BAŚNIE UKRAINY, BIAŁORUSI I MOŁDAWII BAŚNIE NARODÓW ZSRR Przełożył Stanisław Ulicki Graficznie opracował Michaił Anikst WYDAWNICTWO TPPR "WSPÓŁPRACA" 1987 BAŚNIE UKRAINY, BIAŁORUSI, I MOŁDAWII Tytuł oryginału CKA3KH HAPOflOB YKPAHHbl, EEJIOPYCCMH H MOJIflABHH Wyboru dokonali Robert Babłojan i Mirlena Szumska kil Ą Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo „Raduga" Moskwa, Wydawnictwo TPPR „Współpraca" Warszawa, >1987 ISBN 83-7018-043-2 BAŚNIE UKRAIŃSKIE LATAJĄCY STATEK O BIEDAKU I CARZE KRUKÓW Adaptacja: Lidia Kon Ilustracje: Ludmiła Łoboda i Iwan Ostafijczuk LATAJĄCY STATEK i sobie dziad i baba. Mieli trzech synów: dwóch mądrych, a trzeciego — głuptaka. Staruszkowie mą- drych kochali. Baba im co tydzień świeże koszule szykuje, a z głuptaka wszyscy się śmieją, wszyscy go łaja. Siedzi głuptak na piecu w parcianej koszuli: podsunie mu baba jadła — poje, jak nie — głód mu doskwiera. Rozeszła się po wsi nowina: wydaje car swoją córkę za mąż, całe królestwo na obiad zaprasza. A temu da córkę za żonę, kto zbuduje latający statek i tym statkiem przyleci. Udali się mądrzy bracia do lasu. Zrąbali drzewo, myślą, jak tu statek latający zbudować. Podszedł do nich starzec wiekowy: — Niech was Bóg wspomaga, synkowie! A użyczcie mi ogieńka, fajkę chcę zapalić. — Nie mamy czasu, staruszku, tobą się kłopotać! I zadumali sią bracia głęboko. — Znamienite świńskie koryto zrobicie, dziateczki — powiedział starzec.— A carównę zobaczycie jako i własne uszy! Rzekł to i przepadł. Trudzili się, trudzili bracia — nic im z tego nie wyszło. — Pojedźmy konno do miasta — starszy z braci powiada.— Skoro nie dane nam ożenić się z carówną, choć poucztujemy sobie do woli. Staruszkowie synów pobłogosławili i w drogę ich wyprawili. Napiekła starucha pszenicznego chleba, prosiaka zabiła, flaszkę gorzałki dała. Siedli bracia na koń, ruszyli w drogę. Dowiedział się głuptak, że bracia odjeżdżają, i dalejże prosić: — Pójdę i ja w ślad za braćmi! — A ty, głuptaku, dokąd? — rzecze matka.— Wilki w lesie cię zjedzą. — A gdzieżby tam miały mnie zjeść! „Pójdę i pójdę" — upiera się, trudno z nim dojść do ładu. Przygotowała baba głuptakowi torbę, dała czerstwego razowego chleba, flaszkę wody i na gościniec wyprowadziła. Poszedł głuptak do lasu. Spotkał na drodze wiekowego starca, bardzo starutkiego staruszka z brodą całkiem posiwiałą, długą — do samego pasa. — Bądź zdrów, dziadku! — Witaj, synu! — A dokąd to, dziadku, podążasz? — Tak sobie wędruję po świecie, ludziom w biedzie pomagam. A ty dokąd? — Do cara na obiad. — Czyżbyś umiał zbudować taki statek, który latać potrafi? — Nie, nie umiem. — To po co idziesz? — Poszli moi bracia, to i ja idę. Może szczęście się do mnie uśmiechnie. — No, mniejsza z tym. Siadaj, pokrzepimy się, odpoczniemy kapeńkę. Wyjmuj z torby co tam masz! — Ale ty tego, dziadku, nawet spróbować nie zechcesz: mam tylko razowy chleb, a i to czerstwy. — Nic nie szkodzi, dawaj co masz! Sięgnął głuptak do torby, chleb wyjął, ale nie razowy i czerstwy, który wsunęła mu matka, lecz pszeniczny, wspa- 8 niały, taki, jaki pan w święta zwykł jadać. Zdziwił się głuptak. Staruszek uśmiecha się pod wąsem. Odpoczęli, podjedli jak się należy. Podziękował staruszek głuptakowi za poczęstunek i rzecze: — Słuchaj, synku, co ci powiem. Idź do lasu, znajdź dąb, ale taki największy z największych, na którym gałęzie na krzyż rosną. Uderz w ten dąb trzy razy toporem, a sam padnij na ziemię i leż plackiem, póki cię ktoś nie zawoła. Statek będzie na ciebie czekał. Siadaj i leć, gdzie tylko zapragniesz. Lecz pamiętaj, musisz brać ze sobą wszystkich bez wyjątku, których napotkasz na drodze. Podziękował głuptak staruszkowi, pożegnali się i rozstali. Poszedł głuptak do lasu, znalazł dąb, na którym gałęzie na krzyż rosną, uderzył trzy razy toporem, a sam upadł na ziemię i zasnął. Spał, spał, nagle słyszy — ktoś go wzywa: — Wstawaj, przyjacielu! Szczęście ci dopisało! Skoczył na równe nogi, patrzy: stoi statek ze szczerego złota, ze srebrnymi masztami, a jedwabne żagle wiatr wydyma — tylko siadać i lecieć! Nie namyślając się długo wskoczył do środka, żagle napiął i poleciał. Równiutko, szybko żegluje! Leci, leci, a sam ciągle na ziemię spogląda. Wytęża wzrok — jakiś człowiek uchem do ziemi przywarł i nasłuchuje. Krzyknął głuptak: — Bądź zdrów, dobry człowieku! Co robisz? — Nasłuchuję, czy się goście u cara na obiedzie zebrali. — Czyżbyś się tam wybierał? — Oczywiście! — To siadaj ze mną, podwiozę. Wsiadł i polecieli. Lecą, lecą — i cóż widzą: człowiek drogą wędruje, jedną nogę przywiązaną ma do ucha, na drugiej skacze. Krzyczy głuptak: — Bądź zdrów, dobry człowieku! Powiedz, dlaczego skaczesz na jednej nodze? — Skaczę na jednej nodze — odpowiada — bo gdybym odwiązał drugą, w jednej chwili świat dokoła bym obszedł. A nie mam zamiaru. — A dokąd śpieszysz? — Do cara na obiad. — To siadaj z nami! — Znakomicie! 10 Wsiadł i polecieli. Lecą, lecą, patrzą — stoi na drodze strzelec i z łuku nie wiedzieć do czego celuje: ni ptaka, ni zwierzęcia — gołe pole dokoła. — Witaj, dobry człowieku! Powiedz, do czego mierzysz? Nie widać tu przecież ni zwierząt, ni ptaków. — Co znaczy nie widać? To wy nie widzicie, a ja widzę. — A co i gdzie widzisz? — O tam, za tym lasem, sto mil stąd, siedzi na dębie orzeł. — Siadaj z nami! Wsiadł i polecieli. Lecą, lecą, patrzą — starzec idzie drogą, wór pełen chleba niesie. — Dokąd, staruszku, pośpieszasz? — Idę — rzecze — szukać chleba na obiad dla siebie. — Masz przecież cały worek! — Nie ma o czym mówić. Nawet na jeden kęs nie starczy. — Siadaj z nami! Zabrali ze sobą staruszka i polecieli. Lecą, lecą, patrzą — starzec krąży wokół jeziora, jakby czegoś szukał. 12 — Co tak chodzisz, dziadku? — krzyczy głuptak. — Chcę pić — odpowiada — a wody nigdzie znaleźć nie mogę. — Jakże to, stojąc nad jeziorem? — A ileż w nim może być wody! Nawet na jeden łyk nie wystarczy. — Siadaj więc z nami! Zabrali staruszka i polecieli dalej. Spotykają jeszcze jednego. Idzie w stronę wioski, worek ze słomą taszczy. — Bądź zdrów, dziadku! A dokąd tę słomę niesiesz? — Do wioski! — Coś ty! Czyżby w wiosce słomy zabrakło? — E — powiada — to nie jest zwyczajna słoma. — A co w niej takiego dziwnego? — A to, że przy największym skwarze, gdy letnie słonko przypieka, wystarczy tylko ją rozrzucić, a już mróz siarczysty nadchodzi. — No — rzecze głuptak — siadaj w takim razie z nami, pojedziemy do cara! — Cóż robić, pojedziemy. Wsiadł i polecieli. 13 r Nie wiadomo, czy krótką, czy długą mieli podróż, ale na obiad do cara zdążyli. Tam na środku dziedzińca stoły stoją, a na nich różne różności: woły pieczone, kiełbas i ptactwa rozmaitość, kasza na mleku, wszystkiego pod dostatkiem, beczki z piwem natoczone po brzegi, słowem — pij i jedz, ile dusza zapragnie. A ludzi zebrało się chyba z pół królestwa: i starzy, i młodzi, panowie, kupcy i biedacy— nikogo nie brakuje. I starsi bracia, mądrzy bracia, również tu siedzą. Przyleciał głuptak z towarzyszami złotym statkiem, przed carskimi oknami wylądował. Wysiedli i podeszli do stołów. Zdziwił się car. Prosty chłop złotym statkiem przyleciał, w połatanej koszuli, w starych, dziurawych portkach, a do tego na bosaka. Car aż za głowę się złapał. — Co? Mam wydać córkę za takiego prostaka? Nie-doczekanie jego! I zaczął myśleć, jak tu się od tego chłopka uwolnić. Myślał, myślał, aż wymyślił. Wezwał sługę i powiada: — Idź i oznajmij temu prostakowi: mimo że złotym statkiem przyleciał, nie zobaczy mojej córki, jeśli nie przy- 16 niesie żywej wody, nim goście od obiadu wstaną. A jeśli nie przyniesie — błyśnie, świśnie miecz, jego głowa spadnie precz! Odszedł sługa. A Słyszek usłyszał, co car powiedział, i powtórzył głuptakowi. Zatroskał się głuptak, nie je, nie pije, siedzi na ławie, głowę zwiesił. Kroczek pyta: — Coś tak pomarkotniał? — Car chce, abym żywej wody mu przyniósł, póki goście nie wstaną od stołu. Jak mam to zrobić? — Nie smuć się, ja żywą wodę przyniosę. — Dziękuję, uratujesz mnie! Przyszedł sługa z carskim rozkazem. A głuptak od dawna wie o wszystkim. — Powiedz — rzecze — że przyniosę. Odwiązał Kroczek nogę od ucha, dał krok i w jednej chwili znalazł się przy żywej wodzie. Nabrał jej ile trzeba i już chciał wracać, gdy nagle poczuł zmęczenie. „Póki tam jeszcze obiad jedzą — duma — siądę sobie pod krzaczkiem, odpocznę troszeczkę." Usiadł i zasnął. 17 Carski obiad końca dobiega, a Kroczka jak nie ma, tak nie ma. Siedzi głuptak na wpół żywy ze strachu, myśli: „Przepadłem z kretesem!" Słyszek ucho do ziemi przyłożył, nasłuchuje. Słucha, słucha... — Nic się nie martw — powiada — zasnął taki owaki pod krzaczkiem. — Ale co my teraz zrobimy? — głuptak pyta.— Jak go obudzić? Strzałek mu na to: — Nie bój się, już ja go obudzę! Naciągnął łuk, strzałę wypuścił do krzaczka; gałęzie poruszyły się i połaskotały Kroczka. Ten zerwał się na równe nogi, dał krok — goście nie zdążyli obiadu dojeść, jak żywą wodę przyniósł. — Car zdziwił się, lecz nic nie powiedział. — Idź — rzecze car słudze — i powiedz temu prostakowi: jeśli potrafi wespół ze swymi towarzyszami zjeść za jednym zamachem dwanaście par wołów i tyle chleba, ile się pomieści w dwunastu piecach, wtedy oddam mu córkę za żonę. Lecz jeśli nie zje — błyśnie, świśnie miecz, jego głowa spadnie precz! Usłyszał to Słyszek, głuptakowi powtórzył. 18 — Co ja mam teraz robić? Nawet jednego chleba na raz zjeść nie potrafię! — głuptak rzecze. I znów zasmucił się, głowę zwiesił. Odezwał się Obżartek: — Nie smuć się, przyjacielu, podjem sobie za was wszystkich, jeszcze będzie mało. Przychodzi sługa, a głuptak powiada: — Znam już carski rozkaz! Wracaj do pałacu, niech jadło szykują. Dwanaście par wołów upieczono, upieczono dwanaście pieców chleba. Jak Obżartek wcinać zaczął — zmiótł wszystko do czysta i o więcej prosi. — Mało — skarży się — mało, mogliby dać choć drugie tyle! Rozgniewał się car. Dwanaście beczek piwa i dwanaście beczek wina duszkiem wypić rozkazał. — Jeśli głuptak nie wypije — powiada — błyśnie, świś-nie miecz, jego głowa spadnie precz! Słyszek rozkaz usłyszał i powtórzył przyjacielowi. A Ha-uścik rzecze: — W porządku, nie trap się, przyjacielu — wszystko wypiję, jeszcze będzie mi mało. 19 Wytoczono im dwanaście beczek wina i dwanaście beczek piwa. Zaczął Hauścik pić — wypił wszystko do ostatniej kropli i woła: — Marnie w gościnie u cara, lichutko! Drugie tyle bym wypił. Widzi car, że trudna z głuptakiem rada i myśli: „Trzeba go zgładzić ze świata!" Znowu sługę wysyła: — Idź i powiedz, żeby przed ślubem do łaźni poszedł. A sam żeliwną łaźnię do czerwoności rozpalić kazał. Nie tylko myć się, ale i zbliżyć się trudno! Głuptak rozkazu wysłuchał. Puścił Mrozka z jego słomą przodem, śmiało kroczy. Podchodzą do łaźni, a z niej ogień aż bucha, żar dech w piersi zapiera. Mrozek słomę rozrzucił — takim chłodem powiało, że głuptak myć się musiał na siłę. Polazł potem na piec, siedzi, rozgrzać się nie może. Car sługi posyła, myśląc, że po głuptaku nawet śladu nie ma. A ten trzęsie się na piecu: — Licha kąpiel u cara! Przez całą zimę widać ani razu w łaźni nie napalono. 