Ellis Peters Kroniki brata Cadfaela Wyprawa w śniegi ROZDZIAŁ PIERWSZY W pierwszych dniach listopada roku pańskiego 1139 fala wojny domowej, ostatnimi czasy mniej zajadłej, przybrała na sile i przetoczyła się przez miasto Worcester, porywając znaczną część żywego i martwego inwentarza, a także kobiet. Wszyscy jego mieszkańcy, którzy zdołali unieść głowy z pogromu, podążyli na północ - uciekli przed maruderami, szukając schronienia po dworach, klasztorach, warownych grodach czy zamkach silnych na tyle, by zapewnić im bezpieczeństwo. W połowie miesiąca garstka uciekinierów dotarła do Shrewsbury i oddała się z wdzięcznością pod gościnną opiekę miasta lub zakonników, by leczyć rany i zanosić żale do Boga i ludzi. Nie byli w najgorszej kondycji, jeśli nie liczyć starych i chorych, gdyż zima nie zaczęła się jeszcze na dobre. Doświadczeni przepowiadali nadejście złośliwego zimna, obfitego śniegu i ciężkich, przedłużających się mrozów, jak dotąd jednak pod surowym, zachmurzonym niebem błądziły tylko kapryśne wiatry. — I Bogu niech będą dzięki! — westchnął pobożnie brat Edmund w swojej infirmerii. — Bo w przeciwnym wypadku mielibyśmy więcej niż trzy pogrzeby, przy sześciu tuzinach przybyłych tu nieszczęśników. Niemniej jednak nie był w stanie zapewnić łóżka w szpitaliku każdemu, kto tego potrzebował; i na tych, którzy się nie zmieścili, czekała słonia rozłożona na kamiennej posadzce w sieni. Przeżyją i zdążą powrócić do splądrowanego miasta przed Wigilią Bożego Narodzenia; ale teraz, wyczerpani i apatyczni po straszliwych przejściach, potrzebowali jego troskliwej opieki - a zapasy opactwa mocno były już nadwerężone. Ci z wygnańców, którzy mieli szczęście posiadać w Shrewsbury choćby odległych krewnych, znaleźli dach nad głową w domach swojej rodziny. Sam Hugo Beringar, zastępca szeryfa hrabstwa, przyjął do siebie pewną ciężarną, bliską rozwiązania kobietę, a także jej męża i dobytek. Uczynił to, uległszy prośbom swojej żony, którą dla pełnego bezpieczeństwa sprowadził do miasta wraz ze służącymi, akuszerkami i lekarzem, jako że i ona miała wydać na świat dziecko jeszcze przed Bożym Narodzeniem i skłonna była udzielić pomocy niewieście w podobnym stanie, jak też każdemu, kto znalazłby się w potrzebie. - Najświętsza Panienka - skonstatował brat Cadfael z pewną goryczą, zwracając się do swojego starego przyjaciela Hugona - nie miała takiej protektorki. - Ach, bo też nie ma takiej drugiej jak moja pani! Alinę, gdyby mogła, przygarnęłaby nawet bezdomnego psa z ulicy. Ta biedna dziewczyna z Worcester przyjdzie teraz do siebie, wszystko, czego jej potrzeba, to solidny odpoczynek. Najpewniej przed Gwiazdką będziemy mieli podwójne narodziny, bo nie powinna się ruszać z miejsca, póki nie minie okres połogu. Ale nie wątpię, że większość twoich gości wkrótce otrząśnie się z przerażenia i wyruszy do swoich domów. - Część z nich już wyjechała - rzekł Cadfael - i na dniach można się spodziewać, że opuści nas następna grupa rekonwalescentów. To naturalne, że chcą wrócić w domowe pielesze i próbować odbudować co się da. Podobno król ze znacznymi siłami zmierza do Worcester. Jeżeli umocni tamtejszy garnizon, powinni bezpiecznie przetrwać zimę. Ale zmuszeni będą sprowadzić dodatkowy prowiant ze wschodu, bo ich własne zapasy rychło ulegną wyczerpaniu. Cadfael z doświadczenia znał obraz, odór i pustkę zniszczonego miasta: za młodu był zarówno żołnierzem, jak i żeglarzem, walczył w dalekich krajach. — A poza chęcią odzyskania jeszcze przed Gwiazdką choć resztek majątku - powiedział - przynagla ich myśl o nadchodzącej zimie. Drogi powinny być teraz wolne od złoczyńców i przynajmniej można podróżować suchą stopą, nie marznąc nadmiernie... a w przyszłym miesiącu, może już w przyszłym tygodniu, Bóg raczy wiedzieć, jak głęboki będzie śnieg. — Ze drogi są wolne od złoczyńców — zauważył Beringar ostrożnie - nie ośmieliłbym się zagwarantować. Tu, w Shropshire, kontrolujemy sytuację - w tym hrabstwie! Ale oprócz wieści o zamieszkach na granicy dochodzą nas niepokojące informacje ze wschodu i z północy. Król bowiem zbyt zajęty jest na południu, zaabsorbowany swoimi Flamandczykami, 1 marnuje energię, miotając się od jednego celu do drugiego, podczas gdy ambitni ludzie w bardziej oddalonych częściach kraju sięgają po tytuły palatynów, radzi stworzyć własne udzielne państwa. A za ich przykładem postępują inni tchórzliwi nikczemnicy. - W kraju rozdartym wewnętrzną wojną - zgodził się Cadfael ponuro - prawo zawsze jest łamane, a jego miejsce zajmuje barbarzyństwo. - Nie tutaj, tutaj tak się nie stanie - odparł Hugo z mocą. - Prestcote rządził twardą ręką, a co się tyczy mnie, to jako jego podwładny postąpię podobnie. Gilbert Prestcote, szeryf Shropshire z woli króla Stefana, planował spożyć wigilijną wieczerzę w swojej głównej rezydencji w dobrach na północy hrabstwa i dowództwo garnizonu zamkowego oraz czuwanie nad przestrzeganiem prawa w południowej części krainy przekazał w ręce Beringara. Ów atak na Worcester mógł być tylko przygrywką do dalszych najazdów. Wszystkim granicznym miastom groziło niebezpieczeństwo; zarówno z powodu wątpliwej lojalności konstablów i garnizonów, jak i przedsiębiorczości wroga. Niejeden z wasali w tym znękanym kraju zdążył już zmienić pana, niejeden postąpi tak w przyszłości, niektórzy, być może, po raz drugi lub trzeci. Dostojnicy kościelni, baronowie i inni - wszyscy zaczynali troszczyć się przede wszystkim o własne interesy, ofiarowując swoje służby tam, gdzie węszyli najwięcej korzyści. I już niebawem część z nich dojdzie do wniosku, że najbardziej opłaca im się zlekceważyć obu pretendentów do korony i zdobyć niezależność. - Doszły mnie słuchy, że twój kasztelan w Ludlow nie jest całkowicie godzien zaufania — rzekł Cadfael powoli. — Chociaż król Stefan nadał mu w lenno Lacy i powierzył mu zamek w Ludlow, powiadają, że skłania się on ku cesarzowej. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby król bacznie go nie pilnował. Tak przynajmniej słyszałem. Cokolwiek słyszał Cadfael, z pewnością doszło i do Hugona. Nie było wówczas w kraju szeryfa, który by nie zatrudniał wszystkich swoich wywiadowców i sam pilnie nie nastawiał uszu. Jeśli nawet Josce de Dinan w Ludlow "rzeczywiście planował zdradę i myślał o tym poważnie, Hugo skłonny był zaakceptować jego dotychczasową lojalność, choć z rezerwą i mając go stale pod obserwacją. Brak zaufania stanowił tylko jedną z najmniej potwornych okoliczności wojny domowej, acz okoliczność nader smutną. Dobrze, że pomiędzy wypróbowanymi przyjaciółmi mogła wciąż być mowa o absolutnym zaufaniu. Czasy były takie, że każdy człowiek mógł odczuć nagłą potrzebę wsparcia i pomocnego ramienia. - No cóż, póki król Stefan ze swoją armią jest w drodze do Worcester, nikt nie ośmieli się podeptać prawa, zanim się stamtąd nie wycofa. Ale tak czy inaczej, nie będę lekceważył swoich obowiązków. - Hugo podniósł się z ławy pod ścianą pracowni Cadfaela, małej wysepki spokoju w tym niespokojnym świecie. - Pójdę już do domu, położyć się przynajmniej do łóżka - skoro z alkowy żony wyrzucił mnie bezczelnie mój własny dzieciak. Ale co taka pobożna figura jak ty może wiedzieć o rozterkach przyszłego ojca! I rzeczywiście, cóż brat Cadfael mógł wiedzieć? - Wszyscy musicie przez to przejść - pocieszył Hugona - wy, żonaci mężczyźni. Trzeci i nie chciany pomiędzy uwielbiającą się parą. Udam się na kompletę i pomodlę się za ciebie. Najpierw jednak skierował swoje kroki do infirmerii, aby z bratem Edmundem zajrzeć do paru pacjentów, którzy, osłabieni z przyczyny wieku, głodu czy biedy, zbyt wolno wracali do zdrowia po trudach tułaczki, i by zmienić opatrunek na nie najlepiej gojącej się ranie od noża. Dopiero wtedy podążył na kompletę, gdzie zmówił modlitwę za wielu, nie tylko za swego przyjaciela, jego żonę i dziecko, które tej zimy miało przyjść na świat. Myślał o tym, że Anglię od wielu lat nękały nieszczęścia sroższe niż zimowe mrozy. Król Stefan zdobył tron i władał, choć niepewną ręką, większością kraju. Cesarzowa Matylda, jego rywalka w zmaganiach o koronę, zagarnęła zachodnie ziemie i zgłaszała podobne do królewskich pretensje. Krewniacy, jak zażarci wrogowie, szarpali się nawzajem, rozdzierając na dwoje nieszczęsną Anglię. A jednak życie musiało toczyć się dalej; wiara musiała trwać, gospodarz -uparcie na przekór losowi - musiał rok po roku orać, siać i zbierać plony. I podobnie w klasztorze i w kościele - sianie ziarna cnoty, a potem żniwo nadziei i miłości. Brat Cadfael nie lękał się o rodzaj ludzki, cokolwiek by mu nie groziło. Dziecko Hugona było zapowiedzią nowej generacji, nowego początku, wiosny w środku zimy. Ostatniego dnia listopada w kapitule bractwa Św. Pawła i Piotra w Shrewsbury pojawił się brat Herward, zastępca przeora klasztoru benedyktynów w Worcester, który przybył poprzedniego wieczora i podejmowany był przez samego opata Radulfa jako honorowy gość. Większość mnichów nie wiedziała nic o jego wizycie i zachodziła w głowę, usiłując dociec, kim też mógł być - wprowadzony tak uprzejmie przez opata i usadzony po jego prawej ręce. Wyjątkowo tym razem brat Cadfael był równie nie doinformowany, jak pozostali współbracia. Opat i jego gość stanowili parę dziwacznie kontrastującą. Radulfus był mężczyzną wysokim, wyprostowanym, energicznym, o rysach zdecydowanych i surowych, niezwykle spokojnym i opanowanym. Umiał w razie potrzeby ciskać gromy i roztropnie było unikać jego gniewu, chociaż nie zdarzyło się, by stracił kontrolę nad namiętnościami. Człowiek siedzący obok niego był chudy i mizernej postury, z siwymi włosami wokół tonsury; znać było po nim wyczerpanie podróżą, jego oczy patrzyły jednak bystro, a usta zaciśnięte były w grymasie pokory i cierpliwości. - Brat nasz, Herward, subprzeor w Worcester - rzekł opat — przybył do nas w sprawie, w której nie mogłem mu pomóc. Jako że wielu z was tu obecnych udzieliło posługi poszkodowanym, którzy zbiegli z tego miasta, możliwe, że usłyszeliście od nich coś, co może okazać się użyteczne. Dlatego też poprosiłem go, by przedstawił wam wszystkim swoją misję. Gość wstał, by być lepiej słyszanym przez audytorium. - Wysłano mnie, bym odnalazł dwoje szlachetnie urodzonych dzieci, które znajdowały się pod opieką benedyktynów w naszym mieście, lecz uciekły, kiedy nas napadnięto. Nie powróciły; udało nam się dotrzeć ich śladem aż do granic tego hrabstwa, tu jednak ten ślad zgubiliśmy. Uciekinierzy kierowali się do Shrewsbury, dlatego też - jako że nasz zakon jest za nich odpowiedzialny — przybyłem sprawdzić, czy tu dotarli. Ojciec opat twierdzi, że o ile mu wiadomo, tak się nie stało; być może jednak wśród innych zbiegów są tacy, którzy ich widzieli bądź z nimi rozmawiali w podróży i podzielili się z wami tą informacją. Będę wdzięczny za każdy okruch wiadomości, który przyczyni się do ich odnalezienia. Co do ich imion: dziewczyna nazywa się Ermina Hugonin, ma niecałe osiemnaście lat i przebywała w klasztorze żeńskim w Worcester; jej brat, Yves Hugonin, znajdował się pod naszą opieką, a lat ma zaledwie trzynaście. Rodzice osierocili ich dawno, a ich wuj i naturalny opiekun spędził długie lata za morzem, w Ziemi Świętej, skąd właśnie powrócił — niestety, by się dowiedzieć o ich zaginięciu. Zbędnym byłoby dodawać - podkreślił brat Herward sucho - że czujemy się winni niedopełnienia obowiązku opieki nad tymi dwojgiem; chociaż, prawdę powiedziawszy, niezupełnie można nas potępić. Na to, co się stało, nie mieliśmy wielkiego wpływu. — Wśród takiego zamieszania i popłochu — zgodził się Radulfus - trudno byłoby żądać od kogokolwiek, żeby dopilnował wszystkiego. Ale te dzieci, tak młode i bezbronne... - Czy mamy przez to rozumieć, że same wyruszyły z Worcester? - spytał brat Edmund z wahaniem. Chociaż w jego głosie nie było śladu niedowierzania czy krytyki, brat Herward z pokorą pochylił głowę, przyjmując to jako wyrzut. - Nie chcę usprawiedliwiać siebie ani nikogo z naszego zgromadzenia. Jednak sprawy miały się, być może, trochę inaczej, niż to sobie przedstawiacie. Atak zaskoczył nas o świcie, lecz od południowej strony i nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji ani z siły wroga — dopóki nie wdarli się do miasta od północy. Yves składał właśnie wizytę swojej siostrze, oboje byli więc od nas odcięci. Lady Ermina jest, os'mielę się twierdzić, dość upartą młodą damą. Wobec tego, choć według sióstr najrozumniej było schronić się w kościele i tam przeczekać najgorsze, w nadziei, że nawet owi ma- ruderzy - a powinniście wiedzieć, że wielu z nich było już pijanych i podnieconych do szaleństwa - uszanują ich habit i nie uczynią im większej krzywdy niż, w najgorszym wypadku, obrabowanie klasztoru z cenniejszych elementów wyposażenia - siostry, jak powiadam, utrzymywały, że wiara zobowiązuje je do pozostania, lecz Lady Ermina była przeciwnego zdania; postanowiła, podobnie jak większos'ć mieszkańców, potajemnie przekraść się poza bramy miasta i poszukać schronienia w jakimś odległym a bezpiecznym miejscu. Skoro nie sposób było odwieść jej od tego zamiaru — i wobec lojalnego poparcia brata — pewna młoda zakonnica, jej opiekunka, zaofiarowała się wyruszyć z nimi i dopilnować, by nic złego ich po drodze nie spotkało. Dopiero, kiedy najeźdźcy wycofali się, pozwalając nam ugasić pożary, opatrzyć rannych i zająć się zmarłymi, dowiedzieliśmy się, że brat z siostrą wymknęli się z miasta, zmierzając do Shrewsbury. Nie byli najgorzej zaopatrzeni na drogę, chociaż z pewnością przydałyby im się konie, które niestety co do jednego dostały się napastnikom. Dziewczyna miała klejnoty i pieniądze, jak również dosyć oleju w głowie, by starać się nie zwracać na siebie uwagi. I z prawdziwym bólem przyznaję, że dobrze zrobiła, upierając się przy wyjeździe, gdyż owi nikczemnicy z Gloucester nie uszanowali sióstr, jak na to liczyły, lecz splądrowali i spalili święty przybytek, uprowadzili ze sobą co powabniejsze i młodsze nowicjusz-ki, a przeoryszę, która usiłowała ich powstrzymać, skatowali niemal na śmierć. Dziewczyna słusznie poważyła się na tę podróż i modlę się, by wszyscy troje razem z siostrą Hilarią znajdowali się teraz z woli Boga w jakimś bezpiecznym miejscu. Niestety, nie mam takiej pewności. Brat Denis, szpitalnik, który wiedział o każdym z przybyszów przekraczających bramy klasztoru, rzekł z żalem: - Ogromnie mi przykro, ale jestem prawie pewien, że ich tu nie było. Nie gościliśmy takich podróżników. Chodź jednak ze mną porozmawiać z uciekinierami, którzy jeszcze chronią się pod naszym dachem, być może od nich czegoś się dowiesz. Gdyż, rzecz jasna, nie wiedząc nic do tej pory o tych młodych osobach, nie rozpytywaliśmy o nie. - Może też być - podsunął brat Mateusz, piwniczy - że zatrzymali się tu w mieście u jakiegoś krewnego, dzierżawcy czy starego sługi i są tam teraz, choć my, w klasztorze, nic o tym nie wiemy. - Możliwe - zgodził się Herward, nabierając trochę otuchy. -Myślę jednak, że siostra Hilarią wolałaby przyprowadzić swoich podopiecznych tu, do klasztoru. - Jeśli od nikogo nie uda wam się uzyskać informacji -rzekł stanowczo opat - następnym waszym posunięciem powinno być naradzenie się z szeryfem. Na pewno będzie wiedział, kogo wpuszczono do miasta. Wspomniałeś, bracie, że dopiero co przybył z Palestyny wuj tych młodych ludzi. Może użyć swoich wpływów, by skontaktować się z tutejszymi władzami. I dlaczego właściwie osobiście nie zajmuje się poszukiwaniami? Bo przecież nie może zrzucać winy wyłącznie na was. Brat Herward westchnął ciężko, prostując na chwilę swoją drobną postać i garbiąc się znowu z widocznym przygnębieniem. - Ich wuj jest szlachcicem z rodu Angevinów - są to dzieci jego siostry - a mieni się Laurence d'Angers. Niedawno powrócił z wyprawy krzyżowej i natychmiast ruszył do Gloucester, wesprzeć wojska cesarzowej. Prawdą jest, że dotarł tam dopiero po owej napaści i w żadnej mierze za nią nie odpowiada. Jednak w naszym mieście nie śmie pokazać się teraz nikt z Gloucester, kimkolwiek by nie był. Król ze znacznymi siłami stoi w Worcester, a wzburzenie ciężko doświadczonych mieszczan wciąż jest ogromne. Z konieczności sami musieliśmy zająć się poszukiwaniami zaginionych, są to jednak stworzenia całkowicie niewinne i tak też przedstawię to szeryfowi. - I będziesz miał moje poparcie - zapewnił go Radulfus. - Na początek jednak, skoro nikt nie ma nam nic do zakomunikowania.. . — rozejrzał się pytająco po zgromadzonych w kapitule, ale napotkał jedynie gesty przeczenia. - Dobrze więc, musimy zasięgnąć języka u naszych gości. Być może komuśzapadły w pamięć ich imiona lub młody wiek, czy też fakt, że podróżowali w towarzystwie zakonnicy. Cadfael, drepcząc w szeregu wysypujących się z kapituły mnichów, wątpił jednakże w pozytywne rezultaty podobnych wypytywań. Ostatnio spędził wiele czasu, pomagając bratu Edmundowi w rozlokowaniu i doglądaniu wyczerpanych przybyszów, niemniej żaden z nich nie wspominał o równie egzotycznym trio. Podróżni opowiadali dużo i chętnie, znalazłszy wdzięcznego słuchacza; nikt jednak nie zająknął się nawet o przemierzających trakty dwojgu szlachetnie urodzonych dzieci, za jedyną eskortę mających benedyktynkę. A wuj, jak się zdawało, oddany był ciałem i duszą cesarzowej, podobnie jak Gilbert Prestcote królowi - i nienawiść między dwiema partiami gorzała wściekłym płomieniem, owiewając swym żarem również i Worcester. Nie wróżyło to dobrze. Opat Radulfus jeszcze dziś poprze apel wysłannika, ale można było mieć wątpliwości, czy uda im się uzyskać cokolwiek dla Laurence'a d'Angers. Szeryf przyjął petentów z powagą, acz bardzo uprzejmie - i z nieruchomą twarzą wysłuchał wszystkiego, co Herward miał mu do powiedzenia. Z wyglądu dosyć ponury, o czarnych brwiach i czarnej brodzie, wyrazem twarzy raczej odpychał niż budził zaufanie, pomimo to, jako sprawiedliwy, choć surowy przełożony, nigdy nie złamał danego słowa ani nie zawiódł swych ludzi, pod warunkiem, że odpłacali mu się tym samym. - Z przykrością dowiaduję się - powiedział, kiedy Herward umilkł - że zaginęli; z jeszcze większą muszę was zapewnić, że na próżno będziecie ich szukać tu, w Shrewsbu-ry. Doniesiono mi o każdym uciekinierze z Worcester, który przekroczył bramy miasta, ale tej trójki z pewnością wśród nich nie było. Wielu wyruszyło już w drogę powrotną do domu, jako że Jego Wysokość umocnił garnizon w Worcester. Jeśli więc, jak powiadasz, wuj tego rodzeństwa znowu jest teraz w Anglii i dysponuje majątkiem, czemu sam nie podejmie poszukiwań? Herward aż do tej pory nie zdecydował się wyjawić miana owego rycerza, odsuwając najgorsze na sam koniec. Dotychczas zresztą imię nie miało znaczenia, przyćmiewane blaskiem chwały krzyżowca, który właśnie powrócił z Ziemi Świętej, gdzie nareszcie zapanował pokój. Nie można jednak było dłużej zwlekać. - Panie - przyznał Herward z westchnieniem. - Lauren-ce d'Angers niczego więcej nie pragnie, niż udać się na poszukiwania swojej siostrzenicy i siostrzeńca, lecz w tym celu niezbędne jest mu twoje zezwolenie lub list żelazny od Jego Wysokości Króla. Bowiem będąc przedstawicielem rodu Angevinów i tym samym - wasalem cesarzowej Matyldy, po swoim powrocie dołączył wraz z ludźmi do jej armii w Gloucester. - Spieszył się, by wszystko zostało powiedziane, nim mu przerwą, gdyż szeryf wpatrywał się w niego spod ściągniętych brwi oczyma, które zwęziły się i rozbłysły zrozumieniem. - Przybył do Gloucester dopiero w tydzień po ataku, nie brał w nim udziału, nic o nim nie wiedział i żadną miarą nie jest zań odpowiedzialny. Przekonał się jedynie, że jego krewniacy zaginęli, z całego serca więc pragnie ich odszukać i otoczyć opieką. Jednak człowiek z Glou cester nie może obecnie przebywać w okolicach Worcester ani też na ziemiach króla - chyba że posiada specjalny glejt. - A zatem - stwierdził Prestcote po złowróżbnej pauzie -przyszedłeś tu wstawić się za niego — za wroga króla. - Z całym należnym szacunkiem, panie — odparł śmiało Herward - wstawiam się za młodą dziewczyną i chłopcem w wiośnie lat, którzy nie zawinili niczym ani wobec króla, ani cesarzowej. Nie interesuje mnie polityka, tylko los dwojga dzieci, którymi opiekował się nasz zakon, póki nie wydarzyło się nieszczęście. Czyż to nie naturalne, że sumienie każe nam uczynić wszystko co w ludzkiej mocy, by je odnaleźć? - Dość naturalne - przyznał sucho szeryf - a poza tym, jako mieszkaniec Worcester, z pewnością nie masz powodów do sympatyzowania z wrogami króla ani też do wspomagania ich czy popierania. - Wiele z ich strony wycierpieliśmy, panie, podobnie jak reszta Worcester. Uznajemy króla Stefana za naszego jedynego suwerena. Poczuwamy się jedynie do obowiązku względem tych dzieci. Rozważ, proszę, jaka rozpacz, jaki niepokój musi targać ich naturalnym opiekunem! Wszystko, o co prosi — o co my prosimy w jego imieniu — to zezwolenie na przekroczenie granic królewskich włości, bez broni, i swobodne przeprowadzenie poszukiwań. Nie twierdzę, że taki człowiek - jakkolwiek nie mający nic wspólnego z tym zbrodniczym najazdem — nawet dysponując oficjalną zgodą i listem żelaznym przyznanym mu przez króla, będzie całkowicie bezpieczny wśród mieszkańców naszego — czy też waszego — hrabstwa; ryzyko to jednak gotów jest podjąć. Jeśli wydasz mu ów glejt, przysięga ograniczyć się jedynie do wypełnienia swojej misji. Wyruszy nie uzbrojony, z jednym lub dwoma giermkami do pomocy. Nie podejmie żadnych innych działań, prócz tych, które zmierzałyby do odnalezienia jego podopiecznych. Usilnie cię o to proszę, ze względu na ich dobro. Opat Radulfus powściągliwie poparł prośbę. — Jestem przekonany, że podobna przysięga w ustach krzyżowca o nieskazitelnej reputacji nie budzi najmniejszych wątpliwości. Szeryf na kilka minut pogrążył się w rozważaniach, marszcząc posępnie brwi, po czym chłodno zadecydował: - Nie. Nie dam mu listu; i gdyby sam król był tutaj i zamierzał mu go przyznać, usiłowałbym go od tego odwieść. Po tym, co się wydarzyło, każdy członek ich frakcji, napotkany na podległym mi terytorium, uznany zostanie za jeńca, jeśli nie szpiega. Jeśli okoliczności będą świadczyły przeciwko niemu, może utracić głowę, a w każdym razie, nawet jeśli nie uczynił niczego złego - wolność. Nie chodzi tylko o jego intencje. Nawet człowiek zaprzysiężony i wierny swojemu ślubowi może, powróciwszy, podzielić się swoją wiedzą o rozmieszczeniu warownych zamków i garnizonów, co dałoby wrogowi przewagę. A ponadto - i przede wszystkim — mam obowiązek zwalczać wrogów króla i zmniejszać ich liczebność, kiedy tylko nadarza się okazja — i jeśli będę miał możliwość pozbawić ich dzielnego rycerza, na pewno to zrobię. Nie ujmuję nic sir J_^iurence'owi d'Angers, którego honoru, o ile wiem, nie plami żadna skaza - lecz nie dostanie on listu żelaznego, a jeśli zechce ryzykować bez niego -niech dobrze pilnuje głowy. Bez wątpienia nie po to wracał do domu z Palestyny, by zgnić w więzieniu. Od niego samego zależy, czy poważy się wyzwać los. — Ależ to dziewczę, Ermina — zaczął Herward skonsternowany - i jej braciszek, dziecko jeszcze - czyż mają pozostać bez pomocy? - Czy kiedykolwiek tak twierdziłem? Poszukiwania zostaną zarządzone, na miarę naszych możliwości; ale przeprowadzą je moi ludzie. A jeśli dzieci się znajdą, zostaną bezpiecznie przekazane opiekunowi. Poślę wszystkim moim kasztelanom i dowódcom rozkaz zwrócenia bacznej uwagi na wszelki trop, mogący doprowadzić do miejsca ich pobytu. Ale nie zezwolę rycerzowi cesarzowej na wstęp na teren, którym zarządzam w imieniu króla. Wiedzieli z tonu jego głosu i wyrazu twarzy, że decyzja była ostateczna, i postarali się wyciągnąć z niej jak największą korzyść. — Użyteczne byłoby — zasugerował Radulfus ostrożnie — gdyby brat Herward posłużył ci rysopisami tej trójki. Choć nie wiem, na ile dobrze znał dziewczynę czy też zakonnicę, jej opiekunkę... — Parę razy przyszły do chłopca w odwiedziny — powiedział Herward. - Mogę opisać wygląd każdego z nich. Twoi oficerowie winni zasięgać informacji na temat Yvesa Hugo-nina, lat trzynaście, dziedzica znacznych nadziałów ziemi po ojcu; nie jest zbyt wysoki jak na swój wiek, jednak krzepki i dobrze zbudowany, o twarzy okrągłej, różowej oraz ciemnobrązowych włosach i oczach. Rankiem, gdy rozpoczęło się owo zamieszanie, widziałem go ubranego w jasnoniebieski kubrak, takiż płaszcz z kapturem oraz szare rajtuzy. Co do kobiet — siostrę Hilarię najłatwiej będzie rozpoznać po habicie, ale dodam, że jest młoda, liczy nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, wdzięcznej postawy, szczupła i Zgrabna. A Ermina... - brat Herward zawahał się, patrząc gdzieś ponad ramieniem szeryfa, jakby usiłując dokładniej sobie przypomnieć osobę, która, choć rzadko widywana, żywo odcisnęła się w jego pamięci. - Wkrótce, nie znam dokładnej daty, skończy osiemnaście lat. Włosy i oczy ciemniejsze niż u brata, niemal czarne; wysoka, energiczna... Jak twierdzą, cechuje ją inteligencja i bystrość umysłu, nie brakuje jej też silnej woli. Z trudem można to było uznać za wyczerpujący opis jej wyglądu, a jednak określiło ją zaskakująco wyraźnie. Zwłaszcza, kiedy brat Herward zakończył prawie z roztargnieniem, jakby do siebie: — Można by ją uznać za piękność. Brat Cadfael dowiedział się o tym wszystkim od Hugona Beringara po tym, jak kurierzy rozjechali się do zamków, dworów i do miast, gdzie zarządzenie miało zostać ogłoszone publicznie. Prestcote wypełnił swoje przyrzeczenie co do joty, nim wyruszył spędzić Święta Bożego Narodzenia w zaciszu swojej własnej rezydencji. A już sam fakt, że zaginionymi dziećmi interesuje się szeryf, powinien zapewnić im bezpieczeństwo, przynajmniej w tym hrabstwie. Herward zmuszony był udać się z powrotem do Worcester, w części tylko wypełniwszy zadanie. - Piękność - powtórzył Hugo i uśmiechnął się. Był to jednak zafrasowany i niewesoły uśmiech. Takie stworzenie, samowolne, śliczne, śmiałe, błąkające się po kraju zagrożonym srogą zimą i rozdartym niezgodą, wydane było na pastwę licznych niebezpieczeństw. - Nawet subprzeorzy - rzekł Cadfael miękko, mieszając gotujący się syrop na kaszel, który podgrzewał nad paleniskiem w swojej pracowni - mają oczy. Ale nawet gdyby była szpetna i tak dzięki swojej młodości stanowiłaby łakomy kąsek. No cóż, być może znajdują się teraz gdzieś w bezpiecznym schronieniu. Wielka szkoda, że ten ich wuj należy do innego stronnictwa i nie można dla niego uzyskać zezwolenia na osobiste poszukiwania. — A do tego zaledwie powrócił z Jeruzalem — zadumał się Hugo - nie przyłożył przecież ręki do tego, co jego frakcja uczyniła mieszkańcom Worcester. Nie przypuszczam, żebyś go znał, chyba niezbyt dawno odbywał służbę? - To już inna generacja, chłopcze. Minęło dwadzieścia sześć lat, odkąd opuściłem Ziemię Świętą. Cadfael uniósł kociołek znad ognia i zestawił go na po dłoge, by przez noc ostygnął. Wyprostował się ostrożnie. Zbliżał się już do sześćdziesiątki, chociaż wyglądał o dziesięć łat młodziej. - Wszystko tam się teraz zmieniło, jak sądzę. Blask świetności zmatowiał. Mówią, że z którego portu wypłynął? — Herward twierdzi, że z Trypolis. Pewnie znałeś dobrze to miasto w dniach swojej szumnej młodości? Odnoszę wrażenie, że na tym wybrzeżu niewiele jest miejsc, o które się w swoim czasie nie otarłeś. - Moim ulubionym było St Symeon. Dobrzy rzemieślnicy w stoczniach, piękny port, no i zaledwie parę mil rzeką do Antiochii. Nie bez przyczyny zapamiętał Antiochię. To tam rozpoczął i zakończył swoją wieloletnią karierę krzyżowca - jak również swój romans z Palestyną: piękną, niegościnną, okrutną krainą złota, piasku i gorąca. W tej cichej, pracowitej przystani, którą sobie upatrzył, by wreszcie rzucić kotwicę, niewiele miał czasu na wyprawy w odległe, choć wciąż żywe w pamięci czasy burzliwej młodości. Teraz znów zobaczył miasto, jakby je miał przed sobą: bujna zieleń doliny rzecznej, skąpy, chłodny cień ulic, wielojęzyczny zgiełk rynku. I Mariam, sprzedająca owoce i warzywa na ulicy Żaglomistrzów; jej młoda twarz o rysach jak wyrzeźbionych w złocie i srebrze przez ostre słońce południa, czarne, namaszczone oliwą włosy lśniące spod zawoju. Przydawała wschodowi nieporównanego uroku, zarówno w oczach świeżo przybyłego osiemnastolatka, jak i doświadczonego żołnierza i żeglarza, którym był opuszczając Palestynę w wieku trzydziestu trzech lat. Była wdową, młodą, żarliwie namiętną i samotną; córką tego narodu, w której nie każdy znalazłby upodobanie: zbyt była chłodna, zbyt silna, zbyt dumna. Pustka, którą pozostawił w jej sercu zmarły mąż, sprawiała jej nieznośny ból, który uśmierzył dopiero młody cudzoziemiec. Przylgnęła do niego ciałem i duszą i byli ze sobą przez rok, póki wojska krzyżowców nie ruszyły na Jeruzalem. Miał inne kobiety — przed nią i po niej. Wspominał je z uczuciem wdzięczności, nigdy winy. Dawał i otrzymywał w zamian rozkosz i życzliwość, nie przyczynił żadnej z nich zgryzoty. Jeżeli nawet z formalnego punktu widzenia nie rozgrzeszało go to w najmniejszym stopniu, świadomość owa dodawała mu jednak otuchy - byłoby przeniewier-stwem żałować, że się kochało taką kobietę jak Mariam. - Sojusze ostatnio zawarte powinny zapewnić pokój - na jakiś czas - powiedział w zadumie. - Nie dziwi mnie, że lord Angevin uznał za bardziej pilne pośpieszyć teraz z pomocą swej lennej władczyni. A z tego co słyszę, godny z niego mąż. Jaka szkoda, że przybywa w czas nienawiści. - Szkoda, że przyzwoici ludzie znajdują przyczyny, by się nienawidzić - zgodził się Hugo cokolwiek sarkastycznie. — Jestem człowiekiem króla, wybrałem go, mając oczy otwarte. Lubię Stefana i za nic go nie zdradzę. A jednocześnie doskonale rozumiem barona Anjou, który rzuca wszystko, by wesprzeć w potrzebie swoją panią, służąc jej równie lojalnie jak ja Stefanowi. Jakże ta wojna domowa sponiewierała najświętsze wartości, Cadfaelu! — Bynajmniej — odrzekł mnich stanowczo. — Nigdy, na ile wiedza pozwala mi stwierdzić, nie żyło się ludziom łatwo ani spokojnie. Ale świat, w którym dorośnie twój chłopak, będzie bardziej prawy. No, skończyłem na dzisiaj; już chyba zresztą pora na dzwony. Wyszli razem do ogrodu, w mrok i przenikliwe zimno, czując na twarzach płatki pierwszego zimowego śniegu. Nie było to przyjemne wrażenie, ale przynajmniej opad był na razie niezbyt obfity. Co innego na południu; tam śnieg, gęsty, suchy, przyniesiony północno-zachodnim wiatrem, rozpadał się na dobre, zmieniając noc w białą, wirującą mgłę, rozmywając kontury, grzebiąc ścieżki, kładąc się gładkimi, wzburzonymi falami, które po chwili unosiły się gnane podmuchem i przybierały nowe kształty. Doliny wypełniły się zdradziecko, a zbocza wzgórz zostały ogołocone. Rozumni ludzie ryglowali w swoich domach drzwi i okiennice, zatykali szpary, przez które wciskały się lodowate, białe palce. Pierwszy śnieg - i pierwszy prawdziwy mróz. Dzięki Bogu —pomyślał Cadfael, przyspieszając kroku przy wtórze dzwonu wzywającego na kompletę - Herward i jego współtowarzysze powinni być już prawie w domu; jakoś przetrzymają tę pogodę. Ale jak sobie poradzą Ermina i Yves Hugonin, zagubieni gdzieś na drodze stąd do Worcester, i ta młoda siostra benedyktynka, która z naiwną odwagą zaofiarowała się towarzyszyć im i doprowadzić w miejsce, gdzie znajdą bezpieczny azyl? ROZDZIAŁ DRUGI W południe piątego dnia grudnia przybył podróżnik z południowych