koniec były tu już wszystkie. Sibell również. Z braku żałobnych strojów postanowiła włożyć dziś swoją najlepszą suknię, to znaczy niebieski dwuczęściowy komplet, licząc, że może ujdzie. Niestety! Zgorszone spojrzenia kobiet, z których każda od stóp do głów przyodziana była w głęboką czerń, kazały jej czym prędzej poszukać czegoś bardziej stosownego w garderobie Charlotte. Wyszła stamtąd w długim czarnym płaszczu i nieładnym aksamitnym kapeluszu. Uznała, że wygląda okropnie, dzięki tym rzeczom jednak przestała odbijać od tłumu. Chyba nigdy dotąd nie czuła się tak nie na miejscu, 280 PIÓRO I KAMIEŃ jak wśród tych silnych, surowych kobiet o chudych twarzach i ostrych rysach. Wszystkie podziwiały Maudie. Była ona dla nich bohaterską świętą Joanną i zarazem żywym uosobieniem ich własnych ambicji i dążeń. Bo czyż w ostatecznym rozrachunku ta zwykła wiejska dziewczyna nie wygrała wielkiego losu? Prawda, że straciła męża, ale czyż nie zyskała za to połowy całego Black Wattle? Popierały ją silniej chyba nawet niż mężczyźni, któraż bowiem nie straciła w tym kraju syna czy brata, męża czy ukochanego? Właśnie o tym rozmawiały między sobą przez parę ubiegłych wieczorów, podczas gdy ich mężowie ze szklankami w ręku stawali się z każdą chwilą bardziej sentymentalni. Oni pili za Cliffa, „jednego z najlepszych", a one mówiły o zemście. Nie byłyby kobietami, gdyby ktoś tak urodziwy jak Zack Hamilton nie robił na nich wrażenia, toteż w skrytości ducha większość skłonna go była rozgrzeszyć, mimo to kobieca solidarność kazała im trzymać z Maudie. Wiele spośród tych kobiet miało synów bądź córki na wydaniu, kiedy więc cichły emocje związane ze śmiercią Cliffa, każda zaczynała myśleć, że obok nieżonatego Zacka pojawiła się teraz druga doskonała partia — Maudie. Raz po raz przypominano sobie głośno, że mężczyźnie nie wolno żenić się z bratową, a dom jest doprawdy przepiękny... Sibell nie znajdowała wśród nich uznania. Słysząc jej wytworny angielski akcent, panie zaczynały trącać się łokciami i stroić miny. Żadna nie potrafiła sobie wyobrazić, co takie miejskie fiu bździu może robić na farmie! Bez oparcia w osobie Charlotte, swej jedynej wiernej sojuszniczki, Sibell także musiała zadać sobie to samo pytanie. Z prawdziwą ulgą dostrzegła w tłumie pułkownika Puckeringa. — Co za cudowna niespodzianka! — Mimo smutku spróbowała się uśmiechnąć. — O, ja słyszałem, że tu jesteś, Sibell. Nie wątpiłem zresztą od początku, że odnajdę cię bez trudu, jeśli zechcę! Ach, nie potrafię powiedzieć, jak strasznie mi przykro z powodu tego nieszczęścia! Podwójna tragedia. Cóż za piekielny pech! — Ze mną tak zawsze. Ja chyba przyciągam nieszczęścia. — Nonsens. Bóg decyduje o naszych losach. Ale mimo tych nieszczęść wyglądasz wspaniale. Słyszałem, że masz tutaj pracę. Jak ci się układało z panią Hamilton? — Była urocza. Zawsze wesoła, zawsze gotowa opowiedzieć jakiś żarcik... Wszyscy będziemy za nią tęsknić. Za Cliffem też, oczywiście. Doprawdy nie wiem, jak tu teraz będzie. 19 Pióro i kamień 28l PATRICIA SHAW — Zamierzasz zostać w Black Wattle? — Nie mogę. Pracowałam u pani Charlotte. Obecnym właścicielom nie jestem potrzebna. Pułkownik wziął ją pod rękę: — Wiesz co? Pan Hamilton prosił, bym zatrzymał się tutaj na kilka dni. Mogłabyś mi pokazać mój pokój? Muszę przeprowadzić dochodzenie w sprawie śmierci Cliffa Hamiltona. Interesują mnie okoliczności tego zajścia, a ty tam byłaś, prawda? — Tylko na samym początku. Kazali mi zaraz jechać do domu. — No i całe szczęście, moja droga. Przywiozłem z sobą dwóch moich podwładnych, którzy patrolują teraz okolicę, by się upewnić, czy nie kręci się tu jeszcze któryś z tych dzikusów. Ale jak tylko skończą, miło nam będzie eskortować cię do Palmerston. — Żeby mnie odesłać do Perth — zauważyła posępnie Sibell. — Zobaczymy — uśmiechnął się pułkownik. — Przykróciłem trochę cugli obywatelom miasta Palmerston, jakkolwiek popularności mi to nie przyniosło, tu zresztą też nie, sądząc po tym, czego byłem świadkiem... Tak czy inaczej jest to teraz spokojniejsze miasto i na Boga, dopilnuję, aby tak już zostało. — Tu natomiast Maudie skacze Zackowi do oczu — poinformowała go Sibell. — Strasznie się kłócą z powodu śmierci Cliffa. Mógłby pan z nią porozmawiać? — Zobaczę, co da się zrobić — odrzekł powściągliwie pułkownik. — W każdym razie spróbuję. Puckering porozmawiał najpierw z Zackiem, a potem poprosił Maudie do salonu, gdzie bardzo cierpliwie wysłuchał jej argumentów przerywanych na zmianę to wybuchami płaczu, to znów potokami gwałtownych oskarżeń głównie pod adresem Zacka. — Doskonale rozumiem — powiedział, kiwając głową ze współczuciem — jaka to straszna tragedia dla pani, moja droga, i waszego synka. — Zack to słabeusz, a z czarnymi tak nie można! — zaszlochała Maudie. — Do nich przemawia tylko odwet! Nikt tak jak oni nie przestrzega prawa zemsty! Nigdy niczego nie wybaczają! Nawet błahej obrazy! Tacy oni są! Wszyscy! Nawet ich kobiety! Oni tu wrócą, wspomni pan moje słowa! — Możliwe. Dlatego też zamierzam utworzyć posterunek w Idle Creek. Prawo i porządek to sprawa policji, droga pani. Wasi dzisiejsi 282 PIÓRO I KAMIEŃ goście mają sporo pracy na farmach. Nie powinna ich pani prosić o podejmowanie tak ryzykownych przedsięwzięć. — Dlaczego? Ja bym też z nimi pojechała. — Pani Hamilton — westchnął pułkownik — czy znany jest pani termin „wszczynanie zamieszek"? — Tak, chyba tak... — Niechże więc pani zechce być ostrożna. Nalegając w dalszym ciągu na użycie tego rodzaju drastycznych środków jak krwawa rozprawa z czarnymi, naraża się pani na areszt. — Ja? Pan by mnie aresztował? — Zdumienie Maudie nie miało granic. — Miejmy nadzieję, że nie będzie to konieczne — mruknął pułkownik z niewesołym uśmiechem. Maudie zerwała się z krzesła i wybiegła z salonu, głośno trzaskając drzwiami. Już przy kolacji dawało się zauważyć, że konflikt uległ złagodzeniu. Co takiego pułkownik mógł powiedzieć Maudie?, zastanawiała się Sibell. Młoda wdowa siedziała z nadąsaną twarzą, ale o pościgu nie było już mowy. Zack, równie posępny, udawał zajętego jedzeniem, jedynie pułkownik podtrzymywał konwersację, taktownie unikając wszakże jakichkolwiek drażliwych kwestii. Sibell postanowiła w końcu sama zabrać głos w interesującej ją sprawie: — Zack, jeżeli nie jestem ci tu już potrzebna, to pojadę do Palmerston razem z pułkownikiem Puckeringiem. Przestał jeść, położył łokcie na stole i oparłszy podbródek na splecionych dłoniach, rozważał to przez dłuższą chwilę. — Wolałbym, żebyś została, oczywiście jeżeli możesz. — Dlaczego? — ostro wkroczyła Maudie. — Jak wam obydwu wiadomo, potrzebujemy gotówki, zaczynam więc już od jutra gromadzić stado, które osobiście popędzę do Stuart. — Ależ to ponad półtora tysiąca kilometrów! — wyrwało się pułkownikowi. — Tak, ale się opłaci. Dostanę tam lepszą cenę, a poza tym nawiążę kontakty z kupcami z Adelaide. Zatelegrafuję do kilku, że jestem w drodze. Tak dobrego bydła jak nasze z pewnością jeszcze nie widzieli. — A kto poprowadzi farmę? — zainteresowała się Sibell. — Maudie. Zostawię jej Caseya do pomocy. Dasz sobie radę, Maudie, co? 283 PATRICIA SHAW — Oczywiście — burknęła lekceważąco, Sibell jednak spostrzegła, że jest bardzo zadowolona. Pochlebiało jej to, o tak! — Nie wiem tylko, co za pomoc mogę mieć z Sibell — dodała niechętnie. — Dużą — spokojnie odparł Zack. — Będzie ci bardzo potrzebna. Pamiętaj, że ona umie czytać i pisać. Będzie nadal prowadzić księgi, może też wypłacać tygodniówki, no i zajmować się domem. Co ty na to, Sibell? — Nie zostanę, jeżeli Maudie mnie tu nie chce. Obaj panowie spojrzeli na Maudie, która po chwili wzruszyła ramionami: — Mnie wszystko jedno, może zostać. Sibell uśmiechnęła się lekko, myśląc, że ze strony Maudie to i tak bardzo dużo. Prawdą było jednak, że poczuła ulgę: Logan! Obiecał ją przecież odwiedzić. Tutaj to możliwe, do Palmerston miałby za daleko. — A zatem rzecz załatwiona ;— podsumował pułkownik — i to w sposób niezwykle korzystny. Trudno doprawdy wyobrazić sobie lepszą kombinację niż te oto dwie młode damy. W razie jakichkolwiek kłopotów mogą panie zawsze na mnie liczyć. ROZDZIAŁ SIÓDMY Na farmie zawrzało. Wszędzie unosiły się tumany kurzu, słychać było ostre strzelanie z biczy i tętent kopyt. We wszystkie strony galopowali jeźdźcy, by wybrać i spędzić bydło z terenu całej posiadłości. Sibell nie miała pojęcia, że przygotowanie stada do drogi wymaga aż tylu ludzi i tak ciężkiej pracy. — Zack chce zabrać dwa tysiące sztuk — poinformowała ją Maudie — więc trzeba im dużo koni. Możesz mi je pomóc zaganiać. — To konie też idą na sprzedaż? — Skądże, do diaska! Potrzebne są naszym ludziom. Po cztery na jeźdźca. Na jednym daleko nie ujedziesz. Sibell nawet się nie spostrzegła, gdy i ona wpadła w ten młyn. Skoro świt siedziała już w siodle, oddzielając od stada wybrane przez Maudie sztuki. Dobrze się trzeba było przy tym nauwijać. Rozwścieczone ogiery w obronie swych klaczy kąsały je w zady, przepędzając z zasięgu ręki, a potrafiły też atakować ludzi. Maudie niczego się nie bała. Wszędzie jej było pełno. — Wyrzucić mi zaraz te diabelne meksykańskie kolce! — grzmiała na kowbojów. — Jak mi który z was zrani konia, obedrę go żywcem ze skóry! Macie używać albo naszych ostróg, albo żadnych! O tak, potrafiła rządzić. Znała się na wszystkim, a ostra była jak brzytwa. — Dostaniecie konie, jak już będą stały w zagrodzie! — ryknęła na poganiaczy, którzy zawczasu chcieli powybierać sobie wierzchowce. — Ja decyduję, które są do wzięcia, a które nie! W barakach też zrobiła piekło na widok ciężkich skórzanych juków: 285 PATRICIA SHAW — O nie! Kto tu przyniósł to angielskie świństwo? Do diabła, nie jedziecie na piknik! Żeby tak nie mieć litości nad biednymi końmi! Juki tylko nasze! Płócienne! Skończywszy z jednym, natychmiast brała się za drugie, wlokąc za sobą Sibell. Czy aby wszystkie konie mają znaki? Aha, pędzą następną partię bydła, trzeba jej się przyjrzeć. Przeznaczone na sprzedaż stado rosło z dnia na dzień, rycząc coraz głośniej. Czekano już tylko na Zacka, który miał przyprowadzić ostatnie wybrane sztuki. A te wyczyny Maudie przy zaganianiu bydła! Sibell patrzyła na to już teraz bez lęku, choć sama przezornie trzymała się nadal na obrzeżach stada. Maudie jeździła konno z iście kawaleryjską brawurą. Potrafiła nie gorzej od mężczyzny jednym rzutem lassa zatrzymać w miejscu rozpędzonego wołu czy z taką szybkością ścigać wśród drzew zbiegłą sztukę, jakby miała przed sobą otwartą przestrzeń. O, Sibell szczerze podziwiała talenty Maudie, niestety bez wzajemności. Wciąż popełniała jakieś błędy. Raz niedokładnie zamknęła bramę i bydło uciekło z zagrody. Po trzech chybionych próbach wyglądało na to, że nigdy nie nauczy się pętać koni, za bardzo bała się stratowania przez te półdzikie bestie, no i dwa razy zleciała z Merry, na szczęście bez szwanku. Ale Maudie wszystko to okropnie irytowało. Każda z nich była ignorantką w tym, co stanowiło silną stronę drugiej. Sibell uważała, że to bardzo niedobrze. Zack powierzył im przecież wspólne prowadzenie farmy, lecz czy widział ktoś gorzej dobraną parę? Ogień i woda! Mimo to wciąż jeszcze próbowała być miła. Widząc któregoś dnia, że Zack zatrudnił również czarnych poganiaczy, wyraziła się o tym z uznaniem, cóż, kiedy Maudie nawet tę całkiem niewinną uwagę skwitowała niegrzecznym prychnięciem: — Czemu nie? Niech nauczą się pracować na chleb tak jak inni. Sibell wyczuła w tym jawną aluzję: Maudie już dawno dała jej do zrozumienia, że pracę biurową uważa za stratę czasu. Właśnie przejechał obok jakiś czarny kowboj w towarzystwie któregoś z białych i Sibell uśmiechnęła się do tubylca. W Maudie jakby coś wstąpiło! Jednym susem dopadła chłopaka i brutalnie ściągnęła go z siodła. — Ty draniu! — ryknęła na białego. — Lepiej zejdź mi z oczu! A ty — napadła na Sibell — ślepa jesteś, panienko? — O co ci znowu chodzi? — obruszyła się Sibell. — Cóż ja takiego zrobiłam? — No to przypatrz się dobrze! — Nie zsiadając z konia, Maudie popchnęła chłopaka naprzód. Błyskawicznie zerwała mu z głowy 286 pióro 1 kamień kapelusz, odsłaniając kędzierzawe włosy, po czym chwyciła go za koszulę. — I co? Nawet jak widzisz cycki, też ich nie umiesz rozpoznać? — Sibell dopiero teraz spostrzegła, że ten rzekomy chłopak jest dziewczyną. — Świnie! — grzmiała dalej Maudie. — Imają się już wszelkich możliwych sztuczek te jurne capy! Marsz do obozu, słyszysz? — zwróciła się do dziewczyny, częstując ją tęgim kuksańcem. — I trzymaj się z daleka od białych facetów, bo tak ci wygarbuję skórę, że przez tydzień nie siądziesz na tyłku! — Przepraszam — bąknęła Sibell. — A patrzyłaś prosto na nią! — nie omieszkała raz jeszcze dopiec jej Maudie. No ale w końcu wszystko ucichło — ludzie i bydło gotowi byli do drogi. Wynikła jednakże kolejna kwestia. Zack postanowił wziąć ze sobą białego kucharza, na farmie tymczasem zostawało jedenastu mężczyzn, którym także ktoś musiał gotować. Sam Lim dopiero po grubszej awanturze podjął się tego zadania, gdyby więc miał jeszcze obsługiwać i domowników, pewnie by dostał szału. — W domu będzie nas tylko troje, my obie i Wesley — stwierdziła Maudie. — Umiesz gotować? Sibell wolałaby raczej zjeść żabę, niż znowu się przyznać, że czegoś nie umie. — Spróbuję — powiedziała. — O cholera! — brzmiała odpowiedź Maudie. Następnego ranka, ledwie zaczęło świtać, Sibell usłyszała pukanie. Ciężko zmęczona kilkudniową harówką, z wysiłkiem zwlokła się z łóżka, myśląc zgryźliwie, że Maudie postanowiła pewnie nie dać jej spokoju, dopóki ostatni wół nie machnie im ogonem na do widzenia. — Zaraz będę gotowa! — zawołała, wkładając szlafrok. Pukanie rozległo się znowu, otworzyła więc drzwi i zobaczyła Zacka ubranego w skórzany kaftan zapięty po samą szyję. Wydawał się w nim jeszcze wyższy. — Nie mogłem wyjechać bez pożegnania. — Och! — Naprawdę ją tym zaskoczył. — Zaraz do was wyjdę, tylko się ubiorę. — Nie fatyguj się, Sibell, musisz być zmęczona. Zrobiłaś kawał solidnej roboty. Nie opuszczaj nas, proszę. I nie pozwól Maudie skakać sobie po głowie. Wiesz, z niej to taki pies, co dużo szczeka, ale nie bój się, nie ugryzie. Kiwnęła głową, nie chcąc się z nim spierać, nie w takiej chwili. 287 PATRICIA SHAW — Jeszcze coś, Sibell, dawno już ci chciałem to powiedzieć: zaimponowałaś mi doprawdy tą swoją jazdą od laguny. Z tego miejsca, gdzie zginął Cliff — dodał smętnie. — Och nie, Zack! Przecież zabłądziłam. To Merry przyniosła mnie do domu. — A ja ci powiem, że żaden koń nie przepłynie tej rzeki w tamtym miejscu bez mnóstwa batów albo mnóstwa wiary. Merry musiała ci ufać. — Nic o tym nie wiem. Byłam sztywna ze strachu. — Nie powinnaś tak nisko się cenić — powiedział cicho. — Bóg mi świadkiem, że nie brak na świecie ludzi, którzy chętnie to zrobią za ciebie. Faktem jest przecież, że przebyłaś tę rzekę na Merry i że był to nie lada wyczyn! Naprawdę diabelnie odważny! Okryłaś się sławą, wiesz? — zakończył z szerokim uśmiechem. — Za co? — rzuciła gorzko. — Powinnam była sprowadzić pomoc, ale tyle czasu zajęła mi droga do domu, że było już na to za późno. — Tak myślisz? — spytał ze zdumieniem. Wszedł do pokoju i wziął ją w objęcia. — Nie dręcz się, dziewczyno, nie ponosisz za to żadnej winy. Gdybyś nawet miała konia ze skrzydłami, i tak by to nic nie pomogło. — Nie próbowała uwolnić się z jego ramion. Czuła, że spływa na nią spokój. Jakiż on silny. — Słyszałaś, co powiedziałem? — Tak — wyszeptała. — Dziękuję ci, Zack. Puścił ją, odstąpił o krok do tyłu i z uśmiechem popatrzył jej w oczy: — Nie ma za co! Bardzo cię lubię, wiesz? Będę często telegrafował. Idziemy szlakiem wzdłuż linii, więc to całkiem proste. — Ujął obie jej dłonie: — Dziękuję, że zgodziłaś się zostać w Black Wattle, wierz mi, jestem ci za to niewymownie wdzięczny. Opiekuj się Wesleyem, dobrze? — Z przyjemnością. Jakoś trudno mu było odejść. — Sibell, mam ci do powiedzenia coś jeszcze i muszę to zrobić teraz. Chcę, abyś miała czas to przemyśleć. Wiedz, że nie tylko cię lubię... Ja ciebie kocham. I mam nadzieję, że i ty widzisz może we mnie jakieś zalety... Gdy wrócę, będę miał zaszczyt cię prosić, byś zechciała zostać moją żoną. — Po tych słowach wydał westchnienie ulgi: — No! Nareszcie to powiedziałem! — Ty chcesz mnie prosić o rękę? — Zabrzmiało to głupio, lecz nie mogła się zdobyć na żadną sensowną odpowiedź. — Tak, ciebie, a grzeczniej mówiąc, panią, panno Sibell Delahun-ty — potwierdził z uśmiechem Zack. A potem ją pocałował, ciepło 288 PIÓRO I KAMIEŃ i czule. — Od dziś już zacznę się modlić — powiedział na zakończenie — abyś tu była, gdy wrócę, inaczej będę zmuszony wszcząć za tobą poszukiwania. Patrzyła za nim z werandy, mocno teraz zażenowana, że pozwoliła mu się pocałować. Nie powinnam była, czyniła sobie wyrzuty, kocham przecież Logana. Ale jakie to przykre, że trzeba będzie rozczarować Zacka... Jego oświadczyny nie zostaną oczywiście przyjęte... Należało odmówić mu z miejsca, tylko że nie było czasu. Nie tak łatwo wymyślić rozsądną wymówkę, kiedy człowiek ma w głowie jeden wielki zamęt. Zrobiło jej się smutno i nagle uświadomiła sobie, że to z powodu Zacka, że będzie go jej brakowało. Bardzo. Na podwórzu rozległy się krzyki i walenie w kuchenny gong. To Maudie jako świeżo mianowany dowódca wzywała do pracy swój oddział. — A idź do diabła! — mruknęła Sibell, wracając do łóżka. Zack mylił się mówiąc, że Maudie potrzebna jest pomoc. Nic podobnego. Sibell przekonała się wkrótce, że traktowana jest nie jak partnerka, lecz jak przygłupia służąca, to znaczy byłaby tak traktowana, gdyby na to pozwoliła. — Póki tu jestem, masz zwracać się do mnie uprzejmie! — zażądała. — Nie musisz tu siedzieć — odpaliła Maudie. — Poradzę sobie bez ciebie. — Przyrzekłam Zackowi, że zostanę, i obietnicy dotrzymam. — Ach, tak! Wciąż masz nadzieję złapać go sobie na męża? Chciałoby się zostać panią tego domu, a mnie stąd wykurzyć, co? — No proszę! — syknęła Sibell. — Ciebie wcale nie obchodzi farma. Niech się wszystko rozleci, byłeś ty była tu „missus"! Bardzo proszę, zajmij się tym! — rzuciła w Maudie dziennikiem. — Wpisz tu, co trzeba. A tu masz list z banku, czytaj, uprzedzam, że jest dość przykry! Wyjaśnij tym panom, w jakiż to sposób właściciel Black Wattle zamierza spłacać dalsze raty długu za farmę. Jest jeszcze parę innych listów, a także sporo rachunków. Załatwiaj to sobie sama! — Casey może mi pomóc — bąknęła nadąsana Maudie. — Dobrze wiesz, że ledwie się umie podpisać. — No pewnie! Wykłuwaj mi oczy swoją edukacją! Takaś cholernie mądra, to czemu tu siedzisz? Nie masz dokąd iść, ot co! — Niech cię o to głowa nie boli! Jak tylko Zack wróci, już mnie tu nie ma! Niechby wrócił i dzisiaj, spakowałabym się w minutę! A na 289 PATRICIA SHAW razie zdejmij te buciory ze stołu, bo go porysujesz. Kosztował Charlotte fortunę! — To mój dom i będę kłaść buty, gdzie mi się podoba! Po godzinie Sibell zauważyła z rozbawieniem, że buty zostały jednak usunięte, a później nigdy więcej nie pojawiły się już na stole. Odgadła, że w pojęciu Maudie Charlotte nawet po śmierci sprawuje rządy w Black Wattle, toteż w trakcie kolejnych sporów zaczęła sprytnie powoływać się na nieboszczkę, odnosząc w rezultacie niewielkie, lecz przecież sukcesy. Dużo czasu kosztowało ją nakłonienie Netty do pomocy w kuchni. Dziewczyna ze strachu przed Samem bała się tu wchodzić nawet pod jego nieobecność. Dla Sibell sprawą najtrudniejszą okazało się coś tak prozaicznego jak podtrzymywanie ognia pod płytą. Wielki kuchenny piec uparcie odmawiał jej posłuszeństwa, wygaszając raz po raz ogień z takim rezultatem, że gdy Maudie wracała do domu, wszystko było jeszcze półsurowe. Maudie z triumfalnym uśmieszkiem zasiadała wtedy na werandzie, odmawiając nie tylko pomocy, lecz nawet kiwnięcia palcem. Sibell opanowała w końcu to kuchenne monstrum, a dzięki instrukcjom Sama gotowane przez nią posiłki stały się nawet jadalne. Często też uciekała się do drobnych oszustw, przynosząc gulasz bądź pudding z „psiej budy", jak rozdrażniony Chińczyk nazywał swe obecne miejsce pracy. Gdybyż to jednak na tym kończyły się kłopoty z Maudie! Synem na przykład interesowała się w tak znikomym stopniu, że wołało to o pomstę do nieba. Poza nauką konnej jazdy wszystko inne pozostawiała czarnym piastunkom. Nie miała nawet zwyczaju całować małego na dobranoc. — Powinnaś poświęcać mu więcej uwagi — strofowała ją Sibell. — A po co? Mnie tam nikt nie niańczył, ani moich braci! Już i tak jest dość zepsuty. — Nie zauważyłaś, jak on mówi? Cały czas słyszy tylko pidgin, a nie porządny angielski. Powinien mniej czasu spędzać z bliźniaczkami. Mógłby przynajmniej z nami jadać. — Od razu widać, że o dzieciach też nie masz pojęcia. Jak taki zdrowy chłopak naugania się przez kilka godzin, to o piątej jest już wykończony. Zjada kolację i idzie spać. A mnie nie ma w domu do zmroku. Ja tam wiem, jak to jest: pod koniec dnia człowiek ledwie zipie ze zmęczenia. Sibell dziękowała Bogu, że z wyjątkiem niedziel Maudie przeważnie nie ma w domu. Miała wprawdzie zwyczaj wpadać w południe na 290 PIÓRO I KAMIEŃ lunch, który nazywała obiadem, lecz wcale nierzadko zdarzało jej się znikać na cały dzień. Pozwalało to Sibell żyć zgodnie z własnym porządkiem dziennym. Realizowała go też bez zgrzytów, nie licząc sporadycznych przypadków przypalenia porannej owsianki. Lubiła ten dom, a już przebywanie w nim bez Maudie było dla niej czystą przyjemnością. Zakończywszy gotowanie posiłków, odbywało się to teraz rano, obie z Netta sprzątały pokoje, a po lunchu Sibell z ulgą zasiadała w biurze. Postanowiła sobie mocno, że nie da Zackowi powodów do narzekań. Wieczorami, kiedy Maudie szła spać, zabierała się do czytania, systematycznie pochłaniając książkę po książce z obszernej biblioteki Charlotte. W ciągu dnia próbowała w miarę możności jak najwięcej przebywać z Wesleyem, by poprawiać jego angielszczyznę. Bez wiedzy Maudie nauczyła też chłopca posługiwać się ołówkiem, a gdy uznała, że dobrze sobie z nim radzi, rozpoczęła naukę pisania. We wszystkim, co robił Wesley, musiały obowiązkowo uczestniczyć jego dwie piastunki, toteż codziennie do lekcji zasiadało troje uczniów. Mimo że Sibell poświęcała im tylko godzinę, robili doprawdy wyraźne postępy, świetnie się przy tym bawiąc. Wśród tylu codziennych obowiązków prawie zapomniała o Loganie i oto pewnego dnia ujrzała go nagle przed bramą! Maudie na szczęście nie było, wybiegła więc jak na skrzydłach i rzuciła mu się na szyję: — Logan! Ach, jakże się cieszę! Czemu nie dałeś znać, że przyjeżdżasz? — Szybciej było po prostu się zjawić. Sam odwożę teraz złoto do Idle Creek. Czy mogłem zmarnować tak świetną okazję? Słyszałem o jakichś kłopotach z czarnymi. Ale gdzie są wszyscy? Jesteś sama? — Niezupełnie. Chodź, Logan, wejdźmy do środka, tyle mam ci do powiedzenia! Prowadząc go do salonu, spostrzegła z satysfakcją, że rezydencja wywarła na nim wrażenie. — Napijesz się herbaty, a może czegoś mocniejszego? — Później — szepnął, biorąc ją w ramiona. — Teraz pragnę tylko ciebie. Mój Boże, jak ja się za tobą stęskniłem! Te słowa! Ogarnęło ją uniesienie: jest mój! Nareszcie. Przejechał taki szmat drogi po to tylko, żeby mnie zobaczyć... Delikatnie wyswobodziła się z jego objęć. — Nie tutaj — wyszeptała bez tchu. Wzięła go za rękę i poprowadziła do sypialni, gdzie zaczęli się kochać w kojąco sennej ciszy popołudnia. Oby tylko nikt nam nie przeszkodził, westchnęła do Boga 291 PATRICIA SHAW z lekkim poczuciem winy. Na szczęście nikt się nie zjawił. Tym razem rozebrał ją powoli i całkowicie. Zadrżała pod zmysłowym dotykiem jego palców. Świat przestał istnieć... Był tylko Logan, jego pocałunki, jego wyrafinowane pieszczoty, jego nagość... I jakiż był przy tym swobodny, prawie nonszalancki... Odrzucił prześcieradła i zaniósł ją na łóżko. To łóżko, które na zawsze zapamięta kształt jego ciała, gdzie można będzie o nim marzyć do czasu, aż zamieszkają razem, by nigdy się już nie rozstać. Trochę później, leżąc w jego ramionach, zaczęła się zastanawiać, co by to było, gdyby tak zaproponował jej wspólny wyjazd — teraz, w tej chwili. Trudno byłoby odmówić, naprawdę okropnie trudno, ale Zack i ta obietnica... Ach Boże, kiedyż on wróci? Do tego czasu musi upłynąć jeszcze tyle miesięcy, długich ponurych miesięcy! Może by już teraz ogłosić zaręczyny: Panna Sibell Delahunty i pan Logan Conal mają zaszczyt... Można by wtedy pobrać się zaraz po powrocie Zacka. Biedny Zack... Ach, może do tej pory już mu przeszło! Wtedy, przy pożegnaniu, mógł po prostu ulec nastrojowi chwili... Wdzięczność za pomoc i tak dalej... Niewykluczone, że już nawet o tym zapomniał. A Logan... Z uczuciem pewnego zawodu uświadomiła sobie, że o małżeństwie nawet nie wspomniał. Zapytał tylko, czy mógłby pozostać w Black Wattle dzień czy dwa. — Oczywiście — zapewniła go czule. — Będę uszczęśliwiona. — A co na to ta groźna dama, o której mi opowiadałaś? Na imię jej chyba Maudie? — Nią się nie przejmuj. — Trudno tu było o pewność, istniała wszakże nadzieja, że Maudie nie zacznie się pieklić. Maudie rzeczywiście nie miała nic przeciwko wizycie Logana. — Nie mówiłaś, że masz sympatię! — syknęła, odciągnąwszy Sibell na stronę. — Bo nie pytałaś. — Diabelnie przystojny! — stwierdziła młoda wdowa. — To coś poważnego? — Nie tak bardzo. — Znając uszczypliwość Maudie, lepiej było zachować ostrożność. Podczas kolacji Maudie tryskała humorem, zabawiając Logana dowcipnymi — we własnym mniemaniu — opowiastkami o wyczynach kulinarnych Sibell. — Na jutrzejszą kolację Sam Lim przygotuje nam coś porządnego —oświadczyła na koniec. — Urządzimy sobie elegancką ucztę! Tak jak to bywało za czasów Charlotte! 292 PIÓRO I KAMIEŃ Sypialnia Sibell sąsiadowała z pokojem Maudie, nie było więc szans na spędzenie tej nocy z Loganem. Sibell bardzo źle spała. Tęskniła za nim... Był tak blisko i tak zarazem daleko... Za to jutro, mówiła sobie na pociechę, cały dzień spędzimy we dwoje... — Chętnie bym obejrzał tę waszą farmę — oznajmił Logan przy śniadaniu. — Tyle o niej słyszałem! Sibell posłała mu uśmiech, wszystko już ułożyła. Postanowiła dać dziś sobie wolne. Przed południem wybiorą się na przejażdżkę, a potem wrócą do domu i będą się kochać aż do wieczora. Już otwierała usta, gdy usłyszała głos Maudie: — Dobry pomysł. Chętnie cię z sobą zabiorę. W Black Wattle jest co oglądać, jeżeli wie się, gdzie patrzeć. Mamy tu taką drogę na skarpie w stronę Battle Creek, skąd są wspaniałe widoki. Właśnie tam dzisiaj jadę. Sibell zaniemówiła. Spojrzała na Logana, lecz on... on po prostu mile się uśmiechnął i... wyraził zgodę! W dodatku ani on, ani Maudie nie uznali za stosowne zaprosić jej na tę wycieczkę. O tym, żeby im to proponować, oczywiście nie mogło być mowy. Miałaby się tak poniżać? Nigdy! — Dlaczego to zrobiłeś? — krzyknęła z urazą, kiedy Maudie gdzieś się ulotniła. — Po kiego licha ci ona potrzebna? Myślałam, że spędzimy ten dzień we dwoje! — Trudno mi było odmówić — zaczął się tłumaczyć. — Skoro chcę tu bywać, nie wypada mi jej obrażać. Ale ty możesz też przecież jechać. — Wolę nie. Mam jej po dziurki w nosie! Nie będę sobie fundować jeszcze na dodatek całego dnia jej popisów! — Może i racja — szepnął, całując ją w usta. — Diabelnie byłoby mi trudno być z tobą i nie móc cię pieścić ani nawet dotknąć. — Mnie tak samo. Kocham cię, Logan. Powiedz Maudie, że zmieniłeś zamiar. Niech sobie jedzie w diabły! — Nie wypada. Poza tym naprawdę chcę rozejrzeć się po okolicy, a z niej będzie świetny przewodnik. Sibell, ukryta za firanką, patrzyła, jak odjeżdżają. Maudie z miną pozornie obojętną, która wydawała się jednak dobrze wystudiowana, Logan dzielnie uśmiechnięty, jakby ta ekspedycja była z jego strony wielkim poświęceniem. I ani razu nie obejrzał się za siebie! Zła i na nowo urażona, pomaszerowała do Sama. — Potrzebuję twojej pomocy. Chcę przygotować elegancki lunch, może z rybą albo kurczakiem. 293 PATRICIA SHAW — Laszego? — Mamy gościa. Przyjechał pan Conal. — Nie, nie! — Sam Lim zamachał rękami, jakby chciał pokazać jej drzwi. — Misiuś pakowała plędko, plędko. Lanc. Sandlicie. — Sandwicze? To znaczy, że wzięła lunch? — Baldzo dobzie — oznajmił Sam, jakby stawiał jej wysoką notę za to, że tak dobrze go zrozumiała. Wyjął ze schowka wielką wołową nogę, jednym cięciem tasaka przerąbał goleń, po czym wprawnie oddzielił mięso od kości za pomocą specjalnego noża zrobionego z kawałka skośnie uciętej piły. Po tym, co usłyszała, Sibell poczuła nagle ołów w nogach. Przez moment zdawało jej się, że nie będzie w stanie zrobić kroku. Zresztą dokąd? Do domu? Ma tam cały dzień siedzieć i czekać, aż wrócą? — Weź — zakomenderował Chińczyk, podając jej mięso zawinięte w umoczoną w serwatce ściereczkę. — Misiuś kazie ci zlobić helbatę. I nie spalić doblego miensia. Sibell w przypływie furii porwała zawiniątko i z całej siły trzasnęła drzwiami. Ależ jędza z tej Maudie!, myślała, pędząc do domu. Chce mi pokazać, że jestem tu tylko służącą! Bo nią jesteś, dogryzła samej sobie, choć sprawiedliwie musiała przyznać, że nikt poza Maudie w tym domu tak jej nie traktował. A gdyby powiedzieć Maudie o oświadczynach Zacka? Pewnie by dostała apopleksji! A co dopiero gdyby się zgodziła! To jest myśl! Mieliby się z pyszna i Maudie, i Logan! W końcu kimże jest Logan w porównaniu z Zackiem? Takim samym najemnikiem jak ja, a Zack to osobistość! Właściciel tysięcy sztuk bydła! Wszyscy go tu szanują! Netta przerwała jej rozmyślania, wtykając głowę do biura: — Co my dziś robić, missy? — Ty możesz robić wszystko, na co ci przyjdzie ochota — odprawiła uradowaną dziewczynę. Szaleńczy plan nabierał kształtów. Zasiadła przy biurku i zaczęła komponować telegram do Zacka. „Odpowiedź na Twoje pytanie brzmi: tak" — nabazgrała na kartce. Mogłaby bez trudu namówić któregoś z mężczyzn, by zawiózł to do Pine Creek, lubili jeździć do miasta, wystarczył im byłe pretekst. A może by tak: „Zgadzam się, Sibell"? Wiedziałby, o co chodzi! Albo: „Wracaj szybko, wszystko w porządku, z przyjemnością przyjmuję Twą propozycję"... Zamyśliła się nad tym zdaniem: Czy to prawda? Czym właściwie zawinił Logan? Wszak to Maudie wpakowała go w tę sytuację. Pewnie ma na niego chętkę, jest przecież wdową! Na samą tę myśl Sibell ze złości zaczęła ogryzać paznokcie. Ale to przecież śmieszne! Głupia Maudie! Jak to 294 PIÓRO I KAMIEŃ wyraziła się kiedyś Charlotte? „Maudie bryka po domu jak młoda jałówka". Święta prawda, zachowuje się całkiem jak w zagrodzie dla bydła. I jej się wydaje, że skusi Logana! On nawet na nią nie spojrzy. Maudie nie jest wzorem elegancji, odezwał jej się w głowie cichy głosik, jest jednak wspólniczką Zacka, właścicielką połowy Black Wattle. Może dla Logana to coś znaczy? Nie! To absurd! Żeby już o tym nie myśleć, zaczęła porządkować biurko. Nie ma sensu kontaktować się z Zackiem. Układając papiery, natknęła się na list od Gilberta. List ten, ściśle mówiąc, napisał jego prawnik, żądając zaprzestania dalszych roszczeń pod adresem swego mocodawcy. „Pan Gilbert wykazał prawdziwie dobrą wolę, poświęcając Pani tyle troski, jak również w sposób tak niezwykle hojny łożąc na Jej utrzymanie..." Dalej następowała surowa tyrada: I po tym wszystkim żądać pieniędzy? Po ucieczce bez słowa podziękowania? Czyż to nie czarna niewdzięczność? Sibell znała ten list na pamięć. W tej chwili sam jego widok na nowo podsycił w niej wściekłość. Świetnie, postanowiła, nie gotuję dzisiaj kolacji! Niech sobie idą do diabła! Kiedy Maudie weszła wieczorem do kuchni, zastała piec zimny, a kuchenne kontuary puste. Na stole pod cukiernicą leżała jakaś kartka. Maudie wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym z domyślnym uśmieszkiem pokręciła głową: szelma z tej Sibell! Nie chcąc się przyznać, że nie umie czytać, chyłkiem przełożyła bilecik na ławę stojącą obok skrzyni z drzewem, po czym zawołała Logana. — Nie mam pojęcia, gdzie podziewa się Sibell — oświadczyła. — Mógłbyś rozpalić w piecu? Znowu nie dopilnowała ognia. Logan oczywiście podszedł do skrzyni i zobaczył bilecik. — O, leży tu jakaś kartka. Od Sibell. — Co pisze? — rzuciła Maudie ze spiżarki. — Że źle się czuje — odrzekł tonem zawodu. — Położyła się do łóżka i prosi, by jej nie przeszkadzać. — Och, to niedobrze. Biedna Sibell, ale cóż, nie jest zbyt silna — powiedziała obłudnie Maudie. — Pozwólmy dziewczynie odpocząć. Hm, trochę już za późno na gotowanie, a umieram z głodu. Może zjemy coś razem z moimi ludźmi w ich kuchni? Co ty na to? — Nie mam nic przeciwko temu. Sibell, która warowała z uchem przy drzwiach, usłyszała, że wychodzą, i natychmiast podbiegła do okna. — Żeby to jasny piorun! — syknęła przez zęby, widząc, jaki popełniła błąd! Przecież na dobrą sprawę zrobiła Maudie przyjemność. Ona bardzo chętnie zasiądzie przy stole razem z parobkami. Pewnie! 295 PATRICIA SHAW Będzie tam pierwszą osobą! Wielka pani! Charlotte nigdy w taki sposób nie nachodziła swych ludzi, no, ale Charlotte była damą, a Maudie... Cóż dla niej znaczy dobre wychowanie! Następnego ranka Sibell poleciła Netcie zająć się śniadaniem, a sama poszła do biura. Tam też odnalazł ją Logan. — Lepiej się czujesz? — Tak, dziękuję. — To dobrze — pogładził ją po karku. — Wyglądasz prześlicznie. Jak zawsze. — Zechciej mi wybaczyć — wycedziła bardzo oficjalnie — ale muszę poszukać Caseya. Codziennie składa mi raport, a wczoraj tego nie zrobił. — Nie może to trochę poczekać? — Nie, Logan. Muszę bardzo pilnować tych rzeczy, to mój obowiązek. — Rozumiem, ale poświęć mi, proszę, parę minut. — Wczoraj mogłam ci poświęcić cały dzień — rzuciła ostro — ty jednak byłeś zbyt zajęty! — Nie złość się, Sibell. Spędziłem ten dzień doprawdy interesująco. — Tego jestem pewna! Logan roześmiał się głośno: — Ta sama co zawsze! Słowo daję, Sibell, nic się nie zmieniłaś! Chcę powiedzieć ci coś ważnego, wysłuchaj mnie, proszę! — Co mi chcesz powiedzieć? — głos jej złagodniał. Bliskość Logana zrobiła swoje, a ta ważna sprawa mogła dotyczyć ich dwojga. — Masz jakieś mapy posiadłości? — zapytał. — Są w tej skórzanej kasetce tam w rogu, niezbyt jednak dokładne, przynajmniej zdaniem Charlotte, pamiętam, jak to mówiła. Twoim wymaganiom tym bardziej nie będą odpowiadać. — Nie szkodzi. Mogę na nie rzucić okiem? — Owszem, ale dlaczego interesują cię mapy? Masz wykonać tu jakieś pomiary? Maudie cię o to prosiła? — Wspominała coś na ten temat. — Rozpostarł stos map na biurku i zaczął studiować każdą po kolei. — Ha! Jest! — oświadczył w końcu z triumfem. — Co takiego? — Sibell stanęła obok, by także zerknąć na mapę. — Dokładnie tutaj. — Logan wskazał palcem jakąś białą plamę. — Znasz może to miejsce? Sibell uważniej przyjrzała się mapie. 296 PIÓRO I KAMIEŃ — Przejeżdżałam tamtędy, ale nie zauważyłam nic szczególnego. Nie powiesz mi chyba, że znalazłeś złoto? Wyraźnie podekscytowany Logan ujął jej twarz w obie dłonie i mocno pocałował w usta. — Przyrzeknij, że nie piśniesz słówka! — Przyrzeknę — uśmiechnęła się przekornie — ale pod pewnym warunkiem. Pocałuj mnie jeszcze raz i przeproś za wczorajsze. Powiedz, że ci przykro! — Moje ty kochanie! — Śmiejąc się przyciągnął ją do siebie: — Tak, bardzo mi przykro, chociaż z drugiej strony wcale! — Mów zaraz! — wykrzyknęła, szarpiąc go za ramię. Zaraził ją swym podnieceniem. — Znalazłeś złoto? — Nie, kwiatuszku, ale to, co znalazłem, jest prawie tak samo cenne! Zapisz koordynaty tego miejsca, to znaczy długość i szerokość geograficzną. Koordynaty to ich fachowa nazwa. Zrobiła, o co prosił, po czym wręczyła mu kartkę. — Logan, jak mi zaraz nie powiesz, co znalazłeś, to zacznę wrzeszczeć! — Wolfram — wyszeptał — całe tony wolframu! — Och! — w jej głosie zabrzmiał zawód. — A cóż to takiego? — Wolfram, inaczej tungsten, to bardzo użyteczny metal i dlatego ogromnie poszukiwany. A w dodatku jest tam cyna! To fortuna, Sibell, rozumiesz? Fortuna! Zamierzam zgłosić swoje prawo do eksploatacji tych złóż. — A Maudie nie widziała tych... tych metali? — Maudie nie odróżniłaby cyny od dzbanka do herbaty. Pamiętaj, nic jej nie mów! — Ale to przecież ziemia Hamiltonów. — Ziemia tak, ale nie to, co leży pod powierzchnią. Każdy, kto to odkryje, ma do tego prawo. Sibell wydało się to bardzo dziwne. — I co dalej? — Na razie utrzymamy wszystko w tajemnicy. Żeby z tym ruszyć, trzeba najpierw zgromadzić sprzęt i gotówkę, trzeba też nająć ludzi. Do tego czasu muszę więc pozostać w Katherine. O, nauczyłem się tam wielu rzeczy! Tym razem zatrudnię samych Chińczyków. Pracują lepiej i za niższe stawki. Będę bogaty, kochanie, cholernie bogaty! — Chwycił Sibell w objęcia i zaczął z nią pląsać po pokoju. Cieszyła się równie szaleńczo jak on, a może nawet bardziej: Maudie przestała się liczyć! Jeśli w oczach Logana bogata wdowa 20 Pióro i kamień 297 PATRICIA SHAW mogła mieć jakiś urok, teraz go utraciła! Ha, i to z własnej winy! Sibell z każdą chwilą nabierała zresztą pewności, że związek z Maudie nie przyszedł mu nawet na myśl. Jej zazdrość była niepotrzebna, czysta głupota! — Pamiętaj, ani słowa — przypomniał jej raz jeszcze. Z uśmiechem skinęła głową. Czuła, że kocha go znowu do szaleństwa. Był taki sprytny, taki inteligentny i, mój Boże, taki atrakcyjny! Do pokoju wpakowała się Netta, jak zwykle bez pukania. — Co teraz, missy? — Posłałaś łóżka? — Nie. — Więc bądź uprzejma to zrobić. Logan zdążył już uprzątnąć mapy. — Chodźmy na spacer, Sibell, tylko we dwoje. Jest tu chyba jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy być sami? Potem będę musiał jechać. — Tak prędko? Myślałam, że zostaniesz parę dni. — Tyle mam do zrobienia! Naprawdę, kochanie, powinienem ruszać. — Kiedy zaczniesz kopać ten wolfram? — Nie wcześniej niż za kilka miesięcy. Na razie niech sobie leży. Nie martw się, złotko, do tego czasu jeszcze cię odwiedzę. Poszli aż do lagun, gdzie rosły wielkie pandany, i tam pod osłoną ich bujnych gałęzi znaleźli miejsce na miłość. Odbyło się to dość pospiesznie. Myśl o rychłym wyjeździe Logana przejmowała Sibell rozpaczą. W tej chwili gotowa była natychmiast opuścić Black Wattle. Obowiązki, obietnice przestały się dla niej liczyć. — Logan, mój kochany, weź mnie ze sobą! Nie wytrzymam już dłużej bez ciebie! — Do Katherine? O nie, Sibell, nigdy w świecie, to takie ohydne miejsce! Nawet sobie nie wyobrażasz, w jakich ja żyję warunkach! Głowa do góry, kochanie! Jak tylko zaczniemy kopać, założę tu stały obóz i od tej chwili nic nas nie rozdzieli! Po wyjeździe Logana animozje między partnerkami jeszcze się nasiliły. Maudie w uszczypliwości przechodziła wprost samą siebie. Sibell czuła potrzebę załagodzenia konfliktu, lecz ilekroć była już prawie gotowa szczerze porozmawiać o tym z Maudie, tamta znowu wprawiała ją w furię. Któregoś wieczoru wystąpiła z kolejną pretensją: 298 PIÓRO I KAMIEŃ — Dlaczego nigdy nie jadamy flaczków? — Nienawidzę flaczków. I nie umiem tego przyrządzać. — Też mi nowina! Powiedz Samowi, żeby zrobił nam jutro flaczki na kolację. — Możesz je sobie jeść sama. — Właśnie taki mam zamiar. A w południe też chcę widzieć na talerzu coś lepszego niż wciąż tylko zimne mięso i tę sieczkę. — Jaką znów sieczkę? — Tę diabelną sałatę i co tam jest jeszcze. — To się nazywa „sałatka". — A ja to nazywam żarciem dla królików. Mam ochotę na coś solidnego. Przeszkadza ci to? — Gdybyś chociaż raz powiedziała, o której przyjdziesz na lunch, mogłabym coś przygotować. — Wielkie mi rzeczy wrzucić na patelnię parę kotletów! Do tego trochę ziemniaków i gotowe! — Przecież jemy to na kolację. — No to co? Nie chcę więcej widzieć tego zielonego świństwa! — Maudie — powiedziała spokojnie Sibell — albo przestaniesz się mnie czepiać, albo zaczniesz gotować sobie sama. — Mam jeszcze jedną możliwość. Mogę cię wylać. — Proszę bardzo! No już! Wylewaj! Wyniosę się stąd z przyjemnością! Posiłek skończyły w milczeniu. A te sobotnie kolacje! Po dłuższych dyskusjach postanowiły przywrócić zwyczaj zapraszania w te dni Caseya; zaszczyt ten spotkał także jednego z kowbojów, Archiego Simsa. Dla Sibell i te wieczory okazały się mało przyjemne. Maudie bowiem, wyraźnie ją ignorując, rozmawiała tylko z mężczyznami i wyłącznie o sprawach farmy. No i dobrze, bo o czym tacy ludzie jak Casey czy Archie mogliby dyskutować? Rzecz w tym, że obaj doskonale wiedzieli, co się dzieje między nią a Maudie i mieli z tego nie lada uciechę. Stały się więc — o zgrozo! — przedmiotem kowbojskich żartów. Dla Sibell było to niezmiernie żenujące. Jednego z takich wieczorów Maudie złośliwie wzięła ją pod ostrzał: — Powiedz no, Sibell, cóż to się stało z tą twoją sympatią? Nie miałaś od niego wieści? Sibell z trudem powściągnęła furię. Żmija! Wie bez pytania, że Logan się nie odezwał. I jakby już samo to nie było wystarczająco przykre, spostrzegła w tym momencie dziwną wymianę spojrzeń między dwoma mężczyznami. 299 PATRICIA SHAW — Wszystko we właściwym czasie — rzuciła z uśmiechem, choć zrobiło jej się nieswojo. Miała niejasne poczucie, że w tych spojrzeniach kryje się coś więcej niż w głupich zaczepkach Maudie. Po chwili odrzuciła to przypuszczenie. Ach nie! Widząc, że „damy" szczerzą na siebie zęby, dawali sobie pewnie znaki, że oto nadarza się znowu nader smakowity kąsek. Będzie co opowiadać kolegom! Postanowiła napisać do Logana i zaprosić go na farmę, informując zarazem, że jej samej trudno byłoby teraz wybrać się do Idle Creek. Tak było w istocie. Kiedy pewnego dnia napomknęła o tym Caseyowi, jego odpowiedź sprawiła jej zawód. — No nie wiem, panienko. Mamy teraz bardzo mało ludzi, a musiałbym wysłać z panią przynajmniej ze dwóch. Po tym, co się stało z Cliffem, nie radziłbym tam teraz jechać. Samo Idle Creek też nie jest odpowiednim miejscem dla młodych dam. Najlepiej pomówić o tym z Maudie. — Akurat!, pomyślała Sibell. — I tak — kontynuował Casey — niedługo pewnie pojedziecie do Palmerston, będzie więc panienka mieć rozrywkę. Tu podczas pory deszczowej niewiele jest do roboty. — Wszyscy jadą? — zainteresowała się Sibell. — Nie wszyscy. Ja tam nie lubię miasta. Zostanę tu z paroma chłopakami, żeby życie, jak to mówią, toczyło się dalej. Maudie powiada, że mam się wprowadzić do domu... Ktoś tu musi utrzymać porządek. Cóż, posmakuję i ja trochę tej elegancji. Sibell dowiedziała się także, iż przed nadejściem pory deszczowej większość hodowców zabiera swe rodziny na wybrzeże, przy czym niektórzy podróżują czasem aż do Sydney. No a prawdziwi bogacze, tacy na przykład właściciele kopalń, wyjeżdżają nawet do Anglii! Słysząc to, pomyślała znów o Loganie: on też będzie bogaty, gdy te jego kopalnie zaczną działać! Jakież to wszystko ekscytujące! Przymusowe podróże z powodu deszczu! Toż to istna wędrówka ludów. Ciekawe, jak też wyglądają te wielkie deszcze, o których wszyscy tyle mówią? Tego wieczoru, poszperawszy w papierach Charlotte, odnalazła tytuł własności miejskiego domu Hamiltonów. Maudie nigdy jakoś o nim nie wspomniała. Ani Zack. Czyżby nie pamiętał, że ma dom? — Jeśli Zack potrzebuje pieniędzy, mógłby sprzedać ten dom w Palmerston — zasugerowała nazajutrz Maudie. Maudie spojrzała na nią, jakby była niespełna rozumu. — Nasz dom na plaży? Nie ma mowy! Jeździmy tam co roku. A pieniądze? Ani to żadne kokosy, ani nawet oszczędność. Każdy wie, 300 PIÓRO I KAMIEŃ że w czasie pory deszczowej Palmerston odcięte jest od świata i że ruszyć się stamtąd możesz tylko statkiem. I gdzież byśmy mieszkali? Ja, Zack, Wesley, bliźniaczki i Netta. Wiesz, ile kosztuje wynajęcie domu na trzy miesiące? — Wyobrażam sobie — bąknęła Sibell. Poczuła się w tym momencie rozpaczliwie samotna. Maudie wystarczająco jasno dała do zrozumienia, że w mieście nie zamierza korzystać z jej usług. Grzecznościowego zaproszenia też nie było. Co ma z sobą począć, na litość boską? Uświadomiła sobie nagle ze zgrozą, że jeśli nie przyjedzie po nią Logan, będzie musiała pozostać na farmie albo znaleźć sobie inną pracę. No, chyba że przyjmie oświadczyny Zacka, ale nie, to zupełnie nie wchodzi w rachubę. Mimo tych zmartwień i kłopotów z Maudie dni mijały jej bardzo szybko. Przywykła do porannego ruchu i wrzawy, do widoku mężczyzn siodłających konie, do ich okrzyków i śmiechu pomieszanych z dzwonieniem uprzęży i gwałtownym ujadaniem psów skorych już pędzić do pracy. Lubiła obserwować migające za oknem sylwetki kowbojów rozjeżdżających się do swoich całodziennych zajęć. Ludzie ci od czasu do czasu powracali z buszu wraz ze stadem bydła bądź koni, które zamykano w pobliskich przydomowych zagrodach. W pierwszym okresie pobytu na farmie Sibell fascynowały te wielkie hałaśliwe kawalkady. Teraz, gdy prócz księgowości wypadło jej prowadzić również dom, pojawienie się takiego stada oznaczało przede wszystkim dodatkowe ilości kurzu i nowe roje obrzydliwych much. Walka z tym kurzem, który zdawał się przenikać przez ściany, by osiąść następnie na każdym bez wyjątku centymetrze kwadratowym powierzchni, była najuciążhwszym bodaj z jej codziennych zadań obok uporczywej batalii z hordami wspomnianych much i szczególnie nienawistnym wrogiem — ogromnymi karaluchami. Żywność trzeba było trzymać w szczelnie zamkniętych naczyniach, które wstawiało się jeszcze do blaszanek z wodą dla ochrony przed nieustającą inwazją mrówek. Część pięknych mebli Charlotte napoczęły z kolei termity. Niestety, dla tubylców, w tym również Netty, obecność insektów była czymś normalnym. — Czemu ty się martwić? — pytała Sibell, gdy ta, wchodząc rano do kuchni, z rozpaczą załamywała ręce na widok czarnych od mrówek kontuarów. Całe szczęście, że pieczę nad pomieszczeniem dla drobiu i warzywnikiem sprawował Sam Lim, gdyż Sibell bała się tam wchodzić — węże! Do jaszczurek prawie już przywykła, nawet do tych najwięk- 301 PATRICIA SHAW szych, ale węże nadal budziły w niej grozę. Wciąż wypatrywała ich w trawie i choć nigdy żadnego nie spostrzegła, wiedziała, że są tam na pewno. Kilka razy zdarzyło jej się widzieć ich długie i obłe cielska sennie zwisające z okolicznych drzew. Po doprowadzeniu domu do porządku i przygotowaniu trzech gorących posiłków dla Maudie, która jadła tyle, co dwóch mężczyzn, Sibell posyłała Nettę do Sama po codzienną porcję ciasteczek i trójkątnych jęczmiennych placuszków, bez których tutejsi ludzie nie potrafili się obejść. „Smoluchy", jak je nazywano, były dla nich nieodzownym składnikiem śniadań i podwieczorków. Jeśli w puszce przypadkiem zabrakło ciasteczek, Maudie dostawała szału. Prace biurowe przesunięte zostały na wieczór. Casey i Maudie wracali wtedy do domu, można więc było od razu wciągnąć do kartotek dostarczone przez nich dane o stanie farmy. Dzięki temu także, jeśli wszystko inne szło sprawnie, Sibell miała wolne popołudnie. Mogła pojeździć konno albo po prostu odpocząć. W domu panowała wtedy rozkoszna cisza — Wesley i jego piastunki zmęczeni upałem zasypiali. Logan ciągle nie dawał znaku życia, lecz Sibell znosiła to teraz spokojnie. Wkrótce przyjedzie. Musi przyjechać, ma tutaj przecież swój wolfram. Martwiła ją trochę ewentualna reakcja Zacka na wieść o budowie kopalń na terenie jego posiadłości, lecz po kilku ostrożnych pytaniach zadanych Caseyowi upewniła się ostatecznie, że Logan ma do tego prawo. O nim naturalnie nie wspomniała, rozmowa dotyczyła ogólnie górników. — Górnicy — stwierdził Casey — to cholerna plaga, no ale takie jest życie. I nie ma co narzekać, bo to dzięki nim przecież powstają miasta, a my mamy rynki zbytu. Cóż, przyjdą w końcu i tutaj. Tego dnia Sibell zajęta była w kuchni prasowaniem, gdyż żadna z czarnych dziewczyn nie kwapiła się tego nauczyć. Czynność ta wydawała im się zgoła bezsensowna, co wcale nie znaczy, że nie lubiły się gapić, gdy brał- się za nią ktoś inny. Nagle powietrzem targnął straszny łoskot: piorun! Uderzył tak znienacka, że Sibell upuściła rozpalone żelazko, a Netta wskoczyła pod stół. Bliźniaczki, kurczowo ściskając Wesleya, w popłochu pierzchły z werandy, by schronić się w kuchni. To, co działo się za oknem, mogło przerazić każdego. Pioruny strzelały jeden po drugim, ogłuszający łoskot przeplatał się z wyciem straszliwej wichury. Deszcz jednak nie spadł. Po chwili wszystko powoli ucichło. — Szejtan-szejtan — wyszeptała Netta. 302 PIÓRO I KAMIEŃ — Nieprawda! — Sibell wzięła na kolana przerażone dziecko. — To tylko chmury wpadają na siebie i robią bum! — Laszego? Mały powiedział to całkiem jak Sam Lim. Sibell westchnęła w duchu, uświadamiając sobie, że jej wyjaśnienie było równie niedorzeczne jak odzywka Netty i że ten biedny dzieciak wyrasta wśród ludzi mówiących śmieszną łamaną angielszczyzną i to — o ironio! — aż dwiema jej odmianami. Czy w tych warunkach jest szansa, by kiedykolwiek nauczył się poprawnie mówić? Postanowiła poświęcać mu odtąd jeszcze więcej czasu. Wesley był doprawdy czarującym dzieckiem, zawsze wesołym i tak wszystkiego ciekawym! Ogromnie go polubiła. Tego wieczoru Casey dawno już wyszedł z biura, a Maudie ciągle jeszcze nie było. Sibell zaczynało to niepokoić, udała się więc do kuchni dla kowbojów, gdzie zastała kilku mężczyzn przy kartach, a wśród nich Caseya i Sama. — Maudie do tej pory nie wróciła. Czy ktoś ją widział? — Niedługo wróci, nic jej nie będzie. Maudie dobrze potrafi o siebie zadbać — odezwał się Casey. — Ale już po ósmej i tak ciemno... Irlandczyk z wyraźnym wysiłkiem oderwał oczy od kart. — Widzieliście dziś Maudie? — Kiedy wszyscy mężczyźni pokręcili głowami przecząco, podniósł się z krzesła. — Może miała zamiar zanocować w buszu. Pójdę popytać chłopaków. Wrócił po chwili, też kręcąc głową. — Johnny mówi, że rano ją widział. Jechała podobno skontrolować jakieś wodne dziury. — W którą stronę? — spytała Sibell. — Dobre pytanie. Sam bym chciał to wiedzieć. — Sprawdzenie dziur wodnych nie zajęłoby jej tyle czasu, żeby aż musiała zostawać na noc — zauważyła Sibell. — Chyba że zajechała za daleko... — Ale sama? — To prawda — przyznał Casey — Maudie nie ma zwyczaju obozować w pojedynkę. — Powiedz raczej, że nigdy tego nie robi — uściśliła Sibell. — Martwię się o nią. Ci czarni... mogli się gdzieś zaczaić. — Czarni, którzy zabili Cliffa. Sama myśl o tym wystarczała, żeby się przerazić, a jeszcze ta ciemność... I wszędzie panowała taka cisza... Doprawdy, zbyt wielka cisza. 303 PATRICIA SHAW — Uważa panienka, że trzeba jej szukać? Już choćby to pytanie pozwalało zrozumieć, dlaczego Zack wolał Maudie powierzyć rządy na farmie. Casey jest na pewno dobrym i rzetelnym pracownikiem, lecz podejmowanie decyzji to widocznie nie jego specjalność, pomyślała Sibell. — Tak — poleciła — i to zaraz. O dziwo, posłuchali jej bez szemrania. Jakaż niesamowita cisza zaległa nad domem, kiedy podzieleni na grupy ludzie wyruszyli na poszukiwania. I jak dziwny wydawał się o tej porze rząd oświetlonych okien w ich kwaterach. W pewnej chwili nadjechało kilku konnych, wyglądali w mroku jak duchy, zwłaszcza że towarzyszyły im ponure nawoływania nocnych ptaków. „Wróciła?" — rozległ się okrzyk. „Nie!" — odpowiedział czyjś głos. Niezdolna już dłużej znieść tego oczekiwania, Sibell postanowiła przyłączyć się do poszukujących. Na horyzoncie pojawiły się właśnie pierwsze barwy świtu. — Miss Bell! — biegła za nią Netta. — Ty wziąć tych ludzi. Oni mieć dobre oczy! — Za Netta nieśmiało szli dwaj tubylcy w postrzępionych drelichowych spodniach i resztkach starych kamizelek. — Chcą mi pomóc? — niepewnie spytała Sibell. — Miss brać ich, nie pytać — uśmiechnęła się Netta. — No dobrze, daj im konie. — Konie niepotrzebne — w głosie czarnej dziewczyny zabrzmiała nutka pogardy. — Oni szybko biegać. Sibell dziękowała Bogu, że nie ma Caseya. Gdyby tak zobaczył, że jedzie tylko z dwoma tubylcami, którzy zresztą zdążyli już dobrze wysforować się naprzód, byłby bardzo niezadowolony... Sądziła jednak, że nie oddali się zbytnio od domu. Robi się jasno, teraz już lada chwila ktoś odnajdzie Maudie. Spodziewała się również, że gdy dotrze do głównego traktu, który przebiegał mniej więcej półtora kilometra od domu, napotka tam ludzi Caseya. Tak się jednak nie stało, wszystkie wybiegające stąd ścieżki były puste. — Którą drogą jedziemy? — spytała swych przewodników. Nie raczyli odpowiedzieć. Stali nieruchomo nadsłuchując. Czego? Sibell nie słyszała żadnego innego dźwięku poza głosami ptactwa, ptaki były tu wszędzie. Uznała, że tubylcy tracą tylko czas. Kiedy jednak dali raptem nurka w zarośla, ruszyła i ona wąskim, zanikającym momentami traktem. Czarni zginęli jej z oczu za jakimś zakrętem, skąd po paru sekundach doszły ją ich podniecone głosy. Ruszyła galopem i oto zobaczyła konia bez jeźdźca, który z nisko 304 PIÓRO I KAMIEŃ zwieszonym łbem powoli zmierzał w stronę domu. Dwaj Aborygeni pędzili mu już naprzeciw. — Boże Przenajświętszy! — krzyknęła. — Przecież to koń Maudie! Gdzież ona jest, na miłość boską? Czarni tropiciele zajęci studiowaniem końskich kopyt i tym razem nawet na nią nie spojrzeli. Zakończywszy oględziny, jeden z nich pogonił konia ku domowi, a potem obaj z najwyższym skupieniem zaczęli badać ścieżkę. Posuwali się teraz niezmiernie wolno. Przez dalszych parę kilometrów szli wciąż jeszcze traktem, po czym nagle skoczyli w skrub, gdzie zgięci w pół pędem ruszyli chyba po końskich śladach. Sibell mogła tylko posłusznie jechać za nimi. Teraz już trudno byłoby się łudzić, że Maudie nic się nie stało. Starała się nie myśleć o najgorszym... o czarnych dzikusach... Właśnie sobie przypomniała, że w tym zamieszaniu nie wzięła niestety rewolweru. Tropiciele tymczasem, to coś sobie pokazując, to znów wymieniając jakieś uwagi, niezmordowanie biegli długim, wyciągniętym kłusem. Sibell bez porównania bardziej wolała takie tempo niż to irytujące pełzanie. Ożywienie przewodników napawało ją nadzieją, że być może są blisko celu... Tyle już minęło godzin... Merry zastrzygła nagle uszami i zaczęła tak rwać do przodu, że trudno ją było utrzymać, nic dziwnego, zwęszyła bajoro. Wszyscy z ogromną ulgą wskoczyli na chwilę do chłodnej mulistej wody. Dziura wodna! Prawda! Maudie pojechała przecież je sprawdzać. Kiedy Sibell powiedziała o tym przewodnikom, obaj entuzjastycznie pokiwali głowami i znowu puścili się pędem. W pół godziny później dobiegł ich słaby okrzyk. Znaleźli Maudie żywą, może aż za bardzo, opartą plecami o drzewo. Sądząc po gniewnych okrzykach, była chyba w swej normalnej formie. — No, do cholery, najwyższa pora! Żeby wlec się tutaj tyle czasu! Woda już mi się kończy! — Zdjęła z kolan karabin i łapczywie wysączyła resztkę z butelki. — Maudie! -7- Sibell zeskoczyła z konia. — Dzięki Bogu! Jesteś cała i zdrowa? — Och, na rany Chrystusa, chyba widać, że nie! Złamałam nogę. — Dobry Boże! Pozwól mi obejrzeć. — Tylko nie dotykaj! — Maudie z grymasem bólu popatrzyła na swą dziwnie wykręconą nogę. — Próbowałam ją naprostować, ale chyba pogorszyłam sprawę. No, no — powiedziała, widząc współ- 305 PATRICIA SHAW czujące miny Aborygenów — toż to Jacky i Sol! Sprytni z was chłopcy, nie ma co! W domu dostaniecie ode mnie dużo prezentów. Przynieś mi trochę wody, Sol — poprosiła, wręczając chłopcu manierkę — a ty, Jacky, biegnij do domu i powiedz Caseyowi, żeby sprowadził bryczkę. Wiesz, co to bryczka? — Tak, missus — odrzekł Jacky już w biegu. Po chwili zniknął im z oczu. — Zostanę z tobą, póki nie przyjedzie Casey — zaofiarowała się Sibell. — Jeśli chcesz... — brzmiała wstrzemięźliwa odpowiedź Maudie. Zaczęła powoli sączyć przyniesioną przez Sola wodę. — Trochę mulista, ale całkiem dobra. Jestem tu od wczoraj, wiesz, od czasu tej cholernej burzy. Sibell zmoczyła chusteczkę i delikatnie przetarła jej twarz. — Strasznie jesteś gorąca. Masz chyba temperaturę. — Mam cholerne szczęście, że w ogolę żyję. — Powiedz wreszcie, jak to się stało? — Wszystko to moja wina — wyznała Maudie. — Aż samej mi trudno uwierzyć, że mogłam być taka głupia. Widzisz to drzewo? — spojrzała w górę. Sibell popatrzyła w ślad za nią. No cóż, drzewo jak drzewo, tyle że wielkie i stare. — No widzę. I co? — Wiesz, jak tu ludzie mówią na te drzewa? „Wdowiarze". Bo zginęło pod nimi mnóstwo mężczyzn. Chroni się człowiek pod takie ścierwo, aż tu nagle gałąź się łamie, a ciężkie toto jak ołów, i trzask, przetrąca mu kark. — Znużonym ruchem pokazała leżący nieopodal olbrzymi konar. — Omal mnie nie wykończyło to świństwo. Ty znasz te drzewa, co, Sol? Aborygen szturchnął gałąź nogą. — Szejtan — powiedział spluwając. — I ta gałąź trafiła cię w nogę? — Nie, nie! Rąbnęła mnie w ramię. Koń tak się spłoszył, że mi wyrwał wodze, no i spadłam. Wtedy trzasnęła mi noga. Jedyne, co mogłam zrobić, to przyczołgać się tutaj z powrotem i czekać. Jak będę blisko pnia, myślę sobie, to drugi raz mnie nie trafi. Sibell dopiero teraz spostrzegła, że lewe ramię Maudie zwisa. Bezwładnie. — O Boże, jeszcze i to! — Niech to krew zaleje! — zgrzytnęła zębami Maudie. — Musi cię okropnie boleć. Mogłabym ci jakoś ulżyć? 