20 Zmieszał się car. Co z takim robić? Myślał, myślały aż wymyślił... .— Król, nasz sąsiad, wypowiedział nam wojnę. Pragnę konkurentów poddać próbie. Temu oddam rękę swej córki, kto okaże się najdzielniejszym z rycerzy. Wielu młodzieńców stawiło się na wojnę. Nawet dwaj starsi bracia pojechali na swoich konikach. A głuptak jak nie miał, tak nie ma wierzchowca. Wybłagał u carskiego koniucha starą, dychawiczną kobyłkę, tłucze się na niej po drodze. Dawno wyprzedzili go wszyscy rycerze, a głuptak — telep, telep, prawie nie rusza się z miejsca. Wyszedł głuptakowi na spotkanie wiekowy starzec, który pomógł mu w zdobyciu statku. — Nie frasuj się, synku, poratuję cię w kłopocie — powiada.— Jak będziesz jechał przez przepastny las, po prawej stronie lipę rozłożystą zobaczysz. Rzeknij wtedy: „Lipo, lipo, otwórz się przede mną!" Lipa rozstąpi się i wybiegnie z niej koń w uprzęży, z torbą przytroczoną do siodła. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, powiedz tylko: „Wychodźcie z torby!", a sam zobaczysz, co się stanie. Czas już na mnie, żegnaj. Uradował się głuptak, zlazł ze swej dychawicznej kobył- 21 ki — żadnego z niej nie miał pożytku! Pobiegł jak na skrzydłach do lasu. Odszukał lipę. — Lipo, lipo, otwórz się przede mną! Lipa rozstąpiła się, wybiegł z niej rumak wspaniały, złotogrzywy, a uprząż na nim niewysłowionym blaskiem lśni. Leży żołnierski rynsztunek na siodle, do siodła przytroczona jest torba. Głuptak wdział zbroję i woła: — Ej, wychodźcie z torby! W mig wysypują się z torby żołnierze zbrojną gromadą. Jednym skokiem głuptak konia dosiadł i na czele swej armii pognał na nieprzyjaciela. Dopadł wrogów, rzucił się na nich ze swoim wojskiem i tak zaczął rąbać, że prędko wszystkich wygubił. Pod sam koniec potyczki został ranny w nogę. Natenczas car z carówną przyjechali na bitwę popatrzeć. Kiedy carówna zobaczyła, że najdzielniejszy z rycerzy ranny został, rozerwała chusteczkę na dwie części. Jedną zostawiła sobie, a drugą ranę młodzieńca przewiązała. Bój wygasł. Pojechał głuptak do lasu, pod lipą stanął. — Lipo, lipo, otwórz się przede mną! 22 Lipa rozstąpiła się. Ukrył w niej głuptak wszystko: i konia, i torbę, i żołnierski rynsztunek. A sam na powrót ubrał się w stare spodnie i połataną koszulę. Pragnie car poznać zwycięzcę. Śle gońców na wsze świata strony, by szukali rycerza, którego rana przewiązana jest chusteczką carówny. Daremne starania. Każe więc car odwiedzić nie tylko bogatych, lecz wszystkich bez wyjątku poddanych. Słudzy do biednych izdebek zaglądać zaczęli, lecz nie znaleźli rycerza. Wreszcie przyszło dwoje sług do chaty leżącej na samym krańcu miasta. Siedzieli w niej starsi bracia, obiad jedli, a głuptak racuchy im smażył. I ten miał właśnie nogę przewiązaną chusteczką carówny. Chcieli go carscy słudzy do pałacu zaraz zabierać, lecz głuptak poprosił: — Kochani, nie mogę pójść przecież do cara jak oberwaniec. Pozwólcie mi się choć w łaźni wyparzyć. Poczekajcie chwilę, obiadem się poczęstujcie. — Zgoda, tylko wracaj czym prędzej. Siedli do stołu, pałaszują racuszki aż sie uszy trzęsą. A głuptak pobiegł do lasu. Woła do lipy: — Lipo, lipo, otwórz sie przede mną! Lipa rozstąpiła się, wybiegł z niej rumak. Przebrał się 24 •Ut** '/ ¦**.&> 1^-k głuptak i przemienił w tak dorodnego, urodziwego młodzieńca, że wprost oczu nie można było od niego oderwać. Wsiadł na konia i pojechał do pałacu. Car i carówna ucieszyli się, rycerza z honorami przyjęli i zaraz zaczęli wszystko do wesela szykować. O BIEDAKU I CARZE KRUKÓW ył sobie raz na świecie biedak. Nie dorobił się on w ży- ciu niczego, prócz ciasnej chatynki, zagonka ziemi i pary chudych, spracowanych wołów. A miał do tego jeszcze żonę z całą gromadką dzieci, które wrzeszczały, piszczały i jeść wołały. Pewnego dnia wyszedł biedak z najmłodszym synem w pole, ziemię orać zaczął. Ledwie dwie bruzdy zaorał, gdy nagle pociemniało niebo, jakby noc miała zaraz nastąpić. Wzniósł biedak oczy do góry, patrzy, co to za chmura przysłoniła niebo. I ujrzał nad sobą ogromnego ptaka z dziobem ostrym jak włócznia, szponami jak haki i skrzydłami, które słońce zakrywają. Wystraszył się biedak nie na żarty. A ptak usiadł na polu i zagarnął swoimi skrzydłami i chłopa, i jego syna, i woły, i pług. Lecz strach zmienił się w przerażenie, gdy ptak przemówił ludzkim głosem: 27 — Powiedz no mi, człowieku, co mam ci zabrać — syna czy woły? Muszę przecież nakarmić czymś swoje dzieci! — Weź mnie! — powiedział biedak.— Jestem już stary i dosyć natrudziłem się na tym świecie. — Nie — odrzekł potwór — ty nie zdasz mi się na nic. Za dużo wypaliłeś tytoniu. Twoje mięso tak przesiąknęło dymem, że może zaszkodzić moim dzieciom. Syna albo woły — wybieraj. Zadumał się biedak: co tu robić? Dzieci kupa i jeśli odda syna, tak wiele wcale nie straci. A woły tylko dwa. Jak bez nich w pole wychodzić, drzewo wozić, na chleb pracować? Niecierpliwi się ptak: — Nie myśl za długo. Kogo wybierasz, odpowiadaj! I dalejże ziemię drapać szponami. Spojrzał na nie człowiek, syna pożałował: „Co ma być, niech będzie! Nie oddam ja swego dzieciątka w te straszne pazury!" — Bierz woły — wyszeptał ze smutkiem. — Twoje szczęście, że ulitowałeś się nad synem. Inaczej przepadłbyś sam ze swymi wołami — ptak rzecze.— Wiedz też, że otrzymasz za nie godziwą zapłatę. Przyślij 28 i tylko do mego pałacu jednego ze swych synów, a dam mu wszystko, czego zażąda. — A gdzie jest twój pałac? — biedak pyta. — Mam pałac w górach, za zielonymi łąkami, za przepastnymi lasami, na srebrnolitej polanie. Wystarczy, by twój syn zapytał, gdzie car kruków mieszka.— Mówiąc to ptak porwał woły wraz z pługiem i odleciał. Wrócił biedak do domu ze zwieszoną głową. — A gdzie woły? — żona go pyta. Opowiedział jej człowiek, co mu się przydarzyło. Żona w płacz: — Co teraz z nami będzie? Jakże ma pole obrodzić, skoro nie zaorane, ziarno nie posiane? — Nie płacz, matko — starszy syn powiada.— Udam się do cara kruków, niech za woły zapłaci. A jeśli nie wrócę, jedna kromka chleba więcej zostanie. Łzy matczyne popłynęły strumieniem: — Nie chodź nigdzie, synku! Jeszcze pożre cię ta straszna bestia. A kawałek chleba zawsze znajdzie się w domu. Lecz syn nie, chciał jej słuchać. Upiekła mu matka placek, włożyła do sakwy cebuli, pobłogosławiła na drogę. I poszedł syn szukać łąk zielonych i lasów nieprzeby- 30 tych, gdzie na srebrnolitej polanie pałac cara kruków stoi. Przewędrował jedną górską halę, drugą i znalazł się w gęstym lesie. Głód dojmujący poczuł. Usiadł najstarszy syn pod krzakiem, z sakwy placek i cebulę wydostał. Ledwie zdążył pierwszy kęs do ust włożyć, a już przy nim stara, kulawa wrona skacze, podryguje na jednej nodze. — Bądź zdrów! — rzecze wrona. — I ty bądź zdrowa! — odpowiada chłopak. Zbliżyła się wrona i prosi: — Daj mi kawałek placka, jestem taka głodna. — Jeszcze czego! Też jestem głodny, a końca drogi nie widać. Nic z tego, sama sobie jadła poszukaj! — A dokąd to śpieszysz? — pyta wrona. — Szukam polany srebrnolitej, gdzie dwór cara kruków stoi. — Także chciałabym się tam dostać, tylko mi ni skrzydła, ni nogi nie służą. Posadź mnie na ramieniu, a w zamian za to pokażę ci drogę. — Jakże mam ciebie nosić, kiedy sam ledwo nogami powłóczę? — odrzekł najstarszy z synów. Kulawa wrona podskoczyła, machnęła skrzydłami, uniosła się w górę i odleciała. 31 — Patrzcie ją! Powóz sobie chciała ze mnie zrobić! — rozgniewał się najstarszy syn. Schował resztki placka do sakwy i ruszył na dalsze poszukiwania srebrnolitej polany i pałacu cara kruków. Lecz ni polany, ni pałacu nie odnalazł. Zabłądził w lesie, wyjść nie potrafi. - A biedak z żoną czekają, wypatrują synaczka, doczekać się nie mogą. Mijają dni i noce, a o nim ni widu, ni sły-chu. Średni syn tedy rzecze: — Upiecz mi, matko, placek na drogę, nasyp do sakwy cebuli, daj laskę dębową — pójdę, brata poszukam. A może uda mi się przy okazji odnaleźć i srebrnolitą polanę, i pałac kruczego cara, a od niego samego zapłatę otrzymać. — Nie chodź nigdzie, synku! — matka prosi.— I bez carskiej łaski damy sobie jakoś radę. A brat, jeśli mu sądzone, i tak sam powróci. Lecz średni brat niczym nie dał się przekonać. Przyszło matce i jego szykować do drogi. Wędruje średni syn po zielonych łąkach, przez gęste lasy kroczy. Idzie, patrzy — stada wron latają po niebie. Myśli: „Z pewnością gdzieś tutaj car kruków swój pałac mieć musi!" 32 A dookoła las nieprzebyty. Zgłodniał średni syn, siadł pod krzaczkiem, wyjął z sakwy placek, cebulę, jeść zaczął. Nagle zjawiła się przed nim stara, kulawa wrona i dalejże prosić, by rzucił jej swego jadła, choć okruszynę. — Twój car zabrał nasze woły, niechże i ciebie nakarmi! — średni syn odrzekł. — Posadź mnie więc na ramieniu, bym nie zginęła w lesie: jestem kulawa i głodna. — Niech cię twój car na rękach nosi! — odparł chłopak. . Wrona podskoczyła, machnęła skrzydłami i odleciała. Średni syn ze zdziwieniem popatrzył w ślad za nią, podniósł się z ziemi i ruszył w drogę. Lecz ni polany srebrno-litej, ni cara kruków nie odnalazł. Zabłądził w lesie, wyjść nie potrafi. Czekają, wypatrują swych synów rodzice, nie mogą się doczekać. Najmłodszy syn rzecze tedy do matki: — I mnie, mamusiu, sakwę naszykuj. Może uda mi się odnaleźć braci, może zapłatę od cara kruków przywiozę. Zapłakała biedna kobieta. Odradza podróż synowi jak umie. Na próżno. I on puścił się w drogę. 33 [J > '&:¦ 1S" Szedł, szedł najmłodszy z synów po górach, po łąkach, przez lasy przepaściste, wreszcie głodny się poczuł. Siadł pod tym samym krzaczkiem, gdzie siedzieli przed nim jego bracia, jeść zaczął. Nie zdążył przełknąć nawet jednego kęsa, gdy zjawiła się przed nim kulawa wrona. Skacze na jednej nodze, prosi: — Daj i mnie okruszek! Najmłodszy syn odkroił sporą skibkę i oddał wronie: — Naści, jedz, biedaczko! Starczy dla nas obojga. Smutno jeść w samotności. . — A dasz i cebuli? — pyta wrona. — Dlaczego nie, z przyjemnością, jeśli tylko zechcesz. Pojadła wrona placka, pojadła i cebuli. Podziękowała chłopcu i pyta: — Powiedz, jak tu się znalazłeś. Czy wiesz, że stąd jeszcze nikt żywy nie wyszedł? — Muszę odszukać srebrnolitą polanę — odrzekł najmłodszy z synów.