stron hrabstwa, który przenocował był w opactwie Bromfield odległym o jakieś dwadzieścia parę mil i trafił na drogę, szczęśliwym przypadkiem przejezdną; przyniósł on do opactwa Shrewsbury pilną wiadomość. Przeor Leonard z Bromfield przed swoją nominacją był mnichem w Shrewsbury i jako stary przyjaciel brata Cadfae-la zaznajomiony był z jego umiejętnościami. - W nocy - zdawał sprawę posłaniec - kilku dobrych ludzi zamieszkujących naszą okolicę przyniosło do klasztoru rannego mężczyznę, którego znaleziono na skraju drogi obdartego i pobitego, i pozostawionego na pewną śmierć. I w istocie jest na wpół żywy, a jego szansę wyglądają nader marnie. Gdyby leżał tak całą noc, do rana zamarzłby z pewnością. Ojciec Leonard zatem nakazał mi przynieść wam tę wiadomość, gdyż choć posiadamy pewną wiedzę o uzdrawianiu, w tym wypadku jest ona niedostateczna, a ty, jak mówił przeor, masz duże doświadczenie z czasów wojny i może będziesz w stanie ocalić tego nieszczęśnika. Gdybyś mógł przybyć do nas i pozostać do chwili jego uzdrowienia - lub do końca jego trudów na tym ziemskim padole! - byłoby to użyteczne i wielce z twej strony uprzejme. — Jeżeli opat i przeor udzielą mi pozwolenia — odparł Cadfael poruszony - z największą ochotą. Rzezimieszki gra sujące na drogach tak blisko Ludlow? Do czego to doszło tu, na południu? - A nieszczęśnik sam jest mnichem, co widać po jego tonsurze. — Chodź ze mną — rzekł Cadfael. — Przedstawimy sprawę ojcu Robertowi. Przeor Robert wysłuchał pros'by ze współczuciem i nie stawiał żadnych przeszkód, jako że to nie on miał jechać w pośpiechu wszystkie te mile w mroźnych objęciach zimy. Poszedł z kolei przedstawić sprawę opatowi i powrócił z jego zgodą. - Ojciec opat nakazuje ci wybrać ze stajni dobrego konia, bo będziesz takiego potrzebował. Masz permisję na pozostanie w Bromfield tak długo, jak będzie to konieczne, a my poślemy na ten czas do Saint Giles po brata Marka, gdyż obawiam się, że brat Oswin nie ma jeszcze na tyle doświadczenia, aby mógł sam zajmować się szpitalem. Cadfael przystał na to z zapałem, ale i z pewną rezerwą. Zostawiał tu człowieka pełnego dobrej woli i oddanego sprawie, nie dosyć jednak doświadczonego, aby podołać wszystkim problemom, które zima przynieść mogła pod nieobecność jego przełożonego. Marek niewątpliwie z żalem opuści swoich trędowatych podopiecznych z odludnych przedmieść, ale z bożą pomocą niespodziewana misja Cad-faela nie potrwa długo. - Jak wyglądają drogi? - zapytał Cadfael posłańca, który oporządzał swego konia, kiedy mnich wybierał rumaka dla siebie. - Pokonałeś odległość w krótkim czasie, a i mnie się spieszy. - Najuciążliwszy jest wiatr, bracie, ale z drugiej strony jego dzikie podmuchy wymiotły gościniec niemal do czysta. Za to boczne drogi całkiem są zasypane. Jeżeli wyruszysz teraz, nie powinieneś mieć większych problemów. Masz szczęście, że jedziesz na południe, bo przynajmniej będziesz miał wiatr w plecy. Cadfael rozważnie pakował swój tobołek - niektórych bowiem leków, maści i ziół próżno było szukać w apteczce w szpitalu w Bromfield, zaopatrzonej tylko w najniezbęd-niejsze medykamenty. Nie zastanawiał się jednak długo, albowiem najważniejszy był pośpiech. Przywdział mocne trzewiki i narzucił na habit gruby płaszcz podróżny, skrupulatnie dopinając pas wokół bioder. Gdyby powód jego podróży nie był tak ponury, cieszyłby się z perspektywy usprawiedliwionego wypadu w świat wolności i nieczęsto otrzymywanego pozwolenia na wybór konia ze stajni. Cadfael odbywał żołnierską służbę zarówno w zimowych warunkach, jak i pod palącym słońcem, śnieżyca nie przerażała go, ale miał dosyć oleju w głowie, żeby jej nie lekceważyć. Przez kolejne cztery dni, począwszy od tego, w którym spadł pierwszy śnieg, zmiany pogody następowały wedle określonego schematu: południe przynosiło krótkotrwałe słońce, zaraz potem zbierały się chmury, a późnym wieczorem zaczynał padać śnieg i sypał długo w noc. Razem z nim przychodził srogi mróz. W pobliżu Shrewsbury śnieg był lekki i sypki, a wiejący wiatr na przemian to odsłaniał czarną ziemię, to zakrywał ją białym płaszczem. W miarę jednak jak Cadfael jechał na południe, pola były coraz bielsze, a każde zagłębienie wypełnione było po brzegi. Gałęzie drzew chyliły się ciężko do ziemi i tak samo ciężko wisiały nad ziemią granatowoczarne strzępy chmur na ołowianym niebie. Jeszcze parę dni takiej pogody, a głodne wilki zejdą ze wzgórz i siać będą spustoszenie wśród zwierzyny z pańskich lasów. Bezpieczniejszy był bodaj przesypiający zimę pod żywopłotem jeż czy schowana w ciepłej dziupli wiewiórka, chrupiąca nagromadzone jesienią zapasy, a tegoroczna jesień obfitowała w orzechy i żołędzie. Przejażdżka stanowiła przyjemność, nawet pomimo sa motności i dokuczliwego zimna. Okazja, żeby dosiąść konia, rzadko się ostatnio Cadfaelowi zdarzała; z podobnych rozrywek dawno już zrezygnował na rzecz klasztornego spokoju i pewności, że odnalazł swoje miejsce. Ale każda decyzja pociąga za sobą jakieś wyrzeczenia. Porywisty wiatr zmusił go do przygarbienia pleców i wtedy zobaczył pierwsze płatki, drobne niby kurz, wirujące wokół mego w nieustannym wyścigu z wierzchowcem. Jednakże jeździec, owinięty w płaszcz, nie czuł zimna. Myślał o nieszczęśniku czekającym na niego u kresu podróży. To także był mnich, jak mówił posłaniec. Z Bromfield? Na pewno nie. Gdyby należał do ich klasztoru, wymieniliby go z imienia. Mnich, błądzący w pojedynkę po tym pustkowiu, w środku nocy? Dokąd zmierzał? Lub skąd uciekał, zanim wpadł w łapy rabusiów i morderców? Z pewnością wielu mu podobnych tułało się po okolicy - wszak nie wszyscy uciekinierzy z pogromu w Worcester znaleźli bezpieczne schronienie. Być może ów tajemniczy wędrowiec również wyrwał się z tamtego piekła. Śnieg padał coraz większymi płatami; zawieja kłębiła się po obu stronach jeźdźca niby biała kurtyna, rozcinana przez jego krzepkie ciało na dwie gazowe szarfy, których końce falując ciągnęły go w przód. Najwyżej cztery razy miał okazję wymienić pozdrowienia z jakąś ludzką istotą, i to nim zdołał oddalić się od klasztoru. W taką pogodę podróż była desperackim przedsięwzięciem. Zanim dotarł pod bramę opactwa w Bromfield, przekroczywszy uprzednio mostek na rzeczce Onny, zdążyło się już ściemnić. Z nozdrzy jego zmęczonego konia buchały kłęby pary, zwierzę silnie robiło bokami. Znalazłszy się w zasięgu świateł pochodni, Cadfael z ulgą zsunął się na ziemię i przekazał lejce jednemu ze świeckich braciszków. Przed nim rozpościerał się dziedziniec podobny do tego w Shrewsbury, lecz szerszy; zarysy masywnych budynków klasztornych obwiedzione były złotym konturem światła. Z ciemności wyłaniała się sylwetka kościoła Najświętszej Marii Panny, wielka i potężna zważywszy na tak skromną fundację. A z naprzeciwka nadchodził sam przeor Leonard, chudy i długonogi jak czapla, z ostrym, podobnym do dzioba nosem, machając ramionami, jakby zrywał się do lotu. Dziedziniec, po którym stąpał, z pewnością kilkakrotnie zamiatany za dnia, pokryty był już cienką warstewką białego puchu. Do rana zmieni się w twardą, chrzęszczącą pod stopami skorupę, chyba że zerwie się wiatr, którego gwałtowne podmuchy skutecznie oczyszczą podwórze. — Cadfael? — krótkowzroczny przeor nawet przy świetle dziennym niewiele mógł zobaczyć, o ile nie zmrużył oczu; wystarczyło mu jednak uchwycić rękę, która do niego się wyciągnęła, aby rozpoznać jej właściciela. - Jesteś, dzięki Bogu! Boję się o niego... Ale taka podróż... Wchodź czym prędzej, czeka na ciebie posiłek i łóżko. Musisz być równie głodny, jak zmęczony. - Najpierw chciałbym go zobaczyć - rzekł Cadfael żwawo i energicznie ruszył w górę po pochyłym dziedzińcu, zostawiając na dziewiczej bieli wyraźne, ciemne ślady. Przeor Leonard człapał obok niego, dostosowując swój czapli krok do możliwości bardziej przysadzistego przyjaciela i mówiąc bez przerwy: - Zapewniliśmy mu osobny pokój - gdyż potrzebuje ciszy - i stałą opiekę. Oddycha, lecz charcząc, jak człowiek z pękniętą czaszką. Od czasu, kiedy go przyniesiono, nie przemówił ani nie otworzył oczu. Całe ciało pokryte ma sińcami, ale z tego się wyliże. Prawdziwe niebezpieczeństwo stanowią rany od noża, bo choć zasklepiają się już, utracił wiele krwi. Tędy, proszę, wewnątrz nie jest tak zimno. Infirmeria znajdowała się nieco na uboczu, osłonięta od wiatru masywną bryłą kościoła. Weszli do środka, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi - zimno było dokuczliwe - i Leonard poprowadził go do wąskiej, nagiej celi, oświetlonej jedynie przez stojącą obok łóżka maleńką oliwną lampkę. Na ich wejście młody braciszek podniósł się z klęczek i odsunął od wezgłowia, czyniąc miejsce dla przybyłych. Pacjent leżał otulony w koce, wyciągnięty na wznak jak w trumnie. Z pewnością oddychał, z jękliwym wysiłkiem, ale koc przykrywający jego pierś ledwie się unosił, a odwrócona od poduszki twarz zdawała się być nieruchoma, z zamkniętymi oczyma i zapadniętymi policzkami o błękitnawym odcieniu. Tonsurę na jego głowie zasłaniał bandaż, a czoło pod opatrunkiem było posiniaczone i tak spuchnięte, że fałdy zmaltretowanego ciała całkiem zasłaniały jedno oko. Trudno było domyślić się, jak wyglądał przed napadem, ale Cadfael osądził, że mógł być przystojny i z pewnością niestary, prawdopodobnie liczył nie więcej niż jakieś trzydzieści pięć lat. - To istny cud - zaszeptał Leonard - że kości pozostały nietknięte. Z wyjątkiem, oczywiście, czaszki... Ale sam dokładnie go zbadasz, później... - Nie znajdzie się odpowiedniejsza chwila niż obecna -rzekł Cadfael rezolutnie, zrzucił płaszcz i odłożywszy swój podróżny tobołek na kamienną podłogę, zabrał się do pracy. W kominku w kącie płonął niewielki ogień, ale pomimo to, kiedy mnich wsunął ręce pod przykrycia i zręcznymi palcami przebiegł od barków poprzez biodra aż do stóp, uczuł, że nieruchome ciało jest śmiertelnie zimne. Owinięto go dokładnie, ale to nie wystarczało. - Połóżcie kamienie do ognia w kuchni - zarządził Cadfael — a kiedy się rozgrzeją, zawińcie je we flanelę. Obłożymy go ciepłymi cegłami i wymienimy je, gdy ostygną. To nie skutek mroźnej zimy, ale chłód nielitościwego uczynku, musimy co rychlej wyrwać go z tego odrętwienia albo nieborak nigdy się nie obudzi. Widziałem ludzi tak zmrożonych strachem lub okrucieństwem, że odwracali się plecami od świata i umierali, choć nie było po temu żadnej widomej przyczyny. Czy próbowaliście podać mu coś do jedzenia albo picia? — Czyniliśmy takie wysiłki, ale nie może połykać. Nawet odrobina wina spłynęła tylko z kącika jego ust. Zmaltretowane usta, zmiażdżone pięścią lub pałką. Prawdopodobnie stracił zęby. Lecz nie: Cadfael delikatnie uniósł górną wargę rannego i wtedy ukazały się mocne, białe zęby, duże i równe. Młodziutki brat wyśliznął się po cichu dopilnować rozgrzewania w kuchni kamieni czy cegieł. Cadfael odrzucił przykrycia i obejrzał nagie ciało od stóp do głów. Bo nagim go pozostawiono pod płóciennym prześcieradłem, żeby niezliczonej ilości sińców i obrażeń dotykała tylko czysta, gładka materia. Rana od noża w okolicy serca była ciasno zabandażowana. Cadfael nie odkrywał jej — nie miał powodu, by wątpić, że każda rana została skrupulatnie obmyta i opatrzona. Wsunął jednak palce pod górne zawoje i pomacał kości. - To pchnięcie miało być ostateczne. Ale nóż uderzył w żebro, a oni nie czekali, aby się upewnić co do śmierci ofiary. Musiał być z niego tęgi mężczyzna — spójrz, jak jest zbudowany. Napastników było co najmniej trzech lub czterech. Zajął się jak mógł najlepiej licznymi jątrzącymi się obrażeniami, używając wypróbowanej od lat maści, ale pomniejsze, czyste pozostawił, aby goiły się same. Przyniesiono rozgrzane kamienie - dwóch czy trzech gorliwych młodych braciszków dreptało niespokojnie, ustawiając całą ich baterię, blisko, lecz tak, by nie dotykały chorego, i wybiegło truchcikiem przygotować następne. Sporą gorącą cegłę umieszczono przy drugich, kościstych stopach; bo jeśli stopy pozostaną zimne, jak rzekł Cadfael, chłód nie opuści całej reszty. Osobny problem stanowiła poraniona głowa. Leonard podtrzymał bezwładne ciało za ramiona, aby ułatwić odwinięcie bandaży, spomiędzy których ukazała się tonsura - przecięty kilkoma krwawymi bruzdami, wygolony owal otoczony był pierścieniem gęstych, ciemnych włosów. Tak grubych i mocnych, że mogły ocalić czaszkę przed strzaskaniem. Cadfael delikatnie przesunął dłonią wzdłuż krzywizny i z ulgą stwierdził, że kość nie poddaje się pod jego dotknięciem. Odetchnął głęboko. — Z pewnością nie od razu odzyska zmysły, ale zdaje mi się, że czaszka jest cała. Obandażujemy ją na powrót — dla większej wygody i aby zapewnić mu ciepło. Nie znalazłem żadnego pęknięcia. Kiedy skończyli, nieme ciało leżało jak wprzódy; trudno było zauważyć jakąkolwiek zmianę. Niemniej jednak gorące kamienie, wymieniane bezzwłocznie, gdy tylko poczynały stygnąć, spełniły swoje zadanie. Przy ostrożnym dotknięciu członki chorego zdawały się miększe i bardziej ludzkie, budząc nadzieję na ozdrowienie. - Możemy go teraz opuścić - zawyrokował Cadfael. Spojrzał w dół, marszcząc z namysłem brwi. - Tej nocy ja będę przy nim czuwał, wyśpię się, gdy nadejdzie ranek i będzie można powiedzieć coś bliższego. Sądzę jednak, że przeżyje. Za pozwoleniem, ojcze przeorze, myślę, że nadszedł czas na przyobiecaną kolację. Lecz najpierw przyślij mi tu któregoś z młodzików. Stawy mam tak zesztywniałe, że sam nie dam rady ściągnąć butów. Przeor Leonard osobiście usługiwał gościowi przy kolacji i nie ukrywał, jak wielką ulgą było dla niego przybycie znamienitego medyka. - Nigdy nie miałem takiej wiedzy jak ty ani takiego doświadczenia. I nigdy, Bóg mi świadkiem, nie miałem do czynienia z pacjentem w podobnej kondycji. Myślałem już, że przyniesiono mi trupa - zanim nie ułożyliśmy go w cieple i nie przewiązaliśmy jego ran, aby powstrzymać krwawienie. I być może nigdy się nie dowiemy, co przywiodło go do tak żałosnego stanu. - Kto go tu przyniósł? - zapytał Cadfael. - Nasz dzierżawca spod Henley, Reyner Dutton - uczciwy gospodarz. Zdarzyło się to pierwszej nocy, której spadł śnieg: Reyner nie upilnował jałówki - wszędobylskiego, żądnego przygód stworzenia - i wybrał się na poszukiwania, zabierając ze sobą kilku parobków. Niespodzianie natrafili na tego biedaka porzuconego przy drodze i zostawili wszystko, żeby jak najszybciej zanieść go tam, gdzie znajdzie opiekę. To była straszna noc: dotarli pod naszą bramę przy wtórze wichru, cudem odnajdując drogę. Wątpię, iżby leżał tam długo, gdyż z pewnością nie przeżyłby takiego zimna. - A ci, którzy go znaleźli - czy nie widzieli nic podejrzanego? Ani śladu złoczyńców? - Nie. Ale wzrok nie sięgał dalej niż na dziesięć kroków, ludzie mogli minąć się na wyciągnięcie ręki i nigdy się o tym nie dowiedzieć. Być może mieli szczęście, że uniknęli podobnego losu, chociaż z nimi opryszkom z pewnością nie poszłoby tak łatwo. Znają okolicę jak własną kieszeń. Obcy w tych stronach musiałby zaszyć się gdzieś i czekać, aż trochę się przejaśni. Przy takiej pogodzie, podobnym wietrze i tak sypkim śniegu, ścieżki pojawiają się i znikają parokrotnie w ciągu dnia. Możesz przejść milę, myśląc, że zapamiętałeś każdy szczegół krajobrazu, a w drodze powrotnej nie zauważysz nic znajomego. - A ten poturbowany - czy jest tu obcy? Przeor Leonard wytrzeszczył oczy w osłupieniu. - Ależ skąd! Czy nie wiedziałeś? No tak, mój posłaniec wyruszał w najwyższym pośpiechu i nie było czasu na długie opowieści. Tak, to brat od benedyktynów z Pershore, który przybył z misją zleconą przez swojego opata. Pertraktowaliśmy z nimi w sprawie cennej relikwii: palca świętego Eadburga i temu właśnie mnichowi powierzono starożyt ny szczątek wraz z relikwiarzem, aby go nam dostarczył. Dotarł tu bezpiecznie kilka dni temu. Było to pierwszego tego miesiąca, niezwłocznie odprawiliśmy nabożeństwo, aby uczcić tę radosną okazję, a gość również wziął w nim udział. - Więc jak to się stało - zdziwił się Cadfael - że po dwóch dniach znaleziono go w śniegu, i to w tak rozpaczliwym stanie? Widzi mi się, że ostatnio staliście się mniej gościnni, Leonardzie! - Ależ pożegnaliśmy się z nim jak należy! Przedwczoraj oznajmił nam, że wyrusza następnego ranka. I rzeczywiście, wczoraj zaraz po śniadaniu wybrał się w drogę, i mogę cię zapewnić, że suto go zaopatrzyliśmy na pierwszą część podróży. Mamy nie większe niż ty pojęcie, kto mógł go napaść tak blisko klasztoru; a miałeś okazję się przekonać, że on sam na razie nic nie może wyjaśnić. Trudno zgadnąć, gdzie się podziewał wczoraj od świtu do zmroku, ale z pewnością nie przeleżał całego dnia w miejscu, gdzie go znaleziono, bo gdyby tak było, doczekałby się podzwonnego, a nie lekarza. - Tak czy owak, znasz go. Ile o nim wiesz? Podał ci chociaż swoje imię? Przeor wzruszył kościstymi ramionami. Cóż imię może powiedzieć o człowieku? — Nazywa się Eliasz. I zdaje mi się, chociaż się nie zwierzał, że w zakonie jest od niedawna. Niewiele mówił, a szczególnie na swój temat. Śledził narastającą wichurę z widocznym niepokojem. Nie dziwiło nas to, jako że miał przed sobą dobry kawał drogi. Tak to sobie wtedy tłumaczyliśmy; ale teraz podejrzewam, że mogła istnieć inna przyczyna. Wspominał bowiem coś o grupce podróżników, z którymi rozstał siew Foxwood. Przyłączyli się do niego w Cleobury -jedni z tych, co umknęli z pogromu w Worcester - lecz nie dali się namówić na dalszą wspólną wędrówkę, zdecydowani przedzierać się do Shrewsbury przez wzgórza. Dziewczyna, jak powiadał, była rezolutna i potrafiła postawić na swoim. — Dziewczyna? — Cadfael zesztywniał i nastawił uszu. — To dziewczyna grała pierwsze skrzypce? - Na to wygląda - Leonard zamrugał niepewnie, zaskoczony nagłym zainteresowaniem rozmówcy. - Czy określił bliżej jej towarzyszy? Czy była mowa o chłopcu? Albo opiekującej się nimi zakonnicy? Uświadomił sobie niedorzeczność podobnego sformułowania. To dziewczyna grała pierwsze skrzypce! - Nie, nie powiedział nic więcej. Ale chyba niepokoił się o nich, kiedy tuż przed jego wyjazdem zaczął padać śnieg, bo wiesz, wśród tych nagich wzgórz... Miał powód do niepokoju. - Sądzisz, że chciał ich odszukać? Upewnić się, że pokonali najgorsze i są już na w miarę przetartej drodze do Shrewsbury? Niewiele musiałby zbaczać z drogi. - To całkiem prawdopodobne - odparł Leonard i zamilkł wyczekująco, uporczywie wpatrując się w twarz Cadfaela. - Takem ciekaw, takem ciekaw, czy ich odnalazł - czy prowadził ich, aby tu znaleźli schronienie! - mówił do siebie, bo przeor, zbity z tropu, obserwował go bez słowa. A jeśli tak się stało - dodał w myśli -jakiż los, na Boga, spotkał ich teraz? Ich jedyny sprzymierzeniec i opiekun pobity do nieprzytomności i porzucony na śmierć — a gdzie podziewa się ta trójka? Lecz, jak dotąd, nie ma dowodu, że Eliasz spotkał właśnie nieszczęsnych Hugoninów i ową młodą zakonnicę. Wielu mieszkańców - a między nimi również i dziewczęta - musiało uciekać ze zrujnowanego Worcester. Ale rezolutne dziewczęta, potrafiące grać pierwsze skrzypce? No cóż, spotykał takie na wsi nie rzadziej niż na zamku: w zagrodzie i na gospodarstwie, a także wśród rodzin przywiązanych do ziemi pańszczyźnianych chłopów. Różnorodnością charakterów kobiety dorównują mężczyznom. - Leonardzie - powiedział otwarcie, przechylając się przez stół — czy nie doszła cię wiadomość od szeryfa 0 dwojgu młodych uciekinierów z Worcester, podróżujących w towarzystwie benedyktyńskiej zakonnicy? Przeor niepewnie pokręcił głową. - Nie przypominam sobie takiej wiadomości, nie. Czy chcesz przez to powiedzieć, że tamci... Brat Eliasz na pewno czegoś się obawiał. Przypuszczasz, że ci, o których wspomniał, mogą być poszukiwani? Cadfael opowiedział mu o wszystkim: o ich zniknięciu 1 o sytuacji wuja tej pary, o grożącym mu więzieniu, w razie gdyby odważył się przekroczyć królewskie granice. Leonard słuchał z rosnącym przerażeniem. - To nader prawdopodobne, rzeczywiście. Gdybyż ten nieszczęsny mnich mógł przemówić! - Ależ przemówił. Oznajmił ci, że rozstał się z nimi w Foxwood i że podążali przez wzgórza w kierunku Shre-wsbury. To oznacza, że jeśli przeprawią się przez grzbiet Clee, znajdą się w Godstoke, na ziemiach opactwa Wenlock — a więc w dobrych rękach. - Lecz ten straszliwy, beznadziejny szlak! - wymamrotał przeor żałobnie. -I szalejąca następnej nocy śnieżyca. - Nie mamy żadnej pewności -przypomniał mu Cadfael. — Ledwo podejrzenie. Jedna czwarta mieszkańców Worcester tułała się tymi drogami, żeby uniknąć niewoli. Lepiej pójdę zajrzeć do naszego pacjenta, zamiast tracić czas na daremne domysły. Bo tylko on może wyjaśnić nam tę zagadkę - a poza tym jest już pod naszą opieką, znaleźliśmy go pod drzwiami i musimy się nim zająć. Idź na kompletę, Leonardzie, i módl się za niego, a ja czynić będę to samo u jego wezgłowia. A jeśli przemówi — nie obawiaj się, będę dostatecznie przytomny, żeby zrozumieć jego słowa, jakem Cadfael. Tej nocy zaszła pierwsza nagła, choć nader nieznaczna zmiana. Brat Cadfael dawno już nauczył się spać z otwartym jednym okiem i obydwojgiem uszu. Tak właśnie drzemał, kiwając się na małym stołeczku przy łóżku chorego, z założonymi rękoma, spuszczoną głową i jednym łokciem opartym o drewnianą ramę pryczy, gotów zerwać się na najmniejsze poruszenie. Ale to słuch zaalarmował go, obudził i kazał nachylić się, wstrzymując oddech. Eliasz bowiem zaczerpnął pierwszego głębszego, dłuższego, bardziej swobodnego oddechu, aż dreszcz przeszedł jego ciało od gardła po kościste stopy -biedne ciało wstrząsane bólem przeszywającym niby sztylet. Okropny charkot ucichł nieco, ranny łapczywie, choć nie bez przeszkód wciągnął powietrze, jak zgłodniałe zwierzę łykające kęs pożywienia. Cadfael ujrzał, jak drżą jego pokiereszowane policzki i opuchnięte usta. Czubek suchego języka ukazał się na moment i zaraz cofnął, usta jednak pozostały rozchylone. Mocne zęby rozwarły się, a spomiędzy nich wydarł się długi, zbliżony do westchnienia jęk. Cadfael miał pod ręką wino z miodem, stojące w dzbanku między cegłami, aby zachować ciepło. Wlał kilka kropel między spuchnięte wargi i z satysfakcją zobaczył, że nieprzytomną twarz wykrzywia potężny grymas, a gardło porusza się łykając. Gdy dotknął znów palcem zaciśniętych ust, otworzyły się w niemej prośbie. Powoli, kropla po kropli, ranny wypił sporą porcję. Wreszcie usta przestały się otwierać i Cadfael odstawił dzbanek. Zimna, nieczuła nieobecność przeszła stopniowo w sen - po tym jak zarówno od wewnątrz, jak i od zewnątrz dostarczono mu odrobinę ciepła. Jeszcze parę dni leżenia w spokoju, żeby zmysły mogły powrócić do dawnego porządku — pomyślał Cadfael — a dojdzie do siebie i będzie można z nim się porozumieć. Inna rzecz, ile będzie pamiętał z tego, co się wydarzyło. Widział ludzi z podobnymi obrażeniami głowy, którzy mogli przytoczyć każdy szczegół ze swojego dzieciństwa i minionych lat, lecz nie przypominali sobie okoliczności wypadku. Wyciągnął cegłę stygnącą w nogach łóżka, przyniósł nową z kuchni i usiadł znowu, gotów do dalszego czuwania. Tak, to można już było nazwać snem. Choć bardzo niespokojnym snem, przerywanym przez westchnienia, jęki i nagłe wzdrygnięcia wstrząsające całym jego długim ciałem. Raz czy dwa Eliasz dokonywał wyraźnego wysiłku, pracując gardłem, wargami i językiem i próbując dobyć głosu; wydawał jednak tylko głuche, nieartykułowane dźwięki. Cadfael przysunął się bliżej, żeby uchwycić pierwsze słowa, mające jakieś znaczenie. Ale nadszedł świt i nie doczekał się niczego. Być może znajome odgłosy powszedniego klasztornego dnia mogły wpłynąć kojąco nawet na udręczone zmysły cierpiącego mnicha, gdyż na dźwięk dzwonów na prymę uspokoił się nagle, a jego powieki zatrzepotały i uniosły się na chwilę. Zaraz jednak zacisnął je boles'nie, porażony przyćmionym nawet światłem. Jego gardło zadrgało; rozchylił wargi, usiłując przemówić. Cadfael pochylił się niżej, przysuwając ucho do drżących ust. - ... szaleństwo... - wymówił Eliasz; tak w każdym razie zrozumiał Cadfael. - Przez Clee - jęknął. - W taki śnieg... - Odwrócił twarz do poduszki i skręcił się z bólu. -Taka młoda... pełna życia... - Zapadał znów w głębszy sen, niepokój opuszczał go. I nagle głosem zdławionym, lecz niespodziewanie wyraźnym: - Chłopiec powinien iść ze mną. To było wszystko. Leżał jak poprzednio, nieruchomy i cichy. - Zwrócił się ku światu żyjących - rzekł Cadfael do przeora Leonarda, który zaraz po skończonej prymie pospieszył wypytać o stan pacjenta. — Ale nie popędzajmy go. — Jeden z gorliwych młodych braciszków stał wyczekująco, gotów zająć jego miejsce. - Kiedy się ocknie, możesz napoić go winem i miodem, przekonasz się, że przyjmie płyn. Siądź przy nim blisko i bacz na każde słowo, które padnie z jego ust. Wątpię, czy będziesz miał przy nim coś do roboty, podczas gdy ja utnę sobie drzemkę, ale w razie czego: tu stoi dzban. A jeśli zacznie się pocić, nie zdejmuj z niego okryć, obmywaj tylko jego twarz, aby mu ulżyć. Dałby Bóg, aby zasnął! Nic nie jest w stanie pomóc mu tak, jak zrobi to sen. - Co powiesz o jego stanie? - dopytywał się Leonard niespokojnie, gdy wyszli z komnatki. - Wygrzebie się z tego? - Z pewnością, potrzebuje tylko trochę czasu i spokoju -ziewnął Cadfael. Życzył sobie teraz przede wszystkim śniadania, a zaraz potem wygodnego łóżka. Dopiero potem, kiedy jeszcze raz sprawdzi opatrunki na głowie i żebrach, tudzież na wszystkich pomniejszych paskudzących się obrażeniach, będzie mógł zastanowić się porządnie zarówno nad dalszą kuracją dla brata Eliasza, jak i poszukiwaniami zagubionych dzieci. — Czy się odezwał? Choć jednym sensownym słowem? — niecierpliwił się Leonard. - Wspomniał coś o chłopcu i o tym, jakim szaleństwem jest próba pokonania wzgórz przy podobnej pogodzie. Tak, sądzę, że spotkał się z Hugoninami i towarzyszącą im zakonnicą — i próbował nakłonić ich, aby podążyli wraz z nim i schronili się w tutejszym klasztorze. Jednakowoż dziewczyna obstawała przy swoim planie -odparł Cadfael, zadumany nad dolą nieznanego dziewczęcia, zdecydowanego przedzierać się przez góry, nie zważając na śnieg ni szalejącą anarchię. „Młoda i pełna życia", jak powiedział mnich. Jakkolwiek by jednak cała trójka nie była szalona, ile kłopotów by nie przyniosła, niewinni nie mogą pozostać opuszczeni. - Daj mi coś do jedzenia - zażądał, znów przypomniawszy sobie swoje pierwsze potrzeby - a potem wskaż mi jakieś łoże. Pomyślimy nad tym później. Zostanę przy bracie Eliaszu, jak długo będzie mnie potrzebował. Ale jedno można zrobić teraz, Leonardzie, jeśli tylko znajdziesz wśród swoich gości kogoś, kto wybiera się dziś do Shrewsbury. Możesz poprosić go o przekazanie Hugonowi Beringarowi, że usłyszeliśmy tu coś, co -jak sądzę -jest pierwszą wieścią o losach poszukiwanych. - Tak z pewnością uczynię - ucieszył się przeor Leonard - gdyż nocował tu wędrowny handlarz, wracający do Shrewsbury na wigilijną wieczerzę. Wyruszy zaraz po śniadaniu, żeby nie marnować dnia. Już idę zawiadomić go o sprawie; a na ciebie czeka zasłużony odpoczynek. Zanim nadeszła noc, brat Eliasz otworzył oczy po raz wtóry; i tym razem światło poraziło go, nie zacisnął jednak powiek, tylko zamrugał gwałtownie, a po chwili spojrzał prawie przytomnie, jakby niepomiernie zdziwiony wszystkim, co go otaczało. Dopiero gdy przeor wychylił się zza ramienia Cadfaela, w oczach chorego pojawił się błysk zrozumienia. Tę twarz, jak się zdało, rozpoznał. Rozchylił wargi i wydał ochrypły szept, pytający, lecz pełen nadziei: - Ojciec przeor...? - Tak, bracie - uspokoił go Leonard. - Jesteś między swoimi, bezpieczny w Bromfield. Musisz odpocząć i nabrać sił. Zostałeś brutalnie pobity, ale teraz jesteś wśród przyjaciół. Nie troszcz się o nic... proś, jeśli czegoś potrzebujesz. - Bromfield... - wyszeptał Eliasz, marszcząc brwi. - Moja misja... —jęknął poruszony i spróbował unieść głowę, z poduszki. — Relikwia... och, wszak nie przepadła...? - Udało ci się ją dostarczyć - rzekł szybko Leonard. -Jest już na ołtarzu w naszym kościele, brałeś udział w nabożeństwie dziękczynnym. Nie pamiętasz? Twoja misja została wypełniona. Dokonałeś tego, co zostało ci zlecone. - Więc jak...? Co z moją głową...? - głos mu zadrżał, ciemne brwi ściągnęły się ze wzruszenia i bólu. - Co to znaczy? Jak doszedłem do takiego stanu? Opowiedziano mu, z należytą ostrożnością, o tym, jak wyruszył z powrotem do rodzimego opactwa Pershore, i jak znaleziono go w śniegu pobitego i porzuconego na śmierć. Usłyszawszy nazwę „Pershore", uśmiechnął się z ulgą. Wiedział, że tam należy i że stamtąd wysłano go, aby dostarczył palec świętego Eadburga do Bromfield, unikając niebezpiecznego szlaku obok Worcester. Stopniowo powróciło do niego nawet wspomnienie samego Bromfield. Nie miał jednak pojęcia, co zdarzyło się po jego odjeździe. Kimkolwiek byli ci, którzy go skrzywdzili, nie było dla nich miejsca w jego udręczonym umyśle. Cadfael nachylił się nad nim, naciskając delikatnie: - Nie spotkałeś ich ponownie? Dziewczyny i chłopca, którzy chcieli przedzierać się przez wzgórza do Godstoke? Pomysł nierozważny, ale dziewczyna uparła się, a jej młodszy brat nie mógł przekonać... - O kim mówisz? - zdumiał się Eliasz, jeszcze mocniej ściągając brwi. - I zakonnica - nie pamiętasz towarzyszącej im zakonnicy? Nie pamiętał. Wysiłek umysłu spowodował silne podniecenie; szperał w pamięci, ale nic nie odnajdując, poczuł się winny. Jego oczy wyraziły poczucie nie spełnionego obowiązku. Na czoło wystąpił pot; Cadfael otarł je delikatnie. — Spokojnie. Leż spokojnie, zostawiając wszystko Bogu i nam. Spełniłeś swoje zadanie, teraz należy ci się odpoczynek. Zajęli się potrzeba mi jego ciała: namaścili jego rany i sińce, napoili go rosołem sporządzonym ze skromnych szpitalnych zapasów mięsa, ziół i mąki owsianej, czytali ustępy z Pisma Świętego - a brat Eliasz nadal, ściągając brwi, gonił wspomnienia, które krążyły wokół niego i nie dawały się złapać. W nocy, w tej tajemnej godzinie, kiedy duch człowieczy zstępuje niżej progów tego świata, śpiący wstrząsany był zarówno wspomnieniami, jak i sennymi koszmarami. Lecz słowa, które mu się wydzierały, były urywane i bełkotliwe i w tak oczywisty sposób dla niego bolesne, że Cadfael, który wziął na siebie czuwanie o tej najbardziej niebezpiecznej porze, skierował wszystkie wysiłki na to, aby złagodzić udrękę swego pacjenta i umożliwić mu przynoszący zdrowie sen. Cadfael został zmieniony przed świtem i Eliasz zasnął. Ciało wracało do zdrowia. Umysł błądził i uciekał od dręczących wspomnień. Cadfael spał do południa, a gdy wstał i udał się do infir-merii, jego pacjent był już zupełnie rozbudzony, nadto bardzo spokojny, nie uskarżający się na ból, a jego rany opatrzone zostały jak należy przez jednego ze starszych braci o dużym doświadczeniu w pielęgnacji chorych. Dzień był jasny i nieprędko miało się zachmurzyć. Chociaż mróz nie zelżał ani trochę i bez wątpienia na wieczór zapowiadał się śnieg, jak na razie jednak słońce świeciło w pełnej krasie. - Widzę, że pacjent jest pod dobrą opieką - powiedział Cadfael do przeora. — Mogę ze spokojnym sercem zostawić go na parę godzin. Mój koń zdążył już wypocząć, a drogi są w nie najgorszym stanie - póki nie spadnie śnieg albo nie zerwie się wiatr. Wybieram się do Godstoke i tam wypytam się, czy nasi zagubieni w ogóle tam dotarli, a jes'li tak, to