306 PIÓRO I KAMIEŃ — Chyba nie. Najlepiej się wcale nie ruszać. Nie wiem, co to będzie, jak mnie zaczną podnosić na bryczkę, ale jakoś muszę się dostać do domu. — Powiem ludziom, żeby to zrobili jak najdelikatniej. — Musi być kompletnie wyczerpana, pomyślała Sibell, patrząc na Maudie, która nagle umilkła i zamknęła oczy. — Czy mój koń wrócił do domu? — zapytała po chwili. — Tak, spotkaliśmy go prawie przy bramie. — To dobrze. Musiałam rzucać w niego kamieniami, żeby sobie poszedł. Po tym bryknięciu wrócił do mnie ciężko nieszczęśliwy. Strasznie mu było wstyd. — Ludzie szukali cię całą noc — zaczęła Sibell, widząc jednak brak zainteresowania ze strony Maudie, powtórnie przemyła rozpaloną twarz rannej, a potem powoli i ostrożnie zaczęła zdejmować jej buty. Maudie nie była w najlepszym nastroju. — Gadanie! — rzuciła cierpko, wysłuchawszy danych o stanie pogłowia, które odczytała jej Sibell. — Wiem, że na pastwiskach jest więcej cieląt, i to dużo więcej. A nad południowo-zachodnią granicę nikt się nawet nie pofatygował. Nie było tam żadnej inspekcji. — Casey twierdzi, że ludzie tam byli. — Casey! Za miękki jest dla nich, i tyle. Mogą mu wmówić, co chcą. A tu tylko patrzeć albo deszczu, albo Zacka. Jeżeli przed jego powrotem nie zrobimy z tym porządku, ładnie będziemy wyglądać! Wszystkie cielęta muszą być oznakowane, inaczej możemy się z nimi pożegnać. Złodziej takiej gratki nie przepuści. A jaki to ciężki wstyd pozwolić bydłu przez trzy miesiące włóczyć się samopas po skrubie, nie mając w ogóle pojęcia, ile go jest! Uch! Dałabym ja tym leniwym półgłówkom! Podparta poduszkami półleżała na kanapie w biurowym pokoju Sibell z nogą w deszczułkach i lewą ręką przytwierdzoną do boku, aby nie urażać zwichniętego barku. Transport z miejsca wypadku zniosła z niebywałym stoicyzmem, a przed nastawieniem nogi nie chciała nawet zażyć laudanum. To nie ona, lecz Sibell umierała ze strachu. — Umiecie to robić? Na pewno? — nerwowo pytała Caseya, kiedy obaj z Chińczykiem szykowali się do zabiegu. — Musimy spróbować. Zanim dotrze tu doktor Brody, minie dobrych kilka dni, a przez ten czas kość zacznie się krzywo zrastać i trzeba ją będzie znów łamać. — Boże, jakie to okropne! Ale czy robiłeś to już kiedyś? 307 PATRICIA SHAW — Ano owszem, ale nie damom. No i nie takim osobom jak Maudie. Zabije nas obu, jak coś spaskudzimy. — Maudie, weź laudanum—błagała Sibell, lecz Maudie pozostała nieugięta: — Nie, do cholery! To moja noga! Chcę widzieć, co oni robią. Możesz mi dać whisky. Przynieś dużą, podwójną. Wcale się tego nie wstydząc, wrzeszczała potem wniebogłosy i z bólu, i na spoconych ze zdenerwowania mężczyzn, którym po kilku mocnych szarpnięciach udało się w końcu naprowadzić kości na właściwe miejsce. Kiedy założyli łubki, kazała im przynieść skórzane pasy i przytwierdzić do ciała uszkodzone ramię. Dopiero wtedy opadła na plecy, cierpliwie czekając, aż ból ucichnie. — Napiję się jeszcze whisky — oznajmiła. Sibell pędem przyniosła jej drugą porcję. — Jakaś ty dzielna! Wprost niewiarygodnie! — wykrzyknęła z podziwem. — Ja na twoim miejscu wychłeptałabym pewnie z pół kwarty laudanum! — Wcale nie jestem dzielna — westchnęła Maudie. Głos bardzo jej osłabł z wysiłku. — Tylko że po tej miksturze strasznie wymiotuję. — Uśmiechnęła się sennie: — O, moja mama to była dzielna. Jak kiedyś żmija rąbnęła ją w palec, a byliśmy akurat w takim miejscu, gdzie w pobliżu nie było żadnego miasta, chociaż i tam by pewnie niewiele pomogli, to go sobie ciachnęła. — Co zrobiła? — Odrąbała! Toporkiem! Cały kawał palca powyżej stawu! Sibell zdawała sobie sprawę, że na nic się nie zda siedzieć i patrzeć w zapisy. Skoro są błędne, to trzeba coś zrobić. Nie rozumiała tylko, na czym polega problem, a przede wszystkim skąd Maudie może wiedzieć, że w ogóle jest jakiś problem. — Powiedziałaś: trzy miesiące. Z jakiego powodu chcesz na trzy miesiące pozostawić bydło bez dozoru? — Z powodu pory deszczowej. Bo nie będziemy mogli przeprawić się przez żadną rzekę czy strumień, choćbyśmy nie wiem jak chcieli. — Przepraszam, nie miałam pojęcia, że te deszcze padają tak długo. — Nawet dłużej, niż powiedziałam — oznajmiła Maudie. — Normalnie pora deszczowa zaczyna się w październiku, a kończy mniej więcej w kwietniu. Mamy cholerne szczęście, że w tym roku jakoś się 308 PIÓRO I KAMIEŃ opóźnia, ale też przez to właśnie jestem taka wściekła. Tu już listopad, a robota wciąż nie zrobiona! — A skąd wiesz, że na farmie jest więcej bydła, niż mam zapisane w księgach? — W zeszłym roku mieliśmy spadek pogłowia — zaczęła tłumaczyć Maudie. — Tego też można się dowiedzieć z tych twoich sławetnych ksiąg, kiedy się je umie czytać. Ale nie ma takiej potrzeby. No więc w zeszłym roku straciliśmy w powodzi czterysta sztuk, ten rok natomiast był dobry. Żadnych strat. Przy dobrym przyroście naturalnym, a taki był, pogłowie musiało wzrosnąć, a w tych twoich liczbach wcale tego nie widać. Cholerna szkoda, że nie ma Cliffa — westchnęła. — Cieszyłby się widząc, jak dobrze stoi Black Wattle. Nareszcie. — Maudie rzadko wspominała męża, co dla Sibell było zrozumiałe. Sama wciąż jeszcze nie była w stanie mówić o rodzicach. — No! I tak to wygląda! — Maudie z widocznym wysiłkiem zmieniła trochę pozycję. Widać było również, że wymuszona bezczynność doprowadza ją do frustracji. — Koniecznie musimy z tym zrobić porządek. Nie chcę, by Zack mi wytykał, że namieszałam. Sprowadź bryczkę, Sibell. Powiem Caseyowi, że ma mnie obwieźć po farmie. — Wykluczone. Absolutnie się na to nie zgadzam. Doktor Brody stanowczo zakazał ci się ruszać. Masz w tej nodze dwa brzydkie pęknięcia. — Doceniała troskę Maudie o farmę, lecz sama też chciała zasłużyć na pochwałę Zacka, dlatego oświadczyła: — Ja pojadę. — Dokąd? — Tam, gdzie ty chciałaś. Zrobię tę robotę za ciebie. — Zwariowałaś! Skręcisz sobie kark! — Nie skręcę. Podzielimy całą posiadłość na kawałki, a ja dopilnuję, żeby ludzie raz jeszcze sprawdzili każdy po kolei. Mogę zablefować. Powiem, że z samych tylko zeszłorocznych liczb wyraźnie widzę, że musieli niedokładnie skontrolować stada. — Diabła tam niedokładnie! Oszukują parszywe lenie! — Uhm, powiem, że oszukują i że Zack będzie zły. — Że wszystkich śmierdzących krętaczy upiecze na wolnym ogniu — uściśliła Maudie. — No tak, tylko kto zajmie się tobą? — zaniepokoiła się nagle Sibell. — Netta, a któż by? Boże drogi, czuję się jak bezużyteczny rupieć z tym jednym skrzydłem i jedną nogą, ale z jej pomocą przekuśtykam jakoś do kuchni. Popilnuję przynajmniej, żeby nam wszystkiego nie spaliła. 309 PATRICIA SHAW Do biura wbiegł Wesley i wpakował się na kanapę, urażając matkę w chorą nogę. — Mama opowiadać ładne bajki? Maudie, słysząc to zdanie, drgnęła. Aha, pomyślała Sibell, nareszcie zauważyła. — Nie znam żadnych bajek i nie umiem opowiadać. — Na pewno umiesz — wtrąciła się Sibell. — Założę się, że pamiętasz mnóstwo interesujących przygód z buszu. Opowiedz Wesley owi o swoim dzieciństwie. — Jaki z tego pożytek — zrzędliwie burknęła Maudie. — Nasze wspomnienia są ważne. — Nie chcąc denerwować Maudie uświadamianiem jej, że nie ma racji, Sibell zmieniła temat: — Trzeba porozmawiać z Caseyem, przyprowadzę go tutaj. Powinnaś mu powiedzieć, że teraz ja kieruję farmą, bez tego ludzie nie będą mnie słuchać. Zechcesz to zrobić, Maudie? — No, chyba tak... Ale czy nie zaczną ci się stawiać, za to już nie odpowiadam. — No i nikt ci nie każe! Sibell zaniosła Wesleya do łóżka. Na dobranoc przeczytała mu bajeczkę o trzech małych świnkach, która bardzo spodobała się chłopcu. — Posłuchaj mnie teraz, kochanie. Przez kilka dni nie będziemy się uczyć, bo wiesz, jadę liczyć bydło. Ale ty będziesz grzeczny, prawda? — Tak — odrzekł mały. Poważnie popatrzył jej w oczy i spytał: — Czy Zack poszedł do nieba jak mój tata? — Ależ nie, skarbie! Zack poprowadził bydło na inną farmę. Niedługo wróci. — To dobrze — szepnął sennie Wesley. — Lubię Zacka. Sibell poczuła nagle łzy pod powiekami. Została przy dziecku, póki nie usnęło, dumając nad pustką, jaką pozostawia śmierć najbliższych... Jej sytuacja była jednak lepsza... Mogła bawić się z ojcem przez wszystkie lata dzieciństwa, mieć go przy sobie, a Wesley... pewnie nawet nie będzie pamiętał Cliffa. Kiwnęła głową bliźniaczkom układającym się do snu na werandzie i cicho wyszła z pokoju. Po raz kolejny przyrzekła sobie poświęcić jeszcze więcej starań temu uroczemu, wiecznie rozczochranemu człowieczkowi. Jeszcze nie jest za późno, jeszcze go można wychować. Kontrola bydła na kolosalnym obszarze Black Wattle okazała się przedsięwzięciem wymagającym mnóstwa siły i hartu. Były dni, kiedy 310 PIÓRO I KAMIEŃ Sibell żałowała swej jakże nieroztropnie podjętej decyzji. Po wielogodzinnym siedzeniu w siodle we wściekle prażącym słońcu grzbiet pękał jej z bólu, a pośladki paliły żywym ogniem. Szybko też utraciła swą mleczną karnację, z której tak była dumna. Twarz jej coraz bardziej czerwieniała, by w końcu pokryć się lśniącą brązową opalenizną, od której zabawnie odbijał osłonięty rondem kapelusza kawałek białego czoła. Wraz z Caseyem i Archiem Simesem jeździła aż po same granice posiadłości, wzorem Maudie nocując często gęsto pod gołym niebem w towarzystwie kilkunastu mężczyzn, którzy na noc gromadzili się zawsze w umówionym miejscu. Tak było bezpieczniej, wciąż bowiem istniała groźba, że mogą się tu włóczyć dzicy maruderzy. Uzbrojona w notes i ołówek wystawała godzinami w naprędce skleconych zagrodach, dławiąc się kurzem i bydlęcym smrodem. Zaczęła w końcu nienawidzić i tego pisania, i tych tysięcy sztuk bydła. Ach, gdyby tak Logan mnie teraz zobaczył, myślała, gdy trzeba się' było zająć krowim noworodkiem lub co gorsza, asystować przy samych narodzinach. Strach było patrzeć, jak ludzie próbują pomóc ryczącej matce, z której ciała zwisa pół cielaka. Dobrze chociaż, że nikt się nie migał od pracy. Sibell wciąż pokrzykiwała na Caseya, że czas ucieka, on rugał ludzi i tak to szło. Kiedyś spytała go, skąd pochodzi. — Dorastałem na wyżynie Dargo — zaczął opowiadać — a potem, nie wiem dlaczego, odezwała się we mnie żyłka podróżnicza. Pracowałem wtedy w Queenslandzie jako kowboj, więc któregoś dnia przyłączyłem się do ludzi pędzących stado na Terytorium. Próbowałem kopać tu złoto, ale nic z tego nie wyszło. Przez jakiś czas najmowałem się znowu do pędzenia bydła i tak przywędrowałem tutaj. Od razu polubiłem to miejsce. Zrozumiałem, że dość mam tułaczki, no i zostałem w Black Wattle. Wyniosą mnie stąd dopiero nogami do przodu. Sibell zorientowała się szybko, że Casey boi się stracić pracę, miał już przecież pięćdziesiąt pięć lat, wykona zatem wszystko, co mu się każe. Tak też było, jakkolwiek od czasu do czasu rzucał zgryźliwe uwagi, że z niej gorszy poganiacz niż Maudie. Sibell nie dawała nic po sobie poznać, lecz niezmiernie jej to pochlebiało, bardziej chyba niż gdyby poczęstował ją komplementem. Po takim dniu pracy wracała do domu całkiem wykończona, co bardzo bawiło Maudie. — Padasz na nos, panienko, lepiej daj temu spokój! ?" PATRICIA SHAW Chciałabyś!, myślała Sibell, waląc się na łóżko. Bardzo byś chciała opowiedzieć Zackowi, jak to nie dawałam sobie rady. O nie, nie sprawię ci tej satysfakcji. Żebyż choć to jedzenie było trochę lepsze! Codziennie dostawała jakąś zupę pozbawioną wszelkiego smaku i przypalone lub na wpół surowe kotlety z paskudną kartoflaną breją. — Dlaczego nie każesz Netcie przynieść czegoś od Sama? — warknęła w końcu na Maudie. — Do licha, kowboje jedzą lepiej od nas! — Bo i tak już się wścieka, że musi gotować dla nowych ludzi. Grozi, że odejdzie. — A cóż to za nowi ludzie? — Najęłam paru ujeżdżaczy. Przegląd bydła już prawie skończony, a mamy jeszcze trochę czasu. Widziałam na naszych pastwiskach sporo dzikich koni. Niechby sprowadzili z setkę. Setka to, jak ty to mówisz, liczba wyjściowa. Podwój ją, jeśli możesz. — No wiesz, Maudie! — Sibell była już teraz naprawdę wściekła. — Ty specjalnie wymyślasz mi robotę! Konie! Mogłaś się tym zająć wcześniej. — A właśnie że nie. Właśnie teraz jest na to najlepsza pora. Większość ludzi pojedzie na święta do miasta. Mają jechać tak bez niczego? Niech zabiorą tabun koni na aukcję, im więcej, tym lepiej. Dlatego łapcie te dziczki. — Nie wydaje mi się to konieczne. — A mnie tak. Ja potrzebuję pieniędzy, i to bardzo. Zarządziwszy obławę na dzikie konie, Sibell prosiła Boga, żeby ludzie nie zaczęli zbytnio utyskiwać, tymczasem ku jej zdziwieniu nie było żadnych protestów. — Odmiana — wyjaśnił Casey — no i robota ciekawsza. Z końmi więcej uciechy. — Jeżeli przygonią dwie setki, każdy może jednego zatrzymać dla siebie. Gratis. — A co z ujeżdżaniem? Na koszt farmy? — Zgoda. Ze skutków swojej beztroski Sibell zdała sobie sprawę dopiero później, po podliczeniu kosztów i ostrej reprymendzie Maudie. Pod innymi względami zdążyła się już jednak zmienić. Dzięki pracy w buszu zaczęła na przykład zupełnie inaczej postrzegać krajobraz. Przedtem podczas swych konnych przejażdżek poruszała się po farmie jak po pustym parku, teraz zobaczyła ze zdumieniem, że obszar ten tętni życiem, że zamieszkują go najosobliwsze w świecie 312 PIÓRO I KAMIEŃ zwierzęta, nie wiedziała nawet, że takie istnieją! Były tu walabie różnego wzrostu i maści, niektóre nawet całkiem czarne!, wysokie jaszczurki zwane ostrzegaczami, dziwaczne i szalenie zwinne jaszczurki kołnierzaste, zabawne kolczatki i setki goann. Przekonała się na własne oczy, że w tej pozornie pustej okolicy także nocami panuje ożywiony ruch, bowiem inni lokatorzy wychodzą wtedy z ukrycia: sowy, nietoperze, ąuolle. Casey potrafił wypatrzyć każdego mieszkańca buszu. Znał wszystkie gatunki ptaków i ich zwyczaje, począwszy od ślicznej malutkiej zięby, a kończąc na wielkim tutejszym orle, którego już i ona umiała rozpoznać po charakterystycznym ogonie w kształcie klina. Busz był prawdziwą miłością Caseya. Sibell często widywała go w towarzystwie zatrudnionych na farmie tubylców, od których dowiadywał się wielu doprawdy fascynujących szczegółów z życia miejscowej flory i fauny. Teraz stało się dla niej jasne, dlaczego ten człowiek tak stroni od miasta. Niedziela była dniem odpoczynku i nikt chyba tutaj nie cenił go wyżej od Sibell. Wyspać się wreszcie po sześciu dniach pracy w buszu — ach, cóż to była za rozkosz! Obliczyła, że w ciągu tygodnia wszystkie prace zostaną skończone. No, chyba że Maudie znowu coś wymyśli... Teraz wydawało się to jednak mało prawdopodobne: kilka razy po południu przeszły gwałtowne ulewy, a nad horyzontem od strony wybrzeża widać już było wyraźnie ciemne burzowe chmury. Sibell zmieniła pozycję i leżąc na wznak ze wzrokiem utkwionym w sufit, zaczęła się zastanawiać, co z sobą pocznie, gdy nadejdą już te wielkie deszcze? Zostać na opustoszałej farmie? Nie była to zachęcająca perspektywa. Rozważywszy wszystkie za i przeciw, postanowiła ostatecznie jechać do Palmerston razem z Maudie i jej świtą. Otrzyma ostatnią zapłatę, podejmie pieniądze z konta i znajdzie tam sobie mieszkanie... Logan nadal nie dawał znaku życia i to jego milczenie zaczynało być denerwujące... W ciągu ostatnich tygodni nawał pracy i ustawiczne zmęczenie szczęśliwie nie pozwalały jej o nim myśleć, teraz wszakże do głosu doszła niecierpliwość: gdzież, u licha, on się podziewa?! A jeżeli wcale nie przyjedzie? Dawniej pod wpływem tej myśli popadłaby pewnie w depresję, teraz, sama nie wiedząc kiedy, stała się inną osobą. Wymuszona aktywność fizyczna nie tylko znakomicie poprawiła jej kondycję — tak doskonale nie czuła się nigdy w życiu! — lecz i wzmocniła psychicznie. Logan! Powiedziała sobie, że choć kocha go z całego serca, to jeśli ją teraz zawiedzie, nigdy mu nie wybaczy. Koniec! 21 Pióro i kamień 3^3 PATRICIA SHAW Roześmiała się w głos na wspomnienie czasów, kiedy czuła się tutaj jak pasożyt. Zdarzało się to zawsze w chwilach, gdy Maudie wracała do domu i zaczynała narzekać: Ach, co za dzień, ileż to się naharowała! A przecież nadzorowanie ludzi to zajęcie owszem, męczące, ale i ciekawe. A nawet... Sibell uświadomiła sobie nagle, że polubiła tę pracę! Ludzie odnosili się do niej uprzejmie, troszczyli się o nią, a ileż przy tym wszystkim było śmiechu, kpinek, wesołości! Te wzajemne psikusy, zakłady, współzawodnictwo... O, nawet w połowie nie było tak ciężko, jak opowiadała Maudie. Pomyślała o Zacku. Ciekawe, gdzie on teraz jest? Niedawno otrzymały od niego telegram, w którym wyrażał nadzieję, że obie z Maudie mają się dobrze, informując zarazem, że sprzedał już całe stado i znajduje się w drodze do domu. Nikt jednak, kogo o to pytała, nie potrafił wyliczyć, kiedy może wrócić. — Jeżeli nie zdążą przed porą deszczową — powiedział Casey — pojadą prosto do Palmerston. Kiedy rzeki wzbiorą, niepodobna dostać się na farmę. Trzeba by mieć łodzie, ale to dość ryzykowne. Do pokoju z hałasem wpadła Netta — do licha, czy ta dziewczyna nigdy nie nauczy się pukać? — Miss Bell! Obcy czarny człowiek! On stać przed domem! Sibell z pośpiechem wyskoczyła z łóżka: — Ubrany? Okolicznych tubylców odmawiających noszenia ubrań nie wpuszczano na farmę. — Aha, on cały pokryty — oznajmiła Netta, na co Sibell parsknęła śmiechem. — Bardzo dobrze. Pójdę zobaczyć, czego chce. Szybko narzuciła na siebie suknię i wyszła przed dom. Pod bramą stał Jimmy Moon, trzymając w ręku sfatygowaną paczkę. — Prezent! — zawołał. — Od Logana dla Missibel! Zamknąć drugą kopalnię Gilberta czy nie? Logan wciąż nie był pewien, które z tych rozwiązań lepiej przysłużyłoby się jego planom. Z jednej strony dobrze byłoby przedłużyć żywot kopalni, bo im więcej zarobi, tym szybciej zgromadzi niezbędny kapitał, z drugiej strasznie mu było pilno zakończyć już pracę w Katherine i zająć się własnym wielkim przedsięwzięciem. Próbował zaciągnąć pożyczkę, okazało się to jednak trudne. Kierownik miejscowej filii Banku Południowej Australii oświadczył, że musiałby najpierw przedstawić sprawę swym 314 PIÓRO I KAMIEŃ zwierzchnikom w Darwin, a oni z kolei uzyskać zgodę nadrzędnej jednostki w Adelaide. — Ciężko z forsą, młodzieńcze — westchnął ów urzędnik, niejaki Fred Crowley. — Z powodu kilku dość paskudnych afer na rynku akcji wyciekło nam sporo pieniędzy. — Afery to nie nowina — zauważył Logan — zawsze jakieś są. Nie wierzę w to gadanie o braku pieniędzy. — Lepiej uwierz. Zwłaszcza że coraz mocniej odzywają się głosy optujące za powstaniem republiki tu w Australii, a Londyn boi się tego jak ognia. Druga Ameryka? Co to, to nie! Tak więc ojczyzna przykręca nam śrubę — uśmiechnął się Crowley. — Bez pieniędzy nie zerwiemy się ze smyczy, dlatego panowie z Londynu robią, co tylko można, by ich nam za dużo nie dać. Wielcy inwestorzy brytyjscy owszem, ci bardzo łatwo dostają kredyty, ale tylko oni... Rozejrzyj się dookoła. W czyich rękach znajdują się prawie wszystkie te farmy giganty? W brytyjskich. A wracając do twojej prośby: niewiele mi o sobie powiedziałeś. Na co konkretnie potrzebne ci są te pieniądze? — To sprawa prywatna. — Logan nie miał zamiaru komukolwiek wspominać o swoim odkryciu. — Aha! Taka odpowiedź zwykle oznacza jedno: klient natknął się na coś bardzo obiecującego. Niestety, twój wniosek wcale nie zyskuje przez to mocniejszego uzasadnienia. — Trudno. Mimo wszystko proszę próbować — zakończył rozmowę Logan. W kopalniach też miał kłopoty. Chcąc przyspieszyć tempo wydobycia, powiększył załogę o kilku Chińczyków, którzy zgodnie z oczekiwaniami zaczęli osiągać świetne rezultaty, cóż, kiedy pozostali ogłosili strajk, żądając zwolnienia chińskiej konkurencji. Logan koniec końców musiał ustąpić. Martwiła go również zbliżająca się pora deszczowa. Wiązało się z nią kilka pytań, na które nikt właściwie nie potrafił odpowiedzieć. To podstawowe brzmiało: Czy kopalnie zostaną zalane? Niektórzy twierdzili, że tak i że należy je zamknąć na cały ten okres, inni utrzymywali, że powodzie zdarzają się tu tylko przy szczególnym nasileniu opadów, a byli i tacy, według których pora deszczowa na tak suchych obszarach jak Katherine występuje niesłychanie rzadko, od wielkiego święta. Dwóch rzeczy wszakże pewni byli wszyscy: tego, że poziom wody w okolicznych rzekach znacznie się podniesie i że w Palmerston deszcze padają co roku o tej samej porze. Wiedząc, że większość rozmówców przebywa tutaj zbyt krótko, by z ich obserwacji dało się wyciągnąć jakiekolwiek ogólniejsze wnioski, Logan polecił 315 PATRICIA SHAW Jimmy'emu Moonowi zasięgnąć języka u miejscowych Aborygenów. Dał za wygraną, kiedy Jimmy wrócił z wiadomością, że w Katherine występuje aż osiem pór roku! Teraz pozostawało mu tylko bezwzględnie popędzać kopaczy i na tym skoncentrował wszystkie swe wysiłki. Kolejny problem stanowiła Josie. Z dużą ulgą pozbył się jej z Katherine. Miał już teraz całkowitą pewność, że małżeństwo z tą kobietą było wielkim błędem. Od początku unosił się nad ich związkiem cień samobójczej śmierci Cambraya, a wroga postawa małego Neda też zrobiła swoje... Ach, ci Cambrayowie! Logan miał ich wszystkich serdecznie dosyć, najbardziej zaś samej Josie. Czemuż, u licha, ta kobieta nie chce wyjechać do Perth! Wszystkie jego noce wypełniały teraz erotyczne marzenia o Sibell, jej młodości, urodzie, jej wspaniałym i jakże zmysłowym ciele. A jej miłosny zapał! Na samą tę myśl ogarniało go podniecenie. W porównaniu z Sibell Josie stała się w jego oczach beznadziejnie nudna... Wspominając spędzone z nią noce — w tym starym okropnym łóżku! — mówił sobie, że wszystko to doprawdy niewarte było zachodu. Owszem, fatalne warunki życia odegrały tu pewną rolę, lecz główną winowajczynią była dla niego Josie. Co z niej za żona... Raczej kula u nogi. Wielka szkoda, że tak się do niego przyssała... Byłoby o wiele lepiej, gdyby sama chciała go opuścić, no ale trudno... Czas z tym skończyć. Pamiętał obietnicę złożoną Sibell tuż przed wyjazdem z Black Wattle, że spróbuje możliwie jak najszybciej zaaranżować następne spokanie w Idle Creek przy okazji najbliższej wysyłki złota. Miał zamiar powiadomić ją o tym przez Jimmy'ego Moona. Niestety, było to obecnie nadto ryzykowne. Stał się zbyt znany na „szlaku", jak popularnie zwano trasę z Palmerston na południe. Bał się, że ktoś przypadkiem napomknie przy Sibell o Josie, i tak wyjdzie na jaw, że jest żonaty. Uśmiechnął się do siebie, myśląc o temperamencie panny Delahunty: ta potrafi pokazać pazurki! I dobrze, jest przez to jeszcze bardziej ekscytująca, podczas gdy Josie może doprowadzić do mdłości tą swoją nudną dobrocią. Logan, znając Sibell, doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli jej nie chce utracić, musi pozbyć się Josie, i to szybko. Wiedział, że agent Gilberta wyszukał jej dom, w którym czuje się całkiem szczęśliwa, choć, jak pisała, bardzo za nim tęskni. Na razie przy swoich zarobkach mógł łożyć na jej utrzymanie. Później, już po rozwodzie, kiedy jego kopalnie zaczną przynosić zyski, wypłaci jej jednorazowo jakąś sumę... Najważniejsze to wyczuć właściwy moment, powiedział sobie zasiadając do pisania listu. Poinformował w nim Josie, że chce 316 PIÓRO I KAMIEŃ rozwodu, i zapewnił, że zatroszczy się o nią finansowo, aczkolwiek pod pewnym warunkiem: że zgodzi się wrócić do Perth. Nie dodał rzecz jasna, że po jej wyjeździe zamierza wystąpić do sądu jako porzucony współmałżonek i na tej podstawie uzyskać rozwód. Liczył, że zanim Josie się o tym dowie, będzie już dawno po wszystkim. Tutejszy wymiar sprawiedliwości nie wnikał zbyt dokładnie w takie błahostki jak rozwód, za dużo tu było zbrodni i innych poważnych przestępstw, a wśród miejscowych kopaczy znajdowało się kilku eksprawników wątpliwej wprawdzie reputacji, lecz przy tym niezmiernie bystrych, o poradę nie było więc trudno, jeśli się miało pieniądze. Logan zamierzał sfinansować ten wydatek pewną ilością złotego proszku z kopalni Percy'ego Gilberta. Josie czuła się w Palmerston tak szczęśliwa, że planowała osiedlić się tu na stałe. Dom jej, usytuowany na skraju chińskiej dzielnicy, był schludną murowaną willą skrytą w gąszczu tropikalnej roślinności, wśród której gnieździły się chmary śpiewających ptaków. Po Katherine ten domek wydawał jej się istnym rajem. Były tu dwie sypialnie, porządna kuchnia, a w pralni na tyłach domu prawdziwa łazienka. Najbardziej cieszył ją jednak nareszcie prawdziwy salon oraz mała śliczna weranda, skąd mogła podziwiać cudowne zachody słońca. Właścicielem domu był niejaki Wang Lee, dość już wiekowy Chińczyk, który z miejsca oczarował Josie swoją uprzejmością i który uznał za stosowne przedstawić ją wszystkim sąsiadom. Okazało się przy tym, że są to sami Chińczycy. Josie z początku się ich bała; całkiem niepotrzebnie. Byli to naprawdę dobrzy ludzie i wydawali się tacy szczęśliwi! Ich największą życiową pasją było jedzenie i kuchnia. Ją także obdarowywali bez przerwy a to jajkami, a to warzywami, zawsze tak pięknie opakowanymi, jakby to był najcenniejszy prezent. Wang Lee przyprowadził do willi kilka chińskich kobiet, które miały jej pomóc w założeniu warzywnika. Warzywa, mówił, rosną tu dosłownie w oczach. Wbrew temu, czego się nasłuchała od żon górników, z którymi przybyła tu z Katherine, Palmerston wcale nie wydało się Josie siedliskiem wszelkiego zła i występku. Uznała nawet, że to całkiem przyjemne miasto. Owszem, peryferie z mnóstwem burdeli i pijackich spelunek cieszyły się zasłużenie złą sławą, podobnie jak okolice portu, gdzie rzeczywiście zbierały się najgorsze męty. No, była jeszcze ta dość tajemnicza chińska dzielnica, lecz śródmieście sprawiało niezłe wrażenie. Zaczęło się już tam wyłaniać porządne centrum handlowe z szybko 317 PATRICIA SHAW rosnącymi dwoma hotelami. Josie z dużym zainteresowaniem zwiedzała to miasto, zwłaszcza że teraz już lepiej umiała sobie radzić z upałem. Wszystkie zajęcia domowe kończyła wczesnym rankiem, zaś w południe odbywała sjestę. Na spacery zawsze brała parasolkę, starała się też w miarę możności korzystać z cienia wielkich drzew, a rosło ich tutaj mnóstwo. Dzięki tym wycieczkom doskonale poznała Palmers-ton. Przyzwyczajona za czasów pierwszego małżeństwa prowadzić rodzinną kasę, Josie kontynuowała ten zwyczaj również przy Loganie. Nie narzekał, była bowiem oszczędna i rozsądnie gospodarowała pieniędzmi. Ufał jej tak dalece, że miała prawo korzystać z jego konta w banku, które w ostatnich czasach wykazywało stałą tendencję wzrostu. I oto teraz bez wiedzy Logana (zamierzała później mu to wyjaśnić) Josie po raz pierwszy zdobyła się na śmiały wyczyn: wysłała Nedowi czek na całe dwadzieścia funtów. Parę dni później z radością dowiedziała się od kasjera, że został zrealizowany! Pierwszy krok zrobiony, mówiła sobie z zadowoleniem, niewielki, ale zawsze... Podziękowań nie oczekiwała, ważne, że nawiązany został jakiś kontakt. To, że musi uprawiać przekupstwo, by na nowo wkraść się w łaski syna, nie miało dla niej znaczenia; zrobiłaby wszystko, byle tylko ją zaakceptował. Z utęsknieniem czekała tej chwili, gdy wreszcie napisze, że chce u niej spędzić wakacje... Była pewna, że w końcu się zgodzi. Którego chłopca w tym wieku nie skusi perspektywa wspaniałego rejsu statkiem? A kiedy pozna Logana... O, Logan będzie dobrym ojcem, znacznie lepszym, niż był nim kiedykolwiek Jack Cambray... Tymczasem pewnego dnia odwiedził ją nagle Wang Lee. — Lady lubi mój dom? — zapytał. — O tak, bardzo. I te piękne ogrody! Wszędzie tu tyle kwitnących drzew. Zupełnie jakby się mieszkało w parku. — Ach, no to tsieba kupić ten baldzo piękny dom — oznajmił Wang Lee. — On być telaz na spsiedaź. — Nie mogę. Chcę go tylko nadal wynajmować. — Baldzo smutne — pokręcił głową. — Lepiej go kupić, bo wklótce będzie zia późno. Josie wpadła w panikę. Zdobyła przecież ten dom jedynie szczęśliwym trafem i ma go teraz opuścić? Ogarnęła ją rozpacz. Wprawdzie w uroczym zakątku zwanym Doctors Gully zaczęto ostatnio budować bardzo eleganckie wille, lecz któż mógł sobie na nie pozwolić? Tylko ludzie naprawdę bogaci, a poza tą nową dzielnicą trudno było znaleźć w miarę przyzwoity dom, szczególnie do wynajęcia. 318 PIÓRO I KAMIEŃ — Ile pan za niego chce? — zapytała Wanga. — Siedemdziesiąt funtów. Baldzo tanio. Josie, która na tyle często bywała na chińskim rynku, by wiedzieć, że targi stanowią dla tych ludzi nieodłączny element każdej transakcji, zaproponowała czterdzieści. Chwilę spierali się o cenę, którą ku obopólnemu zadowoleniu ustalili w końcu na pięćdziesiąt pięć funtów. Josie od razu popędziła do banku i już tego samego dnia po południu stała się dumną właścicielką domu przy Shepherd Street. Niezmiernie pdniecona ową inwestycją, natychmiast wystosowała obszerny list do Logana. Szczegółowo opisała mu dom, wyjaśniając zarazem, że gdyby z powodu jego dalszych planów zmuszeni byli (nie daj Boże!) czasowo wyjechać z miasta, w każdej chwili można dom wynająć, pobierając tytułem czynszu całkiem przyzwoitą sumkę. Dołączyła nawet do listu szkic domu i otoczenia świetnie wykonany pędzelkiem przez chińskiego artystę, któremu zapłaciła za to dwa szylingi. Póki było to tylko wynajęte mieszkanie, poinformowała Logana, nic chciała wydawać pieniędzy na wyposażenie, teraz jednak zamierza uszyć nowe kotary, jak również odnowić meble. Wszystko to czynię z myślą o tobie, mój drogi, napisała. Po tej nędzy w Katherine należy ci się przecież porządny dom z wygodami. Po wysłaniu listu spędziła kilka przyjemnych godzin w magazynach, wybierając materiały na kotary, do każdego pokoju inny, a w drodze powrotnej wstąpiła jeszcze do chińskiego sklepu, należącego również do Wanga Lee, gdzie nabyła śliczny perski dywan. Ach, już wyobrażała go sobie w salonie! Wang Lee, jak zwykle usłużny, zaofiarował się osobiście dostarczyć jej zakup następnego dnia przed południem. Ten stary Chińczyk doprawdy intrygował Josie. Zdążyła się już przekonać, że jest właścicielem mnóstwa nieruchomości w całym mieście, a mimo to chodził pieszo i zachowywał się tak pokornie, jak każdy z jego rodaków. Nosił sięgające łydek tuniki z grubego płótna i zabawne haftowane czapeczki w kształcie pudełeczka na pigułki. Wang Lee zastał Josie zalaną łzami. Kiedy rankiem pobiegła po igły, nici i gazetę, zastała na poczcie list od Logana. Trochę rozczarowana tym, że ich korespondencja minęła się w drodze i Logan nie zna jeszcze najświeższej nowiny, postanowiła spokojnie przeczytać list w domu. Logan pisywał rzadko i nieregularnie, ceniła więc sobie każde jego słówko. Wang Lee, widząc jej wzburzenie, skłonił się tylko, po czym w milczeniu rozłożył dywan, na którym następnie skrupulatnie 319 PATRICIA SHAW poustawiał krzesła. Skończywszy stanął jak posąg zmartwienia z dłońmi ukrytymi w szerokich rękawach tuniki i spytał: — Sianowna pani nie lubi już tego domu? — Och, lubię go, panie Wang. — Z oczu Josie trysnął nowy potok łez. — Chodzi o co innego. — Źłe wieści, dloga pani? — Przy tych słowach złożył drugi ukłon. — Tak — wyszlochała — okropne! — Ktoś umaił? — Nie, ale cierpię zupełnie tak samo. — Ach tak. Zlobię helbatę. Dobzie lobi. Josie chcąc nie chcąc poszła za nim do kuchni, gdzie ciężko usiadła przy stole i zaczęła wycierać oczy podwieczorkową serwetką. Czuła się zażenowana tym, że Chińczyk ogląda ją w takim stanie, ale... dobrze, że jest. Musiała z kimś porozmawiać. Z kimkolwiek, nawet z tym starym Wangiem. Właśnie otworzył puszkę i cmoknął z niezadowoleniem: — Malna helbata. Następnym lazem psiniosę doblą. — Zaparzył jednak to, co było, i postawił przed Josie filiżankę: — Lady pić. Helbata dobla na upał. — Dziękuję. — Wciąż nie mogła powstrzymać łez. — Bardzo pana przepraszam, ja... ja zaraz się uspokoję. — Widząc, że napełnił jedną tylko filiżankę, poprosiła, by zechciał dotrzymać jej towarzystwa. Wydawał się taki spokojny... Siedział naprzeciw bez słowa, a przecież już sama jego obecność sprawiała jej pewną ulgę. — Otrzymałam bardzo złe wieści — wyznała z wysiłkiem — i zupełnie nie wiem, co robić. — Wyjawić komuś źłe wieści to pozbyć się połowy smutku — stwierdził uroczyście. Josie opowiedziała mu zatem o liście Logana i o żądaniu rozwodu. Ze wzburzenia znowu zaczęła płakać. — Nie mam pojęcia dlaczego — powiedziała, dławiąc się łzami. — Nie wiem, co złego zrobiłam. Może Pan Bóg karze mnie za dawne grzechy... Ach, ale Logan... Jak on może żądać rozwodu? Wie przecież, jak bardzo go kocham... — Wang Lee słuchał w milczeniu, pozwalając jej do woli wylewać żale. — Co mam robić? — spytała go wreszcie. — Jechać do Katherine? Może to tylko depresja? Samo to miejsce doprowadza ludzi do obłędu. Gdybym tam pojechała... Gdyby mnie zobaczył, pewnie by mu przeszło to szaleństwo, tylko... Tylko że jak pisze, zamierza właśnie wyruszyć na poszukiwanie złota, więc mogłabym go nie zastać. Muszę mu odpisać, ale co? — Zaczynał w niej wzbierać gniew na Logana. — Cóż, na Boga, w niego wstąpiło? Jak 320 PIÓRO I KAMIEŃ śmie żądać rozwodu po tym wszystkim, cośmy razem przeszli? Dostał udaru czy co? Wang Lee uznał, że i na te pytania powinna odpowiedzieć sobie sama. Zabrał głos dopiero wtedy, gdy spytała go po raz drugi, co ma robić w tej sytuacji. — Nędzny Chińczyk mało wie o uciuciach — oświadczył. — Ładzi jednak nie lobić nić. — Ale ja muszę odpowiedzieć na ten list! — Nie — uśmiechnął się chytrze. — Monż nie dostaje odpowiedzi i co on lobi? Zacina się maltwić. Mozie jego list zaginął w dlodze, mozie zioną nie wie, zie chce ją opuścić? Mozie on jeście laz to psiemyśli? — Wstał i ukłonił się Josie: — Lady pozwoli się poziegnać? — Och! — ocknęła się z zamyślenia. — Tak, tak, naturalnie. Bardzo dziękuję, panie Wang. I bardzo przepraszam, że zamęczam pana swymi kłopotami. ¦.. Po wyjściu Chińczyka spróbowała skomponować list do Logana, zaczynając od różnych rzeczy: od tego, że bardzo go kocha, że jest wstrząśnięta, że ma prawo się na niego gniewać, że odmawia zgody na rozwód... Nie. Żadna z tych wersji nie była dobra. Tak ją wyczerpały te próby, że w końcu dała za wygraną i dla uspokojenia nerwów wypiła kieliszek brandy. Cóż, skoro nie potrafi zdecydować, co ma odpowiedzieć Loganowi, może lepiej z tym trochę poczekać? Z taką decyzją zasnęła, a rano przyznała rację Wangowi: najlepiej nie robić nic. Niech się teraz Logan zastanawia, co dalej, i niech go wszyscy diabli! Poszła do banku i podjęła z konta pięćset funtów, połowę wszystkich oszczędności. Skoro czeka ją rozwód, trzeba mieć coś na czarną godzinę. Jimmy Moon zaczynał być niespokojny. Nie po to przeszedł taki szmat drogi, żeby teraz siedzieć w jednym miejscu, i to jeszcze w nudnym obozowisku białych ludzi. Wszyscy oni po całych dniach kopali w ziemi jakieś głupie dziury, a wieczorem do nieprzytomności upijali się grogiem. Cóż to za straszne świństwo ten grog!, myślał z przerażeniem Jimmy. Na podstawie tego, co widział, był przekonany, że owa okropna mikstura zawiera truciznę odbierającą ludziom rozum. Zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Miał potem średnią przyjemność oglądać ich zielone twarze i słuchać narzekań na straszny ból głowy, gdy ta nieszczęsna czereda wlokła się rano do pracy. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego ci ludzie nie wolą się napić kordiału cytrynowego, który był jego ulubionym 321 PATRICIA SHAW trunkiem. Kordiał ten nikomu nie szkodził, a słodki był przecież jak miód. — Ja ruszać w drogę, szefie — zakomunikował Loganowi, który drgnął na te słowa i popatrzył na niego ze zdziwieniem: — Co? Dokąd to się wybierasz? — Może w tę stronę — Jimmy wyciągnął rękę ku północy. — Ja już prawie kończyć wielką wędrówkę. — Sierżantowi się to nie spodoba. Robisz tu dobrą robotę. Owszem, Jimmy był tego świadom. Wytropił dwóch zbiegłych z więzienia przestępców, poza tym służył za przewodnika wszystkim przyjezdnym na terenie całego okręgu. Ludzie ci nie mieli słów uznania dla jego wyczucia kierunku. Często mówili, że graniczy ono z magią. Mimo to sierżant był na niego zły, Jimmy odmówił bowiem tropienia szczepu z Dały River, który zaatakował dwóch białych mężczyzn. Oświadczył, że nie może tropić czarnych ludzi. — Nie możesz czy nie chcesz? — warknął sierżant Bowles. Jimmy nie odpowiedział. Doświadczenie go nauczyło, że z białymi nie można się kłócić. Należało po prostu milczeć. Nie wiedzieli wtedy, co robić, przechodziła im także ochota do bicia. Bo kiedy człowiek zaczynał się stawiać, obrywał straszliwe baty. Jimmy uznał za swój obowiązek opiekować się czarnymi ofiarami chłosty. Taszczył więc nieszczęśników w bezpieczne miejsce, ucząc każdego po kolei, by na przyszłość w takich sytuacjach nigdy nie otwierał ust. On sam wiedział już, jak przetrwać w świecie białych, co nie znaczy, że gotów był ich akceptować, przeciwnie, wciąż tliła się w nim nienawiść do całej ich rasy. Byli okrutni i chciwi. Wszędzie, gdziekolwiek się znaleźli, przepędzali czarnych z ich ziemi zupełnie tak samo, jak to działo się w pobliżu Perth. Lecz tu, na północy, toczyła się o to wojna, gdyż tutejsi czarni mężczyźni byli pierwszorzędnymi wojownikami. A ci biali oprawcy traktowali ich jak zwierzęta! Na posterunku dość się nasłuchał przechwałek o polowaniach na czarnych. Ze śmiechem opowiadali tak okrutne rzeczy... Dopiero gdy ich współbraciom zdarzyło się nadziać na włócznie, opuszczała ich wesołość. Sierżant miał rację, Jimmy nie zamierzał tropić czarnych ludzi, nigdy i w żadnym wypadku. Nie mówiąc już o tym, że w razie czego nie mógłby nawet marzyć o dorównaniu walecznością wojownikom z Dały River, i to na ich własnym terytorium. O wiele bardziej wolałby złożyć tym ludziom pokojową wizytę, wyrazić uznanie za ich wielkie i śmiałe czyny. Oni nie boją się białych! Walczą z podniesionym czołem, nie 322 PIÓRO I KAMIEŃ cofają się tchórzliwie przed wrogiem jak członkowie jego plemienia... Rozmyślania te przerwał mu Logan. Musiał chyba zapomnieć, co powiedział Jimmy, bo kazał mu iść do sklepu. — Zobacz, czy nie ma tam dla mnie jakichś listów. Sklepikarz na widok Jimmy'ego uśmiechnął się całą gębą: — To, co zawsze? — Uhm. — Położywszy na ladzie trzy pensy, za które otrzymał butelkę swojego kordiału, Jimmy spytał o listy dla Logana. — Jest jeden — oznajmił sklepikarz, pogrzebawszy w skrzyni po herbacie. — Od jego missus. Logan przeczytał ten list i... dostał szału! Jimmy nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie. Tupał nogami i klął jak wariat. Jimmy patrzył na to z niesmakiem. — No to ja już iść — powtórzył. — Poczekaj chwileczkę! Trafiłbyś na farmę Black Wattle? Tam gdzie mieszka miss Sibell? — Pewnie — odrzekł Jimmy. — Każdy czarny wskazać mi drogę. — Świetnie, mam dla niej prezent. — Logan otworzył blaszany kuferek, z którego wydobył ładny różowy szal. — Zrobiła to jedna z tutejszych dam. Piękna rzecz, prawda? Myślę, że spodoba się Sibell. Miałem sam jej to zawieźć, ale nie mam czasu. Zrobisz to dla mnie? — Chętnie — odrzekł Jimmy. Zwrot ten w jego słowniku oznaczał najwyższą radość. — Ty lubić Missibel bardzo, hę? — To prawda — wyznał Logan. — Ty ją wziąć za żonę numer dwa? — O Chryste! — Logan wpadł w popłoch. — Posłuchaj, Jimmy, nawet słówkiem nie wspominaj o Josie! Sibell nie wie, że mam już żonę. — To co? Mężczyzna może mieć dwie żony. Ty dość bogaty, by mieć dwie. — Nie, na litość boską! Rób, jak ci mówię! Poza tym odesłałem Josie. — No to ty nie być żonaty. Logan z ciężkim westchnieniem skręcił sobie papierosa. — Jimmy, bardzo cię proszę, po prostu nie mów nic o Josie. Sibell by się gniewała. Byłaby zazdrosna. — Ach! — To Jimmy dobrze rozumiał. Zazdrosna kobieta potrafi w złości nawet rozłupać mężczyźnie czaszkę. — Ja nic nie mówić, szefie. 323 PATRICIA SHAW — Chwalić Boga! — Logan owinął prezent w brązowy papier i wręczył Jimmy'emu. — Masz, schowaj do tobołka i pamiętaj: nie wolno ci tego zamoczyć. I tak oto Jimmy wyruszył na wędrówkę. Nie zamierzał się spieszyć, tyle tu było do zobaczenia! Ponieważ nie przyszło mu nawet na myśl, że Logan mógłby sobie życzyć, aby zaraz ruszył do Black Wattle, pomaszerował akurat w przeciwnym kierunku przepięknym wąwozem rzeki Katherine. Wiedział, że jest tam mnóstwo zwierzyny, nie zabraknie mu więc pożywienia. Słyszał również o zamieszkujących ten obszar stadach wielkich krokodyli, a fascynowały go te zwierzęta. Kiedy już dość im się napatrzył, przyłączył się do kilku członków miejscowego plemienia Gagjadu, którzy z przyjemnością pokazali mu swoje ciekawe terytorium położone nieco dalej na północ. Obiecywał sobie, że później oczywiście odnajdzie Missibel, a gdy już pozna wszystkie plemiona żyjące na tych ziemiach i dowie się od nich wszystkiego, co można, wybierze się do Dały River, tajemniczego kraju owych dzielnych wojowników. Stamtąd, jak mu powiedziano, już tylko krok nad ocean, ten sam, znad którego wyruszył w drogę, i w ten oto sposób zakończy swą wielką wędrówkę — z jednego końca świata na drugi. Dom! Josie kupiła jakiś cholerny dom! Za moje pieniądze! Bez mojej wiedzy!, szalał Logan. Pięćdziesiąt pięć funtów wyrzucone w błoto! Przechodzi już samą siebie to bezczelne babsko! Cholera! Rozsiadła się tam jak kwoka! Święta prawda, że baba to istny kamień u szyi! Och, ale Josie stała się dla niego już nie tylko nieznośnym ciężarem, ta kobieta zaczęła go niszczyć, pomieszała mu szyki, opóźniając o wiele miesięcy wszystkie jego przedsięwzięcia! I co teraz z Sibell?... Ach, był tak rozwścieczony, że i jej się dostało. Niech sobie czeka... Niech siedzi na tej swojej farmie. Teraz trzeba myśleć o czym innym. Najważniejszy jest wolfram. I oczywiście zdobycie gotówki. Przy ostrożnym działaniu nie będzie to takie trudne... Złoto z bieżącego miesiąca miał już prawie gotowe do wysyłki, wszystko figurowało w księgach, niepodobna więc było nic ruszyć, za to następnym razem... Następnym razem postanowił uszczknąć sobie parę uncji. A niby daczego nie? Gilbert zgarnia pieniądze, choć nawet nie kiwnie palcem, a człowiek haruje od świtu do zmroku i mieszka jak nędzny czarnuch! Och, ta Josie! Logana znowu ogarnęła wściekłość. Gdyby nie ona, gdyby jej nie poznał, mógłby być do dziś geometrą, mieć łatwą pracę i pewny awans. 324 PIÓRO I KAMIEŃ Nadeszła poczta, a od Josie żadnej odpowiedzi! Jaką grę prowadzi ta przewrotna jędza? W pierwszej chwili postanowił do niej napisać. Każe jej natychmiast sprzedać ten dom, nie będzie też ukrywał, co o niej myśli. Postąpiła bezczelnie i arogancko. Za kogóż to ona się uważa? Czyżby się jej wydawało, że ma prawo narzucać mu swoją wolę? Niesłychane! On, Logan, sam będzie decydował o tym, gdzie się osiedlić! Domu jej się zachciało, psiakrew! Sam już nie wiedział, co gorsze: milczenie w sprawie rozwodu czy wiadomość o kupnie domu. Nagle go olśniło — no tak! Dostała jego list i w te pędy poleciała kupić dom! Postanowiła się bronić. Wryć w ziemię jak kret i nie dać się ruszyć. Albo chce się zemścić. Wszystko jedno, obiecał jej w myślach, i tak ci to nie pomoże. Przy pierwszej bytności w Palmerston sprzedam tę chałupę i koniec! Nawet się nie obejrzysz! Logan postanowił tym razem odwieźć złoto wspólnie z Clemem Starkeyem, kierownikiem konsorcjum „Arkadia". Towarzyszył im młody posterunkowy, Ralph Jackson. Obu panom bardziej odpowiadał taki układ niż oczekiwanie na własną eskortę, co czasami trwało zbyt długo. Aby nie ściągać na siebie uwagi, ominęli Pine Creek, obiecując sobie, że odpoczną tam w drodze powrotnej. Cały dzień wytrwale pędzili naprzód i dopiero pod wieczór rozbili obóz. Miejsce wybrali ustronne, spory kawałek od traktu. Policjant poszedł patrolować okolicę, zaś Logan i Starkey przygotowali posiłek złożony z wołowiny w puszce, placuszków i kilku butelek piwa. — Trzeba by rozpalić ogień — odezwał się Logan. — Te cholerne moskity zeżrą nas żywcem! — I ogłosić całemu światu, gdzie jesteśmy! — cierpko rzucił Starkey. Niestety, ktoś już to wiedział. Logan nie miał pojęcia, skąd wyszli ci dwaj mężczyźni... Stało się to tak błyskawicznie! Konstabl wrócił akurat do obozu po butelkę piwa, gdy rozległ się okrzyk: — Pieniądze albo życie! Starkey zerwał się z miejsca, Logana na moment sparaliżowało. Dostrzegł kątem oka, że Ralph gwałtownym wypadem sięga po broń i ledwie miał czas paść na ziemię, kiedy huknęły dwa strzały i tuż nad jego głową minęły się dwa pociski. Policjant z jękiem runął na wznak i znieruchomiał. — Wy dwaj, wstawać, sukinsyny! — zabrzmiał ten sam chrapliwy głos. 325 PATRICIA SHAW Logan z wolna podniósł się na nogi i zobaczył przed sobą dwóch zbirów. Twarze przewiązane mieli chustkami, a kapelusze nasunięte tak nisko, że widać było tylko oczy, twarde i okrutne. — Złoto! — rozkazał bandyta. Starkey chwiejnym "krokiem ruszył w stronę juków. Wstrząśnięty Logan nadal stał w miejscu ze wzrokiem utkwionym w rozkrzyzowane ciało Ralpha. Głowa młodego policjanta odrzucona była do tyłu, usta otwarte. Na piersi widniała wielka krwawa plama. — Zabiłeś go, ty morderco! — Milcz albo będziesz następny! — warknął napastnik, mierząc do niego ze strzelby. Była dużego kalibru. Drugi bandyta, trzymając na muszce Starkeya, odczekał, aż tamten wyjmie złoto z juków, po czym wyszarpnął mu z ręki dwa niewielkie skórzane woreczki. — Wracaj! — rozkazał pierwszy opryszek Starkeyowi. — Siadaj tam, koło tego gliny! — Nie zastrzelisz nas chyba? — błagalnie wyjąkał Starkey. Logan był mu za to wdzięczny. Usta miał teraz tak suche ze strachu, że nie byłby w stanie wydać z siebie dźwięku. — Oddaliśmy wam przecież złoto... Możecie też wziąć naszą broń. — Nie wypada odmawiać, kiedy grzecznie proszą — ironicznie powiedział bandyta. Jego koleżka bez słowa zgarnął nie tylko broń i amunicję, lecz i cały zapas żywności. — A teraz dawajcie buty! Migiem! Rzućcie je tutaj. Ha, ha, odżywieni jesteście, jak się patrzy, co powiecie na dłuższy spacer? Dobrze wam zrobi! — Zarechotał jeszcze głośniej, kiedy dwaj sterroryzowani jeńcy zaczęli gorączkowo zzuwać buty. — Weź też worki z wodą — polecił kumplowi. Logan zauważył, że ani razu nie zwrócił się do niego po imieniu. Później w śledztwie mógł też z całą pewnością stwierdzić, że ten drugi nie otworzył ust, najprawdopodobniej chcąc ukryć swój akcent, który musiał być jakiś szczególny... Pełniący rolę herszta mówił zwyczajnie, jak tysiące australijskich farmerów i innych mieszkańców buszu. Zbyt poruszony śmiercią młodego konstabla, by przejmować się teraz złotem, Logan całą uwagę poświęcił dwom napastnikom. Nie był pewien, czy ujdzie z życiem, lecz jeśli tak... będzie mógł ich opisać policji. Obaj byli brodaci i szczupli, w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat. Mieli na sobie ubrania z moleskinu i jednakowe kraciaste koszule, a na nogach półbuty. Ten milczący miał jeszcze skórzaną kamizelkę z rodzaju tych, które chętnie nosili kowboje, tę jednak zdobiły mosiężne guziki, jakkolwiek dość już wytarte i po- 326 PIÓRO I KAMIEŃ zbawione połysku. Z jakiegoś powodu Logan zapamiętał sobie ten szczegół. — Szkoda mi tego gliny — oświadczył opryszek — ale cóż, musiałem się bronić. Głupi szczeniak — dodał współczująco. — Takich jak on nie powinno się wypuszczać w teren. Widział, głupek, że go mam na muszce, i co? Zachciało mu się odgrywać bohatera! Logan słysząc, że drugi zbir zdejmuje pęta ich koniom, nagle odzyskał głos. — Na litość boską, nie zabierajcie nam koni! — Nie proś mnie o to, kolego. Bandyta wydał niski gwizd, przyzywając nim swoje zwierzęta. Zza drzew po chwili wyłoniły się dwa wałachy. Logan powtórnie spróbował przemówić mu do sumienia: — Chcecie nas w tym upale zostawić bez wody i koni? To pewna śmierć. Milczący, który skończył właśnie pakować łupy — buty, żywność, wodę oraz złoto — wskoczył na siodło, gotując się do odjazdu. Trzy zrabowane konie prowadził za sobą na lince. — Miłosierniej byłoby was zastrzelić — przyznał rabuś — ale to by już nie była samoobrona. Nie mogę, kolego! Bez urazy! — Zaczął wycofywać się tyłem z bronią nadal gotową do strzału. Obaj bandyci po chwili zniknęli w buszu. Na trakcie ruszyli galopem, Logan usłyszał tętent rozpędzonych koni. — Ciekawe, w którą stronę? Jak myślisz? — A cóż to, do cholery, za różnica? — jęknął Starkey. — Biedny Ralph, mój Boże! Taki miły był z niego chłopak! Pogrzebawszy zabitego policjanta, wycięli pobliskie zarośla, aby jakoś zaznaczyć to miejsce. Starkey, do cna wyczerpany, ciężko usiadł na ziemi. — Rób, co chcesz, ja muszę się trochę przespać. — Nie ma mowy — sprzeciwił się Logan. — Jeśli chcemy przeżyć, musimy iść nocą, to nasza jedyna szansa. — Boso w tych ciemnościach? Poranimy sobie stopy do kości! — Lepsze to aniżeli wędrówka w upale — stwierdził ponuro Logan. — Zaznałem ja kiedyś już takiej wędrówki, no, ale wtedy byłem nowicjuszem. Nie umiałem rozsądnie myśleć. Cholerne kobiety! — dodał nieoczekiwanie. — A cóż kobiety mają z tym wspólnego? — A owszem, mają. Znasz tego czarnego tropiciela Jaljurrę? Zawsze zabieram go na te wyprawy, tym razem natomiast pozwoliłem 327 PATRICIA SHAW mu iść na wędrówkę. Z powodu pewnej kobiety. Chciałem, żeby przy okazji zaniósł jej ode mnie prezent. Gdyby teraz był z nami, moglibyśmy spokojnie siedzieć sobie na tyłkach, a on by poleciał po pomoc. — Kicham na twoje „gdyby". Jak mamy iść, to chodźmy. Najbliżej nam chyba będzie do Pine Creek. Bracia Joe i Joshua Phelpsowie mieli za sobą już niejeden napad. Zamierzali, jak mówił Joshua, „p-przejść p-przez cały t-t-ten cholerny k-k-kraj", czynili to jednak nie z żądzy przygód, lecz zmuszeni twardą koniecznością. Po ucieczce z więzienia w Townsville, gdzie odsiadywali wyrok za obrabowanie banku, ruszyli na zachód, utrzymując się przy życiu dzięki hojności farmerów i przypadkowych podróżnych. Hojnością, mówiąc ściślej, nazywał to Joe, dla jego ofiar była to po prostu napaść z bronią w ręku. „Szczęśliwi ci, co dają, bowiem Bóg ich sobie wielce umiłował". Joe lubił przytaczać ten cytat, w chwili gdy zastępował zdrożone konie parą innych, zwędzonych z czyjegoś pastwiska, bądź obierał odludne farmy z zapasów żywności, grogu czy gotówki, jeśli była akurat pod ręką. Metody te stosował tylko wobec białych. W stosunkach z tubylcami bracia twardo trzymali się zasad handlowych. Ilekroć przyszła im chętka na „rozrywki horyzontalne", zawsze nadzwyczaj rzetelnie regulowali należność, płacąc za owe usługi od trzech pensów do szylinga, zależnie od walorów cielesnych wybranki. Przy braku gotówki towarem wymiennym stawały się koce, parę puszek wołowiny czy nawet nadwyżki zrabowanej broni. — Tubylców lepiej mieć po swojej stronie — mawiał Joe, który uważał siebie za człowieka nader przewidującego i często szczycił się tą cechą. — Pomogą nam, jak zobaczą, że pryskamy glinom — powiedział jeszcze przed ucieczką. — A d-dokąd my jedziemy? — pytał Joshua. — Na zachód, mówiłem ci już, ty baranie. Przekroczyliśmy jedną granicę, ale musimy jeszcze przekroczyć drugą. Tam już gliny nie będą nic o nas wiedzieć. Będziemy bezpieczni jak u mamy za piecem. Podczas napadów odzywał się tylko Joe. — Już sobie wyobrażam — wyśmiewał się z Joshui — jak stajesz w drzwiach i mówisz: „P-p-pieniądze albo ż-ż-życie!" — Był to jego ulubiony żarcik. Joshui nie wydawał się on wcale śmieszny, no ale Joe był jego bratem i najlepszym kompanem, więc nie narzekał. — Do tego czasu — rechotał żartowniś — damy zdążyłyby chwycić za broń! 328 PIÓRO I KAMIEŃ —Najczęstszy cel ich napaści stanowiły bowiem przerażone kobiety na odludnych farmach. Na Terytorium Północnym zaczęła się istna gehenna. „Niech krew zaleje ten cholerny kraj!" — wyrzekał Joe. Każdego dnia widzieli przed sobą wciąż to samo: suchą jak popiół ziemię przeciętą tu i ówdzie spękanym korytem bezwodnej rzeki. Niepodobna się było domyślić, że to nie kończące się suche piekło, zwane Gulf Country, staje się w porze deszczowej obszarem nie do przebycia, tyle tu wtedy wody. Pierwszy padł koń Joego, drugi nie o wiele go przeżył. Braci ledwie żywych z wyczerpania, głodu i odwodnienia, wyzbytych wszelkiego dobytku, porzucili go bowiem zmożeni upałem, ocaliła od pewnej śmierci gromada jakichś tubylców. — Pamiętasz, co ci mówiłem — odezwał się Joe do brata, kiedy obaj zaczęli odzyskiwać siły — że w tym parszywym kraju można liczyć tylko na czarnych? Tylko oni są czegoś warci. Joe naprawdę lubił tubylców i zawsze trzymał ich stronę. Uważał, że są uciskani tak samo nieludzko jak biała biedota. Lubił ich wesołość, piskliwy chichot kobiet i gardłowy śmiech mężczyzn, podobały mu się ich zwyczaje, aczkolwiek nie na tyle, by chciało mu się poznać imiona tych ludzi czy nazwy ich szczepów. Dla niego wszyscy wyglądali jednakowo, więc kto by ich tam spamiętał! Na tym zakichanym końcu świata było ich tyle samo chyba co kangurów. Kiedy już całkiem wydobrzał, poprosił nowych przyjaciół, by wskazali mu najbliższą farmę. — T-to ma b-być b-b-blisko? — wyrzęził Joshua po tygodniowej wędrówce w asyście całego szczepu. Tubylcy z widocznym zadowoleniem pokazali im w końcu ogrodzoną płotem pustą chałupę. Joe znalazł w środku jedynie konserwy i kilka butelek rumu. — Jezu Chryste, cóż to za nora! — jęknął. — A podobno mieszka tu sąuatter, właściciel tylu cholernych hektarów! No nie, w Queens-landzie to się nie zdarza! — Wypatrzyli jednak kilka koni, spośród których Joshua wybrał dwa całkiem przyzwoite, zaś Joe włamał się do szopy, skąd wyniósł dwa siodła. — Cholera! — wrzasnął w chwilę potem, drapiąc się jak szalony. — Tym siodłom nie trzeba koni! Same skaczą, tyle na nich pcheł! No, ale znów byli w drodze. Na kolejnej farmie przedstawili się jako poszukiwacze złota, którzy ostatnio popadli w ciężkie tarapaty. Sąuatter i jego missus, niezmiernie radzi z wizyty, podjęli gości, czym chata bogata. Była to znowu nędzna chałupa o ścianach z jakichś gałęzi 22 Pióro i kamień 329 PATRICIA SHAW cienko przyrzuconych tynkiem, na farmie jednak pasło się mnóstwo bydła, a pastwiska ciągnęły się aż po horyzont. Gospodarz mówił, że nawet dalej. — Rany boskie, całkiem nie rozumiem tych ludzi — wykrzyknął Joe, gdy już pożegnali farmera. — Kto by tak chciał żyć z ich forsą? Na tej farmie zostawili po sobie jak najlepsze wrażenie, Joemu pochlebił bowiem podziw gospodarzy. Farmerowi i jego żonie brakowało wprost słów uznania dla odwagi i hartu dwóch samotnych poszukiwaczy, którzy pokonali straszliwe bezdroża Gulf Country. Współczuli im też niezmiernie z powodu utraty całego ekwipunku podczas owej morderczej wędrówki. — Nie warto było posuwać się za daleko — stwierdził Joe. — W razie wpadki policja mogłaby nas zidentyfikować. — T-t-ten facet mógł nas t-t-też z-zastrzelić — uzupełnił Joshua. — Nawet nie z-z-zapiął t-tych swoich ch-cholernych olster. Tak było. Sąuatter, czy raczej gospodarz, bo wyjaśnił, że takich jak on nie nazywa się tu sąuattersami, bez przerwy paradował z dwoma gnatami przy pasie, a te zwisające klapy od olster faktycznie budziły respekt. Gość po prostu wyglądał na twardziela, a Joe umiał to docenić. Takiemu lepiej nie wchodzić w drogę. — Musimy mieć broń — stwierdził, żując owocowe ciasto, prezent od żony farmera. Załatwili to zaraz przy następnym spotkaniu. Poszło łatwiej niż splunąć. Natknęli się na dwójkę prawdziwych poszukiwaczy złota. Tym razem zastosowali metodę czarnych. Przyczaiwszy się na brzegu wąwozu, zaczęli obserwować obozowisko, czekając, aż mężczyźni skończą kolację i pójdą spać. Szczęście im dopisało, ci dwaj lubili sobie tęgo popić. Wystarczyło zaczekać, aż się schleją. — Jutro łby tak wam będą pękać, że do końca dni swoich nie tkniecie już grogu — zarechotał Joe, przyłożywszy każdemu z grubsza ociosaną pałką. Obrobili obóz do czysta, a było z czego. Zdobyli broń, amunicję, jedzenie, wodę i konie. — Jedziemy d-do Palmerston? — spytał błagalnie Joshua. Miał już serdecznie dość tej włóczęgi. — Nie, przecież ci mówiłem! Jedziemy na zachód, na złote wybrzeże. Czytałem w książce, że to taki kraj, jakiego nam trzeba. Tu wszędzie jest za gorąco i cholernie za dużo tego wszystkiego, co łazi i pełza. Ale jest coś jeszcze... Słyszałeś, co ci kopacze gadali o złocie? — B-będziemy g-go sz-szukać? 