— Stoi na niej pałac srebrnolity, w którym car kruków mieszka. Pewnie są tam i moi bracia. — Posadź mnie na ramieniu, sama nie mogę ustać na nogach, a i skrzydła mam słabowite! — wrona prosi. — Czemu nie? Nigdy jeszcze wron na ramieniu nie 36 nosiłem — uśmiechnął się chłopak i zabrał wronę ze sobą. Idą, a wrona drogę podpowiada: — Idź w prawo, idź w lewo, idź prosto! Szli tak dwa dni i dwie noce. Przeszli jeden las nieprzebyty, przeszli i drugi. Nagle w oddali coś zajaśniało. Wkrótce znaleźli się na rozległej polanie, lecz cóż to była za polana! Trawa i kwiaty, i nawet kamienie — wszystko z litego srebra. Na środku polany skała urwista stoi, a na samym jej wierzchołku — pałac nie wysłowionej piękności. Najmłodszy z synów stanął jak wryty. Nawet we śnie czegoś takiego nigdy nie widział. Chłopak i wrona usiedli na skraju polany, zjedli do ostatniej okruszynki wszystko, co w sakwie zostało. Rzecze kulawa wrona: — Tam na skale stoi pałac mojego cara. Teraz sam sobie poradzisz. Ale za to, że okazałeś mi miłosierdzie, dam ci jedną radę. Kiedy car kruków będzie cię pytać, jakiej zapłaty chcesz za woły, nie proś o nic, lecz zażądaj jedynie tego, co wsuwa pod swoją głowę, kiedy spać się kładzie. I wrona zniknęła, wypowiedziawszy te słowa. Wdrapał się najmłodszy syn na skałę. Tam pojmała go 38 straż i przyprowadziła prosto do srebrnego tronu, na którym car kruków zasiadał. — Jak tu trafiłeś? — Dobrzy ludzie pomogli — odrzekł chłopak, nie chcąc zdradzić kulawej wrony. — No tak, skoro potrafiłeś mnie odnaleźć, muszę swego słowa dotrzymać. Obejrzyj sobie moje komnaty: dostaniesz to, co podobać ci się będzie najbardziej. Trzy dni i trzy noce chodził syn biedaka po carskich komnatach, lecz i dziesiątej części pałacu nie zobaczył. Przychodzi więc do cara kruków i rzecze: — Masz, carze, cudowne komnaty. Podobało mi się w nich prawie wszystko. Lecz cóż ja bym robił z takim bogactwem? Daj mi lepiej to, co wsuwasz sobie pod głowę, kiedy spać się kładziesz. Rozsierdził się car kruków: „Skąd ten dzieciuch może o tym wiedzieć? To sprawka którejś z wron, nie inaczej". I w gniewie rozkazał ściąć głowy wszystkim wronom, które towarzyszyły chłopcu w wędrówce po pałacu. Namawia, przekonuje car syna biedaka, by zmienił swoje życzenie. — Dam ci woły i tyle złota, ile zdołasz udźwignąć. 40 — Nie, daj mi tylko to, co wsuwasz pod głowę, kiedy spać się kładziesz. — Chcesz, zabierz wszystko, co jest w moich komnatach! Lecz chłopak twardo obstawał przy swoim. Co miał robić car kruków? Wyjął spod poduszki maleńki młynek, jakim zwykle miele się kawę, i oddał chłopcu. A potem gniewnie zakrzyknął: — Masz, czego chciałeś! Zabieraj się stąd, ino żywo, żebym cię nie musiał zadziobać! Wziął najmłodszy z synów młynek, do sakwy go schował i puścił się biegiem jak najdalej od kruczego carstwa. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy do nieprzebytego lasu dotarł. Usiadł, by odpocząć, położył młynek przed sobą, szuka, czy nie znajdzie się w sakwie choć odrobina chleba. Lecz sakwa była pusta. „Głupią radę dała mi kulawa wrona — pomyślał chłopak.— Na co mi ten młynek? Lepiej bym zrobił, gdybym wziął złota lub chociaż trochę jedzenia. A tak umrę z głodu i do domu nie wrócę." 41 Gdy tak biadolił, przypomniał sobie, że car kruków gotów był oddać za młynek wszystkie swoje bogactwa. Obejrzał młynek uważnie. Z wyglądu — młynek, jak młynek. „Gdyby tak przede mną zjawił się stół podobny do tego, który widziałem w pałacu cara kruków — pełen jadła i trunków" — pomyślał najmłodszy z synów i niechcący pokręcił korbką młynka. W tejże chwili zjawił się przed nim stół bogato przybrany i zastawiony wszelkimi smakołykami. — Patrzcie no, co mój młynek potrafi! — zdziwił się i uradował chłopiec. Lecz radość prędko zamieniła się w smutek. „Ja tu sobie będę dogadzać, a matka, ojciec, bracia i siostry siedzą w domu o głodzie i chłodzie!" Drugi raz pokręcił korbką młynka i rzecze: — Niech zjawią się tutaj razem moi bracia i siostry i ojciec z matką! Ledwo zdążył dopowiedzieć, a już za stołem znalazła się cała jego rodzina — matka i ojciec, siostry i bracia. Wszyscy zabrali się do jedzenia, a dotąd nie wstawali od stołu, dopóki wszystkiego nie zjedli. Potem wrócili szczęśliwie do domu i żyli w dostatku i radości. Czego tylko zapragną — młynek im zaraz namiele. 44 ', ¦%. I Chcecie wierzyć — wierzcie, nie chcecie — nie wierzcie. Najlepiej będzie, jeśli odwiedzicie ich kiedyś i zapytacie. Jeśli taka będzie ich wola, sami o wszystkim opowiedzą. BAŚŃ BIAŁORUSKA TYCI-TYCIUTKI Adaptacja: Aleksander Jakimowicz Ilustracje: Wladimir Sawicz TYCI-TYCIUTKI yli sobie dziad i baba. Choć bardzo pragnęli, to dzieci nie mieli. Aż tu pewnego razu dziad przysnął, a we śnie głos usłyszał: idź, powiada, do lasu, nazbieraj ptasich jajeczek — z nich wywiedziesz swoich potomków. Opowiedział dziad o swoim śnie staruszce, a ta na to rzecze: — No cóż, zajrzyj, dziadku, do lasu, nazbieraj jajeczek, włożymy je do przetaka, a ja pisklęta wysiedzę. Zaczną szczebiotać w izbie — weselej nam będzie: pomyślimy, że to nasze dzieci! Dziad usłuchał baby, poszedł do lasu, wdrapał się na brzozę, patrzy — w gnieździe leży jajko. Wlazł na drugą — to samo. Tak obszedł trzydzieści brzóz. A na ostatniej, na trzydziestej, dwa jajka znalazł. Zebrał trzydzieści jeden jajek i na tym poprzestał. Przyniósł swoją zdobycz do domu, ułożył w przetaku. Siadła baba na jajkach, kropka w kropkę jak kura. I nie minęły trzy tygodnie, jak wykluły się dzieci, 48 nie pisklęta, lecz prawdziwe dzieci, a do tego chłopcy co do jednego. Rzecze baba: — Popatrz no, staruszku, to nie pisklaki, a synaczkowie! Trzydziestu, a i jeszcze jeden się trafił! Uradował się dziad, że Bóg go synkami obdarzył, z uciechy wielkiej dwie pary w kumy poprosił, ugościł pół-kwaterkiem wina, a sam zaprzągł konia i pojechał do po-pa — prosić, by dzieci mu ochrzcił. Przyjechał pop. Synaczków ochrzcił, każdemu imię dał. Tylko dla najmniejszego, dla najdrobniejszego imienia nie znalazł, lecz oznajmił dziadowi i babie: tak i owak, powiada, nie znalazłem dla niego imienia — jak zechcecie, tak i nazwiecie. A ponieważ był najmniejszy ze wszystkich synków, przezwano go: Tyci-Tyciutki. Synowie w oczach rosnąć zaczęli — nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Ledwie rok upłynął, a na schwał wyrośli. Wtedy udali się do ojca: — Tato! Po cóż mamy próżniaczyć, obijać się bez celu? Czas wziąć się za robotę. A może trzeba coś skosić? Zaraz pójdziemy kosić! Pojedź no tylko do miasta i kup dla nas kosy. 49 Pojechał ojciec do miasta, kupił trzydzieści kos, a dla najmniejszego kosy nie znalazł. Obszedł wszystkie stragany, ale tak małej nigdzie nie było. — Bierzcie, synkowie, kosy, wybierajcie do woli. Podskoczyli synowie, kosy dla siebie wybrali. Podszedł i Tyci-Tyciutki: — A gdzie jest kosa dla mnie? — Nie ma, synku, nie znalazłem dla ciebie kosy. Zostaniemy w domu: ja — stareńki i ty — maleńki. — No cóż, niech będzie tak, jak ojciec każe! — powiedzieli bracia i do pracy poszli. Pięć wiorst za wsią miał ojciec dużą łąkę. Bracia wymierzyli ją, podzielili, każdy wziął się do pracy na swoim. Dwa łany zostawili dla ojca i Tyci-Tyciutkiego. — A w domu Tyci-Tyciutki mówi do ojca: — Pójdę no ja, tatusiu, popatrzeć, jak oni tam koszą! — Uważaj, synku, tylko nie zabłądź! — A gdzieżbym miał zabłądzić! Poszedł i drogę zmylił. Zabrnął w las, błąka się, błąka — wyjść nie, potrafi. Tyci-Tyciutki na najwyższy dąb się wdrapał, rozgląda dokoła: nieopodal bracia trzydziestoma kosami pracują. 52 Uchwycił się wierzchołka dębu, pochylił w tamtą stronę, a dąb — trach — przełamał się w połowie. Poodłamywał Tyci-Tyciutki sęki, dąb na ramiona zarzucił i poszedł na skróty, tam gdzie łąkę zobaczył. Podchodzi do braci: — Niech wam Bóg pomaga, braciszkowie! Ale dlaczego zostawiliście dwa nie skoszone łany? Przecież mieliście wszystko skosić pospołu. A może nie należą one do nas? Bracia na to odrzekli: — Zostawiliśmy je dla ciebie i ojca. — A jak my mamy sobie dać z tym radę? Ja — maleńki i on — stareńki? — To nas nie obchodzi, możecie sobie kogoś nająć. — Niech i tak będzie! — Zdjął Tyci-Tyciutki czapkę, przeżegnał się.— Niech Bóg — powiada — ma mnie w swej opiece — i dalejże kosić. I kosi, i zbiera, i w stóg układa. A wszystko swoim dębem! Wyprzedzając braci oba łany skosił i w stóg ułożył. Bracia także wnet kośbę skończyli, a każdy swoje siano w oddzielny stóg1 ułożył. Kiedy wrócili do domu, ojciec ich pyta: — A cóż tam, synaczkowie, słychać? 53 i — Skosiliśmy łąkę, tatusiu! A Tyci-Tyciutki dopowiada: . — Skosić to i skosili, ale dwa łany zostawili. — A po co? — Dla ciebie i dla mnie. — Stary jestem, nie dam rady. — Nie martw się, tatku, sam siano skosiłem i w stóg ułożyłem. — A wy — pyta ojciec synów — czy wszystko w jeden stóg ułożyliście? — Nie, każdy dla siebie kosił, każdy swój stóg ułożył. Rzecze im ojciec: — Trzeba mieć teraz na siano baczenie, bo przed zwózką pewnikiem nam je rozkradną! Poszło dziesięciu braci siana pilnować. Całą noc pilnowali, ale mimo to ktoś jeden stóg ukradł. Kiedy wrócili do domu, pyta ich ojciec, czy wszystko w porządku. — Masz ci los, stóg przepadł jak kamień w wodę! Rozgniewał się na nich ojciec: — Ach wy, głuptaki! Tylu ich, a nie mogą upilnować! Na drugą noc poszła następna dziesiątka. Całą noc pilnowali, cóż z tego — jeden stóg zniknął bez śladu. 