kiedy i w jakim kierunku wyruszyli ponownie. Minęło już sześć dni od czasu, kiedy Eliasz rozstał się z nimi w Foxwood. Jeżeli bezpiecznie dotarli na ziemie opactwa Wenlock, mogą w tej chwili znajdować się już w samym Wenlock albo nawet w Shrewsbury, i skończyło się całe to zamieszanie. Wtedy wszyscy będziemy mogli odetchnąć swobodnie. ROZDZIAŁ TRZECI Crodstoke, położone w głębokiej, osłoniętej lasem kotlinie pomiędzy wzgórzami, należało do klasztoru w Wenlock; kościół zadowalał się jednak gospodarowaniem na trzeciej części gruntów, resztę oddając w dzierżawę. Była to kwitnąca posiadłość, znakomicie zaopatrzona na zimę; zabłąkana grupka uciekinierów po pokonaniu niegościnnych skalistych szczytów nie mogłaby wymarzyć sobie lepszej i bezpieczniejszej okolicy - domostwa rozsiane tu były gęsto, dogodnie dla podróżników posuwających się własnym tempem od dworu do dworu. lyiko że tacy podróżnicy do Godstoke nie trafili. Rządca przeora był tego pewien. - Słyszeliśmy już, że zarządzono poszukiwania, dlatego też - aczkolwiek nie mieliśmy specjalnych powodów przypuszczać, że będą zdążać akurat tędy, a nie na przykład drogą na Ludlow czy jeszcze inną — poleciłem zebrać na ten temat wszelkie informacje. Zapewniam cię, bracie, że do nas nie dotarli. - Po raz ostatni - rzekł brat Cadfael - widziano ich w Foxwood. Drogę z Cleobury odbyli w towarzystwie mnicha z naszego zakonu, który chciał ich zabrać ze sobą do Bromfield, nie przekonał ich jednak, by porzucili zamiar dalszej wędrówki na północ, przez wzgórza. Sądziłem, że ich droga prowadzić będzie właśnie tędy. - Tak by się i mnie wydawało — zgodził się rządca. — Ale nie było ich tutaj. Cadfael zastanowił się. Nie znał być może okolicy najlepiej, ale z pewnością wystarczająco, by sobie poradzić. Skoro ci, których szukał, nie minęli po drodze Godstoke, dalsze poszukiwania tym tropem nie miały sensu. Można było ewentualnie cofnąć się aż do Foxwood, w nadziei odnalezienia jakichś śladów wzdłuż drogi, którą musieliby obrać kierując się do jego obecnego miejsca pobytu — ale na pewno nie teraz, kiedy dzień już miał się ku końcowi. W rzeczy samej, nadchodził zmierzch i Cadfael musiał się spieszyć z powrotem, i to jak najkrótszą drogą. — Cóż, w każdym razie miej oczy i uszy otwarte. A ja wracam do Broinfield. - Drogi, którymi przybył, należały co prawda do głównych, ale raczej niezupełnie bezpośrednich; przy tym miał dobrze rozwinięty zmysł orientacji. - Zakładam, że jeśli ruszę stąd w kierunku południowo-zachodnim, powinienem dotrzeć do Broinfield prosto jak strzelił. Czy mam się spodziewać jakichś trudności na szlaku? — Będziesz musiał po drodze zawadzić o Las Clee, ale wystarczy, że dopilnujesz, by mieć słońce z lekka po prawej stronie. Na pewno nie zabłądzisz. Strumienie też, odkąd zamarzły, nie stanowią żadnej przeszkody. Rządca wskazał mu właściwy kierunek, jak również wyprowadził z zadrzewionej kotliny na wąską, prostą ścieżkę wiodącą między wzgórza. Z tyłu za nim wznosił się przygarbiony masyw Brown Clee, po lewej ręce miał niesamowite, poszarpane zbocza Titterstone Clee. Słońce jeszcze nie zaszło, ale przygasło znacznie, wisząc ciemnoczerwoną kulą poza welonem przejrzystych, szarych chmur. Pozostała jeszcze jakaś godzina lub dwie do nocnego opadu śniegu, który nieuchronnie nadchodził wraz ze zmrokiem. Powietrze było nieruchome i mroźne. Po przebyciu mili znalazł się w lesie. Gałęzie uginały się pod ciężarem zmarzniętej śnieżnej pokrywy; w miejscach, gdzie dotarło słońce, zwieszały się z nich długie sople lodu, a ziemia, zasłana butwiejącymi liśćmi i igłami, stanowiła dobre oparcie dla kopyt końskich. Między drzewami było nawet trochę cieplej. Las Clee należał do dóbr królewskich, ale — podobnie jak większość Anglii — leżał teraz w opuszczeniu i zaniedbaniu, podczas gdy król i cesarzowa ścierali się w walkach o koronę, a lokalni wielmoża przywłaszczali sobie to, co jeszcze nie popadło w całkowitą ruinę. Nie było tu bezpiecznie, nawet w obrębie dziesięciu mil od zamku i miasta. W tej głuszy tylko z rzadka można było napotkać karczowiska i ludzkie sadyby, w większości stanowiła ona królestwo dzikiej zwierzyny; gdy zima jednak srożyła się tak jak tego roku, ani jeden jeleń nie przetrwałby bez dokarmiania. Ubogi chłop nie mógł sobie pozwolić na marnotrawienie cennej paszy, niemniej jednak skłonny był to czynić właściciel majątku, by zapewnić sobie rozrywkę i łowy w przyszłym sezonie. Cadfael przejechał obok takiego karmnika -porozrzucane, stratowane siano, poznaczony racicami śnieg. Leśniczy, dziedziczący urząd z pokolenia na pokolenie, wciąż wypełniał swoje obowiązki, niezależnie od tego, komu winien był w danym momencie lojalność. Słońce, z rzadka prześwitujące między drzewami, wisiało już bardzo nisko; zmierzch nadciągał ciemną chmurą, choć wciąż jeszcze było dość widno. Gasnący dzień na moment znów zajaśniał i Cadfael znalazł się nagle na polanie, przed niską chatą otoczoną niewielkim wykarczowanym spłach-ciem pola i ogrodu. Jakiś człowiek zaganiał do zagrody stadko kóz, liczące dwie czy trzy sztuki. Na skrzyp śniegu i zmarzłych liści pod kopytem konia spojrzał bystro w kierunku nadjeżdżającego. Był krzepki i przysadzisty, lat około czterdziestu, odziany w brązowy samodział i spodnie z domowym sposobem garbowanej skóry. Znać było po nim dobrego gospodarza, kiedy tak stał, zapędziwszy już swoje kozy, i wyprostowany bacznie lustrował każdy szczegół: habit mnisi, rosłego, żywego konia i szeroką, ogorzałą twarz wyglądającą spod kaptura. - Niech Bóg ma w swojej opiece tę ziemię i tego, co ją uprawia - rzekł Cadfael, ściągając cugle przed zagrodą. - Bóg niech będzie z tobą, bracie - głos obcego był spokojny i donośny, ale w oczach czaiła się nieufność. — Dokąd-że zmierzasz? - Do Bromfield, przyjacielu. Czy to dobry kierunek? - Jak najbardziej. Trzymaj się go jeszcze pół mili, póki nie natrafisz na strumień Hopton. Przekroczywszy go, skręć trochę w lewo, przejedź dwa mniejsze potoki, jego dopływy, i przy rozwidleniu szlaku skieruj się w prawo, drogą wzdłuż zbocza. Wyjedziesz na główny trakt nieco poniżej Ludlow, jakąś milę od klasztoru. Nie zapytał, czemuż to benedyktyński mnich błądzi po głuchych ostępach o tak dziwnej porze. Nie zapytał o nic. Zastawił swoim masywnym ciałem furtkę, jakby spuścił kratę, choć zachowywał się uprzejmie i przemawiał grzecznie. Tylko oczy zdradzały, że coś ukrywa i że stara się skrzętnie przechować każdy szczegół, każde słowo, by potem je gdzieś jak najwierniej przekazać. A jednak ktoś, kto wyrąbał z puszczy podobne gospodarstwo, z pewnością musiał być pracowitym, uczciwym człowiekiem. - Jestem ci wdzięczny za wskazówki - powiedział Cadfael. - A teraz, jeśli możesz, udziel mi pomocy w innej sprawie. Jestem mnichem ze Shrewsbury, ale obecnie w infirme-rii klasztoru w Bromfield opiekuję się chorym bratem z naszego zakonu w Pershire. Zakonnik ów niepokoi się o los paru osób zbiegłych z osaczonego Worcester, które napotkał zmierzające do Shrewsbury. Podróżni ci, choć ich namawiał, by skręcili z nim na zachód do Bromfield, postanowili iść dalej na północ. Może coś wiesz o takich wędrowcach? -Podał ich opis, sam nie dowierzając swojej intuicji, póki nie zauważył, jak mężczyzna rzuca ponad ramieniem szybkie spojrzenie w stronę chaty, po czym znowu przybiera nieprzenikniony wyraz twarzy. - Nikt taki się tu nie zabłąkał - odparł stanowczo i bez mrugnięcia okiem. - Nic zresztą dziwnego. To zupełne odludzie i nikomu nie po drodze. - Wędrowcy przemierzający w śniegu obcy kraj łatwo mogą się zgubić i zajść tam, gdzie im zupełnie nie po drodze - zauważył Cadfael. - Godstoke jest niedaleko stąd, a tam już rozpytywałem się o nich. W każdym razie, gdybyś się natknął na któreś z nich, przekaż, proszę, że poszukuje ich całe hrabstwo i opactwa w Worcester oraz w Shrewsbury, i że przydzielona im zostanie specjalna eskorta, gdziekolwiek by się nie znajdowali. Garnizon w Worcester został umocniony, a miasto niepokoi się o uciekinierów. Powiedz im to, jeśli ich spotkasz. Spojrzenie czujnych oczu spoczęło na jego twarzy. Mężczyzna z namysłem skinął głową. - Powiem. Jeśli ich spotkam. Nie ruszył się ze swojego posterunku przed furtką, póki Cadfael nie pociągnął za cugle i nie ruszył dalej drogą; jednak kiedy jeździec dotarł do pierwszej kępy drzew i odwrócił się, zobaczył, jak dzierżawca w pośpiechu znika w drzwiach chałupy, jakby miał do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki. Cadfael zwolnił tempa, pozwalając koniowi na swobodny krok, a kiedy osądził, że znajduje się poza zasięgiem wzroku, zatrzymał wierzchowca i siedział przez chwilę nasłuchując. Wkrótce został nagrodzony dobiegającym z tyłu ostrożnym szelestem. Ktoś — nieduży i płochliwy — skradał się za nim, spiesząc się, ale usiłując się nie zdradzić. Ukradkowe spojrzenie przez ramię pozwoliło mu na mgnienie dostrzec niebieski płaszcz, który znowu zapadł gdzieś w ukrycie. Gdy odgłosy dochodziły już całkiem z bliska, Cadfael raptownie ściągnął lejce i odwrócił się. Dźwięk zamarł, ale nisko zwieszone gałązki brzozy kołysały się, prósząc śniegiem. - Możesz wyjść - powiedział Cadfael uspokajająco. -Jestem mnichem ze Shrewsbury, nie musisz się mnie bać. Gospodarz powiedział ci prawdę. Chłopiec wynurzył się z kryjówki i stanął na otwartej przestrzeni na szeroko rozstawionych nogach, w każdej chwili gotów rzucić się do ucieczki, lub - gdyby zaszła potrzeba — mężnie stawić czoła prześladowcy. Niewysoki, krępy chłopiec o dużych, brązowych oczach śmiało spoglądających spod czupryny potarganych ciemnych włosów i o niespodziewanie stanowczym wyrazie ust, dziwnie kontrastującym z dziecinną okrągłością policzków. Przybrudzony, pomięty jasnoniebieski kaptur i płaszcz zdradzały, że właściciel mógł mieć za sobą kilka nocy spędzonych w lesie, szczególnie że jedna z nogawek szarych spodni rozdarta była na kolanie; pomimo to jednak nosił je z godnością, jak przystało dobrze urodzonemu. W nabijanej srebrem pochwie u pasa zwisał sztylet -jeszcze jedno świadectwo szlacheckiego rodowodu - który stanowiłby dla niejednego pokusę nie lada. Niezależnie od tego, przez co przeszedł wcześniej, ostatnio przebywał w dobrych rękach. - Powiedział... - chłopiec postąpił krok w przód, nabrawszy pewności siebie. — Nazywa się Thurstan. Oboje z żoną byli dla mnie bardzo dobrzy. Powiedział, że jesteś kimś, komu mogę zaufać, zakonnikiem benedyktyńskim. I że nas szukałeś. - To prawda. Gdyż, jak sądzę, to ty jesteś Yves Hugonin. — Tak — odparł chłopiec. — Czy mogę pojechać z tobą do Bromfield? — Jak najbardziej, Yves, i z pewnością serdecznie cię tam powitają wszyscy ci, którzy poruszyli niebo i ziemię, by was odnaleźć. Wasz wuj d'Angers wrócił z Ziemi Świętej tuż po waszej ucieczce z Worcester i kiedy dotarłszy do Gloucester, dowiedział się, że zaginęliście, rozesłał ludzi na poszukiwania po całym hrabstwie. Jakże będzie szczęśliwy, że wracasz cały i zdrowy! - Mój wuj d'Angers? - na twarzy chłopca radość walczyła z powątpiewaniem. - W Gloucester? Ale... ale to właśnie ludzie z Gloucester... - Owszem, wiem - nie on jednak. Nie zastanawiaj się nad przyczynami, które nie pozwalają mu zająć się osobiście poszukiwaniami, ani ty, ani ja nie możemy nic ha to poradzić. Przyrzekliśmy mu jednak, że odeślemy was bezpiecznie do niego, i bądź pewien, że tak zrobimy. Jednakowoż z trójki zaginionych odnalazłeś się tylko ty jeden. Gdzie są twoja siostra i jej przewodniczka? - Nie wiem! - odpowiedź była zduszona, niemal jak jęk. Rezolutny podbródek chłopca zadrgał na chwilę. - Rozstałem się z siostrą Hilarią w Cleeton, gdzie nic jej nie groziło, mam nadzieję, że nadal tam przebywa, ale nie wiem, co zrobiła po tym, jak została sama... A moja siostra... To wszystko przez nią! Odeszła w nocy ze swoim kochankiem. Przyjechał po nią, z pewnością posłała mu wiadomość, skąd ma ją zabrać. Próbowałem iść ich śladem, ale spadł śnieg... Cadfael zaczerpnął głęboko powietrza, doświadczając jednocześnie zdumienia, rozpaczy i ulgi. W każdym razie przynajmniej jedno z tej trójki było już bezpieczne, drugie - to w Cleeton - być może również, nawet jeśli w stanie dalekim od beztroski, a trzecie, choćby i popełniło wielkie głupstwo, przebywało w towarzystwie osoby co najmniej życzliwej. Wszystko mogło się jeszcze dobrze skończyć. Zanosiło się jednak na dłuższą i pogmatwaną opowieść, lecz zaczęło już zmierzchać, ostatni rąbek słońca skrył się za horyzontem, a do Bromfield było jeszcze ładnych parę mil; najlepsze, co można było zrobić, to zaprowadzić tego podróżnika do klasztoru, pilnując, by po drodze znowu gdzieś się nie zawieruszył. - Chodź, musimy dotrzeć do domu, zanim noc nas zaskoczy. Usiądź przede mną, jesteś taki lekki, że nie sprawisz kłopotu zwierzęciu. Oprzyj stopę o moją, właśnie tak... Chłopiec musiał się podciągnąć. Silną, energiczną ręką złapał dłoń Cadfaela, podskoczył i usadowił się wygodnie. Z westchnieniem rozluźnił napięte mięśnie. - Podziękowałem Thurstanowi i pożegnałem się z nim -odezwał się, rozważając skrupulatnie swoje postępowanie. — Dałem mu połowę pieniędzy, które miałem w sakiewce, ale nie było tego wiele. Twierdził, że nie chce ich ani nie potrzebuje i że nie ma o czym mówić, ale nie miałem mu nic więcej do zaofiarowania, a przecież nie mogłem okazać się niewdzięcznikiem. - Być może któregoś dnia jeszcze go spotkasz - pocieszył go Cadfael. Chłopiec otrzymał dobre wychowanie, był świadom swojej pozycji i obowiązków. Niewątpliwie korzystnie to świadczyło o edukacji w klasztorze. "> - Chciałbym. - Dziecko umościło się wygodnie w ciepłym schronieniu Cadfaelowych ramion. — Dałbym mu swój sztylet, ale powiedział, że będzie mi potrzebny - a on sam nie mógłby nawet używać równie cennego przedmiotu ze strachu, że ktoś go posądzi o kradzież. Zdawało się, że doznał takiej ulgi, mogąc wreszcie pozbyć się ciężaru odpowiedzialności, iż na chwilę zapomniał 0 dwóch zaginionych pośród śniegów kobietach. Trzynasto-latek - czy nie tyle mu dawali? Nic dziwnego, że był szczęśliwy, kiedy ktoś się nim zaopiekował. - Jak długo u nich mieszkałeś? — Cztery dni. Thurstan uważał, że powinienem zaczekać, aż zjawi się ktoś naprawdę godny zaufania, ponieważ w okolicy krążą pogłoski o rzezimieszkach grasujących w lesie 1 na stokach, a gdybym wyruszył w taki śnieg samotnie, znowu mógłbym się zgubić. Już się raz zgubiłem, na całe dwa dni - Yves wywołał z pamięci te okropne chwile. - Spałem na drzewie, żeby nie dostały mnie wilki. Nie dopraszał się współczucia, raczej z całych sił powstrzymywał się od przechwałek. To dobrze, niech mówi, zrzuci z serca ciężar samotności i strachu, jak człowiek, który po powrocie z niebezpiecznej podróży prostuje nogi przed kominkiem. Wysłuchanie wyczerpującego sprawozdania trzeba było jednak odłożyć na sposobniejszą chwilę. Przy odrobinie szczęścia można było liczyć na odnalezienie obu jego towarzyszek dzięki wskazówkom, których mógł udzielić, teraz jednak należało przede wszystkim znaleźć się w Bromfield nim zapadną zupełne ciemności. Jechali całkiem żwawo, zwłaszcza gdy las przerzedzał się i resztki dziennego światła pozwalały rozróżnić drogę. Kiedy przekraczali potok Hopton i Cadfael zsunął się z konia, l by przeprowadzić go po lodzie, w powietrzu pojawiły się pierwsze, leniwie opadające płatki śniegu. Skręcając potem nieco w lewo, choć oddalając się stopniowo od łożyska strumienia, wyjechali na pierwszy z dopływów, łączący się z głównym potokiem po odbyciu podróży w dół wznoszącego się po prawej łagodnego zbocza. Wszystkie strumienie od wielu dni były skute lodem i nieruchome. Słońca nie było już widać, tylko na zachodzie gorzał jeszcze słaby poblask, mknący wśród ołowianych szarości. Wiatr wzmógł się, a śnieg zaczynał kąsać policzki. Las w tym miejscu ustępował od czasu do czasu poletkom uprawnym i gospodarstwom lub skleconym nieporządnie szałasom dla owiec, odwróconym od wiatru. Kształty i kontury zaczynały gubić się w plątaninie cieni, w której uchwycić można było tylko przelotne błyski światła odbijane od powierzchni lodu i niebieskawe zarysy śnieżnych zasp dziewiczego śniegu. Następny potok, dość płytki, zamarły i cichy jak poprzednie, wił się pośród kęp trzciny jak srebrny wąż. Koń wzdry-gał się niespokojnie, wstępując na lód, i Cadfael zsiadł zno wu, by przeprowadzić zwierzę. Rozległa, lśniąca powierzchnia połyskiwała matowo i raziła oczy, jeżeli nie patrzyło się na nią dokładnie prostopadle z góry; zakonnik uważnie stawiał na niej każdy krok, buty miał bowiem znoszone i śliskie. Tylko dlatego wydało mu się przez moment, że z lewej strony'dostrzega pod lodem coś białawego, w tym momencie jednak koń potknął się i zboczył w ośnieżoną trawę na przeciwnym brzegu. Cadfael nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co zobaczył. Jeszcze trudniej przyszło mu w to uwierzyć. Jeszcze pół godziny - i podobne odkrycie byłoby niemożliwe. Przebywszy pięćdziesiąt kroków, zatrzymał się za gąszczem krzewów i zamiast wspiąć się na konia, jak tego oczekiwał Yves, wręczył chłopcu lejce i polecił z udawanym spokojem: — Poczekaj na mnie chwilę. Nie, jeszcze nie skręcamy, to nie tu szlak się rozwidla. Coś po drodze zauważyłem. Zaczekaj! Yves zdziwił się, ale posłusznie zaczekał na Cadfaela,"7 podczas gdy ten zawrócił w stronę zamarzniętego strumienia. Białawy kształt nie był złudzeniem, błyskiem odbitym od powierzchni lodu. Spoczywał tam, nieruchomy, jakby zastygły. Mnich przyklęknął i przyjrzał się dokładniej. Krótkie włosy na karku zjeżyły mu się ze zgrozy. Nie miał, jak się przez chwilę łudził, do czynienia z jednorocznym jagnięciem. Kształt był dłuższy, reguła rniejszy, smu- klejszy i bielszy. Zza połyskliwej tafli patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma bladoperłowy owal twarzy. Drobne, delikatne dłonie wyniesione zostały trochę ku powierzchni, zanim lód zamarzł na dobre i teraz wydawały się o coś błagać. Alabastrowa biel skóry i biel poszarpanej koszuli -jedynego odzienia, które miała na sobie - skalane były tylko brunatnym śladem na piersi, tak niewyraźnym, że rozpłynął się i zniknął pod wytężonym wzrokiem Cadfaela. Twarz miała delikatną, młodą. A jednak jagnię. Baranek Boży, zabłąkana owieczka, odarta ze wszystkiego, zbezczeszczona i zamordowana. Osiemnastoletnia? Mogła mieć i tyle. Co świadczyłoby o tym, że Ermina Hugonin została w tym samym momencie odnaleziona i utracona. ROZDZIAŁ CZWARTY O tej porze nic już nie mógł zdziałać, zwłaszcza że był sam; a gdyby się ociągał z powrotem, chłopiec z pewnos'cią podszedłby sprawdzić, co go zatrzymało. Podniósł się z klęczek i wrócił do przestępującego nerwowo z nogi na nogę konia, któremu s'pieszno było do stajni. Chłopiec wypatrywał go raczej z zaciekawieniem niż z niepokojem. - Co tam znalazłeś'? Czy coś się stało? - Nic, czym byś' się musiał kłopotać. W każdym razie - pomyślał z nagłym bólem - i tak się dowiesz, w swoim czasie. Niech cię chociaż nakarmimy, ogrzejemy i nabierzemy pewności, że przynajmniej tobie nic nie zagraża - nim będziesz musiał stawić temu czoła. — Miałem wrażenie, że widziałem uwięzione w lodzie jagnię, ale omyliłem się. — Wspiął się na konia i otoczył chłopca ramionami, sięgając po lejce. - Powinniśmy się pospieszyć. Ściemni się zupełnie, nim dotrzemy do Bromfield. W miejscu, gdzie szlak się rozwidlał, skręcili w prawo, podług wskazówek Thurstana, jadąc łatwym traktem wzdłuż zbocza. Ciało chłopca robiło się coraz cięższe i bardziej bezwładne, ciemna głowa opadła na ramię Cadfaela. Trzeba, żebyśmy chociaż ciebie uchronili od zguby - z niemym żalem i wściekłością powtarzał sobie mnich -jeśli nie udało nam się uratować twojej siostry. - Nie powiedziałeś mi, jak się nazywasz - odezwał się Yves. - Nie wiem, jak się mam do ciebie zwracać. - Jestem Cadfael, Walijczyk z Trefriw, obecnie z opactwa w Shrewsbury. Dokąd, jak sądzę, zamierzaliście się udać. — Taki mieliśmy zamiar. Ale Ermina, moja siostra, postępuje zawsze, jak jej się podoba. Ja nie jestem taki nierozsądny! Gdyby mnie była posłuchała, nie rozdzielilibyśmy się i teraz wszyscy bylibyśmy już w Shrewsbury, cali i zdrowi. Chciałem iść do Shrewsbury razem z bratem Eliaszem — znasz brata Eliasza? - i siostra Hilaria też, ale Ennina miała inne plany. To wszystko jej wina! Nie ulega, niestety, wątpliwości, że masz słuszność - pomyślał Cadfael ze smutkiem, przytulając do siebie małego sędziego, który, nieświadomy okrucieństwa wyroku, spoczywał ufnie w jego ciepłych objęciach. — Ale czyż nasze drobne przewiny zasługują na podobną kaźń? Bez szansy na żal, pokutę, poprawę? A tu zniszczono młode życie za jeden szalony postępek, kiedy przecież przywilejem młodości jest popełniać szaleństwa, nim człowiek nie nabędzie dojrzałości i rozsądku. Zjeżdżali już na dobry, ubity trakt wiodący z Ludlow do Bromfield. - Chwała Bogu! -westchnął Cadfael, wyśledziwszy zapalone przed bramą pochodnie, złote ziemskie gwiazdy przeświecające przez gęstniejącą zasłonę śniegu. - Jesteśmy na miejscu! Podjechali do furty. Na dziedzińcu panowało niezwykłe poruszenie. Stratowany śnieg poznaczony był śladami kopyt, a koło stajni kilku parobków, z pewnością nie należących do służby klasztornej, zajętych było wycieraniem koni i odprowadzaniem ich do boksów. Przed wejściem do głównej sali stał przeor Leonard, pogrążony w rozmowie z młodym, niewysokim, szczupłym mężczyzną, którego plecy, choć owinięte w płaszcz z kapturem, były już Cadfaelowi dobrze znajome. Hugo Beringar przybył osobiście zapoznać się z najnowszymi wieściami na temat zaginionych Hugoni-nów, wyglądało również na to, że przywiózł ze sobą dwóch czy trzech oficerów do pomocy. Dzięki niezwykle wyostrzonemu zmysłowi słuchu natychmiast zwrócił uwagę na nowo przybyłych i ruszył ku nim, zanim jeszcze koń miał czas się zatrzymać. Przeor deptał mu po piętach, ożywiony nadzieją na widok dwójki powracającej z wyprawy, na którą wybrał się jeden. Cadfael zsiadł już na ziemię w momencie, w którym się zbliżyli, a Yves, oszołomiony i podniecony, rozbudził się zupełnie i pozbierał na tyle, by z godnością, jak przystało na szlachcica, przywitać nieznajomych. Uchwycił w obie pulchne łapki łęk siodła i zeskoczył na ziemię. Dla jego drobnego ciała była to spora odległość, ale akrobatycznym wysiłkiem utrzymał się na nogach i wyprostował się, czując na sobie rozbawione i aprobujące spojrzenie Hugona. - Ukłoń się, Yves, Hugonowi Beringarowi, zastępcy szeryfa w tym hrabstwie - rzekł Cadfael. -1 przeorowi klasztoru w Bromfield, Leonardowi - twojemu gospodarzowi. -I gdy chłopiec z powagą składał im swoje uszanowanie, dodał na stronie do Hugona: - O nic go teraz nie pytaj, mech wejdzie do środka! Od dawna rozumieli się w pół słowa, Yves zatem już wkrótce oddalał się w opiekuńczych, choć kościstych, objęciach Leonarda ku ciepłu i kolacji. Mieli nadzieję wydobyć z niego wszystko, nim padnie na posłanie. Na pewno będzie dobrze spał, taki młody i zmęczony; nawet dźwięk dzwonów na mszę, chociaż go obudzi, uspokoi go tylko i pozwoli znowu smacznie zasnąć — przecież wychowywał się w klasztorze. - Na litość boską - rzekł Cadfael z głębokim westchnieniem, gdy tylko chłopiec zniknął im z oczu - wejdźmy do środka i znajdźmy jakiś spokojny kąt, gdzie można porozmawiać. Nie spodziewałem się ciebie tutaj, zważywszy na twoje rodzinne zobowiązania... - Beringar wziął go po przyjacielsku pod ramię i poprowadził do drzwi wiodących do kwatery przeora, cały czas nie spuszczając z niego wzroku, nawet kiedy stali na progu i otrząsali śmeg z butów i płaszczy. - Dopiero co dowiedzieliśmy się czegoś o naszych zaginionych. Nie sądziłem, że to cię oderwie od twoich spraw, na szczęście się myliłem. - Zostawiłem wszystko w jak najlepszym porządku -powiedział ostrożnie Hugo. Spodziewał się zastać przyjaciela sypiącego jak z rękawa dobrymi wieściami, a zamiast tego napotkał powagę, która nie zwiastowała nic dobrego. -O nas przynajmniej możesz się nie martwić, jeśli już gryziesz się czymś tutaj. Tego samego dnia, kiedy wyjechałeś, urodził mi się syn, zdrowy, śliczny chłopak, płowowłosy jak matka. Oboje czują się świetnie. Do tego ta dziewczyna z Wor-cester również obdarzyła męża synem, zaraz następnego dnia. W domu roi się od podnieconych kobiet i myślę, że nikt przez tych parę dni nie będzie za mną tęsknił. - Och, Hugo, jaka wspaniała wiadomość! Tak się cieszę! - Jak pomyślał Cadfael, była w tym jakaś sprawiedliwość: życie nie dawało się pokonać śmierci. -1 czy wszystko dobrze poszło? Nie miała ciężkiego porodu? - Ach, nic podobnego. Alinę nie przyszłoby do głowy, że można cierpieć przy tak radosnej okazji jak narodziny, więc nie czuła bólu. Na honor, gdyby nie to, że miałem tu coś do zrobienia, czułbym się wyrzucony z domu. Wieść od twego przeora przyszła jak najbardziej w porę. Jest tu ze mną troje moich ludzi, a w zamku w Ludlow, u Josce'a de Dinan, zostawiłem jeszcze dwudziestu dwóch chłopa — żeby mieć w razie czego posiłki pod ręką i żeby zabezpieczyć się na wypadek, gdyby kasztelan rzeczywiście chciał zmienić front. Nie może wątpić, że bacznie go obserwuję. A teraz - zażądał Hugo, przysuwając do ognia krzesło - wydaje mi się, że masz mi cos'do opowiedzenia; i, dalibóg, nie wiem zupełnie, czego oczekiwać. Zjawiasz się niespodziewanie z chłopcem, którego tak szukalis'my, i zamiast promienieć zadowoleniem, wyglądasz jak chmura gradowa. I nie chcesz pisnąć ani słowa, póki chłopiec jest w zasięgu słuchu. Gdzie go znalazłeś? Cadfael z lekkim westchnieniem usadowił się wygodnie, czując jeszcze w kościach zmęczenie i sztywność po długiej jeździe. Na razie nie było konieczności podejmowania żadnego działania. W nocy nigdy nie udałoby im się odnaleźć tego miejsca, szczególnie że szalała wichura, a świeży śnieg odmienił krajobraz, pozostawiając wzgórza nagimi, wypełniając kotliny, grzebiąc to, co jeszcze wczoraj było odkryte. Mógł z czystym sumieniem siedzieć spokojnie i wyciągając nogi, napawać się ciepłem ognia; mógł opowiedzieć wszystko po swojemu, nie spiesząc się, jako że aż do świtu nie było nic do roboty. - Na polanie w Lesie Clee, w chacie przyzwoitego gospodarza, który nie dopuścił, by dziecko samo wędrowało przez to odludzie bez jakiejś przyzwoitej kompanii. Uznał, że odpowiadam wymogom, a i chłopiec poszedł ze mną chętnie. - Ale był tam sam? Szkoda - rzekł Hugo z posępną ironią - że nie znalazłeś też przy okazji jego siostry. - Niestety - Cadfael przymknął oczy, czując na powiekach ciepło płomienia - obawiam się, że ją znalazłem. Cisza, która zapadła, trwała krócej, niż im się zdawało. Nie można było pomylić się co do znaczenia ostatniego zdania. — Martwą? — spytał Hugo szorstko. - I zimną jak lód. Zastygłą w lodzie. Pierwszy mróz zamknął ją w szklistej trumnie, zachowując jej ciało, by oskarżało zabójcę. - Mów - powiedział Hugo pełen napięcia. Cadfael powiedział mu. Będzie musiał opowiedzieć całą historię jeszcze raz, gdy przyjdzie przeor Leonard -gdyż ten ostatni również powinien wziąć udział w złagodzeniu brutalnej prawdy, która czekała chłopca. Do tego czasu jednak z ulgą zrzucił ciężar z serca - dobrze było wiedzieć, że teraz Hugo również jest za wszystko odpowiedzialny. - Czy odnajdziesz to miejsce? - Tak, za dnia trafię. W ciemnościach nie mam nawet co próbować. Czeka nas okropne zadanie... Będziemy musieli zaopatrzyć się w topory do wyrąbania jej z lodu - chyba że przyjdzie odwilż. - Była to próżna nadzieja, nic nie zwiastowało roztopów. - Na razie nie mówmy o tym - rzekł Hugo. - Musimy dzisiaj dowiedzieć się od chłopca wszystkiego, co nam ma do powiedzenia. Być może uzyskamy jakieś wskazówki co do tego, jak mogła się znaleźć w miejscu, gdzie się na nią natknąłeś. A gdzież, na Boga, podziewa się ta zakonnica, z którą uciekli? - Yves twierdzi, że pozostawił ją w Cleeton, gdzie powinna być względnie bezpieczna. A dziewczyna... mówi, że ta nieszczęsna uciekła z amantem. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły; dzień już się kończył i najpilniejszą sprawą było przynajmniej jednemu z nich zapewnić bezpieczeństwo. - To prawda, i postąpiłeś właściwie. Zaczekamy na przeora, a kiedy chłopiec już odpocznie, ogrzeje się i naje do syta, dowiemy się od niego szczegółów. Być może nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co wie - i uda nam się to z niego wydobyć, oszczędzając mu informacji o śmierci siostry. Chociaż prędzej czy później i tak musi się o tym dowiedzieć. -W głosie Hugona zabrzmiało współczucie. -Tylko on zna twarz dziewczyny. - Ale nie dzisiejszego wieczora. Niech śpi spokojnie. Ma jeszcze czas do chwili, kiedy ją tu przywieziemy i stosownie przygotujemy, by ją mógł zobaczyć. Yves przyszedł do siebie zupełnie: ciepła kolacja, poczucie bezpieczeństwa i naturalna odporność organizmu zdziałały cuda. Przed kompletą zasiadł z Hugonem Beringarem — przy czujnej asyście brata Cadfaela i przeora Leonarda — w komnacie tego ostatniego, by szczerze i zwięźle opowiedzieć całą historię. - Jest niebywale odważna - przyznał, oddając siostrze sprawiedliwość - ale bardzo uparta i samowolna. Przez całą drogę z Worcester przeczuwałem, że szykuje jakąś niespodziankę i że nasza ucieczka była jej na rękę. Musieliśmy z początku iść okrężną drogą, powoli, bo wszędzie wokół miasta grasowały bandy żołnierzy, sporo czasu więc zajęło nam, nim dotarliśmy do Cleobury, gdzie zatrzymaliśmy się na noc; a właśnie tej nocy zjawił się tam również brat Eliasz, i szedł z nami aż do Foxwood, i chciał, żebyśmy udali się z nim do Bromfield, gdzie było bezpiecznie; chciałem też tego ja i siostra Hilaria. Mogliby nam tam dać eskortę na podróż do Shrewsbury, zresztą oznaczało to niewiele dłuższą drogę. Ale Ermina nie chciała o tym słyszeć! Zawsze musi postawić na swoim; i uparła się, że pójdzie do Godstoke przez wzgórza. Nie mogłem jej przekonać - nigdy mnie nie słucha, twierdzi, że jest starsza i mądrzejsza. A gdybyśmy z siostrą Hilaria zdecydowali się towarzyszyć bratu Eliaszowi, i tak poszłaby sama w góry, więc cóż innego nam zostało, niż wybrać się z nią razem? — sapnął z oburzeniem. — Naturalnie, że nie mogliście jej opuścić — zgodził się Beringar. - Więc następną noc też spędziliście w Cleeton? — Niedaleko Cleeton, w samotnej sadybie. Ermina miała kiedyś nianię, która wyszła za dzierżawcę, i wiedzieliśmy, że z pewnością znajdzie się tam dla nas łóżko. Człowiek ten nazywa się John Druel. Dotarliśmy tam późnym popołud niem i pamiętam, że Ermina rozmawiała o czymś na osobności z synem gospodarzy, on potem się oddalił i do wieczora go nie widzieliśmy. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz jestem przekonany, że wysłała go z wiadomością. Przez cały czas miała taki plan. Późno w nocy zjawił się bowiem jakiś mężczyzna z końmi i zabrał ją ze sobą. Usłyszałem jakieś hałasy na podwórku, więc wyjrzałem... Stały tam dwa konie, a on pomagał jej wspiąć się na siodło... - Kto? - spytał Hugo. - Znasz go? — Nie wiem, jak się nazywa, ale pamiętam go. Za życia mojego ojca składał nam czasami wizyty -z okazji polowań czy Bożego Narodzenia, albo Wielkiejnocy. Bywało u nas wtedy dużo gości, mieliśmy wielu znajomych. Z pewnością był synem albo bratankiem któregoś z przyjaciół ojca. Nigdy szczególnie się nim nie interesowałem - ani on mną, byłem jeszcze dzieckiem. Ale pamiętam jego twarz i zdaje mi się... z d a j e mi s i ę, że odwiedzał też Erminę w Worcester. Jeśli rzeczywiście tak było, musiały to być bardzo formalne wizyty, pod czujnym nadzorem siostry dyżurnej. — Uważasz, że to ona posłała po niego, żeby przyjechał i ją zabrał? To nie było porwanie? Pojechała dobrowolnie? - Nawet z radością- zapewnił go Yves żywo. - Słyszałem, jak się śmiała. Tak, posłała po niego — i przyjechał. To dlatego uparła się iść tą drogą, bo myślę, że gdzieś w pobliżu znajduje się jego posiadłość, i wiedziała, że może go przywołać. Dostanie bogate wiano - oznajmił z powagą dziedzic barona, oblewając się rumieńcem oburzenia. -A moja siostra nigdy nie ścierpiałaby zaaranżowanego sto-* sownie małżeństwa, jeśli nie byłoby ono po jej myśli. Nie ma reguły, której by nie podeptała... Podbródek zadrżał mu lekko, ale chłopiec zaraz zapanował nad chwilą słabości. W tej drobnej figurce mieściła się cała wyniosła duma feudalnego rodu Anjou i baronów an gielskich; kochał siostrę równie mocno, jak jej nienawidził, albo nawet bardziej - i nigdy, przenigdy nie powinien zobaczyć jej niemej i zbezczeszczonej, odartej do koszuli. Hugo podjął śledztwo, starając się zachować spokój. - I co zrobiłeś'? - Należało przywrócić chłopca do sfery faktów. - Nikt inny nic nie usłyszał - powiedział Yves z ukrytym szyderstwem w głosie - oprócz być może chłopaka, który przyniósł wiadomość, a ten z pewnością miał zalecenie niesłuchania. Byłem jeszcze ubrany, bo jedyne łóżko zajęły kobiety, więc wyskoczyłem na dwór, żeby próbować ich zatrzymać. Może i jest starsza, ale to j a jestem dziedzicem rodu! Jestem teraz głową rodziny. - Lecz na piechotę - wtrącił Hugo, ściągając go z tych rozważań na ziemię - nie bardzo miałeś szansę dotrzymać im kroku. I oddalili się, zanim zdążyłeś do nich zawołać. — Nie, nie doścignąłem ich, ale przynajmniej szedłem ich tropem. Zaczął padać śnieg, zostawiali ślady i wiedziałem, że na pewno nie jadą daleko. Dość daleko, co prawda, bym ich zgubił! - przyznał, przygryzając wargę. - Szedłem ich śladami tak długo, jak tylko mogłem, ale było pod górę i zaczął wiać wiatr, i wkrótce śnieg wszystko zasypał. Nie mogłem znaleźć żadnej drogi, ani dalszej, ani z powrotem. Starałem się zachować kierunek, w którym według mnie zmierzali, ale sam nie wiem, jak długo się błąkałem i gdzie. Zupełnie straciłem orientację. Całą noc spędziłem w lesie, a następnego wieczora znalazł mnie Thurstan i zabrał ze sobą do domu. Brat Cadfael wie o tym. Thurstan powiedział mi, że w okolicy włóczy się mnóstwo złoczyńców, i że powinienem zostać u niego, póki nie nadarzy się jakiś godny zaufania towarzysz podróży. Więc zostałem. A teraz nie mam pojęcia - stwierdził bezradnie, znowu stając się małym chłopcem — gdzie podziewa się Ermina ze swoim kochankiem ani co się dzieje z siostrą Hilarią. Obudziwszy się nie zastała już żadnego z nas - i nie wiem, co uczyniła. Ale miała obok siebie Johna i jego żonę, na pewno dopilnowali, by nic jej się złego nie stało. - Aten człowiek, który uprowadził twoją siostrę? - naciskał Hugo. - Nie wiesz, jak się nazywa, ale pamiętasz, że przyjmowano go u ciebie w domu. Jeśli ma tu gdzieś w górach dwór, z dogodnym dostępem od strony Cleeton, bez wątpienia go odnajdziemy. Zdaje mi się, że za życia twego ojca mógł być kandydatem do ręki twej siostry, w bardziej wtedy stosownych okolicznościach? - Ależ tak - przytaknął chłopiec z powagą - nie zdziwiłbym się. Odwiedzało nas wielu młodych ludzi, a Ennina, nawet kiedy miała czternaście czy piętnaście lat, często wybierała się z nimi na przejażdżki albo polowania. Wszyscy byli ludźmi majętnymi, mieli dziedziczyć rozległe posiadłości. Nigdy nie zauważyłem, by któregoś wyróżniała. -W owym czasie z pewnością zbyt był pochłonięty zabawą z żołnierzami i utrzymaniem się na grzbiecie swojego pierwszego kucyka, by zwracać uwagę na adoratorów siostry. - A ten jest bardzo przystojny - przyznał wielkodusznie. - Ma włosy o wiele jaśniejsze niż ja. I jest wyższy od ciebie, parne. - Nie musiało to oznaczać wyjątkowego wzrostu, Beringar często bywał nie doceniany z powodu mało okazałej postury, pod którą niewielu domyślało się stalowych mięśni i ścięgien. - Sądzę, że ma jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Ale nie znam jego nazwiska. Tylu ich składało nam wizyty... - Jest jeszcze jedna sprawa - odezwał się Cadfael -w której Yves może nam pomóc, naturalnie jeśli nie pada z nóg. Mówiłeś coś, Yves, o bracie Eliaszu, który rozstał się z wami w Foxwood. Yves skinął głową i uważnie wysłuchał prośby. - Brat Eliasz przebywa w tutejszej infirmerii. Po wykonaniu misji wybrał się do domu, lecz po drodze napadli na niego nocą złoczyńcy i mocno poturbowali, więc dobry człowiek, który go znalazł, przywiózł go tu, byśmy spróbowali go wykurować. Myślę, że jego życiu nic już nie grozi, niemniej jednak nie jest w stanie opowiedzieć nam, co się stało. Nic nie pamięta z ostatnich kilku dni, tylko podczas snu dręczy go jakiś na wpół uświadamiany koszmar. Kiedy się budzi, nie wie, o co chodzi, ale we śnie wspomina o tobie, chociaż nie z imienia. „Chłopiec byłby ze mną poszedł" - to jego słowa. Gdy teraz będzie cię miał, całego i zdrowego, przed oczyma, być może pamięć mu wróci. Czy spróbowałbyś ze mną? Yves poderwał się skwapliwie, spoglądając na Beringara, by upewnić się, czy już nie będzie go potrzebował. - Bardzo mi przykro, że stała mu się krzywda. Był taki dla nas dobry... Tak, jeśli mogę coś dla niego zrobić... W drodze do infirmerii, ukradkiem, jak przestraszone dziecko, wsunął rękę w szeroką dłoń Cadfaela i mocno ją uścisnął. - Niech cię nie przestraszy, że jest taki poraniony i spuchnięty. To minie, przyrzekam ci. Brat Eliasz leżał cicho i spokojnie, a młodszy braciszek czytał mu na głos żywot świętego Remigiusza. Sińce i zniekształcenia powoli znikały, ból również; chory przyjął dziś posiłek i na dźwięk dzwonu wzywającego na nabożeństwo zaczynał poruszać ustami, formując słowa liturgii. Jego oczy jednak spoczęły obojętnie na stającym w drzwiach chłopcu i powędrowały znów leniwie w ciemny kąt pokoju. Yves przysunął się na palcach do łóżka, szeroko otwierając oczy. - Bracie Eliaszu, oto Yves, który przyszedł cię odwie-,dzić. Pamiętasz Yvesa? Spotkałeś go w Cleobury i rozstałeś się z nim w Foxwood. Nie, nic prócz lekkiego drżenia i wyrazu rozpaczliwego niepokoju nie pojawiło się na twarzy pacjenta. Yves ośmielił się podejść bliżej i lękliwie położył dłoń na kościstej, bez władnej ręce spoczywającej na pościeli, ale ciało pozostało zimne i nie zareagowało na dotyk. - Tak mi przykro, że cię skrzywdzono. Szliśmy razem tych parę mil. Żałuję, że nie zostaliśmy w twojej kompanii... Brat Eliasz wlepił w niego wzrok, drżąc i potrząsając bezradnie głową. - Nie, to na nic -powiedział Cadfael wzdychając. - Jeśli będziemy naciskać, za bardzo się zdenerwuje. Nie szkodzi, ma czas. Przede wszystkim trzeba, żeby przyszedł do zdrowia na ciele, wszystko jest na najlepszej drodze, pamięć może poczekać. Warto było popróbować, ale nie jest jeszcze na to gotowy. Chodź, zasypiasz na stojąco, czas do łóżka. Wstali o świcie: Cadfael, Hugo i jego ludzie - i znaleźli się w świecie, który przybrał przez noc zupełnie odmienne kształty: pagórki spłaszczyły się, jary wypełniły, a znad każdego szczytu unosiła się, jak wolno powiewający pióropusz, kurzawa drobnego śniegu. Zabrali ze sobą topory, nosze z rzemieni oplecionych wokół dwóch żerdzi i płótno, w które mieli ją zawinąć. Szli w milczeniu, żaden z nich nie znajdował słów; oszczędzał je na później, gdy będą potrzebne przy wykonywaniu strasznego zadania, które ich czekało. Z nadejściem świtu śnieg jak zwykle przestał padać; działo się tak, począwszy od tego wieczora, którego Yves z determinacją zabrał się do poszukiwania swojej, nie wiedzieć gdzie zbiegłej siostry. Pierwszy mróz ścisnął tej właśnie nocy - i wtedy to, korzystając z jej zdradliwej osłony, jakaś' dzika bestia dokonała gwałtu na dziewczynie i pozbawiła ją życia. Szli teraz wyrwać ją z lodowego uścisku strumienia, który w momencie, gdy zwłoki zostały weń wrzucone, zaczynał już zamarzać. Co do tego Cadfael nie miał wątpliwości. Musieli przetrząsnąć spory obszar pokryty świeżo spadłym śniegiem, zanim znaleźli ciało. Odgarnęli sypką pokry we i spojrzeli w dół — na dziewczynę w lustrze, jakby wyrżniętą w szkle. — Dobry Boże! — wykrzyknął Hugo w pomieszaniu. — Jest młodsza od chłopca! - Tak wiotkim i dziecinnym jawił się ten mglisty kształt. Przybyli tu jednak, by zakłócić jej spoczynek i przygotować do chrześcijańskiego pochówku, choć wydawało się niemal świętokradztwem naruszyć jej gładką lodową trumnę. Uczynili to bardzo ostrożnie, starając się nie kaleczyć delikatnego ciała - a okazało się to nadzwyczaj trudnym zadaniem. Pomimo kąsającego mrozu spływali potem, wyciągając dziewczynę zamkniętą w jej chłodnym sarkofagu, układając ją na noszach jak posąg owinięty w płótno i dźwigając na własnych plecach przez całą drogę do Brom-field. Dopiero tam, w chłodnej, pustej kaplicy, ls'niące krawędzie lodu zaczęły rozpływać się i odrywać kroplami, spiekając do kanału odprowadzającego wodę podczas obmywania zwłok. Dziewczyna, odległa i niemal bezcielesna, spoczywała w swojej jaśniejącej szkatule, a jednak z każdą chwilą wydawała się bardziej ludzka, narażona na ból, nieszczęście i gwałt - i to wszystko, co jest udziałem istoty śmiertelnej. Cadfael postanowił czuwać przy ciele, gdyż Yves był już na nogach i z ciekawością zaglądał w każdy kąt. Był, rzecz jasna, bardzo dobrze wychowany i miał czarujące maniery, jednak jako energiczny trzy nastolatek, obdarzony w dodatku poczuciem wyższości wynikającym ze szlachetnego urodzenia, mógł złożyć w kaplicy nieoczekiwaną wizytę. Dobrze po dziesiątej, gdy trwała już suma, skorupa lodu stopniała na tyle, że dziewczyna poczęła się z niej wyłaniać: najpierw pokazały się czubki szczupłych, przezroczystych palców, drobna perełka nosa, i wreszcie - skręcone w loki pasma jedwabistych włosów, okalające jej czoło. Ich widok zastanowił Cadfaela -były bowiem krótkie. Mógł owinąć je niecałe dwa razy wokół palca. I były ciemnozłote, a wysychając na pewno zjaśniałyby jeszcze bardziej. Pochylił się, by spojrzeć w jej otwarte oczy, nieruchomo wpatrujące się w niego spod cienkiego, szklistego welonu. Kolor ich przypominał mu łagodny fiolet irysów lub ciemny odcień szarości właściwy kwiatom lawendy. Z końcem sumy ukazała się cała twarz. Na policzkach i wargach, przy pierwszym kontakcie z powietrzem, zaczęły występować sine plamy po zadrapaniach. Gdy spod gładkiej powierzchni wyłoniły się czubki jej drobnych piersi, Cadfael mógł dokładnie przyjrzeć się ciemnej smudze, która znaczyła z prawej strony jej koszulę i fragment ramienia. Wiedział już, gdzie krew zostawiła ślady: ciało zamarzło w tężejącym strumieniu, nim woda zdążyła zmyć plamę, która bladła teraz, spływając z topniejącym lodem, Cadfael jednak zapamiętał jej położenie i przypuszczalne miejsce zadania rany. Jeszcze przed południem smukły, młody, wiotki kształt uwolnił się ze swego pancerza. Drobna, proporcjonalna głowa w aureoli krótkich jasnych włosów mogłaby należeć do anioła ze Zwiastowania. Cadfael sprowadził przeora Leonarda i razem oddali zmarłej ostatnią posługę - ponieważ nie mogli obmyć jej ciała, póki nie obejrzy go Hugo Beringar, ułożyli je tylko jak należy. Aż po szyję przykryli ją białym płótnem i przygotowali na oględziny. Gdy nadszedł Hugo, przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. Można było jej dać osiemnas'cie lat, tej bladej, smukłej, jakby nierzeczywistej istocie. „Bardzo pięknej" - jak uważano... W rzeczy samej, była piękna. Ale czy naprawdę była to owa ciemnowłosa, uparta, rozpieszczona szlachcianka, która postępowała według swoich zachcianek, nie zważając na okoliczności, pomimo zimy, wojny i niebezpieczeństw? - Spójrz! - Cadfael odrzucił płótno, odsłaniając zmiętą koszulę, której nie próbował poprawiać od momentu, kiedy wychynęła spod lodu. Na fragmencie tkaniny ponad prawą piersią i na ramieniu rysowała się niewyraźna czerwonawa plama. - Użyto noża? - poddał Hugo, patrząc Cadfaelowi w twarz. - Nie ma rany. Przyjrzyj się! - zakonnik zsunął koszulę z ramienia dziewczyny i zademonstrował nietkniętą białą skórę, przybrudzoną jedynie brunatną smugą, którą starł delikatnie - zniknęła, nie pozostawiając s'ladu. - Z pewnos'cią nie zginęła od noża. Potok, w którym była zanurzona, ściął się na tyle szybko, że plamy pozostały. Ona jednak nie krwawiła. W każdym razie - dodał gorzko - nie od ran zadanych nożem i nie w tym miejscu. Za to najprawdopodobniej z nim walczyła - z nim lub z nimi, gdyż takie wilki zwykle atakują w stadach - i zraniła. Zadrapała twarz lub dłoń czy nadgarstek, kiedy próbowała go odepchnąć. Rozważ to, Hugo. Znowu ją przykrył, bardzo delikatnie. Alabastrowa twarz patrzyła w mrok krypty zamglonym spojrzeniem, nieporu-szona, okolona krótkimi kędziorkami świetlistych, jasnych, teraz już suchych włosów. - Pojawiają się sińce - rzekł Hugo, przeciągając czubkiem palca po jej policzku i dookoła warg. — Ale nie widzę żadnych śladów na szyi. Nie dławili jej za gardło. - Udusiła się najpewniej w trakcie aktu przemocy. Wszyscy troje byli tak zajęci zmarłą, że nie zarejestrowali kroków zbliżających się do zamkniętych drzwi, stąpania tak lekkiego, że trudno byłoby je usłyszeć nawet przy napiętej uwadze, pomimo że nadchodzący wcale nie usiłował się ukryć. Pierwsze, co zobaczyli, to jaskrawy błysk światła odbitego od śniegu, gdy otworzyły się drzwi. Stał w nich Yves, który otworzył je szeroko, po czym bez wahania przekroczył próg. Nie byłby zdolny do szukania pokrętnych dróg i wejść, w które mógłby się wśliznąć, nie posługiwał się półśrodka mi. Zaskoczyła go i uraziła gwałtowność ich reakcji, zmarszczone brwi, skonsternowane twarze. Hugo i Leonard pospieszyli zasłonić przed nim widok katafalku i leżącego na nim ciała. - Nie powinieneś był tu wchodzić, chłopcze - rzekł przeor, nie mogąc opanować wzburzenia. - Dlaczego, ojcze? Nikt mnie o tym nie uprzedził. A ja szukałem brata Cadfaela. - Brat Cadfael wyjdzie do ciebie za chwilę. Wracaj do głównej sali i poczekaj tam na niego... Za późno było go odsyłać, zobaczył już ponad obronnym murem ich ramion to, co tak chcieli przed nim ukryć. Pośpiesznie naciągnięte prześcieradło nie dość maskowało wydłużony kształt, a spod zmarszczonego brzegu wyłaniały się kosmyki jasnych włosów. Yves zamilkł nagle, twarz mu pobladła, a oczy robiły się coraz większe. Przeor delikatnie położył mu rękę na ramieniu i spróbował obrócić go ku drzwiom. - Chodź, pójdę z tobą. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie, ale teraz daj już spokój. Yves nie ruszał się z miejsca, wlepiając wzrok w głąb krypty. - Nie - rzekł nieoczekiwanie Cadfael - niech podejdzie. - Obszedł katafalk i postąpił kilka kroków w stronę chłopca. - Yves, jesteś już prawie dorosły; widziałeś dosyć, by nie trzeba było przed tobą udawać, że nie istnieją takie rzeczy jak przemoc, niebezpieczeństwo czy okrucieństwo i że ludzie nigdy nie umierają. Znaleźliśmy zwłoki, których nie potrafimy zidentyfikować. Chciałbym, żebyś im się przyjrzał i powiedział nam, czy ta twarz jest ci znajoma. Nie obawiaj się, nie zobaczysz nic przerażającego. Chłopiec zbliżył się z wyrazem determinacji na twarzy i przyjrzał się owiniętej w płótno rzeczy wzrokiem, w którym malowało się oszołomienie, ale nie ból. Cadfael był pe wien, że Yves ani przez chwilę nie kojarzy tego białego przedmiotu z ciałem swojej siostry, ani nawet w ogóle z ciałem kobiety. Widział jego rozszerzone źrenice, utkwione w krótkich kędziorach — Yves brał je za włosy mężczyzny. Pomimo to Cadfael byłby rozegrał tę sytuację inaczej, gdyby nie fakt, że miał już pewność, że zmarła nie mogła być Erminą Hugonin. Co do jej tożsamos'ci żywił pewne podejrzenie .i mógł je potwierdzić jedynie Yves. Odsłonił twarz dziewczyny. Ręce chłopca, złożone na plecach, zacisnęły się gwałtownie. Yves zaczerpnął głęboko powietrza, ale poza tym nie wydał dźwięku przez dłuższą chwilę. Zadygotał lekko i podniósł na Cadfaela osłupiały, niedowierzający wzrok: - Ale jak to możliwe? Myślałem... Nic nie rozumiem! Miała... - nie dokończył, potrząsając głową, i znowu pochylił się nad ciałem, ogarnięty żalem i zdumieniem. - Znam ją, oczywis'cie, że tak, ale skąd się tu wzięła, martwa? To siostra Hilaria, która towarzyszyła nam z Worcester. ROZDZIAŁ PIĄTY Z trudem przyszło im nakłonić Yvesa do wyjścia na zaśnieżony podwórzec. Szedł jak zamroczony, podczas gdy jego umysł usiłował pogodzić się z faktem nieoczekiwanego napotkania w takim miejscu i okolicznościach osoby, którą pozostawił daleko stąd pod opieką życzliwych ludzi. Z początku, wstrząśnięty i zaskoczony, niezupełnie zdawał sobie sprawę z tego, co naprawdę zaszło. Dopiero w połowie drogi do komnaty dla gości - zrozumiał; przystanął jak uderzony obuchem w skroń, konwulsyjnie wciągnął w płuca powietrze i, ku swemu własnemu zdumieniu, wybuchnął nieopanowanym płaczem. Przeor Leonard nieomal rozgdakał się nad nim jak przerażona kwoka, ale Cadfael, uprzedziwszy go, poklepał chłopca po ramieniu i zaapelował: - Postaraj się wziąć w garść, bo będziesz nam potrzebny. Musimy teraz wytropić złoczyńcę i pomścić krzywdę, a kto, jeśli nie ty, zaprowadzi nas w miejsce, gdzie zostawiłeś siostrę Hilarię? Czyż nie stąd właśnie powinniśmy zacząć? Yves uspokoił się równie gwałtownie, jak przedtem wybuchnął. Pośpiesznie wytarł mokre policzki rękawem i rozejrzał się na tyle bystro, by odczytać wyraz twarzy Hugona Beringara. To Hugo reprezentował władzę. Rolą zakonników było chronić, doradzać i odmawiać modlitwy, ale sprawiedliwość i prawo spoczywały w ręku szeryfa. Yves nie na darmo był synem barona, w sprawach hierarchii orientował się doskonale. - To prawda, mogę zaprowadzić was z Foxwood prosto do chaty Johna Druela. To powyżej wsi Cleeton - złapał Hugona za rękaw i poprosił, wiedząc, że nie należy żądać: -Czy mogę pojechać z wami i wskazać wam drogę? - Możesz, pod warunkiem, że będziesz się trzymał blisko i słuchał poleceń - Hugo został już przekonany przez Cad-faela. Niewątpliwie dla chłopca lepiej było czymś się zająć i mieć ludzi dookoła siebie, niż w samotnos'ci dręczyć się myślami. - Znajdziemy ci odpowiedniego wierzchowca. A teraz biegnij po płaszcz. Spotkamy się przy stajni. Yves wybiegł, podniesiony na duchu perspektywą podjęcia jakiegoś działania. Beringar powiódł za nim pełnym troski wzrokiem. - Idź za nim, ojcze, dopilnuj, by wziął na drogę coś do jedzenia, bo możemy nie wrócić tak szybko; a niezależnie od tego, że zjadł dziś posilny obiad, do wieczora na pewno zgłodnieje. - I dodał w stronę Cadfaela, który towarzyszył mu do stajni: - Zrobisz oczywiście to, co uważasz za słuszne, zresztą wiesz, że zawsze rad jestem z twojej kompanii, o ile nie wzywają cię obowiązki wobec żywych czy umarłych. Ale sporo się najeździłeś ostatnimi dniami... - Jak na starego człowieka -dokończył za niego Cadfael. - Tego bym nie powiedział! Mys'lę, że jeszcze mnie przeżyjesz, mimo tych krzyżyków, które dźwigasz na karku. Co jednak z bratem Eliaszem? - Jedyne, czego mu jeszcze trzeba, to wizyta czy dwie dziennie, po prostu dla upewnienia się, że wszystko idzie dobrze. Odzyskuje już siły, a co się tyczy zaburzeń umysłu, moja obecność ich nie wyleczy. Albo odzyska pamięć tych zagubionych chwil, albo też zapomni, że coś go dręczyło. Jest pod dobrą opieką. Na nieszczęście ona takiej nie miała — stwierdził z goryczą. - Skąd wiedziałeś - spytał Hugo - że to nie jego siostra? - Przede wszystkim z powodu tych krótkich włosów. Od czasu, kiedy opuścili Worcester, upłynął miesiąc, w sam raz, by wyhodować taką czuprynkę. Dlaczego Ermina miałaby obcinać swoje loki? Poza tym ich kolor. Według Herwarda, panna Hugonin ma ciemne włosy i oczy, nawet w porównaniu z bratem. Czego nie można powiedzieć o znalezionej dziewczynie. No i zakonnica też miała być młoda, najwyżej dwudziestopięcioletnia. Nie, byłem pewien, że ten najgorszy cios mu nie grozi. Przynajmniej na razie! — zreflektował się trzeźwo. - Musimy teraz ją odszukać i na zawsze oszczędzić mu rozpoznawania w podobnych znaleziskach znajomych twarzy. Poczuwam się do tego obowiązku w równej mierze co ty - i pojadę z tobą. - Zatem idź przygotować się do drogi - rzekł bynajmniej nie zaskoczony Hugo - a ja osiodłam ci jednego ze swoich koni. Przybywając tu, dobrze wiedziałem, że niejednego mogę się spodziewać. Znam cię od dawna. Nie mieli kłopotów z dotarciem do Foxwood - droga była łatwa, uczęszczana, dopiero kiedy zaczęli wspinać się wyżej, szlaki zrobiły się strome i niebezpieczne. Z lewej strony wznosił się ponury masyw Titterstone Clee. Jego nagi, płaski grzbiet niknął w ciemnych chmurach, zwisających ciężko nad skalnym pustkowiem. Yves jechał u boku Hugona, przejęty i ważny. - Możemy ominąć wioskę z prawej strony, chata stoi tam, wyżej. Za tą granią John ma swoje pola i zagrodę dla owiec. Hugo ściągnął nagle lejce i wyprostował się, węsząc w powietrzu. - Czy nie czujecie tego zapachu? Dziwne, co rolnik mógłby wypalać o tej porze roku? W powietrzu unosił się niewyraźny, acz złowróżbny swąd, rozwiewany podmuchami wiatru. Jeden ze zbrojnych jadących za Beringarem zawyrokował: - Sprzed jakichś trzech, czterech dni, i to przyprószone śniegiem — ale czuję woń spalonego drzewa. Hugo spiął konia i pocwałował w górę szlakiem pomiędzy ośnieżonymi krzakami, wiodącym do krawędzi i opadającym w kotlinę. Osłonięte zagłębienie porastały drzewa, chroniąc chatę i budynki gospodarcze przed wściekłymi atakami wichru i niepożądanym okiem. Rozróżnili kamienny mur zagrody, wznoszący się na odległym pagórku, sama jednak farma pozostała ukryta przed ich wzrokiem, póki nie wyjechali spoza gęstej ściany drzew. Na jej widok Yves wydał zduszony okrzyk przerażenia i mocno chwycił Cadfaela za ramię. Z zasp śnieżnych wystawały tylko poczerniałe narożne słupy budynków, wśród zwęglonych ruin walały się resztki dachówek i desek stodoły. W .tym krajobrazie nieszczęścia i opuszczenia królowała absolutna martwota, nawet drzewa wokoło były skurczone i osmalone. Gospodarstwo Druela przestało istnieć, zniknęli ludzie i inwentarz, pozostały tylko zgliszcza. Przetrząsali spopielałe szczątki w ponurym milczeniu, czujni jednak na każdą wskazówkę. Gdyby nie mróz, w powietrzu czuć byłoby nie tylko spalenizną: na zarzuconym zwęglonymi resztkami zagrody podwórku leżały rozsiekane ciała dwóch gospodarskich psów. Pomimo że kilkakrotnie spadły od czasu najazdu śnieg zdążył przykryć ślady, wyglądało na to, że napadu dokonała banda w sile przynajmniej dziesięciu -dwunastu ludzi, którzy uprowadzili owce i krowy i ogołocili chatę z wszelkiego dobytku, jaki zdołali unieść. Musieli również zabrać ptactwo domowe, powiązawszy je za nogi - gdyż dookoła wciąż jeszcze unosiły się pióra, odrywając się od poczerniałych desek. Hugo zsiadł z konia i wspiął się na stos ruin. Jego ludzie, kopiąc w zaspach, przeszukiwali każdy jard przestrzeni od wewnątrz i na zewnątrz kamiennego ogrodzenia. - Zabili ich - rzekł Yves głosem bez wyrazu. - Johna, jego żonę i Petera, i owczarza - wszystkich zabili albo powieźli ze sobą, tak jak siostrę Hilarię. - Szszsz! - zmitygował go Cadfael. - Nigdy nie wyciągaj pochopnych wniosków, zanim nie zbadasz sytuacji należycie. Wiesz, czego tamci szukają? — wskazał na mężczyzn rozgrzebujących zgliszcza i wymieniających między sobą porozumiewawcze spojrzenia. - Ciał! I nie znaleźli żadnego. Tylko te nieszczęsne psie zwłoki. Zwierzęta spełniły, co do nich należało, i podniosły alarm — miejmy nadzieję, że w porę. Hugo nadszedł od strony stodoły, otrzepując uwalane dłonie. — Nie ma tu żadnych trupów. Albo Druelowie zdołali uciec, albo uwieźli ich ze sobą rabusie. Chociaż wątpię, czy banda wyrzutków zawracałaby sobie głowę braniem jeńców. Owszem, nie cofnęliby się przed morderstwem, ale porywać prostych ludzi? Wątpię w to. Niemniej jednak zastanawia mnie, którędy tu przybyli. Naszą drogą czy może swoim własnym szlakiem wzdłuż tego zbocza! Jeśli nie było ich więcej niż dziesięciu, atakowanie wioski mogli uznać za zbyt ryzykowne. - Koło owczarni znaleźliśmy zarżniętą owcę - zameldował jeden z jego ludzi, powróciwszy po zbadaniu zboczy. -Wzdłuż stoku trawersem ciągnie się ścieżka, której mogli użyć, chcąc ominąć Cleeton i zaopatrzyć się w żywność łatwiejszą do zdobycia. - Może więc Druel wraz z rodziną schronił się w wiosce. — Hugo zastanawiał się, marszcząc brwi i przyglądając się zwałom śniegu, które skutecznie pokryły wszelkie ślady. — Jeśli psy podniosły ujadanie z powodu owiec, mogli zdążyć uciec. Najlepiej zejdźmy do wioski i postarajmy się czegoś dowiedzieć. Jest nadzieja, że znajdziemy ich wszystkich całych i zdrowych - rzekł, poklepując Yvesa po ramieniu - nawet jeśli stracili dach nad głową i dobytek. - Ale nie siostrę Hilarię - chłopiec uparcie nie chciał pogodzić się z nieodwracalnością śmierci. - Jeżeli mieli dość czasu, by się uratować, dlaczego nie zatroszczyli się o siostrę Hilarię? - O to sam ich zapytasz, jeśli Bóg da, że ich znajdziemy. Nie zapomniałem o siostrze Hilarii. Chodź, nie mamy już tu nic więcej do roboty. - Jeszcze tylko jedno - wtrącił Cadfael. - Kiedy w ciemnościach usłyszałeś konie i wybiegłeś za siostrą, w którą stronę odjechała? Yves odwrócił się w stronę żałosnych szczątków domu, z którego rzucił siew pościg owych kilka dni temu. - Szlakiem na prawo, za chatą; płynie tam strumyk, który wtedy nie był jeszcze zamarznięty — w jego pobliżu zaczęli się wspinać zboczem, nie wprost na szczyt, ale dookoła. — Rozumiem. Spróbujemy potem tam się wybrać. To już wszystko, Hugo, możemy jechać. Dosiedli kom i zawrócili tą samą drogą, którą tu przybyli,, pozostawiając za sobą opuszczone ruiny. Przez gąszcz drzew i krawędź skalnego grzbietu dotarli do traktu wiodącego w dół, do wsi Cleeton. Teren był raczej niegościnny, nieszczególnie zdatny pod uprawę, ale za to idealny dla hodowli owiec-tej wysokogórskiej odmiany, która nie dostarczała wiele mięsa, ale miała najdłuższe futro. Od strony zbocza osadę otaczała prymitywnie sklecona, lecz mocna palisada i z pewnością wyznaczony strażnik miał oko na nadjeżdżających, gdyż zbliżając się posłyszeli przenikliwy, donośny gwizd. Gdy wjeżdżali pomiędzy chaty, na spotkanie wyszło im kilku krzepkich chłopa, gotowych śmiało odeprzeć każdą napaść. Hugo uśmiechnął się. Bandyci, którzy grasowali w tej okolicy, mieli powód obawiać się Cleeton — chyba że rzeczywiście byli bardzo liczni i doskonale uzbrojeni. Pozdrowił mieszkańców wioski i ujawnił swoją funkcję. Wątpliwe, czy w takich samotnych osadach spodziewano się wiele po protekcji króla czy cesarzowej, niemniej taka osoba jak szeryf hrabstwa mogła zapewnić pomoc w walce o przetrwanie. Sprowadzono głównego sędziego, który chętnie odpowiadał na pytania. Tak, wiedzą o spaleniu gospodarstwa Druela; tak, John jest tutaj, wieś żywi go i daje schronienie, przynajmniej uszedł z życiem, jeżeli nawet stracił wszystko, co miał. I jego żona, i syn, i owczarz, którego zatrudniał -wszyscy się uratowali. Długonogi chłopak żwawo skoczył przyprowadzić Druela, żeby ten osobiście zdał sprawę z tego, co mu się przydarzyło. Na widok chudego, żylastego wieśniaka Yves, zapominając o wcześniejszych pretensjach, rzucił mu się na spotkanie. Podeszli razem, mężczyzna z ręką na ramieniu chłopca. - Panie, słyszę, że byłeś tam... gdzie stał mój dom. Bóg widzi, że wdzięczny jestem za życzliwość i opiekę dobrych ludzi, którzy nie dali nam umrzeć z głodu, kiedy straciliśmy nasz cały inwentarz, ale jak przyjdzie nam żyć, jeśli naszą krwawicę wydziera nam nocą rabuś i pali dach nad głową? Ciężko jest przetrwać w górach - mówił z desperacją. - Ale takiego barbarzyństwa nigdyśmy się nie spodziewali. - Wierz mi, przyjacielu - rzekł Hugo szczerze - że i mnie to zaskoczyło. Niestety, nie mogę ci zaofiarować odszkodowania za twoje straty, ale być może odzyskasz część swojego majątku, jeśli tylko uda się nam wytropić twoich krzywdzicieli. Ten tu chłopiec, który nocował u ciebie parę dni temu, i jego siostra... — ...którzy uciekli w nocy — powiedział Druel i rzucił Yvesovi spojrzenie nabrzmiałe urazą. — Wiemy o tym, chłopiec nam wyjaśnił i w rzeczy samej, jeśli o niego chodzi, miał powody, by tak postąpić, ryzyko wał zresztą wiele. Chcielibyśmy jednak dowiedzieć się od ciebie szczegółów ataku... Kiedy nastąpił? — Drugiej nocy po ucieczce młodej pani i chłopca. Czwartego tego miesiąca, lecz późno, prawie o brzasku. Obudziliśmy się na wściekłe ujadanie psów i wybiegliśmy na dwór, sądząc, że to wilki podchodzą pod zagrodę w ten mróz. A psy były uwiązane — i rzeczywiście, napadły nas wilki, ale dwunożne! Stojąc przed chatą, słyszeliśmy dobiegające z góry beczenie owiec i widzieliśmy migające światła pochodni. Wiedzieli, że psy podniosły alarm, i ruszyli na nas w dół zbocza. Nie mam pojęcia, ilu ich było, może tuzin albo więcej. Nie mieliśmy żadnych szans, mogliśmy tylko uciekać. Przed zejściem w dół obejrzeliśmy się na stodołę — już się zajęła ogniem. Wiatr dął porywisty, wiedzieliśmy, że spłonie do szczętu. I oto jesteśmy, panie, bezdomni nędzarze, którzy muszą teraz zaprzedać się w poddaństwo - jeśli w ogóle jakiś właściciel ziemski odda nam kawałek pola pod uprawę. Ale, dzięki Bogu, ocaliliśmy życie! - Więc zbliżyli się od strony owczarni -stwierdził Hugo. - Którędy zjeżdżali po zboczu? — Od południa —odpowiedział bez namysłu John —ale nie drogą, sponad mej, ze wzgórza. Spadli na nas jak jastrzębie. - I nie domyślasz się, kim byli ani skąd? Nie doszły cię żadne pogłoski o przyczajonych tu gdzieś w pobliżu złoczyńcach? - Nie, nic podobnego dotychczas się nie wydarzyło. Uderzyli jak grom z jasnego nieba, pomiędzy północą, czwartego, i świtem następnego dnia. - Jeszcze jedno pytanie-rzekł Hugo.