330 PIÓRO I KAMIEŃ — Można by tak rzec, kolego! Ktoś je wykopie, a my zabierzemy. Przyczaimy się w jakimś miejscu na południe od Palmerston i poczekamy... Może nam się coś trafi. I tak właśnie pod koniec tej niezbyt szczęśliwej wędrówki trafił im się najcenniejszy łup: dwa skórzane woreczki ze złotem. Joe nie miał pojęcia, jaką naprawdę przedstawiają wartość, wyobrażał sobie jednak, że na zakup łodzi wystarczy. Planował, że dotrą z Joshem na wybrzeże, kupią łódź i będą żyć wolni jak ptaki. Niedobrze, że musiał zabić tego glinę, tutejsza policja będzie ich ścigać. Żadna podróż do Palmerston nie wchodziła już teraz w rachubę. Absolutnie. Ruszyli więc spiesznie na zachód, skrupulatnie omijając wszelkie uczęszczane szlaki. Joe był przekonany, że za dwa tygodnie dotrą do Zachodniej Australii. Tak sobie wyliczył na podstawie informacji chytrze wyciągniętych od tego farmera. — S-skąd będziemy w-wiedzieli, ż-że już t-tam jesteśmy? — dopytywał się Josh. — My nie będziemy wiedzieli, bo nikt tam nie narysował żadnej cholernej linii, ale wiedzą to gliny i jeżeli zaczną nas ścigać, to tam już będą musieli przestać. — D-d-dlaczego? Tego już Joe nie umiał zbyt dokładnie wytłumaczyć, pewien był jednak, że zdołają trafić na tamto wybrzeże. Od tubylców dowiedział się wielu rzeczy: jak przeżyć w najcięższych nawet warunkach, a co najważniejsze, jak ominąć po drodze jałowe pustynie. Należało jechać wpierw stale na północ, potem zaś skręcić na południe i trzymać się linii wybrzeża. Po kilku dniach ostrej jazdy na przełaj, podczas której nie przestawali sobie gratulować odebrania koni tej trójce frajerów, mieli bowiem teraz na zmianę trzy luzaki, rozbili obóz w gąszczu tropikalnej dżungli. Panowała tu straszna duchota. Joe, ustrzeliwszy dwie kaczki, kazał oporządzić je bratu w płytkim mulistym strumieniu, a sam rozpalił ognisko i zaczął gotować wodę na herbatę. — Jezu, ale g-gorąco — jęknął Joshua mokry od potu. — T-to najgorętsze miejsce n-na ś-świecie! — Wciąż tylko jęczysz! Jak ci gorąco, to zdejmij koszulę. — Ż-żeby mnie z-z-zjadły moskity? Patrz na t-te b-bydlaki! W-wielkie jak t-talerze! — Zdejmij choć tę głupią kamizelkę. Nie wiem, po co ją tak stale nosisz. Ugotujesz się żywcem w tym łachu. Kamizelka, którą Joshua uczciwie wygrał kiedyś w karty, była jego dumą i radością. Usłuchawszy rady Joego, z widocznym pietyzmem 331 PATRICIA SHAW rozwiesił ją na gałęzi, po czym przykucnął obok brata, pożądliwie łykając ślinkę na widok skwierczących nad ogniem dwóch tłuściutkich kaczek. — Prędko b-b-będą gotowe? — Jak się upieką — burknął Joe, zapalając fajkę. Czarni pojawili się znikąd, bez żadnego ostrzeżenia... jak spod ziemi. Było ich sześciu. Twarze i ciała mieli pomalowane, a dokładnie wymierzone włócznie nie świadczyły o dobrych zamiarach, mimo to Joe powitał ich całkiem spokojnie: — Jak się macie, koledzy! — zawołał wesoło, nie zdradzając żadnych oznak strachu. — Trafiliście w sam raz na podwieczorek. Chcecie jedną? — zapytał wskazując kaczki. — Wy dawać broń — rozkazał jeden z tubylców, na co Joe roześmiał się lekko. Obie naładowane strzelby leżały w odległości jakichś dziesięciu kroków, za daleko, żeby po nie sięgnąć... Byłby to taki sam błąd, jaki zrobił ten zabity glina. Joe absolutnie nie zamierzał go powtarzać. — Mówisz po angielsku? — zapytał, chcąc zyskać na czasie. — Ojciec w misji nauczyć — błysnął zębami czarny. Joe poskrobał się w głowę. Jeżeli to naprawdę podopieczni jakiejś misji, kombinował szybko, to co tutaj robią i dlaczego polują na broń? Chyba że wyparli się nowej wiary... Sytuacja zaczynała mu się nie podobać. — Nie, kolego, nie mogę dać wam broni, ale mamy luźnego konia. Możecie go sobie wziąć. — Pieprzyć konia — oświadczył wychowanek misjonarza. Śmiało postąpił parę kroków naprzód i sięgnął po strzelby. — Och, no dobra, wygrałeś! — uśmiechnął się Joe. — My dwaj nie kłócimy się z czarnymi ludźmi. Dobrzy z was przyjaciele. Słuchaj, idziemy na zachód, możecie pokazać nam drogę? — Tam wielka rzeka. — A można się przez nią przeprawić? — Ona być bardzo wielka. — Pokażecie nam rano, jak przez nią przejść? Przywódca kiwnął głową, co zdaniem Joego oznaczało, że pokój zawarty. Żal mu było trochę tych kaczek, a zwłaszcza utraconej broni, pocieszał się jednak myślą, że da się ją łatwo zastąpić. Wiedział, że na tych terenach nawet duchowni noszą strzelby dla ochrony przed wężami, wielu z nich też poluje dla przyjemności. Rozbroić takiego to żaden kłopot. Słysząc śmiech czarnych, pewnie opowiadali 332 PIÓRO I KAMIEŃ sobie jakiś dowcip, wyszczerzył do nich zęby, a potem mrugnął do Josha: — Gulgocą jak indyki. — Tak brzmiał mu w uszach ten język. Wszystkie słowa zlewały się w jedno. — Wy iść z nami — oznajmił przywódca po angielsku. — Zobaczyć wielka rzeka. — Teraz? Trochę za późno — łagodnie zaprotestował Joe. — Za godzinę będzie już ciemno. — Zobaczył, że mimo jego sprzeciwu czarni stoją już gotowi do wymarszu. — Ch-chodźmy — zdecydował się Joshua. — B-bez nich nie z-znajdziemy b-brodu. — To mi nie wygląda na zaproszenie — szepnął do niego Joe — raczej na uprowadzenie. — Zauważył, że tubylcy otaczają ich kręgiem... Czubki opuszczonych włóczni lekko się kołysały... — Do licha, nie powinienem był o nic pytać. Czarni skierowali się w stronę północnego zachodu. Joe i Joshua szli pieszo, prowadząc konie za uzdy. Zagłębili się w gęsty skrub, który z każdym kolejnym krokiem coraz trudniej było sforsować. — Cholerna dżungla! — narzekał Joe, zmuszony w dodatku wycinać ścieżkę dla koni, które co chwila grzęzły w plątaninie suchych i twardych pnączy zwisających z prastarych drzew niczym macki jakiegoś żarłocznego stwora. — Daleko jeszcze? — spytał idącego tuż za nim przywódcę. Wszyscy szli tu gęsiego. — Rzeka wkrótce — padła odpowiedź. Ale kiedy, do licha? Po tym piekielnym skrubie mieli teraz przed sobą namorzynowe mokradło. — Posłuchaj, Josh — powiedział do brata — trzeba coś postanowić. Tam może być grząsko, więc lepiej zostawmy konie. Pójdziemy spojrzeć na tę ich cholerną rzekę, a potem im podziękujemy. Trzeba pozbyć się tych czarnych typów. I tak już odbiliśmy od naszej trasy. Zaczynało go to wszystko irytować, tym bardziej że natknęli się akurat na obszar wciąż jeszcze na tyle mokry, że roiło się tu od ptaków. W porze deszczowej musiało to być miejsce ich lęgów. Ale jak tu ustrzelić ptaka bez strzelby? Nadal jednak udając dobry humor, ostrożnie zrobił parę kroków po warstwie zaschłego błota pokrytej istną siecią powykręcanych korzeni. — Jak daleko do tej waszej misji? — zagadnął czarnego przywódcę swobodnie kroczącego obok. 333 PATRICIA SHAW — Dwa dni — odrzekł tubylec, pochłonięty obserwacją chmary kłótliwych latających lisów. Zwisały z gałęzi najbliższego mangrowca, skowycząc i warcząc. — Taką drogą? Cholernie ciężka sprawa — stwierdził Joe, uważnie patrząc pod nogi. Wystające korzenie mangrowców bardzo łatwo pękały, za mało w nich było wody. — Kanoe — rzucił przywódca. Joemu nasunęło to pewną myśl. Jeżeli ci czarni mają kanoe, można by połączyć siły i wspólnie napaść na misję. Był to pomysł wart zastanowienia, lecz właśnie w tym momencie wyszli wreszcie z gęstwiny tych gąbczastych drzew i oto zobaczyli rzekę! Czarni mieli rację: była to szeroka rzeka o bystrym mimo suszy nurcie, a jej wody pachniały morzem. W lewo od kępy mangrowców Joe wypatrzył skrawek piaszczystego brzegu. — Tam! — zakomenderował w przypływie nagłej pewności siebie. Czarni posłuchali bez słowa. — Tu będzie najlepiej — powiedział do Joshui, przyglądając się widocznym z tyłu zaroślom. — Popatrz, tędy nawet łatwiej się tutaj dostać niż przez te cholerne wertepy, którymi oni nas wlekli. Musimy jeszcze tylko sprowadzić konie. — Mógłbyś posłać cz-czarnych, ż-żeby je przyprowadzili. R-robi się ciemno. — Właśnie miałem taki zamiar — oświadczył Joe, chociaż nie była to prawda. Nawet o tym nie pomyślał. Odwrócił się do tubylców, by przedłożyć im to życzenie, lecz spotkała go niespodzianka. Przestali się nagle uśmiechać, a na ich czarnych jak węgiel twarzach upstrzonych plamami białej farby pojawił się wyraz szyderstwa. W taki sposób stanęli szeregiem wzdłuż całej malutkiej plaży, jakby chcieli odciąć im drogę. — Wy pływać — powiedział przywódca, wywijając zdobyczną strzelbą. — Dobra wielka rzeka. — Pozostali także pochylili włócznie. — Co tu się dzieje, na rany Chrystusa? — wykrzyknął Joe. — Nie zrobiliśmy wam przecież nic złego! Dałem ci swoją broń, czego jeszcze chcesz? — Tamten pierwszy — rozkazał przywódca. Dwóch jego ludzi pochwyciło Joshuę i siłą wepchnęło do wody. — Nie! — wrzasnął Joe, wciąż jeszcze głupio się łudząc, że to jakieś nieporozumienie. — Jeszcze nie! Sami nie przepłyniemy tej rzeki, musimy mieć konie! Puśćcie go, wy głupie sukinsyny, chcecie go utopić? 334 PIÓRO I KAMIEŃ Dwóch innych muskularnych tubylców znienacka chwyciło go za ramiona, nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Joshua, popchnięty daleko na głęboką wodę, na próżno wrzeszczał o pomoc. Dwaj jego prześladowcy pospiesznie wrócili na brzeg i szczerząc zęby z uciechy przyglądali się teraz poczynaniom swego przywódcy, który dwukrotnie wypalił ze strzelby w stronę Joshui, nakazując mu płynąć. Joe zaczął go prosić o przerwanie okrutnej zabawy, lecz został brutalnie odsunięty na bok. Mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak brat desperacko szamocze się w wodzie, nigdy nie był biedak najlepszym pływakiem. Krzyknął do niego, by nie wpadał w panikę, lecz starał się wykonywać możliwie spokojne ruchy, gdy nagle tubylców ogarnęło dzikie podniecenie. Szaleli po plaży w wariackich podskokach, klaszcząc i chichocząc. Joe spojrzał na wodę i zmartwiał... Już wiedział, co ich tak cieszy. Straszne płaskie głowy o długich pyskach sunęły po rzece niczym mechanicznie napędzane kłody... — Uważaj, Josh! — wrzasnął. — Krokodyle! Płyń, na miłość boską, uciekaj! Sam rozpaczliwie usiłował wyrwać się czarnym, tłukąc ich i kopiąc na oślep, lecz na nic się to nie zdało. Błyskawicznie wyrósł wokół niego mur ciał, w którym uwiązł jak w kleszczach. Usłyszał przeraźliwy krzyk Joshui... Krokodyle zaatakowały... Co najmniej cztery te wielkie monstra runęły na ofiarę, walcząc zaciekle między sobą o zdobycz, smagając się ogonami, rozdzierając na sztuki ciało Joshui, wyrywając sobie krwawe strzępy... Rzeka zaróżowiła się od krwi. Joe z łkaniem upadł na kolana. — Dlaczego? Czemuście to zrobili? W niczym wam nie zawinił! — wy szlochał. — Przez całe życie nikomu nie zrobił krzywdy! — Biały człowiek zabić mego brata — odparł zimno przywódca. — To odwet. — Na Chrystusa, to nie Josh go zabił! Myśmy dopiero co przyjechali w te strony! Nie mamy z tym nic wspólnego! Zachodzące słońce powoli kładło różową poświatę na piasku, rzece i drzewach. Wódz też się nie spieszył. Powoli przeszedł parę kroków i stanął nad Joem ze strzelbą opartą o nagie biodro. — Biały człowiek polować na naszych ludzi, my polować na białych. Sprawiedliwie, kolego? — wykrzywił się ironicznie, powtarzając za Joem to słowo. — Nie, do cholery! — ryknął Joe. — Nie ma w tym żadnej pieprzonej sprawiedliwości! Zamordowaliście mego brata! Przyrzekłem się nim opiekować, a wy... O Jezu! — znów się rozszlochał. 335 PATRICIA SHAW — Zaraz się rozchoruję. — Zgięty w pół zwymiotował na piasek i w tej samej chwili zobaczył krokodyla. Sześciometrowe cielsko sunęło w ich stronę z niewiarygodną szybkością. Ta nagła szarża potwora na chwilę pogodziła dzikich i ich jeńca, wszyscy w popłochu uciekli w zarośla. Joe wszakże niedługo cieszył się wolnością. Ponownie zaprowadzono go na plażę, bacznie już teraz obserwując rzekę. — Powinniśmy się stąd wynosić — jęknął. Bał się, że lada chwila zobaczy znów gadzi łeb o wstrętnych czerwonych ślepiach. — Jak tylko zrobi się ciemno, przylezą i po nas. — Ty pływać — powiedział wódz z beznamiętnym okrucieństwem. — Nie, ty sukinsynu! Za nic w świecie! Do tego mnie nie zmusisz! — krzyknął Joe, sięgając do buta po nóż. Odskoczył od wodza i stanął plecami do wody. — No chodźcie! — Z odwagą straceńca wyciągnął przed siebie błyszczące dwusieczne ostrze, które niejedną już widziało bójkę. — No, który pierwszy? Jego przeciwnicy nie znali zasad fair play... Bezszelestnie, jakby wszystko to działo się we śnie, w powietrze wzleciała włócznia, by z głuchym stuknięciem wbić mu się w udo. Ciężar włóczni ciągnął go ku ziemi jak łańcuch, lecz nawet nie spróbował wyrwać jej z ciała. — Chodź tu, parszywa kanalio! — krzyczał — no dalej! Spróbuj mnie dotknąć! Nie wepchniesz mnie do tej cholernej rzeki! Prędzej zdechniesz za to, coś zrobił! — Kiedy druga włócznia trafiła go w ramię, roześmiał się jak obłąkany: — Chcesz rzucić krokodylom poduszkę do szpilek? Uważaj, bo się udławią! — Nie poddał się aż do końca. Umierał, powalony na piasek, lecz nawet wtedy nie przestał urągać czarnym, grożąc im zemstą swoich dawnych wrogów: — Gliny was dopadną, wy czarna zgrajo! Wytropią was na końcu świata! Jesteście martwi! Cała wasza pieprzona banda! Jego ciało rzucono krokodylom. Czarni odnaleźli miejsce, gdzie zostały konie, puścili je wolno, a potem zatarli wszelkie ślady obozu białych ludzi. Cały dobytek Joego i Josha też zniknął w rzece, niechaj krokodyle powalczą teraz o siodła! Tylko na drzewie pozostała kamizelka z wytartymi mosiężnymi guzikami... ROZDZIAŁ ÓSMY Netta nie posiadała się ze zdumienia, widząc, jak missy pędzi powitać czarnego przybysza, a potem wpuszcza go do domu frontowymi drzwiami i w końcu prowadzi do kuchni. Szczęście, że Maudie jest jeszcze w sypialni, powiązana jak kurczak do pieczenia, o, bo tym razem strasznie by się wściekła na missy! Sibell tymczasem wcale nie zdawała sobie sprawy, że przyprawia dziewczynę o takie emocje. — Chodź, Jimmy, chodź! Ależ zrobiłeś mi niespodziankę! Usiądź tutaj. Napijesz się herbaty? Netta przewróciła oczami z przerażenia. Żaden czarny mężczyzna nigdy nie wszedł do tego domu, a ten ma tu jeszcze pić herbatę! Teraz już się trzęsła ze strachu przed Maudie. I bez tego Maudie i missy parskają na siebie jak koty. Nerwowo popatrując w stronę Sibell, podała tym dwojgu herbatę i trochę placuszków z dżemem, po czym stanęła z boku, wciąż się nie mogąc nadziwić, że ów czarny nieznajomy tak swobodnie gawędzi z białą kobietą! Jakby miał święte prawo tutaj siedzieć! Sibell pospiesznie rozwinęła paczkę i znalazła w środku elegancki szydełkowy szal. Był wprawdzie zabrudzony i nosił wyraźne ślady po wodzie, uznała jednak, że da się go uratować. — Piękny! — powiedziała z uśmiechem. — Jak to miło z twojej strony, Jimmy! — Nieść go długa droga. Od Logana. — Wiem — oczy jej rozbłysły. — Dziękuję ci bardzo. Tak się cieszę! A już zaczynałam myśleć, że całkiem o mnie zapomniał. Jak on się miewa, co u niego? Opowiadaj! Niewiele było tych nowin. Dowiedziała się, że Logan ciężko pracuje w kopalniach, że mieszka samotnie w jakimś baraku, a posiłki 337 PATRICIA SHAW jada we wspólnej kuchni, tak jak tutejsi kowboje. Biedak, pomyślała, nie jest mu lekko! Zrobiło jej się wstyd, że pozwoliła sobie w niego zwątpić. Nie powinnam była, łajała się w duchu, to doprawdy podłość z mojej strony. — Czy wybiera się tutaj? — spytała Jimmy'ego, który w odpowiedzi gorliwie pokiwał głową. — Tak, tak! On bardzo niedługo jechać do Black Wattle. On ciebie wziąć za żonę, co? Uszczęśliwiona skinęła głową. Przepełniała ją szalona radość i zarazem głęboka wdzięczność dla Jimmy'ego. Odbył tak długą drogę specjalnie dla niej! Pragnęła mu się za to odwdzięczyć i w tym momencie przypomniała sobie o koniu. — Ach, Jimmy, ja także mam dla ciebie niespodziankę! Teraz już mogę kupić ci konia, a tu są ich setki. Widzisz, nie zapomniałam swojej obietnicy! Netcie udało się sprytnie wyprowadzić Jimmy'ego na dziedziniec i dopiero wtedy pobiegła po Maudie. Missus miała teraz kulę z rozwidlonej gałęzi drzewa, którą wystrugał jej Casey, i kiedy zaczynała na niej kuśtykać, całkiem przypominała pewnego skaczącego stworka z opowieści missy. Wyglądało to bardzo uciesznie, choć nikt nie ośmielił się nawet uśmiechnąć. Nie minęła minuta, a ona już zdążyła wypatrzyć Jimmy'ego! — Co to za jeden, ten na dziedzińcu? Dowiedziawszy się, jaki związek łączy Jimmy'ego z Loganem, okazała tak wielką łaskawość, że Sibell wydało się to aż podejrzane. Czy aby przedmiotem tych ciepłych uczuć nie jest przypadkiem sam Logan? — Ten chłopak zostanie tu dłużej? — indagowała ją Maudie. — Bardzo chciałby się tu zatrzymać. Na jakiś czas. Maudie natychmiast pokuśtykała do drzwi. — Chcesz dostać robotę? — zawołała. — Ja bardzo na to liczyć — odkrzyknął Jimmy. — No to możesz pracować w stajniach. Idź do kuchni i znajdź Sama Lima. Da ci jeść i udzieli dalszych instrukcji. — Tak jest, missus — uśmiechnął się Jimmy. — Wiesz, Maudie, chcę kupić konia — oznajmiła Sibell. — Mogę poprosić Caseya, żeby mi go wybrał? — A co z Merry? Coś jej się stało? — Ależ nie, wszystko w porządku. To nie dla mnie. Przyrzekłam kiedyś Jimmy'emu, że dostanie ode mnie konia, i muszę... chcę dotrzymać obietnicy. 338 PIÓRO I KAMIEŃ — Zwariowałaś z kretesem! Żaden tubylec nie ma własnego konia! — Obiecałam — powtórzyła Sibell z naciskiem. — Po tej katastrofie to właśnie Jimmy nas znalazł, to on ocalił nam życie. — Logan też tam był? — ciekawie spytała Maudie. Sibell nigdy dotąd nie opowiadała o tym szczegółowo. — Logan i mnóstwo innych. — Przecież to prawda, usprawiedliwiła się w duchu, jeżeli policzyć tubylców. — No dobrze — zgodziła się Maudie. — To twoje pieniądze, możesz robić sobie z nimi, co chcesz. Mnie tam wszystko jedno, komu sprzedam konia. Możesz pogadać z Caseyem. Sibell pokazała jej prezent. — Logan mi go przysłał — powiedziała z dumą. — Śliczny szal, nieprawdaż? Maudie ironicznie zmarszczyła nos: — Może i będzie, jak się go wypierze! Ta niedziela stała się dla Jimmy'ego Moona najpiękniejszym dniem w życiu. Netta rozpowiedziała zamieszkałym na farmie tubylcom o tym, co ma się wydarzyć, tak że wszyscy co do jednego wymaszerowali z obozu, by zgromadzić się przy padoku. Wciąż jeszcze nie dowierzali. Byli to Warayowie, mówiący prawie tym samym językiem co Jawoynowie z okolic Katherine. Ci ludzie od kilku już lat zmuszeni byli współżyć z białymi, a przecież nikt nawet tutaj nie słyszał, aby jakikolwiek czarny otrzymał czy kupił konia! Wielu spośród nich, również kobiety!, wprost przepadało za końmi i dlatego właśnie chcieli pracować na farmie. Udało im się, gdyż, jak z ponurą satysfakcją zauważył Jimmy, na tych ziemiach zwanych „górnym końcem" całego wielkiego kraju za mało było białych ludzi. Ale chociaż ci czarni kowboje codziennie jeździli na koniach, to nie należały one do nich, były własnością farmy. Jimmy'emu spodobało się w Black Wattle. Jego wielka wędrówka dobiegała końca, postanowił więc założyć tu sobie bazę, tak jak kiedyś na farmie Cambrayów. Logan wciąż mówił o wyjeździe z Katherine, a ponieważ w Black Wattle mieszkała Missibel, Jimmy miał powód przypuszczać, że wkrótce ściągnie tu i Logan, aby się z nią ożenić. A gdy tak się stanie, on, Jimmy, będzie się czuł jak w rodzinie. Zdążył już się rozpytać o tę ładną i miłą dziewczynę, na imię jej było Netta, i upewnił się w przekonaniu, że byłaby dla niego doskonałą żoną... Kiedy wyprowadzono na padok wielkiego nakrapianego siwka, jednym susem przesadził płot. 339 PATRICIA SHAW — No i jak, panienko, podoba się pani? — zawołał Casey. — Zapytaj Jimmy'ego! — roześmiała się Missibel. — Piękny, bardzo dobry! — krzyknął Jimmy, wskakując na siodło. A nuż się rozmyślą? Czarni ludzie zaczęli klaskać i wiwatować. Białych kowbojów siedzących na płocie z papierosami w zębach bardziej interesowali ujeżdżacze, którzy mieli za chwilę poskramiać dzikiego źrebca. Z sercem przepełnionym dumą Jimmy odjechał daleko od domu. Chciał nacieszyć się w samotności tym pięknym zwierzęciem, które będzie odtąd jego przyjacielem i wiernym towarzyszem. Na zawsze. Rozmawiał ze swoim siwkiem, klepał go po szyi, pozwalał samemu wybierać trasę. A potem, bojąc się zanadto zmęczyć przyjaciela, puścił go wolno na padok, sam zaś karnie powrócił do pracy w stajni. Po południu poszedł z Missibel i Netta na spacer do buszu. Missibel dumnie nosiła u paska malutki rewolwer. — Okropnie dużo tu węży — wyjaśniła Jimmy'emu. — Nie ruszam się z domu bez broni. Netta zachichotała, a Jimmy posłał jej uśmiech. Komu potrzebna strzelba do łapania węży? Minęli właśnie kępę kwitnących czarnych akacji. Patrząc na długie, strzeliste kiście ich kwiatów, Jimmy pomyślał, że bardzo się różnią od żółtych puchatych kuleczek, które zawsze tak lubił tam... w rodzinnych stronach... Naszła go nagła tęsknota za domem. Matka... Wie już teraz chyba o wszystkim... Siostra Lawiny zdążyła pewnie przekazać wieści jego ludziom... Oni dotrzymają tajemnicy. Będą się cieszyć, że dokonał zemsty. — Chodź tutaj, Jimmy! — zawołała Missibel. — Chcę ci coś pokazać. — Nie! — Netta chwyciła go za rękę. — Ty tam nie iść. Złe miejsce. Złe czary. — Nie mów głupstw — ofuknęła ją Missibel. — Już tu byłam. Pani Charlotte pokazała mi to miejsce. To krąg boro, Jimmy. — Zaczęła przeciskać się między drzewami, więc ruszył za nią. Nie wiedział, co znaczy to słowo „boro", póki nie dotarli do polany. — To jest bardzo stare — powiedziała Missibel, wskazując gestem widoczny w trawie kamienny krąg. Netta nie chciała ruszyć się z miejsca. Jimmy odważnie szedł dalej, ta polana wzbudziła w nim ciekawość. Cała zarośnięta była ostrą, kłującą trawą... I ani jednego drzewa! Jeżeli to takie stare, dlaczego drzewa nie odrosły? Można by pomyśleć, że zatrzymały się niegdyś na 340 PIÓRO I KAMIEŃ skraju, zupełnie jak teraz Netta... Jakby stąd już nie śmiały zrobić kroku... — Twoi ludzie tu przychodzić? — zagadnął Nettę po angielsku. — O nie! Oni bać się na śmierć! — Daj spokój! — zawołała Sibell. — Przecież ja tu byłam i nic mi się złego nie stało. Nie chcąc wpędzać dziewczyny w jeszcze większą panikę, zachowała dla siebie to, co właśnie przyszło jej na myśl: mnie nie, ale Charlotte zginęła w tym strasznym wypadku. Och, naturalnie nie z powodu czarów! To tylko głupie przesądy. — Może biały człowiek nie łapać złych czarów? — mruknął Jimmy i natychmiast tego pożałował. — Ty być bardzo podobny do białych — szepnęła przekornie Netta. — Ty iść. Zrozumiał, że chce go wystawić na próbę. Kiedy spojrzał znów na te kamienie, wydały mu się dużo wyższe. Zdawały się rosnąć jak... ucztujące duchy... W powietrzu aż ciężkim od słodkiej woni akacji niósł się niespokojny szelest liści. Usłyszał raptem łopot tysięcy skrzydeł. Olbrzymia chmara kolorowych papużek frunęła w błękitne niebo, by natychmiast zniknąć w oddali. Poczuł dreszcz w całym ciele, musiał jednak iść naprzód. Nie mógł stracić twarzy przed Netta. Jimmy Moon wiedział, co to strach; doświadczał go wiele razy w kontaktach z obcymi szczepami, ale nigdy czegoś takiego jak teraz, gdy postawił stopę w tym dziwnym prastarym kręgu. Była to groza, zimna, niesamowita groza, od której cierpła mu skóra. Czuł bijącą z tego miejsca straszliwą moc śmierci... Czy ta moc liczy sobie sto lat, czy miesiąc, nie potrafił powiedzieć, bo duchy nie mają wieku, dla nich czas nie istnieje... i to właśnie było najgorsze. Równie dobrze mógł wkroczyć w przyszłość... może wyczuwa teraz własną śmierć?... Czyje to było miejsce? Czy ktoś je odwiedza? Kto? Nasuwały się takie pytania, ale czy to ważne? Całe zainteresowanie, które budziły w nim dotąd tajemnicze plemiona północy, wydało mu się w tej chwili mało znaczącą, przelotną zachcianką. Każdą cząstką ciała rwał się do ucieczki, ale nie, nie mógł sobie na to pozwolić, patrzyły na niego kobiety. I jak by wyglądał w oczach Warayów, gdyby teraz stchórzył? Zrobił na nich przecież ogromne wrażenie. Przyjęli go z honorami, potraktowali jak wielkiego podróżnika, jak potężnego szamana, co nie lęka się niczego na świecie. Czyż nie wszedł prosto do wielkiego domu, by zasiąść w kuchni przy stole? Takiego zaszczytu nie dostąpił nawet żaden z białych kowbojów. 341 PATRICIA SHAW Przełamał to przemożne pragnienie ucieczki i zaczął skrupulatnie badać teren wokół owych zmurszałych kamiennych wzgórków, przyglądając się bacznie każdemu źdźbłu trawy, jej ostrym łodygom i kłosom... — Tu być ludzie! — krzyknął do Missibel. — Kto taki? — spytała zdziwiona. — O kim mówisz? Jimmy wyszedł z kręgu, by dołączyć do kobiet. Nadal odczuwał niejasny niepokój. — Jej ludzie — wskazał Nettę, lecz ona gwałtownie pokręciła głową: — Nigdy, nigdy tu nie być. Diabelskie miejsce. — Tu być czarni — powtórzył z naciskiem. — Jacy czarni? — Wadjigini — wyszeptała. — Co to za ludzie? — spytała ją Sibell, Netta jednak zamilkła ze wzrokiem wbitym w swoje bose stopy. Widać było, że nic już nie powie. — Jimmy — nie ustępowała Sibell — jak myślisz, czy oni są niebezpieczni? Z trwożnej miny Netty domyślił się, że tak, i to bardzo. Wcale by się nie zdziwił, gdyby ci tajemniczy goście okazali się ludźmi zwanymi przez białych szczepem z Dały River, ale nie chciał o tym mówić. Po co denerwować Missibel? Popatrzył na stojące nieruchomo drzewa; były jak niemi strażnicy kryjący w swym gąszczu wielki ocean tajemnic. Poczuł, że coś go tam ciągnie... jakaś straszliwa siła, której nie sposób się oprzeć. Nie zastanawiając się nawet, dlaczego to robi, powiedział bez wahania: — Ja pójść zobaczyć. Ty zabrać Missibel do domu — zwrócił się do Netty. W jej spojrzeniu wyczytał ciekawość i podziw. Kiedy już został sam, zaczął znów chodzić po owym tajemniczym kręgu, aż znalazł to, czego szukał: miejsce, skąd czerpano farby na corroboree. Wziął białą ochrę, zmieszał ją z sokiem czerwonych jagód, a potem zrzucił z siebie ubranie i wymalował na ciele znaki swojego klanu. Były całkiem inne od wzorów stosowanych tu, na północy. Symboli tych ludów nie potrafił nawet odczytać. Dotknął zawieszonego na szyi magicznego woreczka, to przynosiło mu szczęście, i ruszył tropić tych czarnych. Nie bardzo było czego się trzymać. Nie dostrzegł prawie żadnych śladów z wyjątkiem paru starych ścieżek, które równie dobrze mogli wydeptać czarni lub biali, oraz lekkich odcisków końskich kopyt. Mimo to szedł naprzód, ciągle na północ, licząc, że jeśli nawet nie 342 PIÓRO I KAMIEŃ odnajdzie tych, których szuka, to spotka innych czarnych i dowie się od nich, jakie znaczenie ma ten magiczny krąg boro. Możliwe, że kiedyś było to święte miejsce, gdzie dokonywano inicjacji; teraz nie mogło już służyć tym celom, gdyż przewalało się przez nie zbyt wielu intruzów. Nadal jednak jest to miejsce święte, powiedział sobie Jimmy. Duchy wcale nie musiały go opuścić. Znalazł świeże ślady pięciu koni; dwa niosły jeźdźców, trzy biegły luzem. Poszedł ich tropem z czystej ciekawości; dlaczegóż to biali ludzie tak daleko zboczyli ze swego szlaku i po co dwom jeźdźcom aż trzy zapasowe konie? Zatrzymał się dopiero w miejscu, gdzie gęste liściaste pnącza tworzyły nad drzewami coś na kształt zielonych sklepień. Przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby przenocować pod jedną z takich żywych kopuł. Wdrapał się na drzewo i zasnął w rozwidleniu potężnych konarów. Rankiem natknął się na miejsce po obozowisku. Dwaj jeźdźcy najwidoczniej napotkali tu gromadę czarnych. Nie było tu nic poza wiszącą na drzewie koszulą, taką z krowiej skóry. Jimmy uznał, że jest bardzo ładna. I jak przyjemnie miękka w dotyku była ta łaciata czarno-biała skóra! Przymierzył ją, pasowała. „W sam raz", mruknął do siebie. Było mu tak wygodnie w tej... ach, kamizelce! Przypomniał sobie nagle, że tak właśnie nazywali ową rzecz kowboje. Wiedział, że w razie spotkania z tymi dwoma białymi musiałby im ją oddać, ale przecież wcale nie zamierzał szukać teraz żadnych białych ludzi, tylko Wadjiginów... Zdjął kamizelkę i umieścił ją znów na drzewie, na razie niech tu sobie wisi. Uznał, że skoro odszedł już taki kawał od swojej pierwotnej trasy, może równie dobrze iść dalej w tę stronę. Co za różnica? W południe usłyszał głosy. Zawołał w języku Warayów, że chce porozmawiać, a potem stanął w miejscu upstrzonym plamami słońca, by pokazać, że nie ma broni. Czekał tak, dopóki nie wyszli z buszu. Sześciu nosiło na głowach stożkowate pierzaste ozdoby, siódmy, pokrzywiony starzec z długą siwą brodą, nie miał żadnych z wyjątkiem wielkiej liczby blizn, od których jego zakurzona skóra wyglądała jak karbowana. Proste i silne ciała młodszych mężczyzn pomalowane były białą farbą, lecz wzory różniły się od tych, które Jimmy widywał tu, na północy. Tamte wszystkie składały się głównie z rozmaitych pasków i kropek, te zas przypominały łaty. Nie rozumiał znaczenia tych wzorów, lecz zagadka szybko się wyjaśniła. W chwili gdy zobaczył ich w ruchu, już wiedział. To nie były symbole klanu, tylko takie same cętki jak na korze 343 PATRICIA SHAW rosnących tu drzew czy sączące się przez listowie jasne plamy słońca... Dzięki temu, uświadomił sobie, w buszu ci ludzie są prawie niedostrzegalni, chyba że sami zechcą wyjść z ukrycia. Pierwszorzędnie umieją się maskować, pomyślał ze szczerym podziwem. — Kim jesteś? — zapytał stary. Jimmy po głosie rozpoznał w nim starszego klanu. Usiadł na ziemi, zapraszając gestem tych wojowników, a może myśliwych, by poszli za jego przykładem. Usłuchali, aczkolwiek z pewną nieufnością. — Jestem Jaljurra z ludu Whadjucków — oświadczył dumnie. — Przybyłem z bardzo daleka, aby zwiedzić wasz kraj. — To, że ci obcy nie słyszeli nigdy o Whadjuckach, działało na jego korzyść: ten, kogo się nie zna, nie może być uznany za wroga. — Przyszedłem opowiedzieć wam o naszym ludzie — mówił dalej równym, donośnym głosem. — Wędrowałem ponad sześć księżyców, poszukując ziemi Wadjiginów. Czy to wy nimi jesteście? — W milczeniu skinęli głowami. Czuł, że ciągle jeszcze nie są pewni, co o nim myśleć, pozwalali mu jednak mówić. — Czy wasze ziemie spotykają się z morzem? — Dlaczego pragniesz to wiedzieć? — Bo jeżeli tak jest, zakończę tam swą wędrówkę. Chcecie posłuchać moich opowieści?* Wszyscy czarni ludzie, których Jimmy dotychczas spotykał, kochali opowieści i legendy; ojcowie przekazywali je synom, matki córkom. Każdy mógł ich słuchać godzinami. Ci wspaniali wojownicy również. To, co im opowiedział, sprawiło, że nabrali do niego zaufania, a nawet zaczęli myśleć, że jest on człowiekiem obdarzonym magiczną siłą i że to duchy kazały mu przemierzyć ziemię w im tylko wiadomym celu. Sam Jimmy, wysłuchawszy tych opinii, skłonny był uwierzyć, że jego rozmówcy mają rację: podczas wszystkich wędrówek naprawdę towarzyszyły mu duchy. Nowi znajomi zgodzili się w końcu pokazać mu swoje morze. Zanim wyruszyli w drogę, zapytał ich jeszcze o kamizelkę. — Skąd się tu wzięła ta rzecz? — W odpowiedzi wszyscy wzruszyli ramionami. — No to zostawię ją tutaj. Zabiorę, jak będę wracał — zakomunikował wodzowi. — To bardzo piękny ubiór. * Opowieści — każda tubylcza społeczność ma własny zbiór opowieści o charakterze mitycznym, które zawierają historię danego ludu i wskazówki określające jego tryb życia; często informują nawet o granicach poszczególnych terytoriów, są więc czymś w rodzaju map. 344 PIÓRO I KAMIEŃ Podróżowali potem dwa dni łodzią z wydrążonego pnia drzewa. Była to cudowna podróż w dół rzeki płynącej tu bystrym nurtem ku morzu. Kiedy osiągnęli wreszcie jej szeroko rozlane ujście, Jimmy'ego ogarnęło uniesienie: oto koniec wielkiej wędrówki! Co prędzej wyskoczył na piaszczysty cypel i zaczął podziwiać widoki. Znajdowali się w pięknej, zupełnie pustej zatoce. Kilometrami ciągnęła się tu cudowna półkolista plaża wysiana miękkim bielutkim piaskiem. Otaczające ją drzewa cieszyły oczy mocną, soczystą zielenią, a morze! Jakim nieziemskim błękitem lśniły jego wody! Radość Jimmy'ego udzieliła się Wadjiginom. Gurrumindji, takie imię nosił ich starszy, kazał młodszym mężczyznom nałowić ryb i urządzić ucztę, sam zaś zasiadł z Jimmym na piasku. Wysłuchawszy zachwytów i gorących podziękowań gościa za pokazanie mu cudów tej ziemi, poprosił Jaljurrę, by teraz zwierzył mu się z rzeczy najważniejszych. Prawem przywódcy było je usłyszeć. — Co się stało z Jimmym? Gdzie on się podział? — niepokoiła się Sibell. Maudie nie podzielała jej obaw. — Poszedł na wędrówkę, jak zwykle. Wróci. — Ale przecież zostawił konia. — Właśnie dlatego wróci — zaśmiała się Maudie. — Wiesz, Jimmy mówił, tak mu się zdawało, że w tym kręgu boro jest coś dziwnego. A Netta! Ta dziewczyna śmiertelnie boi się tego miejsca. — Nie trzeba zwracać na to uwagi, stek bzdur i tyle. Lepiej nie wdawać się w te ich przesądy. Oni mają bzika na tym punkcie. — Nic takiego nie robię, po prostu martwię się o Jimmy'ego. Jak myślisz, może by posłać kogoś na poszukiwania? — Szukać czarnego?... Chyba pęknę ze śmiechu! Umiał przejść cały kontynent i nie zbłądzić, a teraz nie trafi na farmę? A poza tym jeżeli wybrał się na północ, to teraz jest już pewnie nad morzem Timor, więc chce czy nie, będzie musiał zawrócić, bo dalej iść się już nie da. — Ale ci czarni... Jimmy mówił, że ten krąg odwiedzili jacyś czarni, których boi się nawet Netta. — Nie, to nie ich. Nasi tubylcy nie boją się żywych, oni boją się obcych duchów, to dwie różne rzeczy. Uspokój się, Sibell, Jimmy'emu nic nie będzie. Wróci. 23 Pióro i kamień 345 PATRICIA SHAW Mogło się wydawać, że ta cudowna zatoka to przedziwne miejsce, gdzie czas nie istnieje i gdzie nigdy nie mieszkali ani ludzie, ani duchy. Wielka połać białego piasku była doskonale gładka, jakby nie tknęła go jeszcze niczyja stopa, na drzewach nie drgnął nawet liść... Rozsiane po plaży maleńkie figurki ludzi wydawały się Jimmy'emu drobne i nic nie znaczące jak pyłki. Ale najpiękniejsze chyba było morze. Promienie zachodzącego słońca tak cudownie lśniły w jego spokojnych wodach, a ich odblask barwił niebo różowym rumieńcem. Jak dobrze było wdychać to słone morskie powietrze! Wydawało się tak ożywcze po dusznych wyziewach moczarów. Zakończywszy swoją opowieść, Jimmy wysłuchał opowieści wodza. Gurrumindji mówił o swoim Marzeniu i wielkich wojownikach Wadjiginów. Byli silni i zahartowani; żyli w lasach, gdzie umieli się tak dobrze ukryć, że nawet on, Jaljurra, w drodze przez ich terytorium nie zobaczy! żywej duszy czy choćby odcisku stopy. Wiedział jednak z rozmów swoich towarzyszy, że jest ich wielu i że w klanach panuje surowa dyscyplina. Kiedy Gurrumindji wyjawił mu, że w innej zatoce na ich terytorium biali ludzie zbudowali misję, Jimmy uśmiechnął się tylko. Nie wróżył tym intruzom długiego pobytu... Gurrumindji był stary i mądry, chciał więc poznać jego opinię o białych najeźdźcach. Zaczynali oni już i tutaj brutalnie zagarniać ziemię, łamiąc wszelkie naturalne prawa. Jimmy nic nie powiedział. Nie czuł się aż taki mądry, aby udzielać rad czy w jakikolwiek sposób decydować o cudzych losach. Dwaj ludzie odwieźli go potem łodzią dokładnie w to samo miejsce, skąd wyruszyli nad morze. Powiedzieli Jimmy'emu, że to całkiem bezpieczne miejsce, tu krokodyle nie mają odwagi się gnieździć. — Dla nich to zły totem.* — Ten duch musi być bardzo potężny, jeśli boją się go nawet krokodyle — zaśmiał się Jimmy. Podczas obu podróży po rzece miał okazję obserwować te potwory wylegujące się w słońcu na bagnistych brzegach bądź leniwie dryfujące z prądem i choć niczym tego nie okazał, skóra mu cierpła ze strachu. Oglądać je z wysokości wąwozu rzeki Katherine to zupełnie co innego, niż patrzeć im w ślepia z takiej kruchej łódki! Kiedy mógł wreszcie wyskoczyć na brzeg, uczynił to z prawdziwą ulgą. * Totem — według wierzeń Aborygenów w Okresie Marzeń istnieli ludzie--mrówki, ludzie-emu, ludzie-krokodyle itd. Istoty totemiczne, czyli przodkowie poszczególnych klanów, często zstępowały pod ziemię w określonych miejscach lub też napełniały energią pewne miejsca związane z danym gatunkiem. 346 PIÓRO I KAMIEŃ Droga powrotna była łatwiejsza i dużo szybsza. Bezbłędnie trafił na miejsce, gdzie została kamizelka, i zabrał to cenne trofeum, oczyściwszy je najpierw z suchej pleśni, która już zaatakowała piękną czarno--białą skórę. Kiedy od domu dzieliło go już tylko parę kilometrów, wykąpał się w rzecznej lagunie, schował do tobołka długie spodnie i w samych tylko spodenkach oraz zdobycznej kamizelce radośnie ruszył na farmę. Teraz już się nie bał kamiennego kręgu, spłynął na niego spokój. Po odejściu Jimmy'ego młodzi wojownicy Wadjiginów spytali swego przywódcę, dlaczego tak bardzo uhonorował obcego przybysza? Czy nie za wielki to dla niego zaszczyt, że dane mu było oglądać ich morze? Starszemu rozbłysły oczy: — Ten obcy ma na rękach krew białych ludzi! — Więc czemu nie poprosiłeś go, żeby został? Zna zwyczaje białych, mówi ich językiem, mógłby nam pomóc! Gurrumindji potrząsnął głową: — Nie, ten człowiek nie mógł zostać. Musiał odejść w swoje Marzenie. Rory Jackson poprzysiągł dopaść zabójców swojego brata. Mało brakowało zresztą, a liczba ich ofiar wzrosłaby do trzech. Cierna Starkeya i Logana Conala jedynie czystym przypadkiem odnalazł jakiś poganiacz wołów zmierzający ze swoim zaprzęgiem w stronę Pine Creek. Obaj byli półżywi, kompletnie odwodnieni, niezdolni powiązać myśli, bełkotali tylko coś bez sensu. Jeszcze godzina, dwie i byłoby po nich. Zanim cała sprawa wyszła na jaw, mordercy dawno już zdążyli uciec; Conal i Starkey najpierw długo błąkali się w buszu, a potem nie byli w stanie mówić. Okazało się, że zeszli w ciemnościach ze szlaku i zupełnie stracili orientację, czemu trudno się było dziwić, busz ciągnie się przecież setkami kilometrów i wszędzie wygląda tak samo. To, że po trzech dniach takiego błądzenia na oślep jakimś cudem wrócili na szlak, mogli zawdzięczać tylko niezwykłemu szczęściu. No ale tutaj pokonał ich upał. Kiedy z ich bełkotu udało się wreszcie wyłowić coś zrozumiałego, w Pine Creek zawrzało: dwaj kierownicy kopalń złota obrabowani, a konstabl Ralph Jackson zabity! Nie zważając na kiepski stan uratowanych, policjanci wpakowali ich do dwukółki i zawieźli na miejsce zbrodni. Tam też znaleziono ciało Ralpha. 347 PATRICIA SHAW Kiedy z Katherine przyjechał sierżant Bowles w towarzystwie Rory'ego Jacksona, całe Pine Creek szykowało się już do pościgu. Próbując opanować ogólny chaos, sierżant zebrał samorzutnie powstałe grupy ochotników i przykazał im trzymać się jednej przynajmniej elementarnej zasady: — Kto znajdzie tych zbirów, ma ich natychmiast dostawić do najbliższego miasta! — Ani mi się śni! — warknął Rory do swych towarzyszy. — Powieszę sukinsynów na najbliższym drzewie. Jaką szansę dali biednemu Ralphowi? Wszyscy czterej członkowie jego grupy zgodnie przyznali mu rację. Sierżant Bowles, klnąc na czym świat stoi, że nie ma Jaljurry ani też żadnej wskazówki, w którą stronę mogli zbiec bandyci, jedną grupę wysłał na południe, drugą do Palmerston, aby zaalarmować tamtejszą policję, sam zaś wraz ze swymi ludźmi wybrał kierunek południowo--wschodni. Był niemal pewien, że tych dwóch opryszków ucieka w stronę Queenslandu. Mordercy, kalkulował, wiedzą, że w porze deszczowej trasa ich ucieczki staje się nieprzejezdna, liczą więc na to, że kiedy zaczną się deszcze, nie będzie ich można ścigać. Jackson, który od początku miał inne zdanie, oświadczył, że rusza na zachód. — Bez sensu, w tamtą stronę w ogóle nie opłaca się jechać — upierał się sierżant Bowles. — Mogą tam napotkać ledwie kilka farm, a dalej to już przecież Australia Zachodnia. Nic tam nie ma. Głuche pustkowie. — W tym rzecz — stwierdził Rory — Australia Zachodnia! Będą jechać na zachód, aż przestaniemy ich ścigać, a potem spokojnie zawrócą do Palmerston, gdzie zgubią się jak igły w stogu siana. W tym cholernym mieście tylu jest przestępców, że dwóch więcej nikt nie zauważy! Rory Jackson nie parał się żadnym stałym zajęciem, jakkolwiek dorywczo zatrudniał się jako kowboj bądź poganiacz wołów. To, że ze swoim bratem bynajmniej nie żył w przykładnej zgodzie, nie miało teraz znaczenia. A nie zgadzali się ze sobą chyba w niczym. On urągał Ralphowi od ostatnich głupców: tylko durnie wstępują do policji!, Ralph nierzadko groził mu aresztem za pijaństwo i ciągłe burdy. A jakie piekło wybuchło, kiedy paru „życzliwych" doniosło policji, że zgwałcił czarną dziewuchę! Co za ludzie! Jak by można było taką zgwałcić! One same się o to proszą! Jak było, tak było, teraz to już nieważne. Teraz stał na czele pościgu, przysięgając, że złapie tych morderców, choćby miało to trwać długie lata. 348 PIÓRO I KAMIEŃ Z miejsca, gdzie nastąpił napad, ruszyli w kierunku zachodnim, przeczesując szerokim łukiem przyległe do szlaku tereny w poszukiwaniu śladów obozowisk. Kiedy je znajdowali, zaczynało się dokładne badanie resztek dla porównania ze spisem skradzionej ofiarom żywności oraz innych rzeczy. Co się tyczy złota, Rory miał w tej sprawie określony pogląd: powinno w całości należeć do niego. Czyż nie przysługuje mu rekompensata za śmierć Ralpha? Kiedy zwierzył się z tego swemu druhowi nazwiskiem Buster Krohn, zyskał jego pełne poparcie: — Pewnie, brachu! Ralph zginął, broniąc tego cholernego złota. Zapłacił za nie własnym życiem. W trzecim dniu pościgu któryś z jeźdźców przywiózł do zbadania kolejny wór śmieci: znoszony but, postrzępione siodło, puszki od konserw, puste butelki po rumie, zardzewiałe blaszane naczynia, i oto wśród owych bezwartościowych rupieci, które mogły należeć do kogokolwiek, odkryto cenne znalezisko — worek na wodę. — Mamy tych parszywców! — ryknął Rory. — To worek Ralpha! Patrzcie na te pałąki! Ralph namalował tu inicjały! Trochę już zatarte, ale resztki farby wciąż widać! Niech skonam, jeśli to nie jego worek! — Zakołysał się na piętach i dorzucił z brzydkim grymasem: — Niech ta kupa frajerów szuka sobie wiatru w polu, my tych drani mamy już w garści. Wy pojedziecie na farmę Black Wattle — polecił trzem ludziom. — Wypytacie domowników, czy nie widzieli w pobliżu jakichś obcych. My z Busterem pojedziemy w górę tym szlakiem. Spotkamy się kawałek dalej. — No, teraz to już pościg zacznie się na dobre! — błysnął zębami Buster. — Ha! Teraz dorwiemy tych drani! — Nie inaczej — zarechotał Rory. — Mamy ich jak amen w pacierzu! Trójce uczestników pościgu farma Black Wattle mogła się wydać bezludna, lecz Maudie uprzedzona o ich obecności zdążyła już poczynić pewne przygotowania. Obcy zawsze stanowili groźbę, a Maudie zbyt wiele w życiu widziała, by pozwalać sobie na jakiekolwiek ryzyko. — Netta — zawołała — niech Bygolly będzie w pobliżu, a ty wyprowdź mnie na werandę! Bygolly, czarny kowboj, był wujem Netty i jako pierwszy z tubylców zaczął pracować na farmie, gdy tylko Cliff i Zachary objęli ją w posiadanie. Kontuzjowana Maudie na wszelki wypadek wolała go 349 PATRICIA SHAW mieć w pobliżu... To właśnie Bygolly co tchu przygalopował z pastwiska z wiadomością o trzech nieznajomych. W chwili gdy owi trzej jeźdźcy dotarli do głównej bramy, siedziała już na werandzie w wielkim trzcinowym fotelu ustawionym tuż nad schodkami. Na jej kolanach, okrytych derką dla zamaskowania chorej nogi, spoczywała wielka dubeltówka. — Coście za jedni i czego tu chcecie? — zawołała gromkim głosem. — Pościg policyjny, missus! Gdzieś niedaleko grasują groźni bandyci! — Który z was jest policjantem? Zsiedli z koni, uwiązali je u płotu, a sami podeszli do bramy. — Nie pracujemy w policji. Pomagamy sierżantowi Bowlesowi — wyjaśnił jeden z przybyłych. — Ty możesz wejść — powiedziała do niego Maudie, całkiem niedwuznacznym gestem unosząc przy tym dubeltówkę. — Wy dwaj zostaniecie za bramą. Uprzedzam, że moi ludzie mają was na oku. Wskazany mężczyzna otworzył bramę i ostrożnie postąpił parę kroków naprzód. Jego towarzysze wydawali się zadowoleni, że mogą pozostać na zewnątrz. Korzystając z okazji, oparli się o płot i pozapalali fajki. Maudie nie dawała się zwieść pozorom, nadal czujnie obserwowała tych ludzi. Nie podobał jej się ich wygląd. — Kim jesteś? — spytała tego, któremu pozwoliła się zbliżyć. — Hej, stań tam, gdzie jesteś, ani kroku dalej! — Nazywam się Syd Walsh, missus. I po co ta strzelba? — dodał z pretensją w glosie. — Moja została przy siodle. Uhm, pomyślała Maudie, mierząc go od stóp do głów, ale swój nóż trzymasz w bucie! — Jakich to bandytów ścigacie? — Dwóch łotrów, co zrabowali kontyngent złota w pobliżu Pine Creek i w dodatku zabili konstabla Jacksona. Położyli go trupem, missus, z zimną krwią. Nasza grupa trafiła na ślady, przyjechaliśmy więc spytać, czy nie było tu jakichś obcych. — Poza wami nikogo. — Nikogo? — Mężczyzna powtórzył to słowo z wyraźną nutą zawodu. — Ani żywej duszy. Gdyby ktoś tu się kręcił, moi ludzie by o tym wiedzieli. Wypatrzyliby go w mig tak jak was — skłamała Maudie. Przez tę wielką posiadłość mogłaby niepostrzeżenie przemknąć się cała armia, lecz nieznajomym nie przyszło to widać na myśl. — Komu zrabowali to złoto? — spytała już nieco łagodniejszym tonem. 350 PIÓRO I KAMIEŃ — Należało do dwóch konsorcjów: Gilberta i „Arkadii". — A więc znasz Logana Conala? — spytała Maudie w swym mniemaniu niezwykle chytrze. — Tego nie mogę powiedzieć, missus, nie jestem z Katherine. Rory'ego Jacksona, brata tego zastrzelonego policjanta, poznałem w Pine Creek. Tam powstała nasza grupa, a on stanął na jej czele. — A gdzie jest teraz? — On i jeszcze jeden z naszych pojechali kawałek dalej na północ. Mamy się tam z nimi spotkać. I chyba będziemy już ruszać, skoro pani nikogo nie widziała. Maudie zastanowiła się szybko: ten człowiek nie zna Logana Conala, więc cała ta opowiastka może być wyssana z palca, jeśli jest jednak prawdziwa, uczestnikom pościgu należy się pomoc. Uchylanie się od tego obowiązku bardzo źle by świadczyło o właścicielach Black Wattle. — Możecie napoić konie, a sami przegryźć coś w kuchni, jeżeli macie ochotę — oświadczyła. — Będziemy pani bardzo wdzięczni. Kiedy wszyscy trzej skierowali się w stronę kuchni, przywołała Nettę: — Skocz do Sama i każ mu uważać. Nadal nie bardzo wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Nazwisko konstabla Jacksona było jej obce, ale pułkownik Puckering pozakładał ostatnio nowe posterunki, więc przybyło też pewnie policjantów. Hm, mogła to być prawda. Biedaczysko! Zastrzelony na miejscu! Nic dziwnego, że policja wyłazi ze skóry. No ale w takim razie ci bandyci mogą naprawdę grasować w pobliżu Black Wattle... trzeba uprzedzić ludzi. Postanowiła w końcu, że wieczorem, kiedy wróci Casey, każe mu wziąć paru mężczyzn i pokręcić się trochę koło tej grupy... Trzeba sprawdzić, czy to aby na pewno pościg, a także dowiedzieć się czegoś więcej o tej strzelaninie. Sama nie śmiała dłużej indagować obcych, a przydałoby się trochę szczegółów... A więc Loganowi zrabowano złoto! Ha, niech no Sibell się o tym dowie! Szaleje za nim, to widać, podczas gdy on... Maudie pomyślała o tym, jak to Logan zostawił Sibell — dla niej... Wolał z nią spędzić cały dzień. No cóż, Logan, to jak mawiał o takich Cliff, niezły pies gończy. Zawsze potrafi wywęszyć, skąd najtłuściej pachnie... Sibell nie potrafi utrzymać go w ryzach. Jest za miękka... W dodatku taka zimna z niej ryba! Podobno tak bardzo lubiła Charlotte, a nie wylała po niej jednej łzy. Śmierć Cliffa przyjęła tak samo. Stała na ich pogrzebie jak 351 PATRICIA SHAW malowana lala. A Logan... Do licha, cholernie przystojny z niego mężczyzna! Takiego da się przykrócić tylko wtedy, kiedy trzyma się w garści odpowiednie atuty. Ona, Maudie, postarała się o to, żeby dobrze sobie zapamiętał, czyją własnością jest wszystko, co tu ogląda... Syd... jak mu tam było?, oraz jego towarzysze właśnie opuszczali farmę. Maudie wydała z siebie cichy gwizd i na ten sygnał natychmiast zjawił się Bygolly. — Wskakuj na konia i jedź za nimi, ale tak, żeby cię nie widzieli. Spróbuj się dowiedzieć, czy ci ludzie naprawdę ścigają bandytów, zrozumiałeś? — Tak jest, missus. Ostatni pożar buszu pozostawił po sobie pustą poczerniałą przestrzeń i właśnie tam Rory Jackson wypatrzył czyjąś sylwetkę. Człowiek ten biegł bez wysiłku, lekkimi, zwinnymi susami. — Popatrz no, Buster! — zawołał, ściągając wodze. — Co tu robi biały bez konia? — Trochę to dziwne — przyznał Buster. — To czarny — stwierdził, kiedy podjechali bliżej, lecz Rory puścił się nagle galopem przez wypaloną równinę krzycząc: — Ty to widzisz? Patrz, co on ma na grzbiecie! Buster nie zrozumiał, o co chodzi, gdyż nie zauważył nic osobliwego, spiął jednak konia i pognał za kumplem. Zobaczył, że Rory staje w strzemionach, bierze szeroki zamach i... — O Jezu! — wrzasnął. — Dobra robota, Rory! Pętla przychwyciła czarnucha w pół skoku jak cielaka i zwaliła go z nóg. Po chwili spróbował się podnieść, lecz Rory kopniakiem w gębę powalił go znowu na ziemię. Zeskoczyli obaj z koni i stanęli nad czarnym. — Teraz widzisz? — z triumfem zapytał Rory. — Niby co? — Nie pamiętasz, co mówił Conal? Że jeden z tych zbójów nosił skórzaną kamizelkę... czarno-białą? No, a co my tu mamy? — Psiamać, więc ten tutaj... — To jeden z tych łotrów, ty tępaku! — Conal i Starkey wcale nie mówili, że ten drugi był czarny. — Ale nie mówili, że nie był — oświadczył Jackson, przypatrując się skulonej na ziemi postaci. Jeniec milczał. — Pogłówkuj no, Buster. Mówili, że ten drugi w ogóle się nie odzywał, kapujesz, przez cały czas nie powiedział ani słowa! Bowles uważa, że to z powodu głosu, że głos 352 PIÓRO I KAMIEŃ by go zdradził. On myśli, że ten facet jest cudzoziemcem, ale się myli. Wspólnikiem był czarnuch. Ten tutaj. — O Jezu! Rory, ty możesz mieć rację! — Buster aż zapiał z podziwu i podniecenia. — Pewnie, że mam. — Ludzie, czego wy chcieć? — zawołał Jimmy Moon. Krew ciekła mu z rozbitych ust. — Słyszysz? Dlatego nic nie mówił! — triumfował Rory. Duma z siebie rozpierała go do tego stopnia, że chciało mu się tańczyć. — Polowanie skończone i czyje na wierzchu? Kto jest lepszym detektywem? Niech Bowles dalej się ugania za dwoma białasami, miejscowym i cudzoziemcem! My rozwiązaliśmy problem, my! Pytasz, czego chcemy? — warknął do Jimmy'ego. — Ciebie, mister, i oto cię mamy. Ty i twój koleżka zastrzeliliście mi brata koło Pine Creek. Zawiśniesz za to na stryczku, ale przedtem utniemy sobie pogawędkę. Jimmy chwiejnie podniósł się na nogi. — Jestem Jaljurra, tropiciel. Sierżant Bowles mnie znać. Pracować u niego. — Zgadza się — stwierdził Jackson — słyszałem o tobie. Dobrze znasz teren, wiedziałeś, którędy tamci wożą złoto. Gadaj, gdzie twój koleżka! — Ja nie mieć kolegi — odparł Jimmy jak najspokojniej. Pamiętał, że z białymi nie wolno zbytnio się spierać. — Wy zabrać mnie na farmę Black Wattle. — Posłuchaj no — zwalisty Jackson stanął przed swym więźniem jak góra — może dobijemy targu? Wiemy, żeś to nie ty zastrzelił Ralpha, tylko ten drugi. Zaprowadź nas do niego i do złota, a my... my ci pomożemy uratować tyłek — mówiąc to mrugnął do Bustera. Jimmy był pewien, że kłamie. — Ja nic o tym nie wiedzieć. — No to sobie przypomnij! — syknął Buster, kopiąc go w pachwinę. Jimmy runął na ziemię jak worek. — Zaraz wrócą tamci trzej faceci — zniecierpliwił się Rory. — Musimy znaleźć to złoto, dopóki ich nie ma. Przyłóż mu, Buster! Lecz mimo okładania batem, kopniaków i ciosów pięścią jeniec milczał. Bustera ogarnęły wątpliwości. — On chyba nie wie — stwierdził na koniec. — Jasne! Wszystko wziął ten drugi, biały! Po co czarnuchowi złoto? Musimy znaleźć tamtego. 353 PATRICIA SHAW — Znajdziemy — rzucił Rory tonem absolutnej pewności siebie. — Nie mógł zbyt daleko odejść. Musimy tylko najpierw pozbyć się tego... bagażu. — Strzelił w powietrze i opuściwszy karabin, zaczął nadsłuchiwać. Człowiek w czarno-białej kamizelce leżał u jego stóp bez ruchu. Po chwili oczekiwania Jackson oddał jeszcze dwa strzały. Sygnał ten sprowadził pozostałych trzech członków grupy. Rory chwycił Jimmy'ego za kark i popchnął w stronę przybyłych, drugą ręką zrywając mu z szyi mały skórzany woreczek. — Nie! — szarpał się Jimmy, usiłując odzyskać swój skarb, który Jackson cisnął na ziemię, ale Buster okazał się szybszy. — Co ty tu masz, czarnuchu? Złoto? — Rozdarł woreczek, lecz spotkał go zawód. — Tfu, zwykły kamień! — Z pogardą odrzucił go precz. — Co to za jeden? — spytał Syd Walsh. — Pomocnik — Rory z lubością obrócił w ustach to słowo. — Jeden z tych sukinsynów. — Czarny? Rory powtórnie, tym razem z gorliwą pomocą Bustera, wyłożył swoją teorię. Słuchając gniewnego mamrotania białych, Jimmy czuł się jak człowiek, któremu fala przypływu za chwilę runie na głowę. — Nieprawda, nieprawda! — starał się ich przekrzyczeć, lecz znowu dostał kopniaka, więc usiadł z ręką na szyi, na próżno szukając cennego woreczka. Zawsze gdy dotykał swych drogich pamiątek, spływały na niego otucha i spokój. Jakże rozpaczliwie mu ich brakowało! Pomyślał o swoim koniu: czy wie, dlaczego Jaljurra nie wraca? I że być może nigdy go już nie zobaczy? Tamci niegodziwcy spierali się o coś. Któryś z nich wyciągnął butelkę rumu i puścił ją dookoła. — Za tego nagrody nie dadzą. — Jakiej nagrody? Za czarnuchów nie ma żadnych nagród. — Trzeba ścigać jego wspólnika, zamiast tracić czas z tym czarnym gównem... — Złoto jest gdzieś niedaleko... — Mówię wam, powieśmy go i w drogę! — O Chryste! Nie chcę o tym słyszeć! Jak nas dorwie ten Anglik, no, ten inspektor policji, wiecie, co nam zrobi! — Na rany Chrystusa, po czyjej ty jesteś stronie? Ci dranie zamordowali człowiekowi brata... 354 PIÓRO I KAMIEŃ Koń długim szczupakiem przesadził płot, przegalopował po wszystkim, co rosło w ogrodzie, i zatrzymał się dopiero przed werandą. — Missus! — krzyczał Bygolly. — Missus Maudie! Jimmy! Wziąć go ci ludzie! Maudie spiesznie przykuśtykała na werandę. — Pali się czy co? Co tak wrzeszczysz, do licha? Co się stało? — Oni złapać Jimmy'ego! Strasznie go pobić! Diabelskie miejsce. Tam. Trochę dalej. Upłynęła sekunda, zanim Maudie połapała się w tej paplaninie. — Co takiego? Chcą oskarżyć Jimmy'ego Moona? Bzdura, nie mogą tego zrobić! Nie było go wtedy w okolicach Pine Creek. — Och, missus, ty iść szybko! — błagał ją z płaczem Bygolly. — Przynieś mi strzelbę! — krzyknęła Maudie do Netty. — A ty podprowadź bliżej konia! — Nie, missus — próbowała powstrzymać ją Netta, która wróciła już z holu. — Nie jechać. Nie wolno. Ty sobie zaszkodzić. Bardzo. — Zamknij się! Pomóż mi wleźć na konia! — Maudie z rozmachem odrzuciła szczudło i chwyciła się słupka werandy. — Teraz pomału. — Ostrożnie przełożyła złamaną nogę przez koński grzbiet i opadła na siodło, wsuwając zdrową stopę w strzemię. Prawe ramię, którym trzymała się słupka, rozbolało ją z wysiłku. Siedząc już pewnie w siodle, chwyciła za lejce. Ha, ale co ze strzelbą? Miała zdrową tylko jedną rękę, a przy siodle Bygolly'ego nie było olstra. — A, do diabła, odłóż ją, Netta! Otwórzcie mi bramę! — Już pędząc galopem, krzyknęła do Bygolly'ego, żeby odnalazł Caseya. — Znajdź zresztą, kogo się da! Była w stanie utrzymać się w siodle, aczkolwiek ból w chorej nodze doskwierał jej przeraźliwie. Starała się go przezwyciężyć, myśląc o czym innym. Co za cholerni idioci! Już oni popamiętają, niech no ich tylko dopadnę! Jimmy wracał pewnie do domu, no i musiał się na nich natknąć... A nie mówiłam Sibell, że wróci? Biedaczysko, zmaltretują go ci dranie, jeżeli i reszta tej hałastry to tacy sami goryle jak ten Syd... Takie typy lubią bić czarnych. Wydaje im się wtedy, że wielcy z nich bohaterowie! No bo jakże! Niczym więcej nie potrafią się wykazać. Koń biegł tak pewnie, jakby dokładnie znał drogę. Minąwszy czarne akacje, skręcił w wielki skrub; tylko tyle zastało po ostatnim pożarze buszu parę miesięcy temu. Spośród drzew przetrwały jedynie co twardsze eukaliptusy. Gdzież, do diabła, podział się ten pościg? Muszą tu przecież gdzieś być! Maudie ściągnęła koniowi wodze i zaczęła nawoływać. Od- 355 PATRICIA SHAW powiedziała jej cisza. Czyżby ich przeoczyła? Od jej wyjazdu z domu minęło dobre pół godziny. Pewnie pojechali dalej, zabierając ze sobą Jimmy'ego. Co robić? W tym stanie i w pojedynkę nie mogła już bardziej oddalić się od domu... Jechała teraz stępa, wytężając słuch do granic możliwości. Wciąż jeszcze miała nadzieję, że usłyszy czyjś głos, rżenie konia, nagły łopot skrzydeł spłoszonego ptactwa. Nic. W całej okolicy panowała śmiertelna cisza. A potem... potem zobaczyła. To był Jimmy. Obnażony do pasa wisiał na drzewie jak szmaciana lalka. Tak strasznie nieruchomy. Martwy. — Boże! — krzyknęła Maudie, dławiąc się szlochem. — Boże! Podłe, parszywe łotry! Sibell dostała histerii. Nie chciała uwierzyć, że Jimmy nie żyje, póki ludzie nie przynieśli ciała. A potem zaczęła krzyczeć, strasznie, rozdzierająco. Z tym krzykiem popędziła jak szalona do sypialni, gdzie zaszyła się w kącie, nie reagując na nic, nie chcąc nikogo widzieć. Zapłakana Netta na próżno starała się ją pocieszyć, missy skulona na podłodze wciąż zanosiła się płaczem. Bliźniaczki uciekły do pokoju Wesleya, trzęsąc się ze strachu: diabelskie miejsce! Zażądało ofiary i wzięło ją sobie! — Niech płacze — orzekła Maudie. — Kiedy to z siebie wykrzyczy, zrobi jej się lepiej. Była zawsze tak piekielnie dobrze ułożona, że to dla niej nowość. Takiego hałasu nie zdarzyło jej się zrobić pewnie nigdy w życiu. — A co z tobą? — spytał zatroskany Casey. — Przez tę jazdę na nowo rozpaprałaś sobie nogę. Ja tam już jej nie tknę. — Jak ją trzymam do góry, a deszczułki się nie ruszają, to mnie nie boli. Czy reszta koni już wyszła? — Uhm, wszystkie już wyprawione, z końmi spokój. Ale słuchaj, dziewczyno, tobie potrzebny jest doktor Brody. Mam po niego posłać? — Nie, czas się pakować. W Palmerston pojadę do szpitala. — Chyba nie chcesz znowu jechać konno? — Nie ma obawy, jeden taki wyczyn wystarczy. Pojadę bryczką. Mógłbyś nas odwieźć do Idle Creek? Wsiądziemy tam na statek, a na resztę drogi wynajmie się parę wozów. — Odprowadzę was nie tylko do Idle Creek, ale do samego Palmerston — oświadczył Casey. — Złożymy tam skargę na tych sukinsynów. — O tak — twarz Maudie wykrzywił ponury grymas. — Nie darujemy tym bestiom. Posłałeś kogoś do Pine Creek? 356 PIÓRO I KAMIEŃ — Oczywiście. Kazałem Fredowi, temu nowemu, zameldować policji, że popełniono morderstwo na osobie Jimmy'ego Moona. To im nie ujdzie płazem. — Biedny Jimmy — westchnęła Maudie. — Netta mówi, że naprawdę miał na imię Jaljurra. Gdzie go pochowali? — Tego się nie dowiemy. Wszyscy nasi czarni są strasznie wzburzeni. Nie chcieli na pogrzebie nikogo z białych ani nawet Sama. Cóż, trudno im się dziwić. Mówili, że pochowają go w „sekretnym miejscu", z daleka od białych ludzi. Tam będzie od nas bezpieczny. Zaczęło się pakowanie. Podekscytowany Sam Lim uwijał się jak fryga, szczęśliwy, że już wkrótce odzyska właściwą pozycję: znów będzie kucharzem w przyzwoitym domu, a nie szefem nędznej garkuchni. Netta w przyspieszonym tempie uporała się ze sprzątaniem i zaczęła pakować rzeczy Maudie. Bliźniaczki, które w kilka minut wyszykowały Wesleya, w obawie, by przypadkiem ich nie zostawiono, przybiegły do Maudie domagając się nowych zadań. Zaraz też na jej polecenie zaczęły znosić do jadalni wszystko, co należało zabrać do miasta: bieliznę pościelową, obrusy, serwetki, jak również całą miejską garderobę Zacka. Gdzie on jest? Powinni już byli wrócić. Maudie zaczynała się martwić. Te dalekie trasy nie są bezpieczne, zwłaszcza gdy ktoś wiezie gotówkę. Zack sprzedał parę tysięcy sztuk bydła, za które uzyskał niemałą sumę... Czuła się trochę dziwnie, siedząc jak dama w jadalni i komenderując dziewczynami. Żeby tylko o niczym nie zapomnieć. Dotychczas zawsze zajmowała się tym Charlotte, oni przyjeżdżali na gotowe. Maudie niezmiernie zależało na tym, by i teraz wszystko było jak trzeba, żeby Zack był zadowolony. Bogiem a prawdą te ostatnie miesiące były dość pechowe, myślała. Jakby ktoś rozwiązał cały worek nieszczęść. Będzie o czym opowiadać Zackowi. Morderstwo na farmie, mój wypadek, a teraz znów tamta... Źle się z nią dzieje. Sibell wprawdzie wyszła ze swego pokoju, lecz snuła się po domu jak nieobecna. Nic jej nie obchodziło, a gdy ktoś się do niej odezwał, wybuchała płaczem. Maudie zaczynała tracić cierpliwość. Postanowiła już, że Sibell zamieszka wraz z nimi w mieście, bo i dokąd mogłaby pójść?, niechby jednak choć trochę wzięła się w garść! Ach! Teraz znów Wesley! Mały po raz dziesiąty przybiegł suszyć jej głowę o swego kucyka. 