54 .r Na trzecią noc poszło pozostałych dziesięciu, lecz i ci nad ranem nie doliczyli się jednego stogu. Na czwartą noc przyszła znowu kolej na pierwszą dziesiątkę. Zaczęli się bracia kłócić z Tyci-Tyciutkim: i ty masz, było nie było, siano, a więc idź i pilnuj. — No cóż — rzecze Tyci-Tyciutki — jak trzeba, to trzeba. Pójdźże no tylko, ojcze, do kowala, niech wykuje dla mnie kosturek, taki, żeby miał coś ze trzydzieści pudów! Poszedł ojciec do kowala, a ten wyszykował trzydzie-stopudowy kosturek. Wziął Tyci-Tyciutki kosturek, zakręcił nim, w górę rzucił tak wysoko, że z oczu zniknął, a pod spadający czoło nadstawił. Jak spadł na nie kosturek, na cztery części się rozpękł. Poprosił Tyci-Tyciutki raz jeszcze: — Tatusiu, niech kowal wykuje mi drugi, taki, żeby miał coś ze czterdzieści pudów, tylko z bardziej miękkiego żelaza, bo tamten był troszkę za twardy. Kowal zrobił, co mu polecono. Wziął Tyci-Tyciutki nowy kosturek, rzucił go" w górę, a ten nim zdążył z oczu zniknąć, już zaczął spadać z 55 powrotem. Spadł kosturek na nadstawione czoło, lecz tym razem nie roztrzaskał się, tylko odskoczył i po ziemi się potoczył. Obejrzał Tyci-Tyciutki uważnie niewielkie wgniecenie w żelazie. — No, ten jeszcze jakoś ujdzie! — powiedział, wziął kosturek i poszedł siana pilnować. Podszedł do swojego stogu, wlazł na wierzchołek, siedzi sobie, oczy wypatruje. Nagle siyszy: coś gdzieś dudni tak mocno, że aż ziemia drży. Zerwał się na równe nogi, patrzy — a tu gna w jego stronę klacz, a jej śladem — trzydzieści jeden źrebaków. Przypadły do stogu, gdzie siedzi Tyci-Tyciutki, i nuże go objadać ze wszystkich stron. Gdy nie zostało więcej niż sążeń siana, Tyci-Tyciutki zręcznym ruchem za grzbiet capnął kobyłę i siadł do przodu tyłem. Poniosła go po polach, po lasach, po hal górskich tarasach! A on jeszcze kosturkiem ją poganiał. Tak go obwoziła, póki sił nie straciła. Wtedy zaczęła prosić: — Zwróć mi, Tyci-Tyciutki, wolność, a ja dam ci wszystko, czego.tylko zapragniesz! — Nie chcę ja niczego — odrzekł Tyci-Tyciutki — oddaj mi tylko swoje źrebięta. 56 \ — Bierz je sobie, tylko wypuść mnie na swobodę! — A może chcesz mnie oszukać? — Nie — mówi kobyła — nie zrobię ci tego! Przywiozła go do stogu, a tu źrebaki ostatki dojadają. — Dosiądź — radzi klacz — największego, reszta pójdzie w ślad za nim. A Tyci-Tyciutki myśli sobie: „Jeśli tamte uciekną i ten będzie godną zapłatą za siano". Dosiadł źrebaka i pojechał wolno, wolniutko, a pozostałe ruszyły jego śladem. Podjechał do domu; źrebięta nie mieszczą się w zagrodzie — ciasno, że ruszyć się nie można. Wezwał Tyci-Tyciutki swych braci. — Chodźcie no tutaj, braciszkowie, niech każdy wybierze sobie konia. Złapałem je, kiedy podjadały nasze siano. Wybrali sobie bracia dobre wierzchowce, dla Tyci-Tyciutkiego żadnego nie zostawili. Ostatni konik, malutki i lichutki, przy wlókł się dużo później. — Patrzcie,, i mój przyszedł na ostatek — mówi Tyci-Tyciutki, a bracia śmieją się z niego: sam niby to chwytał konie, a taką chabetę sobie zostawił. 58 — Co ja mam z wami, głuptakami, robić? Najlepsze konie wzięliście dla siebie i jeszcze się wyśmiewacie! Ale nic to, mnie on w zupełności wystarczy. Bracia zaczęli pielęgnować swoje źrebięta. Kupili u-prząż i wozy. Wszyscy zaczęli pracować, jeździć po drewno do lasu, ziemię orać. Wybudowali przestronne gospodarstwo. Jednym słowem zaczęli żyć tak pięknie, że lepiej nie trzeba. Minęły trzy albo nawet cztery lata, nim znudzili się takim życiem. I postanowili bracia ruszyć w świat szeroki, aby los odmienić — może się ożenić, a może zgodzić do służby na dworze. A Tyci-Tyciutki rzecze: — Jedźcie sobie, bracia, a ja zostanę: ojciec i matka są starzy, kto ich bez nas pochowa? — Rób jak uważasz! Tylko pamiętaj, że nas już nie dogonisz! — Znajdę sposób i dogonię! Zabrali się bracia i odjechali, a Tyci-Tyciutki w domu pozostał. Po roku zmarło się ojcu. Pochował go Tyci-Tyciutki nie gorzej niż inni ludzie swoich bliskich. W drugim roku odumarła Tyci-Tyciutkiego matka. Syn 59 pochował ją jeszcze dostatniej. Wyprawił, jak to jest we zwyczaju, po rodzicach stypę. Po dokonaniu tego wszystkiego zebrał okolicznych chłopów i zapytał, czy nie znalazłby się chętny do wydzierżawienia jego gospodarstwa. Jeśli, powiada, wrócę — przejmę je z powrotem, a jeśli nie — to i tak niczego potrzebować nie będę. A gospodarstwo było przeogromne, bodaj czy nie większe od pańskiego. Toteż nikt nie skusił się na tę dzierżawę. Wezwał więc Tyci-Tyciutki pana, za pokwitowaniem zabudowania i wszystkie grunta mu oddał, nie domagając się żadnej zapłaty, lecz tylko o opiekę prosząc. Do tego czasu zdążył Tyci-Tyciutki wykarmić i wychu-chać swojego źrebaka na prawdziwe cudo. Co sam jadł, tym karmił konika, i odchował go lepiej niż bracia swoje rumaki. Nauczył go nawet ludzkiej mowy. Kiedy Tyci-Tyciutki zboże sprzedał, wrzucił do sakwy pieniądze i ruszył w pogoń za braćmi. Bracia jechali trzy lata, a Tyci-Tyciutki dogonił ich w trzy miesiące. — Witajcie, braciszkowie! — Witaj, Tyci-Tyciutki! A co tam słychać u nas w domu? — pytają bracia.— Jak się mają ojciec i matka? 60 — Ojca i matkę Bóg powołał do siebie, a was niech w zdrowiu zachowa!... Powiedzcie lepiej, jak wam minęła podróż — więcej było dobrego, czy złego? — Złe nas ominęło, dobrego było dosyć. Ale teraz ty pojedziesz przodem! — odrzekli bracia. Pojechał Tyci-Tyciutki przodem, cały dzień jechali, żadnej wsi nie spotkali. Ciągle tylko pola i lasy. Tuż po zachodzie słońca znów zbliżyli się do lasu. Patrzą, a tu stoi chatka na kurzej łapce i kręci się jak wrzeciono. — Stań, chatynko, raz, dwa, trzy, obróć ku mnie swoje drzwi! — rozkazał Tyci-Tyciutki. Chatka zatrzymała się. Tyci-Tyciutki wchodzi do środka i oczom nie wierzy: leży Baba Jaga-Łamaga plackiem na klepisku, z głową w palenisku, z ustami w pierzynie, a nosem w kominie. — Witaj, Babo Jago — mówi Tyci-Tyciutki. — Dobry wieczór, Tyci-Tyciutki! Czego szukasz? Dokąd cię drogi prowadzą? — Podróżuję z braćmi po świecie, po szerokim, aby los odmienić: może się ożenić, a może zgodzić do służby na dworze. 61 — A dużo was? — Ja i jeszcze trzydziestu braciszków. — Jaka szkoda! Mam tylko dwadzieścia dziewięć córek, gdyby nie to — wyprawilibyśmy wesele. No dobrze, jedźcie dalej, do mojej siostry. Wyszedł Tyci-Tyciutki z chatki i ruszyli w drogę. Jechali, jechali, dziesięć godzin z siodeł nie zsiadali, aż do następnej chatki dojechali. I ta stoi na kurzej łapce i kręci się jak wrzeciono. — Stań, chatynko, raz, dwa, trzy, obróć ku mnie swoje drzwi! Chatka zatrzymała się, a Tyci-Tyciutki wszedł do środka, patrzy, oczom nie wierzy: leży Baba Jaga-Łamaga plackiem na klepisku, z głową w palenisku, ustami w pierzynie, a nosem w kominie. — Witaj, Babo Jago-Łamago! — Bądź zdrów, Tyci-Tyciutki! Czego szukasz? Dokąd cię drogi prowadzą? — Podróżuję z braćmi po świecie, po szerokim, aby los odmienić: może się ożenić, a może zgodzić do służby na dworze. — A dużo was? 62 — Oprócz mnie jeszcze trzydziestu braciszków. — Jaka szkoda! Mam tylko trzydzieści córek, jednej brakuje, gdyby nie to, wyprawilibyśmy wesele. No cóż, trudna rada, jedźcie dalej, do mojej siostry! Ruszyli w drogę. Wkrótce dojechali do chatki; ta też stoi na kurzej łapce i kręci się jak wrzeciono. — Stań, chatynko, raz, dwa, trzy, obróć ku mnie swoje drzwi! Chatka zatrzymała się. Tyci-Tyciutki wszedł do środka, patrzy i oczom nie wierzy: leży Baba Jaga-Łamaga plackiem na klepisku, z głową w palenisku, z ustami w pierzynie, a nosem w kominie. — Witaj, Babo Jago-Łamago! — Jak się masz, Tyci-Tyciutki! Czego szukasz? Dokąd cię drogi prowadzą? — Podróżuję z braćmi po świecie, po szerokim, aby los odmienić: może się ożenić, a może zgodzić do służby na dworze. — To świetnie, Bóg mi was zsyła! Mam akurat trzydzieści jeden córek na wydaniu, wyprawimy wesele. Zajeżdżajcie na podwórze, wyprzęgajcie konie, każę dać im i owsa, i siana. 63 Zajechali na dziedziniec, wyprzęgli konie, a tu w zagrodzie czeka i owies, i siano. Wchodzą wszyscy do chatynki. Baba Jaga dała im jeść i pić, a potem przyzwała swoje córki. Przyszły córki, wszystkie jak malowanie, jedna piękniejsza od drugiej. — No, zięciulki — nakazała Baba Jaga — wybierajcie do woli, którą serce podpowie! Każdy wybrał sobie bogdankę. — Cóż — mówi Baba Jaga — teraz kapeńkę pośpimy, a jutro wesele huczne wyprawimy! Bracia ułożyli się do snu, a Tyci-Tyciutki poszedł odwiedzić swojego konika. A ten tak rzecze: — Tyci-Tyciutki! Miast marzyć o ślubie, pomyśl przez chwilę o niechybnej zgubie. — Jakże to? — Wiedźma was wymorduje! Posłuchaj: zanim położysz się spać, włóż koniecznie na głowy córek Baby Jagi wasze czapki, zaś braciom zawiąż ich chusty, a i o sobie nie zapomnij! Baba Jaga ma miecz-samosiecz. Kiedy zbudzi się o północy, rozkaże mu spaść na głowy w czapkach. A ty nie śpij, tylko patrz, skąd będzie brała ten miecz-samosiecz. 64 i ¦% Kiedy tylko ostrze jego spadnie na głowy, bierzcie czym prędzej za pas nogi! Tyci-Tyciutki jak usłyszał, tak zrobił: kiedy wszyscy posnęli, włożył na głowy dziewcząt czapki, a sobie i braciom zawiązał chusty. Leży i czeka. Wstała Baba Jaga, pochodziła, powęszyła — wszyscy śpią! Wydostała wiedźma ze swego leża miecz-samosiecz i wyszeptała zaklęcie: — Mieczu mój, rąb i siecz, głowy poucinaj precz, te, które są w czapkach! Miecz odrąbał głowy jej córkom. A baba myśli: „Za dnia je uprzątnę!" Położyła się i usnęła. Tyci-Tyciutki pobudził braci, a gdy wymknęli się chył-kiem-tyłkiem z chatynki, rzekł do nich: — Uciekajmy stąd, tylko żywo! — Jakże to? A wesele? — Dziękujcie Bogu, że nie przenieśliście się na tamten świat przez te narzeczone. Co tu mówić o weselu! — odpowiedział im Tyci-Tyciutki. Ruszyli w drogę. Kiedy trzysta wiorst ujechali, obudziła się Baba Jaga. Rozgląda się, patrzy na porąbane córki: „Czekaj, Tyci-Tyciutki, chociaż jesteś sprytny — nie uciekniesz przede mną, i tak cię dopadnę!" 66 1 \ Wiedźma miała w stajni trzy kozły. Wyprowadziła jednego capa, siadła nań okrakiem i nuże go żelaznym tłuczkiem poganiać, Tyci-Tyciutkiego doganiać. Pogoń trwała trzy godziny. — No co, Tyci-Tyciutki — mówi Baba Jaga — nie udała ci się ucieczka? I ruszyła do walki. Zmagali się ze sobą trzy godziny, aż Tyci-Tyciutki zabił jej kozła. Baba Jaga zaczęła się odgrażać: — Poczekaj, trafisz jeszcze w moje ręce! — Cóż, wtedy zobaczymy, co z tego wyniknie! Powlokła się Baba Jaga do domu na piechotę, a bracia pojechali dalej. Cały świat objechali, a że wracać nie mieli ochoty, zgodzili się do żołnierskiej służby w pewnym carstwie. Opowiedzieli carowi, kim są oraz skąd pochodzą, i zaczęli służyć mu najwierniej jak tylko można. A car mianował Tyci-Tyciutkiego starszym szeregowym, by mógł rozkazywać braciom. Oburzyli się bracia, że młodszy starszymi dowodzi. Poszli do cara i powiedzieli mu, że za siedmioma królestwami, dziesięcioma granicami, żyje Baba Jaga-Łamaga, co posiada miecz-samosiecz, który sam 70 na g\owy spada i odrąbane na stertę iMada, a zdobyć ten miecz może nie kto inny tylko Tyci-Tyciutki. Car wzywa Tyci-Tyciutkiego do siebie: — Czy to prawda, że za siedmioma królestwami, dziesięcioma granicami, żyje Baba Jaga-Łamaga i że ma ona miecz-samosiecz? Mógłbyś go dla mnie zdobyć? — To wszystko prawda — odpowiada Tyci-Tyciutki — ale zdobyć go nie sposób. — Tylko mi nie odmawiaj — rozeźlił się car — bo zaraz każę ściąć ci głowę! — Daj mi, panie, trzy godziny do namysłu — rzecze Tyci-Tyciutki. Poszedł Tyci-Tyciutki do stajni, do swego konia i zaczął skarżyć się na swoją dolę-niedolę. A koń pyta: — Czym się, Tyci-Tyciutki, zamartwiasz? — Car