-Skoro cała twoja rodzina wyszła z opresji bez szwanku, co stało się wobec tego z zakonnicą z Worcester, która drugiego nocowała u was w chacie wraz z tym młodym człowiekiem i jego siostrą? Wiemy, że tych dwoje wyjechało tej samej nocy. A zakonnica? "' - Och, na szczęście ominęła ją ta próba - rzekł Druel z westchnieniem ulgi. - Przynajmniej o nią nie musiałem się martwić, gdy wydarzyło się to nieszczęście. Poprzedniego dnia wyjechała. Nieco późno, dobrze już po południu, ale za to pod dobrą opieką; pewien jestem, że sobie poradziła. Jakże się, biedactwo, przeraziła, gdy jej podopieczni zginęli bez śladu. Cóż miała robić? - Ktoś się po nią zjawił? - spytał Hugo. - Zakonnik benedyktyński. Znała go, mówiła, że jakiś czas towarzyszył im w drodze i namawiał, by szli z nim do Bromfield. Tak przekonywał wówczas, a gdy teraz przedstawiła mu sytuację, w jakiej się znalazła, uznał, że tym bardziej powinna pozwolić innym na zajęcie się poszukiwaniami i otoczenie jej samej opieką. Myślę, że trafił tu aż z Fox-wood, całą drogę rozpytując się o nią - rzekł John, próbując wytłumaczyć fakt, że zakonnik przybył dość późną porą. — Nigdy nie widziałem, by ktoś był równie wdzięczny za pomoc okazaną w potrzebie jak ta benedyktynka. Przyjęła jego opiekę i bez wątpienia bezpiecznie dotarła do Bromfield. Yves nie potrafił wydobyć głosu. — Dotarła, tak — rzekł Hugo ochryple, raczej do siebie niż do kogokolwiek. Bezpiecznie? Rzeczywiście, z pewnego punktu widzenia siostra Hilaria była już bezpieczna. Bez grzechu, troskliwa, odważna - któż w tej chwili mógł się obawiać mniej niż ta dziewica przed obliczem Boga? — Wydarzyła się jednak dziwna rzecz — ciągnął Druel — gdyż następnego dnia, kiedy opowiadaliśmy tutaj naszą historię, a poczciwi chrześcijanie szykowali dla nas miejsca w swoich domach, pojawił się niespodziewanie we wsi młody człowiek, który przybył na piechotę traktem i wypytywał 0 właśnie takich podróżników, jakich przyjęliśmy na noc. Czy nic nam nie wiadomo o młodej zakonnicy z Worcester 1 dwojgu szlachetnie urodzonych, bracie i siostrze, udających się w kierunku Shrewsbury? Byliśmy zdruzgotani cio sem, który na nas spadł, jednak postaraliśmy się udzielić mu wszelkich informacji na ich temat, nie zatajając faktu, że wszyscy zdążyli wyjechać, zanim wydarzyło się nieszczęście. A on wysłuchał i odszedł. Najpierw w stronę mojego spalonego gospodarstwa, a później - nie wiem dokąd. - Obcy? - spytał Hugo, rozglądając się wśród kręgu gapiów, gdyż do tego czasu zebrało się wokół nich spore grono ciekawych, nawet kobiety wyjrzały zza progów. — Nikt nigdy go tu nie widział — zawyrokował sędzia zdecydowanie. - Jak wobec tego wyglądał? — Jak jeden z nas, zwykły chłop czy owczarz, w koszuli i spodniach z brązowego sukna. Z pewnością nie miał trzydziestu lat, może dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć. Wyższy od was, panie, ale podobnie zbudowany: szczupły i długi. Ciemnej cery, czarnej oprawy oczu: w źrenicach żółte błyski jak u jastrzębia. I czarne włosy pod kapturem. Kobiety w milczeniu przysunęły się bliżej, przysłuchując się z napiętą uwagą. Wyraźnie były zafascynowane obcym, tym widoczniej, że nawet tego nie wypowiedziały ani nie zaofiarowały się z żadną informacją na jego temat. Kimkolwiek by nie był, niewątpliwie zrobił wrażenie na kobietach z Cleeton i nie zamierzały one teraz uronić nic z tego, co go dotyczyło, ani też podzielić się skarbem własnych spostrzeżeń. - Ciemnolicy - przypominał sobie Druel - i z nosem jak dziób jastrzębia. Bardzo urodziwy. - Spojrzenia kobiet mówiły to samo. - Coś w jego mowie mnie uderzyło; wymawiał słowa powoli... Hugo zareagował błyskawicznie: — Jak gdyby niezupełnie biegle władał angielskim? John przemyślał to. — Bardzo być może. Albo jak gdyby lekko się jąkał. Jeśli nie angielski stanowił jego ojczysty język -jakim zatem posługiwał się normalnie? Walijskim? Całkiem to możliwe, zważywszy na bliskość granicy, ale czemuż to jakikolwiek Walijczyk miałby interesować się uciekinierami z Worcester? Zatem Angevin? To była już zupełnie inna sprawa. — Gdybyście coś o nim jeszcze usłyszeli — rzekł Hugo — prześlijcie mi wiadomość do Ludlow lub Bromfield, a nie pożałujecie. A co do ciebie, przyjacielu, szczerze przyznaję, że nikła jest szansa, byś odzyskał swój majątek w całości, ale część być może wróci do ciebie, jeśli uda nam się zdybać zwierza w jego legowisku. I możesz być pewien, że bardzo nam na tym zależy. Zawrócił konia i poprowadził całą kawalkadę szlakiem wiodącym w dół, niespiesznie, gdyż w oddali zobaczył jedną z młodszych kobiet, wyraźnie oczekującą, aż podjedzie. Wyglądało na to, że chciała porozmawiać z nim na osobności. Kiedy się do niej zbliżył, chwyciła za rzemień uprzęży i podniosła na mego bystre, błękitne oczy. — Panie... — przemówiła ściszonym głosem. — Mogę powiedzieć wam jeszcze coś o owym smagłym obcym, czego nikt nie zauważył. Nie rzekłam ani słowa, gdyż bałam się, że to mu może zaszkodzić. To bardzo piękny mężczyzna i sprawiedliwy mąż, choć może nie jest tym, na kogo wygląda... - To znaczy? - spytał Hugo rzeczowo. - Był szczelnie owinięty płaszczem, panie, i nic w tym dziwnego - w taki mróz. Ale szłam za nim kawałek, kiedy już opuścił wioskę, i widziałam, jak układają się fałdy na jego lewym boku. Nie wiem, czy jest wieśniakiem czy nie, ale na pewno nosi przy sobie miecz. — Więc stąd wyruszyli razem — powiedział Yves, kiedy zjeżdżali ku gościńcowi, zaczynając się spieszyć, gdyż zostało już niewiele dnia. Dotychczas w milczeniu przetrawiał wszystkie rewelacje, które zdawały się jedynie kompliko wać i tak już zagmatwany obraz wypadków. - Wrócił po nas i zastał tylko siostrę Hilarię. Wieczór już zapadał, więc znaleźli się pośród ciemności i śniegu. I wtedy napadła na nich ta sama szajka rabusi i morderców, która spaliła zagrodę biednego Johna i porzuciła na pewną śmierć. — Na to by wyglądało — przyznał Hugo, marszcząc brwi. - Mamy tu gniazdo zarazy, które trzeba wypalić, by się nie rozpleniła. Nie wiem jednak, co myśleć o owym prostym wieśniaku, który nosi miecz pod płaszczem? — I rozpytuje o nas! — przypomniał sobie Yves, zastanawiając się. - Aleja nikogo takiego nie znam. - A jak wyglądał ten młody szlachcic, który odjechał z twoją siostrą? — Nie był ciemny ani podobny do jastrzębia, raczej jasnej cery i jasnych włosów. A poza tym, nawet jeśli przybył odszukać nas, których zostawił owej nocy, nie nadjechałby od strony gościńca, obrałby wówczas zupełnie inną drogę. I nie zjawiłby siew odzieniu prostego chłopa. Ani też samotnie. Co brzmiało logicznie. Oczywiście, istniało wiele innych ewentualności. Niewykluczone, że ludzie z Gloucester, rozochoceni sukcesem, wysyłali w te rejony swoich szpiegów, którzy, w przebraniu, mieli za zadanie wyśledzić słabe punkty obrony. Tacy agenci - pomyślał Cadfael - mogli jednocześnie przeprowadzać dla Laurence'a d'Angers poszukiwania jego zaginionych po pogromie w Worcester krewniaków. - Odłóżmy to na jakiś czas - zadecydował Beringar, na poły ze zniecierpliwieniem, a na poły jakby oczekując rychłych interesujących wydarzeń. - Pewien jestem, że usłyszymy jeszcze o tajemniczym obcym z Cleeton, a na razie musimy uzbroić się w cierpliwość i czekać. Śnieg, jak zwykle, zaczął padać o zmierzchu; byli już wtedy około dwóch mil od Ludlow. Naciągnęli głębiej kap tury i parli nieustępliwie przez zawieję — ze spuszczonymi głowami, ale na tyle blisko domu, że niepodobieństwem było zgubić drogę. Pod murami Ludlow rozstali się z Hugonem, który miał dołączyć do stacjonującego tam oddziału; pozostawił jednak Cadfaelowi i chłopcu dwóch swoich ludzi do eskorty w drodze do Bromfield. O tej porze już nawet niespożyty Yves walił się z nóg, lekko oszołomiony świeżym powietrzem i wysiłkiem fizycznym i coraz bardziej głodny, gdyż dawno już uporał się ze swoją pajdą chleba i plastrem twardego bekonu. Siedział w siodle sztywny i otępiały, skulony pod kapturem, ale wychynął z niego z twarzą jak rumiane jabłuszko, gdy tylko dotknął stopami klasztornego dziedzińca. Było już po nieszporach. Przeor Leonard miotał się niespokojnie w oczekiwaniu na swoje pisklątko i wybiegł teraz na oślep w śnieżycę, by wziąć je pod skrzydła i zaprowadzić na gorącą kolację. Po komplecie przyjechał Hugo Beringar. Zostawiwszy swojego zmęczonego wierzchowca pod opieką stajennych, udał się na poszukiwania Cadfaela, który czuwał przy łożu brata Eliasza, pogrążonego w swoich tajemniczych i niespokojnych snach. Na widok twarzy Hugona, mrocznej od złych wieści, mnich położył palec na ustach i ostrożnie wysunął się z izby do przedpokoju, w którym mogli porozmawiać bez przeszkód. - Nasz przyjaciel znad Cleeton - zaczął Hugo, z westchnieniem opierając się o wykładaną boazerią ścianę - nie okazał się jedyną ofiarą, Cadfaelu. Pomiędzy nas wkradł się jakiś szatan wcielony. Żebyś widział, jakie wzburzenie panuje w Ludlow! Jeden z łuczników Dinana ma ojca gospodarującego w niewielkiej osadzie na północ od Henley, majątku Mortimera, i wybrał się dzisiaj, żeby sprawdzić, czy staremu nic nie potrzeba w ten ciężki czas. Chata stoi samotnie, chociaż zaledwie jakieś dwie mile od Ludlow. Teraz jest w podobnym stanie, co zagroda Druela - acz nie tknięta pożogą: ogień czy dym widoczny byłby z daleka i Dinan natychmiast spadłby na złoczyńców całym garnizonem, na podobieństwo roju rozjuszonych szerszeni. Nie ostało się jednak nic — ani żywy, ani martwy inwentarz. I nie oszczędzono nikogo: zaszlachtowano wszystkich oprócz nieszczęsnego idioty, głupka wiejskiego, którego łucznik znalazł wałęsającego się od domu do domu i wypraszającego okruchy pożywienia. Brat Cadfael patrzył na niego wstrząśnięty. — Że też ośmielili się zaatakować tak blisko grodu! - Wypróbowali pazury, lekceważąc uzbrojony garnizon. A ów człowiek, który uszedł z życiem, schroniwszy się w lesie aż do odjazdu napastników, jakkolwiek niezupełnie zdrowy na umyśle, widział wszystko i był w stanie zdać całkiem sensowną relację; w mojej opinii to wiarygodny świadek. Twierdzi, że było ich około dwudziestu, mieli sztylety, topory i miecze. Trzech dosiadało koni. Pojawili się o północy i przez kilka godzin spustoszyli gospodarstwo i odjechali w noc. Nie umiał określić liczby dni, podczas których błąkał się samotnie, przymierając głodem, ale rozumie doskonale takie rzeczy jak zmiany pogody i twierdzi stanowczo, że zdarzyło się to owej nocy, gdy ścisnął pierwszy mróz i zamarzły strumienie. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedział Cadfael, gwałtownie zaciskając pięści aż pobielały mu knykcie. — Te same dwunożne wilki? Tej samej nocy, niewątpliwie. Pierwszy mróz! O północy rzeź i rabunek w pobliżu Henley... Jak gdyby umyślnie, by natrząsać się z Dinana! — Albo ze mnie — odrzekł Hugo ponuro. - Albo z króla Stefana. Dobrze więc, zatem dokonawszy tej zbrodni, odjechali, może dwie godziny po północy. Nie mogli poruszać się szybko, jako że wieźli żywność i zboże, pędzili też bydło. Na krótko przed świtem ograbili i spalili zagrodę Johna Druela, wysoko na skałach Clee. A wcześniej - co ty na to, Hugo? - wcześniej napotkali brata Eliasza i siostrę Hilarię, którzy posłużyli za jeszcze jedną rozrywkę dla ich znieprawionych apetytów i zostali porzuceni, martwi czy umierający, po drodze. Czy to możliwe, żeby w taką noc grasowały dwie podobne bandy? W czas wichury i śnieżycy, która nawet złodziei i włóczęgów skłoniłaby do trzymania się blisko domu? Mamy tu do czynienia z ludźmi, którzy znają te okolice jak własną kieszeń, Hugo, których nie powstrzyma żaden śnieg ani mróz. - Dwie takie bandy? - powtórzył Hugo z niedowierzaniem. - Nie, to wykluczone. I weź pod uwagę szlak, który przeszli owej nocy. Swoją nocną wyprawę zaczęli tuż pod naszym nosem — i wyznacza to granicę zasięgu ich łupie-skich napaści. Wracali w kierunku wschodnim, przecinając główny gościniec — tam bowiem znaleziono brata Eliasza — i przed świtem okrążali wysoki masyw Titterstone Clee, gdzie puścili z dymem gospodarstwo Druela. Być może nawet tego nie planowali, po prostu dotychczasowy sukces uderzył im do głowy. Musieli być już jednak w drodze do domu, gdyż z pewnością zależało im na tym, by jeszcze przed świtem dobrze się ukryć. Mam słuszność? - Tak. I czy rozumujesz tak samo jak ja, Hugo? Yves wypada z chaty, by odwieść siostrę od jej szalonego zamiaru, i wyrusza z miejsca, które być może nie leży na tym samym poziomie, ale za to niewątpliwie na linii, wzdłuż której dwa dni później posuwali się nasi rzezimieszkowie w drodze do domu. Gdzieś w tych górach znajduje się posiadłość, do której umknęli dziewczyna i jej kochanek. Czyż nie wygląda na to, że owo miejsce, do którego się udali, położone jest nader blisko piekielnego gniazda i może okazać się niebezpieczne? - Już wydałem rozkazy - zapewnił Hugo z grymasem ponurej satysfakcji —w tym względzie. Powyżej rozciąga się ogromna połać ziemi, częściowo porośnięta lasem, a czę- ściowo skalista i naga, zbyt jałowa nawet do wypasu owiec. Nie znajduje się w tym rejonie gospodarstw założonych powyżej poziomu, na którym stała zagroda Druela, a i te schowane są po zacisznych, osłoniętych kotlinkach. Jutro o pierwszym brzasku wyruszamy z Dinanem tą samą drogą, którą podążał chłopiec, i zobaczymy, czy uda nam się natrafić na to, czego on szukał bezskutecznie: dworu, do którego zabrano dziewczynę. Przede wszystkim, jeśli to tylko możliwe, należy wyrwać ją poza zasięg niebezpieczeństwa. Potem możemy się zająć tymi zuchwalcami, którzy w żywe oczy szydzą ze sprawiedliwości, bez obaw o życie zakładników. — Zostaw jednak chłopca tutaj! — rzekł spiesznie Cadfael, bardziej może ostro niż zamierzał. Hugo spojrzał na mego z gorzkim, drwiącym uśmiechem. — Będziemy w drodze, zanim otworzy oczy. Czy przypuszczasz, że ośmieliłbym się ryzykować następną konfrontację, tym razem z jeszcze droższym mu martwym ciałem? Zdejmij ze mnie to surowe spojrzenie. Nie, jeśli nam szczęście dopisze, przyprowadzimy mu jego siostrę, nie tkniętą lub nieodwołalnie zaślubioną, i niech dalej rozstrzygają to pomiędzy sobą: on, ona i jej mąż. Jeśli natomiast nam się nie powiedzie - cóż, wtedy być może znowu będę cię potrzebował. Na razie jednak ja zajmę się tą sprawą, a ty możesz doglądać swego pacjenta i siedzieć spokojnie w domu. Cadfael spędził całą noc u wezgłowia brata Eliasza i nie doczekał się za swoje trudy niczego nowego. Bariera pozostawała niewzruszona. Zwolniony z obowiązku przez sumiennego braciszka udał się prosto do łóżka i zasnął kamiennym snem. Zawsze tak robił. Gdy nie pozostawało już nic innego do zrobienia, jaki byłby pożytek z czuwania i bezsennych jałowych rozważań na temat tego, co i tak człowieka czekało po przebudzeniu? Dawno już nauczył się strząsać z siebie bezużyteczne myśli, czerpały z niego zbyt wiele sił i energii, których mógł jeszcze potrzebować. Obudził się dopiero późnym popołudniem, niezupełnie jak sobie zamierzył, potrząsany przez przeora Leonarda. W jadalni spotkał Hugona, który powrócił już był ze swojej wyprawy zwiadowczej i z ponurą twarzą oczekiwał go, by zdać mu sprawozdanie z wyników wycieczki. - Na tej samej wysokości co sadyba Druela, jakąś jedną czwartą drogi po okręgu wokół zbocza Clee, leży posiadłość zwana Callowleas. —Hugo urwał, zmarszczywszy się na dobór słów. - L e ż a ł a taka posiadłość! Została zmieciona z powierzchni ziemi, unicestwiona, wypatroszona jak ryba. To, co tam zastaliśmy, przypominało ruiny gospodarstwa Druela, tylko że w znacznie większej skali. Kiedyś były to kwitnące dobra, teraz - to śnieżna pustynia, martwe ciała porozrzucane wokół i zmarzłe na kamień, żadnego żywego świadka. Przywieźliśmy do Ludlow pierwszych zmarłych, resztę - nie wiadomo, ilu ich jeszcze znajdą - moi pozostali ludzie jeszcze wciąż wykopują spod zwałów śniegu. Pokrywa wskazywałaby na to, że tego najazdu dokonano jeszcze zanim nastały pierwsze mrozy. - Co mówisz!? - Cadfael wyprostował się, jak dźgnięty szydłem. - Jeszcze zanim popełniono te niegodziwości, o których już wiemy, zanim zabito naszą benedyktyńską siostrzyczkę i doprowadzono ,brata Eliasza do pożałowania godnego stanu, w jakim się teraz znajduje? Czy teraz, kiedy już znasz konkretne miejsce, wiesz również, jak nazywa się jego mieszkaniec? Dinan z pewnością pamięta wszystkich swoich dzierżawców - a ten obszar musi należeć do jego dóbr lennych, do J^acy. - Owszem. Dobra w Callowleas dzierżawi od niego pewien młody człowiek, który odziedziczył tytuł dopiero dwa lata temu. Fortuny, postaci i wieku zgodnych z oczekiwaniami. Nazywa się Evrard Boterel. Ród to niezbyt znaczny, ale cieszący się poważaniem. Sądząc z wielu oznak, Boterel może być tym, którego szukamy. — A to miejsce znajduje się we właściwym kierunku? W tym, w którym dziewczyna uciekła z kochankiem? Oznaczałoby to potwierdzenie raczej ponurego faktu. Hugo jednak energicznie odżegnał się od czarnych myśli. - Poczekaj! Nic jeszcze nie jest pewne, Yves nie przypominał sobie nazwiska tego kawalera. A nawet jeśli to rzeczywiście on - co, jak mi się zdaje, jest nader prawdopodobne -nie ma jeszcze potrzeby grzebać dziewczyny. Dinan bowiem twierdzi, że Boterel dzierżawi również dobra w Ledwyche, w dolinie potoku Dogditch. Wiedzie do nich z Callowleas dobry górski szlak. Trochę powyżej trzech mil lasem, i to dość gęstym. Zapuściliśmy się w niego, chociaż przyznaję, że niewielką miałem nadzieję znaleźć jakieś ślady, nawet przyjąwszy, iż komuś udało się tą drogą uciec przed rzezią. Mieliśmy nadspodziewanie dużo szczęścia - i spójrz, oto co znalazłem! Sięgnął za pazuchę i wydobył coś połyskliwego, wyciągnął to na otwartej dłoni: siateczkę uplecioną ze złotych, delikatnych nici, przytwierdzonych do haftowanej wstążki, która miała opasywać głowę i związana nad czołem przytrzymywać włosy. Kokarda, zawiązana trochę krzywo, rozluźmła się nieco, ale nie rozwiązała, wstążka była trochę naderwana. - Zaczepiła się w gęstym poszyciu, dość daleko od pierwszej posiadłości. Śpieszyli się - owi jeźdźcy - skracali sobie drogę w dół zbocza, przedzierając się przez zbitą gęstwinę. Znalazłem sporo połamanych gałązek, które o tym świadczyły. Powiedziałem: „jeźdźcy", ale przypuszczam, że było ich tylko dwoje, na jednym koniu. Zwisająca gałąź musiała zedrzeć jej to z włosów. A ponieważ daje nam to prawo spodziewać się, że właścicielce udało się ujść cało, możemy rzecz, ze spokojnym sumieniem pokazać Yvesowi i wyjaśnić, gdzie znaleźliśmy. Jeśli rozpozna ten przedmiot jako należący do siostry, ruszam do Ledwyche, nim szczęście odwróci się od nas. Yves nie wahał się ani minuty. Gdy pokazano mu garść złotej pajęczyny, otworzył szeroko oczy, błyszczące nadzieją i nowym zapałem: - To należy do mojej siostry! -wykrzyknął, promieniejąc z radości. - Za strojna jak na podróż, ale wiedziałem, że ją ze sobą zabrała. Dla niego mogła ją włożyć! Gdzie to znaleźliście? ROZDZIAŁ SZÓSTY Tym razem Yves pojechał z nimi, po części dlatego, że choć najpewniej posłusznie zastosowałby się do polecenia Hugona, czekanie przygnębiłoby go i wytrąciło z równowagi, po części zaś dlatego, gdyż oprócz faktu, że był jedyną osobą będącą w stanie rozpoznać i potwierdzić tożsamość amanta Erminy, był przecież dziedzicem tytułu, głową rodu i miał wszelkie prawo uczestniczyć w poszukiwaniach zaginionej siostry, zwłaszcza gdy istniała nadzieja, że dziewczyna żyje. - Przecież to ta sama droga, którą tu dotarliśmy z polany Thurstana — zauważył, kiedy skręcili z gościńca, przeprawiając się przez most na rzece Corve. — Czy musimy tędy jechać? — Przez jakiś czas niestety tak. I miniemy miejsce, którego zarówno ja jak i ty wolelibyśmy więcej nie oglądać -rzekł Cadfael, domyślając się przyczyn jego zdenerwowania. - Nie musimy jednak odwracać oczu. To nie natura jest zła. Woda, ziemia czy wiatr nie biorą udziału w podłych postępkach ludzi. -1 dodał, utkwiwszy w nachmurzonej twarzy chłopca baczne spojrzenie: -Wolno ci ją opłakiwać, ale nie rozpaczać z powodu jej odejścia. Nie wątpisz chyba, że Pan wziął ją do siebie? - To ona była najlepsza z nas wszystkich! - wybuchnął Yves, wyrzucając z siebie nagle potok słów. - Ty nic nie wiesz! Zawsze pogodna, zawsze cierpliwa i taka odważna. I o wiele piękniejsza niż Ermina! Miał tylko trzynaście lat, ale edukacją i bystrością przewyższał większość chłopców w swoim wieku, spędził poza tym wiele dni w bliskim i kojącym towarzystwie siostry Hi-larii, mając okazję wiele się nauczyć. A jeśli po raz pierwszy dane mu było wejrzeć w naturę bardziej dojrzałego uczucia, było ono z pewnością cennym doświadczeniem, choć teraz zaprawionym dojmującą świadomością straty. Yves nie poniósł szkody. W ciągu ostatnich dwóch dni jakby urósł i oddalił się od swego dzieciństwa. Nie odwrócił wzroku, kiedy przekraczali potok, ale milczał, również wtedy gdy pokonywali drugi strumień, wówczas jednak skręcili w prawo i wjechali w las szlakiem jeszcze mu nie znanym; z nowo obudzoną ciekawością począł rozglądać się po okolicy oczyma, które nagle pojaśniały. Skąpe zimowe słońce już się schowało, pozostawiając na gałęziach długie, cienkie sople, wciąż jeszcze jednak było jasno, powietrze stało nieruchomo, a przeplatający się wzór czerni, bieli i przytłumionych zieleni miał w sobie jakieś ponure piękno. Przekroczyli zastygły w srebrną wstęgę potok Hopton o pół mili poniżej miejsca, w którym przeprawiali się razem, wracając z Godstoke. - Ależ musieliśmy wtedy być blisko - Yves nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia na myśl, że minęli się tego dnia z siostrą niemal na wyciągnięcie ręki. - Została nam jeszcze jakaś mila drogi. - Mam nadzieję, że tam będzie! - Wszyscy na to liczymy - rzekł Hugo. Podjeżdżając do majątku, musieli najpierw pokonać lekkie wzniesienie, po czym stanęli u skraju lasu, patrząc w dół na równie łagodne zbocze opadające ku potokowi Leclwy-che, zbierającemu wszystkie inne dopływy po drodze do le żącej na południu rzeki Teme. Po drugiej stronie wąwozu teren wznosił się znowu, a w oddali widać było potężny, skalisty masyw Titterstone Clee, ze szczytem ukrytym w ciemnych chmurach. Dolina rozciągająca się pośrodku była jednak z każdej strony osłonięta od wichru. Drzewa wokoło dworu zostały wykarczowane, prócz tych, które stanowiły wiatrochronny pas dla plonów i inwentarza. Podróżnicy spoglądali na imponujące zabudowania, na dwór, wydłużony, pokryty stromym dachem, solidnie podpiwniczony, na stodołę, oborę i spichrze, otoczone mocną palisadą. Była to piękna posiadłość, i niewątpliwie łakomy łup dla chciwego rozbójnika tuczącego się na bezprawiu, niełatwa jednak do zdobycia siłą. Mimo to wydawało się, że właściciel nie czuje się tu zupełnie bezpiecznie, gdyż zbliżając się ujrzeli na wąskim moście przerzuconym u głównego wjazdu ponad potokiem grupę ludzi, zajętych wznoszęniem barykady z drewnianych bali. Zaś palisadę, zwłaszcza od wschodu, wieńczyło białe, nowe drewno, jaskrawo odcinające się od starych, ściemniałych pni. Pan na dworze, jak widać, umacniał mury obronne. - Na pewno tu są - orzekł Hugo przyjrzawszy się. - To dom człowieka, który wziął sobie do serca ostrzeżenie i nie zamierza dać się zaskoczyć po raz drugi. Podniesieni na duchu, puścili się w dół stoku ku bramie otwierającej się w palisadzie, która tutaj, po zachodniej stronie, wznosiła się tylko na wysokość piersi. Niemniej jednak u bramy przywitał ich uzbrojony łucznik z kołczanem strzał w pogotowiu. Był to bystry chłopak i w lot ocenił wyposażenie ludzi Hugona, w związku z czym zdecydował się zmienić nieufny wyraz twarzy na uśmiech ulgi; i zanim jeszcze Beringar zdążył wyrecytować swoje nazwisko i tytuły, odezwał się: - Cieszymy się z waszego przybycia, panie. Zastępca szeryfa nie mógł wybrać sobie odpowiedniejszej pory na wi zytę. Gdyby nasz pan wiedział, że przebywacie tu w okolicy posłałby po was. Sam bowiem nie mógłby się do was udać.., Zresztą, proszę do środka, zaraz popędzę chłopaka po zarządcę. Chłopiec już sadził długimi susami przez zdeptany śnieg podwórca. Kiedy znaleźli się przed kamiennymi stopniami wiodącymi do wielkiego holu, z naprzeciwka pojawił się zarządca, tęgi, starszawy, rudobrody i łysy - i pośpieszył ich przywitać. - Szukam Evrarda Boterela -oznajmiłHugo, zeskakując z konia w kurzawę śniegu. — Czy go zastałem? - Tak, panie, choć w nie najlepszym zdrowiu. Miał wysoką gorączkę, ale już mu się poprawiło. Zaprowadzę was do niego. Poszedł przodem, stąpając sztywno po stromych schodach, a Hugo szedł za nim krok w krok, z Cadfaelem i Yve-sem depczącymi mu po piętach. W głównej sali, opustoszałej i skąpo oświetlonej, panował zwykły o tej porze gęsty, zimowy, ciemny półmrok, rozpraszany jedynie przez wątły, nie-przytulny płomień kamiennego paleniska. Wszyscy mężczyźni pracowali przy wznoszeniu umocnień. W głębi korytarza przechodziła, pobrzękując kluczami, starsza matrona, w kuchni naszeptywały służące. Zarządca z szerokim gestem wprowadził ich do małego pokoju, gdzie w ogromnym, wymoszczonym poduszkami fotelu spoczywał jakiś człowiek, obok niego na małym stoliku stał kielich z winem i kopcąca łojowa lampka. Jedno z okien, odsłonięte, przepuszczało gasnące światło dnia, nie na tyle jednak, by rozróżnili coś więcej poza zarysem obróconej ku nim twarzy, po której tańczyły blaski rzucane przez drżący płomień knota. - Panie, oto szeryf i jego ludzie, którzy przybyli z południa, z Ludlow - zarządca ściszył swój tubalny głos do przymilnego gruchania, jakby przemawiał do dziecka lub do ciężko chorego. - Sam Hugo Beringar złożył wizytę waszej lordowskiej mości. Gdyby zdarzyła się potrzeba, mamy zapewnione wsparcie. Długa, muskularna, choć nieznacznie drżąca ręka wysunęła się po lampę, by lepiej oświetlić zarówno gospodarza jak i gości. Niski, urywany głos odezwał się: - Panie, witam was z całego serca. Bóg widzi, że potrzebujemy waszej pomocy. - Tu wydał dyspozycję zarządcy: -Przynieś więcej światła i trunków. - Po czym gospodarz wychylił się z fotela, z widocznym wysiłkiem wspierając się 0 poręcze. - Wybaczcie, że przyjmuję was w tak niedbałej pozie. Podobno przez ostatnich kilka dni bredziłem w gorączce. Teraz czuję się lepiej, ale osłabiło mnie to bardziej, niż bym się spodziewał. — Istotnie, wierzę, i bardzo mi przykro. Właściwie sprowadziłem tu zbrojnych w zgoła innej sprawie, ale przypadkowo trafiłem do waszego, panie, majątku w Callowleas. Widziałem, co się tam wydarzyło. Cieszę się, że wy przynajmniej i niektórzy z waszych ludzi umknęliście masakry, 1 nie spocznę, nim nie odnajdę i nie puszczę z dymem gniazda tych sępów, które szarpią nasze trzewia. Widzę, że nie marnując czasu, umocniliście palisady. - Na ile się dało. Do sali weszła kobieta, umies'ciła w lichtarzach na ścianach świece i wycofała siew milczeniu. Nagły blask zbliżył ich wszystkich raptownie, aż zamrugali zaskoczeni. Yves, który sztywno i niezłomnie stał u boku Cadfaela — młode lwiątko gotowe zmierzyć się z przeciwnikiem - niespodziewanie chwycił mnicha za rękaw i zawahał się. Mężczyzna w fotelu nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat. Podany był ciałem naprzód i poduszki ześliznęły mu się z oparcia. Uniesiona ku światłu twarz była blada i mizerna, o ogromnych i mrocznych oczach, zapadłych i podsinionych, wciąż jeszcze błyszczących gorą- czka. Gęste, jasne włosy sterczały w nieładzie, zmierzwione od poduszek. Mimo wszystko był to jednak bardzo przystojny i pociągający młody człowiek, wysoki i dobrze zbudowany. Miał na sobie ubranie i buty, mokre i pociemniałe od topniejącego śniegu, z czego można było wnioskować, że na przekór rozsądkowi wychodził dziś do swoich ludzi. Marszczył brwi i spoglądał uważnie na trójkę gości, zatrzymując wzrok dłużej na chłopcu. Nie był zupełnie pewien. Potrząsnął głową, przyjrzał się znowu i na jego twarzy odbiło się zastanowienie. - Czy znacie tego chłopca? - spytał Hugo niewinnie. -To Yves Hugonin, poszukuje zaginionej siostry. Gdybyście byli skłonni nam pomóc, bylibyśmy bardzo wdzięczni, on i ja. Myślę bowiem, że ktoś jeszcze oprócz was opuścił Callowleas. Znaleźliśmy to zaczepione o drzewo przy leśnym trakcie, który stamtąd wiedzie. - Wyjął i ukazał mu na dłoni motek złotych nici. — Czy wiecie, co to jest? - Aż za dobrze! - rzekł gwałtownie Evrard Boterel i przymknął na moment ciężkie, lekko obrzmiałe powieki. Kiedy je otworzył, spojrzał płonącym wzrokiem prosto w oczy Yvesa: - Jesteś jej młodszym bratem? Wybacz, że cię nie poznaję, od tak dawna cię nie widziałem. Byłeś jeszcze dzieckiem... Tak, to należy do niej. — Przywieźliście ją tu — rzekł Hugo; było to stwierdzenie, nie pytanie. - Uratowaliście przed atakiem. - Tak, uratowałem. Tak, przywiozłem ją tutaj. - Na czole Evrarda pojawiły się krople potu, ale oczy pozostały szeroko otwarte i czujne. - Od dawna poszukujemy jej i jej towarzyszy - wyjaśnił Hugo. — Odkąd zastępca przeora w Worcester przybył do Shrewsbury, pytając o nich, jako że zaginęli bez śladu. Jeśli dziewczyna jest tutaj, poślij po nią. - Nie ma jej tu - rzekł Evrard ochryple. - I nie wiem, gdzie jest. Przez te wszystkie dni ja albo moi ludzie usiłowa liśmy ją odszukać. - Wparł swoje wychudłe łokcie w oparcia fotela i chwiejnie stanął na równe nogi. - Opowiem wam, jak to było. Mówiąc kroczył po pokoju od ściany do ściany, chudy, wymizerowany, trawiony niespokojną energią, ale osłabiony chorobą. — Byłem w domu jej ojca częstym i mile widzianym gościem. Chłopiec z pewnością to potwierdzi. Wyrosła na piękną dziewczynę i pokochałem ją. Kochałem ją i nadal kocham! Odkąd straciła ojca, trzy razy byłem odwiedzić ją w Worce-ster i zachowywałem się wobec niej, jak przystało, i nigdy nie zamierzałem nic niegodziwego, lecz miałem ją prosić o rękę, kiedy tylko nadarzy się sposobność. Jej opiekunem jest bowiem wuj, który przebywa obecnie w Ziemi Świętej. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko czekać na jego powrót. Kiedy dotarła do mnie wieść o zajęciu Worcester, modliłem się tylko o to, by udało jej się zbiec szczęśliwie. Nie przyszło mi do głowy, że mógłbym wyciągnąć z tego korzyść dla siebie ani że będzie tędy uciekać, póki nie przysłała posłańca z Cleeton... - Kiedy to było? - spytał ostro Hugo. - Drugiego tego miesiąca. Przyjedź w nocy, prosiła, i zabierz mnie, gdyż czekam tu na ciebie. Nawet nie wspomniała o innych. Wiedziałem tylko to, co mi powiedziała, i pojechałem, tak jak prosiła, zabierając dla niej konia, i przywiozłem ją do Callowleas. Zaskoczyła mnie - podrzucił głową, jakby usiłował się bronić - ale niczego bardziej nie pragnąłem, jak poślubić ją, ona zaś - mnie. I sprowadziłem ją do siebie, i traktowałem z szacunkiem, i za jej zgodą posłałem po księdza, żeby nas zaślubił. Ale następnej nocy, zanim zdążył przyjechać, wydarzyło się to nieszczęście. - Widziałem pogorzelisko - przerwał Hugo. - Z jakiego kierunku się zjawili? Ilu ich było? - Zbyt wielu! Nim zorientowaliśmy się, co się dzieje, przedarli się przez ogrodzenie i włamali do dworu. Nie umiem powiedzieć, czy podjechali zboczem od wschodu, czy też zjechali ze szczytu, gdyż natarli na nas, obalając palisadę na przestrzeni całego półkola. Niech mi Bóg wybaczy, zbyt może byłem zajęty Erminą, by dopilnować należytej czujności straży, ale nikt dotychczas nie słyszał w tych stronach 0 podobnie zuchwałej napaści. To było jak grom z jasnego nieba. Ich liczby mogę się tylko domyślać, ale sądzę, że zaatakowali co najmniej w trzydziestu, uzbrojeni po zęby. Nas było dwa razy mniej, przy tym nic nie podejrzewających i na wpół śpiących po obfitej kolacji. Broniliśmy się ze wszystkich sił... zostałem ranny... - Cadfael już wcześniej zauważył, jak przyciska do boku ramię, lewe, gdzie godziłby praworęczny przeciwnik, mierząc w serce. - Musiałem myśleć o Erminie, nie ważyłem się dalej walczyć. Zabrałem ją 1 ruszyliśmy drogą w dół. Nie ścigali nas. Byli zajęci. —Twarz wykrzywiła mu się w bolesnym grymasie. - Dostaliśmy się tutaj bezpiecznie. - A potem? Jak to się stało, że znowu zginęła? - Sam wyrzucam to sobie nie mniej od was - rzekł Ev-rard znękanym głosem. - Wstyd mi spojrzeć w twarz temu chłopcu i przyznać, że pozwoliłem jej wymknąć mi się z rąk. Nie usprawiedliwia mnie, że straciłem sporo krwi, choć prawdą jest, że upadłem do łoża zupełnie bez sił. Mój medyk będzie wiedział, co o tym powiedzieć. Ale następnego dnia rana się zaogniła i wdała się gorączka. Wieczorem dopiero, kiedy wróciłem na chwilę do przytomności, zapytałem o nią i powiedziano mi, że płakała i rozpaczała z niepokoju o brata, którego zostawiła w chacie, skąd ją zabrałem. Wiedząc, że w okolicy grasują bezlitosne łotry, nie uspokoiłaby się, póki nie miałaby pewności, że nic mu nie grozi; wzięła zatem konia i w południe wyjechała do Cleeton, by się o niego wywiedzieć. I dotychczas nie wróciła. - A ty za nią nie pojechałeś! - oskarżycielsko krzyknął Yves, zesztywniały i drżący u boku Cadfaela. - Pozwoliłeś, żeby jechała sama, i zostałeś leczyć swoje zadrapania! — Ani jedno, ani drugie — rzekł Boterel, spokojnie i z bólem w głosie. - Nie pozwoliłem jej jechać, gdyż nawet nie wiedziałem, że ma taki zamiar. I kiedy mi o tym powiedziano — moi ludzie mogą potwierdzić — porwałem się z pościeli i wyruszyłem jej szukać. Myślę, że to mróz owej nocy i tarcie ubrania o ranę podczas męczącej jazdy spray/iły, że zaniemogłem na tak długo. Nie ma co ukrywać: zemdlałem i spadłem z siodła, musiano zanieść mnie z powrotem do domu. W ogóle nie dotarłem do Cleeton. - Można to nazwać szczęściem - sucho stwierdził Hugo. - Owej nocy chata, do której się wybrała Ermina, została obrócona w perzynę, a jej mieszkańcy cudem się uratowali. - Wiem o tym. Czyż myślicie, że tak łatwo poniechałbym poszukiwań? Ale nie było jej tam, gdy nastąpił atak. Jeśli dowiadywaliście się o nią u tych, co jej udzielili schronienia, powiedzieli wam to samo. Nawet tam nie dotarła. W czasie, gdy bezsilnie miotałem się w gorączce, moi ludzie przetrząsnęli całą okolicę. A teraz, skoro znowu trzymam się na nogach, sam podejmę poszukiwania. Póki jej nie odnajdę! - zakończył porywczo i gwałtowiue zwarł szczęki. Nie mieli tu już wiele do roboty; nic więcej nie można się było spodziewać, ani też nie bardzo było kogo oskarżać: wyglądało na to, że dziewczyna sprowokowała całą lawinę nieszczęść swoim ślepym uporem — najpierw wykradając się z kochankiem, później porzucając go złożonego niemocą, wystawiając się na następne niebezpieczeństwo, by próbować naprawić szkodę. - Gdyby coś wam o niej było wiadomo - rzekł Hugo -wyślijcie wiadomość do Bromfield, gdzie się zatrzymałem, lub do Ludlow, a moi ludzie już mnie znajdą. - Tak uczynię, panie, bądźcie spokojni. - Evrard opadł z powrotem na poduszki i wykrzywił twarz w grymasie bólu, ostrożnie układając chore ramię. - Przed odjazdem - zaproponował brat Cadfael - może zmieniłbym wam opatrunek? Jak widzę, rana wciąż przyczynia wam cierpień, z czego wnioskuję, że nie zagojona powierzchnia jeszcze sączy i przykleja się do bandaży, a to może być niebezpieczne. Czy dogląda was tu jakiś konsy-liarz? Młody człowiek przyjrzał mu się, zaskoczony jego troskliwością. - Ach tak, ten zielarz, o którym wspominałem. Właściwie nie jest medykiem, ale trochę zna się na leczeniu, z praktyki. Sądzę, że całkiem dobrze się mną zajął. Rozumiesz się na tym, bracie? - Podobnie jak ten wasz medyk, czerpię umiejętności z doświadczenia. Często zdarzało mi się zajmować ranami, które się jątrzyły. Czego użył w waszym przypadku? - Cadfael był ciekawy recept kolegi po fachu - a na półce pod ścianą wypatrzył czyste bandaże i mały gliniany słoiczek z maścią. Podniósł przykrywkę i powąchał zielonawy balsam. - Centuria, jak sądzę, oraz żółta łagodna pokrzywa, obie jak najbardziej wskazane. Zna się na ziołach. Wątpię, czy moglibyście trafić lepiej. Ale skoro go nie ma, a rana wam dokucza, może spróbuję? Evrard ułożył się na wznak i poddał zabiegom Cadfaela. Mnich rozluźnił taśmy kaftana i delikatnie wysunął lewe ramię chorego z obszernego rękawa, po czym uwolnił je również z koszuli. - Nie leżeliście dziś w łóżku, opatrunek rozjątrzył i przy-sechł do rany, nic dziwnego, że doskwiera. Powinniście wypocząć jakieś dwa dni i dać jej się zagoić. Brat Cadfael użył swojego tonu medyka, rozsądnego, pewnego, nawet nieco surowego. Pacjent słuchał go potulnie, dając się rozwinąć z bandaży, w które spowite były jego ramię i bark. Ostatnie zwoje poznaczone były długą linią, biegnącą znad serca aż do wewnętrznej strony ramienia -cienkim, brązowawym s'ladem krwi, zaschłej na końcach. W tych miejscach Cadfael odwijał płótno szczególnie ostrożnie, starając się nie naruszyć brzegów rany. Zesztyw-niały materiał poddawał się opornie. Długie cięcie, które miało go zabić, lecz zamiast tego poszło bokiem, rozorując ramię. Niespecjalnie głębokie ani niebezpieczne, choć przypuszczalnie mocno krwawił, nim je przewiązano, jechał zresztą kawał drogi tej samej nocy, nic więc dziwnego, że tak opadł z sił. Rana zabliźniała się już na obu krawędziach, czysto i prawidłowo, ale poprzednio musiała zostać zabrudzona lub zaogniona pocieraniem, bo nawet teraz jej s'rodkowy wycinek ukazywał różową, podrażnioną, jątrzącą powierzchnię. Cadfael oczyścił ją strzępem płótna i przyłożył nowy plaster pokryty maścią ziołową. Młody człowiek, blady, skupiony i milczący, nie zdejmował z mego spojrzenia. - Czy to wszystko, na co się uskarżacie? - spytał zakonnik, owijając opatrunek czystym bandażem. — No cóż, należy wam się dzień czy dwa odpoczynku od wysiłku, jak również i od zbędnej troski, gdyż wszyscy gorąco pragniemy tego samego. W ciągu dnia, gdy wyjdzie słońce, możecie zażyć trochę świeżego powietrza, lecz unikajcie mrozu i nie przemęczajcie się. Teraz rękaw, o tak... Najrozsądniej zresztą byłoby zdjąć buty, zawinąć się w ciepłe okrycie i spocząć wygodnie. Podbite ciemnymi sińcami oczy śledziły go, pełne zdziwienia, gdy się odsuwał. Dopiero przy wyjściu dobiegł ich zdławiony głos: - Masz niebywałą rękę, bracie. Ból się uśmierzył. Niech cię Bóg prowadzi! Podążyli na dwór, do swoich koni i niknącej poświaty dnia. Yves był jak ogłuszony. Przyjechał tu, szukając wroga, a znalazł bezradną, budzącą współczucie cierpiącą istotę. Nie był przyzwyczajony do podobnych widoków, aż do wydarzeń w Worcester był małym dzieckiem, które otaczano opieką i któremu pobłażano. A teraz niepokój o siostrę dawał mu posmakować goryczy rozczarowania i nie pozwalał na przyjęcie pomocy. - Prawdą jest, na co się uskarża -stwierdził Cadfael bez zbędnych słów, kiedy po pokonaniu krawędzi skalnej zjeżdżali w las. — Pchnięcie wymierzone w serce, rozjątrzone później i zanieczyszczone brudem, który dostał się do rany. Niewątpliwie miał gorączkę i zwalczył zakażenie. Wszystko przemawia za tym, że mówił prawdę. - A my nie jesteśmy ani o cal bliżej znalezienia dziewczyny - odparł Hugo. Nocne chmury zbierały się, niebo zawisło ciężko nad głowami, w powietrzu wzbierał gwałtowny poszum wiatru. Musieli się bardzo śpieszyć, żeby zdążyć do Bromficld przed śniegiem. ROZDZIAŁ SIÓDMY Po nieszporach wiatr wzmógł się jeszcze, tnąc śniegiem poziomo po ścianach jak cienkim, ostrym biczem, piętrząc góry bieli na każdej przeszkodzie. Kiedy po kolacji brat Cadfael spieszył przez wielki dziedziniec do infinnerii rzucić okiem na swojego pacjenta, świat na zewnątrz stanowił jedną zwartą, nieprzeniknioną, oślepiającą masę śnieżną, która gęstniała z każdą chwilą. Tej nocy rozszaleje się zamieć; wilki wyruszą na łowy. Znają teren doskonale i zuchwale urągają niebezpieczeństwu, które spędza sen z oczu ludziom bogobojnym. Bratu Eliaszowi pozwolono po raz pierwszy podnieść się z łóżka. Teraz odpoczywał, wsparty o poduszki: wychudły i zabiedzony, w zbyt dużym habicie. Rany na głowie wygoiły się, nabrał nieco sił, ale nie odzyskał dawnej żywości umysłu. Z pokorą wykonywał, cokolwiek mu polecono, dziękował cichym, bezbarwnym głosem za wszelkie przysługi, a jednocześnie zapadniętymi oczyma wpatrywał się spod ściągniętych brwi w ściany swojej celi, jak gdyby próbując odnaleźć tam tę cząstkę siebie, z której go obrabowano. Jedynie podczas snu, zwłaszcza w momencie zasypiania bądź przebudzenia, targał nim jakiś dręczący niepokój, jak gdyby na tej wąskiej kładce pomiędzy życiem i śmiercią ocierał się o tajemnicę swojej zagubionej i nieuchwytnej pamięci. Kiedy Cadfael wychodził z pokoju chorego, natknął się w korytarzu na Yvesa. - Czy nie powinieneś już leżeć w łóżku? -spytał. -Masz za sobą ciężki dzień! — Nie chcę jeszcze spać — błagalnie zaprotestował chłopiec. — Nie jestem zmęczony. Pozwól mi czuwać nad nim, póki nie skończy się kompleta. Chciałbym się czymś zająć. — I rzeczywiście, być może najlepszym dla niego lekarstwem byłoby poczuć się potrzebnym. Pojąc brata Eliasza naparem z ziół, mógł jednocześnie ulżyć nieco swojej włas-. nej zbolałej duszy. — Nie powiedział nic, co mogłoby nam pomóc? Nadal sobie nas nie przypomina? — Na razie nie. Co prawda czasami we śnie wzywa czyjeś imię, ale nie jest to ktoś, kogo byśmy znali. - Przyzywa jej jak kogoś na wieki utraconego, kto pozostawił nieukojony ból, ale znajduje się już poza niebezpieczeństwem, cierpieniem, trwogą. - Hunydd. Z najgłębszej otchłani snu woła Hunydd. - Dziwne imię - zastanowił się Yves. - To mężczyzna czy kobieta? - Kobieta, Walijka. Przypuszczam, chociaż to tylko domysł, że była jego żoną. I kochał ją, tak bardzo, że choć umarła, tych kilka miesięcy, które upłynęło od jej śmierci, nie przyniosło mu zapomnienia. Przeor Leonard powiedział o nim: „Od niedawna w klasztorze". Zapewne szukał ucieczki przed udręką samotności, a przekonał się, że wśród zakonników wcale nie łatwiej ją znieść. Yves przyglądał mu się poważnym, nieruchomym wzrokiem dorosłego mężczyzny. Pojmował już teraz wiele spraw będących poza zasięgiem jego doświadczenia. Cadfael poklepał go łagodnie po ramieniu. - Dobrze już, posiedź przy nim. Po komplecie przyślę kogoś, kto cię zastąpi. A gdybyś mnie potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Eliasz zapadł w drzemkę, otworzył oczy i znowu przysnął. Yves siedział przy łóżku cicho i bez ruchu, czujny na każde drgnienie wymizerowanej, lecz przystojnej twarzy, szczęśliwy, kiedy mógł podać choremu coś do picia lub pomóc mu obrócić się czy ułożyć wygodniej. W takich momentach próbował porozumieć się jakoś z biedakiem, nieśmiało napomykając o pogodzie, zimie i o codziennej rutynie życia w tych murach. Zapadłe oczy patrzyły na niego z bardzo daleka, lecz z uwagą. - To dziwne -rzekł nieoczekiwanie Eliasz niskim i ochrypłym od nieużywania głosem. — Zdaje mi się, że cię znam. Ale przecież nie jesteś tu zakonnikiem. - Poznałeś mnie jakiś czas temu. Podróżowaliśmy razem, chociaż krótko, pamiętasz? Jechaliśmy z Cleobury aż do Foxwood. Nazywam się Yves Hugonin. Nie, imię nic mu nie mówiło. Tylko twarz budziła jakieś zapomniane skojarzenia. - Nadciągała śnieżyca - przypominał sobie. - Miałem przekazać relikwiarz i mówią mi, że dotarł bezpiecznie. Mówią mi! Wiem tylko to, co mi powiedzieli! — Ale sobie przypomnisz — zapewnił go Yves z przekonaniem. - Znowu wszystko będzie jasne. Możesz uwierzyć w to, co ci mówią, nikt nie próbuje cię oszukać. Czy chcesz dowiedzieć się więcej ode mnie? Powiem ci tylko prawdę. Na znękanej twarzy malowało się powątpiewanie, ale nie sprzeciw. Yves pochylił się ku niej i, przejęty i skrupulatny, rozpoczął swoją opowieść. — Szedłeś z Pershore, ale okrężną drogą, żeby ominąć zamieszanie w Worcester. A my uciekliśmy stamtąd i kierowaliśmy się do Shrewsbury. Spotkaliśmy się wszyscy wieczorem w Cleobury, a ty zaproponowałeś, że zabierzesz nas do Bromfield, gdzie było bezpiecznie, i ja też pragnąłem iść tam z tobą, tylko że moja siostra nie chciała o tym słyszeć i uparła się iść przez wzgórza. Rozstaliśmy się w Foxwood. Twarz spoczywająca na poduszkach nie wykazywała śladu reakcji, zdawała się wyczekiwać czegoś cierpliwie, choć bez większej nadziei. Wiatr łomotał wściekle grubą okiennicą i nawiewał do pokoju drobniutkie pyłki śniegu, które momentalnie znikały w ciepłym powietrzu. Świeca migotała. Skowyt wichru przejmował grozą do szpiku kości. - Ty jednak jesteś tutaj - rzekł nagle Eliasz - daleko od Shrewsbury. I w dodatku sam! Jak to się stało, że jesteś sam? - Rozdzieliliśmy się. Yves czuł się trochę niepewnie, ale chory zaczynał zadawać pytania tak rozumnie, że prawdopodobnie był na najlepszej drodze do poskładania w całość potrzaskanych szczątków wspomnień i - być może - odzyskania pamięci i przeszłości. Powinien znać całą prawdę, choćby bolesną—w końcu w niczym nie zawinił, był tylko niewinną ofiarą - mogło go to uleczyć. - Zaopiekowali się mną dobrzy ludzie, a brat Cadfael przyprowadził mnie tutaj. Ale moja siostra... Wciąż jej szukamy. Samowolnie nas porzuciła! - Nie udało mu się pohamować tego wybuchu, ale nie pozwolił sobie na dalsze oskarżenia. — Pewien jestem, że znajdziemy ją całą i zdrową - oświadczył dzielnie. — Ale przecież była też trzecia — powiedział brat Eliasz cicho i miękko, jakby do siebie. -Zakonnica... -I teraz nie patrzył już na Yvesa, tylko rozszerzonymi źrenicami wpatrywał się w sklepienie, poruszając niespokojnie wargami. - Siostra Hilaria - podsunął Yves, drżąc ze wzruszenia. — Siostra z naszego zakonu... — Eliasz wsparł się obiema rękami o brzegi łóżka i usiadł. Coś zamigotało w niespokojnych głębiach jego oczu; żółty, szalony błysk, zbyt wyraźny jak na odbicie płomienia świecy. - Siostra Hilaria... - powtórzył. Tym razem znalazł imię, które coś dla niego zna czyło, było to jednak coś tak strasznego, że Yves musiał użyć obu rąk, by skłonić go do położenia się na wznak. - Nie obawiaj się -jest tutaj, zajęto się nią z szacunkiem i ułożono do trumny. Nie wolno rozpaczać, że odeszła, teraz jest z Bogiem. Z pewnością powiedziano mu to już, ale być może nie zrozumiał. Nie da się ukrywać śmierci. Będzie ją opłakiwał, ale to nie grzech. Nie wolno tylko rozpaczać, tak powiedział brat Cadfael. Brat Eliasz wydał przerażający jęk bólu, tak jednak zdławiony, że wycie szalejącej za oknem burzy niemal go zagłuszyło. Zacisnął w pięści kościste duże dłonie i uderzył się nimi w pierś. - Martwa! Martwa? Taka młoda, piękna - taka ufająca! Martwa! Och, niech ściany tego domostwa runą i pogrzebią mnie nieszczęsnego! Na zawsze ukryją przed wzrokiem ludzkim... Blisko połowa tych okrzyków była niezrozumiała, słowa cisnęły mu się do gardła i dusiły go niemal, a Yves był zbyt przerażony, by uważnie go słuchać, przede wszystkim próbując uciszyć burzę, którą niechcący wywołał. Z całej siły przypierał Eliasza z powrotem do poduszek, próbując opanować jego konwulsyjne ruchy. - Och, cicho, cicho, proszę, nie wolno ci się tak denerwować. Połóż się, jesteś za słaby, żeby wstawać... Och nie, przerażasz mnie! Połóż się! Brat Eliasz usiadł sztywno wyprostowany, wpatrzony w s'cianę, z obiema rękami przyciśniętymi do serca, szepcząc jakieś modlitwy czy samooskarżenia, czy też przywołując niezrozumiałe strzępy dawnych wspomnień. Yves nie miał najmniejszego wpływu na tego jakby zahipnotyzowanego mężczyznę. Eliasz nie był już nawet świadomy jego obecności. Zwracał się do Boga czy do jakiejś niewidzialnej istoty. Yves odwrócił się i wybiegł szukać pomocy, zamykając za sobą drzwi. Przemknął pędem przez korytarz, a potem przez wirujące kłęby zamieci na podwórzu przedostał się do klasztornej sieni, gdzie spodziewał się znaleźć braci czekających na kompletę. Po drodze upadł i dygocąc wygramolił się z zaspy, zwolniwszy, by przetrzeć oczy. Noc była pełna spadających gęsich piór, tylko że pióra te były zimne i cięły jego twarz jak nożem. Potykał siei ślizgał, aż w końcu dotarł pod drzwi kościoła i tam zatrzymał się, słysząc dźwięki psalmów. Było później niż sądził: nabożeństwo już się rozpoczęło. Nie na darmo wychowano go w poszanowaniu reguł i przestrzegania obrządku; nie do pomyślenia było dla niego, przerywając mszę, wedrzeć się do środka i krzyczeć o pomoc. Przez chwilę postał pod drzwiami, ciężko dysząc i otrząsając śnieg z włosów i rzęs. Kornpleta nie potrwa długo - na pewno poradzi sobie ze swoim niesfornym podopiecznym, póki nie nadejdzie pomoc. Będzie miał jej pod dostatkiem, musi tylko uspokoić brata Eliasza na piętnaście minut. Porzucił swoje tymczasowe schronienie i oślepiony po-brnął z powrotem przez zaspy, z wysiłkiem wyciągając z nich swoje krótkie, krzepkie nóżki, w obronie przed wiatrem pochylając nisko głowę niczym szarżujący byk. Zewnętrzne wierzeje do infirmerii stały otwarte na oścież, skłonny był jednak przypuścić, że w pośpiechu zapomniał je zamknąć. Powlókł się korytarzem, wycierając twarz ze śniegu i obijając się o ściany. Drzwi do pokoju chorego stały również otworem i to zmroziło mu krew w żyłach. Pokój był pusty, pościel i koce zwisały do ziemi. Sandały brata Eliasza, ustawione przedtem porządnie pod łóżkiem, zniknęły. A wraz z nimi i brat Eliasz, tak jak stał, prosto z łoża boleści, odziany w habit, ale bez płaszcza czy jakiegokolwiek okrycia. Zginął, przepadł w nocy dziewiątego grudnia, w śnieżycy takiej jak ta, która szalała, gdy nabawił się swo ich niemal śmiertelnych obrażeń, a siostra Hilaria znalazła przedwczesną śmierć. Jedyne imię, które naruszyło powłokę jego odrętwienia. Yves pośpieszył z powrotem do wyjścia i wypadł w zamieć. Tak, nawet widać było ślady, których nie zauważył przy wejściu, po prostu dlatego, że się ich nie spodziewał. Zresztą bardzo prędko wypełniały się świeżym śniegiem, wciąż jednak czytelne - odciski dużych stóp, wiodące po schodach i przez podwórze, nie do kościoła - prosto do bramy. A fur-tian zwolniony był z obowiązków na czas komplety. Z kaplicy wciąż dobiegały chóralne modły, więc Eliasz nie mógł jeszcze zabrnąć daleko. Yves rzucił się do przedsionka sali audiencyjnej, chwycił swój płaszcz i wyprysnął niczym spłoszony zając, długimi susami, w kierunku bramy. Śnieg zasypywał ślady, były już tylko płytkimi zagłębieniami, wydobywanymi z cienia przez światło jarzących się pochodni. Wyraźnie prowadziły jednak za furtę. Świat poza nią niknął we wściekłym kłębowisku bieli, małe nogi chłopca grzęzły w głębokich śnieżnych wydmach, ale nie dawały za wygraną. Trop skręcał w prawo. To samo uczynił Yves. Błądząc po omacku gościńcem, straciwszy zupełnie orientację wśród zamieci, która osaczała go ze wszystkich stron, lecz rozpaczliwie trzymając się koleiny wyoranej w śniegu, ujrzał w pewnej chwili, w kapryśnym ułamku sekundy, w którym burza nagle ucichła na moment, przemykający przed nim czarny cień. Wbił w niego uporczywy wzrok i podążył w jego kierunku. Wiele czasu zajęło mu dopędzenie zbiega. Brat Eliasz kroczył naprzód z niewiarygodną szybkością, przedzierając się przez zaspy, rozgarniając śnieg i znacząc go długą, poszarpaną bruzdą. W sandałach, z gołą głową, w gorączce - tylko jakaś przerażająca determinacja - pasja czy rozpacz mogła utrzymać go na nogach. A przy tym, jak zauważył strwożony Yves, wydawał się wiedzieć, dokąd zmierza, albo też da wał się wlec jakiejś tajemniczej sile na wyznaczone spotkanie. Linia, którą wyorywał w śniegu, prowadziła prosto jak strzała. Jednakowoż Yves zdołał go w końcu dogonić. Z każdym krokiem zmniejszał odległość, aż w końcu wyciągnąwszy rękę, uchwycił szeroki rękaw czarnego habitu. Brat Eliasz szarpnął ramieniem, jakby nieświadomy uczepionego ciężaru, i niemal strząsnął go z siebie. Yves jednak złapał go obiema rękami mocno w pasie i przywarł do jego piersi, zagradzając mu drogę i usiłując spojrzeć poprzez gęstą zasłonę s'niegu w nieruchomą twarz, zastygłą w śmiertelną maskę. - Bracie Eliaszu, wracaj! Musisz wrócić - inaczej umrzesz tutaj! Brat Eliasz nieubłaganie parł naprzód, nie zwracając uwagi na stworzenie, które uwiesiło się na nim całym ciężarem. Yves czepiał się go w dalszym ciągu i pozwalał się wlec, bez ustanku zaklinając go: - Jesteś chory, powinieneś leżeć w łóżku. Wracaj ze inną! Dokąd chcesz iść? Wracaj, zaprowadzę cię do domu... Być może zresztą w ogóle nie zmierzał dokądkolwiek, tylko próbował uciec od czegoś, od kogoś, od siebie, od tego, co powróciło, by uderzyć jak piorun i doprowadzić go do szaleństwa. Yves bez tchu ponawiał wciąż swoje błagania, ale na próżno. Nie był w stanie go przekonać, by zawrócił. Jedyne, co mu zostało, to uchwycić się mocno czarnego rękawa i starać się dotrzymać kroku swojemu towarzyszowi. Jeśli natrafią na jakąś chatę albo napotkają jakiegoś zapóźnio- nego podróżnika, będzie mógł zwrócić się o ratunek. Brat Eliasz niechybnie opadnie w końcu z sił i da się nakłonić do przyjęcia pomocy, jeśli by się taka nadarzyła. Któż jednak wypuszczałby się w taką burzę? Chyba tylko biedny szaleniec i jego nieszczęsny opiekun! Ale sam podjął się pilnować brata Eliasza i nie odejdzie od niego ani na krok, a jeśli nie umiał ustrzec go przed jego własnym obłędem, przynaj mniej powinien dzielić z nim karę. I, co dziwne, wkrótce ich kroki zrównały się, a brat Eliasz, choć twarz zachował nieprzeniknioną i nadal nie zdradził się najmniejszym gestem co do celu przedsięwziętej wyprawy -położył rękę na ramieniu Yvesa i przyciągnął go bliżej do siebie. Poruszali się teraz wspólnie, wspierając się wzajemnie przeciwko wichurze i zimnu, i samotnos'ci. Yves od dawna już nie miał pojęcia, gdzie są, chociaż wiedział, że z pewnos'cią odbili od głównej drogi. Miał wrażenie, że przechodzili przez most, co oznaczałoby, że przecięli rzekę Corve. Zatem znajdowali się gdzieś na wyżynnym terenie, na północ od gościńca. Mała szansa, że uda im się natknąć tu na jakąś ludzką siedzibę, gdyby nawet przejaśniło się trochę i mogli cokolwiek zobaczyć. Wydawało się jednak, że brat Eliasz zna drogę, a przynajmniej zmuszony jest podążać do jakiegoś naznaczonego miejsca, w sobie tylko wiadomych, przerażających, pokutnych celach. Coś szarpnęło Yvesa za ubranie i niespodziewanie znalazł się przed gęstwą kolczastych krzaków, osłaniających płytką kotlinkę. Potknął się, natrafił ciałem na twardą, chropawą ścianę i poczuł ból w zdartych do krwi kostkach palców. Stali przed niską, ale solidnie zbudowaną drewnianą chatą, służącą za schronienie dla pasterzy, magazyn paszy i słomy. Drzwi zaparte były ciężką, drewnianą kłodą, ale brat Eliasz odsunął ją bez widocznego wysiłku i pchnął wrota. Skłonił głowę, by nie uderzyć o belkę, kiedy wpadali w objęcia błogosławionego mroku, po czym zatrzasnął drzwi, które szczelnie zamknęły się za nimi. Dookoła panowała ciemność, spokój i względna cisza. W porównaniu z pogodą na dworze było tu niemal ciepło, a zapach starego, ale dobrze przesuszonego siana obiecywał posłanie i przykrycie. Yves otrzepał się ze śniegu i nabrał nieco otuchy. Tutaj brat Eliasz miał szansę przetrzymać noc. „A przed świtem, nim się obudzi - pomyślał chłopiec - po cichu się stąd wykradnę, zarygluję drzwi i poszukam pomocy albo kogoś, kto zaniesie wiadomość. Tak długo za nim goniłem, nie pozwolę mu się teraz wymknąć". Brat Eliasz odsunął się gdzieś w mrok. Yves usłyszał, jak zaszeleściło pod nim siano. Ryk szalejącej na zewnątrz wichury zamienił się w żałośliwe zawodzenie. Yves z wyciągniętą ręką podczołgał się, póki nie natrafił na zgarbione, pokryte grubą warstwą śniegu plecy. Pielgrzym przybył do swojej świątyni i padł na kolana. Yves strząsnął śnieg z fałd czarnego habitu i poczuł, jak Eliasz dygocze pod jego dotknięciem, jakby siłą powstrzymywał głębokie gorzkie łkanie. Teraz, w zupełnych ciemnościach, zdawało się, że łączy ich jakaś niewidzialna, lecz mocna nić. Klęczący mężczyzna szeptał coś niezrozumiale, prawie bezgłośnie, za to z bezbrzeżną rozpaczą. Yves wymacał przed sobą stos siana i spróbował łagodnie zmusić Eliasza, żeby się położył. Przez dłuższy czas sztywne ciało stawiało opór, aż wreszcie rozluźniło się i opadło ze zdławionym jękiem na miękką podściółkę — ulegając błaganiom chłopca, bądź też po prostu omdlewając z wyczerpania. Mnich leżał wyciągnięty jak długi, z głową schowaną w ramionach; Yves, jak mógł, narzucił na mego siano, by choć trochę się ogrzał, po czym ułożył się obok. Wkrótce wywnioskował z miarowego rytmu jego oddechu, że Eliasz zasnął. Yves leżał ciasno przytulony do jego boku, z mocnym postanowieniem oparcia się senności. Był zziębnięty i zmęczony, potrzebował się skupić i zastanowić, ale umysł nie chciał go słuchać. Nie miał sił rozpamiętywać słów, które wyrzekł brat Eliasz, ani też dociekać ich sensu; cokolwiek by znaczyły, musiało to być coś okropnego. Jedyne, co mógł teraz uczynić dla tego złamanego nieszczęściem człowieka, który tak szczególne zajął miejsce w jego sercu od chwili, gdy dał mu odczuć gorycz i ciężar odpowiedzialności, to nie pozwolić mu na ponowną ucieczkę i z pierwszym świtem sprowadzić pomoc. Dlatego nie wolno mu było zasnąć. Niemniej jednak powoli zaczął zapadać w półsen, gdy nagle poderwał go już nie szept, lecz żałosna skarga zduszona ramieniem. — Siostro... Siostro moja... Wybacz mi słabość, mój grzech śmiertelny — mnie, który zgotowałem ci śmierć! — A po dłuższej chwili jęknął: -Hunydd była jak ty, równie ciepła i ufna w moich ramionach... Po sześciu miesiącach postu nagle taki straszliwy głód — nie mogłem tego znieść, ciała i duszy w ogniu! Yves leżał jak skamieniały, przywierając do niego całym ciałem, niezdolny poruszyć się, niezdolny zamknąć na to uszu. — Nie, nie możesz mi wybaczyć! Nie wolno mi o to prosić! Niech ziemia mnie pochłonie i niech odejdę od zmysłów... Nikczemny, słaby, niegodny. Znowu cisza, jeszcze dłuższa. Brat Eliasz wciąż spał i z głębi swojej udręczonej istoty krzyczał teraz głosem, w którym bezlitośnie dźwięczało ostre jak nóż przypomnienie. Śnił i skręcał się z bólu. Nigdy tak dojmująco nie doświadczał Yves podobnego przestrachu, ani równie gwałtownego współczucia. — Przylgnęła do mnie... nie bała się ze mną niczego! Boże miłosierny, jestem mężczyzną z krwi i kości, trawionym cielesną żądzą! -wykrzyknął brat Eliasz strasznym głosem. - Lecz nie żyje, ona, która mi zaufała... ROZDZIAŁ ÓSMY Brat Cadfael zaraz po komplecie poszedł zajrzeć do brata Eliasza, prowadząc ze sobą młodego braciszka, który miał zmienić Yvesa, czuwającego u łoża chorego. Zastali drzwi otwarte na oścież, a w pokoju ani żywej duszy; w pustym łóżku kłębiły się zmięte prześcieradła. Rzecz jasna, mogły istnieć imię wytłumaczenia prócz tego, które natychmiast się nasuwało, jednakowoż brat Cadfael rzucił się z powrotem prosto do drzwi, w nadziei natrafienia na ślady, które wchodząc przeoczył. Dziedziniec co prawda z końcem komplety pokrył się siatką niezliczonych odcisków stóp, które zresztą padający śnieg poczynał już zacierać, niemniej jednak wciąż jeszcze można było odczytać na nim niewyraźny trop, wiodący do furtki. Do tego chłopiec również zniknął! Co takiego mogło wydarzyć się w szpitali-ku? Co wyrwało Eliasza z apatii i skłoniło do podjęcia równie niedorzecznego i ryzykownego kroku? Nie ulegało wątpliwości, że -jeśli w jego chorym umyśle zrodził się jakiś szalony pomysł - ktoś taki jak mały chłopiec nie byłby w stanie go powstrzymać, przy tym można było przypuszczać, że duma nie pozwoliłaby Yvesovi porzucić kogoś, nad kim podjął się opieki. Cadfael zaczynał coraz lepiej poznawać chłopca. — Pędź do sali audiencyjnej — nakazał braciszkowi — opowiedz Hugonowi Beringarowi, co tu się wydarzyło, i sprawdź, czy przypadkiem nie kręcą się gdzieś w pobliżu. Ja zawiadomię przeora Leonarda i poproszę, by kazał dokładnie przetrząsnąć wszystkie budynki klasztorne. Leonard wielce się strapił hiobową wieścią i natychmiast wysłał zakonników na poszukiwania, obejmujące nawet budynki gospodarcze, stajnię i stodołę. Hugo Beringa r pojawił się odziany w płaszcz i wysokie buty, z miną, która wskazywała na to, że spodziewa się najgorszego, i beształ każdego, kto mu się tylko nawinął. Całe przedsięwzięcie, któremu patronował zarówno świecki, jak i kościelny autorytet, przeprowadzono niezwykle szybko i sprawnie — niestety, bez rezultatu. - To wyłącznie moja wina - oskarżał się brat Cadfael. -Złożyłem odpowiedzialność za tego nieszczęśnika w ręce biednego, ledwo odrosłego od ziemi dziecka. Powinienem był wykazać więcej rozsądku. Chociaż Bóg mi świadkiem, że nie pojmuję, jak doszło do tego wypadku. A jednak nie miałem prawa wystawiać żadnego z nich na najmniejszą bodaj próbę. A teraz, przez moją głupotę, straciliśmy ich obu, parę najbardziej bezradnych istot, jakie można sobie wyobrazić, których mieliśmy obowiązek strzec jak oka w głowie. Hugo wydawał już polecenia swoim ludziom. - Jeden do Ludlow, pod bramę; albo już tamtędy przechodzili, albo też uda się ich zatrzymać, gdy nadejdą. A ty pojedziesz do zamku, skrzykniesz dziesięciu zuchów i poczekasz z nimi u wrót, aż do mego przybycia. Obudź Dina-na, niech też się ruszy, w końcu chodzi o syna człowieka, którego z pewnością znał, nie mówiąc już o tym, że już niedługo może mu zacząć zależeć na kontaktach z jego wujem. Nie zaryzykuję wysyłania ludzi w to piekło dalej niż na milę — a i to przynajmniej parami — nie spodziewam się jednak, żeby nasza dwójka zawędrowała w bardzo odległe rejony. - Odwrócił się gwałtownie do Cadfaela i wymierzył mu w plecy solidnego szturchańca. — A ty, serce moje, przestań pleść głupstwa! Pacjent wyglądał na spokojnego i potulnego, a chłopca trzeba było czymś zająć; i doskonale wiesz, że każdy z czystym sumieniem powierzyłby mu to zadanie. Nie możesz się obwiniać za ich zniknięcie. Nie próbuj uzurpować sobie prawa do ferowania wyroków, które należne jest Bogu jedynie; jego rzeczą jest potępiać bądź pochwalać, a człowiek nie powinien okazywać zbytniej zuchwałości. Skończmy na tym i zabierzmy się za poszukiwania naszych zabłąkanych owieczek. Pamiętaj jednak — i to samo będę powtarzał załodze w Ludlow - nie oddalajcie się od domu dalej niż na godzinę drogi, trzymajcie się razem i wracajcie na umówioną porę. Nie życzę sobie już tej nocy żadnych kłopotów. A o świcie, o ile wcześniej ich nie znajdziemy, rozpoczniemy prawdziwe łowy. Postępując podług tych instrukcji, kolejno wyruszali w zawieję po dwie osoby i targany niepokojem Cadfael z niejaką ulgą zdał sobie sprawę z tego, że poszukiwanych również jest dwoje. Samotny człowiek o wiele prędzej się załamie, zrezygnuje z walki z zimnem i umrze, niż taki, który ma kogoś, kto go wesprze, kto go podtrzyma i ze swojej strony też wyzwoli poczucie odpowiedzialności za wspólne ocalenie. W sytuacji krytycznej obecność drugiego człowieka jest największym możliwym błogosławieństwem. Mnich wziął sobie do serca szorstkie napomnienie, którego udzielił mu Hugo, i to również natchnęło go pewną otuchą. W każdym razie zbyt łatwo przychodzi człowiekowi, który nie bez racji niepokoi się o los drogiej mu osoby, popadanie w egzaltację nad swoimi obowiązkami opiekuna i przypisywanie sobie ni mniej ni więcej tylko roli Boga. Śmiertelny, ' który oskarża się o to, że nie jest nieomylny, bluźni, gdyż rości sobie pretensje do czegoś, co jest atrybutem bóstwa. No cóż — pomyślał Cadfael, zawsze skory czegoś się nauczyć — trochę to może pokrętny argument, ale może się przydać w swoim czasie. Warto go zapamiętać! Potykając się parł naprzód przez białą lodowatą substancję, unoszącą się w powietrzu, zalepiającą oczy jemu i młodemu, krępemu nowicjuszowi, z którym przemierzali tereny na północ od rzeki Corve - i wiedział, że podobnie jak reszta, traci tylko czas. Równie dobrze mogliby szukać igły w stogu siana; padający bez ustanku śnieg pokrył wszystko jednolitym białym całunem. Jako też i wszyscy powrócili do Bromfield z niczym, strwoniwszy wyznaczony im czas na miotaniu się na oślep, i przeświadczeni, że sprawa jest beznadziejna. Brat furtian umieścił pod łukiem bramy świeże smołowe pochodnie, żeby poszukiwacze mogli się kierować zbawczym światłem w drodze do domu, i od czasu do czasu uderzał w dzwony. Z zamieci wyłaniały się jedna po drugiej przygarbione, oblepione śniegiem postacie. Brat Cadfael udał się kolejno na jutrznię i laudę i dopiero ułożył się do snu. Nie powinno się naruszać reguły zakonnej, nawet jeśli chodziłoby o ratowanie od śmierci niewinnych istot. Zresztą przed świtem nie było w ludzkiej mocy dokonać czegokolwiek. Bóg jednak bez wątpienia wiedział, gdzie odnaleźć zaginionych, i nadszedł czas, by polecić się jego miłosierdziu i pogodzić ze znikomością ludzkich wysiłków. Wstał równo z dzwonami na prymę i razem z innymi zagłębił się w zimowy