357 PATRICIA SHAW — Nie! Kucyk zostanie tutaj i koniec — oznajmiła stanowczo. — Tu mu będzie dobrze. Znajdę ci w mieście innego. Weźcie go do kuchni i dajcie mu podwieczorek — poleciła bliźniaczkom. — I niech zaraz tu przyjdzie missy. Sibell wyglądała jak półtora nieszczęścia. Twarz miała mokrą od łez, włosy w nieładzie. Odpruty obręb spódnicy smętnie wlókł się za nią po podłodze. — Jutro wyjeżdżamy — poinformowała ją Maudie. — Jesteś gotowa? — Nie. Po co? — bąknęła Sibell martwym głosem. Patrzyła w okno. — Jak to po co? Tutaj nie możesz zostać. — Nie sprawię nikomu kłopotu. — Owszem, sprawisz. Casey odwozi nas do Palmerston i nie wiem, kiedy wróci. Do tego czasu będzie tu zaledwie paru białych. Twoja obecność kompletnie wytrąciłaby ich z równowagi. — Mogę im gotować. — O, do licha, nie zostaniesz i basta — ucięła Maudie. — Chcę, żebyś z nami pojechała — to już zabrzmiało nieco łagodniej. — Zabawimy się w mieście, zobaczysz, będzie bardzo przyjemnie. — Ta odrobina życzliwości wywołała jedynie nowy potok łez. — Daj spokój, Sibell — nie ustępowała Maudie — spróbuj się trochę otrząsnąć. Straszne jest to, co się stało, ale już się stało i płaczem tego nie zmienisz. Sibell spiorunowała ją wzrokiem: — Pewnie! Tobie na nikim nie zależy, nie masz pojęcia, jak to jest... — Nie wiem? — ostro przerwała jej Maudie. — Zamordowano mi męża! Dla ciebie to się nie liczy? Sibell zamilkła w pół zdania i zaczęła wycierać oczy. — Przepraszam cię — wyszeptała. — Nie wiem, co mi się stało... dlaczego nie potrafię powstrzymać płaczu. — Urwała, błądząc dookoła nieprzytomnym wzrokiem. — To dziwne, doprawdy dziwne. Kiedy utonęli moi rodzice... i służba... i tylu znajomych, ja... nie płakałam. Ani razu. Czuję się z tego powodu strasznie winna... — To był szok — wtrąciła Maudie. — Nie, to złość. Na rodziców, na wszystkich, chyba na cały świat. Ich śmierć... wydawała mi się tak potwornie niesprawiedliwa. A potem Cliff i Charlotte. Po nich też nie płakałam. Przecież... powinnam była coś czuć... i nic. To znaczy tak, czułam, ale i wtedy nie byłam w stanie uronić ani jednej łzy. Znów była to taka potworna nie- 358 PIÓRO I KAMIEŃ sprawiedliwość. Ty pewnie myślałaś, że ich śmierć nic mnie nie obchodzi. — Nie, wcale nie — skłamała Maudie. Zupełnie nie wiedziała, co by tu jeszcze powiedzieć, żadne sensowne słowa nie przychodziły jej na myśl. Sibell skulona na brzeżku krzesła robiła wrażenie tak małej i kruchej... W niczym nie przypominała tej zawsze opanowanej, eleganckiej damy. — Za dużo miałaś złych przeżyć — powiedziała w końcu — idź się teraz położyć. Jutro czeka nas ciężki dzień. — Ale to strasznie dziwne, nie uważasz — w głosie Sibell brzmiało ogromne napięcie — że nie mogę powstrzymać się od płaczu po Jimmym, a przecież ledwie go znałam. Nigdy nie zadałam sobie trudu, by dowiedzieć się o nim czegoś więcej... — Nie, ja się temu nie dziwię — zaprzeczyła Maudie. — Myślę, że Jimmy wart był tych łez. — Tak, był wart... ale inni także. Moi rodzice... Bolałoby ich, gdyby... — Posłuchaj — stanowczo przerwała jej Maudie — to nieprawda, że byłaś obojętna. Opłakałaś ich na swój sposób i zrobisz to jeszcze nie raz. Zawsze ich będziesz żałować. Teraz płaczesz, bo śmierć Jim-my'ego była tą ostatnią kroplą, co przerwała tamę. Masz rację — powiedziała z oczami pełnymi łez — wszystko to jest naprawdę cholernie niesprawiedliwe. Płakały teraz obie, każda w swoim kącie pokoju. Dwie młode cierpiące kobiety niezdolne wyjść sobie naprzeciw. Dzielący je mur pozostał. Od drzwi dało się słyszeć lekkie chrząknięcie: w progu stał Casey, z zakłopotaniem mnąc w rękach kapelusz. — Bardzo przepraszam za najście, ale mają panie gościa. — Nie chcę nikogo widzieć! — Sibell z pośpiechem uciekła do kuchni. — To sierżant Bowles. Właśnie wyjeżdża. Opowiedziałem mu już wszystko, co tu się stało. Chce ci tylko złożyć uszanowanie. — W porządku — Maudie wytarła oczy — niech wejdzie. Sierżant od progu zaczął się gęsto tłumaczyć: — Pani Hamilton, jest mi niewypowiedzianie przykro z powodu tego tragicznego zajścia. Proszę mi wierzyć, wszystkim grupom pościgowym wydałem wyraźny rozkaz: przywieźć do miasta schwytanych przestępców! Żadnych samosądów! — Jimmy nie był przestępcą. 359 PATRICIA SHAW — Wiem,-proszę pani, wiem! Popełniono zbrodnię. Te haniebne praktyki muszą się skończyć i z Bożą pomocą położymy im kres. Ci prostacy ciągle jeszcze nie chcą zrozumieć, co to jest prawo, ale dostaną nauczkę! Znamy sprawców. Rory Jackson i Buster Krohn już zostali aresztowani, pozostałych trzech też złapiemy. Wszyscy pojadą do Palmerston, gdzie staną przed sądem. — I pewnie zostaną uniewinnieni. Mało to koleżków mają w sądach? — Możliwe — przyznał Bowles — my jednak zrobimy, co w naszej mocy, aby do tego nie doszło. Dla nas to też wielka strata. Z Jaljurry był dobry chłopak, a jaki tropiciel! Niesamowity. Jackson bez przerwy przysięga, że to on był jednym z zabójców, ponieważ miał na sobie czarno-białą kamizelkę. Ustaliliśmy, że faktycznie należała ona do wspólnika owego bandyty, ale zarówno pan Conal, jak i pan Starkey zgodnie zeznali, że ten drugi opryszek nie był tubylcem. Miał białą skórę, to pewne. Prawda, że nosił maskę, ale widzieli jego ręce! To nie był czarny! Winni tej zbrodni są dwaj biali ludzie, których nadal poszukujemy, niestety — pokręcił głową — nie mamy pojęcia, dokąd uciekli. Kamień w wodę! — Wspomniał pan o Loganie Conalu — niedbale rzuciła Maudie. — Wiem, że zrabowano jego złoto, ale nie słyszałam, że był świadkiem śmierci konstabla Jacksona. — Tak, był. Obaj, on i Starkey, osobiście odwozili złoto do Idle Creek. — Czy tak jest zawsze? — Maudie specjalnie podtrzymywała rozmowę na ten temat. Ciekawe, czy Sibell jest nadal w kuchni? Drzwi były otwarte. Dokładnie pamiętała ów moment, gdy Logan przyrzekał Sibell spotkanie w Idle Creek przy okazji następnej wyprawy ze złotem. No i proszę, wcale jej nie zawiadomił. — Tak, i to jest właśnie najsmutniejsze — westchnął sierżant. — Bo gdyby ta banda tępaków zrobiła, co im kazano... gdyby przywieźli Jaljurrę do miasta, pan Conal od razu oczyściłby go z zarzutów. Jako naoczny świadek zbrodni mógł przysiąc, że Jaljurry nie było ani tam, ani nawet nigdzie w pobliżu. — Położył na stole swe potężne dłonie i dodał: — Conal dosłownie dostał szału. Powiem pani w zaufaniu, że sam miał ochotę powiesić Jacksona. Miły gość z tego Conala. Oboje zresztą, on i jego missus, to bardzo sympatyczni ludzie. Jego żona podobno znała Jaljurrę od lat. — Żona? — Maudie zręcznie ukryła zaskoczenie. — Nie wiedziałam, że jest żonaty. 360 PIÓRO I KAMIEŃ — O tak. Poznałem panią Conal w Katherine. Bardzo miła dama. Kiedy sierżant wyszedł, Sibell wróciła do jadalni i ciężko opadła na fotel. — Słyszałaś? — zapytała Maudie. — Tak. — Wiedziałaś, że on jest żonaty? — Nie. — Byłaś w nim zakochana, prawda? — Tak. — Współczuję ci, Sibell, naprawdę, ale cóż, trudno się dziwić, że tak ci zaszedł za skórę. Niezły z niego czaruś, to mu trzeba przyznać! Cholerne dranie z tych mężczyzn. Powiedz, mocno cię to dotknęło? — Tak. — Ha, jeżeli chcesz się wykrzyczeć, lepiej zrób to teraz. Wypłacz wszystko od razu za jednym zamachem. — O, z jego powodu nie zamierzam płakać! — powiedziała Sibell z kamiennym wyrazem twarzy. — Nie jest tego wart! — To mi się podoba — zaśmiała się Maudie. — Zapomnij o nim. Prawdę mówiąc, nic innego ci nie pozostaje. — O, czyżby? — w głosie Sibell zabrzmiała zawziętość. — Maudie... jeżeli podtrzymujesz swoje zaproszenie, to... chętnie z wami pojadę. — Świetnie, leć się pakować. — Tak — powiedziała Sibell — już idę. Wezmę wszystko, co trzeba. — Z tymi słowy poszła do biura. Przed wyjazdem z farmy Casey zaopatrzył wszystkich w jednakowe płaszcze z makintoszu. Nawet Wesley nie został pominięty. Mały z wielką dumą zasiadł na koźle obok Netty i Bygolly'ego, który miał dziś powozić bryczką. Bliźniaczki podekscytowane do ostatnich granic usadowiły się z tyłu, wywiesiwszy na zewnątrz swoje chude nogi. Maudie dla większej wygody ulokowano na wozie pośród mnóstwa pudeł i pakunków, Sibell wyznaczono miejsce przy Caseyu, który chciał osobiście prowadzić ów ciężki pojazd. Ludzie pozostający na gospodarstwie, w przeważającej większości czarni, tłumnie wylegli przed bramę życzyć podróżnym szczęśliwej drogi. Wśród zgiełku i ostatnich pożegnalnych okrzyków mała karawana ruszyła nareszcie sprzed domu, prowadzona przez trójkę konnych: Sama Lima oraz dwóch kowbojów. 24 Pióro i kamień 361 PATRICIA SHAW Zaledwie znaleźli się na szlaku do Idle Creek, zaczęło padać, gęsto i uporczywie. — Czas najwyższy, do diaska — stwierdziła z zadowoleniem Maudie. — Już zaczynałam myśleć, że ta susza nigdy się nie skończy. Sibell nie podzielała entuzjazmu Maudie. Od śmierci Jimmy'ego prawie nie zmrużyła oka. Okrucieństwo tej śmierci przerastało jej wytrzymałość... Dręczył ją w dodatku jakiś dziwny, całkiem niezrozumiały niepokój. Ten deszcz, który z miejsca zaczynał parować, bynajmniej nie poprawiał jej samopoczucia. Obie z Maudie otrzymały wprawdzie duże czarne parasole, wóz bowiem w przeciwieństwie do bryczki nie miał żadnego daszka, nie chroniły one wszakże przed duszną wilgocią. Wóz trząsł niemiłosiernie, Casey jechał ostro. — Mam nadzieję, że Maudie nie za bardzo zaszkodzą te wstrząsy — powiedział tonem usprawiedliwienia — ale musimy się spieszyć. Na szlakach leży mnóstwo pyłu, który w mgnieniu oka zamienia się w błoto, a na to, żeby w nim ugrząźć, nie możemy sobie pozwolić. — Och, miejmy nadzieję, że statek bez nas nie odpłynie. — Sibell także nie uśmiechało się utknąć w takim miejscu jak Idle Creek. — Poczekają. Sierżant Bowles miał ich uprzedzić o naszym przyjeździe. Nikomu poza Sibell deszcz zdawał się nie przeszkadzać. Całe towarzystwo było w wyśmienitych humorach, więc i ona starała się nadrabiać miną. Maudie się nie skarży, myślała, chociaż jej dopiero musi być niewygodnie! Po tej rozmowie w jadalni napięcie między nimi zelżało, ale jakim cudem zdołała przełamać wewnętrzny opór i ujawnić swe skryte poczucie winy właśnie przed Maudie? Zdumiewające, że akurat przed nią! Sibell czuła, że to wyznanie pomogło jej trochę wygrzebać się z dołka, mimo to nie miała złudzeń co do dalszych swych stosunków z Maudie: nigdy nie zostaną przyjaciółkami, a to oznacza, że ich drogi muszą się rozejść. Black Wattle należy do Maudie, odejść musi zatem ona, Sibell. Dziwne, lecz myśl ta sprawiła jej ból. Zrozumiała, że będzie tęsknić za farmą, za tamtejszymi ludźmi, codziennym rytmem pracy, za ruchem i zgiełkiem, które tak już zdążyła polubić. W Black Wattle mieszkało się jak w małej, tętniącej życiem wiosce... Pomyślała nagle, że wszyscy tam wkrótce o niej zapomną. Widok zasnutej szarym deszczem drogi nasunął jej smętne refleksje: jedzie tędy pewnie już po raz ostatni... nigdy więcej nie zobaczy farmy. I Merry, swojej ślicznej kochanej klaczki! Chyba że ją kiedyś sprowadzę, próbowała pocieszyć samą siebie... Kiedy znajdę sobie jakieś miejsce... 362 PIÓRO I KAMIEŃ Nie zważając na deszcz, zatrzymali się w leśnej przesiece na lunch; z okolicznych drzew obficie kapała woda. Sam Lim rozdał wszystkim sandwicze i kubki z herbatą. Sibell wraz z Wesleyem i bliźniaczkami siedziała pod wozem, obserwując poruszające się obok męskie nogi w ubłoconych butach. Z kawałka brezentu zdjętego z siedzenia bryczki montowano właśnie osłonę dla Maudie. Deszcz lał coraz mocniej, a jednak ciągle było tak gorąco! Do licha, deszcz powinien przynosić ochłodę, zżymała się Sibell, a ten sprawiał, że wprost gotowała się w swom płaszczu. Kiedy znów ruszyli, koniom z każdą chwilą było coraz ciężej. W wąwozach wzbierała woda, suche strumienie raptownie ożyły. Aby przeprawić wozy przez te coraz liczniejsze przeszkody, mężczyźni musieli pomagać zwierzętom. Sibell czuła się kiepsko, miała kurcze żołądka i tak strasznie doskwierało jej gorąco, że najchętniej pozbyłaby się płaszcza. Na razie zrezygnowała z parasola, ręce odmawiały jej posłuszeństwa... — Wszystko w porządku, panienko? — spytał Casey. — W porządku. — Za wszelką cenę postanowiła wytrwać. Nie ma sensu wywoływać zamieszania. — Jeszcze tylko dwie godzinki. Aż dwie godziny? A jej się zdawało, że przystań już niedaleko. Boże, taki kawał drogi... Lepiej było tego nie wiedzieć... Kiedy napotkali kolejny szeroki strumień, niebo zaczynało już ciemnieć. Jeźdźcy postanowili tym razem najpierw przeprawić brycz-kę. — Woda wygląda na głęboką — rzuciła nerwowo Sibell. — Ledwie zaczęło padać — uspokajał ją Casey — nie jest jeszcze tak źle. Szczęśliwie przeprawiwszy bryczkę, mężczyźni wrócili po wóz. Ciężki pojazd z hukiem i brzękiem wtoczył się do strumienia, gwałtownie podskakując na niewidocznych głazach, których na dnie musiało być mnóstwo. Wezbrana woda pędziła wartko, ochlapując podróżnych po głowy. I oto w chwili gdy Sibell zaczęła już myśleć, że najgorsze mają za sobą — stało się! Coś zgrzytnęło, wóz jak pijany chybnął się w lewo, a ona wylądowała w wodzie. Poczuła, że prąd ją unosi, i ogarnięta paniką zaczęła rozpaczliwie krzyczeć. W następnej chwili jednak dotknęła stopami dna i przekonała się z ulgą, że Casey miał rację, woda sięgała jej tylko do pasa. Walcząc z rwącym prądem, zaczęła mozolnie brnąć w stronę brzegu. Ktoś wskoczył do wody — Sam Lim! — chwycił ją za ręce i wywlókł po śliskiej skarpie. 363 PATRICIA SHAW — Gdzie Maudie? Co z nią? — dopytywała się gorączkowo. — Na wozie. Koło odpaźdź — poinformował ją krótko i pognał pomagać innym. Trzęsąc się jeszcze z emocji, ciężka od wody jak przemoczony tobołek, wzięła na uspokojenie kilka głębokich wdechów. Och, jakże źle się czuła! Do poprzednich dolegliwości przyplątał się teraz jeszcze straszny ból głowy. Objęła się ramionami i... nagle namacała pod bluzką coś żywego! Boże, pijawka! I żeby to jedna! Nogi, całe ciało oblepione miała tym paskudztwem! Zaczęła jak szalona szarpać na sobie ubranie, krzycząc przy tym wniebogłosy. — Missy, co jest, missy? — wołała przerażona Netta. — Pijawki!! — Ach, one. One nic nie robić. Ty leżeć spokojnie. Ja je zaraz wyrzucić. Wciąż darła się histerycznie, nieprzytomna z odrazy do tych śliskich ohydnych stworów, gdy tuż nad jej uchem zabrzmiał raptem czyjś znajomy głos: — Co tu się dzieje? — Pijawki! — wrzasnęła. — Boże, chyba zaraz umrę! — Już ich nie być — oświadczyła Netta, paroma wprawnymi ruchami usuwając ostatnie pasożyty. Sibell poczuła, że ktoś bierze ją na ręce i tak swobodnie niesie do bryczki, jakby była lżejsza od piórka. — Widzę, dziewczyny, żeście wpadły w niezłe tarapaty — usłyszała wesoły glos. — Ach, to ty... — wyszeptała słabo, przykładając rękę do czoła. Było takie gorące... — Och, Zack... źle się czuję. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Za oknem bawiły się dzieci... Sibell drażniły ich wrzaski. Przewróciła się na bok, chcąc zobaczyć, co to za urwisy, i aż zmrużyła oczy, tak gwałtownie zabolała ją głowa od tego niewielkiego ruchu. Zobaczyła jedynie szary skrawek nieba i ciężkie skłębione chmury. Łóżko stało tak blisko okna, że leżąc mogła dotknąć szyby. Była zdumiewająco ciepła. To ciepło... kojarzyło jej się z niejasnym wspomnieniem... morderczego żaru. Jakby nieskończenie długo szła przez rozpalony piec... Kiedy? Chyba niedawno, ale teraz... teraz było chłodno. Pokój był chłodny i biały. Białe ściany, pościel, zasłony. Odczuła ulgę, kiedy wzrok jej napotkał czarną metalową ramę łóżka. Byłam bardzo chora, przypomniała sobie mgliście. Przed oczami zaczęły jej błyskać strzępy różnych obrazów: w jednym z nich pot lał się z niej strumieniami, później pojawili się jacyś ludzie, rozmowy, jakieś szaleńcze majaki, ból i... tak, to uczucie straszliwego żaru. Myślenie było jednak męczące, opadła więc znów na plecy, mrugając powiekami, żeby lepiej widzieć. Tym razem na szczęście ta nieznaczna zmiana pozycji nie odbiła się w głowie nieznośnym bólem, ostrym jak dźgnięcie sztyletem. Uświadomiła sobie nagle, że ktoś na nią patrzy. Zack. — Czy to szpital? — Nie. — Powiedział to takim tonem, jakby ta rozmowa trwała już bardzo długo... wiele dni. Może i tak było, ale nie potrafiła sobie przypomnieć. — Maudie poszła do szpitala, ty jesteś w domu. W domku przy plaży. — W Palmerston? — Tak. Doktor mówi, że wracasz do zdrowia. Zaczniemy cię teraz porządnie karmić. Wychudłaś nam trochę, wiesz? 365 PATRICIA SHAW — Dlaczego? — Zapytać było najłatwiej. Kiedy mówienie męczy, najlepsze są krótkie słowa. — Pora deszczowa przynosi febrę, tak tu jest. Miałaś malarię. — Och — zadumała się nad tym i znów zasnęła. Dom stał na płaskim wydłużonym cyplu, zwrócony frontem ku zatoce. Sibell lubiła patrzeć, jak wiatr pędzi znad morza ciężkie ołowiane chmury. Ciągłe deszcze i parna wilgoć były wprawdzie dokuczliwe, nikomu jednak jakoś nie psuły humoru, w domu panował prawdziwie świąteczny nastrój. Codziennie przychodzili nowi goście, jowialni, serdeczni ludzie, często całe rodziny z dziećmi. Zack podejmował wtedy dorosłych, a one hasały po dworze. Dom był nieduży, miał tylko dwie sypialnie (reszta domowników nocowała w przybudówce) oraz wielki pokój służący jendnocześnie za kuchnię, jadalnię i salon. Kiedy mocno lało, wszyscy zbierali się tutaj przy długim stole jak jedna wielka rodzina. Przy mniejszym deszczu i w krótkich okresach przejaśnień towarzystwo rozsiadało się na werandzie albo po prostu na schodkach. Sam Lim był w swoim żywiole, znów czuł się ważny i niezastąpiony. Całe szczęście, że większość swoich wymyślnych specjałów wolał gotować na dworze, w polowej kuchni za domem, gdzie nikt mu nie przeszkadzał, on zaś mógł mieć na oku i nieustannie sztorcować dwóch młodych Chińczyków najętych do wytrzebienia istnej dżungli, w którą w ciągu ostatnich miesięcy zamienił się ogród, kiedyś oczko w głowie Charlotte. Zack obowiązkowo przedstawiał Sibell wszystkim swoim gościom; byli to zarówno właściciele farm czasowo przebywający w mieście, jak i stali mieszkańcy Palmerston, głównie urzędnicy. To im, ich wysiłkom i pracy zawdzięczała swój rozwój dzika północ kontynentu. Wszyscy okazywali rekonwalescentce serdeczne zainteresowanie i troskę, radzili jak najwięcej odpoczywać i nabierać sił. Chociaż Zack podczas każdej prezentacji oficjalnie anonsował: „Panna Sibell Dela-hunty, główna księgowa naszej posiadłości", nikogo to nie zmyliło. Sibell doskonale wiedziała, że powszechnie uważa się ją tutaj za „dziewczynę" Zacka. Reagowała na to lekkim zakłopotaniem, lecz ogólnie rzecz biorąc, pobyt w Palmerston zaczynał jej się podobać. Dziwne, lecz wyglądało na to, że przebyta gorączka zabrała ze sobą wszystkie nękające ją dawniej koszmary, a może to ona sama zdołała je wreszcie pokonać? Jak było, tak było, ważne, że sypiała teraz jak zabita. Lepiej niż kiedykolwiek tutaj, w Australii. Przyzwyczaiła się odbywać 366 pióro 1 kamień długie spacery w towarzystwie Wesleya, Netty i bliźniaczek. Woda w zatoce wyglądała tak zachęcająco, że któregoś dnia oznajmiła swoim towarzyszkom: — Skorzystam z tego, że nikogo nie ma, i wykąpię się w morzu! — Nie, missy, nie! — wszystkie trzy dziewczyny wpadły w straszną panikę. — A niby dlaczego? — Sibell ze śmiechem zaczęła rozpinać bluzkę. — Boicie się, że kogoś zgorszę? Zostanę w bieliźnie, wyschnie przecież w ciągu paru sekund. Nikt mnie tutaj zresztą nie zobaczy. Chodźcie! Wykąpiemy się wszyscy! — Missy! — Netta mocno chwyciła ją za rękę i odciągnęła od wody. — Ty nie pływać tutaj. Tu złe stworzenia. Mnóstwo. — Jakie stworzenia? Czarne dziewczyny wybuchnęły śmiechem: — Rekiny! — zaczęły wykrzykiwać jedna przez drugą. — Krokodyle! I te okropne stingmy! — Niemożliwe, tutaj? — Trudno w to było uwierzyć, morze wyglądało tak łagodnie. — Cholerna prawda! Ty zaraz zobaczyć! — Bliźniaczki złapały znów Sibell za ręce i pociągnęły wzdłuż brzegu — Widzisz? — W wodzie leniwie unosił się wielki galaretowaty stwór, niebieska meduza z mnóstwem długich falujących macek. — Ty jego nigdy nie dotykać. On cię zabić. — Trucizna! — oświadczył Wesley, dumny ze swojej świeżo nabytej wiedzy. Troskliwe opiekunki musiały już o to zadbać. Od tej chwili Sibell o wiele uważniej przyglądała się wodom u wybrzeży Port Darwin. Sprawiały wrażenie przyjaznych, lecz były to tylko pozory. Codziennie o stałej porze wszyscy domownicy pod dowództwem Zacka szli do szpitala odwiedzić Maudie. Spełniły się ponure proroctwa Caseya: jej nogę, niestety, trzeba było składać od nowa. Leżała teraz plackiem na plecach z chorą kończyną podwieszoną w drewnianej klatce. Na ich widok natychmiast zaczynał się lament: — Zabierz mnie do domu, Zack! Nie mogę już tego wytrzymać! — Zrobię to, Maudie, jak tylko pozwoli ci lekarz — niezmiennie odpowiadał Zack, dodając na pocieszenie: — Urządzimy wtedy huczne przyjęcie. — Z tego leżenia rany mi się robią na tyłku! — jęknęła chora któregoś ranka, nie bacząc na obecność mężczyzn. Sam Lim wybiegł bez słowa, by po chwili powrócić z jakimś chińskim balsamem o cudownym rzekomo działaniu. Musiała to być 367 PATRICIA SHAW prawda, gdyż narzekania na tę przykrą niewątpliwie dolegliwość więcej się nie powtórzyły. Pewnego dnia z nieoczekiwaną wizytą u Sibell zjawiła się Lorelei Rourke! Ujrzawszy raptem na schodkach znajomą postać w krzykliwej toalecie lilaróż i ogromnym słomkowym kapeluszu zdobnym kilometrami różowego tiulu, Sibell nie ucieszyła się zbytnio, lecz gdy Zack powitał przybyłą z pełną powagi galanterią, zawstydziła się trochę własnej niechętnej rezerwy wobec tego szczególnego gościa. Mimo to w duchu dziękowała Bogu, że Maudie leży w szpitalu. — Dowiedziałam się, że jesteś w mieście i że byłaś bardzo chora — zaszczebiotała Lorelei. — Przepraszam pana za to najście — uśmiechnęła się zalotnie do Zacka — ale tak się martwiłam o Sibell! Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe. Nie jestem z tych, co uprzedzają bilecikiem o swojej wizycie. — My również — gładko odrzekł Zack. — Czy napije się pani herbaty, miss Rourke? — Czyż mogłabym nie skorzystać z takiej propozycji? — zawołała Lorelei, sadowiąc się wdzięcznie na fotelu. Wydobyła z torebki kosztowny wachlarz z kości słoniowej i zaczęła chłodzić sobie szyję. — Zawsze mówię, że herbata najlepiej gasi pragnienie, nieprawdaż? — O tak, z pewnością. Zostawię teraz panie, byście mogły sobie pogawędzić. Sam Lim poda zaraz herbatę. — Och, czyż on nie jest boski? — wykrzyknęła Lorelei, ledwie Zack zamknął za sobą drzwi. — Myślałam, że do tej pory już się za niego machnęłaś. — Pracuję u niego, to wszystko — odrzekła Sibell z lekkim rozdrażnieniem. — Hm, trzeba przyznać, że traktuje swój personel z rzadką rewerencją — zachichotała Lorelei. — A jak tobie się powodzi? — czym prędzej spytała Sibell, aby zmienić temat. — Ach, doskonale. Wiedzie mi się wprost rewelacyjnie. Mam tu własny lokal pod nazwą „Bijou, Pałac Uciech". Cieszy się doprawdy szalonym wzięciem. Codziennie komplety gości. — Sama go prowadzisz? — Pytanie było dość głupie, jako że Lorelei odpowiedziała już na nie twierdząco, ale ta konwersacja zaczynała być kłopotliwa. Sibell nie bardzo wiedziała, o czym mówić. — Och, tak. Zaangażowałam sześć dam, wszystkie jednakowo czarujące i niezmiernie utalentowane. 368 PIÓRO I KAMIEŃ Zabrzmiało to tak, jakby Lorelei prowadziła coś w rodzaju sali koncertowej, jednakże Sibell przebywała w Palmerston już na tyle długo, że prawda była jej znana, jak wszystkim w tym niewielkim mieście. O „Bijou" mówiło się tylko szeptem. Nie zamierzała rzecz jasna wspomnieć o tym słówkiem. Eksplikacja Lorelei pozwalała w pewnym przynajmniej stopniu zachować pozory. Panna Rourke znała tu chyba wszystkich, w każdym razie można było odnieść takie wrażenie, słuchając jej opowieści o mieście i ludziach. W pewnej chwili porzuciła jednak ten wątek, aby powrócić do Zacka. — Czemu go nie poślubiłaś? Patrzy na ciebie takim wzrokiem... Od razu widać, że się w tobie kocha. — Wiem o tym, choć odkąd tu jesteśmy, zachowuje się dość powściągliwie... Rozumiesz, stara się trzymać na dystans, sądzę jednak, że ponowi swoją propozycję. Myślę, że lada dzień. — Czyżby już raz ci się oświadczył? Sibell, ty chyba masz niedobrze w głowie! Powiedz mi, kochasz go? — Pomału zaczynam tak myśleć — uśmiechnęła się Sibell. — Zack jest doprawdy uroczy. Lubię jego towarzystwo, nigdy się z nim nie nudzę, tylko... Tylko widzisz, Lorelei, nie chcę wychodzić za mąż dlatego, że muszę. — Nie rozumiem. Czyżby coś było w drodze? — Ach, nie, nie w tym rzecz. Chodzi o sytuację, jaka wytworzyła się teraz między mną a Zackiem. Jeżeli za niego nie wyjdę, wtedy... cóż, wtedy będę musiała wyjechać z Black Wattle, a nie mam dokąd. Gdybym chociaż miała pieniądze. Niestety, niewiele tego jest. — Tym bardziej powinno ci zależeć na małżeństwie. Łap go, póki jest do wzięcia. — Nie — Sibell pokręciła głową — mnie się to wydaje nie fair. Po prostu nie fair. — A mnie to wygląda na wykręt. Masz na boku innego faceta. Założę się, że tak jest. — No tak... jest ktoś inny. Niezwykle atrakcyjny, wiesz?... Wysoki, ciemnowłosy, urodziwy, tylko że to drań. Tak mi się zdaje. — Co to znaczy, „tak mi się zdaje"? Posłuchaj mnie, Sibell, skoro nawet ty podejrzewasz, że to kanalia, to tak jest na pewno! Zaufaj swojej intuicji. Powinnaś go spławić, i to nie zwlekając. Sam Lim przyniósł herbatę i biszkopty z dżemem, więc obie na chwilę zamilkły, po czym Lorelei wyznała z wyraźną nutą żałości: 369 PATRICIA SHAW — Ja, widzisz, mam odwrotny problem. Ktoś, kogo bardzo lubię, chce, żebym rzuciła interes i została jego kochanką, w tajemnicy przed ludźmi, rzecz jasna. Ale ja przecież zarabiam kupę pieniędzy! Mam z nich zrezygnować ot, tak? Co innego, gdyby się ze mną ożenił. Teraz z kolei Sibell wypadało udzielić rady: — Nie zgadzaj się na to i koniec. Nakłoń go do ożenku. — Nie takie to łatwe. — Powiedz, Lorelei — Sibell zaświtała nagle pewna myśl — znasz się choć trochę na minerałach? — Tylko tyle, co słyszę od gości. Prawda, że wszyscy gadają bez ustanku to o poszukiwaniach, to znów o kopalniach, więc parę rzeczy obiło mi się o uszy. Wiem, że kopalnia to szybkie pieniądze. — No to posłuchaj. Znam takie miejsce, gdzie jest mnóstwo cyny i wolframu. To znaczy, wszystko to leży pod ziemią i nikt jeszcze tego nie zgłosił. Chciałabym ja to zrobić, tylko nie mam pojęcia, jak załatwia się takie rzeczy. Druga sprawa to pieniądze... — No, no, to ciekawe — przerwała jej Lorelei. Wyglądała na zainteresowaną. — Mogę się szybko dowiedzieć, jak to wszystko pozałatwiać, ale faktycznie potrzebny ci będzie kapitał. — Mogłabyś wyłożyć takie pieniądze? — otwarcie spytała Sibell. — Bez trudu — rzuciła niedbale jej rozmówczyni — ale ja pożyczek nie udzielam. Proponuję co innego: ty masz minerały, ja mam kapitał, spółka fifty-fifty. Dochody też po połowie. Nie uważasz, że to dobry pomysł? — Owszem — przyznała Sibell. — Mam w torebce mapę z dokładnie oznaczonym miejscem. Od czego zaczniemy? — Spotkamy się dziś po południu i załatwimy dwie sprawy. Wybierzemy się najpierw do Departamentu Górnictwa, gdzie zgłosisz swoje odkrycie, a potem do adwokata spisać umowę. Formalnie i zgodnie z prawem. We wszystkim lubię porządek. — Jak myślisz, będą z tego pieniądze? — W tej chwili trudno powiedzieć, ale ekspertyza nie powinna być zbyt kosztowna. Zaraz po otrzymaniu dokumentów dzierżawnych wyślemy na miejsce urzędowego taksatora i jeśli on potwierdzi, że miałaś rację i te złoża rzeczywiście są bogate, możemy zbić na nich fortunę. Znam tu jedną taką, właścicielkę kilku kopalń cyny. Wygląda toto jak stare pudło, nie dałabyś za nią trzech groszy, a pieniędzy ma więcej niż królowa! Na wakacje, wyobraź sobie, jeździ do Monte Carlo. — Do Monte Carlo? — zdumiała się Sibell. — Z Australii? 370 PIÓRO I KAMIEŃ — Czemu nie? — Lorelei przygładziła swe mocno skręcone blond loki. — Sama bym tam chętnie pojechała. Ale, ale! Gdzie znalazłaś ten garnek złota? — Na farmie Black Wattle. — W posiadłości Hamiltonów? — Lorelei gwizdnęła przeciągle. — Czy twój przyjaciel Zack o tym wie? — Nawet się nie domyśla. — Sibell, czy ty aby nie posuwasz się zbyt daleko? Chcesz go wykiwać? — To nie Zacka zamierzam wykiwać — powiedziała Sibell, tylko ciebie, Logan, dokończyła w myślach. Wet za wet. — Od Zacka chcę się tylko uniezależnić — dodała. — Teraz jestem właściwie na jego łasce. — Więc nie zamierzasz mu powiedzieć? Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. — Oczywiście. Powiem mu w końcu, ale jeszcze nie teraz. Nie ma sensu rozbudzać nadziei, kiedy może się jeszcze okazać, że nic z tego nie będzie. — A ja wierzę, że będzie — oświadczyła Lorelei. — Jestem już, wyobraź sobie, w połowie drogi do Monte Carlo! A tak między nami, gdzie leży to Monte Carlo? Ten deszcz i to cholerne błoto! Loganowi zaczynało się wydawać, że nigdy już nie będzie suchy. Człowiek czuje się tutaj jak w tureckiej łaźni, pełnej na dodatek wszelkiego plugastwa, takiego, co łazi i pełza. Zmuszony siedzieć w Katherine, dopóki nie zabezpieczy kopalń po zamknięciu, wściekał się na cały świat. Czasami w przystępie szczególnej furii żałował, że nie ma tu Josie! Teraz dopiero miałaby na co narzekać! Kładąc się spać, musiał najpierw upchnąć pod siennik cały dół moskitiery i to tak, aby nie zostawić nawet szparki. Mniejsza już o moskity, ale te węże! Siatka, co gorsza, zaczynała już gnić w różnych miejscach, a o nowej nie było co marzyć. Epidemia malarii przyniosła Loganowi jedną przynajmniej korzyść: z braku ludzi mógł chwilowo wstrzymać wydobycie — siła wyższa! Stało się to w samą porę, bo miał już po dziurki w nosie i tej harówki, i Katherine. Zwłaszcza po owej morderczej wędrówce, która omal go nie zabiła. Ponuro usiadł na pryczy z półkwarcianą butelką rumu i słuchając bębnienia deszczu o dach, wspominał tamtą wędrówkę z Sibell, zaraz po katastrofie. Wtedy wydawało mu się, że na plaży panuje upał, mój 371 PATRICIA SHAW Boże! Tak myśleć mógł tylko nowicjusz świeżo przybyły ze starego kraju. Upał! Roześmiał się w głos. W dzień znad oceanu wiała lekka orzeźwiająca bryza, a nocami robiło się zupełnie chłodno. Był to wręcz miły spacerek w porównaniu z tym, co przeżyli ze Starkeyem w buszu. Wędrując boso pod palącym słońcem, czuli się jak zwęglone skwarki na patelni. Podobno popełnili kardynalny błąd, nie trzeba było w ogóle ruszać się z miejsca. Ludzie zamiast im współczuć, pukali się w głowy: kto przy zdrowych zmysłach decyduje się iść pieszo osiemdziesiąt kilometrów, i to bez kropli wody? Dla Logana skończyło się to ciężkim udarem słonecznym i kompletnym odwodnieniem organizmu. — Musisz teraz bardzo uważać — poradził mu pewien doświadczony człowiek. — Udar to tak jak febra, zostaje w tobie na zawsze. Ciało po udarze przegrzewa się dużo szybciej. Powinieneś pić wodę wiadrami. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, myślał skłopotany Logan. Inni ostrzegali go przecież, że pić wolno tylko wodę przegotowaną, jakby człowiek mógł ją mieć na zawołanie! Aby wilk był syty i owca cała, dolewał teraz więcej wody do rumu — alkohol zabija zarazki. I do tego wszystkiego jeszcze tragedia z Jimmym! Powiesiły go te sukinsyny! Człowieka, który nigdy nie wyrządził nikomu krzywdy! Mordercy! I jak na ironię wykończyli go dranie w Black Wattle! Gdzie była Sibell i jej możni przyjaciele? Jak mogli do tego dopuścić? Jedna Maudie próbowała ratować biedaka, wiedział to od Bowlesa. Ta ma charakter, pomyślał z uznaniem. Śmierć Jimmy'ego wpędziła go w kolejny kłopot, a ściślej mówiąc, w cholerną matnię. Do licha, chyba nikt tak jak on nie przejął się tym morderstwem, lecz przecież żadne gadanie czy nawet wyroki nie przywrócą chłopakowi życia. Tym właśnie usprawiedliwiał swój brak odpowiedzi na kolejne wezwania pułkownika Puckeringa nakazujące mu stawić się w sądzie w charakterze świadka oskarżenia. Rory Jackson i jego kamrat czekali obecnie w więzieniu na proces. Temu pułkownikowi łatwo sobie pisać, zżymał się Logan. On nie ma na karku całego klanu Jacksonów i ich popleczników. Teraz gdy złoto Percy'ego Gilberta uzupełniało także jego własną kasę, Loganowi bardzo zależało na dalszym pełnieniu swej funkcji. Zamierzał w najbliższym czasie zarejestrować odkryte przez siebie złoża, planował więc podróż do Palmerston, również po to, żeby rozprawić się z Josie, która uparcie ignorowała jego listy, ale stawać w sądzie, przyczyniać się do skazania tych dwóch osobników? Do tego 372 PIÓRO I KAMIEŃ wcale się nie palił. Poplecznicy Jacksonów w Katherine niedwuznacznie dali mu do zrozumienia, że jeśli pojawi się w sądzie, nikt nie będzie u niego pracował. Skutki takiego bojkotu byłyby fatalne, stanęłyby nie tylko kopalnie Gilberta, lecz i jego własnych w żaden sposób nie dałoby się uruchomić. Odrzuciwszy wpierw kilka planów, których powodzenie zależało od rezygnacji z posady zarządcy, Logan postanowił w końcu zatrudnić kogoś, kto w jego zastępstwie poprowadziłby kopalnie w Katherine, podczas gdy on zająłby się rozruchem własnego projektu. Miejscowy bank w dalszym ciągu zwlekał z odpowiedzią w sprawie pożyczki, Logan słyszał jednak, że w Palmerston działa pewien chiński finansista, który chętnie udziela kredytów, wprawdzie na wyższy procent, ale co tam! W Black Wattle leży fortuna! Również z tego powodu chciał utrzymać swoją pozycję. Zarządzający kopalniami złota mógł łatwiej uzyskać pożyczkę niż zwykły pan Logan Conal. Wszystkie te plany mógł jednak przekreślić ów przeklęty proces! Uznawszy w końcu, że warto wybadać, co o tym myśli sierżant Bowles, Logan udał się na posterunek. — Nie rozumiem — zagaił rozmowę — po co prokuratura wzywa mnie do sądu. Nie byłem obecny przy śmierci Jaljurry. Bowles spojrzał na niego bystro spod zmrużonych powiek: — Ktoś naciska na ciebie, żebyś nie jechał, co? — Nie, skądże, sam uważam to za bezcelowe. — Słyszałem jednak, że wybierasz się do miasta? — Możliwe. — Cholera, ci prowincjonalni policjanci wszystko wiedzą! — Obrońcy Jacksona będą utrzymywać, że powieszony był jednym z przestępców — jął cierpliwie tłumaczyć Bowles. — Samosąd zawsze oczywiście pozostaje zbrodnią, jeżeli jednak uda im się przekonać sąd, że to Jaljurra uczestniczył w rabunku złota i zastrzeleniu konstabla, Jackson może zyskać sympatię przysięgłych. — Starkey może zaświadczyć, że ten drugi opryszek nie był tubylcem. — Mógł — sprostował z westchnieniem sierżant — tylko że już tego nie zrobi, bo jak dostał wezwanie, wskoczył na pierwszy statek wychodzący z Palmerston i tyle go widzieli. Wyjechał parę dni temu. — Nie wiem, doprawdy nie wiem, po co ta cała gadanina! Przelewanie z pustego w próżne! — żołądkował się Logan. — Wszyscy przecież wiedzą, że ci dwaj powiesili Jaljurrę! Czego tu jeszcze trzeba? 373 PATRICIA SHAW — Myślałem, że przyjaźniłeś się z tym chłopakiem — cierpko zauważył Bowles. — No tak, to prawda, ale czy z tego powodu trzeba mnie włóczyć po sądach? Sierżant stanął w drzwiach malutkiego posterunku, wypełniając je swoją potężną postacią. Niespiesznie przeżuł prymkę tytoniu, po czym wypluł ją prosto pod stopy Logana. — Będziesz zeznawał, kolego — oznajmił z niemiłym grymasem — inaczej będę zmuszony powiedzieć słówko czy dwa... — O czym? — O tym na przykład, że ilość złota zarejestrowana na cle w Palmerston nie zgadza się z fakturami, które wystawiła oczyszczalnia — przez twarz sierżanta przemknął złowrogi uśmieszek. — Ale co tam! Żyj i pozwól żyć innym, zawsze to powtarzam. Takie same sztuczki robił twój poprzednik. Nie żyjemy wśród świętych, co, Conal? W drodze do Palmerston, wciąż jeszcze kombinując, jak by się wyłgać od sądu, Logan przypadkiem napotkał ludzi z Black Wattle. Dowiedział się od nich, że właściciele farmy bawią teraz w mieście i że pozostaną tam do końca pory deszczowej. — A miss Delahunty? Czy też wyjechała? — Ma się rozumieć. Casey wyprawił z farmy wszystkie kobiety i chłopca. Sam ich nawet odwoził. Chciał mieć pewność, że dojadą zdrowi i cali. Wiadomość, że zarówno Sibell, jak i Maudie są teraz w mieście, stała się dla Logana jedynym jasnym promykiem w jego niewesołej sytuacji. Postanowił zaraz po przyjeździe sprawić sobie kilka przyzwoitych ubrań i złożyć obu paniom oficjalną wizytę. Nietrudno je będzie odszukać. Co dalej? To się zobaczy... trzeba wpierw delikatnie wysondować grunt... Tęsknił za Sibell, tęsknił do tego stopnia, że na samą myśl o niej ogarniało go podniecenie, ale, mówił sobie, mężczyzna w pewnym wieku powinien już myśleć głową. Używanie w tym celu części ciała poniżej pępka nieuchronnie kończy się czymś takim jak związek z Josie. Seks to jedno, ambicja — drugie. Co zyskał, ulegając wdziękom pani Cambray? Nic prócz kłopotów. Stracił przez nią lukratywną pracę, szanse awansu, całą świetnie zapowiadającą się karierę. Wiążąc się z Sibell, zamieniłby tylko jeden damski balast na drugi, ją także przecież musiałby utrzymywać, podczas gdy Maudie... Związek z Maudie oznaczał pieniądze, był przepustką do łatwego życia. 374 PIÓRO I KAMIEŃ Wjeżdżając do miasta wraz z kilkoma grupami mężczyzn uciekających przed porą deszczową, Logan postanowił skorygować najbliższe plany. Przedtem zamierzał na wstępie rozprawić się z Josie, teraz doszedł do wniosku, że ta sprawa może poczekać. Do licha, należy mu się przecież trochę rozrywki! Z nagłą tęsknotą pomyślał o Perth, o lokalu Tommy'ego, o tamtejszym wesołym towarzystwie... Jakże brakowało mu tego przez cały czas pobytu w Katherine! Nade wszystko zaś cywilizacji i jej wygód. Ta mieścina nigdy do niczego nie dojdzie, myślał urągliwie, jadąc główną ulicą Palmerston. Nie zauważył tu ani jednego dwupiętrowego budynku. Wszystko przez ten przeklęty klimat, a tego nie da się zmienić. Najlepiej byłoby nabić tu sobie kabzę i wynieść się w diabły. Popuścił wodze fantazji: kiedy już zaczną działać kopalnie wolframu, zatrudni kogoś w charakterze kierownika, a sam urządzi się jak Percy Gilbert. Mógłby nawet zamieszkać w Sydney. Wszyscy mówią, że to takie fantastyczne miasto! „Perła mórz południowych". W tym nader krytycznym nastroju zlustrował hotel „Wiktoria"; gdy się okazało, że standard odpowiada jego wymaganiom, wynajął pokój od frontu i udał się po zakupy. Wróciwszy do hotelu z nową garderobą, przez godzinę rozkoszował się chłodną kąpielą, po czym odświeżony i rześki skierował się do fryzjera. — Życzy pan sobie skrócić wszystko, sir? — uprzejmie spytał cyrulik. — Nie, nie. Proszę mi obciąć włosy i zgolić zarost. — Jeśli wolno mi coś doradzić, sir, zwłaszcza że ma pan tak silny i zdrowy włos... Co pan na to, żeby zgolić brodę, a zostawić eleganckie wąsy? To teraz ostatni krzyk mody. Wąsy nosi obecnie wielu panów, którym z nimi bardzo do twarzy, a często i takim, którym niekoniecznie... — Zobaczmy zatem, jak będę wyglądał. — Bardzo słusznie, sir. W razie gdy się panu nie spodoba, zawsze możemy je zgolić. Po zakończonym zabiegu Logan dokładnie obejrzał się w lustrze. Jego czarne włosy wyglądały doskonale, nareszcie zgrabnie przystrzyżone, a nie poszarpane w zęby przez domorosłych partaczy, zaś gęste, sumiaste wąsy nadawały twarzy całkiem nowy wyraz, wyniosły i zarazem z lekka zawadiacki. Owszem, podobał się sobie. — Elegancko, nieprawdaż, sir? — uśmiechnął się fryzjer dumny ze swego dzieła. 375 PATRICIA SHAW — Istotnie. Co to za lokal tam po drugiej stronie? Mówię o tym „Bijou". Czy jest otwarty? — O, to bardzo popularny lokal — poinformował go fryzjer. — Dosyć tam słono, ale towar... palce lizać — dodał mrugając okiem — jeśli wie pan, co mam na myśli. Czynny calutką dobę. — Wybornie. A jak trafić do Departamentu Górnictwa? — Następna przecznica w lewo. Stojąc pod okapem domu cyrulika w swoim nowym tropikalnym garniturze, Logan poczuł się innym człowiekiem, sprytnym, błyskotliwym i jakże wyrafinowanym. Po minucie wpatrywania się w szarą od deszczu ulicę pomyślał, że również Departament Górnictwa może jeszcze trochę poczekać. Bez porównania bardziej pociągał go teraz długi a niski budynek „Bijou". Sądząc z wyglądu, mieścił się tam pewnie kiedyś sklep, obecnie służył bardziej interesującym celom... Z rozbawieniem rejestrując fakt, że okna owego przybytku wychodzą na uroczy kościółek skryty wśród schludnych ogrodów pełnych spokoju i ciszy, paroma susami przesadził jezdnię i stanął przed wielkimi solidnymi drzwiami. Otworzył je z uśmiechem i wkroczył do środka. Josie przeczytała w gazecie notatkę o aresztowaniu pięciu mężczyzn oskarżonych o powieszenie młodego Aborygena imieniem Jaljurra i po paru minutach doznała szoku: tak przecież brzmi prawdziwe imię Jimmy'ego Moona! Ach nie, to niemożliwe! Musiała zajść jakaś pomyłka! Natychmiast pobiegła na posterunek, gdzie przyjął ją główny inspektor policji, pułkownik Puckering. — Obawiam się, niestety, że to prawda — poinformował ją ten bardzo uprzejmy człowiek. —Wszystko się zgadza. Chłopak, o którym mowa, współpracował z posterunkiem w Katherine. Był ich tropicielem. — Ależ on nigdy nie zastrzeliłby człowieka! — krzyknęła Josie. — Ten chłopak nie był przestępcą! — Jestem tego świadom, madame, to doprawdy paskudna sprawa — Zerknął na nią ciekawie i spytał: — Czy dobrze usłyszałem pan nazwisko? Pani Conal? — Tak. Mieszkam przy Shepherd Street. — Czy pani małżonek nie jest przypadkiem zarządcą kopalr Gilberta? — Owszem, pełni tę funkcję. 376 PIÓRO I KAMIEŃ — Dziwię się zatem, że nie opowiedział pani o tej sprawie. Był wszak jednym z owej trójki napadniętych w buszu, widział na własne oczy, jak zastrzelono konstabla Jacksona. Josie zrobiło się słabo. Logan w trzech swoich listach nie napomknął o tym nawet słówkiem. Wszystkie zawierały jedynie żądania rozwodu oraz wściekłe pretensje o dom: jak miała czelność kupować go bez pozwolenia! — Mąż niewiele pisze — bąknęła, starając się ukryć straszliwe zakłopotanie. — Przypuszczam, że postanowił opowiedzieć mi o wszystkim ustnie. — Naturalnie — przytaknął pułkownik. — Nie chciał pewnie niepokoić żony. Kiedy się go pani spodziewa? — Och! — Przestraszył ją tym pytaniem. — Myślę, że zjawi się tu lada dzień — powiedziała słabym głosem. Pragnęła już tylko stąd uciec. — Zechce pani poprosić męża, by zgłosił się do mnie zaraz po przyjeździe? To bardzo ważne. Potrzebujemy go jako świadka. — Tak, oczywiście — Josie chwyciła parasol i wstała. — Mój Boże, tak strasznie mi żal Jimmy'ego! Że też musiała go spotkać tak okrutna niesprawiedliwość. Ja i mąż lubiliśmy go bardzo. — Mówi pani: „Jimmy"? — Tak. Po angielsku nazywał się Jimmy Moon. Znaliśmy go jeszcze w Perth. Pułkownik w zamyśleniu potarł podbródek: — Czyżby to był ten chłopak, którego i ja poznałem? Wysoki, dobrze zbudowany, uśmiechnięty od ucha do ucha? Całkiem dobrze mówił po angielsku? — Tak, to Jimmy. Jak oni mogli zabić tak łagodnego, tak dobrego chłopca? To nie ludzie, to dzikie bestie! — Jimmy Moon — powtórzył w zadumie pułkownik. — Co on robił tak daleko od domu? Josie na chwilę umilkła. — Czy ja wiem? — powiedziała wreszcie. — Chyba po prostu lubił wędrować. Może był ciekaw świata? Proszę pomyśleć, przemierzył cały kontynent! Przeszedł tę straszną pustynię! Komu się to udało? A jemu tak. O, Jimmy był naprawdę bardzo inteligentny. I sprytny. Umiał pozyskać sobie ludzi ze wszystkich napotkanych plemion. To oni pomogli mu dokonać tego wielkiego wyczynu. — Ma pani rację — przyznał pułkownik. Odprowadził Josie do drzwi, rozłożył jej parasolkę i raz jeszcze uprzejmie pożegnał. 25 Pióro i kamień 377 PATRICIA SHAW — No i bądź tu mądry — mruknął do siebie. — Dziwna ta historia. Żona nie ma pojęcia, że męża obrabowano i że omal nie zginął w buszu, a Jimmy Moon? Ciekawe, dlaczego uciekł od swoich, i to aż na drugi koniec świata? Wracając z posterunku Josie cierpiała podwójnie. Do żalu po Jimmym doszło teraz jeszcze i upokorzenie: żeby tak się zbłaźnić przed tym pułkownikiem! Od chwili gdy Logan zażądał rozwodu, starała się za wszelką cenę zachować spokój, mówiąc sobie, że być może popadł w lekki obłęd i że wszystko jeszcze da się naprawić, kiedy wreszcie zobaczy dom i co najważniejsze, pożyje czas jakiś w normalnych warunkach. A teraz ten napad... Co tam się właściwie stało? Normalne warunki... Przystosowanie się do nich od nowa Josie też zajęło trochę czasu. Z początku najbardziej chyba brakowało jej czyjejś życzliwej duszy, próbowała więc odnaleźć jedyną znajomą w tym mieście, Charlotte Hamilton. Kiedy się okazało, że Charlotte nie żyje, poczuła się kompletnie zdruzgotana. By pomodlić się za duszę zmarłej, po raz pierwszy poszła wtedy do kościółka, stał nieopodal portu. Przyniosło jej to pociechę, a nawet pewną przyjemność. Uświadomiła sobie, że kościół jest niedaleko i że może tu przychodzić, kiedy tylko zechce! Nie licząc krótkiego szaleńczego okresu spędzonego z Loga-nem w Perth, Josie tak długo żyła z dala od cywilizacji, że nauczyła się z czasem obywać bez dostępnych w mieście udogodnień. Dopiero całkiem niedawno przyszło jej na myśl, że nie musi gromadzić zapasów, bo są przecież sklepy, w których zawsze może dostać świeże mleko, mięso czy cokolwiek innego. Mój Boże, toż to istny raj! Gazetę zaczęła kupować od razu, często zdarzało się jednak, że gdy wychodziła z domu, cały nakład był już wyprzedany, tak więc postanowiła w końcu opłacić prenumeratę. Od kilku dni właśnie z dużą satysfakcją korzystała już z tego drobnego luksusu. Idąc teraz ulicą przypomniała sobie nagle o tym, co mówił jej kiedyś Jack: że każda gazeta ma swoje archiwum. Warto się przekonać, czy to prawda... W redakcji „Palmerston Gazette" poproszono ją do stołu w ustronnym kącie pokoju, a jeden z urzędników przytaszczył po chwili spięty drewnianą obręczą wielki rulon gazet. Tu dopiero przeczytała sensacyjny i bardzo szczegółowy opis napadu, zabójstwa konstabla Jacksona i rabunku złota. A Logan w swych listach nic o tym nie pisał! To znaczy, że z premedytacją chce wyłączyć ją ze swego życia. Ten wniosek był oczywisty, nasuwało się tylko pytanie; 378 PIÓRO I KAMIEŃ dlaczego? Czy z powodu innej kobiety? Teoretycznie istniała taka możliwość, ale w Katherine?... Nie, powiedziała sobie Josie, to zupełnie nieprawdopodobne. Mijając „Pałac Bijou", postanowiła wstąpić do kościoła. Jimmy nie był chrześcijaninem, lecz czy ktoś taki jak on nie zasłużył sobie na modlitwę? — Kto to jest Logan? — Zack skorzystał z pierwszej okazji, żeby zadać Maudie to pytanie. — Przyjaciel Sibell, Logan Conal. Zarządza kopalniami Gilberta w Katherine. — Sympatia? — Myślę, że to już czas przeszły. — Mnie to nie wygląda na czas przeszły. W gorączce dużo o nim mówiła, i to jak! „Logan, kochanie!" — Czego to ludzie nie mówią w gorączce! A zresztą co cię to obchodzi? — Obchodzi! Chcę się z nią ożenić, do licha! — Co takiego? — Maudie osłupiała, lecz Zack, pochłonięty własnymi myślami, nie zwrócił na to uwagi. — O mnie ani razu nie wspomniała, a przecież wiozłem ją tutaj, pielęgnowałem w chorobie i co? Logan i Logan! — Cóż, może się mylę, może nie jest to jeszcze czas przeszły — bąknęła Maudie. — Jak myślisz, powinienem ją spytać? — ???? — No, o tego Logana. — Nie, lepiej nie, pozwól, że ja ją wybadam. — Zrobiłabyś to dla mnie? Byłbym ci bardzo wdzięczny. Zamierzam po raz drugi prosić ją o rękę, chcę zatem wiedzieć, co i jak. Moja wina, że za pierwszym razem nie dałem jej szans na odpowiedź. Oświadczyłem się i w nogi. Ze strachu. Bałem się, że odmówi. Czy Logan to ten jegomość, z którym spotkała się w Pine Creek? — Tak, to jej stary przyjaciel. — Ha, ale czy jest nim teraz? Powinienem był wiedzieć — dodał markotnie — że taka dziewczyna jak Sibell na pewno już kogoś ma... — Do głowy mi nie przyszło, że się nią interesujesz — wyznała Maudie zgodnie z prawdą. Dlatego właśnie tak nią to wstrząsnęło. Co za dwulicowa jędza z tej Sibell! Nie zdradziła się nawet słówkiem! Do 379 PATRICIA SHAW diabła! Jeżeli dojdzie do tego małżeństwa, myślała w popłochu, co będzie ze mną? Mam być starą ciotką-rezydentką u tej angielskiej przybłędy? Niedoczekanie! Black Wattle należy do mnie! — Matka — mówił tymczasem Zack — bardzo chciała tego małżeństwa. Wciąż napomykała mi o Sibell, czyniła jawne aluzje, tylko że odnosiły one wręcz odwrotny skutek. Czułem się przyparty do muru, a bardzo tego nie lubię. Później, kiedy umarła, żałowałem... Wiem, że byłaby szczęśliwa, a ja, cóż, nie chciałem jej słuchać przez swój głupi upór... Stale wynajdywałem wymówki. Tę przede wszystkim, że to dziewczyna z miasta, że nie z taką osobą powinienem się żenić. Rozmawialiśmy o tym z Cliffem. — I co? Co mówił Cliff? — Przyznawał mi rację. Uważał podobnie jak ja, że w porównaniu z tobą Sibell nie jest najwłaściwszą kandydatką na żonę farmera — mówiąc to Zack poklepał Maudie po ręku. — Zapamiętaj to sobie, dziewczyno: Cliff bardzo cię cenił. I kochał. Broń mnie, Boże, do ckliwych durniów, żachnęła się Maudie. Miłość czyni z nich skończonych głupców, ten tutaj jest tego najlepszym przykładem. Do licha, niechby już sobie poszedł i dał mi pomyśleć. Nic z tego, Zack mówił dalej. — Dopiero przed samym wyjazdem spojrzałem na nią i nagle przyszło mi na myśl, że nie będzie mnie przez pół roku, a ona może przez ten czas wyjechać. Jest piękna, nie uważasz? Na swój sposób, uznała po chwili Maudie. Jeżeli ktoś lubi takie blade chuchra. — Tak — przyznała głośno — chociaż zbyt silna to ona nie jest. — Wyglądało na to, że nikt jakoś nie poinformował Zacka, kto ostatnio prowadził farmę. No i bardzo dobrze! Inaczej pewnie by już teraz pełzał na brzuchu przed Sibell. — Pomyślałem wtedy, że lepiej jej się oświadczyć czy przynajmniej wyznać, co czuję, nawet nie czekając na odpowiedź — zakończył swą opowieść Zack. — Zostaw to mnie — powtórzyła stanowczo Maudie. — I wiesz co? Teraz gdy jesteście sami, nie możesz jej się oświadczać. — Ładnie mi sami! Wciąż się o kogoś potykam. — To tylko służba i Wesley. Ludzie zaczynają gadać, Zack. — A do diabła, niech sobie gadają! — Wiem, że to bez znaczenia, tylko co będzie, jak ci odmówi? Znajdziecie się w bardzo nieszczególnej sytuacji. Najlepiej poczekaj, aż wrócę do domu. 380 PIÓRO I KAMIEŃ — Masz rdcję, ale do tego czasu będziesz tak miła i pogadasz z nią, Maudie? Proszę cię, moja droga, przygotuj mi grunt. Przyznaję, w tej sprawie mam lekkiego stracha. Byłoby mi dużo łatwiej, gdybyś mogła wybadać, czy Sibell mnie zechce. Oświadczyłbym się wtedy w wielkim stylu, z całym należnym ceremoniałem... O Jezu, ja naprawdę kocham tę dziewczynę, i to im częściej ją widuję, tym bardziej. Jest taka... słodka... ale wiesz, przez to swoje angielskie wychowanie ma w sobie tyle rezerwy... — Idź do domu, Zack — ucięła Maudie. Miała już powyżej uszu tej konwersacji. — Mówię ci, że się tym zajmę. Uff, odetchnęła, kiedy sobie poszedł. Boże, żeby tak ogłupieć! Sibell i słodka! Do diabła! Poczuła się nagle chora i słaba. Leżała, gapiąc się w sufit, póki nie nadeszła pielęgniarka. Siostra przełożona, Hilda Ciarkę, była mocno zbudowaną, niezwykle rzeczową kobietą o głosie jak syrena okrętowa, lecz Maudie ogromnie przypadła do gustu. Zaprzyjaźniły się do tego stopnia, że najbliższy swój urlop siostra Ciarkę obiecała spędzić w Black Wattle. — Hildo, mogę cię prosić na słówko? — Oczywiście. Coś się stało? — Ach, żebyś wiedziała! — jęknęła Maudie. — Muszę się stąd wydostać. — Możesz wyjść, kiedy zechcesz. — Ale doktor powiedział... — Kichaj na tego starego gbura! Pijaczyna! Ja cię wypuszczę, tylko mi przyrzeknij, że będziesz dbała o nogę. Żadnej jazdy konnej. Na razie. — Zdjęła chorą kończynę z wyciągu, który Maudie nazywała „kołowrotem", i ostrożnie postawiła na podłodze. — Ruszałaś palcami, jak ci kazałam? — Cały czas. Nic lepszego nie miałam do roboty. — No to śmiało! Wszystko będzie dobrze! Maudie uczepiona silnego ramienia Hildy okrążyła salę, po czym wróciła do łóżka. — Chyba dobrze się zrosła. — I ja tak myślę — potwierdziła pielęgniarka. — Hildo, mam straszny kłopot — zaczęła Maudie — potrzebna mi pomoc. Zachęcona krótkim słówkiem „mów", opowiedziała siostrze przełożonej o swoich nieszczęściach. O tym, że szwagier zamierza poślubić osobę, która nie dość że jej nie lubi, to w dodatku nie jest nawet Terytorianką, tylko nadętą Angielką, i że ona, Maudie, 381 PATRICIA SHAW oraz jej mały synek zostaną przez tę kobietę wyrzuceni z ich własnej farmy! — Biedactwo! — przeraziła się Hilda. — Po tylu nieszczęściach, które już cię spotkały, jeszcze i to! No, gdyby tak na mnie padło, już ja bym pokazała tej paniusi! Nie ustępuj jej, moja droga! — Przerwała, by zgromić pacjentkę w drugim końcu sali: — Do łóżka, pani Flower! Męczenniczek nam tu nie potrzeba! Pani dziecko śpi, proszę je zostawić w spokoju! Tylko popatrz na tego chudzielca — szepnęła do Maudie. — To już jej dziesiąte dziecko. Do licha, powinni z tym skończyć! — To co, pozwalasz mi się ubrać? — spytała Maudie. — Tak, zaraz ci pomogę. Musisz zacząć działać, i to natychmiast. — Kiedy ja... nie wiem, co robić. Siostra przełożona usadowiła swą masywną postać na wątłym trzcinowym krześle. — Zastanówmy się, powolutku. Trzeba zabrać się do tego po kolei. Znasz testament swojego męża? — Cliff nie zostawił ostatniej woli. Był jeszcze młody... — Rozumiem. No a testament Charlotte? Wiesz, kiedy usłyszałam o jej śmierci, to tak mnie wzięło, że mogłabyś przewrócić mnie nawet piórkiem. Och, cóż to była za kobieta! Dość często jadałyśmy razem kolacje — Hilda roześmiała się na to wspomnienie. — Jak ona znała to miasto! Pieniądze też umiała robić. Nigdy nie udawała, że jej one nie interesują. Gdyby ci jej prawnicy mieli trochę oleju w głowie, mogliby brać z niej przykład. Wtedy zamiast pracować u Charlotte, byliby tak samo bogaci jak ona. — Cóż, kiedy wszystko straciła — smętnie przypomniała Maudie. — No nie, wcale nie wszystko! Zostało wam przecież Black Wattle. Charlotte wiedziała, na co może sobie pozwolić. No więc jaka była jej ostatnia wola? — Nie wiem, nikt tego nie sprawdził. Zack długi czas był poza domem, a ja nie miałam do tego głowy. Na farmie tyle jest roboty! Charlotte zawsze zresztą mówiła, że cały swój majątek pozostawi synom po połowie, więc... Po co było szukać testamentu? — Wy, ludzie z buszu, za bardzo kierujecie się sentymentem, a za mało głową — westchnęła Hilda. — Kto to widział, tak lekceważyć sobie ważne sprawy! Pierwsza rzecz, jaką musisz zrobić, to załatwić wszystko formalnie. Powinnaś mieć dokument stwierdzający, że farma stanowi własność twoją i Zacka, w przeciwnym razie możesz utracić swą część. 382 ? PIÓRO I KAMIEŃ — Zack by tego nie zrobił. Tym się nie martwię. Chodzi mi tylko o dom. — Najlepiej wziąć się za to zaraz! — oznajmiła Hilda, zrywając się z krzesła. — Przyniosę ci ubranie i razem pójdziemy to sprawdzić. — Co sprawdzić? — Testament Charlotte, dziewczyno! Znam się na tym, ciągle ktoś mnie prosi na świadka. — A gdzie chcesz go szukać? — Maudie zaczynała być z lekka oszołomiona. — Leży pewnie w biurze starego Chestera. Chestera Pollarda, tutejszego adwokata Charlotte. Nic się nie bój, Chester jest jak skała. Siedzi pewnie i czeka, aż któreś z was się pokaże. — Myślisz, że ten testament tam będzie? — Albo tam, albo na farmie. W domu chyba nikt go nie znalazł? — No nie. Ja przynajmniej nic o tym nie wiem. — Dobra! — Hilda niemal w podskokach krzątała się wokół Maudie, pomagając jej się ubierać. Jak na taką dużą kobietę poruszała się niezwykle lekko. — No, to idziemy! Nic się nie stanie, jak mnie tu chwilkę nie będzie. Zostawiła Maudie opartą o bramę polowej części szpitala, a sama poszła po bryczkę. Deszcz ciągle padał, ciepły wiatr łopotał płótnem namiotów. Kilkoro dzieci bawiło się na huśtawce po drugiej stronie na wpół zatopionego trawnika, piszcząc z uciechy, ilekroć kolejny malec lądował w głębokim dołku pełnym wody. Maudie widząc to postanowiła, że po powrocie do domu zafunduje synowi huśtawkę. Do domu? Jak długo tam wytrzyma z Sibell w roli gospodyni? A testament Charlotte... Co za sens go czytać, skoro sprawa jest jasna? Zack i Cliff odziedziczyli wszystko po połowie, a Zack już jej powiedział, że teraz ona, Maudie, wchodzi w posiadanie części Cliffa, są więc oboje współwłaścicielami Black Wattle. Ciekawe tylko, co zrobi z domem? Przetnie go na połowę? Mimo tych obiekcji nie chciała sprzeciwiać się Hildzie, która z takim zapałem wzięła się do pomocy. — Charlotte by mi nie darowała, gdybym się za tobą nie ujęła — oznajmiła, ładując Maudie do dwukółki. — Ale czy mamy prawo to zrobić? Jesteś pewna? — Maudie niepokoiło też to, że każą jej może coś czytać. — Czy nie powinnyśmy najpierw porozmawiać z Zackiem? — Wyświadczasz mu tylko przysługę! — odkrzyknęła Hilda, z impetem ruszając z miejsca. — Otwarcie testamentu to początek 383 PATRICIA SHAW procedury, którą należy wdrożyć, by uzyskać tytuł własności, a to leży także w jego interesie. Maudie zamilkła, zmuszona kurczowo trzymać się śliskich poręczy, bowiem konie galopem wzięły zakręt, omal nie wywracając bryczki. Hilda nie mrugnęła nawet okiem. Pewnie dzierżąc lejce w obu rękach, gnała naprzód z taką szybkością, jakby ich ścigały demony. Z tą samą kawaleryjską fantazją skręciła na podwórze niskiego, samotnie stojącego domu, wyskoczyła z bryczki i pół niosąc, pół prowadząc Maudie, wkroczyła z nią do kancelarii. Aż po sufit piętrzyły się tu sterty zakurzonych papierów, a wszystko przenikał ciężki zapach pleśni. — Bój się Boga, Chester — zagrzmiała na powitanie — jak ty tu możesz coś znaleźć? A jak tam twoja podagra? Jakiś zagrzebany w papierach urzędnik ciekawie wybałuszył na nią oczy, nie przestając ogryzać pióra, podczas gdy jego pryncypał zdjął okulary, odgarnął z rumianej twarzy niesforne białe kosmyki i powoli podniósł się z krzesła. — Dzień dobry paniom — skrzywił się z bólu. — Podagra, Hildo, ma się dobrze, czego nie da się powiedzieć o mnie. To przez tę wilgoć. — Raczej przez porto — prychnęła siostra Ciarkę, podsuwając Maudie krzesło. — Znasz panią Hamilton? To synowa Charlotte. — Droga pani, proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu podwójnej tragedii, która tak znienacka dotknęła waszą rodzinę. Ta piekielna podagra nie pozwala mi ruszyć się z miejsca, nie mogłem więc przybyć na pogrzeb, myślami jednak byłem przy was. Hilda w kilku słowach wy łuszczyła mu cel wizyty. Maudie, wyłączona z rozmowy, mogła tylko słuchać i patrzeć, jak starszy pan wyciąga z zakamarków kolejne stosy papierów, po czym odkłada je na podłogę i sięga po inne. Zanosiło się chyba na długie czekanie. — Spodziewałem się, że z nadejściem pory deszczowej spadkobiercy Charlotte zechcą mi złożyć wizytę — poinformował Hildę — dlatego nie wysłałem testamentu. Z pocztą różnie bywa tam w buszu... Hilda za jego plecami mrugnęła okiem do Maudie. — A widzisz — szepnęła bezgłośnie — jest tutaj! — Cały kłopot w tym — mamrotał adwokat, nie przerywając poszukiwań — że odkąd Charlotte złożyła u mnie swą ostatnią wolę. upłynęło już trochę czasu... dlatego nie tak łatwo ją będzie znaleźć.., — Wyraźnie starał się zasugerować, że lepiej by było, gdyby przyszła tu kiedy indziej. 