mi zadanie wyznaczył. — A cóż to za zadanie? — Chce, bym zdobył dla niego miecz-samosiecz. — Ach, co tam — mówi konik — to nie zadanie, lecz zadanko, zadanie masz jeszcze przed sobą. Pomódl się do Boga i kładź się spać. Noc przynosi radę! Tyci-Tyciutki zrobił, jak mu powiedziano, poszedł do 7t cara, obietnicę dał, że miecz zdobędzie. Pomodlił się i spać położył. A nazajutrz wstał skoro świt, umył się, poprosił Boga o pomoc, dosiadł swego konia i pojechał do Baby Jagi. Przygalopował tam dokładnie o północy. Koń pyta: — Wiesz, gdzie leży miecz-samosiecz? — Wiem! — A więc idź i bierz go, tylko po cichutku, żeby Baba Jaga nie usłyszała. Chociaż wiedźma śpi teraz głęboko, bacz pilnie na wszystko i nie zwlekaj! Wszedł Tyci-Tyciutki do chatynki, ściągnął z leża wiedźmy miecz-samosiecz, cichutko wymknął się za drzwi i pogalopował z powrotem. Kiedy zaświtało, zbudziła się Baba Jaga i od razu poczuła, że ktoś ją odwiedził po nocy. Rozgląda się, maca wokół siebie — nigdzie nie ma miecza! Domyśliła się wiedźma, że porwał go Tyci-Tyciutki. Wzięła tłuczek, dosiadła kozła, tłuczkiem go pogania, Tyci-Tyciutkiego dogania. Ledwie go dostrzegła, już krzyczy: — Teraz mi nie uciekniesz! Stanęli do walki. Walczyli, walczyli, aż znowu Tyci-Tyciutki zabił jej kozła; musiała wracać do domu na piechotę. Idzie i tak się odgraża: 74 — Poczekaj, jeszcze trafisz w moje ręce! Wtedy zobaczymy, kto będzie górą! Przywiózł Tyci-Tyciutki miecz-samosiecz carowi. Ucieszył się car i nagrodził go za to stopniem sierżanta. Starsi bracia stali się jeszcze bardziej zazdrośni. Po raz drugi udali się do cara i powiedzieli mu, że za siedmioma królestwami, dziesięcioma granicami, ta sama Baba Jaga-Łamaga ukrywa czarodziejskie gęśle. Gęśle te same tańczą, same grają, same piosenki układają. A może je zdobyć tylko Tyci-Tyciutki. Woła car Tyci-Tyciutkiego: — Czy to prawda, że Baba Jaga ma czarodziejskie gęśle, które same tańczą, same grają, same piosenki układają? — Nie wiem, Wasza Cesarska Wysokość! — Nie wymiguj się, bo każę odrąbać ci głowę. Lepiej wywiedz się wszystkiego, tylko duchem! Nie ma co zwlekać. Znowu Tyci-Tyciutki udał się do swojego bieguna i zaczął skarżyć się na dolę-niedolę. — A czym to się frasujesz? — Car mi zadanie wyznaczył. — Cóż to za zadanie? 76 — Muszę odebrać Babie Jadze czarodziejskie gęśle, które same tańczą, same grają, same piosenki układają. A ja nawet nie wiem, czy one istnieją? — Owszem, istnieją — mówi rumak — znajdziemy je. Wskakuj co duchu i siedź bez ruchu, a jak skoczymy — wiedźmę odwiedzimy. Przybyli do Baby Jagi. Konik rzekł Tyci-Tuciutkiemu: — Kiedy wejdziesz do chatki, po prawej stronie na półce znajdziesz gęśle. Tylko bierz je ostrożnie, żeby nie zagrały. Jak je Baba Jaga usłyszy — stracisz życie. Nie oddaliła się stąd zbyt daleko. Wszedł Tyci-Tyciutki do chatynki, sięgnął na półkę, zabrał czarodziejskie gęśle, wymknął się cichaczem, na konia siadł, zaśpiewał rad. Rozsierdził się rumak: — Milcz, bo zginiesz!...— i ruszyli galopem. Zdążyli odjechać ni mniej, ni więcej, a trzysta wiorst, nim Baba Jaga sięgnęła po gęśle. A jak zobaczyła, że ich nie ma, dosiadła szybciutko trzeciego kozła i dalejże poganiać go żelaznym tłuczkiem! Dogoniła Tyci-Tyciutkiego i znowu rozgorzała bitwa. Walczyli ze sobą cały dzień i całą noc. I znów zabił 77 i kozła. Baba Jaę>a rozpłakała si^, ta iłoścr. „Ach, Tyci-Tyciutki, zhańbiłeś mnie na amen!" A Tyci-Tyciutki na dwór powrócił i oddał carowi czarodziejskie gęśle. Wziął car gęśle w dłonie, a ledwie je mocniej uchwycił, zaczęły takie granie, tańcowanie i pieśni śpiewanie, że słychać je było w całym carstwie. Za wykonanie tego zadania Tyci-Tyciutki otrzymał stopień podoficera. Zaraz też zaczął wynajdywać dokuczliwe służby dla swoich braci, za to, że go dwukrotnie zdradzili. W tym to cz-asie z,darzy\o się nie wiedzieć czemu, że słońce przez trzy godziny stało na niebie w bezruchu. Poszli bracia do cara i oznajmili mu, że tylko Tyci-Tyciutki może zbadać tego przyczynę. Wezwał car Tyci-Tyciutkiego i nowe zadanie wyznaczył: wyjaśnij, powiada, dlaczego słońce przez trzy godziny stało na niebie w bezruchu. — Nijak, panie, nie dam rady! — Zapamiętaj no sobie, jeśli spotka mnie odmowa, spadnie z karku twoja głowa! Trudno, co ma być, to będzie. — Daj mi, panie, choć trzy godziny do namysłu! 78 I znów udał się Tyci-Tyciutki do konika, a płacze, a narzeka na swoją dolę-niedolę. A rumak pyta: — Co ci, Tyci-Tyciutki, dolega? — Car dał mi zadanie! — A jakież to zadanie? — Mam się dowiedzieć, dlaczego słońce przez trzy godziny stało na niebie w bezruchu. — Nie ma nawet o czym mówić! To nie zadanie, ale zadanko. Wskakuj, raz, dwa, pojedziemy. Jechali dobę, jedną, drugą, aż do wielkiej wody dojechali. Patrzą: leży w poprzek morza ryba, coś na obraz wieloryba, Potwór-Dziwotwór, istny cud — chodzi, jeździ po nim lud. Pojechali i oni, a ryba pyta: — Dokąd, Tyci-Tyciutki, zdążasz? — Jadę zapytać się słońca, dlaczego przez trzy godziny stało na niebie w bezruchu. — Nie zapomnij i o mnie, dowiedz się przy okazji, co takiego zawiniłam, że męczę się już trzy lata? Leżę na jednym boku, na drugi przewrócić się nawet na chwilę nie mogę, a wszyscy po mnie jeżdżą i chodzą jak po moście. Zapytaj, a odpłacę ci się za to. — Z pewnością zapytam. 79 Kiedy zakończyli już podróż po rybie, trafili tam, gdzie słońce zachodzi. Patrzą — stoi ziemianka. Wszedł do niej Tyci-Tyciutki, rozgląda się, ze zdumienia oczy przeciera — siedzi w izbie księżyc, najwyraźniej na słońce czeka. Przywitał się Tyci-Tyciutki grzecznie, a księżyc pyta: — Po coś, Tyci-Tyciutki, aż tutaj zawędrował? — Przyszedłem spytać się słońca, dlaczego przez trzy godziny stało na niebie w bezruchu. — A, jeśli tak, to masz tutaj futro — rzecze księżyc — wywiń je szybciutko na drugą stronę, załóż na siebie i właź za piec. Chyba nie chcesz się spalić? Siedź za piecem i słuchaj wszystkiego uważnie, a ja sobie ze słoneczkiem porozmawiam, dopóki nie ostygnie. Tyci-Tyciutki posłuchał rady. I oto przyszło słoneczko — blask rozjaśnił ziemiankę. Zrobiło się tak gorąco, że Tyci-Tyciutki spaliłby się bez wątpienia w okamgnieniu, gdyby nie chroniące go przed ciepłem kosmate futro. Księżyc do słońca powiada: — Do ciebie, kochaneczku, człowiek przyjechał, gwałtem chce się dowiedzieć, dlaczego żeś przez trzy godziny stało na niebie w bezruchu. 80 — A gdzież on się podział? — A gdzieżby, za piecem! — Wychodź no zaraz! Wylazł Tyci-Tyciutki zza pieca, nisko pokłonił się słońcu. Zaczęło go wypytywać kim jest i skąd pochodzi. Kiedy już odpowiedział na wszystkie pytania, rzekło mu słońce: — Żyje na morzu cud-dziewica o imieniu Bajdeczka, która w złotym czółnie żegluje, złotym wiosłem wiosłuje, sama sterem steruje. Nie ma takiej drugiej piękności na całym świecie. Zdarzyło mi się na nią zapatrzeć i prawie trzy godziny nie chciało mi się nawet na krok ruszyć z miejsca. Zdziwił się Tyci-Tyciutki, a potem o rybę zapytał, co zawiniła, że męczy się trzy lata leżąc na jednym boku, i kiedy nastanie kres tej udręki? — Będzie mogła pływać po morzach — odrzekło słońce — jeżeli wypluje czterdzieści okrętów, które kiedyś połknęła. Ale żeby mi się to więcej nie powtórzyło! Jednak nic nie mów rybie, dopóki po niej nie przejdziesz, bo może zanurzyć się w odmętach, a wtedy utoniesz. 81 Tyci-Tyciutki pokłonił się słońcu, z rady ucieszył i na dwór pośpieszył. Przywędrował do ryby, a ta z niepokojem pyta: — Rozmawiałeś, Tyci-Tyciutki, o mnie? — Odpowiem ci, jak przejadę. Przejechał po rybie jak po moście i tak powiada: — Kiedy wyplujesz czterdzieści okrętów z tym wszystkim, co połknęłaś, będziesz mogła znowu bujać po morzu. Radzi Tyci-Tyciutkiemu ryba oddalić się czym prędzej od wody, bo jak się rzuci i obróci, pewnikiem pogrąży go we wzburzonych falach. Odkupiła ryba swoje grzechy zgodnie z nakazem słońca ! i dalejże hulać po błękitnym morzu. j A Tyci-Tyciutki powrócił do cara i opowiedział mu o cud-dziewicy Bajdeczce, o tym, jak sama po morzach w i złotym czółnie żegluje, sama wiosłuje i sama steruje. Takiej drugiej próżno szukać na całym świecie. To właśnie na nią zapatrzyło się słońce i dlatego przez trzy godziny stało * na niebie w bezruchu. j Za wykonanić tego zadania nadał car Tyci-Tyciutkiemu stopień oficera. Upłynęło czasu mało-wiele, a tu car dzi-waczy, car w rozpaczy, że Bajdeczki nie zobaczy. 82 I rozkazał car Tyci-Tyciutkiemu odnaleźć cud-dziewicę. Przypomniał sobie Tyci-Tyciutki, że ryba obiecała mu pomóc, i rzecze: — Pomyślę, może mi się uda. Poszedł Tyci-Tyciutki do swego konika, płakać zaczął, a ten go się pyta: — A czym się ty, Tyci-Tyciutki, znowu kłopoczesz? — Jakże mam się nie kłopotać, skoro car mi nowe zadanie wyznaczył. — A cóż to za zadanie? — Car rozkazał mi pojmać cud-dziewicę Bajdeczkę, która po morzu w złotym czółnie żegluje, złotym wiosłem wiosłuje i sama steruje. — Co tam, to znowu zadanko, a nie zadanie. Idź tylko do cara i poproś go, aby dał ci różnych specjałów i kordiałów, i owoców zamorskich, wszystkiego za jakieś trzysta rubli. Poszedł Tyci-Tyciutki do cara. — Wasza Cesarska Wysokość, nie karz mnie, nim słów tych wysłuchasz: daj mi różnych kordiałów, specjałów i owoców zamorskich, wszystkiego za jakieś trzysta rubli. Przychylił się car do jego prośby. 83 Tyci-Tycmtki zabrai dary i wrócii do konia. — Car dał mi wszystko, czego sobie życzyłeś. Konik mu rzecze: — Bierz teraz namiot — jedziemy nad morze. Przyjechali na miejsce. — Zostaw mnie teraz — nakazuje koń — na zielonych pastwiskach, a sam rozbij namiot i udawaj szynkarza. Kiedy Bajdeczka będzie przepływać obok, staraj się nie pić wina, a raczej stukać pucharkiem: z pewnością usłyszy, podpłynie do namiotu i wypytywać cię zacznie, od kiedy tu mieszkasz i czym się trudnisz. A kiedy poprosi cię o wino, nie czekaj — nalewaj, staraj się przede wszystkim jak można najlepiej jej dogodzić. Rozbił Tyci-Tyciutki namiot nad samym morzem, rozstawił wszystko, co przywiózł ze sobą, prawdziwy szynk urządził. Siedzi i czeka. Patrzy, a tu nagle coś rozbłysło na morzu. To w złotym czółnie cud-dziewica Bajdeczka płynie, złotym wiosłem wiosłuje, sama sterem steruje i popatruje na namiot. Podpłynęła bliżej. — Co to takiego? Choć tędy pływałam, nigdy nie widziałam! 