mrok, spiesząc do chłodnej kaplicy. Śnieg jak zwykle ustał z nadejściem pierwszych zwiastunów nowego dnia i - choć nie świtało jeszcze - biała, niepokalana powierzchnia rozsiewała dziwną, nieziemską poświatę. Po mszy Cadfael samotnie pobrnął przez zaspy do bramy. Wokół niego rozpościerała się biała pustka, poszarpana posępnymi cieniami budynków i murów; jednak pod sklepieniem bramy wciąż płonęły światła pochodni, rzucając ciepły, czerwony poblask na furtę i rozpraszając ciemności po drugiej stronie. Kiedy Cadfael się zbliżył, furtian właśnie skończył wymieniać smolne szczapy. Aby to zrobić, musiał najpierw przejść przez furtkę i dojść do końca sklepionego korytarza, a teraz wracał - i nim ponownie zamknął za sobą drzwi, zatrzymał się na moment, by przed progiem stróżówki otrząsnąć śnieg z butów. Zdarzyło się zatem tak, że gdy zwrócony był w stronę podwórza, Cadfael, przeciwnie, skierowany był twarzą ku stronie zewnętrznej, i w związku z tym jedynie ten ostatni zaobserwował mającą się właśnie rozegrać scenę. Furta w bramie była wysoka — dostatecznie, aby zmieścił się w niej człowiek na koniu - a furtian, mały i chudy braciszek, schylił się, żeby otrzepać habit. Za nim, w niewielkiej odległości, z mgły wyłoniły się dwie twarze, oświetlone zrazu drgającym światłem pochodni, a potem całkiem już wyraźne. Ich niespodziewane pojawienie, a także wyjątkowe piękno zaparło na moment Cadfaelowi dech w piersiach, jak gdyby to cud sprawił, że zmaterializowali się w powietrzu. Nie byli to jednak goście z niebios, lecz ludzie z krwi i kości. Kaptur opadał na plecy dziewczyny i czerwonawe światło igrało wśród bezładnej burzy czarnych włosów, na jej wysokim, jasnym czole i dumnie uniesionych brwiach, pod którymi błyszczały wielkie, ciemne oczy, zbyt pełne życia, aby można określić je jako czarne. Miała na sobie zwyczajną wiejską odzież, ale sposobu, w jaki trzymała głowę, i powagi spojrzenia pozazdrościć mogłaby jej królowa. Obserwując miękką linię łączącą kości policzkowe z zarysem pełnych ust i zdecydowanym podbródkiem, Cadfael w wyobraźni przesunął dłonią od brwi do szyi i poczuł ciarki w koniuszkach palców, niegdyś nawykłych do podobnych pieszczot. Zadrżał na to odległe wspomnienie. Zza lewego ramienia nieznajomej wyglądała druga twarz. Dziewczyna była wysoka, ale stojący za nią mężczyzna znacznie nad nią górował i nachylał się opiekuńczo, zbliżywszy policzek do jej lic. Długa, szczupła, szerokobrewa twarz, o szablasto zakrzywionym nosie, śmiałym łuku ust i nieco wyłupiastych, nie znających strachu oczach jastrzębia. Nie nosił nakrycia głowy, chronionej jedynie gęstą czupryną kruczoczarnych włosów, kłębiących się na skroniach i grubą, lśniącą czapą okalających czaszkę. Imaginacja Cadfaela domalowała tej twarzy krótką brodę i długie wąsy zwisające nad niecierpliwie wygiętymi wargami. Takie właśnie oblicza widywał u dumnych, zakutych w kolczugi Syryjczyków, szarżujących pod Antiochią. Tak samo ciemne i o ciosanych rysach, jak rzeźba z brązu. Tajemniczy mężczyzna był jednak gładko wygolony na normandzką modłę, krótko ostrzyżony i odziany w szorstki samodział o nieokreślonym kolorze. Zdarzają się tacy ludzie - boskie błyskawice, wybrańcy czy też może nieszczęśliwcy, urodzeni w świecie, do którego nie należą; święci albo uczeni, którzy osiągnęli wiek męski nie rozpoznani, pilnując świń na leśnych pastwiskach; nieprawi synowie wojowników książęcej krwi lub najmłodsi z rodu, dla których nie wystarczyło dziedzictwa, wysyłani na świeżo obsiane pole, by odstraszać wrony. I odwrotnie — czasem w królewskich pałacach rodzą się istoty o umysłach niewolników i, choć to sprzeczne z rozsądkiem, dochodzą do władzy, panując nad ludźmi tysiące razy więcej wartymi od nich samych. Ale ternu, który się tu pojawił, nie była pisana klęska. Wystarczyło pochwycić ostry błysk czarnorzęsych, złotych oczu, aby upewnić się, że wypalą drogę przed ich właścicielem, dokądkolwiek by nie dążył. Wszystko to przemknęło Cadfaelowi przez głowę w tym krótkim momencie, gdy furtian strzepywał śnieg przylepiony do jego habitu. W chwilę później był już wewnątrz i zatrzasnął za sobą furtę - tuż przed nosem młodych, zamierzających najwidoczniej prosić o wpuszczenie. Brat Cadfael zamknął oczy, otworzył je jakby z nadzieją i zacisnął powtórnie, oślepiony wspomnieniem, które właściwie mogło być tylko iluzją. W przyćmionym świetle świtu, w mroźnej mgle i kłamliwym, rozedrganym blasku pochodni, zmęczone oczy łacno mogły dać się omamić. Nie zdążył jednak wyżłobić w śniegu śladu więcej niż trzech kroków, furtian zaś dopiero doszedł do drzwi stróżówki, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka. Furtian odwrócił się zaskoczony. Początkowo całkowicie zaabsorbowany wspinaniem się ku kinkietom, w których umieszczał pochodnie, potem zaś spiesząc z powrotem do schronienia, nie zauważył nic niezwykłego w panujących wokół ciemnościach. Tajemnicza para — zakładając, że istniała naprawdę! — wstąpiła w krąg światła, dopiero gdy odwrócił się tyłem. Bezradnie wzniósł w górę ramiona i po-brnął przez śnieg z powrotem, żeby otworzyć małe okienko w bramie i zobaczyć, kto stoi na zewnątrz. To, co ujrzał, bez wątpienia zadziwiło go jeszcze bardziej, a równocześnie sprowokowało do natychmiastowego działania. Zaskrzypiała zasuwa i wysoka furta uchyliła się z wolna. A za furtą stała ona - wysoka, spokojna i dumna, odziana w zbyt obszerną suknię ze spłowiałego, brązowego samodziału i prosty, krótki płaszcz; postrzępiony kaptur opadał na plecy i pęk ciemnych włosów sypał się na jej ramiona. Siarczysty mróz przywołał na jej policzki delikatny rumieniec, reszta twarzy była kremowobiała i gładka jak kość słoniowa. - Czy pozwolicie mi wejść? Użyczycie schronienia? -spytała głosem niezwykle łagodnym i prawie pokornym, lecz ze spokojem i niezachwianą pewnością siebie. - Jestem tu sama, wydana na pastwę mrozu, nieszczęścia i okropności wojny. Słyszałam, że mnie poszukujecie. Nazywam się Er-mina Hugonin. Kiedy furtian wprowadził ją z szacunkiem do swej stróżówki i pospieszył powiadomić przeora Leonarda i Hugona Beringara o niespodzianym przybyciu zaginionej damy, brat Cadfael nie tracił czasu: czym prędzej wyśliznął się na drogę i bystro rozejrzał po całej okolicy. Ani żywej duszy. Za to mnóstwo zasp, krzaków i załomów, z których każdy z powodzeniem mógł posłużyć za schronienie młodemu i zwinnemu człowiekowi; chyba że jastrząb rzeczywiście rozwinął skrzydła i odleciał. Nieco więcej zdradzić mógłby śnieg -lecz kilku wcześnie wstających pasterzy owiec zdążyło już przemaszerować tam i z powrotem przed bramą i w labiryncie ich śladów któż byłby w stanie odnaleźć te właściwe? W pewnym sensie dziewczyna powiedziała prawdę: weszła tu sama. Lecz do bramy zbliżyło się dwoje, choć tylko jedno sięgnęło do dzwonka. Z jakiej przyczyny mężczyzna, który przyprowadził zagubione dziewczę w bezpieczne miejsce, nie chciał ukazać swej twarzy? I dlaczego - zastanowił się Cadfael - jedyny człowiek, który świadomy był tego oszustwa,- miałby zachować swoje odkrycie dla siebie? Z drugiej strony jednak, póki nie poznał wszystkich okoliczności, dlaczego miał je zdradzić? Najpierw wysłuchajmy, co ma do powiedzenia nasza dama - i weźmy to pod uwagę. W zamyśleniu skierował się do stróżówki, gdzie furtian zdążył już rozpalić ogień i usadowić przed nim nieoczekiwanego gościa. Siedziała w skupieniu i ciszy, a znad jej mokrych butów i spódnic zaczynała unosić się delikatna mgiełka pary. - Czy ty również należysz do tego zakonu? - spytała, podnosząc ciemne oczy i przyglądając się mu uważnie. - Nie, jestem mnichem ze Shrewsbury. Przybyłem tu, aby pielęgnować leżącego tu chorego brata. Zastanawiał się, czy doszła do niej jakaś wiadomość o losie brata Eliasza, dziewczyna jednak nie zdradzała żadnego poruszenia; na razie więc nie ujawnił imienia mnicha. Najpierw pozwoli jej opowiedzieć swoją wersję - zanim przybędą tu Hugo i przeor - a wtedy może będzie wiedział, na czym może się oprzeć. - Czy wiesz, jak usilnie poszukiwano cię, pani, po twojej ucieczce z Worcester? Hugo Beringar, zastępca szeryfa stanu, przybył tu, do Bromfield, częściowo z twojego powodu. - Słyszałam o tym - odparła - od leśnika, który udzielił mi pomocy. Powiedziano mi również, że jest tu u was mój brat. A teraz, kiedy wreszcie udało mi się tu dotrzeć, dowiaduję się, że przepadł znowu i wasi ludzie szukali go przez pół nocy. Mówi o tym cała okolica. Obawiam się, że zrobiliście kiepską zamianę - dodała z nagłą goryczą - zyskując mnie i tracąc Yvesa. Bo to ja jestem przyczyną całego zamieszania. - Widziałem twego brata, pani, bezpiecznego i w znakomitym zdrowiu - ozwał się Cadfael z mocą - nie dalej niż podczas wczorajszej komplety. Nie ma powodu wątpić, że odnajdziemy go znowu, nie mógł bowiem zajść daleko. Ludzie szeryfa z Ludlow z pewnością otrzymali już rozkazy i lada chwila wyruszą na poszukiwania. Podobnie uczyni Hugo Beringar - gdy tylko upewni się, że jesteś bezpieczna, i usłyszy twoją historię. Hugo stanął właśnie w drzwiach, a kilku braciszków w pośpiechu wymiatało ścieżkę wśród zasp, żeby dziewczyna mogła bez trudu przejść do pokojów gościnnych. Przeor Leonard sam zaprowadził ją do ciepłej jadalni, a potem usadowił przy kominku. Sumitował się bardzo, że na miejscu nie było żadnej kobiety, która mogłaby użyczyć przybyłej suchego ubrania. - Postaram się temu zaradzić - obiecał Beringar. - W gospodarstwie Josce'a de Dinan jest sporo kobiet i myślę, że bez trudu uda mi się uzyskać potrzebną odzież. Jednakowoż już teraz musisz zdjąć te mokre suknie, nawet jeśli na razie możemy zaproponować ci tylko habit i sandały. Chyba że masz ze sobą coś oprócz tych zgrzebnych spódnic? - Wszystko, co miałam, oddałam w zamian za te zgrzebne spódnice - odparła z godnością - i w podzięce za gościnę, którą ofiarowano mi, nie oczekując nagrody. Ale mam jeszcze trochę pieniędzy. Mogę zapłacić za ubranie. Opuścili ją, by mogła się przebrać, dostarczywszy jej uprzednio habit i buty jednego z nowicjuszy. Kiedy otworzyła drzwi i dała im znak, że mogą wejść, uczyniła to z gracją księżnej przyjmującej gości. Rozpuszczone, dobrze rozczesane włosy schły, wijąc się w pierścionki na jej ramionach, i okalały jej drobną twarz, ciężkie i lśniące. Odziana w czarny habit i ciasno przewiązana w talii, powróciła na swoje krzesło i wpatrzyła się w nich jasnym spojrzeniem -najpiękniejszy nowicjusz, jakiego kiedykolwiek gościło Bromfield. Mokre ubrania rozpostarte były na ławeczce przed kominkiem. - Panie - zaczęła - i ojcze przeorze! Postawmy sprawę jasno: stałam się dla was i dla wielu innych przyczyną ogromnych kłopotów i kosztów i zdaję sobie z tego sprawę. Nie było to zamierzone, ale wina leży po mojej stronie. Teraz, gdy przybyłam próbować naprawić, co się jeszcze da, dowiaduję się, że mój brat, przebywający tu w bezpiecznym miejscu, a do którego miałam nadzieję dołączyć, opuścił klasztor zeszłej nocy i zniknął znowu. Zdarzenie owo dodatkowo obarcza moje sumienie i przyczynia mi jeszcze większego bólu. Jeśli w jakiś sposób mogłabym okazać się pomocną w poszukiwaniach... — Jest tylko jedna rzecz, w której mogłabyś być nam wszystkim pomocna - oznajmił Hugo stanowczo - i zdjąć nam z głowy chociaż jeden kłopot. Po prostu pozostać na miejscu, nie wychylając nosa spoza tych ścian, dopóki nie odnajdziemy i nie przyprowadzimy twego brata. Będziemy wówczas pewni, że przynajmniej ty jesteś bezpieczna i nigdzie nam nie zginiesz. - Nie zachwyca mnie taki projekt, ale uczynię, jak każesz. W tej sytuacji - dodała, wysuwając podbródek. — Oprócz tego są rzeczy, których chciałbym się od ciebie dowiedzieć teraz, w skrócie, szczegóły zostawiając na później. Nie jesteście jedynym powodem, dla którego przybyłem w te strony. Do moich obowiązków należy również czuwanie nad spokojem w królewskich włościach, a sama wiesz najlepiej, jak zagrożony jest on w tej okolicy. Yves opowiedział nam o tym, jak zostawiłaś go z siostrą Hilarią w Cleeton i posłałaś po Evrarda Boterela, aby przybył i zabrał cię do swej posiadłości w Callowleas. Kiedy zobaczyliśmy, co pozostało z jego zamku, udaliśmy się do Ledwyche, aby cię szukać - i dowiedzieliśmy się od Boterela, że dotarłaś tam wraz z nim, lecz wymknęłaś się, gdy leżał w gorączce od ran otrzymanych w walce, i pojechałaś na poszukiwanie swoich towarzyszy. Nieszczęście, które spotkało Callowleas, równie dobrze mogło spaść na każde inne miejsce, nic dziwnego więc, że targał tobą szalony niepokój. Siedziała, przygryzając dolną wargę i wpatrując się w niego nieruchomym spojrzeniem spod ściągniętych brwi. - Skoro Evrard zwierzył się wam już ze wszystkiego, nie pozostaje mi nic innego, jak potwierdzić jego słowa. Mam nadzieję, iż wrócił już do zdrowia? Tak, bałam się o nich. Przyznacie chyba, że nie bez powodu. - Lecz cóż się z tobą działo? Boterel opowiedział nam, że nie powróciłaś i że od czasu, gdy odzyskał zmysły i uświadomił sobie twoje zniknięcie, szukał cię bez wytchnienia. Szaleństwem było przedsiębrać samotnie taką wyprawę. Niespodzianie usta jej wykrzywił gorzki uśmiech. Przyznała się już do błędu. - Tak, nie wątpię, że poruszył niebo i ziemię, by mnie odnaleźć. Teraz będzie można go uspokoić. Nie, nie dotar łam do Cleeton. Nie znam tamtych dróg, a to był środek nocy; potem przyszedł śnieg... W ciemności zgubiłam się zupełnie, wreszcie koń mój upadł i okulał. Na szczęście znalazł mnie leśnik i wraz z żoną otoczyli mnie opieką, za co wdzięczna im będę do końca swoich dni. Zwierzyłam im się ze swego strachu o Yvesa; leśnik obiecał, że pośle do Cleeton zasięgnąć o nim wies'ci, i tak też uczynił. Dowiedziałam się wtedy o zniszczeniu sadyby nieszczęsnego Johna następnej nocy po napaści na Callowleas i o tym, że Yves przepadł jeszcze wcześniej - tej samej doby, gdy popełniłam swój największy błąd i szaleństwo. Wyznając swoją winę, uniosła dumnie głowę i wyprostowała szczupłe plecy; nikt z obecnych nie odważyłby się ani zawtórować jej samooskarżeniu, ani próbować mu zaprzeczyć. - Dzięki Bogu, John i jego rodzina uszli z życiem. A jeśli chodzi o straty, jakie ponieśli, postaram sieje im wynagrodzić. Jedna wszakże wiadomość z Cleeton przyniosła mi niejaką ulgę — ciągnęła i rysy jej złagodniały nagle. — Doniesiono mi bowiem, że siostra Hilaria opuściła owo nieszczęsne miejsce długo przed przybyciem najeźdźców, gdyż zacny mnich z Pershore powrócił i zabrał ją ze sobą. Nie zwróciła uwagi na pełną napięcia ciszę, jaka zapanowała po jej oświadczeniu - tak radowała się tą jedyną pociechą. Oto choć jedna niewinna dusza ocalała z pogromu spowodowanego jej lekkomyślną eskapadą. — Cały czas, gdy mieszkałam w domostwie leśnika, usiłowaliśmy dowiedzieć się czegoś o Yvesie - jakże bowiem mogłabym podjąć jakiekolwiek działanie, póki nie znałam jego losu? I dopiero wczoraj rano przyszła wieść, że znajduje się bezpieczny w waszym klasztorze. Przybyłam więc. — Akurat na czas — przyznał Hugo — żeby dowiedzieć się, że zaginął znowu. Cóż, mam nadzieję, że nie na długo; a je śli teraz opuszczę cię, pani, cokolwiek bezceremonialnie, to po to, aby go odnaleźć. - Przybyłaś tu sama? - wtrącił Cadfael łagodnie. Gwałtownie szarpnęła głowę w jego kierunku i obrzuciła go badawczym spojrzeniem; twarz jej jednak pozostała spokojna i pełna rezerwy. - Drogę pokazał mi Robert - syn leśnika. — Moim zadaniem — odezwał się znów Hugo — jest również zająć się sprawą tych rabusiów, którzy mają swą siedzibę gdzieś wśród wzgórz. Oni to spalili Callowleas i posiadłość Druela. Zabiorę ze sobą najlepszych ludzi i w razie konieczności wypalę każdą piędź okolicznych ziem. Najpierw jednak musimy znaleźć dwóch zaginionych. Podniósł się energicznym ruchem; uniósł brwi i znaczącym gestem czarnej głowy nakazał Cadfaelowi razem z nim opuścić komnatę. - Z tego, co widzę, dziewczyna nie ma pojęcia o tym, co spotkało siostrę Hilarię i brata Eliasza. Zebrałem już swoich ludzi, a także podwładnych Dinana i mam zbyt mało czasu, żeby łamać sobie głowę nad tym, jakby tu w delikatny sposób przekazać nieprzyjemne wiadomości. Zostań z nią, Cad-faelu, musimy mieć pewność, że znów się nam nie wymknie. I powiedz jej! Powinna o tym usłyszeć. Im więcej prawdy poznamy, tym szybciej uda mi się zniszczyć gniazdo tych diabłów - i powrócić na święta do Alinę i mojego synka. Była głodna, a —jak osądził Cadfael — miała zdrowy apetyt bez względu na okoliczności. Tylko dzięki niespotykanej aktywności była smukła jak młoda łania. Jadła z przyjemnością, chociaż na twarzy jej malowała się ostrożność i nadzwyczajne skupienie. Cadfael nie przerywał jej, póki nie skończyła z westchnieniem czysto fizycznego zadowolenia. Ale jej brwi były nadal ściągnięte, a oczy spoglądały raczej do wewnątrz niż na zewnątrz. Nagle utkwiła w nim ostry wzrok. - To ty odnalazłeś Yvesa i przyprowadziłeś go tutaj? Tak twierdził ojciec przeor. — Przypadkiem tak się stało — odparł Cadfael lekceważąco. — Niezupełnie przypadkiem. Wyruszyłeś specjalnie, aby go odnaleźć. — To podnosiło go w jej oczach, tchnących teraz ciepłem. - W jakim był stanie? Bardzo zmarznięty i wynędzniały? - Okazał się dżentelmenem w każdym calu, nadzwyczaj opanowanym. I on, podobnie jak ty, miał okazję przekonać się, że prości, wiejscy ludzie mogą być gościnni i przyjaźni, nie oczekując na nagrodę. — I od tego czasu oboje szukaliście mnie! Podczas gdy ja tropiłam jego ślady! O, Boże! -szepnęła cicho, z pełną przerażenia czcią. -Ja rozpętałam to wszystko. Taka pomyłka! Nie znałam nawet siebie. Teraz jestem zupełnie inną kobietą. — Czy nadal trwasz w zamiarze poślubienia Evrarda Bo-terela? -spytał Cadfael rzeczowo. - Nie - odparła po prostu. - To skończone. Myślałam, że go kocham. Tak myślałam! Lecz to była dziecinna igraszka, a rzeczywistością jest sroga zima. I te drapieżne ptaki, gnieżdżące się gdzieś w górach są prawdziwe, i śmierć jest prawdziwa, i czyha na każdym kroku; swoim szaleństwem naraziłam własnego brata na niebezpieczeństwo, a teraz wiem, że Yves stokroć jest mi droższy niż Evrard. Ale nie powtarzajcie mu tego - zastrzegła - kiedy wróci. I bez tego jest dostatecznie próżny. To on opowiedział wam o moim postępku? - Tak. I o tym, jak próbował za tobą gonić i sam zgubił drogę, i znalazł schronienie w chacie na porębie, gdzie go odnalazłem. - Czy ma do mnie żal? - szepnęła. - A co ty byś czuła na jego miejscu? - Wydaje mi się, że to zdarzyło się tak dawno - zaczęła z pewnym zdziwieniem — i że tak bardzo się już zmieniłam. Jak to możliwe: wyrządziłam tyle zła, a wcale tego nie zamierzałam. Wdzięczna jestem Bogu, że przynajmniej ten dobry brat z Pershore - jakżeż żałuję, że go nie usłuchałam! -wrócił po nas i zabrał ze sobą siostrę Hilarię. Czy gościli tu jeszcze, gdy przybyłeś z Shrewsbury? Czy siostra wyruszyła dalej, czy zawróciła do Worcester? Zadała to - proste dla niej - pytanie, zanim zdążył się przygotować; zapadła ciężka, męcząca cisza. Ermina była szybka. Tych kilka sekund, których potrzebował, żeby zebrać myśli, trwało zbyt długo. Zesztywniała i wpatrzyła się w niego bystro. - O czym nie wiem? Nie miał innego wyjścia, jak powiedzieć jej całą prawdę. - O czymś, czego wysłuchasz z bólem, a i ja mówić będę z przykrością— odparł. — Tej samej nocy, której ludzie o wilczych sercach spustoszyli dom Druela, napadli również na pobliską wioskę, leżącą ledwo dwie mile od Ludlow. Kiedy wracali w swoje leże, najprawdopodobniej natknęli się, okropnym zbiegiem okoliczności, na tych dwoje, o których pytasz. Opuścili oni sadybę Druela wieczorem, potem przyszła okrutna, wietrzna i śnieżna noc. Być może zboczyli z drogi. Być może próbowali znaleźć jakieś schronienie, żeby przeczekać najgorsze. Wtedy wpadli w ręce złodziei i morderców. Jej twarz była jak z kamienia. Zaciskała rozpaczliwie ręce na poręczach krzesła, aż zbielały jej kostki. Ale jej głos nie zadrżał, gdy zapytała: - Nie żyją? — Brat Eliasz był o krok od śmierci, gdy go tu przyniesiono. Twój brat opiekował się nim zeszłej nocy i z niewiado mej przyczyny obaj wyruszyli w śnieżną zawieruchę. Siostrę Hilarię znaleziono martwą. Nie wydała żadnego dźwięku — nie było łez, krzyku, protestu. Siedziała, dławiąc w sobie żal, poczucie winy i bezsilnej wściekłości, nie okazując żadnego z tych uczuć. Po dłuższej chwili zapytała dziwnie niskim głosem: - Gdzie ona jest? — Tu, w kościele, złożona w trumnie w oczekiwaniu na pochówek. Straszliwy mróz uniemożliwia wykopanie grobu, poza tym być może siostry z Worcester będą chciały zabrać ją do siebie, gdy drogi staną się już przejezdne. Do tego czasu ojciec przeor wyznaczy jej grobowiec w kaplicy. - Opowiedz mi - nalegała Ermina spokojnie - o wszystkim, co jej się przydarzyło. Lepiej znać prawdę, niż snuć domysły. W prostych i jasnych słowach opisał okoliczności tej śmierci. Kiedy skończył, poprosiła: — Zabierz mnie do niej. Chciałabym się z nią pożegnać. Nie odzywając się ani słowem, bez wahania wstał i poprowadził. Z wdzięcznością przyjęła jego gotowość; wiedziała, że wynika ona z sympatii. Nie cofnie się, nie będzie uciekać przed tym, co jest jej obowiązkiem. Siostra Hilaria leżała w nowej trumnie, wykonanej w klasztornym warsztacie. W kaplicy było niemal tak zimno jak na zewnątrz, i pięknego ciała nie zdążyła zeszpecić żadna skaza. Nie opuszczono jeszcze wieka. Ermina długo stała nieruchomo przy katafalku, a potem przykryła delikatną twarz białą, płócienną chusteczką. — Tak bardzo ją kochałam — wyszeptała — i to ja stałam się przyczyną jej śmierci. To moje dzieło. — Nic podobnego — obruszył się Cadfael. — Nie bierz na swoje sumienie więcej, niż jest to uzasadnione. Tego, co zawiniłaś, możesz żałować i wyznawać skruchę, nawet odpokutować dla spokoju duszy, ale nie rozgrzeszaj zbrodniarza z jego uczynku, ani nie uzurpuj sobie praw Boga -jedynego sędziego. Zrobił to człowiek, gwałciciel i morderca, i tylko on jest za to odpowiedzialny. Jakiekolwiek okoliczności rzuciły naszą siostrę na jego pastwę, o n miał władzę nad rękoma, które zamordowały ją i zniewoliły, on i nikt inny. I to na jego głowę spada krew. Zadrżała po raz pierwszy, a kiedy usiłowała przemówić, głos odmówił jej posłuszeństwa: zmuszona była poczekać, zwalczyć wzruszenie. - Lecz gdybym nie uparła się przy obłąkanym planie małżeństwa, gdybym zgodziła się iść za bratem Eliaszem prosto do Bromfield, żyłaby teraz... - Czy możemy być tego pewni? Równie dobrze mogliście wszyscy wpaść w ich ręce. Dziecko, gdyby ludzie nie robili tak, jak robili przez ostatnie pięć wieków, wszystko oczywiście działoby się inaczej, ale czy na pewno lepiej? Nie ma żadnej korzyści w mówieniu „gdyby". W miejscu, gdzie się znaleźliśmy, zaczynamy na nowo, odpowiadamy tylko za popełnione zło i oddajemy Bogu prawe uczynki. Ermina zaszlochała, nagle i niepowstrzymanie; nie chciała jednak, by widziano jej łzy. Odwróciła się od niego, drżąc uklękła przed ołtarzem i pozostała tam długo. Nie podszedł do niej, czekając cierpliwie, aż sama zechce powrócić. Kiedy się zbliżyła, jej oczy były suche, a twarz spokojna. Wyglądała na bardzo zmęczoną, a przy tym młodą i bezbronną. - Chodźmy z powrotem do ognia - poradził Cadfael. -Tutaj możesz się przeziębić. Poszła za nim potulnie, rada, że znów siądzie w cieple. Nie drżała już, oparła się wygodnie i przymknęła oczy, ale kiedy zrobił ruch, jakby chciał ją opuścić, szybko podniosła powieki. - Bracie Cadfaelu, kiedy przysłano do was z Worcester, pytając o nas - czy były jakieś wieści o tym, że wuj d'An-gers przebywa w Anglii? — Tak. Nie tylko w Anglii, ale dokładniej: w Gloucester, u boku cesarzowej. Tego właśnie chciała się dowiedzieć, chociaż nie pytała wprost. - Otwarcie i uczciwie poprosił o pozwolenie na wjazd na terytorium króla, aby móc was szukać, lecz odmówiono mu. Szeryf obiecał, że wyśle własnych ludzi, ale nie pozwoli wkroczyć tu nikomu z otoczenia cesarzowej. — A gdyby jeden z nich znalazł się tutaj — szukając nas -i został ujęty? Jak potoczyłyby się jego losy? - Zostałby zatrzymany jako jeniec wojenny. Obowiązkiem szeryfa jest skorzystać z każdej sposobności, przy której uszczupli zastępy wrogów króla. Na czym jej cesarska mość traci, na tym zyskuje król. Dostrzegł jej pełne zwątpienia i niepokoju spojrzenie i uśmiechnął się. — To obowiązek szeryfa. Nie mój. Nie widzę wrogów pomiędzy ludźmi honoru i obyczajnymi chrześcijanami. Moje zasady są trochę inne. Człowieka, który przybył, aby ocalić dzieci i odwieźć je do ich prawowitego opiekuna, nie oskarżam o nic. Zesztywniała na moment na dźwięk słowa „dzieci", a po chwili, choć rozzłoszczona, wybuchnęła śmiechem; przyznając uczciwie, że ten właśnie odruch dowodził, jak bardzo była jeszcze dzieckiem. - Więc nie zdradzisz takiego człowieka nawet przed swoim przyjacielem? Cadfael usiadł naprzeciwko niej i umościł się wygodnie; wyglądało na to, że dziewczyna ma duży problem, i szczerze pragnął podzielić jej ciężar. - Powiedziałem ci już: nie stoję po niczyjej stronie, a Hugo Beringar wcale nie żąda ode mnie, abym w każdej sprawie postępował jak on. Hugo ma swoje zadanie i ja mam swoje. Muszę jednak uprzedzić cię, że powszechnie wiado -'.'.-... mo o obcym, który w Cleeton wypytywał o waszą trójkę. Ubrany jak wieśniak, powiadają, młody, wysoki i ciemny, z oczu i haczykowatego nosa podobny do jastrzębia, czarnowłosy i ciemnoskóry. Słuchała uważnie, przygryzając dolną wargę, i każdy kolejno wymieniany szczegół pogłębiał rumieniec na jej policzkach. — A pod płaszczem ukryty miał miecz — dodał Cadfael. Siedziała, milcząc i usiłując zebrać myśli. Wyobraźnia podsunęła Cadfaelowi obraz tej drugiej twarzy, majaczącej w mdłym blasku pochodni przy bramie — a z pewnością dla Erminy wspomnienie tych rysów było jeszcze bardziej natarczywe. Przez chwilę miał wrażenie, że dziewczyna będzie się wykręcać, upierać, że jej opiekunem był tylko - jak twierdziła wcześniej - syn leśnika. Ale nagle pochyliła się i zaczęła mówić, gwałtownie i z zapałem. - Powiem ci! Powiem, i nie wymagam żadnej obietnicy, bo wiem, że nie potrzebuję. Ty go nie wydasz. Mówiłam prawdę, znalazł mnie i otoczył opieką leśniczy wraz z żoną. Ale następnego dnia po moim przybyciu zjawił się młodzieniec, wypytując o grupę, jaką stanowiliśmy przed moją ucieczką. Pomimo mego przebrania poznał, kim jestem - i tak samo ja poznałam się na nim, bo nic nie mogło ukryć jego szlachetnej postawy. Biegle władał francuskim, lecz jego angielski nie był tak swobodny. Powiadomił mnie o powrocie mego wuja i o jego pobycie w Gloucester w świcie cesarzowej, i o tym, że został wysłany, aby nas odnaleźć i bezpiecznie wywieźć. Taka jest jego misja - i nic poza tym! - ale narażony jest na okropne niebezpieczeństwo, jeśli wpadnie w ręce szeryfa. - Jak dotąd zdołał tego uniknąć - rzekł Cadfael łagodnie. — Równie dobrze może wymykać się nam aż do końca i zabrać cię razem z sobą do Gloucester. - Ale nie bez Yvesa. Nigdzie nie ruszę się bez brata, on zdaje sobie z tego sprawę. Nie chciałam tu przychodzić, to on tego żądał. „Chcę mieć pewność — powiedział — że przynajmniej ty jesteś bezpieczna, a poszukiwaniami zajmę się sam". Usłuchałam go i zrobię wszystko, czego ode mnie oczekuje. Ale nie zniosę, jeśli z naszego powodu wpadnie w ręce króla i przyjdzie mu zgnić w więzieniu. — Nie martw się na zapas — pocieszył ją Cadfael serdecznie. - Oczekuj najlepszego i zgodnie z tym postępuj, a resztę zostaw Bogu. Nie wymieniłaś imienia swego paladyna. - Nie znał go, ale jego twarz głęboko zapadła mu w pamięć. Ermina była pełna właściwego młodości optymizmu. Żywo odczuwała żal, lecz tak samo nadzieję, radość, podziw dla bohaterów. Sama myśl ojej herosie podzwignęła ją z mroku winy i śmierci, promieniała, mówiąc o swym wybawcy. — Nazywa się Olivier de Bretagne — takie imię nadano mu w jego kraju, ze względu na pochodzenie. Jako że przyszedł na świat w Syrii, tam też narodziła się jego matka, a ojcem był frankoński rycerz wyprawy krzyżowej z Anglii. Nawrócił się na wiarę swego ojca i ruszył do Jeruzalem dołączyć do jego ludzi; tam, sześć lat temu, oddał swe usługi memu wujowi. Jest jego ulubionym paladynem. Teraz, gdy przebył morze i stanął na angielskiej ziemi, komu innemu mógł wuj bardziej zaufać? - Ale nie znając tutejszych warunków i mając trudności z językiem - zapytał Cadfael z podziwem - czyż nie obawiał się zapuścić w te śnieżne okolice, pomiędzy wrogów swego pana? - On nie boi się niczego! Jest wcieleniem odwagi! Och, bracie Cadfaelu, nie wiesz, jaki jest wyjątkowy! Gdybyś tylko mógł go zobaczyć choć na chwilę, na pewno zostałbyś jego przyjacielem! Cadfael nie przyznał się, że już go widział, że stał się ten wymagany pierwszy raz - krótki, jak płomienne wspomnienie snu. Pomyślał z nostalgicznym wzruszeniem o bratnim samotnym krzyżowcu, który spotkał gdzieś, w tym spalonym kraju słońca, morza i piasku, kobietę, w której znalazł upodobanie, która musiała kochać go nie mniej, skoro urodziła mu takiego syna. Wschód pełen był szlachetnych ba-stardów. To, że jeden z nich wrócił do kraju swego ojca i przyjął jego wiarę, nie było niczym zdumiewającym. Nie warto doszukiwać się cudów tam, gdzie ich nie ma. - Składam ci tę obietnicę, o którą mnie prosiłaś - rzekł brat Cadfael. - Jeżeli chodzi o mnie, Olivier jest bezpieczny. Nie uczynię nic, żeby mu zaszkodzić. Będę waszym przyjacielem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Yves ocknął się się z drzemki, przed którą nie umiał się obronić, i natychmiast uświadomił sobie, że na zewnątrz słychać ruch i głosy, choć odległe i słabe, mogące być tylko zanikającym echem jego snu. Brat Eliasz, oparty o jego ramię, spał snem człowieka całkowicie wyczerpanego - zbyt głębokim na marzenia - przynoszącym krótkotrwałe ukojenie. Oddech mnicha był równy i spokojny. Chłopiec wyczuwał raczej, niż słyszał ten rytm; miał też świadomość, że Eliasz dzielnie przetrwał tę noc, która równie dobrze mogła go zabić - wytrzymał wszystko, mimo tortur, jakie zadawało mu życie. Ale Yves był pewien, że dźwięki, które go obudziły, oznaczały obecność człowieka. To nie był wiatr, bo ten uciszył się teraz i chłopiec siedział spięty, nastawiając uszu, w zupełnej ciszy. Nie ma nic bardziej milczącego niż głęboki śnieg, póki człowiek nie przerwie jego martwoty. I wtedy usłyszał je znowu, ciche i odległe, lecz rzeczywiste: słaby pomruk głosów, strzęp rozmowy, który ucichł, zanim chłopiec zdążył pomys'leć. I po paru pełnych napięcia chwilach raz jeszcze -nikły brzęk metalu, potrząsana końska uprząż. Yves podniósł się ostrożnie, aby nie obudzić swego towarzysza, i pod- kradł się do drzwi. Na zewnątrz panowała głęboka ciemność, jaka przychodzi przed zapowiedzią świtu, i tylko rozciągająca się przed nim śnieżna płaszczyzna lśniła niesamowitą bla dością. Noc była w pełni, a gdzieś tam, poza zasięgiem wzroku, jechali ludzie. Ludzie na koniach! Yves zamknął za sobą drzwi - nie ryglując ich jednak - i pobrnął przez zaspy w szaleńczym pośpiechu, żeby pomoc nie minęła ich, zanim on zdąży zawołać. Z dołu zbocza, zza gęstych, ośnieżonych krzaków, zza kępy drzew, białogłowych i pochylonych nisko jak zmęczeni starcy, dobiegł go śmiech i dzwonienie wędzideł. Podróżnicy, jak się tego spodziewał, przybywali od strony Ludlow i Bromfield. W obawie, że przejadą obok, w ogóle nie zauważywszy chatki, Yves rzucił się w dół, potykając się i szamocąc, a dotarłszy do miejsca częściowo wymiecionego przez wiatr, puścił