384 PIÓRO I KAMIEŃ — Poczekamy — oświadczyła niewzruszenie Hilda. — Biedna Charlotte — westchnął pan Polłard — niewiele pozostało dziś z jej majątku! Farma i ten domek w mieście to wszystko. Sporządzając testament myślała, biedaczka, że zostawia chłopakom fortunę w akcjach, gotówce i tak dalej... No ale Black Wattle to ładna posiadłość... Ach, jest! Maudie, która drżała, że jej niepiśmienność wyjdzie na jaw, odetchnęła z ulgą, gdy się okazało, że testament zostanie im odczytany. Z początku adwokat miał w tej sprawie pewne obiekcje: — Zgodnie z procedurą powinien tu być Zack... — Zack odwiedzi cię później — zapewniła go Hilda. — Maudie musi szybko uporządkować swoje sprawy, a ma ich więcej niż Zack. Cliff nie zostawił testamentu, ale jego część przechodzi na nią, nieprawdaż? — Hm... Nie było testamentu?... A niech to... No ale tak, oczywiście. Tyle że to więcej papierkowej roboty. — Tym szybciej trzeba z tym ruszyć! I tak sterroryzowany przez Hildę odczytał im treść testamentu. Było w nim coś takiego, czego Maudie nie zrozumiała. — Hilda, ty to pojmujesz? — Teraz się przymknij — syknęła Hilda, ciągnąc ją do bryczki. Odjechała kawałek, zatrzymała konie pod jakimś drzewem i tu dopiero rozpoczęła wykład. — Charlotte, rozumiesz, była osobą bardzo dalekowzroczną. Z góry wiedziała, że kiedy dwaj bracia i dwie ich żony osiądą na jednej farmie, musi dojść z czasem do kłótni, uważała zatem, że każdy powinien mieć własną posiadłość. — To nic nowego. Wciąż się o tym mówiło. — Tak, ale który miał zostać w Black Wattle? Charlotte chciała obu dać taką szansę, stąd ta klauzula o opcjach. Pierwszą otrzymał Zack jako starszy. Gdyby z niej nie skorzystał, miała przejść na Cliffa, a teraz na ciebie. — I co z tego? Zack z pewnością zatrzyma farmę. — Opcja, moja droga, oznacza jedynie możliwość wykupu — poinstruowała ją Hilda. — Tym gorzej — burknęła Maudie. — Wykupi moją część, a mnie wywali na zbity łeb. Dostanę tylko pieniądze. — Wystarczy ci ich na nową farmę. — Mam pozwolić, żeby tamta wyrzuciła mnie z mojego domu? 385 PATRICIA SHAW — Chcesz zatrzymać Black Wattle? Doskonale. Siedź tylko cicho przez parę tygodni, a będziesz ją miała. Ani pary z gęby do osiemnastego stycznia, rozumiesz, dziewczyno? — Nie. Dlaczego? — Ponieważ twój szwagier otrzymał półroczną opcję, a osiemnastego stycznia upłynie równe pół roku od śmierci Charlotte. Jeśli Zack do tego czasu cię nie spłaci, sprawa zakończona. Występujesz o farmę... — Nie, poczekaj! — jęknęła żałośnie Maudie. — Nic z tego! Musiałabym spłacić Zacka, a skąd mam wziąć na to pieniądze? — W tym mieście jest tyle pieniędzy, że nietrudno uzyskać pożyczkę, jeśli ma się gwarancje, a ty je masz jako właścicielka połowy Black Wattle. Potrafisz chyba sama poprowadzić farmę? — Pewnie. Tylko z księgowością byłoby kiepsko. — Wielkie rzeczy! Weźmiesz księgowego. Jak wszyscy właściciele dużych posiadłości. — Więc mówisz — Maudie z emocji zaczęła ogryzać paznokcie — że mam tylko zaczekać te parę tygodni i jestem górą? — Na to wygląda! — roześmiała się Hilda. — Chyba że Zack się dowie... Ale coś mi się zdaje, że mu się nie spieszy. — Uhm, za bardzo zajęty jest swoją lubą. — Bardzo dobrze! Wesołych świąt, Maudie! Jedziemy! Odwiozę cię teraz do domu. — Nic mnie nie obchodzi, że już pan to sprawdzał dwa razy! — ryknął Logan. — Sprawdź pan jeszcze raz! — Skoro pan nalega — skrzywił się Clarrie Fogge — proszę bardzo! W Departamencie Górnictwa pracował od wielu lat, w Palmer-ston zaś od dwóch — istne dożywocie! — a że cieszył się opinią świetnego urzędnika, miał wszelkie prawo spodziewać się awansu, kiedy tylko los i zwierzchnicy pozwolą mu powrócić do Adelaide. I w tej sytuacji miałby popełniać pomyłki? Rozłożył raz jeszcze szczegółowe mapy okręgu, uważnie je przestudiował i wrócił do kontuaru. — Jest tak, jak mówiłem. Złoża minerałów na tym obszarze zostały już zarejestrowane. — Ależ to niemożliwe! Przez kogo? — Przez spółkę pod nazwą Morning Glory Prop. Limited — odrzekł Clarrie, zerkając w rejestry. 386 PIÓRO I KAMIEŃ — A któż to taki, do diabła? — Niestety, sir, tego nie mogę powiedzieć. — Bo pan nie chce! — ryknął petent. Clarrie cofnął się szybko w obawie, że ten elegancki i bardzo postawny jegomość zdzieli go zaraz w ucho. — Nie wolno mi ujawniać takich informacji — powtórzył. — Nawet za dziesiątkę? Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem banknot, którym tamten huknął o kontuar, Clarrie Fogge samym wyrazem twarzy dał do zrozumienia klientowi, jak dalece taka propozycja uraża jego godność własną. Lorelei wsunęła mu dwudziestkę. — Wykluczone, sir. — Ktoś sprzątną! mi moją działkę! — pieklił się dalej Logan. — O, bardzo przepraszam, sir. Z przypadkiem zaboru działki mamy do czynienia jedynie wtedy, gdy ów teren został wcześniej zarejestrowany przez inną osobę. — Dobrze o tym wiem, ty cholerny idioto! — wrzasnął Logan, wypadając z biura. — Myślisz, że na tym koniec?! — Jak amen w pacierzu — mruknął z uśmieszkiem Fogge, starannie zwijając mapy. Lorelei i towarzysząca jej młoda dama zdążyły go uprzedzić, że ktoś może zgłaszać obiekcje, nie miało to jednak żadnego znaczenia. W grze o kopalnie obowiązywała zasada „kto pierwszy, ten lepszy", a pan Conal spóźnił się i kropka. Lorelei okazała się niezwykle hojna. Tak jak w „Bijou" Clarrie nie ubawił się nigdy w życiu, oczywiście na koszt gospodyni. Bez trudu też i bez zwłoki zgodził się wysłać w teren swoich taksatorów. Bestyjka z tej Lorelei, zachichotał. „Zdrówko, mój drogi — powiedziała ze ślicznym uśmiechem, otwierając butelkę najdroższego szampana. — Nie traćmy czasu na ceregiele. Jeśli twoi ludzie zdążą powrócić z Black Wattle, zanim woda zaleje szlaki, dostaną po dziesięć funtów. I wiesz co, mój słodki — tu pocałowała go w policzek — jeżeli przywiozą nam dobre wieści, urządzę takie przyjęcie, jakiego tu jeszcze nie oglądano." Po tej zapowiedzi taksatorzy wyjechali z miasta jak na skrzydłach, zabierając zapasowe konie, Clarrie zaś, podobnie jak oni oczarowany perspektywą świetnego bankietu, z serca życzył paniom dobrego wyniku ekspertyz. Zamykając biuro w porze lunchu, nucił coś sobie pod nosem. Wolfram, hę? Trochę dalej na południu działała już jedna kopalnia wolframu, a jej właściciele czerpali z niej forsę garściami. Jeśli nawet powstanie druga, to i ona nie pokryje jeszcze zapotrzebowania. 387 PATRICIA SHAW W doskonałym humorze ruszył do znajomych dżentelmenów z BAT-u na lunch i codzienną partyjkę bilardu. Logan omal nie udusił się z pasji. Dopiero dwie whisky w najbliższym barze dopomogły mu odzyskać oddech. Spokój, powiedział sobie, gdy w lustrze nad kontuarem przelotnie dostrzegł swą twarz. Zląkł się, że grozi mu apopleksja. Ale kto to mógł zrobić, do pioruna? Hamiltonowie? Zack przypadkiem natknął się na złoże? A może ktoś inny odkrył je już wcześniej? Jezu Chryste, spółka Morning Glory! Już on się dowie, kto stoi za tym kretyńskim „blaskiem poranka"! Czyżby Sibell komuś wypaplała?... Ze wszystkich możliwych wyjaśnień to wyglądało najprawdopodobniej. Te baby! Powinien był wiedzieć, że żadna nie potrafi utrzymać języka w gębie. — Cholera jasna! — ze złości powiedział to głośno. — Dobrze ci się zaczął dzionek, co, bracie? — kpiarsko uśmiechnął się barman. — Napiję się jeszcze i bez twoich uwag! — zgromił go Logan. Trzeba było wcześniej zarejestrować tę działkę, mówił mu głos rozsądku. Wcześniej? Jakim cudem? Nie można być w dwóch miejscach naraz, próbował usprawiedliwić sam siebie. A przejechać te osiemset kilometrów z Katherine też nie tak łatwo. Wolał nie wiedzieć, kiedy ta złodziejska spółka dokonała aktu rejestracji... A nuż by się okazało, że nastąpiło to w ciągu owych dwóch dni, które zmarnował, nie, nie zmarnował, które spędził w „Bijou" w miłym towarzystwie kilku tamtejszych dziewcząt tudzież niezliczonych butelek szampana. — A niech to diabli! — rzucił przez zęby. Nie było to skierowane do nikogo w szczególności. Najchętniej wróciłby do „Bijou", tam przynajmniej czuł się doceniony. Psiakrew, ale ten cholerny sąd, no i Josie... Trzeba wreszcie z nią porozmawiać. Ledwie o tym pomyślał, ogarnęła go taka niechęć!... Nie, do rozmów z Josie absolutnie nie był w nastroju. Czas odwiedzić Sibell. Wypytać, czy to ona puściła farbę, a potem... Można by ją wziąć do hotelu... Dziwki, owszem, były całkiem miłe, ale dziwki to tylko pikantna przekąska przed głównym daniem. Nie ma to jak zakochana kobieta. A pokazać się w mieście z taką pięknością jak Sibell to dopiero frajda! Nie będzie mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał. Logan dziękował Bogu, że w tym mieście istnieje jakie takie życie towarzyskie. Postanowił brać w nim żywy udział, by choć w części powetować sobie utracone przyjemności Perth — ach, jakże za nimi 388 PIÓRO I KAMIEŃ tęsknił. W wigilię Bożego Narodzenia w siedzibie BAT-u miał odbyć się wielki bal, na który udało mu się wygrać zaproszenie od jednego z młodych bywalców „Bijou". Wyobrażał już sobie, jaką zrobi konkietę, kiedy wkroczy na salę z panną Delahunty. Obmyślając kolejne posunięcie związane z odzyskaniem zagrabionej działki, postanowił odszukać nowego przyjaciela, Johna Trafforda, jednego z licznej rzeszy funkcjonariuszy tutejszego urzędu telegraficznego. Nieświadomy, że idzie w ślad za swoim niedawnym adwersarzem z Departamentu Górnictwa, powędrował esplanadą do słynnej siedziby BAT-u. Wyglądała doprawdy bardzo elegancko. John Traf-ford miał rację mówiąc, że „jest się czym chwalić". Zgrabne jednopiętrowe budynki z piaskowca łatwo rzucały się w oczy przez swój osobliwy pomarańczowy odcień, który jakoś od razu kojarzył się z bogactwem. Mieszkania presonelu, jadalnia, palarnie, podobnie jak budynek właściwego urzędu były doskonale utrzymane, a otaczające to wszystko ogrody sprawiały wrażenie starannie wypielęgnowanych. Patrząc na ten iście kolonialny zbytek trudno wprost było uwierzyć, że korzystająca z niego elita nie tyle pracuje, co spędza tu sobie wygodne wakacje, i to na koszt państwa. Logan znalazł Trafforda w kawiarnianym ogródku nad szklanką ginu z peppermintem; towarzyszyły mu trzy bardzo ładne angielskie damy w powiewnych kolorowych sukniach. Niezłe, ale gdzie im tam do Sibell, pomyślał lekceważąco, przyjmując z uśmiechem ich entuzjastyczne zaproszenie do stolika. Usiadł twarzą do morza. Było niedaleko, po drugiej stronie ulicy. Ogromna fala przypływu połknęła całą plażę, a jej rozkołysane czoło niespokojnie biło o ląd. Nad białymi kłębami piany poznaczonej ciemnymi plamami wodorostów unosiły się białe mewy, niecierpliwie trzepocząc skrzydłami. Szare chmury na horyzoncie niosły zapowiedź kolejnego szkwału. Zack wbił w ziemię szpadel i mocno przydepnął butem. Nie znosił bezczynności, więc z braku lepszego zajęcia postanowił ogrodzić swą miejską posiadłość, poczynając od frontu. W pierwszej kolejności należało zabezpieczyć ogród przed wiatrem od morza i piaskiem. Wykopał głęboki dołek pod słupek i starannie wyznaczył miejsce pod następny, obliczając zarazem, ilu młodych drzewek wymagać będzie cała konstrukcja. Miała to być mocna, solidna zasłona od wiatru. Uznał, że nie zaszkodzi widokowi z okien, dom bowiem posadowiono na wysokich palach — w takich wnętrzach mniej doskwierał upał. 389 PATRICIA SHAW Pracując myślał o Sibell. Ostatnimi czasy nie myślał właściwie o niczym innym. Maudie poinformowała go niedawno, że Sibell nadal zakochana jest w Conalu — rozmawiały właśnie na ten temat. „Najlepiej o niej zapomnij", poradziła mu na zakończenie, lecz Zack nie zamierzał się tak łatwo poddać. Ludzie się zmieniają, myślał, sam jestem tego najlepszym przykładem. Któż to jeszcze przed kilkoma miesiącami tak zawzięcie opierał się próbom wyswatania go z Sibell? Teraz za to płacę. Trzeba było słuchać matki. Mój Boże, jakże mu jej brakowało. I Cliffa. Wszyscy troje byli bardzo zżyci, a teraz... oni odeszli i nagle... został sam. Wciąż jeszcze nie przywykł do myśli, że ich nie ma. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak by to teraz było, gdyby żyli. Ha, sprzeczaliby się z Cliffem o ten płot — z jakiego drzewa budować, jaką ma mieć wysokość — a matka w swoim starym słomkowym kapeluszu krążyłaby dookoła, wydając im polecenia, doglądając wszystkiego, śmiejąc się i gawędząc. Zack nikomu nie mówił, do jakiego stopnia zdruzgotało go odejście matki i brata. Prawda była taka, że po ich śmierci nie mógł wytrzymać w Black Wattle; stąd wziął się pomysł wyprawy z bydłem na południe. W domu wciąż mu się zdawało, że lada chwila któreś z nich stanie w drzwiach, wyłoni się z kuchni czy z salonu... Ileż razy mógłby przysiąc, że słyszy głos matki, śmiech Cliffa... Cóż, na swój sposób zrobił to samo co czarni: poszedł na wędrówkę i niósł trawiący go żal dopóty, dopóki nie poczuł, że „opłakiwanie" dobiegło końca. Wyprostował się widząc, że ktoś idzie plażą, ktoś w tej głupiej białej panamie. Modnisie! Wyglądają w tym wszyscy jak baby. — Szukam domu państwa Hamiltonów — wyjaśnił nieznajomy. — To ten — odrzekł Zack, instynktownie rozpoznając w przybyłym Conala. Wiedział, że facet jest w mieście. We wszystkich gazetach dużo pisano ostatnio o zapowiedzianym procesie morderców czarnego tropiciela. To, że samosądu dokonano w Black Wattle, nie dawało Zackowi spokoju; gdyby był w domu, może by zapobiegł zbrodni... — Ładne miejsce — stwierdził Conal, na co Zack kiwnął tylko głową. Do licha, przez kilka ostatnich dni cieszył się w duchu, że wielbiciel Sibell nie spieszy się jakoś z wizytą, a musiała przecież wiedzieć, że jest w mieście, też czyta gazety. Cóż, niedługo trwała jego radość. — Co pana do nas sprowadza? — spytał chłodno. Tamten nie wie przecież, że go rozpoznano. — Nazywam się Logan Conal, a rozmawiam z panem Zackiem Hamiltonem, czy tak? 390 PIÓRO I KAMIEŃ — Zgadza się. — Zack nie miał zamiaru silić się na uprzejmość. Nie wobec tego nie chcianego gościa. — Czy mieszka tu panna Delahunty? — Mieszka. — Dostrzegł złość w oczach Conala i sprawiło mu to przyjemność. — Mógłbym się z nią zobaczyć? Zack podniósł ręcznik i bez zbytniego pośpiechu wytarł sobie twarz i szyję. Maudie mówiła o Conalu, że to przystojny mężczyzna, lecz on jakoś tego nie widział. No owszem, uznał, zbudowany jest dobrze, rysy ma regularne, ale usta nieprzyjemnie miękkie — wyraźna oznaka słabości — a oczy zielone i dziwnie błyszczące, całkiem jak u węża. Zdawał sobie sprawę, że taką ocenę może dyktować mu niechęć, lecz wcale się tym nie przejął. — Pójdę zobaczyć, czy jest w domu — oświadczył, zostawiając intruza przed zaznaczoną sznurkiem linią płotu. Przeszedł na tyły domu i zawołał Sibell. — Masz gościa! — Kto to? — spytała, stając w drzwiach. — Jest tam — machnął ręką. — Pan Conal. — Och! Widząc, jakie to na niej zrobiło wrażenie, cały się najeżył. Chce przyjmować swoich wielbicieli, proszę bardzo, ale nie w moim domu, postanowił twardo. Miał zamiar jej to zakomunikować, uprzedziła go jednak mówiąc: — Wyjdę do niego. Była istotnie mocno roztrzęsiona, aczkolwiek nie z tych powodów, o które posądzał ją Zack. W pierwszej chwili chciała go poprosić, żeby odprawił Logana, ale... jeszcze bardziej chciała dowiedzieć się prawdy. Od niego, od samego winowajcy. Zaprosić go do domu? Niemożliwe, był tu przecież tylko jeden salon, a w nim Maudie. Zbiegając ze schodków, zarejestrowała kątem oka pełną dezaprobaty twarz Zacka. Wiedziała, że ją obserwuje. — Jak się masz, Logan? — zabrzmiało to bardzo oficjalnie. — Och! — rozpromienił się na jej widok. — Za każdym razem gdy cię widzę, jesteś coraz piękniejsza! — Czego chcesz? — Przyszedłem zaprosić cię na bal. W Wigilię w budynku BAT-u. — Doprawdy? Josie też idzie? — Dlaczego miałbym ją zapraszać? Mówiłem ci przecież, że to skończone. 391 PATRICIA SHAW — Zapomniałeś jedynie powiedzieć, że jest tutaj z tobą. — Daj spokój, Sibell — westchnął ciężko Logan — właśnie się rozwodzimy. — A więc jesteście małżeństwem? — Och, na litość boską, tu nie możemy rozmawiać, a widzę, że muszę ci się wytłumaczyć. Chodźmy na spacer. — Po co? — Nie bądź dziecinna — powiedział to specjalnie, wiedząc, że poskutkuje. — Wcale nie jestem dziecinna! — krzyknęła, przeskakując sznurek. — A co do wyjaśnień, o tak, masz wiele do wyjaśnienia! — Odczekała, aż zejdą z wydmy na szeroką piaszczystą plażę i kiedy znaleźli się już w miejscu niewidocznym z domu, natarła na niego z furią: — Jesteś najpodlejszym nikczemnikiem, jakiego znam! Naj-wstrętniejszym kłamcą! Jak śmiesz tu przychodzić? Znów chcesz zrobić ze mnie idiotkę? Nic z tego! Nie pójdę z tobą na żaden spacer ani tym bardziej na bal! — Gwałtownie odtrąciła jego rękę, kiedy spróbował ją objąć. — Nie waż się mnie dotykać! — Dobrze, nie będę, ale mnie wysłuchasz. Wiem, że tego chcesz, w przeciwnym razie po cóż byś tu przychodziła? Zrugać mnie mogłaś przed domem. — Gdzie jest Josie? — Pewnie gdzieś w mieście. Nie widziałem się z nią. — A ty gdzie mieszkasz? — W hotelu „Wiktoria". Chciałem cię odwiedzić już w zeszłym tygodniu, musiałem jednak wpierw pozałatwiać kilka pilnych spraw. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, żeście wzięli ślub? — Ach, Sibell, byłem tak szczęśliwy, że cię odnalazłem! Nie chciałem wszystkiego popsuć. — „Wszystkiego"? Więc tak to nazywasz? Chcesz powiedzieć, że wtedy nie mógłbyś mnie uwieść, co? — Nie przesadzaj, moja droga, kto tu został uwiedziony? Sama chciałaś się ze mną kochać, ba!, nie mogłaś się tego doczekać, a potem, przypomnij sobie, ciągle prosiłaś o jeszcze. Nie słyszałem doprawdy, by tak się zachowywała którakolwiek z uwiedzionych dziewic. Bądź uczciwa! Nawet gdybym ci się przyznał, że jestem żonaty, niewiele by cię to obeszło. — Nieprawda! — Czując, że na policzki biją jej rumieńce, próbowała od niego uciec, ale pobiegł za nią. — No tak — przyznała 392 PIÓRO I KAMIEŃ w końcu — tak było. Nie da się uciec przed prawdą. Cóż, myślałam wtedy, że mnie kochasz. Przekonany, że jej opór słabnie i że prawie już wygrał tę bitwę, chwycił ją za ramię i przytrzymał: — Czy łatwiej mi wybaczysz, jeśli powiem, że nadal cię kocham? — Nie, myślę, że nie. Opowiedz mi o Josie. — Zgoda, ale pod warunkiem że nie zaczniesz znów krzyczeć. Wiesz, to, co zaszło na farmie Cambrayów, wzięło się chyba z mego współczucia dla Josie. Sama widziałaś, jakie było to jej życie z Jackiem. No a potem... wiesz, jak to jest. Wracałem tą samą drogą i ona... wyjechała ze mną. — Dostałam od niej list — wtrąciła Sibell. — Napisała, że jest z tobą bardzo szczęśliwa. — Cóż, pewnie tak było. Zabrałem ją do Perth... — Zamieszkaliście tam razem! — Nie przeczę. Kiedy zmarł Jack Cambray... — On nie żyje? — Tak. Więc kiedy nie było już przeszkód, Josie zaczęła nalegać, bym się z nią ożenił. Jest ode mnie starsza, myślałem... O mój Boże, sam już nie wiem, co wtedy myślałem! Chyba po prostu pozwoliłem unosić się fali. Prawdę powiedziawszy, nie miałem ochoty brać Josie do Katherine, no ale znowu zaczęła nalegać... Tu wyłonił się kolejny problem. Znasz Gilberta, nie muszę ci zatem tłumaczyć, że nigdy by mi nie dał tej pracy, gdybym mu powiedział, że jedzie ze mną kobieta, która nie jest moją żoną. Tak więc przed wyjazdem wzięliśmy ślub. No i od początku to nasze małżeństwo okazało się wielką pomyłką. — A gdzie jest Ned, syn Josie? — Zostawiła go w Perth w internacie. Z takim skutkiem, że teraz za nim tęskni, a winien temu jestem ja. W dodatku nie cierpi Katherine. Przypuszczam, że zechce powrócić do Perth. Sibell wzięła do ręki gałązkę i zaczęła machinalnie kreślić nią znaki na piasku. Była zła na Logana, ale jeszcze bardziej na Josie. Starsza zamężna kobieta nie miała prawa tak beznadziejnie komplikować życia wolnemu mężczyźnie, a także jej, Sibell. — Nie przypuszczałam, że jesteś aż taki słaby — wypaliła mu prosto w oczy. Nie poczuł się tym wcale urażony. — Wszyscy jesteśmy słabi — odrzekł miękko, gratulując sobie w duchu, że burza minęła. 26 Pióro i kamień 393 PATRICIA SHAW Sibell tymczasem miała dziwne wrażenie, że widzi go po raz pierwszy. A może nie, poprawiła się zaraz w myślach, może widzę go tak jak wtedy na plaży krótko po katastrofie, kiedy to tak bardzo mi się nie podobał. Przypomniała sobie z nagłym rumieńcem swoją ówczesną naiwność: ta idiotyczna troska o pozory — w takiej sytuacji! — te nalegania, żeby się z nią ożenił! Teraz na samą myśl o tym aż ją skręcało ze wstydu, ale wtedy... Co wiedziała wtedy o życiu? Świat, w którym wyrosła, był tak piekielnie purytański! Dziewczęta wychowywano w kompletnej niewiedzy, wszędzie towarzyszyły im przyzwoitki... No i nie bez powodu! Wniosek ten objawił jej się tak nagle i w tak jaskrawej formie, że roześmiała się głośno. — Zgadnij, Logan — zapytała, zmieniając temat — czego ja najbardziej w świecie nienawidzę? — Czy ja wiem? Może tapioki? Sam tego nie znoszę. — Ludzi, którym się zdaje, że mogą ze mną robić, co chcą, pomiatać mną, terroryzować... — No wiesz! — roześmiał się, przesypując między palcami garść piasku. — A kiedyż to spotkało cię coś takiego? — Wciąż mnie to spotyka, odkąd tu jestem. W tym kraju. Z tego też powodu długo rozczulałam się nad sobą, dopóki nie zrozumiałam, że inni... — Oszczędź mi takich kazań. „Narzekałem, że nie mam skarpetek, póki nie poznałem faceta, co nie miał nogi", tak? Taką wybrałaś przypowieść na dzisiaj? Przestań, Sibell, stać cię na coś lepszego. — Uhm — rzuciła z roztargnieniem — pewnie masz rację. Tak naprawdę znów chyba zaczęłam się nad sobą użalać. — Nie bardzo wiedziała, dlaczego opadły ją takie refleksje i po co właściwie wszczęła tę dyskusję, teraz jednak zaskoczyła ją jego replika: — O tak, w tym jesteś dobra! Naprawdę? Najwyższy czas mu pokazać, jak bardzo się myli! — Słuchaj, Logan, podtrzymujesz swoje zaproszenie na bal? — Oczywiście. — Bez względu na wszystko? — Nie wiem, co to ma znaczyć, ale tak. — Na pewno? — Na pewno. — No to wracajmy. Strasznie chciała iść na ten bal, marzyła o tym! Wszystkie damy mówiły ostatnio tylko o tańcach, strojach i fryzurach. Ach, trzeba kupić nową suknię albo uszyć... jeśli starczy czasu. Z początku miała 394 PIÓRO I KAMIEŃ nadzieję, że zaprosi ją Zack, a tu Maudie nagle oznajmiła, że będzie jej towarzyszył. Na bal z chorą nogą, też pomysł! Ale Maudie wcale to nie przeszkadzało. „Wystarczy, że tam będę, tańczyć i tak nie umiem." Sibell natomiast wiązała z tym balem wielkie nadzieje. Pokazując się z Loganem, chciała przede wszystkim zdopingować Zacka do działania. Traktował ją teraz w taki sposób, jakby była stołem czy innym domowym sprzętem. Bal to idealna okazja do skruszenia jego stalowej zbroi. Postanowiła zrobić się na bóstwo, tańczyć z nim, flirtować! Oczaruje go tak, że... Rozmyślania te przerwał jej Logan. — Jeszcze jedna sprawa, Sibell — powiedział, wspinając się za nią na wydmę. — Ktoś sprzątnął mi sprzed nosa moje złoża wolframu. Mówiłaś o nich komuś? — Po co bym miała komuś mówić? O tak, Logan, pomyślała cierpko, będziesz i ty niedługo żałował samego siebie! Dlatego właśnie nie chciała z nim zrywać kontaktów. Jeszcze nie. Niech dowie się od kogoś innego, tak jak ona o jego małżeństwie, kto mu sprzątnął te cenne kopalnie. Taki jesteś zarozumiały, taki pewny siebie i swojej nade mną władzy! Miło będzie patrzeć, jak pękasz. Warto poczekać na taką przyjemność! Mimo deszczu, który lał coraz mocniej i coraz rzadziej ustawał, tak że dzieciom trudno było wyrwać się z domu, a damom demonstrować eleganckie stroje, miasto tchnęło świąteczną atmosferą. Wszystkie okna wystawowe udekorowano ściętymi czubkami gumowców, serpentynami, srebrnym szychem i mnóstwem kolorowych lampionów, uliczni przekupnie robili kokosowe interesy, podtykając przechodniom żywy drób, obowiązkowy na świątecznych stołach, zewsząd rozbrzmiewały dźwięki kolęd, choć im bliżej Wigilii, tym cichsze. Pianina, ulubiony instrument Terytorium, milkły pod wpływem zabójczej wilgoci. Logan, zdecydowany dorównać elegancją znajomym dżentelmenom z BAT-u — na balu obowiązywała pełna gala — zdołał nabyć wieczorowy garnitur (ostro pachnący kulkami na mole i nieco przykró-tki), ale już zdobycie odpowiedniej koszuli okazało się niewykonalne. Cały asortyment został wyprzedany. Uratować go mogła jedynie pożyczka u Johna Trafforda. Zirytowany taką stratą czasu, który o wiele przyjemniej można było spędzić przy barze, w hotelu «Wiktoria", gdzie trwała już huczna zabawa, rad nie rad, wyszedł na ulicę. 395 PATRICIA SHAW Na Cavanagh Street tak diabelnie wiało od morza, że zmuszony był z całej siły trzymać kapelusz. Wiatr ten chlastał wilgocią jak mokra ścierka, nie przynosząc żadnej ochłody, a tylko zapowiedź kolejnej ulewy. Logan miał do Trafforda jeszcze jedną sprawę: facet obiecał mu wyniuchać, kim są dyrektorzy spółki Morning Glory, tyle że, leniwy sukinsyn, wciąż jeszcze nie kiwnął palcem. „Zrobi się, stary, zrobi!", i na tym koniec. Logan zamierzał przycisnąć go mocno o tę informację, dzisiaj, nim zamkną biura! Wszystkie urzędy bowiem, począwszy od jutra, miały ponadtygodniową przerwę. Nie uśmiechał mu się tydzień zwłoki. — Witaj, Logan! — usłyszał nagle, skręcając za róg. — Słyszałam, że jesteś w mieście. Jezu Chryste, nie teraz! Stała przed nim Josie. — Miałem zamiar cię odwiedzić — oznajmił sucho. — Owszem, powinieneś — odparła tym samym tonem, twardo zagradzając mu drogę — tylko że jak zwykle wolisz zwlekać. W tym akurat jesteś bardzo dobry. Kiedyż to chciałeś mnie odwiedzić? — Jak tylko będę mógł. — O nie, przyjdziesz dzisiaj! Jestem twoją żoną, pamiętasz? I wiem doskonale, od ilu dni siedzisz w hotelu „Wiktoria", Palmerston to bardzo małe miasto. Nie zamierzam się za tobą uganiać, tak nisko jeszcze nie upadłam, dlatego ty będziesz łaskaw pofatygować się do mnie. Żądam wyjaśnień, z jakiego powodu chcesz się ze mną rozwieść! — Wszystko to mówiła pełnym głosem, nie zwracając najmniejszej uwagi na coraz większe zaciekawienie przechodniów. — A ja chcę wiedzieć, kto ci pozwolił wyrzucać moje pieniądze na jakąś nędzną chałupę! — syknął Logan. — Nasze pieniądze — spokojnie sprostowała Josie. — Nie wygłupiaj się, Logan — powiedziała ciszej. — Zmienisz zdanie, gdy zobaczysz, co kupiłam. Chodź ze mną, pogadamy w domu. Nie wiem, co cię ugryzło, ale jestem pewna, że wspólnie potrafimy się z tym uporać. Musiał przyznać, że w tej schludnej granatowej sukni wzdymanej teraz gwałtownymi podmuchami wiatru wyglądała, psiakrew, o wiele lepiej niż w Katherine. Wysoko spiętrzone włosy przewiązane miała długim jedwabnym szalem, którego końce swobodnie fruwały na wietrze. — No więc co? Mamy tu stać cały dzień? — Później — mruknął. — Przyjdę później. — A wiesz chociaż, gdzie mieszkam? 396 PIÓRO I KAMIEŃ — Pewnie. Tuż przy tej parszywej chińskiej dzielnicy. — Obok parku — rzuciła ostro — przynajmniej ja tak mówię. Oczekuję cię, Logan! Nie mam ochoty przychodzić po ciebie do hotelu, nie zmuszaj mnie więc do tego! — Teraz dopiero usunęła mu się z drogi i odeszła. — A gówno! — warknął Logan. Odwrócił się z taką pasją, że niechcący wpadł na jakiegoś przechodnia, starego kowboja, sądząc po krzywych nogach i długim biczu, który przy potrąceniu zsunął mu się z pleców. Osobnik ten wyszczerzył do niego zęby. — W gównie to dopiero będziemy, jak tak dalej pójdzie — zauważył, spoglądając w niebo. Logan czym prędzej dał nurka do jakiejś bramy, gdyż w tej właśnie chwili na miasto runęła istna ściana wody. Na krok nic nie było widać, a ulice zmieniły się w rwące potoki. Och, ta Josie!, myślał z wściekłością. Wcale jej nie chciał oglądać. Najlepiej, żeby jej nie było, żeby po prostu znikła. I ta piekielna spółka Morning Glory! Gdyby poznał nazwiska jej dyrektorów, wiedziałby, na czym stoi. Po rejestracji działki trzeba było w wyznaczonym czasie rozpocząć eksploatację, w przeciwnym razie traciło się prawo do złoża, gdyby więc tamtym brakowało ludzi czy pieniędzy, miałby jeszcze szansę... A Josie tak czy owak pożegna się ze swoim domem. Tylko głupiec w ten sposób zamraża pieniądze, zwłaszcza tutaj, na Terytorium, gdzie tyle jest jeszcze nie odkrytych bogactw naturalnych. Zanim dotarł do siedziby BAT-u, zdążył przemoknąć do nitki. Ostatnie metry przebiegł już zgięty we dwoje, tak cholernie duło tu od morza. Zaraz za drzwiami służący z ukłonem podał mu ręcznik. Osuszył nim sobie głowę i strzepnął wodę z ubrania, które nadal rzecz jasna pozostało mokre. Stwierdził, że wszyscy panowie w zatłoczonej salce wyglądają tak samo jak on, co jednak nie psuło im wcale humoru. — Hej, Conal! — zwołał John Trafford otoczony grupką mocno już podochoconych biesiadników. — Wymarzona pogoda dla kaczek, co? — Ohyda! — jęknął Logan, ale zaraz go zakrzyczano: — Daj spokój, stary, wszak to tylko deszcz! Pamiętasz to zimno w kraju? Łyknij no trochę szampana! Przy stole uginającym się od jadła krzątał się kolega Trafforda, Michael de Lange. — Dziś obsługujemy się sami — poinformował Logana. — Skosztuj tych ostryg, pierwszorzędne! 397 PATRICIA SHAW — Chciałbym zamienić z tobą słówko, Trafford — mruknął Logan, biorąc do ręki lampkę szampana. — Ależ oczywiście, mój stary. Słyszałeś ostatnią nowinę? — O czym? — O balu. Zmieniamy lokal, tutaj zanadto wieje. Nimby nasze damy dotarły do drzwi, przewiałoby je na wylot, a jak by wyglądały ich suknie i koafiury! Przenosimy się w bardziej zaciszne miejsce, do „Księcia Walii". — Mają tam ładną salę — uzupełnił Michael, dobierając się do homara. — Digger Jones już ją dla nas dekoruje. Zuch z niego doprawdy, że w ostatniej chwili podjął się nas gościć. — Nie straci na tym, to pewne! — zaśmiał się Trafford. — Osuszymy mu za to całą piwniczkę. Logan wypił trochę szampana, jednakże dla zalania robaka po dzisiejszych niemiłych przejściach potrzebował czegoś mocniejszego. Chwycił z tacy szklaneczkę brandy i duszkiem wychylił trunek. Z Josie będą kłopoty, widział to po jej oczach, no i tylko patrzeć, a dojdzie do spotkania między nią a Sibell, znają się przecież, psiakrew! Kropnął następną brandy, myśląc zarazem z goryczą, że nie ma na świecie kobiety wartej tych komplikacji, których baba potrafi narobić mężczyźnie. Za oknem zasnutym szarymi smugami parującego deszczu widać było statki zakotwiczone w wielkiej zatoce, większej podobno od słynnego portu w Sydney. Ludzie tyle mówią o Sydney... Można by pomyśleć, że to pępek świata. Ha, warto by zobaczyć to miasto! Mężczyzna powinien żyć tak, jak lubi: wskoczyć na statek i w drogę, kiedy znudzi mu się w jednym miejscu. Kiedyś i on tak robił. Czując, że brandy bije mu do głowy, wrócił do szampana — nie wypadało upijać się w towarzystwie tych wytwornych angielskich dżentelmenów. O, umieją oni uprzyjemniać sobie życie! Nie wiadomo czemu przyszła mu na myśl ta głupia dziewucha, którą pozostawił w Anglii: ciekawe, czy nadal mieszka w Liverpoolu? Poślubił ją tylko dlatego, że jej stary, kawał byka, zawlókł go do ołtarza. Ci katolicy! Spojrzał na lampkę szampana i omal nie parsknął śmiechem. W Liverpoolu było to coś, o czym czytało się w książkach. Nikt tam nawet nie marzył o skosztowaniu takiego trunku, a tu proszę! Tu jest to obok piwa narodowy napój. „Piwo na pragnienie, szampan dla humoru", i do licha, mają rację ci, co tak mówią, wystarczy posłuchać tych śmiechów. On sam... Logan uświadomił sobie nagle, że nigdy w życiu nie bawił się tak fantastycznie jak właśnie tu, w Australii! Było tak nawet w Katherine po wyjeździe Josie. W iluż hucznych biesiadach 398 PIÓRO I KAMIEŃ brał udział, ilu zyskał sobie kumpli... A to tutejsze jedzenie! Prześliznął się wzrokiem po stole, czego tu nie było! Ostrygi i homary na lodzie, soczysta wołowina w apetycznych plasterkach, paszteciki wieprzowe, ryba z ryżem, jajami i cebulą, wszelkiego rodzaju zimne przekąski, sery i do tego pachnący świeżutki chlebek prosto z pieca. W jeden dzień człowiek zjadał tu więcej aniżeli w Anglii cała rodzina przez tydzień. Nic dziwnego, że z tych Australijczyków takie wielkie, silne sukinsyny. Logan znów się uśmiechnął i dolał sobie szampana. Tutaj każdy był „sukinsynem", dobry czy zły. Wszystkie jego zmartwienia gdzieś się ulotniły. Doszedł do wniosku, że przecież i on jest człowiekiem skrojonym na miarę tego kraju i do jasnej cholery, bardzo go to cieszy! Niech diabli porwą Josie, tego pieprzonego Gilberta i Sibell! Nie, Sibell nie. Z Sibell idą dzisiaj na bal, a potem będą się kochać... — Hej, Trafford — zawołał — pamiętasz, prosiłem cię o coś! Trafford, zajęty śledzeniem żonglerskich wyczynów Michaela balansującego szklanką ustawioną na kiju bilardowym, odkrzyknął zza jego pleców: — Myślałem, że już wiesz, mój drogi! — Niby skąd? — Czyż to nie ty prowadzisz dzisiaj na bal naszą uroczą Sibell? — No tak. — A więc, drogi chłopcze, to właśnie ona jest jednym z dyrektorów spółki. Logana na moment zamurowało. A jednak! Wy kantowała go jednak ta suka! Powinien był przewidzieć, że pójdzie na całość: farma plus kopalnie. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się do uśmiechu: — Ach, Sibell lubi być tajemnicza. Któż jest tym drugim? Zack Hamilton? — Nie, nie Zack i to jest właśnie absolutna bomba! Od rana pękamy ze śmiechu. Lorelei! — Lorelei? Ta z „Bijou"? — Ta sama, chłopie! — Skąd, na Boga, Sibell zna Lorelei? — O, wszyscy jesteśmy starymi znajomymi: Lorelei, Sibell, Michael oraz moja skromna osoba. Cała nasza czwórka przypłynęła tu tym samym statkiem — Trunki na koszt domu! — oznajmiła Lorelei, wbiegając z jedwabnym szelestem do głównego salonu „Bijou". — Panowie, dla mnie 399 PATRICIA SHAW będą to doprawdy niezapomniane święta. Dla was również. — Narzuciła na siebie olbrzymi płaszcz przeciwdeszczowy, dar pewnego kapitana statku, po czym poinformowała Clarriego Fogge'a oraz dwóch wymizerowanych taksatorów: — Muszę teraz wyjść na chwileczkę, bawcie się na razie sami, dziewczęta dopilnują, by niczego wam nie zabrakło. Ach, Clarrie, nie umiem wprost powiedzieć, jaka ci jestem wdzięczna! Czy ten wolfram naprawdę taki dobry? — Najwyższej klasy — odrzekł jeden z dwójki ekspertów, Maks Klein. — Przyniesie pani fortunę, madame. — Mam do ciebie słówko, Lorelei — szepnął Fogge, odprowadzając ją do drzwi. — Chodzi o Maksa. Chciałby u ciebie pracować i prosił mnie o protekcję. To Niemiec, bardzo rzetelny człowiek i doskonały fachowiec. Byłby z niego świetny zarządca. Szkoda mi go tracić, bo to spory uszczerbek dla Departamentu, ale z drugiej strony dobrze prowadzone kopalnie też przynoszą rządowi zyski, wzbogacając jego szkatułę... Tak więc nikt nie będzie stratny. Lorelei ucałowała go w policzek: — Twoja rekomendacja starczy mi za wszystko. Powiedz temu Kleinowi, że jest przyjęty. Miss Rourke wpadła na posterunek wraz ze strugą ulewnego deszczu. Siedzący za kontuarem konstabl poderwał się z miejsca i czym prędzej zamknął za nią drzwi. — Czym mogę służyć, madame? — Chcę się widzieć z pułkownikiem Puckeringiem. — Aha — na usta konstabla wypłynął domyślny uśmieszek — zaraz zamelduję. Pułkownik za moment pojawił się w drzwiach; minę miał chmurną, w oczach gromy. — Proszę za mną — powiedział sucho. Prowadząc Lorelei krytym przejściem, które kazał dobudować do swej skromnej willi, milczał ponuro, dopiero wpuściwszy ją do mieszkania, zapytał lodowatym tonem: — Co ty tu robisz? Mówiłem ci przecież, żebyś nigdy tu nie przychodziła. Lorelei zdjęła płaszcz i najspokojniej w świecie rozsiadła się przy jego biurku. — Musimy porozmawiać. — O czym? — O interesach. — Im mniej wiem o twoich interesach, tym lepiej. 400 PIÓRO I KAMIEŃ Nie zważając na jego widoczną niechęć, Lorelei zanurzyła palce w masie falujących blond włosów i starannie napuszyła przygniecione kapturem miejsca. — Zamykam „Bijou" — rzuciła od niechcenia. — Dobra wiadomość — w głosie pułkownika brzmiała wyraźna ulga. — Wiedziałam, że się ucieszysz. I co teraz? Mówiłeś, że mnie lubisz i że gdybym rzuciła „Bijou", wszystko by się zmieniło. — Dostrzegając jego jawne zakłopotanie, dodała z pośpiechem: — Czyżby były to jedynie puste słowa? Przyznaj, że dobrze ci ze mną. Wszak odkąd tutaj jesteśmy, spędzamy z sobą wszystkie niedzielne noce i każda z nich była cudowna. — Tak, Lorelei, lecz przy mojej pozycji trudno mi myśleć o zmianie charakteru naszych stosunków. — Nie musisz się usprawiedliwiać, pułkowniku. Nie trzymam cię przy sobie siłą ani do niczego nie zmuszam. Po prostu mnie wysłuchaj. — Mówiła to spokojnie, lecz zarazem w taki sposób, że poczuł wyrzuty sumienia: wszak to ona wnosi jedyną radość w to jego nieciekawe i jakże samotne życie. W niedziele, w odpowiedzi na głośne protesty parafian, lokal Lorelei był nieczynny dla wszystkich z wyjątkiem „pułkownika", jak go przywykła nazywać. Dziewczęta miały wychodne, mogli więc cieszyć się sobą bez przeszkód. Puckering z utęsknieniem czekał na te wieczory. Jedli z Lorelei kolację, grali w karty, a potem szli do łóżka. Dziwne, że mimo tej rutyny jego pożądanie bynajmniej nie słabło, przeciwnie, nieustannie rosło, i to do tego stopnia, że gdy rankiem musiał ją opuścić, sprawiało mu to trudną do zniesienia przykrość. Czując, że cały ten układ może teraz runąć, strasznie się zdenerwował, toteż gdy znowu przemówił, w jego głosie brzmiała irytacja: — Czego ty chcesz, Lorelei? — Niewielkiej przysługi. Wybierasz się dziś na bal? — Chyba będę musiał się pokazać — mruknął niechętnie. — Weź mnie ze sobą. Popatrzył na nią zdumiony: — Moja droga, wiesz przecież, że to niemożliwe. — Dlaczego? — Nie muszę ci chyba tłumaczyć? Wyobrażam już sobie te donosy, te zażalenia! I tak jest ich dosyć. Moje stanowisko... Mógłbym je utracić. — Chcesz powiedzieć, że mogliby cię wylać? 401 PATR1CIA SHAW — To bardzo prawdopodobne. Lorelei na chwilę umilkła, po czym zastrzeliła go kompletnie, rzucając lekceważąco: — I co z tego? — Osobliwe pytanie! — obruszył się Puckering. — Wcale nie. Chętnie przepowiem ci przyszłość. Chcesz wiedzieć, co cię czeka, jeżeli pozostaniesz na tym stanowisku? Będziesz musiał żyć ze swojej pensji, która jak sam to mówisz, nie przedstawia się imponująco, podobnie jak ten domek. Za jakiś czas znajdziesz sobie pewnie miłą damę, którą zechcesz poślubić, i w ten oto sposób skażesz się na biedę już do końca życia. — Strasznie ponure widoki! — uśmiechnął się Puckering. — Zaczekaj, jeszcze nie skończyłam. Po ślubie ta twoja pensyjka będzie musiała wystarczyć także na utrzymanie żony, a gdy wreszcie zakończysz swą chwalebną służbę, zostaniesz odesłany gdzieś na południe z nędzną emeryturką: parę setek rocznie, nie więcej! Własnego domu nie posiadasz, prawda? No więc, strach pomyśleć, wylądujesz ze swoją panią w jakimś drugorzędnym pensjonacie. — Mówisz całkiem, jakbyś była w Indiach! — roześmiał się głośno pułkownik. Lorelei zerwała się z miejsca i gwałtownie chwyciła go za ramię: — A widzisz! Wiesz, jak to jest! Wszyscy emerytowani oficerowie i urzędnicy kończą w wynajętych pokoikach, chyba że uda im się bogato ożenić — zakończyła ze sztucznym uśmieszkiem. — Czyli że mam się rozejrzeć za jakąś bogatą damą, co? — Nie musisz daleko szukać. — Lorelei cofnęła się o dwa kroki i widząc, że pułkownik gniewnie zaciska szczęki, zaczęła pospiesznie wyrzucać z siebie słowa: — Poczekaj, nie patrz tak na mnie! Nie jestem idiotką! Nie myśl, że proponuję ci utrzymanie z dochodów burdelu! — Miejmy nadzieję — powiedział z ironią. — Chodź, usiądź do licha — ujęła go za obie ręce — i przestań wreszcie zgrywać się na dżentelmena, bo trudno mi z tobą rozmawiać. — Usadowiwszy pułkownika na kanapie, zaczęła opowiadać mu o wolframie i o nowo założonej spółce. — Dlatego właśnie zamykam interes — wyjaśniła. — Zgodnie z umową pięćdziesiąt procent należy do Sibell, mogę cię jednak zapewnić, że kiedy wejdziesz do spółki jako współwłaściciel mojej części, nigdy już nie zagrożą ci żadne kłopoty z powodu braku pieniędzy, nie będziesz też musiał przejmować się ludzkim gadaniem... Możesz bodaj zaraz rzucić w diabły tę swoją robotę... 402 PIÓRO I KAMIEŃ — O mojej „robocie", jak ją nazywasz, sam będę decydował! — nastroszył się jej rozmówca. — Naturalnie, mój drogi, ale pomyśl! Miałbyś władzę, a wiem, że to lubisz, no i jesteś nam bardzo potrzebny. Gdy zostaniesz jednym z dyrektorów, już samo twoje nazwisko usunie nam z drogi wiele przeszkód, nada naszej spółce odpowiednią rangę. Ona ma rację, pomyślał pułkownik. Ciasny pokoik podobnie jak ten śmiesznie ubogi domek wydały mu się nagle duszne i żałosne, a przepowiednia Lorelei okrutnie prawdziwa. Miałby tak skończyć? Tylko że wchodząc w tę spółkę, wywoła straszliwy skandal, stanie się przedmiotem bezlitosnej krytyki ze strony szacowniejszej części miasta... Szacowni obywatele stanowili tu wprawdzie mniejszość, czy jednak starczy mu odwagi?... Jakby czytając mu w myślach, Lorelei czule ucałowała go w policzek: — Z jakiej racji miałbyś się przejmować cudzą gadaniną, wszak nikt tutaj, drogi pułkowniku, nie dorasta ci nawet do pięt! Popatrz na naszego administratora: zarzuca mu się, że zamiast siedzieć w urzędzie, woli szukać złota, i co? Wcale się tym nie martwi. A wiesz, za co jego poprzednik wyleciał ze stanowiska? Za to, że próbował pozamykać bary. Tacy są tutejsi obywatele, ty zaś jesteś przecież wysokim rangą oficerem armii wielkiego imperium, któż zatem, jeśli nie ty, ma w tym mieście nadawać ton? — Będę musiał nad tym pomyśleć — pokręcił głową pułkownik. Lorelei w odpowiedzi uśmiechnęła się lekko. Była pewna, że już to przemyślał. — Mam tylko jeden warunek — powiedziała na zakończenie. — Jaki? — Zabierzesz mnie dziś na bal. — Czy nie żądasz ode mnie zbyt wiele? — Nie. Zgoda będzie dla mnie świadectwem twojej dobrej woli, w przeciwnym razie umowa upada, a między nami koniec. — Ach, ty szelmo — mruknął — umiesz ty się targować! Lorelei bez słowa włożyła płaszcz, otrząsnąwszy go najpierw z wody. — No dobrze, już dobrze! Czy zechce pani towarzyszyć mi dzisiaj na bal? — Z rozkoszą! — zachichotała. Pułkownik nałożył jej kaptur, starannie chowając włosy, a potem żarliwie pocałował w usta: 403 PATRICIA SHAW — Niech diabli porwą kopalnie! Nie o to mi chodzi. Za nic bym nie potrafił rozstać się z tobą, moja śliczna. — Objął Lorelei i mocno przyciągnął do siebie. — Wariuję za tobą, wiesz? Naprawdę musiałem zwariować, skoro w ogóle rozważam te twoje szaleńcze plany. — W moich planach nie ma żadnego wariactwa. A co ja do ciebie czuję... to ty wiesz! —Rozejrzała się dookoła: — Jest tu jakaś sypialnia? — Uhm — skinął głową, niechętnie wypuszczając z objęć jej rozkoszne ciało. — Powinniśmy ją wypróbować... — Teraz? W biały dzień? — Ty to nazywasz dniem? — spytała, zerkając w okno. — W tę pogodę tylko kaczki chodzą po dworze. No chodź, popieść swoją Lorelei — zaczęła rozpinać mu kurtkę. — Tu będzie to ach!, niezwykle podniecające! — Jesteś okropna — zaprotestował dość słabo, gdy dobrała mu się do paska. Chwycił ją na ręce i zaniósł na łóżko. Później, trzymając Lorelei w objęciach, poczuł ogromną ulgę, a nawet radość z tej nieoczekiwanej zmiany sytuacji: w jego życiu nastąpił wreszcie zwrot na lepsze. Na tę uroczystą okazję Zack wynajął dwukonny powóz. Z myślą o pasażerach woźnica zaopatrzył go wprawdzie w dodatkowe fartuchy, sam jednak w ten burzliwy wieczór wystawiony był na deszcz i wichurę, toteż z zadowoleniem przyjął propozycję gospodarza, by wraz ze swoim pojazdem zechciał poczekać pod domem, zbudowano go bowiem na palach tej wysokości, że można się tam było schronić. Przygotowania do balu zaczęły się tuż po południu, kiedy to zjawiła się niejaka Lily, aby umyć i ułożyć paniom włosy. Sibell po tych zabiegach wyglądała szalenie elegancko: jej bujne blond pukle zebrane zostały na czubku głowy w coś na kształt burbońskiej lilii, zaś ich luźne końce opadały na wszystkie strony mnóstwem prześlicznych pierścionków. Nie poprzestając na tym, zręczna fryzjerka wpięła jej jeszcze we włosy własnoręcznie zrobioną przepaskę ze wstążki oplecionej kwiatami frangipani. Wyglądało to bardzo efektownie, zupełnie jak mały diadem, w dodatku świetnie harmonizowało z lekko przydymio-j nym odcieniem nowej różowej sukni, którą Sibell zdołała kupić niemal w ostatniej chwili. Nie była ona co prawda aż tak wytworna jak uroczysta toaleta Maudie z kosztownej zielonej tafty, miała jednak sporo innych zalet. Woal, z którego ją uszyto, był lekki i bardzo 404 PIÓRO I KAMIEŃ przewiewny, a śmiało wycięty dekolt wykończony doprawdy przepiękną koronką. Ale Maudie... To dopiero była niespodzianka! Lily odmieniła ją w sposób wprost zdumiewający! Ciasno splecione warkocze ustąpiły miejsca wspaniałej modnej koafiurze: mocno wyszczotkowane włosy zwinięte w kunsztowny wałek utworzyły przy twarzy coś w rodzaju stylowej ramy, nadając rysom Maudie całkiem inny wyraz. — Cudownie! Wyglądasz doprawdy cudownie! — zachwycała się Sibell. Przyniosła nawet drugie lusterko, by jej towarzyszka mogła dobrze obejrzeć się z tyłu. Spiralne loki miękko spływające z czubka głowy były istnym arcydziełem fryzjerskiego kunsztu, cóż, kiedy Maudie nie umiała tego docenić. — A dlaczego ja nie mam kwiatów jak Sibell? — Pani Hamilton, przy tej fryzurze kwiaty popsują efekt — próbowała przekonać ją Lily — zasłonią po prostu całe uczesanie. Świetnie natomiast pasowałyby tu kolczyki. — Nie cierpię kolczyków! Chcę mieć kwiaty! Przyniesiono w końcu nowe naręcze frangipani, którym po osuszeniu Lily ozdobiła loki z tyłu koafiury. Zack czekał w salonie z szampanem, a gdy obie damy pojawiły się wreszcie w pełnej balowej gali, powitał je komplementem, Sibell zauważyła jednak, że jest dziwnie zdenerwowany. Zaskoczyła ją także jego elegancja. Prezentował się doprawdy niezwykle wytwornie w czarnym wieczorowym garniturze, białej wykrochmalonej koszuli i czarnym krawacie, a z jaką niedbałą swobodą nosił ten rzadko używany strój! Wyraźnie natomiast ociągał się z wyjściem. Powtórnie napełnił kieliszki szampanem, uroczyście wzniósł toast za zdrowie pań i po raz drugi już dzisiaj życzył jej i Maudie wesołych świąt. Bliźniaczki, Wesley i Netta, podnieceni atmosferą niezwykłego wieczoru, raz po raz wpadali do pokoju, z zachwytem komentując stroje całej trójki, na co Maudie reagowała coraz niecierpliwiej: — Zack, powinniśmy już wyjść! — wykrzyknęła wreszcie. — Uhm. Słuchaj, Maudie, pewna jesteś, że z nogą wszystko w porządku? — Nic się nie martw. Jak zajedziemy na miejsce, położę ją sobie na krześle. Zack wyszedł na werandę i przez chwilę wpatrywał się w ciemność. — Morze jest bardzo wzburzone — zakomunikował po powrocie. — Ten sztorm systematycznie przybiera na sile. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy w taką pogodę powinniśmy wychodzić z domu. 405 PATRICIA SHAW — Co takiego? — Maudie nie mogła uwierzyć własnym uszom. — Zostać w domu z powodu głupiego deszczu? Co w ciebie wstąpiło, Zack? — Wystarczy, że zejdziesz ze schodów i od razu zniszczysz sobie suknię. — Co mi tam suknia! — parsknęła gniewnie. — I tak jej nikt nie zobaczy, skoro nie będę tańczyć. — No, nie wiem... — powiedział z troską w głosie. — Szczerze mówiąc, nie mam ochoty zostawiać Wesleya tylko pod opieką dziewcząt. Jeśli coś się stanie, gotowe wpaść w panikę. — Ale co może się stać? — spytała Sibell. Zignorował jej pytanie i zwrócił się znów do Maudie: — Za Sibell nie mam prawa decydować, idzie z panem Conalem, który pewnie zaraz tu będzie, co do nas jednak... Myślę, że lepiej zrobimy, rezygnując z balu. Świat się przecież na tym nie kończy, będą jeszcze inne okazje. — Słyszałaś coś podobnego?! — Po raz pierwszy od początku ich znajomości Maudie szukała wsparcia u Sibell. — To przechodzi ludzkie pojęcie! Trzy osoby opiekują się Wesleyem i to mało? Musi mieć pięć? Coś ci powiem, Zack. Na bal chodzę od wielkiego święta, dlatego nie zrezygnuję, choćby się waliło i paliło! Nie chcesz, to nie idź, ja idę z Sibell i Loganem! — Zack pójdzie — powiedziała Sibell tonem prośby. Zapowiedź Maudie groziła Fiaskiem wszystkich jej planów na dzisiejszy wieczór. — Pogoda faktycznie jest straszna! Trzeba przyznać — roześmiała się lekko — że miasto Palmerston funduje nam dzisiaj niezły prysznic, ale gdy już zajedziemy do hotelu, łatwo będzie o tym zapomnieć. W Anglii w Boże Narodzenie bywają śniegi i mrozy, a przecież ludzie wychodzą z domu. Tutaj przynajmniej jest ciepło, nikomu nie grozi zapalenie płuc. — Śnieg? — ciekawie spytała Maudie. — Nie umiem sobie wyobrazić, jak też on może wyglądać. Słyszałeś, Zack? Tam ludzie nie boją się nawet śniegu, a ty? Z powodu odrobiny deszczu zachowujesz się, jakbyś był z cukru. — Nie chodzi tylko o deszcz — odparł gniewnie. — Ten wiatr wzmaga się od kilku dni. Mnie to wygląda na cyklon. — Boże! — Strach chwycił Sibell za gardło, pokój zawirował jej przed oczami. Cyklon! Usłyszała to słowo po raz pierwszy od katastrofy i cała groza tych ostatnich godzin tam, na „Cambridge Star", runęła na nią nagle jak lawina... 406 PIÓRO I KAMIEŃ Ocucił ją zimny kompres, który Maudie położyła jej na kark. — Co... Co się stało? — Zemdlałaś — w głosie Maudie brzmiała nutka szyderstwa. — No i widzisz, Zack, czego narobiłeś? Wystraszyłeś dziewczynę na śmierć. Skruszony krzątał się teraz przy niej, przepraszając, klepiąc ją po ręku, zapewniając, że nie ma się czego bać. Sibell po chwili poczuła się trochę lepiej i teraz ona z kolei zaczęła przepraszać za to głupie zamieszanie. Drwiący uśmieszek Maudie uświadomił jej jasno, że ci dwoje mają wszelkie prawo uważać ją za idiotkę, nigdy nie opowiadała im przecież, jak zatonęła „Cambridge Star"... O tym też ciągle jeszcze nie mogła mówić, co wszakże teraz przyniosło nawet pewien pożytek. Zacka opadły bowiem takie wyrzuty sumienia, że aby zmazać swą winę, gotów był zrobić wszystko, łącznie z eskortowaniem Maudie na bal. — Poczekamy jeszcze tylko na kawalera Sibell i wychodzimy — oświadczył. — Logan nie jest moim „kawalerem" — sprostowała Sibell — towarzyszy mi tylko na bal. — Co za różnica? — prychnęła Maudie zniecierpliwiona kolejną zwłoką. — Niechby już wreszcie przyszedł! Czekali więc na Logana, słuchając szumu i świstu wichury. Zjedli trochę świątecznego ciasta, a Zack otworzył drugą butelkę szampana, mimo to konwersacja kulała, a zapadająca raz po raz cisza stawała się coraz cięższa. — Logan nie przyjdzie — stwierdziła w końcu Maudie. Sibell siedziała sztywno, czując, jak więdną jej kwiaty, a suknia traci swój szyk. — Idźcie — powiedziała z wysiłkiem — ja zostanę. — Dobrze, chodźmy, Zack. — Maudie ochoczo chwyciła płaszcz, lecz jej szwagier wyraźnie się wahał. — Nie możemy tak zostawić Sibell. — Jak sobie chcesz! — zawołała Maudie. — Jeśli się wreszcie nie ruszymy, przysięgam, że pójdę sama. Do diabła, wszak to Wigilia, a nie sylwester! Jak nie wyjdziemy zaraz, będzie po zabawie! — Chodź z nami, Sibell — zaproponował Zack. Słabość już jej minęła, tak samo nagle jak przyszła, sytuacja była jednak piekielnie niezręczna... Co gorsza, Sibell miała niemiłą świadomość, ża sama nawarzyła sobie tego piwa. Po co zresztą iść na bal? 407 PATRICIA SHAW Teraz gdy Logan wystawił ją do wiatru, nie mogło być mowy o wzbudzeniu zazdrości Zacka. — Nie, nie, idźcie, ja zaczekam. — Nie bądź śmieszna — rzucił ostro — przecież to oczywiste, że Conal już się nie zjawi. — Pewnie żona złapała go za frak! — zaśmiała się Maudie. Zack odwrócił się bardzo powoli i zmierzył ją twardym spojrzeniem: — Kto taki? — Słyszałeś przecież: jego żona — powtórzyła ponuro. — Nie mówiłaś mi, że jest żonaty! — Nie moja sprawa — odparła, wzruszając ramionami. — Prosiłem cię o pewną przysługę — wycedził lodowatym tonem. Co takiego zrobiła Maudie, zdumiała się Sibell, że tak go to rozwścieczyło? — Domyślam się — kontynuował — że powiedziałaś mi wyłącznie to, co tobie odpowiadało. Zapamiętam to sobie, moja droga. — Ładne święta, nie ma co mówić! — wykrzyknęła Maudie. Zrozumiała, jak fatalną palnęła gafę, i zaczęła się bronić metodą ataku. — Wszyscy w takich humorach, że niech to diabli! Jak chciałeś się czegoś dowiedzieć, powinieneś był sam ją spytać, ale tobie zabrakło odwagi! — Zaraz się przekonamy, czy brak mi odwagi. A więc twój Conal ma żonę! — gwałtownie natarł na Sibell. — I ty się nie wstydzisz pokazywać z żonatym facetem? Nie spodziewałem się tego po tobie! — Zrozum, Zack, nie znasz sytuacji — próbowała się tłumaczyć. — Miałam pewne powody, aby przyjąć jego zaproszenie. — Tego jestem pewien! — warknął z gryzącą ironią. — Cóż z was za dobrana para, moje panie, i jaka inteligentna! Maudie uprawia oszukańcze gierki, a ty... ty robisz z siebie pośmiewisko! — Aha, teraz jesteśmy głupie, tak? — zaczepnie rzuciła Maudie. Zack uważnie popatrzył na obie. — Właśnie się zastanawiam, jak to jest z wami — zakomunikował chłodno. — Co do mnie jednak, to radzę wam zapamiętać, że nie jestem tak głupi, jak się paniom zdaje. — Och, na litość boską — zawołała Sibell — idźcie już wreszcie na ten zakichany bal! Ja zostaję! — Nie, nie zostajesz — usłyszała — idziesz z nami. Nie będziesz tu siedzieć z nosem na kwintę. A żeby sprawa była jasna, powiem wam jeszcze jedno: od dłuższego już czasu czekam na wasze wyjaśnienia 408 PIÓRO I KAMIEŃ O co wam chodzi? Co wy tu, do licha, wyprawiacie? I na Boga, radzę wam się pospieszyć! Maudie i Sibell popatrzyły na siebie zbite z tropu. Do tej pory żadna nie wiedziała, że druga realizuje jakieś plany... — Nie mam pojęcia, o czym mówisz — bąknęła Maudie. — To się okaże, przekonamy się o tym. A co do ciebie, Sibell, jeśli dziś bodaj słówkiem odezwiesz się do Conala, to jesteś głupsza, niż można przypuszczać. — Z taką siłą szarpnął jej krzesłem, że omal nie wylądowała na podłodze. Zdenerwowanie tą niemiłą sceną i to, że w taki sposób zmusił ją do wstania z miejsca, jakby była niegrzecznym dzieckiem!, sprawiły, że nagle zaczęła się śmiać. — Co cię tak śmieszy? — spytał gniewnie. — Wszystko, po prostu wszystko! — wykrztusiła. — Idź na dół — rozkazał Maudie, po czym krzyknął na Nettę, by pomogła missus zejść ze schodów. — Proszę — podał Sibell płaszcz — chodźmy. Im szybciej tam zajedziemy, tym rychlej wrócimy do domu! Tylko jeszcze coś ci powiem. Kiedy cię przywiozłem do miasta, byłaś chora, czekałem więc, aż wyzdrowiejesz, by pomówić o mojej propozycji, pamiętasz ją chyba? Unikałaś mnie jednak tak wyraźnie, że... uznajmy tę sprawę za niebyłą. — Proszę bardzo — odrzekła cierpko. — Z niczego nie muszę ci się tłumaczyć. — Tak ci się tylko wydaje — zabrzmiała w tym groźba. — Od początku nie podobał mi się ten Conal, a teraz podoba mi się jeszcze mniej, więc jeżeli będzie na balu, a ty zechcesz tańczyć z nim czy rozmawiać, rób, co uważasz, tylko trzymaj go z dala ode mnie. Nie zamierzam zadawać się z tym typem. — Wcale go nie znasz! — Nie chodziło jej o Logana, lecz nie miała zamiaru dać się zawojować Zackowi. No i ładnie by wyglądała, gdyby na domiar złego domyślił się jeszcze, do czego na tym balu potrzebny by! Logan... — I nie chcę go znać ani o nim słyszeć. Wiem natomiast, że jest inna sprawa, o której powinnaś mnie poinformować. Spodziewam się, że zrobisz to po balu. Wolfram!, domyśliła się Sibell. Wie o wszystkim. Szkoda, chciała sama mu o tym powiedzieć. Miała nadzieję, że będzie to dla niego miła niespodzianka. Teraz pewnie jej nie uwierzy. Postanowiła odłożyć ten temat na później. 