84 — Bo jestem tu od niedawna — rzecze jej Tyci-Ty-ciutki — a mam i kordiały, i specjały — wszystko, czego dusza zapragnie. Można u mnie pokosztować i taniego, i słodkiego, i smacznego! — Jeśli tak, to daj mi szklaneczkę słodkiego! Nalał jej pełną szklaneczkę tego, co powinno najszybciej do głowy uderzyć. Podała Bajdeczka Tyci-Tyciutkiemu wiosło, ten na nim szklaneczkę postawił — dziewica wypiła i zapłaciła. Potem odpłynęła, ale całkiem niedaleko, bo zaszumiało jej w głowie i wzięła cud-dziewicę chętka wypić coś jeszcze. Znów podpłynęła do namiotu i tak samo drugą szklaneczkę wychyliła, a ta by*a mocniejsza od pierwszej. Jeszcze bardziej zaszumiało jej w głowie, więc zapragnęła wypić trzecią szklaneczkę. — Może masz coś mocniejszego? — Znajdzie się i mocniejsze, lecz będzie i drożej kosztować. — Głupstwo, pieniędzy mam dosyć! Napełnił Tyci-Tyciutki szklankę do pełna, Bajdeczka znowu wiosło z czółna wyciąga, czeka, by na nim trunek postawił. 86 A on jej rzecze: — Wasza miłość niech się nie gniewa, ale jesteśmy już troszkę podchmieleni i możemy upuścić szklankę: jak ją potłuczemy — wino rozlejemy, a kosztuje ono niemało! Do-praszam się łaski, by zechciała pani przyjąć wino z rąk moich! Podpłynęła bliżej, sięgnęła po szklaneczkę, a Tyci-Tyciutki cap ją za rękę! — Aha, mam cię, pięknotko! Gwizdnął na swego konika, a ten już przy nim stoi. Zabrał Tyci-Tyciutki swój dobytek, dziewicę posadził przed sobą i ruszył w powrotną drogę. Przywiózł dziewicę Bajdeczkę carowi. Car jak zobaczył jej urodę, nie mógł wprost usiedzieć na miejscu. Nagrodził Tyci-Tyciutkiego wielce uradowany władca kapitańskim stopniem. A sam w gorączce — nie może doczekać się wesela. A dziewica mu rzecze: — Nie godzi mi się w takiej sukienczynie stawać na ślubnym kobiercu. Mam ci ja kufer żelazny, trzystupudowy z posagiem, lecz wiedz, że leży on na dnie morza. Jeśli 87 wydobędziesz ten kufer, a ja przyodzieję się jak należy, wtedy pomyślimy o ślubie. Nie ma rady, wzywa car Tyci-Tyciutkiego i rozkazuje: — Na dnie morza leży żelazny, trzystupudowy kufer. Rób co chcesz, musisz go dla mnie wydobyć! — Panie, to niemożliwe! — Nie wymiguj się, bo cię głowy pozbawię! — Daj mi, panie, trochę czasu, muszę nad tym pomyśleć. — Myśl, ile chcesz, bylebyś kufer wydobył. Raz jeszcze poszedł Tyci-Tyciutki do swego konika i dalejże skarżyć się na dolę-niedolę. — Powiedz, Tyci-Tyciutki, co cię znowu gnębi? — Car mnie nowym zadaniem obarczył. Chce, bym wydostał mu z dna morskiego żelazny kufer, a ma on ze trzysta pudów. — Drobiazg — koń rzecze — to nie zadanie, lecz za-danko. Zajdź tylko do cara i poproś go o miecz-samo-siecz. Poszedł Tyci-Tyciutki do cara, miecz-samosiecz otrzymał. Ruszyli w drogę. Przyjechali nad morze, a rumak tak powiada: — Rozkaż mieczowi-samosieczowi pościnać głowy małym rybom! Rzucił Tyci-Tyciutki miecz-samosiecz w morze i przykazuje: — Wszystkim małym rybkom odrąb głowy, ino chybko! A miecz rach, ciach, ciach, na rybki spada, ścięte głowy na bok składa. Przypłynął Potwór-Dziwotwór. — Przestań, Tyci-Tyciutki, nie gub mojego plemienia! Uczynię dla ciebie wszystko, co tylko zechcesz! — Leży w morzu żelazny, trzystupudowy kufer, musisz mi go wydostać! Posłał Potwór-Dziwotwór ryby po kufer — wydobyły go z dna morskiego, a Potwór-Dziwotwór tak Tyci-Ty-ciutkiemu rzecze: — Odjedź stąd szybciutko na jakieś trzysta wiorst. Wyrzucę ci kufer z wody, a ty postaraj się go schwytać. Ale pamiętaj, jeśli ci się nie uda — kufer na ziemię upadnie i na wieki przepadnie. Nigdy go już nie odnajdziesz! Zabrał Tyci-Tyciutki miecz-samosiecz, odjechał szyb- 89 ciutko na trzysta wiorst i nasłuchuje: coś hurgocze, postukuje — kufer do niego szybuje. Złapał kufer i ani się obejrzał, jak znalazł się przed carem. Za wykonanie tego zadania car uczynił go dowódcą kompanii, a sam znowu zaczął przynaglać cud-dziewicę Baj-deczkę do ślubu. Bajdeczka mu rzecze: — A czymże ja mam ten kufer otworzyć? Leżą na dnie morza klucze złote, pięćsetp udowe, trzeba je wydobyć! Ponownie wzywa car Tyci-Tyciutkiego, znów rozkaz wydaje. Tyci-Tyciutki rozkaz przyjmuje, nic nie mówi. Bierze miecz-samosiecz i jedzie nad morze. Tam rozkazuje mieczowi pościnać głowy średnim rybom. Przypłynął Potwór-Dziwotwór: — Czego chcesz, Tyci-Tyciutki? — Leżą w morzu klucze złote, pięćsetpudowe. Trzeba je wydostać! — Zabierz tylko swój miecz-samosiecz, poszukamy, znajdziemy! — I śle Potwór-Dziwotwór ryby na poszukiwanie klucza. 90 Szukały, patrzyły — nic nie wydobyły. Wracają z odpowiedzią: nigdzie nie ma kluczy! Znowu rzucił Tyci-Tyciutki miecz-samosiecz w morze. Zaczął miecz tym razem ścinać głowy dużym rybom. Potwór-Dziwotwór prosi: — Zabierz, Tyci-Tyciutki, swój miecz-samosiecz — odszukamy ci klucze! I wezwał do siebie Potwór-Dziwotwór wszystko, co w morzu pływa i na dnie spoczywa: żaby, raki i resztę stworzenia i posłał na poszukiwania. Szukały, patrzyły — nic nie wydobyły, z niczym powróciły. Zwołał Potwór-Dziwotwór wszystkich poszukiwaczy. Są wszyscy, tylko jednego raka brakuje! Wreszcie pełznie rak. — Znalazłem klucze — powiada — piaskiem je przysypało! Rzecze Potwór-Dziwotwór Tyci-Tyciutkiemu: — Odjedź stąd na pięćset wiorst, a rzucę ci klucze! Ujechał Tyci-Tyciutki pięćset wiorst, wytęża słuch: coś hurgocze, pobrzękuje — pęk kluczy w powietrzu szybuje. Ledwo je schwycił, a znów stanął przed carem. 92 Ucieszył się car i w nagrodę obdarzył do stopniem pułkownika, a sam dalejże dziewicę Bajdeczkę namawiać do rychłego ślubu. Dziewica rzecze: — Nie będę brać ślubu w twojej cerkwi! Przez jedną noc zbuduj mi sobór nad rzeką, ale taki, żeby jedna cegła była ze złota, a druga ze srebra. Zbuduj mi też most, ale żeby jego deski złociły się i srebrzyły na przemian. Po obu brzegach rzeki posadź winorośl taką, która zakwitnie, gdy będziemy iść do soboru, i dojrzeje, gdy będziemy wracać. Chcę, by dookoła soboru rów wykopano na dwanaście sążni głęboki i tak samo szeroki. A w soborze żeby światła jaśniały i chóry śpiewały. Chcę, by przed soborem płonęło ognisko, tuż nad płomieniem wisiało kotlisko, a smoła w kotle wrzała. Wtedy pomyślimy o ślubie! Co tu robić? Przyzywa car Tyci-Tyciutkiego do siebie i nowe zadanie wyznacza. A Tyci-Tyciutki wykręca się jak może: — Nijak, panie, nie dam rady! Rzecze mu car: — Na wszystko jestem gotowy: odmówisz — szast, prast, nie masz głowy! 93 Zasmucił się Tyci-Tyciutki, cara o zwłokę prosi: — Daj mi, panie, choć dwa dni na zastanowienie. . Odwiedził Tyci-Tyciutki swego konika i płacze rzewnymi łzami. — Czemu tak rozpaczasz, Tyci-Tyciutki? — Jakże mam nie płakać, skoro mi wypada z tobą się pożegnać, ze śmiercią pojednać. — Niby dlaczego? — Car nowe zadanie wyznaczył. — A jakież to? — Muszę w ciągu jednej nocy zbudować sobór za rzeką, ale taki, żeby jedna cegła była ze złota, a druga ze srebra. Muszę posadzić sad, wykopać rów na dwanaście sążni głęboki i tak samo szeroki. Muszę sprawić, by w soborze światła jaśniały i chóry śpiewały. I żeby przed soborem płonęło ognisko, nad tym ogniskiem wisiało kot-lisko, a w kotle smoła wrzała. — Tak, to już zadanie, nie zadanko. Tu i ja nie przydam się na nic. Mogę ci tylko posłużyć radą: udaj się do dziewicy Bajdeczki, poproś, może ulituje się nad tobą! Co miał robić: poszedł Tyci-Tyciutki do dziewicy Baj- 94 deczki, zaczął ją po rękach całować, za nogi obejmować, by pomogła mu spełnić carskie polecenie. Ulitowała się cud-dziewica nad Tycim-Ty ciutkim i tak do niego rzecze: — Daj już pokój, nie trap się, Tyci-Tyciutki, pomódl się tylko gorąco do Boga i idź spać. Przez noc wszystko będzie gotowe. A rankiem zwiąż dobrą miotełkę, most pozamiataj i biegnij do cara obwieścić o wykonaniu rozkazu. Podziękował Tyci-Tyciutki dziewicy Bajdeczce i wrócił do siebie. Pomodlił się z całego serca i spać położył. Lecz cóż to mógł być za sen? Nie zasnął Tyci-Tyciutki nawet na chwilę, myślał przez noc całą. Rano wstał, poszedł nad rzekę, patrzy — wszystko gotowe. Można iść do soboru. Pobiegł do cara i oznajmił: — Wasza Cesarska Wysokość, pracę zakończyłem, rozkaz wypełniłem. Sobór czeka. Uradował się car i w nagrodę za wierną służbę obdarzył Tyci-Tyciutkiego tytułem księcia. Złapał Tyci-Tyciutki miotełkę i poszedł na most — zamiata, szoruje, gałązki drzewom prostuje. A car i dziewica Bajdeczka strojnie się przyodziali 95 i do cerkwi udali. Idą, a z prawa i z lewa zakwitły wszystkie drzewa. W soborze świece się palą, chór pieśń weselną śpiewa. Przed cerkwią ogień się pali, kocioł ze smołą smali. Doszli do ogniska, wrzącego kotliska. Rzecze cud-dziewica: — Pójdziesz, panie, przede mną: gąsior idzie na przedzie, kiedy gąskę wiedzie. Wzywa car Tyci-Tyciutkiego, iść przodem mu każe. Poszedł Tyci-Tyciutki przodem, rów pokonał śmiało. Car za nim, lecz z drogi zboczył, do kotła się wtoczył, a że nikt go nie ratował, w smole się ugotował. A cud-dziewica Bajdeczka do Tyci-Tyciutkiego skoczyła, za rękę go schwyciła, do cerkwi zaprowadziła. A gdy do soboru śpieszyli — na drzewa kwitnące patrzyli, a kiedy wracali — owoce zrywali. Tyci-Tyciutki huczną ucztę sprawił: świat prawosławny poił, karmił, bawił. A potem długo i szczęśliwie żyli, jako sobie wymarzyli. A ja też tam byłem, miód i piwo piłem, na brodę wylałem, nie posmakowałem. A jak szykowałem się do powrotu, dostałem ze smoły kobyłę, z rzepu siodło, z grochu bat. 96 Ledwie zdążyłem odjechać, patrzę — chłopu stodoła się pali. Zacząłem gasić, a kobyła w ogniu się stopiła, siodło zjadły świnie, bat kruki rozdziobały. A potem już tylko cegłami kupczyłem i nic nie znaczyłem. f BAŚNIE MOŁDAWSKIE JAK FET-FRUMOS WYZWOLIŁ SŁOŃCE Adaptacja: Natalia Gesse i Zoja Zadunajska BAJECZNY SKARB Adaptacja: Michail Bułatów Ilustracje: Isaj Kyrmu JAK FET-FRUMOS WYZWOLIŁ SŁOŃCE F rudno zgadnąć, czy wydarzyło się to w zamierzchłej przeszłości, czy całkiem niedawno. Choć bajka o tym milczy — najpewniej bardzo dawno temu. Wielki smutek panował wtedy na ziemi. Słońce nie pojawiało się co rano nad horyzontem, nie grzało, nie świeciło. Ciemności kryły wszystko dokoła. Starzy ludzie, dziadowie i pradziadowie pamiętali jeszcze, że kiedyś po mrocznej nocy jasny dzień nadchodził, niebo stawało się błękitne, a blask słoneczny ziemię rozświetlał. Lecz potem smoki ukradły słońce, nie wiedzieć gdzie schowały. W tych ciężkich czasach żył sobie na skraju lasu biedak z ukochaną żoną. Skrajną nędzę cierpieli. Niekiedy ni okruszyny chleba nie mogli w domu znaleźć. A mężczyzna był przecież pracowitym człowiekiem. Pewnego razu przychodzi biedak do domu i rzecze: 102 — Skrzyknęli się tacy sami nędzarze jak my, chcą słońce z niewoli wybawić. Pójdę i ja z nimi. Nie bacząc na łzy żonine zabrał się i poszedł. Lecz cóż, nigdy nie powrócił — przepadł jak kamień w wodę. Zostałaby kobieta sama, samiuteńka, gdyby nie to, że wkrótce po jego odejściu narodził się jej syn. Nie mogła się nacieszyć swoim szczęściem. Chłopcu dano na imię Jon, lecz matka nie nazywała go inaczej jak Jonike — synek jak malowanie, co po mołdawsku brzmi równie pieszczotliwie: Jonike Fet-Frumos. Zadziwiał wszystkich Jonike. Nie miał jeszcze trzech latek, jak zaczął matce pomagać. Lecz nadal doskwierała im bieda. Pyta się kiedyś Jonike Fet-Frumos swojej matki: — Powiedz, czym trudnił się ojciec? Może powinienem zająć się tym samym? Rozpłakała się gorzko biedna kobieta. Prawdę wyznać się bała. Lecz Fet-Frumos ciągle ponawiał pytanie. W końcu opowiedziała mu matka o wszystkim. I stało się to, czego tak się obawiała. Zapadły w duszę Jonike Fet-Frumosa 105 jej słowa — o jasnym słonku, które w minionych latach światłem i ciepłem obdarzało ziemię. Pracuje Fet-Frumos — o słońcu myśli. Śpi — we śnie słońce widzi. Sam nie wiedząc jak, ułożył o nim piosenkę. Ciągle, w podróży czy przy pracy, na głos ją śpiewa: Słońce porwały złe smoki — W pomroce zniknął świat cały. Odwrócić może wyroki Tylko człek silny i śmiały. Bohater słońce wyzwoli, Pchnie je z powrotem do nieba, By światła było do woli, Szczęścia, radości i chleba. Kiedy już duży się stanę — Rozumu nabiorę, siły — Odszukam słońce porwane, Które złe smoki ukryły. Pewnego razu zbierał Jonike w lesie chrust i śpiewał swoją piosenkę. W tym czasie przejeżdżał drogą car tej 106 krainy, zwany Czarnym. Car wysłuchał pieśni i wpadł w zadumę: „Mam wszystko, czego dusza zapragnie. Jednego słońca mi nie dostaje. Ech, gdybym tak nim zawładnął, cały świat na kolana bym rzucił!" Kazał car zatrzymać karetę i przyprowadzić do siebie śpiewaka. Odszukali słudzy Fet-Frumosa, do cara przywiedli. Ten pyta: — Co śpiewałeś? Kto nauczył cię takiej pieśni? — Sam ją ułożyłem. O czym myślałem, o tym i śpiewam. Nie wie car, z kim ma do czynienia, z głosu wnosi, że stoi przed nim chłopak, a lat ma około piętnastu. — Jak masz na imię? — pyta car. — Nazywają mnie Jonike, przezywają Fet-Fru-mos. — No cóż, Jonike — Czarny car rzecze — jeśli tak naprawdę pragniesz słońce uwolnić, znajdziesz we mnie pomocnika. Zabiorę cię ze sobą do pałacu, byś jak najszybciej do sił doszedł. A i na drogę cię wyposażę. Pójdziesz do mnie? 107 — Poszedłbym — odpowiada Jonike — żal mi tylko matkę samą zostawić. -r- Nie ma o czym mówić! — car powiada.— Weźmiemy i ją do pałacu. Zabrał car Fet-Frumosa do siebie. A matka nie chciała iść do pałacu. Kazała sługom pokłonić się synowi i powiedzieć, że w rodzinnej chałupie czekać na niego będzie. Przemieszkał Jonike Fet-Frumos w pałacu czas jakiś. Zagrała w nim siła. Kantem dłoni uderzy w skałę -— na dwoje ją rozłupie. Ściśnie kamień — piasek z dłoni się sypie. Pomyślał Jonike Fet-Frumos, że czas ruszać w drogę. Czarny car mu rzecze: — Dobierz sobie szablę i buławę do ręki, a konia weź, który ci najbardziej do gustu przypadnie. Wybrał Jonike szablę najostrzejszą z najostrzejszych, buławę najcięższą z najcięższych i do stajni się udał. Stoją konie syte, zadbane. Cóż z tego, wystarczy tylko dłoń na którymś oprzeć, by z nóg się zwalił. — Ej, te mogą jedynie w podróży zawadzać! — rozgniewał się Jonike. 110 Wtem w samym rogu stajni zarżał konik, kopytami uderzył. Wychudzony taki, niewysoki, ze skołtunioną grzywą. — A to co za chabeta, która sama o kij się prosi? — powiedział Jonike i klepnął zwierzę po grzbiecie. Lecz konik nawet się nie zachwiał. Wyciąga łeb do Fet-Frumosa, jakby chciał mu powiedzieć: „Nałóż mi uzdę, a wiernie służyć ci będę". Fet-Frumos uzdę nałożył. Otrząsnął się konik i oto stanął przed Jonike ognisty rumak, lepszego znaleźć nie można, choćby ze świecą szukać. Osiodłał go Fet-Frumos, na siodło wskoczył. Puścił się koń kłusem. Spod kopyt skry się sypią, drogę oświetlają. Huczy ziemia, a huk w dalekich górach odzywa się echem. Może długo, może krótko jechał Fet-Frumos, aż zmęczył się pod nim koń, a i sam jeździec zmachał się nielicho. Nad rzeką, przy moście zeskoczył z siodła Jonike, puścił konia na pastwisko, a sam legł na ziemi, odpoczywa. Ledwie zdążył zapaść w drzemkę — słyszy tętent po drugiej stronie rzeki. Ktoś podjechał do mostu. Stuknął 111 I koń kopytami o most, parsknął i rzucił się do tyłu. Uderzył go jeździec kańczugiem, kląć zaczął: — Ach, ty szkapo, bodajby cię psy zjadły! Czegoś się wystraszyła?! A tak się przechwalałaś, że tylko Fet-Frumosa-mocarza się boisz? Zerwał się na równe nogi Jonike, krzyknął: — Nie na próżno twój koń się przeląkł. To ja, Fet-Frumos, we własnej osobie. Zaśmiał się jeździec tak, że na rzece zadrżały fale. — Nadtoś śmiały! A czy wiesz, że ja jestem Półmrok, smok, który słońce z nieba ukradł i w ciemnicy zamknął? Zmykaj, pókiś cały! — Nigdzie nie pójdę. Stawaj do walki! — odpowiedział Fet-Frumos. Zlazł Półmrok z konia. Rozgorzała bitwa. Podniósł smok Fet-Frumosa, zamachnął się — Jonike ugrzązł w ziemi po kostki. Z kolei Jonike wetknął smoka w ziemię po kolana. Rozognili się przeciwnicy. Uchwycił smok Fet-Frumosa najmocniej jak tylko umiał, dźwignął go nad głową, zakręcił i rzucił. Aż po pas zagrzebał się Fet-Frumos w ziemi. Rozjuszył się junak, przerzucił smoka 112 przez ramię z taką siłą, że wbił go w ziemię po szyję. Dobył Fet-Frumos szabli, smoczą głowę odrąbał. Posiadł Jonike konia i pojechał przed siebie. Jechał, jechał i znów rzeka przecięła mu drogę. Zatrzymał się Fet-Frumos przy moście, pomyślał: „Odpocznę chwileczkę. Kto wie, co mnie dalej czeka?" Puścił konia na swobodę, siadł na uboczu, pieśń swoją zanucił: Słońce porwały złe smoki — W pomroce zniknął świat cały. Odwrócić może wyroki Tylko człek silny i śmiały... Ledwo zdążył pieśń dośpiewać, słyszy — tuk, tuk! — stukają końskie kopyta po drugiej stronie rzeki. Przyga-lopował koń do mostu, parsknął i poniósł. Klnie jeździec: — Ach, ty przynęto na wilki, padlino dla kruków! Gdzie cię diabli niosą? Przecież tylko Fet-Frumos mógłby cię przestraszyć! \ — Bo właśnie Fet-Frumosa się boi! — zakrzyknął Jonike.— Ktoś ty taki? 115 — Jestem Pomrok, smok! Jakże tobie, robaczku, równać się ze mną? Kiedy chuchnę-dmuchnę, wszystko co żyje na ziemi oczy zamyka. Walcz albo zmiataj z drogi! — Nigdzie nie pójdę. Stawaj do walki! — odpowiedział Fet-Frumos. Rozgorzała bitwa. Walczyli długo, na śmierć i życie walczyli. W końcu zwyciężył Fet-Frumos. Wbił smoka w ziemię po szyję i odrąbał mu głowę. Napił się Jonike wody z rzeki, konia napoił i pojechał przed siebie. Przedzierał się Fet-Frumos przez góry, jechał przez doliny i lasy. Zatrzymał się nad trzecią rzeką, przy trzecim moście. Zaledwie Jonike z konia zsiadł, gdy usłyszał, że ktoś z drugiej strony rzeki do mostu podjeżdża. Koń pod jeźdźcem parska i na most stąpić się wzbrania. Wierny koń szepnął Jonike cichutko na ucho: — Te bitwy to nie bitwy. Prawdziwy bój jeszcze cię czeka. Sam Mrok na ciebie idzie. Pamiętaj, niczego się nie bój, a zwycięstwo przy tobie zostanie. Walcz, tylko śmiało! 116 Prawdę powiedział rumak — straszny bój rozgorzał. Pierwszym uderzeniem smok Fet-Frumosa po pierś w ziemię wetknął. Chwycił Fet-Frumos smoka i wbił w ziemię po samą szyję. Ledwo zamachnął się szablą, aby odciąć mu głowę, a Mrok już się oswobadza i rzuca na junaka z jeszcze większą zaciętością. Długo tak walczyli, a pokonać jeden drugiego nie mogli. Całkiem z sił opadli. Osunęli się obaj na ziemię, ledwo dech łapią. Nagle słyszą — silne skrzydła tną ze świstem powietrze. Kania kołuje nad nimi, na koniec boju czeka. — Ptaku, ptaku! — zawołał Mrok.— Pokrop mnie wodą, przywróć mi siły. Jeśli zabiję Fet-Frumosa, będziesz miał zdobycz bogatą. — Siostro skrzydlata! — zawołał Fet-Frumos.— Pokrop mnie wodą. Jeśli uda mi się słońce uwolnić, będziesz grzać się w jego promieniach! Spadła kania na ciemną rzekę, zaczerpnęła skrzydłem wody, pokropiła Fet-Frumosa. Drugi raz poleciała po wodę, napoiła dziobem mocarza. Z nowymi siłami powstał Jonike i na pół smoka rozrąbał. Krzyknął do kani: 118 i — Dzięki ci, siostro skrzydlata, za pomoc! Powiedz jeszcze, gdzie mam słońca szukać? Musisz wiedzieć, gdzie je ukryto, latasz przecież po całym królestwie. — Jedź ciągle naprzód i z drogi nie zbaczaj. Zamek smoków napotkasz za lasem. Może tam, w podziemiach znajdziesz to, czego szukasz. Boję się tylko o ciebie. Nazbyt poczciwyś, a na chytrość siłą nie poradzisz. Tu wtrącił się koń Fet-Frumosa: — Sprytu mi nie brakuje! — A jeśli tak, ruszajcie śmiało! Szczęśliwej drogi! — krzyknęła kania. Wkrótce Fet-Frumos dojechał do tak gęstego lasu, że nie sposób go było ni przejść, ni przejechać. Zatrzymał się koń i powiada: — Dalej tylko mucha przecisnąć się może. Wyrwij włos z mojej grzywy, przepasz się nim, a wtedy zmienisz się w muchę. Przemknij się do zamku i posłuchaj, o czym będą mówić smoczyce, zbadaj, gdzie jest słońce ukryte. Starczy, byś tylko dotknął ziemi, a znów wrócisz do ludzkiej postaci. Będę czekał na ciebie pod zamkiem. 119 Y*" ._ ,-.<..^i3." •' Posłuchał Fet-Frumos rady i jako mucha przez las się przemknął, do zamku doleciał. Lata wokoło — nawet szparki znaleźć nie może, wszystko zamknięte. Do komina się rzucił i tak wdarł się do zamku. Patrzy — siedzi za stołem matka smoków, siedzą żony Półmroka, Pomroka i Mroka. Pamięta Fet-Frumos o wiernego konia nakazie, przytaił się, nasłuchuje. — Gdzie są moi synowie — rzecze matka smoków — zaczynam się niepokoić. Przedtem zawsze słyszałam, jak stukają kopyta ich koni. A teraz cisza. Żeby tylko nie napytali sobie jakiejś biedy! — Co ty, mateczko! — dziwią się synowe.— A kogóż mieliby się bać? — Fet-Frumosa — odpowiada smocza matka.— Sądzone jest mu wolność słońcu przywrócić. — Niech będzie przeklęty ten Fet-Frumos! — rzecze żona Półmroka.