27 Pióro i kamień 409 PATRICIA SHAW — Wiesz co, Zack — powiedziała, podnosząc na niego oczy — ludzie zwykle wtedy mówią o małżeństwie, kiedy się kochają... — Prawda. Ale tak robią ludzie uczciwi, co nie kręcą i nie oszukują. — Nie chciałam, abyś myślał, że wychodzę za ciebie z musu... Ponieważ nie mam innego wyboru... Stanął jak wryty: — Jezu Chryste! I to Conal miał być tą drugą szansą? Sibell nie zdążyła odpowiedzieć, bowiem do pokoju wtargnęła Netta. — Missus Maudie mówić „prędzej", szefie. — Tak, już idziemy — oznajmił Zack. Sibell z irytacją wzruszyła ramionami: chciała się wytłumaczyć, cóż, kiedy szansa przepadła. — Ojciec Christmas przyjść dzisiaj? — spytała z nadzieją Netta, wywołując tym uśmiech Zacka. — O tak, przyjdzie na pewno. — Narzucił na siebie makintosza, obszerny, wysłużony płaszcz, całkiem nieelegancki, lecz niezastąpiony na taką pogodę, mrucząc do siebie pod nosem: — Ojciec Christmas! Oto, co dostali od nas ci ludzie w zamian za cały świat, któryśmy im wydarli... Na dworze nadal lało jak z cebra, ale wiatr trochę przycichł, co Sibell sprawiło ulgę. Wciąż drżała na samąmyśl o cyklonie. Już tylko to słowo przywołało tyle bolesnych wspomnień... Zack mnie nie rozumie, myślała, bo nie wie, co przeżyłam. A jeżeli znów mi to grozi? Jeśli znowu rozpęta się cyklon? Ale przecież jestem na lądzie... Wydawało jej się, że tu jest bezpiecznie, o wiele bezpieczniej niż na morzu. Zaczęła się modlić: Spraw, dobry Boże, aby tam, na oceanie, nie było żadnych statków, nie rzucaj ludzi na pastwę żywiołów... Zack sprowadził ją po śliskich schodkach. Usiadła obok niego na wprost Maudie, która mimo całej swej elegancji, twarzowego uczesania, a nawet odrobinki pudru, wyglądała zupełnie jak gradowa chmura. Logan całe popołudnie spędził w barze BAT-u, topiąc swą wściekłość we wszelkich dostępnych trunkach. O pójściu na bal z Sibell, tą wredną podstępną suką, oczywiście nie mogło być mowy — za nic na świecie! Niech siedzi w domu, niech ma za swoje! Z mściwą satysfakcją wyobrażał sobie, jak się stroi na to wielkie wyjście, jak mizdrzy się przed swymi ważnymi przyjaciółmi. Jak zadowolona 410 PIÓRO I KAMIEŃ kocica! Poczekaj, ty jędzo! Zrzednie ci mina, kiedy się wreszcie połapiesz, że dano ci kosza! Tłum w barze zaczynał rzednąć, pora była przywdziać balowy rynsztunek. Logan przeniósł się do „Bijou" z zamiarem przeprowadzenia ostrej konfrontacji z Lorelei Rourke, lecz nigdzie nie było jej widać. We wszystkich salonach bawiono się już szampańsko, a ścisk panował tu taki, że trudno by wetknąć szpilkę. Lorelei i Sibell wspólniczkami — co za historia! Zaczynał się zastanawiać, czy aby ta Lorelei nie poinformowała Sibell o jego wizytach w „Bijou". Gdyby wiedział, że się znają... ale skąd, u licha, miał wiedzieć! Sibell, doszedł do wniosku, wściekła się na niego nie tylko z powodu małżeństwa z Josie. To nie mógł być jedyny powód. Wiedziała przecież, że się rozwodzą... Zaczął analizować swą ostatnią rozmowę z Sibell. Powiedział jej na plaży, że ktoś sprzątnął mu działkę, po czym spytał otwarcie, czy mówiła komuś o wolframie... Skłamała, podła... Zaraz, czy było to kłamstwo? „Po co miałabym komuś mówić?" Tak, tak to brzmiało. Nie kłamstwo, ale wstrętny wykręt. A on, zamiast ją wtedy przycisnąć, dał się zwieść tym niewinnym niebieskim oczętom. Za bardzo był pewien jej uczuć. Logan jeszcze i teraz nie wątpił, że mógłby odzyskać Sibell. Kobiety takie już są. Wystarczy parę komplementów, a każda wróci w te pędy. Ha, gdyby ją poślubił, wszystko, co posiada Sibell, stałoby się jego własnością, istniała więc możliwość odzyskania wolframu, tylko... tylko że wpadłby wtedy w taki potrzask, że nie daj Boże! Nie, lepiej zaczekać. Dwie kompletne amatorki chcą uruchomić kopalnie! Spokojna głowa, powiedział sobie, daleko nie zajadą! Zaczął z trudem przeciskać się do drzwi; kobiety wieszały mu się na szyi, co chwila oblewano go jakimś trunkiem, uff! W drodze do swego hotelu musiał przejść koło „Księcia Walii" — jarzyło się tam od świateł. Z jakiegoś powodu zdenerwował go ten widok. Digger Jones zawiesił nad wejściem płócienną osłonę od wiatru, która trzepotała teraz wściekle, jakby chciała skłonić do pośpiechu przybywających już gości. Ha, nie trzeba ich było zachęcać! Wystrojone damy i eskortujący je dżentelmeni wyskakiwali z powozów jak z procy i piszcząc ze śmiechu pędzili do wejścia. Słychać było perliste dźwięki fortepianu, rzewne tony skrzypiec i głuche dudnienie waltorni. Logan minął zarówno „Księcia Walii", jak i swój hotel „Wiktoria". Powinien i on wystroić się już w wieczorową garderobę, lecz z niechęcią żachnął się na tę myśl. Nie teraz. Bal potrwa do rana, pójdę 411 PATRICIA SHAW później, postanowił hardo, myśląc o Sibell. Ulice były prawie puste. Tvlko od czasu do czasu galopem przemknął jakiś jeździec, zapewne w poszukiwaniu schronienia przed deszczem, tu i ówdzie widać też bvło w bramach rozszeptane grupki tubylców. Okrążając dzielnicę żółtków (nocą lepiej się tam było nie zapuszczać), zobaczył chińską świątynię błyszczącą światłem setek ozdobnych świec i lampionów. W środku nieruchomi jak posągi, siedzieli bądź klęczeli wierni. Słodka woń kadzideł towarzyszyła mu jeszcze w mrocznej alejce, gdzie z przemoczonych gałęzi obficie kapała woda. Poszedł tą mokrą ścieżką i zapukał do domu Josie. Swojego domu. Kiedy powóz odjechał, Netta powędrowała do sypialni zajmowanej przez obie panie. Znajdowało się tu tyle interesujących rzeczy, którym można się było przyjrzeć. Wielka garderoba zamknięta była na klucz __dlaczego? — za to na obu łóżkach leżały bezładnie sterty pozostawionych ubrań, a ile prześlicznych rzeczy piętrzyło się na toaletce! Netta po kolei brała je do ręki. Grzebienie, klipsy, kolczyki, malutkie koronkowe chusteczki, każdy z tych przedmiotów wart był bacznych studiów. Przy okazji przejrzała się w lustrze, podziwiając swe czarne kędzierzawe włosy, które Missy tak zgrabnie przystrzygła na okrągło. Wykrzywiła się do swego odbicia, obnażając duże białe zęby, i głośno parsknęła śmiechem. W porcelanowej miseczce tkwił mięciutki różowy puszek, którym obficie upudrowała sobie twarz, po czym z wyniosła miną wkroczyła do kuchni. Sprawiało jej satysfakcję, że może robić, co zechce, gdyż P°d nieobecność Sama, który poszedł odwiedzić swych chińskich przyjaciół, ona była teraz władzą w tym dziwnym domu bialycn ludzi. Dziwnym, bo pobudowanym na palach, które wyglądają całkiem jak paliki wystające z grobów*. Myśl ta przejęła ją dreszczem- Lecz Netta wierzyła, że biali wiedzą, co robią, są przecież bardzo mądrzy. W dużej lodówce stało kilka talerzy zimnego mięsa, urwała więc kawałek peklowanej wołowiny, zjadła go i przeszła do drugiego schowka gdzie wypatrzyła — och! — pełny dzban gęstego kremu. Temu nie sposób się było oprzeć! Napełniła kubek tą pysznością i zaczęła sączyć powolutku, rozkoszując się każdą słodziutką kropelką. * Palik i— zgodnie z tubylczym zwyczajem w mogiłę zmarłego wkopuje się część t o drzewa zwanego „zapałkowym", obciętym wierzchołkiem na dół. Z ziemi 1113 r8'e obrócony korzeniami do góry mniej więcej metrowy palik. Po tym drzewie dusza Tzłowieka wspina się do świata niebios. 412 PIÓRO I KAMIEŃ Missy zostawiła w kieliszku trochę szampana, warto było spróbować i tego. Netta ostrożnie pociągnęła łyczek, lecz czym prędzej wypluła go do wiadra — tfu, cierpkie paskudztwo! Po tym nieprzyjemnym doświadczeniu postanowiła opuścić kuchnię, by podjąć od nowa swą gnuśną wędrówkę po domu. W męskim pokoju na górze zajmowanym przez Zacka na spółkę z osieroconym Wesleyem malec spał twardo, zabawnie rozrzuciwszy na wszystkie strony swoje cztery dziecięce kończyny. Na matach przy łóżku leżały zwinięte w kłębek bliźniaczki. Drgnęły przestraszone, kiedy weszła Netta. — Czego chcesz? — spytała Polly w rodzimym języku, podciągając pod siebie długie chude nogi. — Wesley śpi, idźcie do przybudówki — zarządziła Netta. — Missus Maudie kazała nam tu zostać, dopóki nie wróci pan Zack — oświadczyła Polly. Pet usiadła ziewając. — Był już Ojciec Christmas? — Nie, jeszcze nie — odrzekła Netta, którą przestało już interesować, gdzie kto śpi. Z uwagą przyjrzała się czterem poszewkom zwisającym z poręczy łóżek i znów policzyła je sobie w myślach. Robiła to już chyba po raz dziesiąty, odkąd Maudie kazała je powiesić Missy: jedna dla Wesleya, jedna dla Polly, jedna dla Pet i jedna dla Netty. Panie kłóciły się przy tym jak zwykle. Missy mówiła, że powinny to być pończochy, a Maudie, że nie. Poszewki i koniec! Dobrze, że wygrała Maudie, w poszewkach zmieści się więcej prezentów! — Jak Ojciec Christmas wchodzi do domu, kiedy drzwi są zamknięte? — zastanawiała się Polly. — Otwiera je sobie, ty głupia! — wyniośle odrzekła jej siostra. Netta westchnęła ciężko: ach, żeby missus Maudie, pan Zack i Missy jak najprędzej wrócili do domu! Wiedziała, że duch z podarkami przychodzi dopiero wtedy, kiedy wszyscy już śpią, tak było w zeszłym roku. W zeszłym roku... Wtedy była tu missus Charlotte i pan Cliff, pomyślała z żalem. Tyle było śmiechu i radości, nie tak jak teraz. Teraz wszyscy tylko się kłócą, nawet dzisiaj, i krzyczą jedno na drugie... Pani Charlotte nigdy by na to nie pozwoliła. Z ciężkim sercem wyszła na tylne schodki, pozwalając strugom deszczu chłodzić spocone ciało, w domu było tak duszno. Uniosła głowę i zlizała z warg świeże, orzeźwiające krople, a potem zaczęła klepać się po twarzy, żeby trochę odświeżyć skórę. Długo tak stała na deszczu, słuchając odgłosów nocy, nie bacząc, ze mokra koszula lepi jej się do ciała, że cała ocieka wodą. Poczuła 413 PATRICIA SHAW w pewnej chwili, że stapia się w jedno z tym deszczem i wiatrem, który teraz zbudził się na nowo. Wciągnęła w nozdrza powietrze, szeroko rozpościerając ręce z dłońmi zwróconymi ku morzu i w tej właśnie chwili duchy wiatru z łoskotem runęły na ląd. Pod ich uderzeniami drzewa palmowe jęły trzeszczeć i giąć się w pół, wyrzucając w powietrze chmarę obumarłych liści. Mocniejsze drzewa nie chciały się jednak uginać, wywijały tylko ogromnymi konarami jak wielkim rozgałęzionym biczem... Netta z podziwem przyglądała się temu widowisku, gdy nagle olbrzymia gałąź wzbiła się w górę i... z szumem przeleciała tuż ponad dachem. Och! Co tchu pognała do domu, krzycząc do bliźniaczek: — Wstawajcie! Prędko! Nadchodzi diabelski wiatr! — Sama błyskawicznie owinęła Wesleya w prześcieradło i wzięła na ręce. Chłopiec wyrwany nagle ze snu zaczął płakać, bliźniaczki mamrotały coś nieprzytomnie. Netta, niewiele myśląc, wymierzyła każdej po kopniaku. — Wstawać, mówię! Trzeba stąd uciekać! Potykając się na schodkach, wypadły na ulicę. — Wracajmy! — krzyczała Polly. — Lepiej schować się pod domem! Netta nie zwolniła jednak kroku, a ponieważ to ona niosła Wesleya, siostry musiały biec za nią. Znajdowały się na terenie, gdzie jeszcze nie było domów i gdzie szalejąca wichura co chwila spychała je z trasy, tak że posuwały się naprzód zygzakiem. Netta zmierzała w stronę wąwozu, którego wysokie brzegi mogły ich osłonić przed wiatrem. Z uwieszonym u szyi malcem nie było to wcale łatwe. Raz po raz potykała się o jakąś nierówność albo nogi więzły jej w splątanej masie kłującego skrubu. Otaczała ich ciemność i wielkie szumiące drzewa smagane strugami ulewnego deszczu i coraz gwałtowniejszymi podmuchami wiatru. Netta wiedziała, że i one, te drzewa, muszą ciężko walczyć o życie. Odnalazła wreszcie ten wąwóz i prawie bez tchu ześliznęła się po jego rozmokłym zboczu. Był głębszy, niż się jej zdawało, ale to nawet lepiej, powiedziała sobie. Bliźniaczki gramoliły się za nią, jęcząc ze strachu, więc krzyknęła na nie, że mają trzymać się blisko, a sama zaczęła szukać kryjówki. Wybrała w końcu miejsce u podnóża jakiegoś drzewa, gdzie wszystkie zbiły się w grupkę, trwożnie nadsłuchując wzmagających się odgłosów sztormu. Były tak przemoczone, że Netta dopiero po dłuższej chwili spostrzegła, co się dzieje: woda! W wąwozie wzbierała woda! Gwałtownie poderwała się na nogi, bezskutecznie próbując sobie przypomnieć jakieś inne, w miarę bezpieczne miejsce. 414 PIÓRO I KAMIEŃ Majacząca w ciemności wielka gałąź wyglądała na solidną... Bez namysłu oddała Wesleya Polly i zaczęła wspinać się po pniu. Pobieżnie obmacała gałąź i krzyknęła do dziewcząt: — Teraz mi go podajcie! — Umieściwszy chłopca w rozwidleniu wielkich konarów, zbadała tę gałąź dokładniej i teraz dopiero stwierdziła, że nie wytrzyma ona większego obciążenia, tam dalej jest zbyt cienka... — Na tej już nie ma miejsca, a następna jest za wysoko — zawołała znów do bliźniaczek. — Złaźcie na dół! — Z początku nie chciały słuchać i z płaczem czepiały się drzewa, musiała je więc postraszyć: — Róbcie, co mówię, bo powiem Maudie! Dostaniecie baty! Kiedy głośno zawodząc zniknęły w ciemnościach, Netta przytuliła do siebie Wesleya: — Teraz my tu siedzieć cichutko jak dwa malutkie niedźwiadki. My spać sobie na wielkim drzewie i zejść na dół rano — powiedziała, chcąc go uspokoić. Malec posłusznie objął potężny pień drzewa i z głową opartą na ramieniu Netty zapadł po chwili w niespokojną drzemkę. Deszcz tymczasem stale się wzmagał, a szum wiatru przeszedł w głośne wycie. Sądząc po dobiegającym z dołu plusku, wąwóz zamienił się w strumień. Netta przeklinała własną głupotę: jak mogła o tym nie pomyśleć! Kiedy po pewnym czasie uderzył ją w nozdrza intensywny zapach morskiej wody, przypomniała sobie o czymś jeszcze gorszym: zaraz zacznie się przypływ! Wąwóz stał się teraz strasznie niebezpieczny. Morze, rozwaliwszy po drodze wydmy, runęło w stare koryto płynącej tu niegdyś rzeki czy strumienia, by zmierzyć swe siły z wzbierającą falą powodziową, a rosła ona z każdą chwilą. Prastara struga odzyskała nagle dawną świetność, a jej rwące ku morzu wody zderzyły się z hukiem z potężną falą przypływu. Tony spienionej wody wzbiły się na niebotyczną wysokość i w następnej sekundzie kolosalna fala ruszyła w głąb lądu, zmiatając wszystko po drodze. Netta usłyszała, co się dzieje. Z całych sił przyciskając do siebie Wesleya, oplotła nogami gałąź i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Drzewo zakołysało się, przechyliło i wreszcie runęło, zataczając szaleńcze kręgi w zmiennych podmuchach wichury. Wciąż jeszcze krzyczała, gdy oboje z chłopcem wpadli do tej czarnej rozszalałej wody. Polly i Pet, które pozostały na brzegu uczepione potężnych korzeni figowca, słysząc jej krzyki, zaczęły także zawodzić, lecz dookoła nie było żywego ducha, a ich głosy ginęły wśród wycia diabelskiej wichury... 415 ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Cyklon, który urósł w siłę gdzieś na morzu Timor, od wielu dni grasował po oceanie wielkim dziwacznym zygzakiem. Zagroziwszy z początku małej wysepce Bathurst, jednym skokiem przeniósł się od jej wybrzeży na południe, aż do Zatoki Józefa Bonapartego przypominającej swym kształtem szeroko rozwartą paszczękę. Wszędzie gdziekolwiek sięgnął, szalały gwałtowne wichry. Jednakże nawet huragan wraz z towarzyszącym mu zwykle ulewnym deszczem nie może wałęsać się wiecznie. Ten, o którym mowa, był niezwykle potężny i chytry jak żywa bestia. Śmiałym uderzeniem skierował się na Morze Arafura, gdzie po wykonaniu brawurowego zwrotu wziął kurs na Port Darwin. Teraz już na włosek nie zbaczając z trasy, sunął ku miastu, stale zwiększając po drodze siłę i prędkość wiatru. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy i gdzie taki cyklon zechce dokonać ostatniego ruchu. Moment ten poprzedza faza, którą Aborygeni nazywają naradą wszechpotężnych duchów deszczu i wiatru; podobno to one decydują, co dalej: odwrót czy atak? Ten cyklon obfitował w ogromne opady. Wielodniowe ulewy, którymi chłostał Port Darwin, były nawet jak na porę deszczową czymś zgoła niespotykanym, lecz dopiero huraganowe wichury miały zadać śmiertelny cios miastu. Około 22.15 owej krytycznej nocy cyklon wypuścił cały arsenał swych wichrów w samobójczym ataku na ląd. Samobójczym, kiedy bowiem ów niszczycielski żywioł zdecyduje się minąć linię wybrzeża, jego los jest przypieczętowany. Teraz już musi umrzeć. Niestety, nigdy nie umiera samotnie. Tuż nad horyzontem wyrosło nagle coś wielkiego jak góra. To coś gniewnym pociągnięciem łapy wzburzyło wody oceanu, po czym 416 PIÓRO I KAMIEŃ z morderczą precyzją popędziło prosto w stronę lądu. Żaden z jeźdźców Apokalipsy nie dorównałby szybkością tej wszechpotężnej ścianie niszczycielskiej energii. W swym zwycięskim pochodzie naprzód przeorała ona dno oceanu, krusząc rafy koralowe i żarłocznie łykając ich szczątki. Mieszkańcy głębin, od najmniejszej rybki po największe oceaniczne monstra, przytłoczeni rosnącym ciężarem wody, instynktownie rzucili się do ucieczki. Jedyną ich szansą przetrwania było wyrwać się poza zasięg tego pola śmierci, tak więc kto żyw próbował zawracać na otwarte morze. Nie wszystkim starczyło sił. Tych porwały bezlitosne wiry i martwych poniosły ze sobą, by rzucić w końcu na wieczny spoczynek gdzieś w piaskach lądu. Huragan, rozwinąwszy skrzydła na wiele mil, teraz dopiero całą swą zabójczą mocą runął na wybrzeże, rzucając ziemi śmiertelne wyzwanie. Sam Lim spędzał wigilijny wieczór w domu swego wuja, Wanga Lee, w towarzystwie rodziny i mnóstwa przyjaciół. Dom ten od zewnątrz był zwykłą chałupką zbitą z surowych desek, niczym nie odbiegającą od większości europejskich domostw, które zwłaszcza ostatnio wyrastały w mieście jak grzyby po deszczu, za to w środku! Tutaj panował iście królewski przepych. Ordynarne ściany ginęły pod warstwą czerwonych i złotych draperii, zaś funkcję ścianek działowych pełniły kosztowne, ręcznie malowane parawany. Wszystkie meble z lakierowanego lub kunsztownie rzeźbionego drewna wyglądały jak prawdziwe cacka, krzesła i sofy miały pluszowe obicia, a na lśniących, wypolerowanych półkach prężyły się długie rzędy najprzedniejszej chińskiej porcelany. Na ten świąteczny wieczór dom przybrał szczególnie uroczysty wygląd: parawany usunięto, a ich miejsce zajęły długie, bogato udekorowne stoły. Za ozdoby służyły żywe kwiaty, wachlarze, wymyślne papierowe figurki i kolorowe koszyczki. Dając widomy wyraz swojemu zamiłowaniu do dobrego jadła, chińska społeczność Palmers-ton bardzo szybko uznała chrześcijańskie Boże Narodzenie za jeszcze jedną okazję do biesiadowania na swój własny tradycyjny sposób. W porównaniu z taką chińską biesiadą dwanaście wigilijnych potraw wystarczyłoby ledwie na skromną przekąskę. Sam Lim był w świetnym humorze — raz przynajmniej nie musiał gotować. Minął już rok, odkąd pani Hamilton zabrała go do Black Wattle i przez cały ten czas nie widział nikogo ze swoich. Ha, za to teraz traktowano go tutaj z najwyższą rewerencją! Jako specjalny gość 417 PATRICIA SHAW zasiadał po lewej ręce wuja, z przyjemnością słuchając nowinek zarówno miejscowych, jak i pochodzących ze starego kraju. Kiedy potem krewni i przyjaciele zaczęli go pytać, jak mu się wiedzie, z dumą opisał im swoją pozycję; niemały to zaszczyt być głównym kucharzem w posiadłości kilka razy większej od tego miasta! W miarę jak uczta zbliżała się ku końcowi, z coraz większą ochotą myślał o wizycie u niejakiej Fan Tan, kiedy wszakże uprzątnięto stoły, Wang Lee wyraził życzenie, aby drogi siostrzeniec towarzyszył mu do świątyni. Należy, stwierdził, pokłonić się przodkom, by zechcieli nadal darzyć swych potomków powodzeniem w tym obcym kraju. Sam Lim najdrobniejszym gestem nie zdradził uczucia zawodu. Przypomniał jedynie wujowi, że nie jest to pogoda sprzyjająca spacerom, w szczególności zaś zdrowiu starszych czcigodnych osób. Pan Wang uśmiechnął się na to i gładząc swe długie zwisające wąsy, odrzekł sentencjonalnie: — O pogodzie, jak o wszystkim na świecie, decydują wyroki losu. Dzięki temu mamy susze i deszcze, którymi jednakowo należy się cieszyć, wspólnie dostarczają one bowiem żywności na nasze stoły. Muszę oddać hołd naszym przodkom, jeśli jednak mój wielce czcigodny siostrzeniec nie życzy sobie mi towarzyszyć... — Ależ nic podobnego! — z pośpiechem zapewnił go Sam. — Czcigodny wuju, czuję się zaszczycony! Nie bacząc na deszcz i wichurę, wyszli więc na ulicę, aby z należytym szacunkiem złożyć ofiary przed głównym ołtarzem świątyni. Sam dostrzegł przy wejściu dwa nowe kamienne lwy i na ich widok ogarnęło go zadowolenie: dobrze, że tu przyszedł. Nie odznaczał się tak wielkim hartem ducha jak jego wuj, przeciwnie, był śmiertelnie przerażony, gdy w drodze do świątyni runęło przed nimi drzewo, te lwy jednakowoż tchnęły taką siłą, że spłynął na niego spokój. Kiedy przeszli przez wrota, duży mosiężny gong zakołysał się lekko, wydając cichy, dziwnie żałosny dźwięk. Płomyki ofiarnych świec gwałtownie zamigotały — i zgasły jeden po drugim. Sama znów przeszedł dreszcz: czy to zły omen dla wszystkich, którzy je ofiarowali? Josie otworzyła drzwi i... wszystkie jej obawy uleciały! Przyszedł! Ach, nie powinna była w to wątpić! Logan nie zostawiłby jej samej w święta... Czekała na niego po tym spotkaniu w mieście, powtarzając sobie, że przyjdzie, że to niemożliwe, by sprawił jej taki zawód... — Ojej, przemokłeś do nitki! — wykrzyknęła. — Wejdź, proszę! — Poczuła od niego alkohol, ale przecież taki to okres... wszyscy się 418 PIÓRO I KAMIEŃ bawią. Nie można mieć za złe mężczyźnie paru kieliszków z przyjaciółmi... Czym prędzej poprowadziła go do sypialni, ni na chwilę nie przestając mówić, szybko i dosyć bezładnie: — Zdejmij to mokre ubranie! Och, Logan, jaka byłam głupia! Nie powinnam ci była tak wciąż szuszyć głowy wiedząc, ile masz kłopotów... Popatrz, czy to nie śliczny dom?... Kiedy go zobaczysz przy dziennym świetle i te piękne ogrody dookoła... niech tylko ten deszcz ustanie... na pewno przyznasz mi rację! Czekam na ciebie od rana, kolację mam prawie gotową... Bardzo wytworna, wiesz? Wszystko, co lubisz! Teraz już w mig się dogotuje! Logan zdjął mokre ubranie i chwycił podany mu ręcznik. — Masz coś do picia? — No pewnie! Kupiłam twoją ulubioną whisky, szkocką, mam też butelkę klareta. Daj mi to ubranie, wysuszę je przy ogniu. Wiesz, mamy tu porządną kuchnię, w mieszkaniu, taką samą, jak miałam na farmie. No powiedz, czy nie lepiej tutaj niż w Katherine? — Napiję się whisky — mruknął. Pędem pobiegła po butelkę. Starannie odmierzyła porcję whisky za pomocą specjalnej szklaneczki (kupiła ją z myślą o nim), po czym dolała jeszcze parę kropel. Tak bardzo chciała mu dogodzić! Niech poczuje, jaka to różnica mieć prawdziwy dom, nie tę norę w Katherine, niech go polubi... Siedział nagusieńki na brzegu łóżka, nie zwracając na nią uwagi. Wydawał się pochłonięty własnymi myślami. Josie podała mu whisky i znowu wybiegła z pokoju. Wróciła z tytoniem i bibułkami. — Popatrz, trzymałam to dla ciebie. Spójrz tylko na to pudełko. Tu ma takie coś do zwijania papierosów, a o ten szorstki kawałek na boku pocierasz zapałkę... Widziałeś kiedyś coś takiego? Czego to ludzie nie wymyślą! Kiedy skręcił sobie papierosa, usłużnie podsunęła mu zapałki w małym poręcznym cylinderku. — Skąd to masz? — spytał, spoglądając na chińskie napisy. — Prezent od tych twoich żółtków? — Nie — roześmiała się trochę nerwowo — wszędzie je tu można kupić. Zebrała jego rzeczy i poszła do kuchni, gdzie rozwiesiła wszystko na specjalnym stojaku przed piecem. Cały dzień starała się podtrzymać ogień, co przy braku suchego drzewa kosztowało ją sporo wysiłku, no ale przyszedł! Musiał przyjść. Każdy chce być w domu w Boże Narodzenie, gdzież indziej mógłby pójść Logan? Tyle miała mu do powiedzenia... Przede wszystkim o liście od Neda. To nic, że było tego 419 PATRICIA SHAW zaledwie parę linijek. Pisał, że spędzi święta razem z kolegami, przesłał jej jednak życzenia. Choć wszystko to brzmiało sucho i dość oficjalnie, Josie cieszyła się z całego serca. Dla niej był to najpiękniejszy prezent, jaki można sobie wymarzyć! Ned to jeszcze dziecko, nie umie wyrazić swych uczuć... Nie była to jednak odpowiednia pora na rozmowy o Nedzie, a już w żadnym razie na podejmowanie jakichś głupich dyskusji rozwodowych. Josie coraz bardziej skłaniała się ku myśli, że Logan mógł ulec chwilowemu pomieszaniu zmysłów. Proboszcz kościoła Świętego Jana mówił jej, że to się zdarza, i nic dziwnego, zważywszy na trudne warunki życia, a zwłaszcza okropny klimat. To nie jest klimat dla białych. Na prośbę Logana przyniosła mu jeszcze jedną whisky. — Mam w piecu tłustą kaczuszkę — poinformowała go radośnie. — Była już prawie miękka, kiedy ją sprawdzałam, nie będziemy więc długo czekać. Włożyłam też do brytfanny sporo kartofelków i dyni. — Więc to jest ten dom — wycedził Logan, lustrując pokój. — Nic nadzwyczaj nego. — Tak ci się zdaje w tym świetle — miękko odrzekła Josie. Prześliznęła się wzrokiem po jego brązowym torsie ostro odcinającym się od bieli dolnych partii ciała. Pewnie często pracuje bez koszuli... jak większość mężczyzn tam w Katherine... — Dobrze wyglądasz, Logan — powiedziała z uznaniem. Tak bardzo pragnęła dotknąć tych muskularnych ramion... Nie śmiała tego zrobić, wiedziona jednak wieloletnim doświadczeniem stanęła tuż przed nim pytając: — Życzysz sobie czegoś jeszcze? — Z udaną skromnością starała się nie zerkać między jego rozsunięte kolana, nie okazać, jakiego rodzaju pragnienia wywołuje w niej jego nagość. — Chodź tu! — burknął grubiańsko. Usłuchała bez słowa. Ogarnęło ją uniesienie, gdy jednym szarpnięciem zerwał z niej spódnicę i zaczął ściągać majtki. — Zdejmij to! — rozkazał. Jego brutalność była tak podniecająca... Nigdy jeszcze nie kochali się... na rozkaz. Jack Cambray czasami także kazał jej kłaść się na łóżku, ale to i wszystko... Jedyna ekstrawagancja, do jakiej był zdolny, podczas gdy Logan... Stała przed nim teraz w samej bluzce, a on złapał ją za ramię, pchnął na podłogę i wtargnął w nią z wściekłym impetem... Poddała mu się posłusznie, pozwoliła na wszystko... Nieświadoma, że wyładowuje na niej swą wściekłość, tratując jej ciało niczym zwłoki pobitego wroga, nie tylko się nie broniła, lecz z radością spełniała wszystkie jego życzenia. Szarpnął bluzkę, więc natychmiast ją zdjęła. Jego brutalne 420 PIÓRO I KAMIEŃ pieszczoty, a zachowywał się jak dziki ogier, tarzając ją po podłodze, kąsając, gdzie popadnie, budziły w niej tylko zachwyt: jaki on silny! Porwana namiętnością, zaczęła rewanżować mu się z takim samym zapamiętaniem. Wierzyła, że do niej wrócił, że go odzyskała. Brał ją raz za razem. Czy gdyby jej nie kochał, byłby zdolny do takich wyczynów? Kiedy przestał się nad nią znęcać — w końcu zabrakło mu sił — przeciągnęła się jak syta kotka, myśląc z rozkosznym dreszczem, że nigdy dotąd nie przeżyła takich uniesień... Ach, ten Logan... Już miała zwinąć się w kłębek u jego boku, kiedy przypomniała sobie o kolacji. Wstając poczuła ból w całym ciele, wszędzie miała pełno zadrapań, ale co tam, znów ma przy sobie męża! Wrócił, i to bardziej namiętny niż dawniej. Dał jej tyle rozkoszy w ich pierwszym prawdziwym domu! Przyniosła wodę, usiadła przy nim na podłodze i delikatnie umyła go całego mięciutką wilgotną gąbką. Jaki on silny, jaki zgrabny, myślała z podziwem i czułością. Na widok śladów, które zostawiła mu na plecach, ogarnęło ją lekkie zażenowanie... — Chodź do łóżka, kochanie, odpocznij, zawołam cię na kolację. — Pomogła mu się położyć i troskliwie otuliła prześcieradłem. Ze wzruszenia aż dreszcz ją przeszedł: jak to cudownie widzieć go wreszcie w tym łóżku. Zasnął, poszła więc nakryć stół, odświętnie dekorując go srebrnym szychem i kolorowymi cukierkami, z których ułożyła linię łączącą ich dwa kieliszki. Sprawdziwszy ubranie Logana, przewróciła je na drugą stronę, zapaliła świece, włożyła najlepszą suknię i zaczęła układać włosy przed lustrem. Były wilgotne, spiętrzyła je zatem na czubku głowy, zręcznie wpięła szpilki oraz elegancki szylkretowy grzebień. Teraz należało pokroić mięso, doprawić sos, wyłożyć jarzyny na półmisek i przeprasować garnitur Logana, który na szczęście już wysechł. Uwinęła się z tym błyskawicznie i z ubraniem na ręku poszła do sypialni. — Proszę, ubierz się, kochanie — powiedziała, wieszając je na krześle. Z czułością patrzyła, jak się budzi. — Kolacja gotowa. Podniósł się z łóżka z twarzą nadąsanego uczniaka. Josie dyskretnie wyszła z pokoju. Po chwili, już ubrany, zajrzał do saloniku: — Muszę wyjść — oświadczył. — Nie, Logan — powiedziała stanowczo, odsuwając krzesło — nie przed kolacją. Należy ci się wreszcie trochę domowych wygód. Usiądź, kochanie, wesołych świąt. 421 PATRICIA SHAW Kiedy w końcu dotarli na miejsce, było już za późno na wielkie wejście. I dobrze, myślała Sibell, patrząc na kuśtykającą Maudie uczepioną ramienia Zacka i na własną suknię tak przesyconą wilgocią, że zupełnie straciła fason. W foyer „Księcia Walii" powitało ich coś, co w zamyśle dekoratorów miało pełnić funkcję uroczystego baldachimu z białych, czerwonych i niebieskich serpentyn, teraz jednak gdy puściły szpilki, wszystko to smętnie obwisło i owa konstrukcja przypominała raczej pierwszomajowy słupek w parę dni po święcie. W sali klubowej tłoczyło się mnóstwo samotnych panów, pijąc, paląc i tęsknie wypatrując jakiejkolwiek okazji do tańca. Na widok Maudie i Zacka tłum rozstąpił się grzecznie; wszyscy ich tu chyba znali, zewsząd składano ukłony spóźnialskim, pytano Maudie o zdrowie, a cały chór głosów życzył obojgu wesołych świąt. W jadalni przekształconej dziś w salę balową, z posadzką obficie posypaną trocinami, Zack gwizdnął na Diggera Jonesa, który natychmiast zrobił im miejsce, bezceremonialnie usuwając z krzeseł jakichś trzech młodzieńców. Dokonawszy tylu prezentacji, ile było możliwe w tym ścisku, trójka nowo przybyłych zasiadła wreszcie przy długim honorowym stole w pobliżu orkiestry. W atmosferze ogólnej wesołości, zabawa bowiem wyraźnie nabrała już tempa, niedawne niesnaski poszły w zapomnienie. Przy drugim końcu stołu Sibell spostrzegła pułkownika Puckerin-ga, a obok Lorelei w zachwycającej różowej sukni. Tkanina, kosztowny atłas, miała przepiękny połysk, a cała góra toalety naszywana była paciorkami. — Co on tu z nią robi? — syknęła Maudie. To dopiero uświadomiło Sibell, że ci dwoje przyszli tu razem, i setnie tym ubawiona wybuchnęła śmiechem. Okazuje się, że wszystko jest możliwe, szczególnie tutaj, w tym mieście. Nie było czasu dłużej o tym myśleć, bo właśnie galopem nadbiegł John Trafford prosić ją do tańca. Już miała przyjąć jego ramię, gdy Zack poderwał się z miejsca: — Niech pan czeka na swoją kolej! — oświadczył, porywając ją do szkockiego. — I co, jest pan Conal? — spytał po chwili. — Nie wiem, nic mnie to nie obchodzi — rzuciła lekceważąco. Podczas „odbijanego" powstało przy niej istne oblężenie. Chyba wszyscy obecni panowie chcieli choć raz zatańczyć z prześliczną panną Delahunty. Sibell zdążyła się już upewnić, że w sali nie ma Logana, odetchnęła więc z ulgą; teraz i ona zaczęła świetnie się bawić. 422 PIÓRO I KAMIEŃ Atmosfera na sali była wyśmienita, nawet Maudie — o dziwo! — promieniała uśmiechem. Z nogą na krześle łaskawie przyjmowała hołdy od pokaźnego wianuszka młodych adoratorów; przy tak rażącej dysproporcji płci jedynie nielicznym szczęśliwcom udawało się zdobyć partnerkę. Co do Zacka, wino zrobiło swoje. Sibell spostrzegła, że raz po raz czule na nią zerka i że jej popularność najwyraźniej wprawia go w dumę. — Żeby z tobą zatańczyć, muszę wpierw odpędzić chmarę twych adoratorów — zażartował z uśmiechem. — No ale nic dziwnego, wyglądasz doprawdy prześlicznie! — Dziękuję za te miłe słowa — ona także posłała mu promienny uśmiech. — Wiesz, Zack, widzę tu Lorelei, a to mi przypomina, że muszę ci coś powiedzieć... — Nie skończyła, bo ryknął śmiechem. Śmiał się jak wariat. — Lorelei! Ale masz przyjaciółkę! Wiedziałaś, że to „madam"? W dodatku diabelnie ładna? „Bijou" to jej lokal. — Wiem o tym... — Spróbowała wrócić do tematu, nic z tego, nie dopuścił jej do głosu. — Wyobrażasz sobie, co się tu działo, kiedy Puckering zjawił się z nią na sali? — mówił dalej, krztusząc się ze śmiechu. — Administrator i jego pani demonstracyjnie wstali od stołu! Ale musieli mieć miny! Szkoda, żeśmy tego nie widzieli! Sibell widząc, że nic teraz nie wskóra, dała za wygraną. Trochę później, korzystając z wolnej chwili, podeszła do Lorelei i odciągnęła ją na bok. — Muszę powiedzieć Zackowi o wolframie. Chyba się czegoś domyśla. — Kochanie! — zaśmiała się Lorelei. — Teraz możesz już opowiadać o tym wszystkim świętym! Taksatorzy przywieźli takie wieści, że... jedziemy do Monte Carlo! — To cudownie! — wykrzyknęła Sibell. — Ale — zreflektowała się zaraz — czy... czy to... te kopalnie da się uruchomić? Ja... zupełnie się na tym nie znam. — To żaden problem! Ach, Sibell, tak bardzo się cieszę! Moja droga, przyniosłaś mi szczęście! Jak tylko zobaczyłam cię na statku, od razu wiedziałam, że daleko zajdziesz, a ja przy tobie, moja ty dobra wróżko! A dziś, dziś jesteś królową balu, chociaż to ja mam na sobie najpiękniejszą suknię — roześmiała się znów Lorelei, mrużąc filuternie oko. — Podoba ci się? — Piękniejszej chyba jeszcze nie widziałam. Skąd ją masz? 423 PATRICIA SHAW — Kazałam uszyć... jakiś czas temu. Trzymałam tę suknię na specjalną okazję... taką jak dzisiaj. Sibell zerknęła w bok, by upewnić się, że nikt nie słyszy. — Powiedz, Lorelei, jak ci się udało nakłonić pułkownika, żeby... żeby ci towarzyszył? To znaczy... Nie uznaj tego za obrazę, ale myślałam, że on... nie pochwala tego, co robisz... — Chcesz powiedzieć, że mnie nie akceptuje — zachichotała Lorelei. — Cóż, lubi tak myśleć, przekonałam go jednak, że powinien nacieszyć się trochę życiem, zanim zrobi się na to za stary. — Nie bacząc na zgorszone spojrzenia kobiet, zapaliła cieniutkie cygarko w długiej cygarniczce, istnym cacku z kości słoniowej, po czym zakończyła szeptem: — Pułkownik jeszcze się z tym nie pogodził, w każdym razie nie do końca, ale się ze mną ożeni! — Och, gratuluję ci, Lorelei! Jak tego dokonałaś? Ja, widzisz, bardzo chcę poślubić tego pana — wymownie spojrzała na Zacka — i strasznie mi to kiepsko idzie. Wciąż się kłócimy, on stale ma do mnie jakieś pretensje. — Bo się z nim nie przespałaś — stwierdziła Lorelei tonem łagodnej przygany. — Biedak cierpi pewnie męki. Ma cię tak blisko przy sobie, a nawet nie może dotknąć. — Nie, to nie to... — zaczęła Sibell. — A ja ci mówię, że to! — przerwała jej Lorelei. — Znam się na tym, do licha. Tak, moja kochana, i lepiej uważaj na tego przystojniaka, bo ci go sprzątną sprzed nosa. — To nie takie proste — upierała się Sibell. — Zack to naprawdę skomplikowany człowiek. Z nim trzeba bardzo ostrożnie... — Skomplikowany! Wskocz z nim do łóżka, to się przekonasz! Rozmowę przerwały im dźwięki walca. Sibell czekała na Zacka, obiecała mu już ten taniec, gdy nagle spostrzegła, że jakaś rudowłosa panna w eleganckiej taftowej toalecie koloru kości słoniowej ciągnie go na parkiet. — Rozumiesz teraz, co mam na myśli? — uśmiechnęła się Lorelei. Miejski dom Hamiltonów przestał istnieć w ciągu paru minut. Huragan zerwał wpierw dach i cisnął nim na drugą stronę ulicy, gdzie cała konstrukcja rozleciała się na kawałki, siejąc dookoła fragmentami zardzewiałej blachy. W kilka sekund później popękały ściany i z budynku pozostało rumowisko. Ten sam los spotkał wszystkie domy na nabrzeżu z wyjątkiem zabudowań BAT-u wzniesionych rękami skazańców znających się na murarce. Sile huraganu oparły się też inne 424 PIÓRO I KAMIEŃ zbudowane przez nich obiekty: kościół, dawny sklep, a obecnie „Pałac Bijou", oraz siedziba sądu. Cyklon jednym ciosem zgruchotał dom Wanga Lee. Jego rodzinę i gości nagle otoczyła ciemność. Malutką chińską świątynię dosłownie rozniosło na strzępy; stało się to tak szybko, że Sam nie zdążył osłonić wuja przed spadającą krokwią... W chwili gdy wiatr uderzył w boczną ścianę domu, Josie leżała już w łóżku. Logan w saloniku dopijał resztki whisky. Dając nura pod stół, usłyszał potworny huk i dom zaczął się walić. Cała niszczycielska moc huraganu skupiła się teraz na mieście; padały wyrywane z korzeniami drzewa, w powietrzu wirowały szczątki rozwalonych domów. W hotelu „Książę Walii" Hilda Ciarkę powiedziała właśnie do Maudie: „Mój Boże, co za wiatr! Psa by zerwał z łańcucha", gdy z okien wypadły szyby i do sali lunęły potoki deszczu, zamieniając ją w pobojowisko. Wszystkie świece pogasły, lampy zaczęły fruwać nad głowami. Mężczyźni rzucili się do okien, próbując zabarykadować je wszystkim, co było pod ręką, kobiety przerażone śmigającymi wokół kawałkami szkła i porcelany z krzykiem uciekły pod stoły. Rozległ się gwałtowny łopot zerwanych markiz, a cały budynek drgnął z dziwnym stęknięciem i zaczął się nagle kołysać. Ludzi ogarnęła panika. Skulona pod stołem Sibell, słysząc odgłosy bezładnej ucieczki — ludzie jeden przez drugiego wdrapywali się na sterty przewróconych mebli — również zaczęła pełznąć, gdy nagle czyjaś ręka spadła jej na kark. — Nie ruszaj się stąd! — huknął grzmiący kobiecy głos. Po tym głosie rozpoznała przyjaciółkę Maudie, siostrę Ciarkę. — Na ulicy jest jeszcze gorzej! Sibell w panice nie chciała jej słuchać. — Puść mnie! — krzyknęła histerycznie. Strach wtrącił ją znowu w ciemne czeluście statku... Wtedy ocaliła ją ucieczka... Próbowała zrobić to samo powtarzając: — Puść mnie, chcę się stąd wydostać! — Zamknij się, bo ci przyłożę! — Hilda wzmocniła uścisk. — Maudie! — ryknęła. — Co z tobą? Żyjesz? — Krew mi leci z nosa — jęknęła Maudie. Była chyba gdzieś niedaleko. W tym momencie runęła przeciwległa ściana. Mogło się wydawać, że po chybionej próbie zniszczenia hotelu pierwszym uderzeniem huragan postanowił wykończyć go po kawałku. 28 Pióro i kamień 425 PATRICIA SHAW — Gdzie Zack? — krzyknęła Sibell, lecz głos jej utonął w huku wichury. Siła wiatru rosła z minuty na minutę, jakby nie dość było spustoszeń. W obliczu takiego żywiołu ona, Sibell Delahunty, czuła się całkiem bezradna. Mogła tylko czekać, aż straci impet, i prosić Boga o litość. Bo cóż można było zrobić, kiedy dach pękał jak papier i sypał się ludziom na głowy, kiedy ściany kołysały się jak pijane, a zewsząd rozbrzmiewały krzyki nieszczęśników przywalonych ciężarem spadających krokwi? Ci, którzy dotąd nie doznali szwanku, nie byli w stanie przyjść im z pomocą... Miała wrażenie, że świat z hukiem wali się w gruzy. Nadal siedziała pod stołem, z wysiłkiem łapiąc powietrze. Boże, niechby już przestało! Wmawiała sobie, że jeszcze minuta, jeszcze parę sekund i nastanie cisza. Niestety, czas mijał, a rozpętane żywioły nadal szalały nad miastem, wyrzucając łodzie na piasek, kładąc pokotem coraz więcej drzew. Przez esplanadę z pluskiem przelewało się spienione morze. Zack i pułkownik należeli do tych, którzy razem z Diggerem Jonesem pobiegli barykadować okna, podczas gdy ich partnerki kryły się pod stołem. Lorelei nie zdążyła. Fragment strzaskanej szyby trafił ją prosto w twarz. W stanie głębokiego szoku skuliła się w kącie i gorączkowo próbowała usunąć cienkie okruchy szklą, które utkwiły jej w skórze, raniąc sobie palce, czując pod nimi ciepłą lepką wilgoć... Ktoś nagle potknął się o nią w ciemności. — Lorelei, to ty? — krzyknął John Trafford. — Na litość boską, odsuń się od ściany! Lada chwila może runąć! — Nie! — zakwiliła z dziecięcym uporem. — Zostaw mnie! Odejdź! — Nie zdawała sobie sprawy, że szok pozbawił ją poczucia rzeczywistości. Twarz! Tylko to było ważne. Wydawało jej się, że jeśli zdoła pousuwać te straszne kłujące drzazgi, jej twarz, jej uroda zostaną uratowane. Krzyknęła z bólu mocując się z trójkątnym odłamkiem wbitym w ciało tuż nad górną wargą. Był ostry jak mały nożyk, och! wreszcie wyszedł. Trafford, nie widząc, co się dzieje, chwycił ją za ręce i poczuł, że są lepkie od krwi. — Jesteś ranna! — zawołał, przekrzykując hałas. — Gdzie, w którym miejscu? Lorelei wyrwała mu ręce i skuliła się jeszcze bardziej. Zaczęła znów ostrożnie wodzić po twarzy koniuszkami palców: och, są, wciąż jeszcze są! — De Lange! — krzyknął John; w ciemności nie widział przyjaciela, wiedział jednak, że musi być blisko. — Chodź tu, Lorelei jest ranna! — Postanowił, że jeśli nie da się inaczej, siłą wywloką ją z kąta. 426 PIÓRO I KAMIEŃ — Moja suknia! — płakała jak dziecko. — Całkiem zniszczona. Och! — Kolejny szklany okruch w żaden sposób nie dawał się wyjąć. — Co? Co ci jest? — dopytywał się John. Sfrustrowany, że nic nie widzi, chciał przynajmniej pocieszyć ranną, gdy jednak spróbował ją objąć, szarpnęła się jak przerażone zwierzę: — Nie trącaj mnie, na litość boską! Michael de Lange po ciężkich zmaganiach z wichurą wreszcie do nich dotarł. — Pomóż mi ją stąd zabrać! — krzyknął John. Wiatr uderzył go nagle z nowego kierunku, z góry! Był to ten moment, w którym dach ustąpił i zaczął się sypać... Desperackim unikiem przed spadającą belką John całym ciałem runął na Lorelei — za późno. W tej samej chwili zwaliła się nagle ściana i ciężki drewniany zastrzał podobny do ostrza gilotyny z morderczą precyzją złamał mu kark. — John, co się stało? — krzyknął Michael i były to jego ostatnie słowa. Zdążył jeszcze dostrzec przed sobą jakąś ciemną rozpędzoną masę i w następnym ułamku sekundy ów potworny ciężar przygwoździł go do podłogi. Zacka coś z taką siłą rzuciło o stół, że na chwilę stracił oddech. Zaraz potem usłyszał wołanie o pomoc — pułkownik! Pokonując rozdzierający ból w piersiach, zaczął pełznąć mu na ratunek. — Jest pan ranny? — Nie, ale nie mogę się ruszyć, coś mnie przygniotło — padła ponura odpowiedź. — Ta mała Mai Lee też gdzieś tutaj leży, trzeba jej poszukać. Z najwyższym wysiłkiem opierając się atakom wiatru, Zack jak szalony rzucił się na rumowisko. — Wolniej, człowieku, oszczędzaj siły! — krzyknął Puckering, lecz Zack w głuchym zapamiętaniu chyba wcale tego nie słyszał, zaciekle odrzucając ciężkie, nasiąknięte wodą kawały drewna i tynku, pod którymi uwiązł pułkownik. Uwolnił go wreszcie i już we dwójkę wydobyli spod gruzów żonę Diggera Jonesa. Mała Chinka zanosiła się od płaczu. — Nic jej nie będzie — orzekł Puckering. — Ma tylko guza na głowie. — Widział pan Sibell albo Maudie? — spytał Zack. — Niestety nie. Wydawało mi się, że słyszę krzyk Lorelei, ale nie mogłem jej znaleźć. — O Jezu! — Zack położył się na podłodze, dysząc z wyczerpania. Jak tu kogoś znaleźć? Ciemność i wściekła ulewa atakująca ich teraz już 427 PATRICIA SHAW bez żadnych przeszkód, odkąd hotel stracił dach i ścianę, pozbawiły go orientacji. Zaczął znowu pełznąć powolutku, macając dookoła rozpostartymi rękami, aby jakoś ustalić swoje położenie... Beznadziejne! Raz po raz ranił sobie ręce o gwoździe i inne ostre przedmioty. Całkiem jakby grzebał w usypisku śmieci. Czyjś głos wzywał pomocy, wziął się więc znowu za odrzucanie desek i pogruchotanych mebli... Trwało to dopóty, dopóki nie poczuł, że wszystko leci mu z rąk, bo nie kontroluje już mięśni... Przerażony, że może niechcący wyrządzić komuś krzywdę, w końcu dał za wygraną i położył się na podłodze, osłaniając rękami głowę. Teraz i jemu pozostało jedynie czekać, aż cyklon wyzionie ducha. Bogobojni mieszkańcy miasta znaleźli bezpieczne schronienie w kościele Świętego Jana, ale i grzesznicy skryci naprzeciwko za silnymi murami „Bijou" musieli równie gorąco modlić się o zmiłowanie, gdyż Bóg najwidoczniej wysłuchał ich błagań... Jeden z tam obecnych, rządca farmy Corella Downs, niejaki Paddy 0'Shea, który bardziej troszczył się o konie niż o swoich ludzi, a nawet o samego siebie, wyrwał się z rąk kompanów i pognał do staj en. Wypuściwszy oszalałe z przerażenia konie, wsiadł na swojego kasztana i po wariacku popędził w busz. A jednak i on ocalał. Ludzie uważali, że to cud, toteż o tej jeździe Paddy'ego pośród najgorszego huraganu opowiadano później legendy. Niemiec Maks Klein, obecnie taksator, a wkrótce zarządca kopalń Morning Glory, tak był zajęty świętowaniem swoich osiągnięć, że prawie nie zauważył nawałnicy lub też zapomniał o niej pod wpływem trunków. Na co dzień był człowiekiem bardzo wstrzemięźliwym, tym razem jednak uznał, że ma święte prawo pohulać sobie na całego. Siedząc przy barze z butelką sznapsa, wyśpiewywał w kółko „Stille Nacht", a że dysponował miłym barytonem, nikt nie miał mu tego za złe. On sam natomiast miał wszelkie powody do satysfakcji. Czyż nie oddał Frau Lorelei ogromnej przysługi, grodząc jej działki palikami, a potem ustawiając na każdej kamienny kopczyk, z którego to wymogu Frau w ogóle nie zdawała sobie sprawy? Maks był przekonany, że wdzięczność za tę przysługę każe madame przymknąć oko na to, iż parę niedużych działek ogrodził też dla siebie... To złoże było tak bogate! Na samo wspomnienie przepięknego lśnienia minerałów zaczynały wilgotnieć mu oczy... Domy w Doctors Gully nie lepiej oparły się wichurze niż chaty w dzielnicy chińskiej. I tu, i tam ostały się tylko murowane piece 428 PIÓRO I KAMIEŃ i kominy. Ocalały także dwa kamienne lwy w miejscu, gdzie jeszcze kilka godzin temu wznosiła się chińska świątynia... gdzie teraz zapłakany Sam Lim dźwigał i odrzucał ciężkie krokwie, by wydobyć spod nich ciało wuja... Ludzie, którzy szarym świtem zaczęli wyłazić z kryjówek, wyglądali jak zjawy powstające ze swoich zrujnowanych mogił. W milczeniu snuli się bez celu wśród gruzów, popatrując po sobie takim wzrokiem, jakby trudno im było uwierzyć, że żyją. Panowała śmiertelna cisza, aż do chwili gdy nad tym, co zostało z miasta, bezgłośnie przeleciał wielki klucz ibisów, karnie ustawionych jak co dzień w równiutką literę „V". Na ten sygnał odezwały się inne ptaki, pewne już teraz, że niebezpieczeństwo minęło, i nagły ich świergot rozerwał ciszę jak wystrzał. Setki korelli zaczęły z głośnym szumem wydobywać się z gęstwy splątanych zarośli, aż wreszcie ogromna ich chmara wypłynęła na ciemne niebo jak biały wijący się strumień. Zack w tym czasie rozpoczął już poszukiwania Sibell i Maudie. Znalazł je zdrowe i całe pod lawiną tynku i desek z boazerii. Solidny cedrowy stół wytrzymał jednak ten ciężar. — Wesley! — brzmiały pierwsze słowa Maudie. — Wiem, idę go szukać. Sibell, zajmij się Maudie. Hilda na własnym grzbiecie wyniosła przyjaciółkę z rumowiska, po czym ciężko posadziła ją na skrawku podłogi jako tako oczyszczonym z gruzu. — Deszcz w końcu ustał — zauważyła ponuro — przynajmniej na razie. Uspokój się, Maudie, nie ma powodu do paniki. Zobaczysz, Zack znajdzie chłopca. A ty... — skinęła głową na Sibell — biorę cię do pomocy. Wszędzie dookoła przemoczeni i brudni ludzie, mężczyźni i kobiety, zaczęli już systematycznie usuwać szczątki dachu, zniszczone meble i inne zawalidrogi, by wydobyć spod nich uwięzionych uczestników balu. Większość nie odniosła poważnych obrażeń. Z osłabienia i szoku chwiali się na nogach, odchodzili jednakże o własnych siłach. Sibell została z Hildą, pomagając jej odrzucać belki z rumowiska, z którego mimo wilgoci zaczęły się już wydobywać duszące tumany kurzu. Czuła, że trzeba się spieszyć; stojące jeszcze ściany hotelu napawały ją przerażeniem, one także lada chwila mogły runąć. — Zaczekaj — odezwała się nagle Hilda. W tej samej chwili pojawił się przy nich pułkownik. — Lorelei! — krzyknął, chwytając Sibell za rękę. — Nie widziałaś Lorelei? 429 PATRICIA SHAW — Znajdziemy ją, pułkowniku — odrzekła Hilda z ponurą determinacją — ale najpierw niech mi pan pomoże. Widzę tu czyjeś zwłoki... Proszę chwycić ten cholerny fortepian. Kiedy dźwignęli instrument, Sibell zaczęła krzyczeć: zobaczyła Michaela de Lange'a. Ciężkie pudło fortepianu zmiażdżyło biedaka na śmierć. Głowa bezwładnie chybotała się z boku na bok, gdy ostrożnie wydobyto go ze sterty połamanych belek i dźwigarów. Jacyś obcy mężczyźni pochwycili ciało i gdzieś je wynieśli. — Tu jest ktoś jeszcze! — krzyknęła Hilda. — No tak, tu zawaliła się ściana! Ledwie to powiedziała, Sibell wpadł w oko brudny kawałek zmiętego atłasu. Suknia Lorelei! Pułkownik spostrzegł go także. Jak szalony przepchnął się obok Hildy, chwycił potężną belkę i wytężając wszystkie swe siły, uniósł ją w górę. Spora część rumowiska posypała się na wszystkie strony. — Bierzcie ich! — krzyknął głosem napiętym z wysiłku. Ich?, przelotnie zdziwiła się Sibell, zanim zobaczyła Johna Traf-forda i leżącą pod nim twarzą do podłogi Lorelei. Zapłakała widząc, że i on jest martwy, lecz nie było czasu na żale, wpełzła więc w niewielką lukę wśród gruzów i chwyciwszy zmarłego za ręce, ściągnęła go z Lorelei. I znów z pomocą przyszli jej jacyś ludzie... Hilda teraz już sama wcisnęła się w ciasny tunel i uniosła głowę leżącej. — Ona żyje! — krzyknęła. — Teraz ostrożnie, to wszystko może zaraz runąć! — Leżąc na boku, otoczyła Lorelei ramionami. — Teraz! Ciągnijcie, tylko ostrożnie! — Powolutku, centymetr po centymetrze, zaczęła z pomocą mężczyzn wysuwać się na zewnątrz. — No, mamy ją! Pułkownik wydał westchnienie ulgi i puścił belkę. — W jakim jest stanie? — niespokojnie spytał pielęgniarkę, która klęcząc przy rannej badała jej obrażenia. — Kości chyba całe, ale jest pokaleczona. Cięte rany, brzydko to wygląda. Przytomna, biedactwo, to tylko szok — stwierdziła Hilda. Wzięła Lorelei na kolana i zaczęła kołysać jak dziecko. — Już po wszystkim, malutka. Boli cię coś w środku? — Odejdźcie —wyszeptała ranna — zostawcie mnie w spokoju. Sibell także doznała szoku na widok jej twarzy: Boże, istna krwawa maska! — Trzeba ją wziąć do szpitala — cicho powiedziała Hilda. — Jeżeli coś z niego zostało. 430 PIÓRO I KAMIEŃ — Moja twarz! — szepnęła znów Lorelei, próbując dotknąć policzka. Hilda przytrzymała jej ręce. — Nie dotykaj tego, kochanie. Opatrzymy ci buzię, wszystko będzie dobrze. — Po jej wyrazie twarzy widać było jednak, że sama chyba w to wątpi. Miasto przypominało krajobraz po bitwie. Im dalej biegł Zack, omijając co chwila powalone drzewa i sterty śliskiego od wody listowia, tym większą grozę budziły w nim rozmiary spustoszeń... Kilka osób w milczeniu kroczyło za taczką z martwym kobiecym ciałem... Grupki ludzi brodziły po ruinach swych domostw... Inni stali bezradnie, przyglądając się pustym wzrokiem temu, co zostało z miasta. — Mój koń, tam, proszę! — jakaś nieznajoma kobieta chwyciła Zacka za rękaw. — Pomóż mi go podnieść! — Znajdź strzelbę i dobij biedaka! — odkrzyknął, zerknąwszy na konia i jego złamaną nogę. Był już blisko domu. Zobaczył, że kilka drzew ocalało, ale zdziwił go widok morza... Stąd nie widać było zatoki... zasłaniały ją przecież budynki! Boże! Poraziła go nagła świadomość, że dawno już minął swój dom, czy raczej to miejsce, gdzie stał... Zawrócił i pognał z powrotem. Rozpoznał porozrzucane paliki, gdzie budował frontowy kawałek płotu, i niskie ogrodowe krzewy, ale dalej... za nimi... sterczała wielka kupa gruzów! Usłyszał swój krzyk, teraz dopiero dopadła go prawdziwa panika: Wesley! Malec i jego piastunki pogrzebani pod tą straszną stertą! Z rozpaczliwą determinacją rzucił się na rumowisko. Znajdzie ich, musi ich znaleźć, choćby przyszło mu pazurami rozdzierać te belki po kawałku! Widząc przejeżdżających obok dwóch mężczyzn, zaczął ich wzywać na pomoc, nic z tego. Nawet nie spojrzeli w jego stronę. Rory Jackson i Buster Krohn nie zatrzymaliby się teraz na niczyją prośbę. Kiedy wiatr osiągnął siłę huraganu, z więzienia wypuszczono wszystkich aresztantów, pozwalając im samym zadbać o własną skórę. Rory i Buster nie musieli daleko szukać kryjówki. Dobra znajomość otoczenia bezbłędnie zaprowadziła ich w jedyne naprawdę bezpieczne miejsce — do dołu pod szubienicą. W trosce o tajność egzekucji obudowano ją szopą, dokąd każdorazowo zapraszano wyłącznie wybraną publiczność. Pod szubienicą znajdowała się zapadnia, niżej zaś wspomniana jama, miejsce spotkania wisielca ze śmiercią. Ktoś mniej zuchwały pewnie by wolał nie wyzywać losu, lecz Rory i Buster nie byli 431 PATRICIA SHAW przesądni. Dla nich dobra była każda kryjówka, a tę z miejsca uznali za najlepszą. Mieli rację. Szopę zdmuchnęło od razu, dół natomiast okazał się całkiem bezpieczny. Panował jeszcze półmrok, gdy zaczęli grasować po ulicach w poszukiwaniu koni. Widok nietkniętej siedziby sądu sprawił im duży zawód, stając się zarazem bodźcem do natychmiastowej ucieczki. Jakkolwiek byli niemal pewni, że zdołają odeprzeć zarzuty, zwłaszcza jeśli Logan Conal będzie trzymał gębę na kłódkę, to obaj doszli do wniosku, że nie ma co czekać na ludzkie wyroki. Sam Bóg udzielił im absolutorium, lepiej więc nie nadużywać Jego cierpliwości, lecz co rychlej wynosić się w diabły! Z dwoma schwytanymi końmi na postronku spokojnie przetrząsnęli ruiny składu artykułów różnych, gdzie zaopatrzyli się w prowiant i siodła, po czym nie zważając na głośne protesty uczciwych obywateli, skierowali się już prosto na szlak. Jedyny. Innych dróg wyjazdowych z miasta nie było. Również Logan Conal nie odniósł żadnych obrażeń. Kiedy jednak obejrzał szkody materialne, ogarnęła go furia. Do diabła, szlag trafił ten cholerny dom, który Josie kupiła za jego krwawicę! Tyle forsy wyrzucić w błoto!, mamrotał wściekle, okrążając to żałosne pobojowisko. Wichura zniszczyła budynek za pośrednictwem rozłożystego gumowca, który zwalił się na dach. Tam gdzie rosło drzewo, ziała teraz wielka czarna wyrwa. Gdzieś spod sterty splątanych konarów i liści doszło go w pewnej chwili słabe wołanie o pomoc, co sprawiło, że z nowym zainteresowaniem przyjrzał się położeniu zwalonego drzewa: upadło prosto na sypialnię, miażdżąc całą tylną część domu, natomiast nad salonikiem wybiło tylko ogromną dziurę. Zewnętrzne gałęzie wytrzymały i to mnie uratowało, pomyślał, podczas gdy Josie... Cóż, Josie leżała teraz przywalona całym ciężarem potężnego pnia... Dokonawszy tej rzeczowej analizy Logan odnalazł puszkę z tytoniem, wymacał w kieszeni chińskie zapałki, po czym skręcił i zapalił papierosa. No cóż, powiedział sobie, spoglądając na wznoszący się przed nim kolosalny zielony kopiec, nic tu nie mogę zrobić. A Josie sama jest sobie winna. Trzeba było jechać do Perth, ty głupia. Gdybyś mnie posłuchała... Nie chciałaś, to teraz masz. Widać tak ci było pisane. Mnie nie możesz winić... Deszcz ustał i zza grubej powłoki chmur zaczęło przebijać się słońce; powietrze od razu zrobiło się gęste jak w parówce. Chciałem się jej pozbyć, prawda?, nadal dyskutował z sobą Logan. A gdyby tak teraz... po prostu odejść? Gniewnie kopnął jakiś połamany rupieć. Co 432 PIÓRO I KAMIEŃ właściwie go tutaj trzyma? Tylko praca. Josie zmarnowała jego pieniądze, a Sibell ukradła kopalnie... Ejże! Tu chyba jeszcze nie wszystko stracone! Cyklon najprawdopodobniej opóźni całą procedurę... Być może tym z Morning Glory nie uda się uruchomić kopalń w ustawowym czasie... Jeszcze mam szansę wam się zrewanżować, pomyślał mściwie. Ciekawe, kto też im opalikował działki, bo na pewno nie Sibell ani ta przeklęta dziwka, jej wspólniczka. No, mógł to zrobić Zack Hamilton, ale jeśli nawet... W zamyśleniu zaciągnął się dymem — i nagle wszystko ułożyło mu się w całość. Kto mi zabroni wybrać się do Black Wattle, zachichotał w duchu, ogrodzić sobie działki, a kołki Hamiltona przenieść w inne miejsce? Tak! Tak właśnie zrobię, postanowił, a potem wrócę do Departamentu z nowym wnioskiem o rejestrację. Oczywiście zacznie się sprawdzanie, wybuchnie spór o to, kto naprawdę jest właścicielem, i dobrze, właśnie o to chodzi, bo w tym rozgardiaszu na pewno da się coś wygrać. Wystarczy działać tą samą metodą, co sąuattersi w Perth: składać wciąż nowe odwołania. Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl. To jest to! Albo oddadzą mu część złoża, albo nigdy nie ruszą z wydobyciem, bo procesy będą się wlec w nieskończoność. Już tam prawnicy postarają się o to. Dla nich to przecież żniwo. Głos Josie brzmiał teraz słabiej. Logan ponownie zlustrował wielką górę liści i uznał, że łóżko jest dobrze ukryte. Ale czy nikt go nie widzi? Gdyby ktoś zobaczył, że nie kwapi się ratować żony... Na wszelki wypadek ostrożnie zerknął na boki: po jednej stronie rozciągał się park, zupełnie teraz bezludny, same drzewa odarte z liści i grząskie, rozmokłe ścieżki, po drugiej opustoszałe parcele, z których huragan tak dokładnie powymiatał nędzne chińskie domki, że cały ten obszar wyglądał jak tereny przeznaczone pod zabudowę. Bardzo dobrze, oszczędzi to masę czasu, zauważył cierpko, oddalając się z tego miejsca. Kiedy trochę dalej zobaczył gromady płaczących Chińczyków, minął ich bez śladu współczucia. Po ulicach włóczyło się mnóstwo ogłupiałych zwierząt, bez trudu więc zdobył konia. Siodło i uprząż znalazł w zrujnowanych stajniach. Kwestię prowiantu postanowił rozwiązać tak samo jak Rory Jackson, czyli ukraść, ile się da, korzystając z ogólnego zamieszania. Tutaj nie poszło tak gładko. Wygrzebywał właśnie kolejną puszkę z żywnością, gdy rozległ się męski głos: — Hej ty! Przyszedłeś tu plądrować? Nie wiesz, że za to grozi kulka w łeb? 433 PATRICIA SHAW — A kto tu plądruje! — odkrzyknął Logan. — W szpitalu potrzebują żywności — zełgał pod wpływem nagłego natchnienia. — Ktoś im ją musi dostarczyć. — Jaki znów szpital, do cholery! Widziałeś, co z niego zostało? — Zostali pacjenci, a teraz ich jeszcze przybędzie. Zamiast biadolić, mógłbyś mi pomóc! — ryknął Logan, nabierając pewności siebie. Jego blef okazał się skuteczny. — Nie da rady, chłopie. Mam żonę i dzieci, muszę się nimi zająć. Logan wziął tyle prowiantu, ile zdołał zmieścić w przemoczonych jukach, i dłużej już nie zwlekając skierował się w stronę buszu. Wyjechał z miasta tym samym szlakiem co dwójka zbiegłych aresztan-tów. W jakieś dwie godziny po nich. Z Zacka pot lał się strumieniem, w piersiach raz po raz odzywał się ostry ból... Nie zważał na to, nie przyjmował do wiadomości. Z szaleńczo bijącym sercem pracował wciąż jak maszyna, odrzucając jedną po drugiej belki, kawały blachy i tynku. Znajdę ich, powtarzał sobie, żyją. Uparta nadzieja podsuwała mu przed oczy obraz Wesleya i jego piastunek skulonych w jakiejś luce pośród rumowiska. Kiedy usłyszał czyjś głos, był pewien, że dobiega on stamtąd, spod gruzów, krzyknął więc do uwięzionych, żeby się trzymali, a potem spojrzał za siebie i zobaczył Sama. Chińczyk stał w miejscu jak posąg rozpaczy z twarzą zalaną łzami. — Sam! — wykrzyknął Zack. — Rusz się, pomóż mi, na rany Chrystusa! Oni tam są! — Nie — załkał kucharz. — Nie ma. Wsiści odejść. Ukochany wuj teś. Malt wy! — Wang Lee nie żyje? Sam Lim z jękiem opadł na klęczki, lecz Zack chwycił go za kołnierz i podniósł na nogi. — Bardzo ci współczuję z powodu śmierci pana Wanga, ale spróbuj się teraz skupić. Mówisz, że dziewczyn nie było w domu? Że wyszły razem z Wesleyem? — Ajii! — pisnął Sam. — Ja mówić, zie oni odeśli. Dziecko i Netta utonąć! — Co ty pleciesz? Jak mogli utonąć? — Zack gorączkowo zerknął w stronę morza. Wciąż było wzburzone, fala jednak na pewno nie mogła sięgnąć aż tutaj. Jego nowy płot leżał wprawdzie w kawałkach, lecz to nie woda go zniosła... — Nie, to niemożliwe! Sam Lim w odpowiedzi zaczął histerycznie bełkotać po chińsku. 