— Bo jeśli nawet słońce uwolni, długo się nim nie nacieszy. Gdy będzie wracał do domu, zastąpię mu drogę, w studnię się przemienię. Napije się z niej wody — trupem na miejscu padnie! — A ja — podchwyciła żona Pomroka — jako jabłoń 122 stanę na jego drodze. Ledwo jabłuszka skosztuje — ducha wyzionie! — No a ja — powiedziała żona Mroka — zamienię się w winną latorośl. Fet-Frumos zje winne grono i żywota dokona. — Oj, najmilsze, nic dobrego nie wyjdzie z tych waszych przechwałek! Idźcie lepiej do podziemia, zobaczcie, czy ze słońcem wszystko w porządku. Poszły smoczyce do piwnic, a mucha poleciała za nimi. ' Stoi w podziemiu kufer dobrze okuty, ze szczelinki jasny promyk prześwieca. Nawet nie próbowały wieka unosić. Mówią: — Jest tutaj! A gdzieżby miało być? Co też mateczce za strachy się roją? Powiedziały to i odeszły. Ledwo się oddaliły, siadła mucha na podłodze — i już Fet-Frumos wieko podnosi. Wyrwało się słońce z niewoli, odrzwia dębowe przepaliło, wzleciało prosto do nieba. Całą ziemię promieniami szczodrze obsypało. Zaśpiewały ptaki we wszystkich świata stronach. Lu- 123 dzie niczym bracia ściskają się, całują, radują bez miary. Nigdy takiego szczęścia nie zaznali! Rozzłościł się tylko Czarny car. Sam przecież pragnął słońcem zawładnąć. Po to tylko i poił, i karmił Fet-Fru-mosa. Polazł car na dach swego pałacu, chciał słońce pochwycić, lecz w dół runął. Nikt po nim nie płakał, taki sobie koniec zgotował. A Fet-Frumos w ślad za słońcem wymknął się z podziemia, dosiadł wiernego rumaka i ruszył w powrotną drogę. Słońce pali — choć blask cieszy, trudno nie przyzwyczajonemu wytrzymać. Pragnienie dręczy, sił brakuje. Patrzy Jonike — stoi studnia przy drodze, woda w niej jak górski kryształ przejrzysta. Chciał się Fet-Frumos napić, lecz w porę przypomniał sobie słowa żony Półmroka. Uderzył szablą po zrębie studni — i czarna, smocza krew strumieniem pociekła. Pojechał Fet-Frumos dalej. A pragnienie coraz bardziej dokucza. Patrzy — stoi jabłoń przy drodze. Jabłka takie rumiane, że aż oczy do nich się śmieją. Uderzył Jonike ostrzem w jabłonkę — padła druga martwa smoczy-ca na drogę. 124 x ¦¦«-... fr II ^^W^^^r ^BBP^ Jedzie Fet-Frumos, winorośli z zatrutymi gronami wypatruje. Jak zobaczył — ciął na odlew. Teraz tylko matka smoków została. Rozgląda się Fet-Frumos na boki, nie wie, czego może się spodziewać. A z tyłu mknie po niebie czarna chmura, błyskawice sieje, gromy miota. Matka smoków dogania Jonike. Paszczę rozwarła szeroko, jedną szczęką o niebo zaczepia, drugą po ziemi włóczy, pysk ogniem bucha. Trącił nogą Fet-Frumos konia, koń skręcił, skoczył i w jednej chwili znaleźli się w kuźni, która stała nieopodal. Zatrzasnął Jonike drzwi, rygle zasunął. A matka smoków już nad kuźnią się sroży. To grzmoci łapami po dachu, to drzwi wyrywa. Wszystko na próżno. Uciekła się matka smoków do podstępu. Przemówiła słodkim głosem: „Jonike, sławny mocarzu! Daj mi choć popatrzeć na ciebie". — Zaraz ci się pokażę — rzecze Fet-Frumos. A sam rozdmuchał ogień w palenisku, buławę ze stalowymi kolcami do czerwoności rozpalił i wybił nią dziurę w ścianie. Matka smoków szybko łeb do kuźni wsunęła, rozdziawiła paszczę. Jonike na bok odskoczył, rozpaloną 129 buławę przed siebie wyciągnął. Jak przełknęła ją matka smoków, zaraz ducha oddała. Otworzył drzwi kuźni Fet-Frumos. Zniknęła chmura. Słońce świeci jasno na niebie. Ruszył w drogę Fet-Frumos po ojczystej ziemi, a wszędzie witali go rozradowani, rozśpiewani ludzie, z całego serca dzięki mu składali. Dotarł w końcu do wsi, w której się urodził, rodzinną chatę zobaczył. Wybiegła z niej stara matka, objęła swego Jonike, zapłakała. Lecz były to już jej łzy ostatnie, bowiem od tego dnia niczego oprócz radości nie zaznała. BAJECZNY SKARB awno, dawno temu żył sobie człowiek, który miał trzech synów. Sam był gospodarny i pracowity, nigdy czasu po próżnicy nie tracił. Pracował od świtu do nocy, nie wiedząc, co to zmęczenie. Ze wszystkim nadążał. Rośli synowie urodziwi, krzepcy, lecz trudzić się nie lubili. Ojciec i w polu, i w sadzie, i w domu pracował, a synowie siedząc w cieniu drzew trwonili czas na pogaduszki lub nad Dniestr na ryby chodzili. — Czy wy nigdy nie weźmiecie się za robotę? Dlaczego nie pomagacie ojcu? — pytali ich sąsiedzi. — A po cóż mamy pracować? — odpowiadali synowie.— Ojciec troszczy się o nas! Tak mijał rok za rokiem. Synowie dorośli, ojciec posunął się w latach, na siłach podupadł i nie mógł już pracować jak dawniej. Marniał sad koło domu, pole chwastami zarosło. Widzą to synowie, lecz trudzić się nie mają ochoty. — Dlaczegóż to, synkowie, tracicie czas po próżnicy? — 131 pyta ich ojciec— Pracowałem, póki byłem młody, a teraz przyszła na was kolej. — Zdążymy się jeszcze napracować — mówią w odpowiedzi synowie. Gorycz ogarnia starca, że doczekał się takich próżniaków. Z tej rozpaczy rozchorował się i zaniemógł nie na żarty. Wtedy rodzina całkiem w nędzę popadła. Zarósł sad, zdziczał, pokrzywy i lebioda wybujały w nim tak, że spoza nich nawet domu nie było widać. Pewnego razu wezwał starzec swych synów i powiedział: — No, synkowie, wybiła moja ostatnia godzina. Jak wy sobie teraz beze mnie poradzicie? Nie lubicie i nie potraficie pracować. Ból ścisnął serca synów, zaszlochali. — Ojcze, na ostatek powiedz nam coś, poradź! — poprosił najstarszy. — Zgoda! — rzekł ojciec.— Zwierzę wam wielką tajemnicę. Dobrze wiecie, że ja i świętej pamięci wasza matka nie odrywaliśmy rąk od pracy. Przez długie lata zgromadziliśmy dla was ogromne bogactwo — garnek ze złotem. Zakopałem ten garnek koło domu, lecz gdzie, nijak nie mogę sobie przypomnieć. Szukajcie mego skarbu, a wtedy będziecie żyć biedy nie zaznając. Pożegnał się ojciec z synami i umarł. 132 f f Pochowali synowie staruszka, opłakali. Potem najstarszy brat powiedział: — Cóż, braciszkowie, bieda nam doskwiera, nie mamy nawet za co chleba kupić. Pamiętacie, co ojciec przed śmiercią mówił? Chodźmy szukać garnka ze złotem! Chwycili bracia za łopaty i zaczęli kopać niewielkie dołki, tuż przy samym domu. Kopali, kopali, lecz garnka ze złotem znaleźć nie mogli. Zabrał głos średni brat: — Braciszkowie! Jeśli będziemy tak kopać, to nigdy nie znajdziemy ojcowego skarbu. Bierzmy się do przekopania całej ziemi wokół naszego domu! Zgodzili się bracia. Znów chwycili za rydle, przekopali całą ziemię, lecz i tak garnka ze złotem nie znaleźli. — Ech, na nic taka robota! — rzecze najmłodszy.— Kopmy raz jeszcze, za to głębiej! Może ojciec garnek ze złotem głęboko w ziemi zakopał? Bracia się zgodzili, tak im spieszno było zawładnąć ojcowym skarbem! Znów wzięli się do roboty. Kopał, kopał najstarszy, nagle jego łopata natknęła się na coś dużego i twardego. Zabiło mu serce, uradował się, zwołał swych braci. — Szybko do mnie: znalazłem skarb! Przybiegł średni brat, przybiegł i najmłodszy, zaczęli 137 pomagać. Męczyli się, męczyli, aż wykopali z ziemi nie garnek ze złotem, ale ciężki kamień. Naradzają się rozgoryczeni. — Co z tym kamieniem robić? Zostawiać go przecież nie warto. Lepiej odnieść stąd jak najdalej i rzucić do wąwozu. Tak też zrobili. Uprzątnęli kamień i dalejże ziemię kopać. Cały dzień pracowali, o jedzeniu, o odpoczynku zapomnieli. Przekopali raz jeszcze swoją ziemię. Spulchnili ją znakomicie, a garnka ze złotem i tak nie znaleźli. — Cóż — rzecze najstarszy — przekopaliśmy ziemię, po co ma więc leżeć odłogiem? Chodźcie, posadzimy winorośl. — Zgoda — przytaknęli bracia.— Przynajmniej nasz trud nie pójdzie na marne. Posadzili winną latorośl, zaczęli jej doglądać. Nie minęło wiele czasu, jak pnącza rozrosły się w piękną, dużą winnicę. Dojrzały słodkie, soczyste grona. Zebrali bracia bogate plony. Część zostawili sobie, a resztę sprzedali — dużo pieniędzy dostali. Wtedy rzekł najstarszy z braci: — Nie na próżno przekopaliśmy całą naszą ziemię: znaleźliśmy w niej drogocenny skarb, o którym przed śmiercią opowiedział nam ojciec! ¦.. _v ¦ Autorami szaty graficznej bajek ukraińskich „O biedaku i carze kruków" i „Latający statek" są dwie osoby — Ludmiła Łoboda i Iwan Osta-fijczuk. Prace autorskie Ło-body i Ostafijczuka znaj- dują się w Państwowej Galerii Tretiakowskiej, w Państwowym Muzeum Sztuk Pięknych Ukraińskiej SRR, w muzeach sztuk pięknych we Lwowie, Woroneżu i Dniep-ropietrowsku. Młody plastyk białoruski Władimir Sawicz, absolwent Akademii Sztuk Pięknych ZSRR, wielokrotnie prezentował swoje prace na ogólnokrajowych wystawach grafiki książkowej, a także na tego rodzaju wystawach w Czechosłowacji, Polsce, NRD, Grecji, Kanadzie i Etiopii. Władimir Sawicz wykonał rysunki do białoruskiej bajki „Tyci-Tyciutki". ,. ¦ ¦«. y-v -" i- ¦ ^mmwm Posiadacz sześćdziesięciu dyplomów republikańskich i ogólnokrajowych konkursów grafiki książkowej,Isaj Kyrmu, jest autorem ilustracji do ponad dwustu książek. Ilustrował między innymi słynne „Sto sonetów o miłości" Pabla Nerudy, „Sonety" Pet- rarki, „Bajki bułgarskie", „Alfabet folklorystyczny", „Alfabet w rysunkach" i „Stare pieśni mołdawskie". W niniejszym tomie Isaj Kyrmu zilustrował dwie bajki mołdawskie: „Jak Fet-Frumos wyzwolił słońce" i „Bajeczny skarb". ZSRR 1. Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka 2. Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka 3. Mołdawska "Socjalistyczna Republika Radziecka Ziemie Ukrainy, Białorusi i Mołdawii zamieszkują pracowici, gościnni i weseli ludzie, kochający swoją ziemię i umiejący się o nią troszczyć. Narody te łączy dawna przyjaźń z narodem rosyjskim. Władza radziecka na Ukrainie, w Białorusi i Mołdawii ustanowiona została po zwycięstwie Rewolucji Październikowej w Rosji w 1917 r. Od tego czasu wiele się w tych republikach zmieniło, a gospodarka i kultura przeszły przeobrażenia, o jakich nie śmiały nawet marzyć przedrewólucyjne drugorzędne gubernie imperium carskiego. Narody Ukrainy, Białorusi i Mołdawii mają wiele cech wspólnych. Odnajdujemy je w drobnych przejawach życia codziennego, w podobieństwie 141 strojów ludowych o dominujących jaskrawych barwach, a także w zamiłowaniu do sztuki. Znają się tu ludzie na pieśniach i tańcach. Żadne święto nie obejdzie się bez ognistego ukraińskiego hopaka czy żywiołowej mołdawaneski, bez lirycznie melodyjnych, wesołych a zarazem żartobliwych i rzewnych pieśni. Folklor wszystkich trzech narodów wywodzi się z prastarych wspólnych źródeł, z których powstała także bajka rosyjska. Świadczy o tym obfitość jednakowych tak zwanych „wędrujących wątków", gdy zachowana była idea bajki, a jednocześnie bohaterów obdarzano typowymi cechami danej narodowości. Zmianom ulegały przede wszystkim stroje bohaterów, ich imiona i przedmioty życia codziennego. Obok tradycyjnych postaci z bajek rosyjskich w bajkach ukraińskich, białoruskich i mołdawskich występują inne siły nadprzyrodzone. Dają one świadectwo fantazji i ogromnego bogactwa ludowej tradycji. Do tomu weszły bajki różne pod względem treści, ale jednocześnie odzwierciedlające szczególnie ważne cechy narodowe, tak aby Czytelnik mógł zapoznać się z folklorem każdej republiki. BAŚNIE UKRAIŃSKIE Latający statek 6 O biedaku i carze kruków 27 BAŚŃ BIAŁORUSKA Tyci-Tyciutki 48 BAŚNIE MOŁDAWSKIE Jak Fet-Frumos wyzwolił słońce 102 Bajeczny skarb 131 t: 'X Wydawnictwo TPPR „Współpraca" Warszawa 1987 Wydanie I. Nakład 100 000 egz. Obj. ark. wyd. 12.0bj. ark. druk. 9 Oddano do składu 3.IV.86 Podpisano do druku 9.XII.86 Druk w ZSRR Cena zł 390. - CKA3KH HAPOflOB CCCP CKA3KH HAPOflOB YKPAHHW, BEJIOPYCCHH H MOJIflABHH {na nojibCKOM H3UKe) \ * WYDAWNICTWO TPPR "WSPÓŁPRACA" 1987 ¦r r> \\