434 PIÓRO I KAMIEŃ — Zaczekaj, Sam — łagodnie powiedział Zack, próbując go uspokoić i zarazem opanować własną panikę. — Powoli, spokojnie. Mówisz, że Wesley utonął? — Chińczyk zachłysnął się łkaniem i skinął głową. Zackowi serce zamarło, mimo to nakazał sobie spokój. Głęboko odetchnął trzy razy i potem dopiero spytał: — Skąd to wiesz? — Siostly mi mówić! — Polly i Pet? Więc je widziałeś? Gdzie, na litość boską? — One uciec. Stlacić twarz. One być w oklopnym śtlachu, zie misiuś Maudie je ziabić. — O tak, zrobi to na pewno, a ja uduszę ciebie, jeśli natychmiast mnie do nich nie zaprowadzisz — zagroził Zack, nabierając nieco otuchy. Z paplaniny Sama wynikało, że bliźniaczki zdołały uciec z domu przed burzą, a skoro one żyją, to żyje i chłopiec, Polly i Pet nigdy by go przecież nie opuściły. — Mów, gdzie je widziałeś! — Tam — Chińczyk machnął ręką. — Ja je widzieć, kiedy one biec jak osialałe i ksicieć „dziecko utopione". Ja psijść powiedzieć misiuś Maudie. — Chodź — Zack popchnął go lekko do przodu — pokażesz mi, gdzie je widziałeś. Pędząc w stronę chińskiej dzielnicy, próbował uporządkować zagmatwane informacje Sama. Zrozumiał, że „tam" oznacza znajdujące się na skraju miasta obozowisko tubylców, ale skąd biegły bliźniaczki i dlaczego nie było z nimi Wesleya? Dlaczego, na miłość boską? Zaczynało brakować mu tchu, przycisnął więc ręką dolną partię żeber, by choć trochę złagodzić przenikliwy ból. Kiedy runął ten przeklęty hotel, coś musiało uszkodzić mu żebro, pomyślał przelotnie. Nieważne. Miał wrażenie, że wszystko to działo się bardzo dawno, w jakimś innym życiu. Nie chciał o tym myśleć, nie chciał nawet obserwować widocznych wokół spustoszeń, by nie tracić cennego czasu. Teraz istniał tylko jeden cel: odnaleźć Wesleya. Złapał się na tym, że płacze, że bezgłośnie woła do Cliffa: Pomóż mi! To twój syn! Pokaż mi, gdzie on jest! Deszcz znów zaczął padać, szum ulewy brzmiał jak westchnienie nad losem zburzonego miasta. Cliff, modlił się Zack, ratuj swoje dziecko! Nie pozwól, by stało mu się coś złego! Oczami wyobraźni zobaczył nagle malca w wezbranym strumieniu, buzią w dół, rude włosy falujące w wodzie... Martwego jak jego ojciec... — Nie! — krzyknął głośno. — Cliff, mówię do ciebie! Gdzie jesteś, do wszystkich diabłów? Bliźniaczki... Wciąż biegł niezmordowanie w stronę obozu tubylców z nadzieją, że tam je znajdzie. Za plecami słyszał urywany oddech 435 PATRICIA SHAW Sama. Widząc przecinającą mu drogę gromadę Aborygenów, zaczął ich nawoływać, lecz oni zignorowali go tak, jak gdyby w ogóle nie istniał... Ogrnęło go nagle niesamowite uczucie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, a może to on zwariował, i zalała go fala takiej paniki, że dostał od tego mdłości. Na szczęście w tej samej chwili ktoś mocno chwycił go za ramię: Bygolly! — Czarni ludzie szukać dla ciebie, szefie. My znaleźć Nettę i chłopca. Netta!, uświadomił sobie Zack. W domu prócz bliźniaczek była jeszcze Netta! Jakże mógł o niej zapomnieć! — Gdzie oni są? — krzyknął. — My jeszcze nie wiedzieć, ale my ich znaleźć — odrzekł Bygolly, zarzucając na ramię zwój liny. W drodze do wąwozu czarny kowboj sprostował informacje Sama. Polly i Pet nie uciekły. Pobiegły do swoich prosić ich o pomoc. Zack teraz dopiero zaczął sobie odtwarzać prawdziwy przebieg wydarzeń. Netta wraz z Wesleyem i bliźniaczkami schroniła się w wąwozie. Kiedy nagle wezbrała tam woda, przerażona dziewczyna wspięła się na drzewo, zabierając ze sobą Wesleya. Wichura wszakże potężniała z każdą chwilą i w końcu zwaliła drzewo. Siostry słyszały krzyki, ponieważ jednak nic nie widziały w ciemnościach, nie od razu zrozumiały, co się stało. Dopiero o świcie przeżyły szok: drzewo zniknęło, zmienił się też cały okoliczny krajobraz. Dziewczyny tak dalece straciły przez to orientację, że nawet teraz, za dnia, nie umieją dokładnie powiedzieć, w którym punkcie wąwozu rosło to drzewo, wyjaśnił Zackowi Bygolly. Ludzie od świtu szukają więc chłopca i Netty. Biedny stary Bygolly, znany wszystkim w buszu jako „przyboczny Maudie", nie próbował upiększać sytuacji: znajdą ich na pewno, powiedział. Żywych lub martwych. Odkąd znał Palmerston, Zack nigdy nie widział, aby tym starym korytem płynęło aż tyle wody! Owszem, czasami w porze deszczowej tworzyła się tu laguna, lecz jej żywot był krótki, powracało słońce i woda wyparowywała. Teraz przelewała się przez brzegi. Był pewien, że potężna fala powodziowa przedarła się już do morza. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na szeroki rozhukany nurt, na mętne wody najeżone mnóstwem sterczących gałęzi, by jego obawy wzrosły. Pod wodą musi leżeć masa powalonych pni... Nawet dobry pływak może się tu utopić. Widząc z daleka, że spora gromada tubylców skrupulatnie przetrząsa brzegi nowej rzeki, Zack przyspieszył kroku. Zmagając się 436 PIÓRO I KAMIEŃ z gęstwą niskiej roślinności, dotarł do miejsca, w którym wąwóz skręcał już prosto ku morzu, i tutaj dobiegł go czyjś okrzyk. Z toporkiem w ręku biegł ku niemu Bygolly, wycinając sobie ścieżkę w poplątanych zaroślach skrubu. — Oni coś znaleźć, szefie! Zack na te słowa zaczął znów zaklinać swego zmarłego brata, by to „coś" nie okazało się zwłokami chłopca. Od brzegu dały się słyszeć podniecone okrzyki Aborygenów, lecz on już zobaczył Wesleya i Nettę! Siedzieli na obalonym drzewie do połowy zanurzonym w wodzie! Netta machała ręką! Krzyknął do niej, niemal łkając z ulgi. Zalała go wdzięczność dla tej dziewczyny, dla jej zdrowego rozsądku: jak to dobrze, że nie próbowała płynąć do brzegu! Pierwszą jego myślą było znaleźć łódkę, ale gdzie? Z tych zakotwiczonych w porcie nie ostała się pewnie żadna... Poza tym czas naglił. Drzewo utknęło wprawdzie na jakiejś przeszkodzie, kołysało się jednak bardzo niebezpiecznie, tak że lada chwila mogło się zerwać z uwięzi, a wtedy... wtedy fala odpływu poniosłaby je prosto na otwarte morze. Być może już nawet zaczęło dryfować, ale chwała Bogu, znalazła się jakaś kłoda... — Idę, szefie — powiedział Bygolly, owijając linę wokół pasa. — Nie! — któraś z kobiet chwyciła go za ramię. — Ty nie iść. Tam być stingmy! — Tak, ich tam mnóstwo — potwierdziła druga, patrząc na Zacka. Skinął głową, że wie. Widywał już ludzi straszliwie poranionych przez te śliskie galaretowate stwory z mnóstwem długich wijących się macek. Jad tych meduz mógł zabić. Normalnie żerowały w ujściach rzek i strumieni, a teraz korzystając z przypływu, nawiedziły pewnie ten wąwóz. Bez słowa odebrał Bygolly'emu linę, żałując, że podczas grzebania w gruzach pozbył się koszuli, butów i skarpetek. Zawsze to jakaś ochrona. Drzewo tymczasem chybnęło się znów gwałtownie i Netta zaczęła krzyczeć, żeby się pospieszył. — Trzymaj się! — zawołał. — Zaraz was wyciągniemy! Szybko pożyczył od jednego z tubylców starą kraciastą koszulę, zapiął ją na jedyne dwa guziki i opuścił rękawy. Żeby tak jeszcze skarpetki... Ale o tym nie było co marzyć, nikt tu nie nosił skarpetek. — Trzeba tak to zrobić, żeby nie zanurzyć ich w wodzie — zaczął tłumaczyć Bygolly'emu. Wiedział, że smagnięcie mackami krążko-pława to śmierć dla małego dziecka. — Drzewa są za daleko, żeby przywiązać linę, dlatego trzymajcie ją mocno. Musimy ten pień 437 PATRICIA SHAW przyholować do brzegu jak tratwę. Być może trzeba go będzie uwolnić, więc pożycz mi swój toporek. Z liną owiniętą wokół pasa ostrożnie wsunął się do wody. Była mętna i ciepła. Słyszał, że stojące w pobliżu kobiety głośno sykają ze strachu, lecz starał się o tym nie myśleć... Ilekroć napotkał nagle coś pod wodą, skóra mu cierpła ze zgrozy. Cóż, Hamilton, nie jesteś ty bohaterem, mówił sobie i... płynął dalej. Starał się trzymać możliwie blisko powierzchni, by nie zaplątać się w coś i nie utknąć, a przede wszystkim nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. W wodzie kryło się pewnie sporo nieprzyjemnych stworzeń, na przykład węży... Nie miał ochoty ich płoszyć, choć jednocześnie wszystko w nim wołało, by paroma silnymi uderzeniami ramion dobić do tego drzewa. Nigdy w życiu pokonanie tak niewielkiego dystansu nie zajęło mu tyle czasu, ale wreszcie był u celu. Netta, świadoma grożących im niebezpieczeństw, zamilkła teraz ze strachu, za to Wesley ani myślał siedzieć cicho. — Nie pozwoliła mi się ruszyć! — powiedział oskarżycielsko, wysuwając do góry podbródek. Zmarszczył swoją małą piegowatą buzię i zerknął z ukosa na Nettę: — Niedobra dziewczyna! Przyszedł ojciec Christmas, a ja go nie widziałem! Przez nią! — Nieodrodny syn swojej matki! — roześmiał się Zack. Netta zdobyła się na blady uśmiech. Pilno mu było wydostać się z wody, kiedy wszakże spróbował wdrapać się na drzewo, ono raptem zmieniło pozycję — widocznie dodatkowy ciężar uwolnił je jakoś z uwięzi, tak że zaczęło dryfować ku morzu. Widząc, co się dzieje, Zack oddał toporek Netcie, a sam z najwyższym pośpiechem zarzucił i związał linę. — Ciągnijcie! —krzyknął do ludzi trzymających jej drugi koniec. Drzewo z niechętnym skrzypnięciem zaczęło ociężale sunąć w stronę brzegu. Usadowiona na jego pniu Netta wyciągnęła rękę do Zacka: — Szybko, szybko, szefie! Pan wejść tutaj. On nas utrzyma. Sprawdziwszy wytrzymałość tej dość ryzykownej tratwy, zaczął z wolna windować się w górę, gdy całym jego jestestwem targnął porażający ból. Z niesamowitą szybkością przemknął — przez ciało, od prawej stopy do głowy, gdzie eksplodował niczym straszny śmiercionośny pocisk. Zack stracił oddech. Oślepły z bólu próbował się czegoś chwycić i chybił... Każdy jego nerw wił się i krzyczał z męki. Może i on krzyczał, lecz nie zdawał sobie z tego sprawy, czuł tylko, że ktoś... chyba Netta... ciągnie go za ręce, winduje w górę... Nie był 438 PIÓRO I KAMIEŃ w stanie jej pomóc, kolejne paroksyzmy bólu czyniły z niego martwy przedmiot. Później, kiedy znów zaczął widzieć, jakiś cień przesłonił mu światło. Tak, to była Netta, w wodzie, obok niego. Czuł, że go podnosi, popycha naprzód, nie wiedząc, nie rozumiejąc, jaką śmiertelną mękę sprawia mu każdym dotknięciem. Przez ból przebiło się zdumienie: ależ ona silna! Wreszcie wywlokła go z wody... A potem zalała go ciemność, a z nią błogosławiona ulga. Kiedy się ocknął, pierwszą jego myślą było, że utonął... Nie. Zobaczył obok siebie dwie czarne kobiety. Przykucnięte na piętach, polewały mu twarz jakąś cieczą. Była chłodna i mocno pachniała eukaliptusem. Żyję, pomyślał, i zaraz ogarnęła go panika, że stracił nogę, bo wcale jej nie czuł. Z najwyższym wysiłkiem dotknął kolana i krzyknął ze zgrozy. Było tak, jakby dotknął pustego miejsca. — Wszystko być dobrze — zaszemrały kobiety. — Wesley? — wykrztusił. — Netta? — Dobrze! Wszystko dobrze! Ty też być zdrów. Cholerne dranie te stingmy. — Moja noga... Czy... mam nogę? — Głupio mu było, ale musiał spytać. Usłyszał wybuch śmiechu i opadł na plecy. Ten śmiech wystarczył mu za odpowiedź. Netta goniła ostatkami sił. Oddała Wesleya Polly, która tak go chwyciła, jakby tylko z nią był bezpieczny, mówiąc z ważną miną, że musi zaraz iść „lulu". Bygolly poleciał szukać missus Maudie, powiedzieć, że Wesley jest zdrów i cały. Co do pana Zacka Netta była dobrej myśli. Krzątały się przy nim dwie stare kobiety, które najpierw przemyły mu nogę, usuwając z niej resztki trujących wici, później opatrzyły jego rany jakimś swoim lekarstwem. Te rany wyglądały bardzo brzydko, całkiem jak głębokie ślady bata. Pan Zack stracił od tego przytomność. Kobiety rozdarły te jego eleganckie spodnie i zaczęły masować mu nogę. Była cała czerwona i strasznie spuchnięta od jadu, ale ten masaż przywrócił jej życie. Teraz już było dobrze, już się obudził, leżał cicho i odpoczywał. Sam Lim siedział na piętach taki nieszczęśliwy, że żal było patrzeć. Powiedział jej, że pan Wang nie żyje. I wielu, wielu innych. Miasto zniszczone. Wszędzie leżą powalone drzewa, jedne na drugich, jak naleśniki. Po ulicach jak głupie wałęsają się konie, a po morzu puste łodzie... Opowiedział jej to wszystko i jeszcze więcej. Zrozumiała, że to straszna katastrofa, ale była za bardzo zmęczona, żeby przejąć się tym tak jak on. Z ulgą wyciągnęła się na mokrej trawie. Dobrze było nie 439 PATRICIA SHAW czuć już strachu, nie myśleć, że jest sama, że nikt jej nie przyjdzie z pomocą... Jeśli czegoś pragnęła, to wrócić tam, w swoje strony. Morze było jej obce, a to miasto białych ludzi takie hałaśliwe... Tęskniła za ciszą buszu. Przypomniał jej się Jaljurra. Po raz pierwszy od jego śmierci myślała o nim bez bólu. Wydało jej się nagle, że go widzi. Stał obok i patrzył na nią z uśmiechem. — Teraz możesz odpocząć, Tiranno — powiedział w jej własnej mowie. — Będą cię strzec dobre duchy. Zasnęła z uśmiechem na twarzy: więc znał jej prawdziwe imię!... Z budynku szpitala ocalało tylko jedno skrzydło, które przy największym nawet zagęszczeniu nie mogło pomieścić wszystkich poszkodowanych. Naprędce rozbito zatem namioty, ustawiając je równymi rzędami, tak jak w szpitalu wojskowym. Lekarze, a w Pal-merston było ich tylko dwóch, pracowali teraz przez okrągłą dobę, operując ciężkie przypadki, opatrując lżej rannych, doglądając chorych. Administrator i jego żona, którzy szczęśliwym trafem opuścili swoje miejsca przy feralnej ścianie, przez co wyszli z katastrofy bez szwanku, udostępnili bezdomnym własną rezydencję, stwierdziwszy, że doznała ona jedynie drobnych uszkodzeń. Zack na tyle szybko wrócił do hotelu, że zdążył dołączyć Maudie, Wesleya i Sibell do grupy kilkunastu kobiet i dzieci skierowanych na kwaterę do siedziby administratora; salę recepcyjną przekształcono tam w wielką sypialnię. Wesley zaczął głośno protestować, kiedy mu powiedziano, że będzie się musiał rozstać ze swoimi piastunkami, czarnych kobiet bowiem nie wpuszczano w mieście do domów, lecz Zack i temu potrafił zaradzić: zbudował dziewczynom malutką chatkę zaraz koło bramy rezydencji. Materiałów nie brakowało, wszędzie walały się belki, kawałki drzewa i blachy. Chińczycy i tubylcy też wkrótce zaczęli klecić coś sobie z tych resztek. Sporo białych rodzin znalazło schronienie w budynkach BAT-u. „Bijou" pod nieobecność Lorelei otwarte było dla każdego, kto nie miał dachu nad głową. Zaczęły się znowu monsunowe deszcze; natura jak gdyby nigdy nic natychmiast wróciła do normy właściwej tej porze roku. Wszyscy mieszkańcy miasta pracowali teraz bardzo ciężko. Mężczyźni ogradzali linami grożące zawaleniem domy bądź uprzątali ulice, kobiety gromadziły żywność, ubrania i koce. Powoli uruchamiano miejskie rzeźnie i niektóre sklepy. Pułkownik Puckering obawiał się jednak, że wszystko to może się wkrótce załamać. Zauważył, że 440 PIÓRO I KAMIEŃ większość tubylców opuściła miasto. Ci ludzie umieli wyżywić się w buszu, pozostałej ludności wszakże głód już teraz zaglądał w oczy. Przy rozdziale resztek żywności zaczynały wybuchać bójki. Wszyscy mieli świadomość, jak niepewna jest ich sytuacja, wszystkich nękało to samo pytanie: czyżby historia miała się powtórzyć? Czy Palmerston podzieli los owych trzech osad, którym nie udało się przetrwać — fortu Dundas na wyspie Melville, fortu Wellington nad Raffles Bay, portu Essington? Wszystkie po kolei opuszczono. Pozostały tam tylko samotne mogiły mężczyzn i kobiet, dzielnych pionierów, których pokonały w końcu trzy wrogie, sprzymierzone z sobą elementy: izolacja, uciążliwy klimat i febra. Co teraz postanowią władze? — Chodzą plotki, że ma być zarządzona ogólna ewakuacja — powiedział Zack; specjalnie odszukał pułkownika, aby się dowiedzieć nowin. — Mówi się, że Palmerston przestanie istnieć. Słyszałeś o tym? — Rząd Południowej Australii rozważa taką możliwość. Panowie z Adelaide nie mają ochoty ładować pieniędzy w kiepskie przedsięwzięcie... A tu potrzebny jest bardzo solidny zastrzyk finansowy, inaczej się nie pozbieramy. Tak, sytuacja jest dramatyczna. — Nie mogą przecież zamknąć portu! — zaczął oponować Zack. — Będą musieli nas wesprzeć choćby tylko ze względu na linię telegraficzną! — O, linię da się utrzymać z pomocą ledwie paru ludzi. Będą siedzieć jak w latarni morskiej — odrzekł posępnie pułkownik. — No tak, ale to podejście bardzo krótkowzroczne! Port jest nam potrzebny! Boże miłosierny, niechby tylko dali nam szansę! Ileż towarów może eksportować Terytorium! Bydło, złoto i do tego całą gamę minerałów! Sami nawet nie mamy pojęcia, co jeszcze leży w tej ziemi. A mięso! Niedługo uruchomimy własne przetwórnie. Jak tylko pojawią się chłodnie, a do tego już niedaleko, można będzie sprzedawać mrożoną wołowinę, mało to na świecie chętnych? O tym rząd nie myśli? — Sądzę, że rozważają wszystkie pro i kontra — stwierdził Puckering — tymczasem jednak administrator ma zarządzić ewakuację kobiet i dzieci. Statki będą tutaj za parę tygodni. — Mnie się to wydaje niebezpieczne. Jak raz wyjadą, mogą już nigdy nie wrócić. To początek końca. — Niekoniecznie, Zack, jeśli ich zapewnimy, że to tylko na jakiś czas — uśmiechnął się chytrze pułkownik. — To nawet dobrze, miasto 29 Pióro i kamień 441 PATRICIA SHAW nie może ich teraz wyżywić. Obniżając liczbę mieszkańców, mamy szansę je odbudować. — Z kobietami pojadą ich mężowie — burknął Zack. — Niech jadą. Mniej gąb do nakarmienia. — Te statki przywiozą chyba jakieś zaopatrzenie? — I na jak długo wystarczy tego, co przywiozą? Nie, na samym imporcie nie można polegać. Właśnie to doprowadziło do upadku tamte trzy osady. Pamiętaj, że to dopiero początek pory deszczowej i że długo jeszcze będziemy odcięci od naszych farm. — Niech się władzy nie zdaje, że pokornie zrobimy, co nam każą — oświadczył Zack z ponurą determinacją. — Nie oddamy Palmers-ton! W najgorszym razie poradzimy sobie sami. — Właśnie! — przytaknął z zapałem pułkownik. — Najważniejsze, aby władze zrozumiały, że to miasto wytrzyma wszystko, że podniesie się nawet po takim cyklonie jak ten i że Terytorianie to ludzie z żelaza! — Spojrzał z ukosa na Zacka i dodał: — Trzeba uświadomić panom z Adelaide, że Palmerston to nie to samo co tamte niefortunne przedsięwzięcia. My nie prosimy o litość. — A któż by tego chciał? — zdumiał się Zack. — Myślę, że z taką właśnie postawą rząd miał zawsze dotąd do czynienia. Cóż, mieszkańcy owych zlikwidowanych osiedli niewątpliwie doświadczali okrutnych uciążliwości, ale też skarżyli się na nie bez przerwy. Tak że wydanie w końcu rozkazu ewakuacji mogło się władzom wydawać aktem dobrodziejstwa. — Mój Boże, nie wolno do tego dopuścić! — W żadnym razie. Moja rada jest taka: stwórzmy zasłonę dymną. Jak? Przekazujmy rządowi dobre wieści, złe zostawiając sobie. Palmerston, trzeba to mocno podkreślić, istnieje i będzie istnieć! Dlaczego po zdmuchnięciu posterunku policji huragan oszczędził domek pułkownika, pozostanie jego tajemnicą i zarazem najlepszym świadectwem, jak bardzo kapryśny to żywioł. Wichura zerwała wprawdzie część gontów, tak że wody nalało się mnóstwo, lecz zaradny chiński służący zręcznie załatał dziury palmowymi liśćmi, a sprzęty dało się wysuszyć. Z braku własnego lokalu posterunek mieścił się teraz tutaj. Pułkownik, wracając do domu, już z daleka dostrzegł kilku mężczyzn przykutych do drzew łańcuchami. — Co to za ludzie, sierżancie? — Szabrownicy, sir — wyjaśnił sierżant Coppedge. 442 PIÓRO I KAMIEŃ — Ach, tak. Zajmiemy się nimi później. Jakie mamy straty? — Z kobietą, co zmarła dziś rano, będzie razem dwudziestu ośmiu zabitych. Nie tak źle, zważywszy, ile zostało z miasta. — Nadaj do Adelaide telegram tej treści: „Żywność nadal potrzebna, ale szkody wyrządzone przez huragan nie tak wielkie, jak podano we wstępnych raportach. Liczba zabitych: siedem. Dzielni obywatele Palmerston przystąpili do odbudowy. Boże, chroń Królową." Sierżant popatrzył na swego zwierzchnika i uśmiechnął się całą gębą: — Naprawdę mam to wysłać, sir? — zapytał na wszelki wypadek. — Niezwłocznie. Co z tymi dwoma, Jacksonem i Krohnem? — Ano nic. Widzi mi się, że zwiali. — Zawiadomcie posterunki w Pine Creek i w Katherine. Niech ich szukają. — Tak jest, sir. — W razie czego jestem w szpitalu. Jadąc przez miasto, pułkownik z satysfakcją obserwował wszędzie pracujących ludzi. Uprzątano gruzy, palono padłe zwierzęta, tu i ówdzie widać już było konie wlokące potężne kłody na odbudowę domów. Obalone drzewa piłowano na miejscu, sam huragan dostarczył nowego budulca. Na cmentarzu wokół świeżych mogił stały smutne grupki żałobników. Ten cmentarz był dla pułkownika najbardziej wymownym świadectwem dramatycznych losów północnych krańców kontynentu. Już na długo przed katastrofą przestudiował tutejsze nagrobki; uderzyła go zwłaszcza ogromna liczba Chińczyków, jak również białych młodych ludzi „zmarłych śmiercią tragiczną". Zbyt dużo tych tragicznych zgonów, mruknął do siebie, spoglądając w pochmurne niebo. Ogarnął go smutek. Ci młodzi pionierzy, pomyślał, to tacy sami bohaterowie jak polegli na polu bitwy żołnierze regularnej armii... Zdążył już tymczasem dotrzeć do szpitala, gdzie odszukał siostrę przełożoną. — Proszę mi powiedzieć, jak się miewa miss Lorelei Rourke. — Strasznie poharatana, biedactwo — stwierdziła posępnie Hilda. — Staraliśmy się pozszywać ją jak najlepiej, ale co tu mówić! Kiedy się to wszystko zagoi, dziewczyna nie zechce nawet spojrzeć w lustro! Cóż, zostanie jej sporo szpetnych blizn. Aż się serce kraje... śliczna była przecież jak obrazek. — Pójdę ją odwiedzić — westchnął pułkownik. 443 PATRICIA SHAW — Tak, tak, niech się pan postara podnieść ją na duchu. Lorelei nie jest w ciemię bita, ona wie, czego się może spodziewać... Jak taka dziewczyna straci urodę, to... To trzeba jej dobrze pilnować. — Pilnować? Czemuż to? Hilda swoim zwyczajem wypaliła prosto z mostu: — Bo najlepsza z niej kandydatka na samobójczynię, ot co! Patrząc na budynek szpitala, można było pomyśleć, że jakiś baśniowy gigant przydepnął go jedną nogą. Część ścian w zrujnowanym skrzydle leżała zgnieciona na proszek, pozostałe fragmenty wisiały na włosku. Pułkownik zanotował sobie w pamięci, że trzeba tu przysłać następną grupę ochotników, niech zburzą te ściany i wywiozą gruzy. Pierwsza grupa sprawiła się bardzo dobrze. Tak szybko postawili polowy szpital, że i wojsko nie zrobiłoby tego lepiej... Tak, ale teraz trzeba jak najszybciej usunąć ruiny, w przeciwnym razie zagnieżdżą się tutaj szczury zwabione odpadkami... tym wszystkim, co wiąże się z ludzkiem cierpieniem. W ocalałej części budynku leżały jedynie kobiety. Pułkownik wypatrzył Lorelei na werandzie, gdzie rzędem upchano kilkanaście łóżek. Do szpitala przywiózł ją osobiście, przyszedł też zaraz następnego dnia, wtedy jednak przygotowywano ją do operacji. Z twarzą owiniętą bandażami leżała całkiem nieruchomo, przykryta białym prześcieradłem. Zbliżając się do niej, pułkownik czuł na sobie ciekawe spojrzenia pacjentek. Pozdrowił z uśmiechem nieznajome panie, po czym nieco zakłopotany tak szeroką widownią, delikatnie dotknął drobnej bosej stopy wysuniętej spod prześcieradła. — Lorelei... — Milczała. — Proszę pani — spytał niespokojnie jej sąsiadkę — czy ona... miss Rourke śpi? — Chyba nie, ale wie pan, ona nie chce z nikim rozmawiać. — Moja droga, to ja, Puckering — spróbował raz jeszcze, ujmując Lorelei za rękę. Poruszyła oczami — dostrzegł w nich ból — nic jednak nie odpowiedziała. Co gorsza, odwróciła głowę. — Daj spokój — zaczął mówić ze sztuczną pewnością siebie — masz parę skaleczeń, ale to naprawdę nic groźnego. Siostra przełożona zapewniła mnie właśnie, że w mig wyzdrowiejesz. Postaraj się, proszę. Tyle mamy spraw do omówienia! Jak tylko odgruzujemy miasto, życie szybko wróci do normy, a ty będziesz musiała zająć się swoją spółką... — Bardzo uważał na każde słowo, unikając zwłaszcza jakiejkolwiek wzmianki o Traffor-dzie i de Lange'u. Byli przecież jej przyjaciółmi. Mówiąc o „Bijou", w ostatniej chwili ugryzł się w język, aby nie powiedzieć, że budynek 444 PIÓRO I KAMIEŃ nie został „nawet draśnięty". Niestety, spostrzegł z przykrością, że w oczach Lorelei pojawił się wyraz zmęczenia i nudy, a jej śliczne usta, takie różowe wśród białych bandaży, zacisnęły się w twardą linijkę. Co robić? Zaczynał już czuć się intruzem, na szczęście zobaczył Sibell. Szła po rozmokłym trawniku, zamiatając błoto długą czarną spódnicą. — Miło pana widzieć — uśmiechnęła się na powitanie. — Powiedziano mi właśnie, że jest pan tutaj. Jak Lorelei? Jak się dziś czuje? — Nie wiem — odrzekł bezradnie, pomagając jej wejść na schodki. — Chybaby wolała, żebym sobie poszedł. — Och, nic podobnego! — żywo zaprotestowała Sibell. — Spójrz, Lorelei — powiedziała wesoło, podchodząc do chorej — pan pułkownik przyszedł specjalnie dla ciebie. Wszystkie panie zielenieją z zazdrości! — Gdy odpowiedziało jej milczenie, pochyliła się niżej nad łóżkiem: — Dobrze się czujesz? — Tak — wyszeptała Lorelei. — Czy mogę ci w czymś usłużyć? — Nie. — Wie pan, pracuję tutaj jako ochotniczka — wyjaśniła Sibell pułkownikowi. — Siostra przełożona — uśmiechnęła się do Lorelei, najwyraźniej próbując ją rozbawić — daje nam okropną szkołę! Ach, niechby któraś nie zrobiła czegoś jak trzeba! Powiada jednak, że wyszkoli mnie na pielęgniarkę. Hm, nie takie to łatwe. Lorelei to idealna pacjentka, na nic się nie skarży, za to inni! Niektórzy są tak wymagający i tak niecierpliwi, że czasami już nie wiem, co najpierw robić. — Delikatnie pogładziła wystający spod bandaży jasny pukiel włosów. — Moja droga, pułkownik nie może siedzieć tu godzinami. Mogłabyś mu chociaż powiedzieć „dzień dobry". — Ty mu powiedz, żeby sobie poszedł. — Myślę, że jest zmęczona. Jutro poczuje się lepiej. — Sibell starała się jakoś usprawiedliwić chorą. — Rozumiem — wyjąkał Puckering. — Mam więc przyjść jutro? — Tak, sądzę, że tak — zapewniła go Sibell. Sama Lorelei przyjęła to obojętnie. Powieki miała szczelnie zaciśnięte, jakby chciała odciąć się od świata. — Może więc oprowadzisz mnie po szpitalu? — pułkownik zawiesił głos. Sibell zrozumiała, że chciałby pomówić z nią w cztery oczy. Oprowadzanie gości było domeną siostry Ciarkę, o czym pułkownik musiał chyba wiedzieć. — Czy zechcesz na nią uważać? — poprosił, kiedy tylko wyszli na zewnątrz. — Boję się o nią, jest w strasznej depresji. 445 PATRICIA SHAW — To zrozumiałe. A jej dzisiejszych reakcji proszę sobie nie brać do serca. Wiem, że naprawdę zależy jej na panu. Bardzo. Mówi takie przykre rzeczy, bo jest przerażona tym, co się stało z jej twarzą. Lekarze mówią, że opatrunki zdejmą jej dopiero za kilka tygodni, może więc do tego czasu trochę się uspokoi... Cóż, przeżyła okropny szok! Ja oczywiście będę w pobliżu. W każdej chwili mogę do niej zajrzeć. Zaczynało się już ściemniać, gdy pułkownik opuścił szpital. Był chyba nie mniej przybity niż sama Lorelei. Wbrew pocieszeniom Sibell bał się momentu zdjęcia bandaży... Co zrobić? Jak pomóc Lorelei? Kiedy tam, w hotelu, zobaczył jej twarz, serce w nim zamarło, przede wszystkim jednak dlatego, że bał się, czy nie odniosła jakichś groźnych obrażeń wewnętrznych. Mój Boże, tak strasznie mu jej brakowało! Jej zabawnego zuchwalstwa, wesołości... Nie czuł się urażony dzisiejszą odprawą. Wystarczyło logicznie pomyśleć, by zrozumieć, co się za tym kryje. Siostra Ciarkę miała rację, Lorelei jest zrozpaczona. Biedactwo, a taka była zawsze radosna, taka rozświer-gotana... I dlatego, powiedział sobie, mnie nie wolno wpadać w desperację. Bo czyż to nie ja powinienem jej przywrócić wiarę w siebie? I trzeba to zrobić, zanim te bandaże zostaną usunięte. Tylko jak? Pomyślał, że być może najlepszą rzeczą byłoby poprosić Lorelei o rękę i jak najszybciej wziąć ślub. W pobliżu chińskiej dzielnicy, czy raczej tego, co z niej pozostało, zaczepił go jakiś młody tubylec: — Mister Puckering! Sir! Ty iść ze mną szybko! — Dokąd? — Pułkownik ściągnął cugle, lecz chłopak już puścił się pędem w boczną uliczkę nieopodal parku; po chwili przystanął i gestem zachęcił Puckeringa, aby jechał za nim. Cóż, wypadało sprawdzić, o co chodzi. Czarny przewodnik zatrzymał się wreszcie przed wejściem na teren czyjejś zburzonej posesji. Wszystko tu zresztą wichura zrównała z ziemią. Nigdzie w pobliżu nie było widać żywego ducha i ta niesamowita cisza... Pułkownik poczuł się nagle nieswojo, tak bardzo, że zsiadając z konia, mimo woli dotknął pistoletu. Rozejrzawszy się za tubylcem, zobaczył go obok kępy jakichś krzaków. Teraz już po skórze wyraźnie przeszły mu ciarki, pożałował nawet, że zeskoczył z konia. Cóż za niesamowite uczucie! Miał wrażenie, że w tym miejscu czai się jakieś zło... dziwna, niezrozumiała groźba. — Czego chcesz? — zapytał, zbliżając się do tubylca. Twarz tego młodzieńca wydała mu się znajoma, ale skąd? — Czyśmy się już gdzieś spotkali? 446 PIÓRO I KAMIEŃ Czarny bez słowa ruszył znów przed siebie, rozgarniając splątane zarośla. Wyszli z nich na opuszczoną parcelę, gdzie olbrzymie, wyrwane z korzeniami drzewo zgruchotało czyjś skromny domek. Na ziemi leżała gruba warstwa liści, które zdążyły już uschnąć, szeleściły bowiem pod stopami. — Dobry Boże — mruknął do siebie pułkownik — ciężko to będzie uprzątnąć. Drzewo padając zmiażdżyło nie tylko dom, ale i własne „podbrzusze"; spłaszczone spodnie gałęzie ułożyły się w taki sposób, jakby stary gumowiec chciał zbudować z siebie ogromny stos całopalny. Nic dziwnego, że właściciele nawet nie spróbowali nic z tym zrobić, pomyślał pułkownik. Potrzebna tu będzie brygada ludzi z piłami i siekierami. Spojrzawszy w stronę, gdzie stał tubylec, zdziwił się, że go tam nie ma. Okrążył pień, ale i tam go nie było. — Żarty sobie stroisz, do licha? — krzyknął. — Gdzie się podziałeś? Odpowiedział mu jakiś głos, który jednak z pewnością nie należał do tego młodzieńca. Pułkownik znów poczuł ciarki na skórze, nawet włoski na rękach stanęły mu dęba. Ci tubylcy... Wiedział, że uprawiają przedziwne praktyki... Cała ich kultura jest tak tajemnicza... To miejsce... zdawało się emanować czarną magią. Raz jeszcze zawołał swego przewodnika, a gdy znów odpowiedziała mu cisza, postanowił odejść. Aż dziwne, jak bardzo, jak rozpaczliwie pragnął już stąd odejść. Zrobił krok w stronę uliczki i wtedy usłyszał jęk. Zaskoczony przestąpił gałąź zwalonego drzewa i przewiesiwszy się przez następną, zawołał niepewnie: — Jest tam kto? — Nie widział nic prócz gęstwy splątanych konarów i liści. — O Boże, ratunku... — doszedł go słabiutki głos. — Jezu Chryste, tam jest kobieta! — ryknął Puckering, licząc, że tym okrzykiem przywoła wreszcie tubylca, niestety, czarny oddalił się widać na dobre. Roztrzęsiony pułkownik zaczął gorączkowo przeszukiwać drzewo, łamiąc rozczapierzone gałęzie i cały czas nawołując uwięzioną. Po chwili musiał skapitulować, była za głęboko. — Trzymaj się! — krzyknął. — Jadę sprowadzić pomoc! Dopiero po wielu godzinach pracy kilkunastu mężczyzn uzbrojonych w piły i siekiery wydobyło Josie Conal z tej strasznej zielonej pułapki. Biedaczka spędziła tam kilka dni! Czekał już na nią lekarz, który kazał ostrożnie położyć pacjentkę na nosze i najpierw dał jej się napić. Stwierdził silne odwodnienie organizmu i trochę skaleczeń, 447 PATRICIA SHAW ogólnie jednak uznał, że wyjątkowo dobrze zniosła tę niesamowitą próbę, zważywszy w dodatku to, że pokąsały ją setki zielonych mrówek. — A ukąszenia tych malutkich bestii pieką jak ogień — poinformował pułkownika. — Musiały mieć gniazdo w tym drzewie, a kiedy padło, dostały szału. Puckering ukląkł obok noszy: — Pani Conal, zabieramy panią do szpitala. Dzielna z pani kobieta! Jest mi niewymownie przykro, że musiała pani tak długo czekać na pomoc. Uśmiechnęła się na te słowa, choć z powodu groteskowo opuchniętej twarzy wyglądało to raczej na grymas: — Jimmy był przy mnie — powiedziała w zadumie. — Dotrzymywał mi towarzystwa, pocieszał... Byłam pewna, że ktoś mnie znajdzie... — Jaki Jimmy? — spytał zdumiony pułkownik. — Jimmy Moon, oczywiście — wyszeptała, zapadając w drzemkę. Puckernig rozejrzał się dookoła: — Czy widział tu ktoś tubylca? Wszyscy pokręcili głowami: — Jakiego tubylca? Pułkownik zamilkł, nie chciał, by go wzięli za wariata. Miał im mówić, że chodzi o Jaljurrę alias Jimmy'ego Moona, który był przyjacielem obojga Conalów i... o Boże, teraz dopiero uświadomił to sobie z drżeniem, tym samym młodym tubylcem, z którym kiedyś rozmawiał w Perth i który przed kilkoma godzinami zaprowadził go do Josie?! Ale na rany Chrystusa, Jimmy Moon nie żyje! Maudie i Sibell nie miały co do tego wątpliwości. Wiele innych osób także rozpoznało jego zwłoki... Odwrócił się od grupy mężczyzn i zaczął przeszukiwać teren, chociaż właściwie już wiedział, że szkoda zachodu... Tylko jak to możliwe? Ten człowiek tu był i ja go naprawdę widziałem! To on mnie wezwał na pomoc, myślał skonsternowany pułkownik. Ale skąd w takim razie to wrażenie zła? Zgodnie z logiką Jimmy Moon nie mógł być przecież złym duchem, wprost przeciwnie... Logika? W tej sytuacji mówić o logice? Śmieszne. Ponosi cię wyobraźnia, surowo upomniał sam siebie. No dobrze, a co z panią Conal? Przecież ona go też widziała. Czyż nie mówiła, że był przy niej cały czas? Był? Tam, pod tą kupą śmieci? Widząc, że ochotnicy chwycili nosze, pułkownik ciężko westchnął: niepodobna dojść z tym do ładu... Ale... Jeżeli pani Conal powtórzy tę swoją opowieść, on, 448 PIÓRO I KAMIEŃ pułkownik Puckering, będzie to musiał potwierdzić, inaczej ona sama i inni pomyślą, że zwariowała. Nie cieszyła go ta perspektywa. Poczuł przelotne zdziwienie, że to akurat jemu dane było przeżyć coś tak fascynująco niezwykłego, aczkolwiek nie była to sprawa, której chciałby nadawać rozgłos. Kilkakrotnie odwiedził Josie w szpitalu, ona jednak już nigdy nie wspomniała o tym wydarzeniu. Jak gdyby sam Jimmy Moon zadecydował, że lepiej będzie wymazać to z jej świadomości. W trzecim dniu swojej podróży Logan zmuszony był przyznać, że mu coraz trudniej posuwać się naprzód. Krajobraz przy trakcie, płaski i monotonny w czasie suszy, zmienił się teraz nie do poznania. Szlak przecinały raz po raz głębokie rowy pełne wartko płynącej wody, wyschnięte strumienie zamieniły się w rwące rzeki, laguny zaś w ogromne, ciągnące się kilometrami rozlewiska, z których smętnie sterczały uwięzione drzewa. Z nowo powstałych mokradeł wyroiły się niespotykane chmary owadów, wobec których Logan był bezbronny — w pośpiechu nie pomyślał, że trzeba wziąć moskitiery. Sypiał z siodłem pod głową na mokrej ziemi, okutany kocem, dusząc się z gorąca i braku powietrza. Och, byle wreszcie dotrzeć do Black Wattle! Nie wątpił, że się tam spotka z typową wiejską gościnnością, tak więc w drodze powrotnej będzie już dużo lepiej wyekwipowany. Było rzeczą pewną, że Hamiltonowie zostawili na gospodarstwie kilku ludzi — ktoś przecież musi doglądać farmy. Nie zamierzał oczywiście zdradzać nikomu celu swej podróży, wystarczy powiedzieć, że zbłądził. Chwilowo był tak rozdrażniony lawiną wciąż nowych trudności, że irytowały go nawet nieprzeliczone stada ptaków, od których dosłownie ciemniało niebo. Po mokradłach spacerowały czaple i wielkie eleganckie brolgi — z tych przynajmniej był jakiś pożytek, bo ich widok pozwalał się zorientować, którędy nie należy jechać — te miliony innych natomiast... Nie znał nawet ich nazw. Wyglądało na to, że o tej porze roku wyznaczają tu sobie spotkanie wszystkie możliwe gatunki miejscowej fauny. Z dreszczem obrzydzenia obserwował w trawie coraz więcej przemykających się węży, kiedy zaś po sforsowaniu niezliczonych strumieni znalazł się dla odmiany nad jakąś rzeką, zauważył zaczajone w bagnie krokodyle. Na skutek wszystkich tych przeszkód zmuszony był tyle razy odbijać od traktu i w tylu różnych kierunkach, że w pewnym momencie stracił orientację. To, że beznadziejnie zbłądził, zrozumiał dopiero wtedy, gdy zjadł już wszystkie zapasy. 449 PATRICIA SHAW Pogoda była ponura. Niebo bez przerwy przesłaniała gruba powłoka chmur, tak że od wyjazdu z miasta nie oglądał gwiazd ani słońca. A był to zaledwie początek mokrej pory roku. Do licha, więc tak albo i gorzej ma być jeszcze do połowy kwietnia? Logan teraz dopiero zaczynał pojmować, czym naprawdę jest pora deszczowa. Cały ten obszar stanie się wkrótce jednym wielkim nieprzejezdnym bagnem... Słyszał, że tak tu jest, lecz właściwie nigdy w to nie wierzył, ot, ludzie plotą trzy po trzy. Przekonał się teraz, że mieli rację, że na przykład z Katherine można jechać tylko na południe, a Palmerston rzeczywiście przez kilka miesięcy jest odcięte od reszty kraju. Bardzo żałował, że nie został w mieście, i postanowił tam wrócić. Temu, co stało się z Josie, nie poświęcił ani jednej myśli. Black Wattle! Doszedł obecnie do wniosku, że można z tym jeszcze poczekać: skoro on nie może tam dotrzeć, nikomu się to nie uda, chyba że łodzią. Na farmę pojadę później, kombinował, teraz trzeba odnaleźć drogę do Palmerston albo chociaż do Idle Creek. W tym przeklętym kraju muszą być przecież jacyś ludzie... Liczył, że w końcu ktoś mu wskaże drogę. Ta, którą jechał, wydawała się nawet uciążliwsza od tamtej do Pine Creek po rabunku złota. Nie było wprawdzie prażącego słońca, za to grunt był zdradziecko rozmokły, do tego mgły i nieustanna przeraźliwa wilgoć. Wszystko gniło. Za dużo tej cholernej zieleni, mamrotał z odrazą. Mimo to nie sądził, by mogły mu tu grozić poważne niebezpieczeństwa z wyjątkiem węży i krokodyli. Wciąż jeszcze za mało wiedział. Nie do końca na przykład uświadamiał sobie, że teren, na którym się znalazł staje się w porze deszczów naprawdę bezludny, że opuszczają go nawet tubylcy, by wrócić do swych stałych obozowisk, gdzie mają obecnie tyle żywności, że nie muszą daleko wędrować. Kiedy więc zobaczył smugę dymu, nie wzbudziło w nim to żadnych podejrzeń; zawrócił konia i pognał w tę stronę. — No proszę, kogóż my tu mamy — odezwał się Rory Jackson. — To ja, Conal. O Jezu, cieszę się, że was widzę! — Logan oczywiście natychmiast rozpoznał tych dwóch osobników. Kilka razy zetknął się z nimi w Katherine, znał też ostatnie ich miejsce pobytu. Widząc, że patrzą na niego nieufnie (podchwycił ukradkową wymianę spojrzeń), postanowił rozładować atmosferę: — Hej, Jackson! — rzucił żartobliwie. — Nie siedziałeś przypadkiem w pudle? — Kto tak mówi? — warknął Rory. — No, no, nie chciałem cię zdenerwować. Wypuścili was? W porządku! Ja tam nie mam nic przeciwko temu. 450 PIÓRO I KAMIEŃ — Taak — mruknął szyderczo Buster, dorzucając kilka mokrych polan, które ostro zaskwierczały w ogniu. — Właśnie nas wypuścili. — No i bardzo dobrze — stwierdził Logan, udając, że trzyma ich stronę. — Przecież to oskarżenie było wyssane z palca. Dacie mi coś na ząb? — Zależy, co jadasz — zakpił Jackson. — Buster pichci nam pieczeń z walabii. — Nie pogardzę — zapewnił go Logan. Ci dwaj byli chyba ostatnimi ludźmi, których chciałby spotkać gdziekolwiek na swojej drodze, cóż, kiedy żebracy nie mają wyboru. Siadając na piętach obok dwóch opryszków, powiedział tonem usprawiedliwienia: — Przepraszam, że przychodzę z pustymi rękami, ale właśnie skończyła mi się żywność. — Nie masz nawet strzelby — zauważył Buster. — Co ty tu robisz bez broni? — Chciałem się trochę rozejrzeć, no i zabłądziłem. Rory, byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi powiedział, jak wrócić do Palmerston. — Żebyś mógł tam nadać komu trzeba, gdzie jesteśmy, co? — zgrzytnął Jackson. — Skądże, do diabła! Co mnie to obchodzi? — A mnie się widzi — wycedził Buster, sprawdzając nożem zatknięte na patyk mięso — że cię to mocno obchodzi. Czy to nie ty miałeś świadczyć przeciwko nam? — Poproszono mnie o to — odparł ostrożnie Logan — ale kto by tak zaraz stawiał się w sądzie? Ja tam wolę trzymać się z dala od glin. — A więc tak się tu tylko rozglądałeś? — No, niezupełnie. Też akurat jestem na ucieczce. — O, a z jakiego powodu? Logan na poczekaniu skomponował zgrabną historyjkę: — W Perth zabiłem faceta. W bójce. No i przy okazji tej waszej sprawy tutejsi gliniarze zaczęli koło mnie węszyć. Wiedziałem, że jeszcze trochę, i wszystko się wyda. Ten huragan przyszedł w samą porę... — I taki facet jak ty jest dyrektorem kopalni! — rzucił z ironią Rory. — Tu wszystko może się zdarzyć. — Logan zauważył z ulgą, że tamci nie noszą broni. — Słuchajcie, chciałem wrócić do Palmerston, bo się zgubiłem, ale jeśli jedziecie gdzie indziej, to chętnie bym się przyłączył. — Dziękował Bogu, że nie chlapnął czegoś o Black 451 PATRICIA SHAW Wattle... do licha, na chwilę zapomniał, co tam się stało. Rozmowa z tymi typami przypominała doprawdy spacer po lotnych piaskach... Black Wattle! Tam powiesili Jimmy'ego Moona! Nienawidził ich za to, a musiał im się przymilać! — A niby gdzie chciałbyś jechać? Logan w odpowiedzi parsknął wymuszonym śmiechem: — Gdziekolwiek, byle dalej od tego wychodka! To ich chyba uspokoiło. Podzielili się z nim śniadaniem: puszką fasoli, przypalonym mięsem i herbatą. Poczuł się trochę lepiej i zaczął układać plany. Jutro pozbędzie się jakoś tych drabów. — Wiesz co, Buster — odezwał się Rory, zapalając glinianą fajkę — nalap nam trochę rybek na obiad. Pokaż panu Conalowi, jak to się robi — dodał fałszywie dobrodusznym tonem. — W tym kraju trzeba oszczędzać amunicję — oświadczył Buster, demonstrując długą zaostrzoną włócznię. — A ja w dodatku umiem łapać ryby nie gorzej niż każdy czarnuch. — Skąd to masz? — spytał Logan z przyjacielskim uśmiechem. — Sam ją zrobił — wyjaśnił Rory. — Nauczył się od czarnuchy, co z nim żyła. Woda była niedaleko. Buster wlazł do strumienia, ustawił się w środku rwącego nurtu i zastygł bez ruchu z uniesioną włócznią. Trwało to tak długo, że Logan zaczął się już nudzić, gdy nagle tamten z imponującą doprawdy szybkością — to był błysk! — opuścił włócznię i natychmiast uniósł ją do góry wraz z wielką, trzepoczącą się na czubku rybą. — O rany! — Logan głośno wyraził swój zachwyt zarówno dla zręczności łowcy, jak i samej zdobyczy. — Waży chyba z pięć kilo! — Że jednak nie ufał swoim towarzyszom, starał się ni na chwilę nie spuszczać ich z oka. Wyraźnie wyczuwał, że próbują uśpić jego czujność, toteż kiedy Buster trzymał w ręku śmiercionośną włócznię, on sam manewrował w taki sposób, aby wciąż mieć przed sobą Rory'ego. — To barramunda — oznajmił dumny z siebie Buster. Logan znów zauważył podejrzaną wymianę spojrzeń, która, był tego pewien, nie miała nic wspólnego z rybą. Po zdjęciu jej ze szpikulca Buster wydobył długi nóż myśliwski, a włócznię podał kumplowi. Rory był jednak za ciężki i zbyt powolny, by z niej zrobić właściwy użytek. Zanim zdążył się dobrze zamierzyć, Logan już skoczył w bok i wyrwał Krohnowi nóż. — Kończmy z nim! — ryknął Rory. 452 PIÓRO I KAMIEŃ Logan, rozumiejąc, że walczy o życie, walczył z odwagą rozpaczy. Brawurowym nurkiem ominął metalowy grot włóczni i przejechał Rory'emu nożem po żebrach. Tyle krwi... zdziwił się przelotnie na widok tryskającej spod ostrza fontanny. Rory chrząknął, lecz nadal trzymał się na nogach. Na szczęście dla Logana nie miał dużej wprawy we władaniu włócznią, zwłaszcza na tak mały dystans. Próbując zmienić chwyt, darował też rywalowi parę cennych sekund. Atakując po raz drugi, Logan poszedł do przodu jak zapaśnik i zwaliwszy z nóg przeciwnika ugodził go nożem w pierś. W tej samej chwili Buster przyłożył mu polanem w plecy, widać mierzył w głowę i chybił. Logan błyskawicznie odtoczył się na bok i stanął na nogi z wyciągniętym nożem, lecz tamten nie przyjął wyzwania. Upadł na kolana przy rannym kumplu, krzycząc rozpaczliwie: — Patrz, co zrobiłeś! On umiera! Zamordowałeś go, ty draniu! — To on chciał mnie zabić — wydyszał Logan. Nieznośnie bolały go ramiona. — Czemuście mnie napadli, wy zakute pały? — Myśleliśmy, że nas chcesz ograbić — jęknął Krohn, układając na kolanach głowę umierającego. Widać było, że to już koniec, twarz Rory'ego przybrała barwę popiołu. Loganowi zrobiło się niedobrze. Żeby na to nie patrzeć, poszedł do namiotu, skąd zabrał dwie strzelby, na wypadek gdyby Buster znowu zaczął coś kombinować. Amunicji nie znalazł, mimo to z bronią poczuł się dużo pewniej. — Odszedł! — lamentował Buster. — Cholera, Rory nie żyje! — Wstał, wziął jakiś koc i okrył nim ciało. — Jak mogłem was obrabować? — krzyknął Logan. — Nie miałem żadnej broni! — Naprawdę? — Buster zwrócił na niego załzawione oczy. — A nie schowałeś czegoś w krzakach? — Pewnie, że nie. — No to z ciebie cholerny wariat. Kto wybiera się w busz bez niczego? Myśmy ci nie uwierzyli — powiedział ponuro. Wciąż z rozpaczą wpatrywał się w zwłoki. Pogrzebawszy Rory'ego Jacksona, stali chwilę w milczeniu, dumając nad sytuacją. — I co dalej? — rzucił Buster. — Znasz te okolice? — A jak ci się zdaje? — Zaprowadź mnie do Black Wattle — powiedział Logan, bawiąc się strzelbą — to puszczę cię wolno. 453 PATRICIA SHAW — O nie, za cholerę! Nie do Black Wattle! A zresztą żeby się tam dostać, musiałbyś chyba mieć skrzydła. — Możemy spróbować — Logan podniósł strzelbę. — Odłóż to, stary — poradził mu Buster. — Nie jest naładowana. No i nie mamy nabojów. Logan na chwilę zamilkł, wpatrując się tępo gdzieś w przestrzeń. Teraz dopiero dotarła do niego przeraźliwa cisza panująca na tych bagnach. — No to do Palmerston — odezwał się wreszcie. — Zaprowadzisz mnie do miasta. Buster wziął fajkę Rory'ego i bardzo powoli ją nabił. — Wiesz, co ci powiem? Jeżeli mnie zabijesz, nie wyjdziesz stąd żywy, więc przestań mi rozkazywać. Wielki pan dyrektor! Ja tam nie jestem tak cholernie głupi jak ty. Wiem, że bez partnera nikt tu daleko nie zajedzie. Tyle rzeczy może się tu zdarzyć, którym nie dasz rady w pojedynkę. — Odłożył fajkę i zaczął pakować ekwipunek. — Wiedz, że ruszam w drogę, a ty jedziesz ze mną. Nadal nie wierzę w te twoje bajeczki, ale niech ci będzie. Teraz to bez znaczenia. A o Palmerston możesz zapomnieć. Teraz gdy odszedł Rory, wołami mnie tam nie zaciągniesz. — Dobrze bym ci zapłacił. — A ja, brachu, odpłaciłbym ci pięknym za nadobne. Wiesz, co by było, gdybym powiedział kamratom Rory'ego, żeś podstępnie zadźgał go we śnie? Dnia byś nie przeżył — oświadczył Buster z okrutnym uśmiechem. — Dlatego wskakuj na konia. — Cały ten teren jest nieprzejezdny — powiedział Logan ze sztuczną pewnością siebie. — Gdzie ty możesz jechać? — Nie ja, bratku, tylko my, nie pamiętasz? A gdzie jedziemy? Na pewno nie na południe, tam policja już na nas czyha. Pojedziemy na wschód. Przez Rzekę Aligatorów na Ziemię Arnhema. — Tam nie sposób się dostać. Wykluczone. — Jak się pospieszymy, to może znajdzie się sposób. A może i czarni pomogą, kiedy damy im strzelby. Dostaniemy się na płaskowyż i całą porę deszczową przesiedzimy sobie na wybrzeżu. — To niemożliwe — upierał się Logan. — Pewnie, że to ryzykowne — przyznał Buster — dlatego, bratku, módl się o moje zdrowie, bo beze mnie już jesteś martwy. Ziemia Arnhema! Wyruszając w tę nie chcianą podróż, Logan Conal zdawał sobie sprawę, że otwiera się przed nim zaginiona kraina, z której nie będzie powrotu. 454 PIÓRO I KAMIEŃ Zack Hamilton odnalazł Sibell w szpitalu: — Chodź ze mną, musimy porozmawiać. — Nie tędy! — syknęła. — Przejdźmy przez ten namiot. Hilda mnie udusi, jak zobaczy, że wychodzę. Wielki Boże, w życiu tak nie harowałam! — Traktuj to jak dobry trening — odparł Zack, dając nurka pod tylną klapę namiotu. — Trochę praktyki pielęgniarskiej będzie na farmie jak znalazł. — Co? Więc nadal mam u ciebie pracę? — Tak, lecz nie tylko w charakterze księgowej. Potrzebna mi również żona. Sibell zdjęła fartuch i zapatrzyła się na wielkie drzewa obsypane żółciutkim kwieciem. — Spójrz, czarne akacje — powiedziała cicho. — Czarne akacje są wszędzie. Słyszałaś, co powiedziałem? — A co to było: pytanie czy twierdzenie? — Pytanie, do diabła! Wyjdziesz za mnie czy nie? — Czarujące! — Och, na rany Chrystusa! Mam paść na kolana? W to błoto? — Nie — roześmiała się głośno — chyba mogę się bez tego obejść, ale wiesz, Zack, zanim ci odpowiem, musisz mnie wysłuchać. Jest pewna rzecz... — Nie, Sibell, to ty mnie wysłuchasz! Kocham cię, rozumiesz? Z początku być może źle cię oceniałem, i za to przepraszam, ale naprawdę cię kocham, a chyba i tobie na mnie zależy, więc o tym pomówmy, to w tej chwili jest najważniejsze! Wszytko inne może poczekać. Więc jak, wyjdziesz za mnie? — Oczywiście, że wyjdę! — rzuciła niecierpliwie. — Czarujące! — zakpił, biorąc ją w ramiona. — Musimy co prędzej nauczyć się chyba jakiejś wspólnej mowy, bo wiecznie będziemy się kłócić. — Byli już poza rzędami namiotów. Zack rozłożył marynarkę na jakimś powalonym drzewie i gestem poprosił Sibell, by usiadła. — No, teraz możesz mi zdradzić ten swój ważny sekret. Zachłystując się z podniecenia, opowiedziała mu o złożach wolframu w Black Wattle, o tym, że jest tam też cyna, i jakie to bogate złoże, i... — No i czy to nie cudowne? — wykrzyknęła. — Taksatorzy mówią, że to zupełnie to samo, co kopalnia złota! Jesteśmy bogaci, Zack! To znaczy będziemy, jak już wszystko ruszy! 455 PATRICIA SHAW — Czy to właśnie miałaś na myśli, mówiąc, że nie chcesz, aby mi się zdawało, że poza małżeństwem ze mną nie masz innego wyboru? — Tak! — I nie chodziło o Conala? — Nie. — Wciąż nie rozumiem. Dla mnie to nie ma sensu. — Pomyśl, Zack, wy wszyscy tutaj jesteście tacy pewni siebie! Nie wzrusza was nawet klęska finansowa. No i nic dziwnego, ziemia! Tyle jej przecież macie! A ja... ja nie miałam nic. I... źle układały mi się stosunki z Maudie. Zrozum, mnie samej potrzebna była pewność, że nie wychodzę za ciebie tylko ze strachu o przyszłość! — Więc pieniądze aż tyle dla ciebie znaczą? — Nie chodzi wyłącznie o pieniądze! Przecież wiesz, że nie mam nikogo... — głos jej się załamał, mówiła jednak dalej. — Żadnej rodziny ani nawet przyjaciół z wyjątkiem Lorelei i pułkownika. Przepraszam, nie chcę o tym mówić. Wiem, jak żałośnie to brzmi. — Nie — przerwał jej miękko — lepiej o tym pomówmy. Opowiedz mi o rodzicach. Powinni być z nami jak moja matka i Cliff. Chcę ich powitać w rodzinie. Słuchał jej z wielką uwagą. Kiedy milkła, zachęcał, by mówiła dalej. Chciał wiedzieć wszystko, nie wyłączając tych parszywych plotek na temat jej intymnych stosunków z Loganem. — Widzisz — powiedziała na koniec — ty znasz tylu ludzi, a ja? Ja czułam się w twojej rodzinie jak intruz... jak przygarnięty z łaski domokrążca, i nagle w Pine Creek spotykam kogoś znajomego! To był Logan. Wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłam? No i... wtedy mnie poniosło. Kompletnie straciłam głowę. — Lepiej już skończmy z Loganem, bo i ja musiałbym ci się przyznać do paru rzeczy — pocałował ją w usta. — Nie były to wielkie romanse, wolę jednak o nich nie mówić. — Dobrze, w porządku, mówmy o czym innym. Dziwi mnie tylko, że nic nie wiedziałeś o tych kopalniach. Myślałam, że wiesz... — Wiedziałem — uśmiechnął się psotnie. — Od Clarriego Fog-ge'a. To stary przyjaciel matki. Natychmiast poinformował mnie o wszystkim. Nic nie mówiłem, bo chciałem zobaczyć, co zrobisz, ale teraz pomyślałem sobie, a do licha, kopalnia, nie kopalnia, czas się wreszcie pobrać. — Ależ z pana oszust, panie Hamilton! — wykrzyknęła Sibell. — Wszystko już wie, a każe mi opowiadać! 456 PIÓRO I KAMIEŃ — Przyjemnie mi było słuchać! Dobre nowiny warto powtarzać i dziesięć razy. Jednego tylko nie pojmuję: skąd wiedziałaś o tym wolframie? — Od Logana. On znalazł żyłę. — Wielki Boże! — Zack szeroko otworzył oczy. — I ty przywłaszczyłaś sobie jego prawa? — Należało mu się! — wypaliła Sibell. — Fałszywiec! Wstrętny szachraj! Nie miałam pojęcia, że jest żonaty. Dobrze to ukrywał! A poza tym nie przywłaszczyłam sobie jego praw, bo ich nie zarejestrował. Myśmy zrobiły to pierwsze! — roześmiała się uszczęśliwiona. Świat był piękny, wszystko dookoła cieszyło się razem z nią. Na gałęziach świergotały jakieś okrąglutkie, nie znane jej z nazwy ptaszki, kurrawongi, najweselsze ze wszystkich latających istot, na wyścigi wywodziły swoje la-la-lo zakończone długim raźnym gwizdem, małe walabie spokojnie przeżuwały trawę... wszystko wracało do normy, jej życie również. I to jak nadzwyczajnie! Wkrótce zostanie żoną tego oto wspaniałego mężczyzny, ach, jaki on przystojny!, a potem pojadą do Black Wattle i... — A więc to rewanż, tak? — Niebieskie oczy Zacka zrobiły się nagle zimne jak stal. Tak mocno zacisnął szczęki, że uwydatniły się na nich kępki jasnego zarostu. — Nie, wcale nie — uśmiechnęła się Sibell, odgarniając z twarzy wilgotne włosy. — Nie rozumiesz? To... To dla nas nowy początek! Przestaniesz się martwić o farmę! Black Wattle będzie najlepsza na całej północy! Żadnych długów, wszystko spłacone gotówką! — Wyciągnęła do niego rękę. — Zobaczysz, kochany, będzie cudownie! — Może dla ciebie — twarz mu spochmurniała. — Och, nie bądź taki, na litość boską! Te kopalnie są też twoje. — Sibell zerwała się z miejsca, zarzuciła mu ręce na szyję i zacytowała żartobliwym tonem: — Co moje, to twoje. Nie pomogło. Stał sztywno i nawet na nią nie spojrzał. — Nie chcę z tego ani grosza. Ach, ta jego bezwarunkowa uczciwość! Nawet rozumiejąc postawę Zacka, Sibell nie potrafiła jej zaakceptować. — Zack, nie bądź głupi! Tworzymy spółkę! Lorelei i pułkownik mają połowę udziałów, a my drugą. Wszyscy zbijemy fortunę! — Znam tę umowę. Wiem, że gdy ruszą kopalnie, będziesz otrzymywać pięćdziesiąt procent zysków. Działaj, proszę bardzo, życzę ci powodzenia, ale na mnie nie licz. Mnie pieniądze nie są aż tak potrzebne, żebym miał dla nich deptać cudze prawa. 30 Pióro i kamień 457 PATRICIA SHAW — Jakie prawa? Logan nie postawił swoich słupków. — Sibell, on ci zaufał, a ty co zrobiłaś? — Sam mówiłeś, że go nie lubisz. Zack westchnął ciężko: — Sibell — zaczął jej tłumaczyć jak dziecku — to, co robisz, jest może i sprytne, ale... nieuczciwe. Mówisz, że Logan to krętacz, a postępujesz całkiem jak on. Poczuła się nagle przyparta do muru i ogarnęła ją złość: ten Zack! Że też musi robić z tego taki problem! — No cóż, stało się, działki zarejestrowane. — Pogładziła go po ramieniu: — Daj spokój, po prostu nie myśl o tym. I nie martw się o Logana, nie jest tego wart. Mówisz, że nie pochwalasz tego, co zrobiłam, dobrze, przyznaję się do błędu. Może nie jest to najpiękniejszy z mych uczynków, ale miałam prawo tak postąpić. Długo zwlekał z odpowiedzią; czuła, że rośnie między nimi przepaść. — Bóg mi świadkiem, że cię kocham, Sibell, ale z tym nie potrafiłbym żyć. Każdy grosz stawałby mi kością w gardle. Nieprawda, że to rzecz skończona. Oddaj Conalowi swoją część. Tyle jeszcze możesz zrobić. Co ty wiesz o takich jak on? O setkach i tysiącach tych biednych drani, poszukiwaczy minerałów, którzy latami włóczą się z miejsca na miejsce w spiekocie i deszczu, cierpiąc głód i wszelkie możliwe niewygody? Czy ty masz pojęcie, ile trzeba mieć hartu, sprytu i szczęścia, żeby znaleźć coś wartościowego? Spójrz, miałem pod nosem ten wolfram, i co? Nic nie zauważyłem. No i teraz wyobraź sobie: przychodzi tam ten biedny drań i trafia na takie złoże! Niebo się przed nim otwiera! Ale jest na tyle głupi, że ci się zwierza, a ty kradniesz mu tę jego wymarzoną górę złota! A żeby było śmieszniej, czy raczej straszniej — roześmiał się sucho — połowę owej fortuny oddajesz swojej znajomej, osobie równie lekkomyślnej jak ty. Oddajesz ją tak lekką ręką, jakby to był zbędny kapelusz. — Czyżbyś wolał, żebym zatrzymała sobie wszystko? — w głosie Sibell zabrzmiała ironia, lecz Zack nie dał się tak łatwo wybić z uderzenia: — Ty wiesz, co ja bym wolał. Oddaj Conalowi przynajmniej część tego, co mu się należy. — Nie! — Świetnie! To mi wystarczy. Ty masz swoje zasady, a ja swoje. 458 PIÓRO I KAMIEŃ Zapadła niemiła cisza. Sibell rozpaczliwie pragnęła zapytać Zacka, co z zaręczynami? Czy ich małżeństwo nadal jest aktualne? Nie mogła się jednak na to zdobyć. Mam go błagać?, myślała. Zack ze swej strony nigdy w życiu nie czuł się aż tak przegrany. To, że z własnej winy traci kochaną kobietę, było rzeczą nie do zniesienia. Sibell... Taka śliczna i taka smutna... Pragnął wziąć ją w ramiona, poprosić, aby dała spokój tym głupstwom... Po co to wszystko? Utrzymanie żony to obowiązek mężczyzny. Już miał jej to powiedzieć, gdy nagle zdenerwował go widok jej hardo uniesionego podbródka. Całą swą postawą zdawała się mówić: mam w zasięgu ręki górę złota, a ty chcesz mi ją odebrać? Nigdy! — Sibell... — w końcu to on zdecydował się przerwać milczenie. — Twoje nazwisko figuruje na liście osób przewidzianych do ewakuacji, możesz więc jechać do Perth. — Ani mi się śni! — fuknęła najeżona. — Prawdę mówiąc, nie masz innego wyjścia. — I gdzie bym tam mieszkała? — Zakwaterowaniem osób bezdomnych, pozbawionych środków finansowych, zajmują się władze, jednakże w twoim przypadku, mam na myśli te twoje kopalnie, wszystkie banki z pocałowaniem ręki zaoferują ci kredyt, tak że bez trudu znajdziesz sobie lokum. Nie musisz zresztą mieszkać sama. Maudie też jedzie z Wesleyem i dziewczynami. Wrócą, jak skończy się pora deszczowa. — Ja nie jadę! — Owszem, jedziesz. Administrator chce odzyskać swoją rezydencję, więc wszystkie kobiety kwaterujące obecnie w jego domu figurują na samym początku listy. A innego lokum nie dostaniesz. — Odwrócił się, aby odejść. — Bez urazy, Sibell. Życzę ci wszystkiego najlepszego. — Czy zobaczę cię przed wyjazdem? Pokręcił głową przecząco: — Chyba nie. Przez sekundę zdawało się jeszcze, że pragnie powiedzieć coś innego... Sibell czekała z bijącym sercem, z głupią nadzieją, że zdołają jakoś przezwyciężyć ten fatalny impas, niestety... Odszedł szybkim krokiem w stronę koni uwiązanych rzędem obok bramy. Te konie przypomniały jej o Merry pozostawionej w Black Wattle. No, panie Hamilton, jeszcze się zobaczymy! Zaraz potem pomyślała o Loganie: zwrócić mu wolfram? Nie ma mowy! Na liście ofiar cyklonu nie było jego nazwiska, przypuszczała zatem, że pewnie jest w mieście. 459 PATRICIA SHAW Nieważne, nie miała zamiaru go szukać. Powiedziała sobie, że cokolwiek by mówił Zack, nie zmieni to jej decyzji: Logan nie wyciągnie z tych kopalń złamanego pensa! Pułkownik Puckering był w kropce: gdzie podział się Logan Conal? Nie figurował w spisie ofiar katastrofy, pułkownik sam kilkakrotnie sprawdzał tę listę, nie znaleźli go posterunkowi, którym kazał przeprowadzić śledztwo. Po prostu zaginął bez śladu. Co robił Conal w Wigilię? Analizując zebrane informacje, szef policji stwierdził ze zdziwieniem, że po przyjeździe do miasta poszukiwany zatrzymał się nie u żony, tylko w hotelu „Wiktoria"! To mogło tłumaczyć dziwny skądinąd fakt, że pani Conal była sama w ów feralny wieczór. Ale co on robił w hotelu? I dlaczego później nie poszedł sprawdzić, co stało się z żoną? No, chyba że został ranny czy nawet zabity... Tylko gdzie to mogło nastąpić? Hotel „Wiktoria" uległ wprawdzie zniszczeniu, jednak wszyscy jego goście ocaleli. Specjalnie zorganizowana grupa poszukiwawcza skrupulatnie przetrząsnęła miasto, w tym również plaże, istniała bowiem możliwość, że zaginiony utonął. Raczej teoretyczna, bo któż w taką pogodę chciałby chodzić nad morze? Tylko wariat. Poszukiwania istotnie okazały się bezowocne, zaś pułkownik mógł umieścić w raporcie tylko jeden bezsporny fakt: Conal zaginął, podobnie jak dwaj aresztanci, Jackson i Krohn. Z tą parą sprawa była jasna, prysnęli, korzystając z ogólnego zamieszania, ale Conal? Nie nawykły do życia w buszu, niedługo by przetrwał w takich warunkach, a w ogóle dlaczego miałby opuszczać miasto? Znużony snuciem domysłów pułkownik postanowił pogawędzić sobie z panią Conal. W czasie rozmowy na posterunku przyrzekła powiedzieć mężowi, żeby zgłosił się na policję, co oznaczało, że musiała oczekiwać go w domu, on tymczasem chyba się nie zjawił. Dlaczego? Jakiś konflikt małżeński? Pułkownik nie chciał niepokoić tej biednej kobiety, i tak już dość wycierpiała; postanowił po prostu zadać jej kilka ostrożnie sformułowanych pytań, a potem odwiedzić Lorelei. Oddział kobiecy był tak zatłoczony, że nową pacjentkę umieszczono na składanym łóżku tuż przy drzwiach na podwórze. — Jej stan nie jest zbyt ciężki — poinformowała pułkownika siostra Ciarkę. — Wciąż jeszcze wygląda jak balon, ale opuchlizna wkrótce już zjedzie. Nie zazdroszczę biedaczce. Wyobraża pan sobie, co to znaczy dzielić łóżko z hordą zielonych mrówek? 460 PIÓRO I KAMIEŃ Pułkownik pokiwał głową. Owszem, miał tego przedsmak. Ucięło go kiedyś tylko parę tych małych bestii i to wystarczyło, by skomlał jak szczenię, a ta kobieta przywalona gruzami domu i ciężarem ogromnego drzewa nie mogła się nawet ruszyć! Straszne! Mimo że siostra przełożona uprzedziła go, co zobaczy, na widok Josie nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Bo też wyglądała doprawdy komicznie. Groteskowo wielkie dłonie, tylko tyle widać było spod obszernej białej koszuli, i ta baloniasta głowa z fizjonomią wodewilowej śpiewaczki ucharakteryzowanej na Murzynkę! Całą twarz chorej pokrywała warstwa czarnego mazidła wydzielającego obrzydliwy fetor, wargi zaś dla odmiany jakaś biała substancja. — Mój wyrób — z dumą oznajmiła Hilda. — Tłuszcz goanny, olejek drzewa ti i węgiel drzewny dla nadania odpowiedniej konsystencji. Działa cuda! Świetnie wyciąga jady. Przepis mam od tubylców. W razie czego chętnie panu służę. A to na wargach to maść cynkowa, też doskonały specyfik. Bardzo łagodzi podrażnienia skóry. — Siostra Hilda zdawała się nie dostrzegać samej pacjentki, co pułkownik zdążył już zauważyć u większości ludzi parających się medycyną, tym bardziej uznał więc za stosowne zająć się panią Conal. — Dzień dobry pani. Jak zdrowie? Mam nadzieję, że lepiej. — Tak, dziękuję — wymamrotała; trudno jej było mówić zarówno z powodu opuchlizny, jak i tej białej maści. — Wciąż jeszcze jest trochę słaba — zahuczała Hilda — ale wywar z wołowiny postawi ją szybko na nogi. Tyle czasu była bez wody, więc cierpi na odwodnienie, no i po długiej głodówce nie można tak zaraz napychać pustego brzucha, dlatego odżywiamy ją tym wywarem. Widzi pan, taki sos to niby nic, a treści ma w sobie mnóstwo. — Uhm — przytaknął pułkownik, nadaremnie wzdychając w duchu, by siostra przełożona zechciała nareszcie odejść. — W mieście nadal panuje chaos — zwrócił się znów do Josie — tak więc wciąż jeszcze nie byliśmy w stanie zawiadomić pana Conala o tym, co się z panią dzieje. — Gdyby jej szukał — natychmiast wtrąciła się Hilda — na pewno pierwsze kroki skierowałby do szpitala. — Istotnie — mruknął Puckering. — Nie chcę pani niepokoić, jednakże martwi mnie, że hm... nie potrafimy odnaleźć pani małżonka. — A przeszukaliście dom? Kto wie, czy go tam nie ma. Może jest ciężko ranny? — spytała Hilda. — Cały teren został bardzo dokładnie przeszukany — odrzekł sucho pułkownik, śledząc ukradkiem wyraz oczu Josie. Odniósł 461 PATRICIA SHAW wrażenie, że pani Conal przysłuchuje się tej konwersacji bardziej jak postronny obserwator aniżeli stroskana żona. — Kiedy ostatnio widziała pani małżonka? — W Wigilię. — W głosie jej brzmiało tyle prawdziwego smutku, że pułkownika opadły wyrzuty sumienia: być może źle ją osądził. — Zjedliśmy wieczerzę... — przerwała, by zetrzeć z warg nadmiar maści. — Przepraszam, ale tak mi trudno pozbierać to wszystko w całość. Wie pan, mam wrażenie, że działo się to bardzo dawno, a przecież naprawdę upłynęło ledwie parę dni. Dziwne... — Najadłaś się strachu — wyjaśniła Hilda. — Szok wyprawia z człowiekiem dziwne rzeczy. — Mamy czas, powolutku — powiedział łagodnie pułkownik. — Tak. No więc zjedliśmy kolację. Przygotowałam ją specjalnie dla męża. Byliśmy tylko we dwoje... Tacy szczęśliwi, mój Boże... Że też akurat wtedy musiało się stać to nieszczęście! Pamiętam, że do kolacji wypiliśmy butelkę wina, a potem jeszcze po szklaneczce porto. Słyszałam, że wiatr się wzmaga i deszcz leje coraz silniej, ale ulewy zdarzają się tu tak często, że specjalnie się tym nie przejęłam. Położyłam się spać. Logan powiedział, że pójdzie zobaczyć, jak tam na dworze. Chyba chciał kogoś spytać, czy nie grozi nam niebezpieczeństwo. — I wyszedł? — Tak. — Kiedy to było? Na jak długo przed zawaleniem się domu? — O, dobrą chwilę przedtem. — Samo wyjście przed dom nie zajęłoby mu tyle czasu, musiał pójść gdzieś dalej. Jak pani myśli, dokąd? — Wspominał wcześniej, że ponieważ w dzień Bożego Narodzenia hotele będą zamknięte, a w domu pozostała tylko odrobina porto, powinien coś jeszcze kupić. Rozumie pan, pułkowniku, chcieliśmy uczcić jego przyjazd, no i przecież były święta... — Więc myśli pani, że poszedł po jakiś trunek. Gdzie mógł go kupić o tej porze? — Powinnam go była powstrzymać! — wyjąkała. Spostrzegł, że oczy nabiegły jej łzami. — A gdzie mógł pójść? Och, tam jest pełno chińskich sklepików, gdzie potajemnie sprzedaje się grog. Pewnie poszedł do najbliższego. — Zaskoczył go cyklon, no i nie mógł wrócić — uzupełniła Hilda. — Tak musiało być — przytaknęła pani Conal. — Jestem pewna, że mężowi coś się stało, inaczej już by tu był. Cały czas o tym myślę, ale 462 PIÓRO I KAMIEŃ bałam się pytać... Kiedy zobaczyłam pana, pułkowniku, strasznie się zlękłam, że... przynosi mi pan złe nowiny. Proszę powiedzieć prawdę: czy Logan żyje? Pułkownik chwilę dumał nad tym pytaniem. — Nie mamy powodów sądzić, że zginął — odrzekł w końcu. — Po prostu... nie możemy go znaleźć. — Nie, to nieprawdopodobne — autorytatywnie stwierdziła Hilda. — Gdyby był w stanie chodzić, zaraz by tu przyszedł. — Na szczęście w tejże chwili odwołano ją do innych zajęć, tak więc pułkownik mógł wreszcie poruszyć bardziej delikatne aspekty tej doprawdy zagadkowej sprawy. — Proszę pani, czy łączyły państwa hm... dobre stosunki? — Cóż za pytanie — łzawo wykrztusiła pani Conal. — Kochaliśmy się bardzo, panie pułkowniku. Byliśmy dopiero rok po ślubie. Pułkownik zauważył, że użyła czasu przeszłego. Czyżby była pewna, że mąż nie żyje? Ciekawe, skąd taka pewność? — Wiadomo mi — oznajmił — że pan Conal zatrzymał się w hotelu. Z jakiego powodu, skoro ma tu żonę? — Och, załatwiał tam tylko interesy. Opłacał pokój w hotelu, ale mieszkał w domu — załkała. — Tak bardzo chcieliśmy mieć dziecko... zwłaszcza Logan. Ja mam już jedno z pierwszego małżeństwa. Syna. Jego ojciec nie żyje. Ned jest teraz w Perth, w szkole z internatem. Puckering obiecał, że policja będzie nadal prowadzić poszukiwania, pożegna! się i wyszedł. Podejrzewał, ba!, był pewny, że ta kobieta kłamie, nie rozumiał tylko dlaczego. Przestał jej wierzyć już w chwili, kiedy napomknęła, że dręczą ją myśli o śmierci męża. Osobiście również uważał, że gdyby Conal żył, już by go znaleziono. Palmerston to za małe miasto, by można się tu było ukryć. Po cóż by zresztą miał się ukrywać? Nasuwał się zatem tylko jeden wniosek: musiał go spotkać tragiczny wypadek. Cyklon, zdaniem pułkownika, należało skreślić z listy możliwych przyczyn. Zrujnowane domy budowane były tak licho, że w większości przypadków wiatr rozniósł je po prostu na wszystkie strony, tak że poza panią Conal nikogo nie przysypało. Gdyby mimo wszystko Conal leżał martwy pod jakimś przeoczonym rumowiskiem, też by go do tej pory zlokalizowano. Zapach. W tym klimacie rozkład następował błyskawicznie. Gdyby jednak pogrzebano go jak trzeba?... Pułkownikowi przemknęło nagle podejrzenie, czy to aby nie żona sprzątnęła Conala, nie uwierzył bowiem w to, co mówiła o powodach wynajęcia pokoju. Nie, szybko odrzucił tę myśl, wszak to taka łagodna kobieta, widział to po jej oczach. No i musiałaby 463 PATRICIA SHAW przecież pogrzebać zwłoki, czyli wywlec je z domu, a Conal to duży mężczyzna, i wykopać porządną jamę. Podczas takiej ulewy? Niemożliwe! Ile by to trwało? Taki deszcz zmywa ziemię ze szpadla, zanim zdąży się ją odrzucić. Pułkownik wiedział to z własnego doświadczenia. W Indiach tak właśnie wyglądało kopanie rowów. Zatrzymał się przed szpitalem, by zapalić fajkę. Czuł się przybity zarówno własnymi kłopotami, jak i fatalną doprawdy aurą. Lorelei... Pani Conal wygląda groteskowo, lecz jej twarz wróci do normy, podczas gdy Lorelei... Powoli zaczynała z nim rozmawiać. Całe szczęście, dumał, że nie jest osobą, która by umiała długo milczeć... Rozmawiał o niej z lekarzami. Orzekli, że na razie trzeba czekać, póki rany się nie zagoją. Potem możliwe jest dalsze leczenie. Pewien specjalista w Sydney byłby może w stanie zrobić coś z bliznami, które w takich przypadkach są niestety nieuchronne. Czy jednak Lorelei da się namówić na takie leczenie? Nadal jest w depresji i ma ku temu powody, pomyślał smętnie pułkownik. Można to zresztą powiedzieć o wielu mieszkańcach miasta. Nie na darmo tę porę roku zwie się tutaj porą samobójców... Przystanął nagle, tknięty pewną myślą: a jeśli Logan Conal popełnił samobójstwo? Gdyby tak wszedł do morza... Przy tej fali krótko by to trwało, nie mówiąc już o rekinach i krążkopławach. Tak, skonstatował z westchnieniem, to możliwe. Zwłaszcza że jak dotąd tylko ta teoria pozwalała się jakoś uzasadnić. Może Conal, ujrzawszy zburzony dom, pomyślał, że żona nie żyje, i w przypływie skrajnej depresji potanowił ze sobą skończyć? Kto wie? Jeśli się nie pojawi, można będzie przyjąć, że tak właśnie było, na razie Logan Conal będzie figurował jako zaginiony. Wobec tego, zdecydował pułkownik, nie ma sensu niepokoić nadal tej kobiety. Z czasem być może sprawa się wyjaśni. Trzeba polecić ludziom, by ponownie przeszukali pobliskie plaże, postanowił, jakkolwiek z góry uznał to za beznadziejne. Zatoka była ogromna, a linia brzegowa tak długa, że zbadano z niej łącznie jakieś dziesięć procent. Ciężka sprawa, potrząsnął głową, uzmysławiając sobie, ile odnóg ma ten półwysep, na którym leży Port Darwin, i ile tych odnóg wybiega z portu... Kiedy wreszcie pułkownik pożegnał się i wyszedł, Josie zaczęła drżeć na całym ciele. Dziękowała Bogu za to czarne mazidło, które jak parawan, jak maska pomogło jej ukryć prawdę. Nie sposób było przecież powiedzieć komukolwiek, że Logan najpierw się z nią kochał, 464 PIÓRO I KAMIEŃ czy raczej cynicznie ją wykorzystał, a potem zimno i bezwzględnie skazał na pewną śmierć. Nie, to zbyt straszne, zbyt upokarzające! Słyszała, jak chodzi koło rumowiska, ignorując jej prośby o pomoc. Och, słyszał je doskonale, wiedział, co się stało! Kiedy go zawołała, odgłos kroków ucichł. Zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać... był bardzo blisko. Zawołała po raz drugi — to samo. Przystanął, a potem odszedł. Wyraźnie chciał, by umarła. Z początku łudziła się jeszcze, że poszedł sprowadzić pomoc... Głupia nadzieja! Już samo jego milczenie było aż nadto wymowne. O czym myślała w tej strasznej pułapce? Wszystkie te dni i noce zatarły jej się w pamięci. Może przez większość czasu była nieprzytomna — z braku powietrza i bólu? Teraz nękał ją strach, śmiertelnie bała się Logana. Skoro raz już próbował ją zabić, nie nożem czy pałką, ale czyż nieudzielenie pomocy nie jest takim samym przestępstwem?, to może podjąć i następną próbę. Zniknięcie Logana było dla niej rzeczą równie zagadkową jak dla pułkownika, lecz, o Boże, niechby był jak najdalej! W szpitalu miała dość czasu na skomponowanie tej w miarę wiarygodnej bajeczki o kochającym mężu i o tym, dlaczego nie byl w stanie przyjść jej z pomocą zaraz po wypadku, pozostawała jednak sprawa kilku następnych dni... Jak wytłumaczyć to, że nie pojawił się później, jeśli żyje? Jeżeli żyje... Myśl ta do tego stopnia przerażała Josie, że w pewnej chwili miała już poprosić o ochronę, pułkownik był takim życzliwym człowiekiem... Musiałaby mu jednak powiedzieć prawdę, a na to nie mogła się zdobyć. Nie, postanowiła. Nikt nie wie, że Logan zażądał rozwodu. Nie mówiła o tym nikomu poza drogim starym panem Wangiem, który, jak poinformowała ją Hilda, zginął w świątyni. Josie bardzo odczuła tę stratę. Jedyny przyjaciel... Gdybyż mogła się go poradzić! Był takim mądrym człowiekiem! Lecz kiedyś już przecież udzielił jej słusznej rady: nie rób nic. Dobrze! Trzeba się tego trzymać. Dla świata ona i Logan pozostaną więc czułym, zakochanym w sobie małżeństwem. A jeżeli Loganowi coś się stało, co jest przecież całkiem możliwe, zważywszy jego nieobecność, będzie mogła jedynie powiedzieć, że Bóg istnieje! Przypomniała znów sobie tę okropną szarpaninę na podłodze i zebrało jej się na mdłości. Odwróciła się twarzą do ściany i zaczęła myśleć o Nedzie. Z powodu prymitywnych warunków panujących obecnie w szpitalu podawanie chorym posiłków było prawdziwą udręką. Za kuchnię służył blaszany daszek wsparty na czterech słupkach, pomiędzy 465 PATRICIA SHAW którymi rozciągnięto kawałek jutowej płachty. Dwie kobiety gotowały tu zupę i gulasz, pilnując zarazem kolejnej partii placuszków, które piekły się nieopodal w cieple rozżarzonych węgli. Nie było tac, wolontariuszki nosiły więc obiad w menażkach zdolnych pomieścić porcje najwyżej dla trzech pacjentów. Potem trzeba było jeszcze poroznosić kubki z herbatą, pokrojone na kawałki placuszki albo inne wypieki ofiarowane szpitalowi przez kobiety z miasta. I ledwie się z tym skończyło, ledwie pozmywało naczynia w śmiesznie malutkich miseczkach, znów wszystko zaczynało się od początku. Sibell biegała między namiotami, na przemian przynosząc jedzenie i zbierając brudne naczynia, gdy zawołała ją Hilda: — W tej menażce jest tylko wywar wołowy bez ziemniaków i mięsa. Zanieś to pani Conal. — Komu? — Sibell z trudem stłumiła okrzyk. — Tej nowej pacjentce, pani Conal. Leży na samym końcu korytarza. Będziesz ją musiała karmić — oznajmiła Hilda, wtykając Sibell menażkę. — Palce ma jak kiełbaski. — Dlaczego? — głupio bąknęła Sibell. — Bo pokąsały ją mrówki! To ta znaleziona pod domem. Biegnij-że, dziewczyno, nie stój jak malowana! Tak, Sibell widziała tę kobietę, cały szpital mówił tylko o niej. Boże, więc to jest Josie! A jeśli wie o wszystkim, jeśli urządzi mi scenę, myślała w panice. O, najchętniej oddałaby komuś tę menażkę. Co Logan mógł powiedzieć żonie? Ach, i co gorsza, pewnie lada chwila się tu zjawi! Jednakże zaskoczenie i radość Josie nie mogły być udawane: — Sibell! Ty tutaj! Co ty tu robisz? Boże, jak to miło zobaczyć czyjąś przyjazną twarz! Karmiąc chorą bulionem, Sibell wyjaśniła krótko, że przybyła na Terytorium, aby podjąć pracę u pani Charlotte Hamilton i że została przyjęta. — Zawdzięczam to oczywiście twojej rekomendacji — zakończyła. — Kochanie, bardzo się cieszę — powiedziała serdecznie J$sie — słyszałam jednak, że pani Charlotte nie żyje. — Wysłuchawszy dalszych wyjaśnień, spytała nagle o Logana: — Widziałaś go może gdzieś w mieście? — Nie. — Sibell znów ogarnęło gwałtowne zdenerwowanie. — A co? Myślisz, że został ranny? — Pułkownik twierdzi, że nie, ale ja mu nie wierzę. Logan byłby przy mnie, gdyby mógł. Strasznie się o niego martwię. 466 PIÓRO I KAMIEŃ Pragnąc za wszelką cenę uniknąć dyskusji o Loganie, Sibell czym prędzej zmieniła temat: — Wiem, że ty również przeżyłaś okropne rzeczy. Powiedz, jak to się stało? Josie za drugim razem znacznie łatwiej było opowiadać. Opisując pamiętną kolację z Loganem, włożyła w to sporo uczucia, napomknęła nawet delikatnie o wcześniejszych wydarzeniach owego wieczoru. — Był taki czuły i kochający! Wiesz, oboje pragniemy dziecka, to znaczy, chcieliśmy je mieć, póki stał nasz dom... Ach, myślę jednak, że zdołamy go odbudować. Byliśmy z niego tacy dumni! To przecież nasz pierwszy prawdziwy dom! — Sibell wolałaby dalej nie słuchać, cóż, kiedy Josie zaraz potem wdała się w opowieść o swoich fatalnych przejściach pod gruzami domu. — Rozumiesz teraz — zakończyła wreszcie — dlaczego jestem pewna, że Loganowi musiało stać się coś złego. Wyszedł z domu tylko na chwilę. Nie, on by mnie nigdy tak nie zostawił! Przypomnij sobie, może ktoś ci o nim mówił? — Nie, na pewno nie. — Sama widzisz. Logan był tu dobrze znany. Do tej pory ktoś by go już musiał zauważyć. — Przepraszam, chorzy czekają, muszę iść. — Sibell pragnęła już tylko uciec. — Odwiedzisz mnie jeszcze, jeśli znajdziesz wolną chwilkę? — Oczywiście — obiecała Sibell. — A wiesz, pisałam do ciebie z Palmerston. Na adres pana Gilberta. Wtedy ten dom jeszcze nie był nasz, ale miasto już mi się spodobało. Pomyślałam, że jeśli nadal nie układa ci się w Perth, to może miałabyś ochotę przyjechać do mnie z wizytą. — Nie dostałam tego listu — powiedziała Sibell i uciekła. Przez resztę dnia pracowała całkiem jak automat. Nie mogła pozbyć się myśli o Josie. Smutek i gorzkie wyrzuty sumienia nie opuszczały jej także w drodze do domu. W swym zapiekłym gniewie i zazdrości zdążyła zapomnieć, jaka naprawdę jest Josie, ile ma w sobie ciepła i dobroci. Nawet to, że wyszła za Logana, nie było już teraz tak straszne jak kilka miesięcy temu. Myśląc o tym Sibell uświadomiła sobie, że w ciągu minionego roku bardzo dojrzała psychicznie, przez co wiele rzeczy widzi teraz w zupełnie innym świetle, jaśniej i wyraźniej. Może nie tak jasno jak Zack, lecz na pewno nie wystawia ludziom tak piekielnie surowych ocen! 467 PATRICIA SHAW Szum szarych fal monotonnie bijących o piaski nabrzeża nie działał dziś na nią kojąco. Ze zgrozą myślała o pójściu do domu pełnego rozgadanych kobiet i nieznośnych rozwrzeszczanych dzieci. Jakże brakowało jej domku na plaży... A Black Wattle... Teraz dopiero potrafiła docenić te cudownie ciche noce i to, jak ożywczo działa na człowieka poczucie, że ma wokół siebie otwartą przestrzeń. W porównaniu z Black Wattle Palmerston było okropne, podobnie Perth... Mijała właśnie budynki BAT-u, rozmyślnie zwalniając kroku: może Zack dojrzy ją z okna?... Nie. Nikt jej nie pozdrowił, nikt nie zawołał. Spostrzegła w środku kobiety, pewnie żony i przyjaciółki, wesołe, roześmiane... Zazdrościła im tego, że potrafią się śmiać, że ich życie wraca do normy. Ona wciąż nie mogła zapomnieć o świeżych mogiłach Johna i Michaela. Jak można się śmiać? Wszędzie tyle smutku. Najgorsze były jednak wyrzuty sumienia z powodu romansu z Loganem. Jak bardzo cierpiałaby Josie, gdyby sprawa ta kiedykolwiek doszła do jej uszu! By choć trochę zrehabilitować się we własnych oczach, Sibell postanowiła wziąć ją pod opiekę, przynajmniej dopóki nie znajdzie się Logan. Hilda w trzy dni później przyniosła jej dobre wieści: — Twoja przyjaciółka, pani Conal, ma się już na tyle dobrze, że z powodzeniem może opuścić szpital. Postaraj się dla niej o jakąś kieckę. Zajrzyj do skrzyni z darami, może coś tam jeszcze zostało. — Ale dokąd ona pójdzie? — zatroskała się Sibell. — Do diabła, żebym to ja wiedziała! Wiem tylko, że tutaj nie może zostać, to nie pensjonat. Weź ją tam, gdzie mieszkasz. — Tam już nikogo nie przyjmą. Odmówili ostatnio chyba sześciu osobom. A nie mogłabyś jej tu zatrzymać, póki nie dowiemy się czegoś o Loganie? O jej mężu. — Posłuchaj — Hilda pociągnęła ją na bok. — Krąży taka plotka... chociaż moim zdaniem może to nie być dalekie od prawdy. Mija już tydzień, jak go nie ma... — Powiedz mi, co to za plotka! — Niektórzy mówią, że Conal odebrał sobie życie. — Samobójstwo? Nie wierzę! — No cóż, mówi się też o krokodylach... Ostatnio wszędzie widać ich ślady. Mógł za bardzo zbliżyć się do morza albo jakiegoś strumienia, a te bestie... — O mój Boże, nie! Hilda wzruszyła ramionami: 468 PIÓRO I KAMIEŃ — Jedno albo drugie. Tak czy inaczej mąż pani Conal jest już nieboszczykiem. Przynajmniej ja tak myślę. — Powiedziałaś jej o tym? — Uchowaj Boże! Na razie ani słowa! Niech biedaczka się trochę pozbiera. Musi przecież jakoś żyć dalej! Po tym, co usłyszała od Hildy, Sibell nie była w stanie spojrzeć w oczy żonie Logana. Na myśl o tym dosłownie kurczyła się w sobie. Wyrzuty sumienia? Z jakiej racji masz czuć się winna?, odezwała się nagle jakaś inna część jej jestestwa. Logan Conal to dorosły człowiek. Sam podejmuje decyzje i sam odpowiada za własne czyny. A jeśli popełnił samobójstwo? Jeśli utrata tych kopalń była dla niego tak ciężkim ciosem, że stracił ochotę do życia? Jeśli rzeczywiście tak było, powiedziała sobie Sibell, to wina za jego śmierć spada na mnie. — Hej, missus! — usłyszała okrzyk. Poza obrębem namiotów przystanęło kilka tubylczych kobiet z pobliskiego obozowiska. Prawie wszystkie z niemowlętami na biodrach. — Hej, missus, wy tu mieć chorych ludzi? — Tak — odrzekła Sibell, podchodząc do grupki. — Po co? — zachichotały, trącając się łokciami. Widocznie pomysł zgromadzenia chorych w jednym miejscu wydawał im się zabawny. Wszystkie były młode, wesołe i ciekawe. Szpital musiał być dla nich czymś bardzo dziwacznym i przez to interesującym. — Pytacie po co? Leczymy tych ludzi—wyjaśniła Sibell. — Kiedy ktoś z was zachoruje, też powinien tu przyjść do lekarza. Kobiety pokręciły na to głowami: — To miejsce białego człowieka. Prawda! Sibell całkiem zapomniała, że czarnym nie wolno nawet przekroczyć bramy szpitala. — Możecie zawołać — powiedziała szybko. — Wtedy doktor przyjdzie do obozu i wyleczy waszych chorych ludzi. Kobiety uśmiechnęły się tylko z jawnym powątpiewaniem i poszły dalej. Sibell przypomniał się nagle Jimmy. On też w taki sam sposób uśmiechał się do białych ludzi. Jak pobłażliwy ojciec do dzieci. O, Jimmy był naprawdę mądry. I tak okrutny spotkał go los! Teraz gdy już wylała po nim morze łez, często wydawało jej się, że jest tuż obok, czuła jego duchową obecność. Jimmy na pewno znalazłby Logana. Od razu by wiedział, czy coś mu się stało, a jeżeli nie, to gdzie teraz jest. Taki był Jimmy, dumała Sibell ze wzrokiem utkwionym w zbitą ścianę 469 PATRICIA SHAW buszu rozciągającą się tuż za polaną, na której stały namioty. Drzewa i krzewy ożyły, kruche zbrązowiałe liście zastąpiła teraz jędrna, soczysta zieleń. Ów ocean zieleni wprost tętnił życiem, napełniając powietrze głosami tysięcy swoich mieszkańców. I nagle doznała olśnienia: Logan nie popełnił samobójstwa! Nie on! Nie padł też łupem krokodyli! A Josie dobrze o tym wie! Sibell nie miała pojęcia, skąd czerpie tę dziwną pewność, mimo to wiedziała, wiedziała bez krzty wątpliwości, że Logan w jakiś sposób wydostał się z miasta, nie troszcząc się wcale o los swojej żony. Tak, to w jego stylu! Wyjechał i nigdy nie wróci! Pędem pognała do budynku, galopem przebiegła korytarz i tutaj dopiero stanęła jak wryta na widok pustego miejsca, gdzie jeszcze wczoraj znajdowało się łóżko Josie. — Gdzie pani Conal? — Poszła do domu. Dziś rano. Następnego dnia po południu Sibell wyruszyła na Shepherd Street. „Parcelę Conalów nietrudno rozpoznać — powiedziano jej na policji — w samym środku leży wielkie drzewo." Po rumowisku chodziła Josie, szukając czegoś wśród gruzów. — Co ty tu robisz? — zawołała Sibell. — Co? Ja tutaj mieszkam. — A gdzie dzisiaj spałaś? — Tutaj — Josie wzruszyła ramionami. — Wykopałam sobie norę jak królik. — Na litość boską, nie możesz tu zostać! — Zostanę, Chińczycy mi pomogą — powiedziała Josie tonem upartego dziecka. Nie przerwała też swojej wędrówki. Sibell ruszyła za nią. — Josie, gdzie jest Logan? — Zaginął, najprawdopodobniej nie żyje, tak brzmi oficjalny raport — dobiegła ją sucha odpowiedź. — Spójrz, co zostało z mojej ulubionej maty! — Ale on żyje, prawda? — nie ustępowała Sibell. Josie popatrzyła na nią w zamyśleniu: — Pozostańmy przy tym, co mówi raport. — Zgoda, ale tak między nami: Logan nie zginął, co? — Daj temu spokój, Sibell. — Nie! Powiedz mi, dlaczego wciąż myślę, że opuścił Palmerston? Że udało mu się stąd wydostać? — gwałtownie spytała Sibell. 470 PIÓRO I KAMIEŃ — Pewnie dlatego, że tak właśnie zrobił — odrzekła Josie chłodnym, wyważonym tonem. — Co? — Sibell osłupiała. Na taką odpowiedź nie była przygotowana. Absolutnie. — Skąd... Skąd wiesz? Josie przez chwilę patrzyła jej w oczy: — Mogłabym ci zadać to samo pytanie. — Odwróciła się po tych słowach i zaczęła zbierać połamane deski. — Josie — Sibell zastąpiła jej drogę — to bardzo ważne! Powiedz, Logan przeżył cyklon, tak? — Usłyszała ciche westchnienie: — Tak... Wiem to na pewno. — Więc dlaczego cię nie ratował? Na twarzy Josie odbiła się taka udręka, że natychmiast pożałowała tego pytania. Czuła, że za tym kryje się coś strasznego. — Nie wiem — Josie wyprostowała ramiona — ale on nie wróci. Oficjalnie... — Tak— Sibell spontanicznie objęła ją i przytuliła. — Oficjalnie zaginął i najprawdopodobniej nie żyje. — Dziękuję — szepnęła Josie. — Nie dziękuj mi, proszę! Musimy porozmawiać. — W tej chwili nie jestem w najlepszym nastroju do rozmów. Prawda, że mój statek osiadł na mieliźnie, ale nadal mam swój kawałeczek ziemi i wiedz, że nie ruszy mnie stąd żadna siła. Za nic w świecie nie opuszczę swojego statku! — Nie o to mi chodzi! To, o czym chcę ci powiedzieć, nie będzie przyjemne dla żadnej z nas, ale muszę-¦¦ muszę porozmawiać z tobą o Loganie! — Zlituj się, Sibell, zostaw mnie W spokoju. — Wierz mi, bardzo bym chciała, ale naprawdę nie mogę. Jest pewien mężczyzna, nazywa się Zack Hamilton, który... przez którego musiałam dokonać rachunku sumienia. On... jest taki strasznie zasadniczy, wszystko dla niego jest proste i jasne, a ja... dla mnie nie zawsze. Josie znów wzruszyła ramionami: — Człowiek jest, jaki jest, a robi to, co musi. — Właśnie. I dlatego muszę ci powiedzieć... — Wzięła głęboki oddech i patrząc w twarz żonie Logana, wyznała jej całą prawdę. Josie słuchała tej opowieści z uwagą, a nawet współczuciem, nie zdecydowała się jednak ujawnić, że Logan zażądał rozwodu. Starsza i bardziej doświadczona, uznała, że tak będzie lepiej, że to jej pozwoli zachować resztki godności. Zwłaszcza że na początku, podczas owego spotkania w Pine Creek, Logan słówkiem nie wspomniał Sibell o swoim 471 PATRICIA SHAW małżeństwie ani o tym, że ona, Josie, jest z nim razem w Katherine. Nie, do Sibell nie żywiła żadnej urazy. Gdyby jej nie było, byłaby inna. — Nie mówmy już o tym. — Ale jest coś jeszcze! — wykrzyknęła Sibell. Szybko zreferowała sprawę wolframu i kopalń, rada, że ma już za sobą tę trudniejszą część opowieści o wizycie Logana w Black Wattle. — Rzecz w tym, że Zack... On uważa, że postąpiłam nieuczciwie, czy może niezbyt uczciwie... Powiada, że skoro Logan odkrył te złoża, to powinny one należeć do niego, on ma pierwszeństwo. — Co? — Josie szeroko otworzyła oczy. — Żąda od ciebie, żebyś zwróciła Loganowi prawa? — Właśnie. — Ani mi się waż! — Josie podskoczyła jak oparzona. — Słyszysz, Sibell? Nie obchodzi mnie, co mówi Zack! Nawet o tym nie myśl! — Roześmiała się w głos: — Toż to istny cud! Dobrze mu tak! O, jak się cieszę! A swoją drogą, Sibell, nawet mi przez myśl nie przeszło, że Logan może cię interesować. Zawsze patrzyłaś na niego z taką wyższością. Pamiętasz ten dzień, kiedy Jimmy przyprowadził was na farmę? Miałam wtedy wrażenie, że traktujesz go jak dopust Boży, jak coś niewartego uwagi. — Z czasem zmiękłam. Samotność... — Ze mną było tak samo. Masz pojęcie, jak rozpaczliwie samotna czułam się na tej farmie? Jack... Nikomu nie życzę takiego towarzystwa. Ale to już przeszłość. Ha, a więc nasz zacny Logan znalazł w tobie godną przeciwniczkę! Doprawdy, lepiej stać się nie mogło! Oho, mam gościa. Sibell z najwyższym zdumieniem ujrzała na ścieżce znajomą postać: — Sam Lim! A cóż ty tu robisz? — Psijść po zacną damę, ćcigodną psiyjaciółkę dlogiego wuja Wanga— mówiąc to, złożył Josie głęboki ukłon. — Idziemy na kolację. — A nie mówiłam, że się mną zaopiekują? Dobre mają serca, chociaż ci biedacy żyją teraz tak samo nędznie jak ja. Ale kto dziś ma porządne mieszkanie? Tylko elita. Sam Lim wydawał się uszczęśliwiony spotkaniem z Sibell. — My wsistkie wlacać do domu, jak znów wyjzi słońce, co missy? — Nie wiem — mruknęła Sibell. — Josie, ja... ja nie chcę rezygnować z Zacka. Jak myślisz, może dogadamy się jakoś w sprawie tych kopalń? Do licha, całkiem się ich nie wyrzeknę, ale chętnie podzielę się z tobą moją częścią udziałów. Jesteś przecież żoną Logana. 472 PIÓRO I KAMIEŃ — Chcesz postąpić zgodnie z zasadami Zacka? — uśmiechnęła się Josie. — Mniej więcej. — Zgoda. Dla mnie to uczciwa propozycja — powiedziała Josie, myśląc o synu. Czyżby Logan niechcący rozwiązał jej największy problem? Teraz, jeśli inne sposoby zawiodą, będzie za co kupić względy Neda... Poprawiła darowany szal i przyjmując wyciągniętą rękę Sama, przestąpiła leżącą na drodze kłodę. O tak, widać jest Bóg na niebie! Statki niespiesznie wpłynęły w zatokę i rzuciły kotwice z dala od brzegu. Wyglądały jak trzy morskie ptaki, co czujnie przysiadły na migotliwie szarych wodach oceanu, niepewne, czy zbliżyć się do lądu, czy odfrunąć. Kiedy wreszcie spuszczono barkasy, z nabrzeża buchnęły gromkie wiwaty. W tej maleńkiej placówce białych ludzi, ostatniej na „górnym końcu" wielkiego kontynentu, zawsze radośnie witano statki przywożące zarówno upragnioną pocztę, jak i wieści z szerokiego świata, dziś wszakże w tej szczególnej chwili, gdy ważyły się losy miasta, widok owych trzech statków wywołał wyjątkowe zgoła emocje, niósł mieszkańcom nadzieję: to nie koniec, to nowy początek! Zdaniem pesymistów bowiem należało w pierwszej kolejności oczekiwać pojedynczego okrętu wojennego, który przywiezie rozkaz ewakuacji całej ludności Palmerston z wyjątkiem niewielkiej załogi BAT-u. „Było tak już gdzie indziej, będzie i tutaj —mówiono. — To miasto kosztuje rząd kupę pieniędzy, więcej niż ono warte". Kiedy jako pierwszy dobił do brzegu oddział marynarzy królewskiej floty wojennej, natychmiast zasypano ich lawiną pytań. Wciąż jeszcze przeważały obawy, iż ewakuacja mimo wszystko się odbędzie, a rząd stosuje jedynie chytry manewr, by uśpić czujność mieszkańców i uniknąć nadmiernego szumu. Gdy jednak rozeszły się wieści, że marynarze mają pomagać policji w przywracaniu ładu i porządku, pozwolono im wreszcie sformować kolumnę i odmaszerować. Widząc, jak dumnie kroczą w stronę miasta, ludzie uśmiechali się skrycie: jeszcze nie wiedzą, co ich tu czeka! Zack Hamilton prosto z nabrzeża poszedł do Maudie. Zastał ją na werandzie rezydencji administratora, złą i zdegustowaną. Ominęła ją taka atrakcja! — Gdyby nie ta cholerna noga — fuknęła na jego widok — nikt by mnie nie namówił na wyjazd do Perth! Nienawidzę tych cholernych miast! I co ja tam będę robić? 31 Pióro i kamień 473 PATRICIA SHAW — Staraj się stanąć na obie nogi. Przecież to zaledwie parę miesięcy, wytrzymasz. A kiedy wrócisz, Palmerston będzie nie do poznania! Podobno jeden z tych statków wiezie materiały budowlane. — Co mi tam Palmerston! Mnie interesuje Black Wattle. Zamierzasz ożenić się z Sibell? — Cóż to ma do rzeczy? — A to, że Black Wattle to mój dom i ja jej tam nie chcę! — A ja w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia? — zapytał łagodnie. — Skoro Cliff nie żyje, sama muszę zadbać o siebie i Wesleya. Zrozumiał, że czuje się zagrożona, i zrobiło mu się jej żal. Taka aktywna kobieta tyle czasu przykuta do krzesła! Musi jej być ciężko. — Nie sądzisz, że ja bym mógł się tym zająć? — Nie — pokręciła głową. — Nie, Zack, nie mam ci nic do zarzucenia, ale znasz ludzkie języki... Ty i ja sami w jednym domu... A znów gdybyś się ożenił i miał dzieci, co niby miałabym robić? Siedzieć sobie cicho w pokoiku niczym stara niezamężna ciotka? — Zackowi nie drgnęła powieka: od dawna się tego spodziewał. Konfrontacja była nieuchronna. — Oboje z Wesleyem — mówiła dalej Maudie — mamy do tej farmy takie same prawa jak ty. W gruncie rzeczy nawet dużo większe. Zack oparł się wygodniej o poręcz werandy i rzucił uprzejmym tonem: — Chętnie wysłucham twoich uzasadnień. — Miałeś swoją szansę — zaatakowała go z impetem. — Charlotte dała ci na to pół roku. Mogłeś wystąpić o farmę, ale skoro nie ruszyłeś palcem, to teraz kolej na Cliffa. On na pewno wziąłby Black Wattle, dlatego i ja to zrobię. Nie bój się, nie stanie ci się krzywda, spłacę cię do grosza! Kupisz sobie inną farmę! — uśmiechnęła się z zadowoleniem jak szermierz, który wreszcie rzucił rękawicę: — Spóźniłeś się, Zack! — Nie mam pojęcia — powiedział z westchnieniem — czemu tylu ludziom się wydaje, że jestem głuchy i ślepy? Nie, Maudie, wcale tak nie jest. Ja po prostu przyrzekłem mojemu bratu, że jego żonie i dziecku nigdy niczego nie braknie, że zaopiekuję się wami. I właśnie dlatego nie skorzystałem ze swojej opcji. Nie chciałem, abyś pomyślała, że pilno mi pozbyć się was z Black Wattle, przeciwnie, pragnąłem, byście czuli się tam bezpiecznie. Jeśli chcesz mieć tę farmę, proszę bardzo, jest twoja. Wiem, że dasz sobie radę, no, może z wyjątkiem prowadzenia ksiąg, powinnaś więc teraz mocno przysiąść fałdów 474 PIÓRO I KAMIEŃ i wreszcie nauczyć się czytać i pisać. Pytałaś, co masz robić w Perth: właśnie to! — A ty wyprowadzisz się z farmy? — Maudie nie mogła uwierzyć, że poszło jej to tak gładko. Spodziewała się ciężkiej przeprawy. — Tak, kiedy wszystko już załatwimy. Złożyłem właśnie ofertę w sprawie zakupu nowej. Po sąsiedzku. — Która to farma? Corella Downs? Zauważył, że mocno ją to poruszyło. — Uhm, Corella — specjalnie powtórzył tę nazwę, obserwując ją dalej spod oka. — Domu tam właściwie nie ma, ale mogę go sobie zbudować. Co do powierzchni... mniejsza od Black Wattle o tych parę mil kwadratowych, za to bardzo dobre pastwiska, no i więcej dziur wodnych. Myślę, że łatwiej ją będzie prowadzić. — Nie wspomniał o tym, co wiadome było obojgu: w Corella Downs pochowany został ojciec Maudie. To on po śmierci żony, zmarłej przedwcześnie na febrę, samotnie wychowywał gromadę dzieciaków, z których Maudie była najmłodsza. Była też do niego bardzo przywiązana. Na parę tygodni przed jej ślubem z Cliffem stary poganiacz bydła zginął pod kopytami spłoszonego stada. Zack sporą chwilkę odczekał, by mogła to sobie przetrawić, po czym dodał rozmyślnie niedbałym tonem: — Tak przy okazji... Jeśli myślisz, że uda ci się pozbyć Sibell, to się mylisz. Będziesz ją miała pod progiem. Niedawno uzyskała prawo wydobycia minerałów na terenie Black Wattle. Tylko patrzeć, jak zostanie królową wolframu wraz ze swoją wspólniczką, Lorelei Rourke. — Z kim? — Maudie otworzyła usta ze zdumienia. — Znasz ją, to ta dama z „Bijou". — Nie wierzę! Nigdy na to nie pozwolę! — Nic tu nie zwojujesz — oświadczył Zack z kamienną twarzą. — Samotność ci zatem nie grozi. Przypuszczam, że właścicielki kopalń będą pilnować swoich interesów. Będziecie miały o czym mówić. — Myślałam, że zamierzasz ożenić się z Sibell — bąknęła Maudie całkiem zbita z tropu. — Nic takiego nie mówiłem. No, moja droga, zacznij pakować manatki, za dzień, dwa statki wyjdą z portu. Bądź gotowa. Sam was odstawię na pokład. Ślub panny Lorelei Rourke z pułkownikiem Puckeringiem miał odbyć się w sobotnie popołudnie w nowej rezydencji szefa policji. W przeddzień uroczystości oblubieniec wybrał się do szpitala odwiedzić narzeczoną, lecz zanim to zdołał uczynić, dopadła go Hilda 475 PATRICIA SHAW Ciarkę. Odkąd wreszcie przybyły przepisowe stroje, przeoczone jakoś w pierwszym rzucie dostaw, wyglądała znowu jak dawna siostra przełożona. Ubrana w białą bluzkę, czarną spódnicę, obszerny biały fartuch i sztywno wykrochmalony czepek, stała się nieznośnie nadgorliwa i natychmiast pociągnęła pułkownika na konieczną ponoć wizytację budowy nowego szpitala. — Mam do pana słówko na osobności — szepnęła, odprowadzając go na bok poza zasięg uszu robotników. — Tak? — Pułkownik z trudem stłumił irytację. O co jej chodzi? Nawet dureń by dostrzegł od razu, że budowa idzie zgodnie z planem. — Proszę nie mieć mi za złe tego, co powiem. Bardzo to poczciwie z pańskiej strony, że troszczy się pan o Lorelei, ale czy to rozsądne, by człowiek z pańską pozycją żenił się z taką dziewczyną? — Myśli siostra, że jest dla mnie za młoda? — Pułkownik rozmyślnie udał głupiego. — Bynajmniej! Ludzie tacy jak my, jesteśmy wszak równolatkami, są dopiero w kwiecie wieku. — Cieszę się, że w tej materii jesteśmy jednego zdania, jeśli jednak pani aluzja dotyczyła hm... innych kwestii, to powołam się na przykład samego lorda Palmerstona, po którym nasze miasto wzięło swoją nazwę. Otóż był on osławionym kobieciarzem, który spłodził tyle nieprawego potomstwa, że starczyłoby go na regiment, a mimo to Brytyjczycy mieli dość oleju w głowie, by docenić jego dobroć oraz wielką inteligencję. Wykładając rzecz jasno, siostro przełożona, mojej żonie należy się równy szacunek i tak właśnie ma być traktowana. — Tak, oczywiście, ale... — Żadnych „ale". Zechce sobie pani przypomnieć, że lord Palmerston, który wstąpił w związek małżeński w pięćdziesiątym piątym roku życia, stał się po ślubie przykładnym mężem. Lorelei liczy sobie dopiero lat dwadzieścia cztery, i proszę! Już ma za sobą szaleństwa młodości! I jeszcze jedno: Palmerston został pierwszym ministrem. Ja rzecz oczywista nie pretenduję do takich godności, wszelako mam być mianowany głównym komisarzem policji na całe Terytorium Północne i jako taki zamierzam jasno dać do zrozumienia, że biada temu, kto by się ośmielił w jakikolwiek sposób ubliżyć mojej pani. Hilda, która w trakcie tej długiej przemowy cofnęła się o krok, jakby chciała dokładniej przypatrzyć się swemu rozmówcy, z taką siłą klepnęła go teraz w plecy, że nie spodziewający się tego Puckering zachwiał się na nogach. 476 PIÓRO I KAMIEŃ — Brawo, pułkowniku! — zagrzmiała. — Myślałam, że pan jej po prostu współczuje, a ona by tego nie zniosła. Nie litość jest jej potrzebna! Lorelei już ubrana siedziała na łóżku. Na głowie miała wielki słomkowy kapelusz, a twarz przesłoniętą siatką na moskity. — Trzeba aż ślubu, by mnie stąd wypuścić — zauważyła dość zgryźliwym tonem. — Nic podobnego, do licha! — zaoponowała Hilda. — I tak byśmy cię wypuścili. Nic przecież ci nie dolega. Popatrzmy no, jak wyglądasz. — Odwróć się — poleciła Lorelei pułkownikowi, kurczowo trzymając kapelusz, lecz siostra przełożona jednym ruchem zerwała go jej z głowy wraz z siatką. — Nie gadaj od rzeczy, ten pan od jutra będzie twoim mężem! Chcesz chodzić po domu w papierowej torbie? Rany już się zagoiły — młoda skóra! — lecz świeże blizny nadal wyglądały szokująco. Jedna z nich przecinała brew, druga biegła wzdłuż nosa, a potem w poprzek policzka, kolejna fatalnie zniekształciła usta. Sprawiało to wrażenie zajęczej wargi. — No, nie tak źle — orzekła fachowym tonem przełożona. — To tylko połowa twarzy. — Dziękuję — cierpko rzuciła Lorelei. — Będę chodzić bokiem. — Dziękuj Bogu, że żyjesz. Zapraszasz mnie na wesele? Uwielbiam wesela! — Nikogo nie zapraszamy. — Ależ tak — włączył się pułkownik, całując narzeczoną. — A siostra przełożona będzie naszym honorowym gościem. Lorelei czym prędzej wcisnęła na głowę kapelusz. — Dobrze choć, że jako panna młoda mogę się zasłonić welonem. Powiedz — szepnęła do pułkownika — bardzo źle wyglądam? — Zawsze będziesz piękna — odrzekł czule. Na te słowa zdołała się wreszcie uśmiechnąć. — Skoro mamy gości, to może zaprosiłbyś sympatię Sibell? Ona sama tego nie zrobi. — Wiem, że pojechał na ryby, ale może się uda. Zostawię mu wiadomość. — Mam nadzieję, że przyjdzie... Ale co z jedzeniem? — Lorelei natychmiast wynalazła sobie kolejny powód do zmartwień. — Trzeba coś podać gościom! — Wszystko załatwione. Zaopatrzeniem i ucztą zajmuje się chiński przyjaciel Sibell, Sam Lim — oznajmił pułkownik i parsknął 477 PATRICIA SHAW śmiechem. — No i powiedz, kochanie, gdzie poza Palmerston mielibyśmy ucztę weselną po chińsku? Zack spóźnił się na przyjęcie. Wyprawa w górę rzeki okazała się bardzo udana, złowił sporo dorodnych barramund, które po powrocie do domu z triumfem wręczy! kucharzowi BAT-u. Gdy w końcu przekazano mu wiadomość od nowożeńców, był już późny wieczór, mimo to ubrał się szybko i pojechał do nowej siedziby pułkownika. Ceremonia ślubna dawno już się skończyła, na frontowej werandzie wciąż jednak ucztowało kilkuosobowe grono najwytrwalszych gości, a pierwszą napotkaną znajomą była oczywiście Sibell. — Dobrze, że zdążyłeś — powitała go raczej chłodnym tonem. — Młoda para bardzo się ucieszy. — Miałem nadzieję, że ty również. — A nie widać? Oczywiście, że bardzo mi miło, jesteśmy wszak przyjaciółmi. — Maudie wyjeżdżając mówiła mi, że zostajesz. Gdzie teraz mieszkasz? — W szpitalu. Większość ochotniczek ewakuowano, więc siostra przełożona zaproponowała mi łóżko w zamian za pracę. — Całkiem uczciwa umowa. — Wcale nie! — rzuciła kłótliwie. — Zbyt ciężko pracuję. — Cóż, o wszystkim decydują prawa rynku — stwierdził Zack z szerokim uśmiechem. — Teraz akurat towarem najbardziej poszukiwanym jest dach, który nie przecieka, zrozumiałe więc, że płacisz za to wyższą cenę. — Długo tam już nie zostanę — odparła Sibell z lekką irytacją; spodziewała się po nim współczucia, a nie wykładu z ekonomii. — Zamieszkam u pani... u Josie, o, u tamtej damy, jak tylko jej dom będzie gotów. Zerknąwszy dyskretnie we wskazaną stronę, Zack dostrzegł przystojną kobietę w skromnej brązowej sukni, która mimo swojej prostoty korzystnie uwydatniała jej zgrabną figurę, i teraz dopiero przyszło mu na myśl, że powinien był skomplementować Sibell za jej strój. Cóż, trochę już na to za późno, szkoda... A wyglądała doprawdy prześlicznie w efektownej niebieskiej sukni z bardzo szeroką spódnicą i koronkowym kołnierzem. Włosy upięte miała dziś wysoko, na nich zaś uroczy mały kapelusik. Nie mógł jednak dłużej dotrzymywać jej towarzystwa, bo właśnie zawołał go pułkownik, przeprosił więc i podszedł do nowożeńców, by złożyć im gratulacje. 478 PIÓRO I KAMIEŃ Panna młoda wyglądała jak uosobienie skromności w jedwabnej kremowej toalecie ozdobionej piękną koronką oraz tiulowym welonie, który delikatną mgiełką nadal przesłaniał jej twarz. Uznawszy, że w wiadomych okolicznościach lepiej go nie podnosić, Zack złożył szarmancki pocałunek na zawoalowanym policzku, po czym uroczyście pogratulował szczęśliwemu mężowi jaśniejącemu dziś pełną galą odświętnego uniformu. — Napijesz się whisky? — spytał gospodarz, gdy już uścisnęli sobie dłonie. — Wina mam dziś po uszy. — Owszem, z przyjemnością. — Powędrowali obaj do kuchni, gdzie Zack ze zdumieniem ujrzał Sama zajętego uprzątaniem naczyń. — A cóż ty tu robisz? — Przygotował nam ucztę, i to jaką! — wyjaśnił Puckering. — Spisał się na medal. Sam Lim jednakże wpadł w straszliwy popłoch: — Szef! Mój szef bez kolacji! Ja zalaz znaleźć panu coś do jadła! — Zaczął łajać po chińsku sługę pułkownika, który z przerażenia całkiem stracił głowę. — Nie! — krzyknął Zack, widząc, że młody Chińczyk obija się po kuchni niczym błędna owca. — Nie jestem głodny! Proszę o whisky! — Wyjdźmy na dwór — zaproponował pułkownik, kiedy pędem podano im flaszkę oraz dwie szklaneczki. — Tu jest stanowczo za gorąco. — Szefie, plędko my do domu? — zawołał Sam. — W przyszłym miesiącu. Zacznij już kupować prowiant i powiedz naszym dziewczynom, że missus Maudie i Wesley niedługo wracają z Perth. — Och! — uradowany Chińczyk zaczął klaskać z uciechy. — Nale-ście wsistkie do domu! Na dworze, gdzie zasiedli w świetle latarni, opadły ich zaraz moskity. — Cóż za piekielne bestie — narzekał pułkownik, tłukąc krwiożercze insekty. — Spójrz, jakie ogromne! — Uhm — Zack pociągnął wielki łyk whisky. — Scots Greys, tak je nazywamy. — Doprawdy? — Są różnego rodzaju moskity, a że chodzą regimentami, więc mówimy o nich Scots Greys, Black Watch i tak dalej. — A niech mnie! 479 PATRICIA SHAW — Za wasze zdrowie! Twoje i twej ślicznej żony — Zack podniósł szklankę. — I za twoje — zrewanżował mu się pułkownik. — A wiesz, myślałem, że wrócisz na farmę z małżonką. Taką jak na przykład panna Delahunty. — Sibell? Ona ma własne zamysły. — Ja bym powiedział, że zaradność i samodzielność to niezmiernie pożyteczne cechy u niewiast żyjących w buszu — stwierdził z powagą pułkownik. — Zaradność? — mruknął ubawiony Zack. — O tak, to cała Sibell. Nikt by tak gracko nie zwędził tych cholernych kopalń. — Właśnie o tym chciałem z tobą mówić. Wiadomo ci chyba, że moja żona, Sibell i ja założyliśmy spółkę Morning Glory. — Wiem, ale po co mi to mówisz? Ja nie mam z tym nic wspólnego. — Istotnie. Może jednak zainteresuje cię wiadomość, że Sibell zawarła umowę z panią Conal. — Z żoną Logana Conala? — Właśnie. Musiałeś chyba słyszeć, że uznano go za zaginionego. — Słyszałem. Jak myślisz, co mu się mogło przytrafić? — Wszystko wskazuje na to, że jakiś śmiertelny wypadek. Ale powróćmy do spółki. Uznaliśmy z Lorelei, że Sibell i pani Conal powinny posiadać pięćdziesiąt dwa procent udziałów. Znam twój pogląd na tę sprawę, wiem też, jak honorowe zająłeś stanowisko i bardzo cię za to podziwiam, w tej chwili jednak sytuacja uległa istotnej zmianie. Teraz kiedy jednym z dyrektorów jest pani Conal, a dodam, że przystała na to z entuzjazmem, chyba nie będziesz miał już zastrzeżeń wobec owego projektu? — Chyba nie — odrzekł Zack. Ubawił go ten nieoczekiwany rozwój wypadków. — Ale Sibell i pani Conal? One się przyjaźnią? — Mój drogi, nie pytaj mnie o to, jak kobiety załatwiają takie sprawy. Sibell i Josie nie tylko znów się przyjaźnią... — Powiedziałeś: „Josie"? To ona jest panią Conal? — Ona we własnej osobie. No tak, musiałeś ją widzieć, jest dziś naszym gościem. Chciałem powiedzieć, że wszystkie trzy panie żyć wprost bez siebie nie mogą. Ale mówiąc już całkiem poważnie: Josie i Sibell są dla mojej żony prawdziwą podporą, za co jestem im niezmiernie wdzięczny. — Sibell i pani Conal mogą się teraz przyjaźnić, ale co będzie, kiedy wróci Logan? — Zack widać nie do końca wyzbył się wątpliwości. — Ciekawe zresztą do której? 480 PIÓRO I KAMIEŃ — O to nie musisz się martwić — odrzekł pułkownik, ponownie napełniając szklanki. — Nie wróci. Logan Conal nie istnieje. — Tego nie możesz być pewny. — Mogę, uwierz mi, że mogę. Onegdaj znalazłem na biurku pewną wiadomość, niesłychanie interesującą! Kobiety nic jeszcze nie wiedzą. Chcę osobiście poinformować o tym Josie. Wiesz, że lubię we wszystkim porządek, tak więc zawiadomiłem Urząd Stanu Cywilnego w Perth, że pan Logan Conal, jeden z nielicznych, którzy przeżyli katastrofę statku „Cambridge Star", został przez nas uznany za zaginionego. Wystaw sobie, jak sensacyjną dostałem odpowiedź: żaden Logan Conal nie figuruje ani na liście pasażerów, ani wśród załogi wspomnianego statku. Pojmujesz? W ogóle nie ma takiej osoby! — Jak to nie ma? Więc kim on jest? To znaczy był? — Nie mam pojęcia. Pewnie ktoś z kryminalną kartoteką, kto korzystając z okazji postanowił zmienić tożsamość. W wiadomych okolicznościach było to doprawdy bardzo proste. — Dobry Boże! — wykrzyknął Zack, zaraz jednak wzniósł do góry szklankę. — No i bardzo dobrze, ja w każdym razie nie zamierzam po nim płakać. Zdrowie, pułkowniku! Za twoje małżeństwo! Długie i szczęśliwe! — I za twoje, Zack — uśmiechnął się pułkownik. Sznur ciężkich wozów zaprzężonych w woły przetoczył się z hukiem ulicami miasta, rozpoczynając pierwszy etap długiej i żmudnej drogi z prowiantem dla farmy Black Wattle. W stajniach gromada jeźdźców z jucznymi zwierzętami na postronkach raźno dosiadała koni. Przelotne ulewy wciąż jeszcze nawiedzały północ kontynentu, lecz pora deszczowa miała się nareszcie ku końcowi. Szybko i zdecydowanie nadciągała teraz Wielka Susza. Odmłodniałe Palmerston rozbrzmiewało odgłosami siekier, hukiem młotów kowalskich, okrzykami cieślów uwijających się po rusztowaniach nowo rosnących domów. W stronę zrekonstruowanych nabrzeży portowych ochoczo maszerował oddział marynarzy, żegnając miasto i jego mieszkańców. Wszyscy wracali do domów. Pękający z emocji Sam Lim z przyjętym właśnie na ucznia młodym Chińczykiem u boku głośno strzelił z bata i jego furgon potoczył się naprzód. Z tyłu spośród dodatkowych worków i skrzyń z prowiantem wyglądały uszczęśliwione twarze bliźniaczek, Wesleya i Netty. Maudie z nieodłącznym Bygollym u boku dumnie siedziała w siodle w otoczeniu własnych kowbojów najętych do pracy w jej 481 PATRICIA SHAW posiadłości — na farmie Corella Downs. Wszystko ułożyło się jak trzeba. Przyszłość niosła z sobą tyle wielkich wyzwań. Z przyjemnością myślała o kilku najbliższych miesiącach, które spędzą z Wesleyem w Black Wattle. Trzeba wyselekcjonować najlepsze sztuki do stada... Przez ten czas jej dom powinien już stanąć. Pomyślała z uznaniem o Zacku: postąpił naprawdę uczciwie i wielkodusznie. To on zaproponował, aby obie farmy prowadzić na razie jako całość, przyrzekł nawet pomoc w wyborze miejsca pod budowę domu, w pobliżu wody, lecz poza zasięgiem dorocznych wylewów. Dom ma być bezpieczny i mocny, postanowiła Maudie, a kiedy Wesley dorośnie, odziedziczy po matce kwitnącą posiadłość i najlepsze bydło w okolicy! Zgodziła się nawet wysłać dzieciaka do szkoły — takie były warunki umowy — kiedy dojdzie do lat dwunastu. No, nie obyło się przy tym bez sprzeczek, bo do czego hodowcy bydła potrzebna historia czy geografia, ale Zack w tym punkcie okazał się nieustępliwy. Maudie przebiegła spojrzeniem po znajomych twarzach kowbojów z Black Wattle. Zbrojni w strzelby i długie baty, wśród kpinek, dowcipów i śmiechu troczyli do siodeł ostatnie tobołki, klepali po szyjach niecierpliwe konie, sprawdzali popręgi i uprząż. Po długim leniuchowaniu wszystkim pilno już było na farmę. Sibell w swym kowbojskim rynsztunku złożonym ze spodni, kraciastej koszuli oraz skórzanego kapelusza skończyła właśnie rolować obszerny nieprzemakalny płaszcz, nieodzowny do jazdy przez wilgotne lasy, po czym starannie przytroczyła go do siodła obok karabinu. Przyglądającej się temu Lorelei przypomniała się scena sprzed roku. — Patrz — zachichotała do męża, unosząc ku niemu twarz wciąż jeszcze omotaną siatką na moskity — ona znów wygląda jak kowboj! Widziałeś kiedy coś podobnego? Pułkownik serdecznie ucałował Sibell w policzek: — Powodzenia, moja droga. Szczęśliwej podróży! — Przyjedziecie do nas z wizytą? — Taki kawał drogi w siodle? — wykrzyknęła ze zgrozą Lorelei. — Kiepski ze mnie jeździec i tak już chyba zostanie. Przyjedźcie wy lepiej do nas! Ulicą tymczasem przemknęła grupa konnych. Stanęli u wylotu, gotowi przyłączyć się do kawalkady. Maks Klein i jego kopacze postanowili wyruszyć wraz z właścicielami Black Wattle, wychodząc z założenia, że najlepiej znają trasę. Niemiecki zarządca Morning Glory, przejeżdżając obok pułkownika, oddał mu wojskowy salut. 482 PIÓRO I KAMIEŃ Sibell wciąż jeszcze trajkotała z Josie i Hildą, kiedy nadjechał Zack. — Chodź już, żono! — zawołał. — Czas wsiadać na konia. Nie możemy tu stać cały dzień. — Uśmiechnął się do pułkownika, gdy ten szarmancko pomógł młodej pani Hamilton dosiąść rosłego kasztana o bystrych, ognistych oczach, po czym spytał z zatroskaną miną: — Na pewno nie chcesz podróżować statkiem? — Nie — odrzekła słowami Maudie: — Trwa to dwa razy dłużej i jest strasznie nudne! Wszyscy pojedziemy konno! Był cichy sobotni wieczór. Zack i Casey zasiedli na werandzie syci i zadowoleni. — Dobrze być w domu. — Uhm — Casey pyknął z fajki. — Myślę, że trzeba by zaprosić tego Maksa Kleina. Niech przychodzi w soboty na kolację. Powinniśmy wtedy przeżyć te wykopki bez większych zniszczeń. Najgorsze jest to rycie pierwszych dziur. — Ano nie zaszkodzi go zaprosić — zgodził się Casey. — Ach, coś mi się przypomniało! Już dawno chciałem cię spytać, co zrobić z tym koniem Jimmy'ego Moona? — Daj go Netcie. — Netcie? — Stary kowboj zrobił wielkie oczy. — Skoro raz już należał do tubylca, nie wolno go im odbierać, a ta dziewczyna zasługuje na nagrodę. Wspaniale się spisała w czasie huraganu. Mówię ci, nigdy nie przeżyłem takiej paniki jak wtedy, gdy spojrzałem na to rumowisko i pomyślałem sobie, że bliźniaczki i Wesley leżą tam pogrzebani. Dzięki niej tak się nie stało. — Z tym koniem masz rację. Całkiem zapomniałem, że było coś między Netta a Jimmym. Kochała tego chłopaka. Ty go nie znałeś, co? — Nie — mruknął Zack. — To straszne, co tu się stało. Nasi czarni musieli być wzburzeni. — Z początku bardzo. Później to jakoś ucichło. A wiesz, wykryłem, gdzie go pochowali. Przy kręgu boro. — Tam? To dziwne. Myślałem, że nasi tubylcy z daleka omijają to miejsce. — Omijali, ale teraz się to zmieniło. Już nie boją się tego kręgu. Tabu chyba zostało zdjęte. I powiem ci coś jeszcze dziwniejszego: emu wróciły. 483 PATRICIA SHAW — Co? — Zack aż podskoczył na krześle. — Więc to one! Mignęła mi przedwczoraj jakaś para, ale się jej dobrze nie przyjrzałem. Ciekawe, co to wszystko znaczy? — Tego pewnie się nie dowiemy. Bygolly mówi tylko, że ten krąg to miejsce emu, ich totem. — Więc dlaczego tyle czasu ich nie było? — Uśmiejesz się z tego, co powiem — zachichotał Casey. — Bygolly, uważasz, twierdzi, że były tu cały czas, tylko myśmy ich nie widzieli! Bo dla białych były niewidzialne! Ciszę wieczoru przerwały nagle podniesione głosy. Gdzieś w głębi domu Maudie i Sibell znów wszczęły kłótnię. — Jak tam z domem Maudie? Kiedy będzie gotów? — spytał Zack. — Na moje oko tak za dwa tygodnie. — Tak prędko? Psiakość, zrobi się tu strasznie cicho, co Casey? — Ano prawda, że ostre sztuki z tych dziewczyn. Idą na całego. Zack wyciągnął przed siebie swoje długie nogi. — Muszą — powiedział z leniwym uśmiechem. — Bo gdyby przestały walczyć, przekonałyby się nagle, że naprawdę są przyjaciółkami, a tego by pewnie nie zniosły. POSŁOWIE Palmerston przetrwało wszystkie burze, podobnie jak Pine Creek i Katherine. Katherine Gorge, przepiękny wąwóz rzeki Katherine wraz z jej wspaniałymi bystrzycami, to dzisiaj park narodowy. W odległości 150 kilometrów na wschód od Darwin znajduje się drugi — słynny Kakadu National Park. Dawne miasto Stuart nazywa się dziś Alice Springs. Wielkie północne farmy hodowlane cieszą się świetną kondycją. Niektóre z nich w porze suchej chętnie przyjmują turystów. Do roku 1897 Palmerston trzykrotnie padało ofiarą niszczycielskich huraganów, lecz uparci Terytorianie raz po raz dźwigali je z gruzów. W roku 1911, kiedy Terytorium Północne przeszło pod bezpośredni zarząd Commonwealthu, miasto Palmerston przemianowano na Darwin. Nowe stulecie to okres wielkiego rozkwitu Darwin, przerwany w roku 1937 przez kolejny cyklon. Pięć lat później uporczywe naloty japońskich bombowców znowu spustoszyły miasto, zmuszając mieszkańców do ewakuacji. Gdy wrócili po kilku latach, ujrzeli tylko ruiny, lecz i wtedy nie dali za wygraną. Następny okres prosperity Darwin sięga wigilii Bożego Narodzenia roku 1974. Tego właśnie wieczoru nawiedził je najstraszliwszy ze wszystkich huragan Trący. Gdy po ośmiu godzinach grozy ludzie wypełzli z kryjówek, zastali znów miasto kompletnie zrównane z ziemią. Nastąpiła masowa ewakuacja — na krótko. Tym razem przy odbudowie Darwin użyto najbardziej nowoczesnych metod, jak również materiałów zdolnych wytrzymać ataki żywiołu, a ludzie mimo 485 PATRICIA SHAW ciężkich przeżyć zachowali właściwy mieszkańcom północy optymizm i pogodę ducha. Darwin, ten samotny przyczółek cywilizacji — niewiele jest takich we współczesnym świecie — to dziś wesołe, ruchliwe, typowo kosmopolityczne miasto. Jest ono zarazem bramą do krainy pierwotnych pustkowi urzekającej pięknem swej niepowtarzalnej scenerii. lot Ml, Patricia Shaw R^eka Słońca Australijska saga rodzinna, której akcja rozgrywa się w drugiej połowie XIX wieku, w okresie gdy potomkowie dawnych skazańców wiodą już normalne życie, a odkrycie złotonośnych terenów prowadzi do dalszej eksploracji dziewiczych obszarów kontynentu. Po tragicznej śmierci narzeczonego Perfy musi walczyć z jego bratem o odziedziczoną po nim część wielkiego majątku. Oboje mają sprzymierzeńców, mają też wrogów, a w cywilizującym się dopiero kraju trudno o sprawiedliwość... Ogflie fortuny to „dramatyczne i barwne jak sama Australia" dzieje potomków bohaterów R^ęki Słońca. ™" ? D g-g- 3 o •< 5 o. ¦¦ to 3 ? I ? 1-i f -j ^ S K N ? -.? o -o a 11 S 8 19 ?? 3. ? g. ? ^ o- o 5" < a 1 o L* ¦&¦ .5' O N- ¦h 3