się pędem. Minąwszy krzaki, począł przedzierać się przez zagajnik, wyciągniętymi rękoma odpychając gałęzie gęstych drzew. Głosy zbliżały się, donośne i nieopanowane; nadal nie można było rozróżnić słów, ale w uszach nieszczęsnego tułacza brzmiały jak muzyka. Ktoś zaintonował piosenkę, inny zawtórował mu pełną piersią i śmiech rozległ się znowu. Yves, słysząc to, poczuł się zażenowany, nawet oburzony. Jeśli byli to ludzie wysłani na poszukiwanie zaginionych, nie bardzo przejmowali się swoim zadaniem. Lecz nawet jeśli nie stanowili załogi Hugona Beringa-ra -jakież miało to znaczenie? Zawsze to przecież ludzie, od których można spodziewać się pomocy. Gdy dotarł do skraju zagajnika i jego oczy przywykły nieco do ciemności, dostrzegł poruszające się między drzewami kształty. Wypadł na otwartą przestrzeń prosto przed ich grupę, liczniejszą niż się spodziewał; było ich co najmniej dziesięciu lub dwunastu. Trzy konie i cztery juczne kucyki, dobrze obładowane, wypuszczały nozdrzami białe kłęby pary. Nawet we mgle rozróżnił zarysy mieczy, toporów i łuków. Mężczyźni ci, uzbrojeni po zęby, jechali przez kończącą się noc; nie przypominali jednak zdyscyplinowanego oddziału Hugona Beringara - byli niechlujni, rozbawieni i przesiąk nieci dymem. Unoszący się od nich swąd spalenizny był słaby, ale wyraźny, a kucyki dźwigały wory ze zbożem, bukłaki z winem, naczynia, stosy ubrań i tuszki zarżniętych owiec. Serce podeszło mu do gardła. Pospiesznie usiłował cofnąć się pod osłonę drzew, ale został już zauważony i jeden z pieszych, wydając okrzyk jak przy nagonce, popędził w stronę zagajnika, żeby odciąć mu drogę. Wołanie zaalarmowało jego towarzysza i po chwili już dwóch drabów wyciągało po niego łapy, szczerząc zęby w radosnym grymasie. Jeszcze moment i otaczało go pięciu. Próbował prześliznąć się między nimi, biegnąc w kierunku przeciwnym do tego, w którym znajdowała się chata — instynktownie przekonany, że cokolwiek by się nie zdarzyło, nie wolno mu zdradzić obecności brata Eliasza. Ale długie ramię niemal leniwie wyciągnęło się po niego, złapało za skraj kaptura, po czym brutalnie szarpnęło za włosy. - No, no - zakrakał jego prześladowca, o mało nie skręcając mu karku. - Czego szuka na tym pustkowiu mały nocny ptaszek? Yves szarpnął się, ale szybko zdał sobie sprawę z daremności swoich wysiłków. Duma nie pozwalała mu wić się czy błagać o wypuszczenie. Próbował wyprostować się pod ściskającą go wielką łapą i odparł z godnym podziwu opanowaniem: - Puść mnie! Sprawiasz mi ból. Nie zrobiłem nic złego. - Nieostrożne nocne ptaszki mogą skręcić sobie karczek - zachrypiał jeden z pozostałych, a jego kościste, brudne ręce uczyniły wymowny gest. - Szczególnie jeśli dziobią. Mężczyzna na koniu jadący na czele bandy zatrzymał się i obejrzał. Rozległ się wysoki, rozkazujący głos: - Czym się tam zabawiacie? Przynieść go tu, niech no zobaczę. Nie życzę sobie szpiegów rozpowiadających różne historyjki. Ochoczo wyciągnęli ręce po Yvesa i powlekli go w miej sce, gdzie stał największy koń. Zwierzę, prawie białe, było ledwo widoczne, a wielki cień jeźdźca majaczył ponuro na tle nieba. Kiedy ten pochylił się w siodle, aby przyjrzeć się jeńcowi, jakiś zabłąkany błysk migotliwego światła odbił się od ogniwa jego stalowej kolczugi i zalśnił jak zagubiona błyskawica. Być może, gdy stał na własnych nogach, nie był bardzo wysoki, ale jego szerokie ramiona, potężna pierś, lwia grzywa gęstych włosów i długa broda sprawiały imponujące wrażenie. Wraz ze swym koniem stanowili jakby jedno potężne ciało. Był tym bardziej przerażający, że twarz ukryta była w cieniu i niemożliwością było cokolwiek z niej wyczytać. — Bliżej! — rozkazał niecierpliwie. — Tu, do kolan. Chcę mu się przyjrzeć. Ktoś szarpnął Yvesa za włosy, odsłaniając jego twarz. Zaciął usta i milcząc spoglądał w górę. - Kim jesteś, chłopcze? Jak się nazywasz? To nie był głos zwykłego wieśniaka, ale kogoś nawykłego do panowania i posłuchu. - Zwą mnie Jehan - skłamał Yves, sposobem mówienia usiłując nie zdradzić swojego pochodzenia. - Co robisz tu o tej porze? Jesteś tu sam? - Tak, panie. Ojciec strzegą tam owiec - wskazał w kierunku dokładnie przeciwnym od chatki, gdzie Eliasz, jak miał nadzieję, nadal pogrążony był we śnie. - Wczoraj kilka z nich uciekło, wstali my wcześnie, by ich szukać. Ojciec poszli tamtą drogą, a mnie posłali tędy. Ja nie szpieg, zaśby tam -co bym miał szpiegować? Martwiliśmy się tylko o owce. — Ach, tak! Pasterz? I to bardzo ładniutki mały pastuszek -padło z wysoka. -W ubraniu, które nieźle musiało kosztować, kiedy było nowe. A teraz nabierz tchu w płuca i zacznij od początku: kim jesteś? - Panie, powiedziałem wam prawdę! Jestem tylko Jehan, chłopak od pasterza z Whitbache... - było to jedyne gospo darstwo, które pamiętał, leżące na zachód i po tej stronie rzeki Corve. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jego słowa wywołały ryk śmiechu u wszystkich słuchających go drabów; krótki, podobny do szczeknięcia odgłos wydany przez dowódcę zmroził mu krew w żyłach. Własny strach doprowadził go do furii. Wysunął szczękę i wpił się wzrokiem w ukrytą w cieniu twarz. - Nie masz prawa tak mnie traktować. Jestem w zgodzie z prawem i nie zrobiłem nic złego. Powiedz swoim ludziom, żeby mnie puścili. Wykazujący pewne zainteresowanie, ale bynajmniej nie poruszony głos nakazał krótko: - Dajcie mi tę zabawkę, którą nosi u pasa. Chcę zobaczyć, czym nasi pasterze bronią się w tym roku przed wilkami. Wstrętne łapy zagmerały pod płaszczem Yvesa i odsłoniły pas z wiszącym u niego małym sztyletem. Broń została odpięta i podana dowódcy. - A więc preferują srebro - rzekł ten sarkastycznie - i lubią, żeby rękojes'ć wysadzana była drogimi kamieniami. Bardzo dobrze! - spojrzał w górę, obserwując jaśniejące na wschodzie niebo. - Za mało czasu, żeby tutaj ciągnąć go za język; i zimno mi w nogi. Brać go! Żywego! Możecie się zabawić, jeśli musicie, ale uważajcie. Może być sporo wart. Natychmiast odwrócił się i pognał przed siebie; dwóch konnych jechało w ślad za nim. Yves zdany został na łaskę sługusów. Nie miał najmniejszej szansy wyrwania się z ich łap. Cenili go - albo rozkazy swego pana - tak wysoko, że za każdym razem trzech z nich trzymało go za kołnierz. Zabrali jego własny pas i spięli go tuż nad łokciami, całkowicie unieruchamiając mu ramiona; i chociaż pas był luźny, gdy nosił go na biodrach, teraz opinał go ciasno, sprawiając ból. Krótkim sznurem spętali mu z przodu ręce w napięstkach, dłońmi do siebie, na szyję zaś zarzucili mu pętlę z długiej liny, której drugi koniec umocowany był do siodła ostatniego z kucyków. Jeśli nie nadążał, pętla zaciskała się. Jeżeli się pospieszył, mógł unieść związane ręce na tyle wysoko, żeby złapać za linę, poluźnić ją i tym samym złapać głębszy oddech, nie był w stanie jednak pochwycić i poluzować samej pętli. Yves był dość bystry, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli upadnie, jego strażnicy zatrzymają się i podniosą go. Rozkazano im dostarczyć chłopca - gdziekolwiek by miało to być - żywego i w dobrym stanie. Ale nie mając zamiaru go zabijać, nie omieszkali skorzystać z danego im pozwolenia na „zabawienie się". Kiedy zarzucano mu pętlę na szyję, usiłował wsunąć pod sznur fałdę płaszcza; któryś ze zbirów zarechotał, pociągnął go za ucho i brutalnie szarpnął za połę. W tym właśnie momencie Yves uświadomił sobie, że pod kołnierzem płaszcza ukryta jest brosza, która spinała okrycie. Stara, saksońska robota z ogromną szpilą- jedyną bronią, jaka mu pozostała, a którą bandyci przeoczyli. - A teraz, ptaszku, fruwaj! - ryknął pierwszy z jego prześladowców, trzęsąc się ze śmiechu. - Ale pamiętaj, że latasz na uwięzi. Nie wyrwiesz się w niebo. I oddalił się wielkimi krokami, dołączając do reszty, podążającej za swym panem. Nękany zmęczeniem, strachem i gniewem Yves stał drżący i oszołomiony tak długo, że pierwsze szarpnięcie liny omal go nie udławiło. Rozpaczliwie chwytał powietrze, podbiegając i łapiąc za powróz, a wokół niego rozbrzmiewał gromki śmiech. Wkrótce jednak przekonał się, że nie jest całkiem bezradny. Bandyci ze swymi łupami poruszali się w tak żółwim tempie, że nie miał żadnych trudności z dotrzymaniem im kroku. Ich ładunki były ciężkie i niewygodne, Yves nie miał żadnego, a ponadto, kiedy już się rozbudził, wróciła cała jego zwinność. Przez pierwsze minuty kilkakrotnie pozwolił im się pośmiać, celowo potykając się i chwiejąc, a potem podbiegając, żeby ocalić szyję. Powtarzanie tego manewru pozwoliło mu dobrze przyjrzeć się kucykowi, do którego był przywiązany, a także jego bagażowi, który stanowiły dwa wielkie wory ze zbożem, zwisające po obu bokach, tudzież dwa dorównujące im rozmiarami bukłaki z koźlej skóry, zapewne z winem — a na tym wszystkim spiętrzone stosy ubrań i naczyń. Kiedy zrównał się z konikiem, policzkiem dotykał niemal krótkiej koziej sierści. Płynna zawartos'ć bukłaka bulgotała i przelewała się. Co więcej, gdy się tak zbliżał, od czasu do czasu znajdował się na samym końcu ociężałej procesji, a wówczas wysoka sterta łupów zasłaniała go przed wzrokiem tych, którzy kroczyli przed nim. A droga -choć najwyraźniej znali ją zbyt dobrze, żeby zaspy sprawiały im poważniejszy kłopot - wymagała jednak poświęcenia pewnej uwagi, tak że szybko przestali oglądać się na swego jeńca. Ukryty za stosem ładunków, Yves podniósł związane ręce jak mógł najwyżej i pod kołnierzem płaszcza wymacał swoją broszę. Nikt nie mógł go dostrzec, skulonego za zadem cierpliwego, pracowitego zwierzęcia. Zesztywniałe palce dotknęły krawędzi metalu, przesunął je, szukając szpili, aby pociągnąć ją w przód. Ciasno spętane ramiona bolały przy tym wysiłku, a koniuszki palców drętwiały coraz bardziej. Uparcie ciągnął zapinkę, obluzowując ją ostrożnie i powoli, bojąc się, że kiedy uda mu się wydobyć ją z fałdów płaszcza, zmęczone palce odmówią posłuszeństwa i upuści swą zdobycz w śnieg. Wiedział, że jeśli uda mu się odpiąć broszę i utrzymać ją, póki krew nie napłynie z powrotem do jego dłoni, będzie mógł uczynić z niej użytek. Zapięcie puściło nagle i okrągły przedmiot o mało nie wyśliznął mu się z rąk. Rozpaczliwie zacisnął pięść i czubek szpili wbił mu się w palec. Nie zważając na ból, opuścił ręce i krew powoli poczęła napływać do jego zdrętwiałych ramion i dłoni; pozwolił, żeby cienka strużka sącząca się z je go rany spływała po palcu, póki nie odzyskał czucia. Zdobył teraz bezcenną broń, ostrą jak sztylet. Przez pierwszych parę minut jednak nie odważył się jej wykorzystać i tylko ściskał ją w garści, pocierając palcami, dopóki nie stały się zręczne i sprawne jak zwykle. Wypełniony winem bukłak kolebał się tuż przy policzku Yvesa, mdłe światło świtu stanowiło wystarczającą osłonę. Skórę, chociaż miejscami wyłysiała i wytartą ze starości, cechowała znaczna grubość, ale szpila była mocna i sterczała poza krawędź broszy na długość małego palca. Niełatwo było wbić ją w najniższy punkt kołyszącej się torby, ciężka masa ślizgała się i ustępowała pod naciskiem w nader irytujący sposób, chłopak jednak podparł ją mocno ramieniem i ostrze przeszło na wylot. Kiedy wyciągnął je z powrotem, z dziury trysnęła fontanna ciemnoczerwonej cieczy. Z nadzieją, a nawet z podnieceniem spojrzał w dół i z satysfakcją zobaczył na białym śniegu pod stopami plamę czerwoną jak krew. Potem otwór zasklepił się nieco, ale ciężar płynu nie pozwolił mu zamknąć się zupełnie i — tak, jak się tego spodziewał — wino znaczyło ich szlak wąską, barwną ścieżką. Yves pomyślał, że ciecz nie zdąży wsiąknąć w śnieg, mróz bowiem był tak silny, że ścinał ją niemal w powietrzu. I jeśli wino kapać będzie tak powoli, starczy go na długo. Miał nadzieję, że dostatecznie długo. Ale na wypadek, gdyby strużka zrobiła się zbyt wąska i trudna do zauważenia, od czasu do czasu nakłuwał skórę -za każdym razem na śniegu pozostawała mała, czerwona kałuża, jako potwierdzenie danego wcześniej sygnału. Dawno już wstał świt - szary, spokojny i przechodzący teraz w białą, zdradliwą mgłę. Kilka zmarzniętych ptaków beznadziejnie kołowało nad ich głowami. Powrót złoczyńców do legowiska zaplanowany był tak, żeby zdążyli, zanim zrobi się zupełnie jasno. Yves miał nadzieję, że kiedy dotrą na miejsce, dziura w bukłaku potraktowana zostanie jako przy padkowe uszkodzenie. Wspinali się już bardzo długo. Witał ich wyniosły, nagi i niegościnny szczyt Titterstone Clee. Pomimo gęstej mgły rabusie rozpoznawali drogę i wiedzieli, że są już coraz bliżej; zaczęli popędzać obładowane zwierzęta i sami przyspieszać kroku, złaknieni dachu nad głową, pożywienia i odpoczynku. Yves pomyślał o mogącej się jeszcze przydać broszy i postarał się ją wpiąć za skraj swojej krótkiej tuniki, tak żeby nie można było jej dostrzec. Dzięki temu miał teraz wolne ręce i mógł złapać za linę, która, w miarę jak się męczył, niebezpiecznie zaciskała się wokół jego szyi. Cel był już blisko. Ludzi ogarnęło podniecenie. Wspinali się po jałowym, mglistym pustkowiu, wśród którego nie majaczyły żadne kształty, na których można by zaczepić oko. I nagle znaleźli się między gęstymi, niskimi drzewami, zza których wyłaniały się skały. Potem znów wyszli na otwartą przestrzeń, a po chwili wyrósł przed nimi wysoki ostrokół z wąską bramą i wznoszącą się nad mm ciemną, masywną, potężną wieżą. Straże czuwały, gdyż bramę otwarto, gdy tylko się pojawili. Wewnątrz, wzdłuż całej palisady stały niskie, prymitywne zabudowania, a między nimi kręciło się mnóstwo ludzi. Pod wieżą stał główny budynek. Yves usłyszał ryczeme krów i smętne zawodzenie owiec. Wszystko było nowe, z surowego, nie heblowanego drzewa, ale solidne i mocne. Nic dziw- . nego, że tak śmiało wypuszczali się na nocne eskapady, ufni w siłę ludzi i potęgę swej sekretnej fortecy. Yves miał na tyle rozumu, żeby, zanim weszli przez bramę, odsunąć się na całą długość swej uwięzi, jak najdalej od pokiereszowanego bukłaka, a przy tym potykać się i zataczać jak ktoś podduszony i zastraszony. Gdy tylko ujrzał ostrokół, przestał nakłuwać skórę, tak że kiedy zatrzymali się na zas'nieżonym dziedzińcu, z na poły próżnego wora ściekały leniwie tylko pojedyncze kropelki. Dziura w bukła ku nie była niczym nadzwyczajnym, a przynajmniej ten drugi był pełen. Zresztą Yves miał szczęście, bo człowiek, który go pojmał, pospiesznie rozwiązał go i wziąwszy za kark, pociągnął do środka. Uczynił to, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć czerwone ślady i zakląć, że połowa wina została stracona podczas podróży. Yves powleczony został do głównego budynku, gdzie po stromych schodach dostał się do podłużnej sali, ciepłej, pełnej dymu i gwaru. Na ścianach paliły się pochodnie, a na środku, na kamiennym palenisku płonął wielki ogień; co najmniej dwadzieścia głosów przekrzykiwało się nawzajem: donośnych, wesołych i pewnych własnego bezpieczeństwa. Mebli było niewiele — kilka grubo ciosanych ław i wielkich stołów opartych na zwykłych drewnianych balach. Tłoczący się przy nich ludzie odwracali się i szczerzyli zęby na widok małego więźnia. Na końcu długiej sali stało niskie podium; tu na ścianie wisiały w wysokich kinkietach świece, a przy zastawionym jedzeniem i napitkiem stole siedziało na ozdobnych krzesłach trzech mężczyzn. Yves został bezceremonialnie pochwycony za kark, powleczony do podwyższenia i rzucony na kolana u stóp człowieka siedzącego u szczytu stołu. Mało brakowało, a poleciałby prosto na twarz, zdołał jednak podeprzeć się — nadal związanymi — rękoma i dłuższą chwilę bezskutecznie starał się podnieść z klęczek. - Panie, oto twój pasterz, jak rozkazałeś, cały i zdrowy. Rozpakowaliśmy zdobycz - i wszystko jest w porządku. Po drodze ani żywej duszy. Yves pozbierał się jakoś i stanął na nogi. Chwilę trwało, zanim odzyskał oddech i opanował drżenie kolan; potem spojrzał w górę, w twarz przywódcy tego podejrzanego towarzystwa. W mroku i siedząc na koniu, mężczyzna wydawał się ogromny. Teraz, gdy rozparł się na krześle, widać było, że wzrostu jest najwyżej przeciętnego, lecz potężnej budowy: o szerokich ramionach i masywnej piersi. Z wyglądu barbarzyńca - ale na swój sposób przystojny. W blasku świec jeszcze bardziej niż przedtem przypominał lwa —gęsta grzywa wijących się włosów i lśniąca, nie strzyżona broda były zło-tobrązowe, i tymże kolorem świeciły wielkie, wąskie jak u kota oczy. Usta, ukryte w gęstwinie matowego złota, były szlachetnie wykrojone i dumne. Milcząc obejrzał Yvesa od stóp do głów; chłopiec odpowiedział mu tak samo twardym spojrzeniem, raczej rozsądek niż strach skłamał go do trzymania języka za zębami. Nie wiadomo było jeszcze, jak potoczą się sprawy. Ale teraz przynajmniej wrócili z kolejnej udanej wyprawy, obładowani dobytkiem, jedzeniem i piciem, i bardzo zadowoleni z siebie. Lew też wydawał się być w dobrym humorze. Nawet jeśli jego uśmiech był złośliwy - ostatecznie pozostawał uśmiechem. - Puśćcie go - rzekł wreszcie. Czyjeś ręce odpięły pas z ramion Yvesa i Odsupłały krępujący jego napięstki sznurek. Stał, rozcierając zdrętwiałe ramiona, nie spuszczając wzroku z twarzy lwa — i czekał. Część rzezimieszków zebrała się za jego plecami i krzywiąc się niemiłosiernie, obserwowała scenę. - Zgubiłeś po drodze język? - zapytał brodacz przyjaźnie. - Nie, panie. Odzywam się wówczas, gdy mam coś do powiedzenia. - Radzę ci zastanowić się nad czymś do powiedzenia, i to zaraz. Nad czymś bliższym prawdy niż bajeczka, którą poczęstowałeś mnie tam, obok zagajnika. Yves zorientował się, że śmiałość nie może mu zaszkodzić, a wypływająca ze strachu rozwaga nie przyniesie mu nic dobrego. Wypalił bez ogródek: - Jestem głodny, panie. Nie znajduję żadnych bliższych prawdy słów. A wśród szlachetnie urodzonych panuje przecież zwyczaj częstowania gości. Lew odrzucił do tyłu złotą głowę i wybuchnął gromkim śmiechem, który echo poniosło przez całą długość sali. - I to jest właśnie wyznanie prawdy. Szlachetnie urodzony, tak? Teraz powiedz wszystko do końca, a wtedy dostaniesz strawę. Koniec z historyjkami o szukaniu zagubionych owiec. Kim jesteś? Naprawdę chciał się dowiedzieć. I chociaż w tej chwili był w dobrym humorze, nie można było lekceważyć jego żądania. Yves o parę sekund za długo zastanawiał się, co powiedzieć, i dane mu było poczuć przedsmak tego, co mogło nastąpić. Długa ręka wyciągnęła się, złapała go za ramię i obróciwszy przyciągnęła do kolan. Druga szarpnęła go za włosy i odchyliła mu głowę do tylu, zmuszając do spojrzenia w - wciąż uśmiechającą się - twarz. - Kiedy pytam, mądrze jest odpowiedzieć. Kim jesteś? - Puść mnie, a odpowiem - warknął Yves przez zaciśnięte zęby. — Mów, szczeniaku, a może cię puszczę. Może nawet dam ci jeść. Zadziorny z ciebie dumny kogucik, ale wiele już kogutów zapłaciło głową za zbyt głośne pianie. Yves skulił się z bólu, wziął głęboki oddech, żeby głos mu nie zadrżał - i wymówił swoje imię. To nie była pora na bezsensowny heroizm, ani nawet na upieranie się przy zachowaniu resztek godności. - Nazywam się Yves Hugonin. Jestem szlachetnie urodzony. Ręce puściły go. Brodaty mężczyzna swobodnie wyciągnął się na krześle. Jego twarz była spokojna, bez śladu złości; złość miała niewielki wpływ na jego czyny, którymi kierowało głównie wyrachowanie. Drapieżne zwierzęta nie czują nienawiści do swoich ofiar - ani też skruchy. — Hugonin, tak? A co robiłeś, Yvesle Hugoninie, kiedy cię znaleźliśmy, samego, nocą wśród śniegu? - Próbowałem znaleźć drogę do Ludlow - odparł Yves. Wstał z klęczek i strząsnął z twarzy potargane włosy. Nie może pisnąć słówka o swym towarzyszu; ostrożnie lawirował między prawdą a kłamstwem. - Uczyłem się u mnichów w Worcester. Kiedy miasto zostało zaatakowane, wysłano mnie, żebym uciekał przed wojną i niewolą. Podróżowałem z kilkoma osobami i razem próbowaliśmy dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miasta, ale burza rozdzieliła nas. Nocowałem i żywiłem się u wieśniaków, próbując jak najszybciej dostać się do Ludlow. Miał nadzieję, że zabrzmiało to przekonywająco. Nie chciał wdawać się w szczegóły. Cały czas pamiętał wybuch śmiechu, który wywołał, wymieniając nazwę gospodarstwa Whitbache jako swej rodzinnej miejscowości, i z niepokojem zastanawiał się nad przyczyną. - W takim razie, gdzie spędziłeś ostatnią noc? Chyba nie na tym szczerym pustkowiu! - W chacie wśród pól. Liczyłem na to, że zdążę dotrzeć do Ludlow przed nocą, ale przyszedł śnieg i zgubiłem drogę. Kiedy wiatr ucichł, a śnieg przestał padać — ciągnął, żeby uniknąć bardziej gruntownych pytań - wyruszyłem znowu. Wtedy usłyszałem was i pomyślałem, że możecie mi pomóc. Brodaty mężczyzna zamyślił się, spoglądając na chłopca z nieprzyjemnym uśmiechem, który wyrażał tylko rozbawienie, bez cienia sympatii. - Tak więc znalazłeś się tutaj, masz dach nad głową i porządny ogień za plecami, a jeśli będziesz zachowywał się jak należy, dostaniesz też jedzenie i picie. Oczywiście, nic za darmo. Hugonin! Z Worcester... Jesteś może synem Geof-freya Hugonina, zmarłego przed paru laty? Większość należących do niego dóbr leży, o ile sobie przypominam, w tym hrabstwie. — Jestem jego synem i, w odpowiednim czasie, spadkobiercą. - Ach! W takim razie nie będziesz miał kłopotów z zapłatą za gościnę — w wąskich oczach pojawił się błysk satysfakcji. — Kto jest teraz twoim prawnym opiekunem? I dlaczego pozwolił ci tułać się samotnie wśród śnieżycy i to sa-mopas? — Mój opiekun dopiero co wrócił do Anglii z Ziemi Świętej, wcześniej o niczym nie było mu wiadomo. Możesz posłać po niego do Gloucester, gdzie przebywa w towarzystwie cesarzowej. Lew obojętnie wzruszył ramionami. W wojnie domowej nie popierał nikogo i nie obchodziły go poglądy innych. Stworzył swoje własne stronnictwo i nie myślał o polityce. Ale z pewnością równie chętnie przyjąłby okup od jednej jak i drugiej strony. - Nazywa się Laurence d'Angers - rzekł Yves - i jest bratem mojej matki. Imię było znane, przyjęto je z zadowoleniem. - Dobrze zapłaci za uwolnienie mnie - dodał Yves. - Jesteś pewien? - zaśmiał się brodacz. - Wujowie nie zawsze są tacy chętni do płacenia okupu za bratanków, którzy pewnego dnia dojdą do wielkich zaszczytów. Słyszałem o takim, który wolał zostawić krewniaka w rękach porywaczy, żeby usunąć go z drogi i samemu zaganiać jego dziedzictwo. - Nikt nie zagarnie mojego dziedzictwa - odparował Yves. - Mam siostrę, a ona nie znajduje się w takich jak ja opałach. Nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że nie ma pojęcia, gdzie mianowicie znajduje się jego siostra i że jej sytuacja może być tak samo rozpaczliwa, jak jego; opanował jednak drżenie głosu i zachował kamienną twarz. - Poza tym mój wuj jest człowiekiem honoru - dodał pewnie. — Zapłaci za mnie i nie będzie tego żałował. Tak więc lepiej, żebym wrócił do niego zdrów i cały - dorzucił. - Nie spadnie ci włos z głowy - rzekł brodacz ze śmiechem -jeśli cena będzie odpowiednia. - Skinął na stojącego za Yvesem giermka. - Zostawiam go pod twoją opieką. Nakarm go i pozwól mu ogrzać się przy ogniu, ale uważaj: jeśli go wypuścisz, skręcę ci kark. Kiedy się naje, zamknij go w wieży. Może być wart znacznie więcej, niż wszystkie te łupy, które przywieźliśmy z Whitbache. Brat Eliasz przebudził się z przynoszącego mu ukojenie snu bez marzeń i powrócił do koszmaru jawy. Było już jasno, blade i chłodne pasma porannego światła przeciskały się pomiędzy belkami chaty. Był sam. Ale przedtem ktoś tu jeszcze był, pamiętał dobrze. Mały chłopiec, który towarzyszył mu uparcie, a potem leżał obok niego w sianie i ogrzewał ciepłem własnego ciała. Teraz zniknął. Brat Eliasz zatęsknił za nim nagle. Podczas śnieżycy wspierali się nawzajem, walcząc z czymś więcej niż chłodem i okrucieństwem zimy. Cokowiek by się nie działo, musi znaleźć chłopca i upewnić się, że nie dzieje się mu nic złego. Dzieci mają prawo żyć -prawo, które wielu dorosłych utraciło przez głupotę, przez błędy czy grzechy. On sam był wyrzutkiem, ale chłopiec był niewinny i czysty i nie mógł być narażony na niebezpieczeństwo i śmierć. Eliasz wstał i podszedł do otwartych drzwi. Pod okapem, skąd wiatr wywiał śnieg, pozostawiając tylko cienką warstwę, widać było wyraźnie ślady małych stóp, nieznacznie przysypane białym pyłem. Skręcały w prawo, w dół zbocza, gdzie czyjeś meduzę, ale żwawe ciało wyorało postrzępioną bruzdę, wiodącą wokół kępy krzaków i dalej w dół, między drzewa. Eliasz podążał tym tropem. Zza linii drzew przezierał ubity szlak, prawie poziomy, jedynie nieznacznie wspinając się w kierunku wschodnim. Przechodziły tędy konie, a także piesi i było ich dostatecznie wielu, żeby wydeptać szeroką drogę. Przybyli z zachodu. Czy zabrali chłopca ze sobą na wschód? Nie było śladów wskazujących, że mały przeszedł tędy, ale z pewnością pobiegł w dół, żeby do nich dołączyć. W przedziwnym stanie półsnu, nieczuły na zimno i ból, zaabsorbowany wyłącznie myślą o chłopcu, brat Eliasz zwrócił się na wschód i ruszył szlakiem nieznanej kompanii. Nietrudno było go śledzić, chociaż ślad przysypany był nieco świeżym opadem i śniegiem naniesionym przez wiatr; wijąca się pod nim kamienna droga była starsza niż wszystkie okoliczne ścieżki, szeroka i ułatwiająca wspinaczkę. Opasywała zbocze szerokim zakrętem. Eliasz uszedł jakieś trzysta kroków, kiedy zobaczył na białej płaszczyźnie pierwszą czerwoną plamę. Ktoś krwawił. Plama nie była duża, ale odchodząca od niej cienka rubinowa strużka ciągnęła się dalej, a w niewielkiej odległości widniała na śniegu następna kałuża. Właśnie wschodziło słońce, śląc blade promienie przez opadającą wraz z nadejściem dnia mgłę. Czerwień błyszczała zamarznięta na powierzchni śniegu. Nie roztopi jej nawet jasne południowe słońce, chociaż wiatr może ją przysypać. Brat Eliasz spieszył wzdłuż krwawego szlaku. Krew żąda krwi. Jeżeli ktoś porwał i skrzywdził chłopca, człowiek, którego dotknęła już rozpacz i śmierć, może za niego umrzeć. Nie myśląc o chłodzie, bólu i strachu, obuty tylko w sandały, brat Eliasz podążał na poszukiwanie Yvesa. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Po sumie brat Cadfael razem z przeorem Leonardem wyszli w jasne i surowe południowe słońce; krótkie błyski odbijały się od krągłych śnieżnych zasp. Wielu dzierżawców ziem należących do klasztoru zaangażowanych zostało teraz do poszukiwań zaginionej pary, jako że było jasno i nie padał s'nieg. Przeor Leonard wskazał na jednego z nich - dużego, potężnego mężczyznę o rudych, przyprószonych siwizną włosach, ogorzałej twarzy i przywykłych do patrzenia w dal oczach górala. - To Reyner Dutton, człowiek, który przyniósł rannego brata Eliasza. Wstyd mi na myśl, co on czuje teraz, kiedy po wszystkich tych kłopotach nieszczęśnik znowu wyśliznął nam się z rąk. - Nie masz się o co obwiniać -powiedział Cadfael ponuro. -Jeżeli ktoś ponosi za to odpowiedzialność, to tylko ja. W zadumie przyglądał się masywnej sylwetce Reynera. - Wiesz, Leonardzie, dużo myślałem o ich ucieczce. Któż z nas się nie zastanawiał! Wygląda na to, że Eliasz przypomniał sobie coś i wybiegł w wielkiej desperacji. Z pewnością nie wstał, żeby tak po prostu powędrować w nieznane. Przecież już po piętnastu minutach byli bardzo daleko. I najwidoczniej chłopiec nie potrafił go- zatrzymać ani nic mu wyperswadować i pobiegł za nim. A Eliasz miał jakiś cel. To nie musiał być sensowny cel, ale z jakiejś przyczyny dla nie go istotny. Być może przypomniała mu się napaść, podczas której omal nie zginął, i wyruszył w miejsce, gdzie rzecz się stała? Ostatnie zdarzenie, zanim stracił pamięć, a niewiele brakowało, żeby stracił także życie. W takim mrocznym stanie umysłu mógł poczuć nieodpartą potrzebę powrotu. — Mogło tak być — zgodził się przeor Leonard z wahaniem. — Albo na przykład przypominał sobie o Pershore i wybrał się do swego rodzinnego klasztoru? To prawdopodobne, jeśli wziąć pod uwagę jego szaleństwo. - Przyszło mi teraz do głowy - rzekł Cadfael - że nigdy nie byłem w miejscu, gdzie Eliasz został napadnięty, chociaż musi to być niedaleko okolicy, gdzie zamordowano naszą siostrę. Nie daje mi to spokoju. Nie powiedział jednak głośno, co go tak uderzyło - Leonard oddany został do klasztoru będąc jeszcze chłopięciem, czystym i błogo niewinnym — i nie było potrzeby mącić jego spokoju refleksją, że w noc śmierci Hilarii zadymka była równie gwałtowna jak wczoraj, tak że nawet człowiek targany namiętnością rozejrzałby się za choćby najskromniejszym schronieniem; a nie widział takowego w pobliżu jej lodowego grobu. Łoże ze śniegu i kołdra z wyjącego wiatru nie stwarzały najbardziej dogodnych warunków dla gwałtu. - Zamierzam wybrać się na poszukiwanie razem z innymi - odezwał się wreszcie - jak tylko zdążę coś przekąsić. -Byłbym wdzięczny, gdybyś pozwolił Reynerowi zaprowadzić mnie tam, gdzie znalazł brata Eliasza. Równie dobrze można zacząć stamtąd, jak z każdego innego miejsca. — Oczywiście, że pozwolę — zgodził się przeor — jeżeli jesteś pewien, że dziewczyna będzie tu spokojnie siedzieć, nie podejmując na własną rękę żadnych akcji. - Zostanie tu - obiecał mu Cadfael - i nie stanie się przyczyną żadnych kłopotów. Był pewien, że Ennina będzie posłuszna, chociaż bynajmniej nie dlatego, że on ją o to poprosił. Będzie czekała tu cierpliwie, gdyż nakazał jej to pewien Olivier, rycerz bez skazy. - Chodźmy więc zapytać Reynera, czy zgodzi się być moim przewodnikiem. Przeor wyłowił swego dzierżawcę z mrowiącego się przed bramą tłumu i przedstawił mu Cadfaela. Nietrudno było zauważyć, że Reyner żywi w stosunku do swego pana jak najlepsze uczucia i bez namysłu zgodzi się na wszystko, czego zażąda Leonard. - Chętnie cię tam zaprowadzę, bracie. Nieszczęsny człowiek, znowu przyszło mu tułać się ws'ród zadymki; a przecież niedawno tak bliski był s'mierci. Ale zdrowiał szybko. Chyba postradał zmysły, że wyruszył gdzieś w taką noc. - Przydałyby się wam chyba muły - zasugerował Leonard. — Samo miejsce może być blisko, ale nie wiadomo, jak daleko zaprowadzą was s'lady, których można się tam spodziewać. A twój koń jest jeszcze bardzo zmęczony, Cadfae-lu. Nasze zwierzęta są wypoczęte i wytrzymałe. Była to propozycja nie do odrzucenia. Konna czy piesza, wycieczka nie będzie łatwa, lepsza jednak konna. Cadfael udał się do refektarza, gdzie pospiesznie przełknął obiad, a potem do stajni, pomóc Reynerowi osiodłać muły. Ruszyli dobrze już do tej pory udepta natrasą. Wiedzieli, że przychylna pogoda nie potrwa dłużej niż jakieś cztery godziny; potem musieli przygotować się na opad śniegu i postępujące ciemności. Z prawej minęli Ludlow, zostawiając je daleko za sobą, i podążali dalej ubitym szlakiem. Nad ich głowami wisiało ciężkie, szare niebo, chociaż na tym odcinku słońce jeszcze przezierało zza chmur. - Przypuszczałem, że nie znaleźliście go na samej drodze - zdziwił się Cadfael, bo Reyner najwidoczniej nie miał zamiaru skręcić w bok. - Bardzo blisko traktu, bracie, odrobinę na północ. Zjechaliśmy w dół zbocza poniżej lasu Lacy i wtedy natknęli śmy się na niego, jak leżał całkiem nagi na śniegu. Coś ci powiem — ciągnął Reyner, nie przebierając w słowach. — Wezmą mnie diabli, jeżeli stracimy go znowu po tym, jak znaleźliśmy go na pół martwego i udało nam się go ocalić. Wyrwać poczciwego człowieka z łap śmierci i pokrzyżować plany tym szatanom, co go tak urządziły - o tak, to raduje moje serce. Oby dobry Bóg pozwolił znów zatrzymać go na skraju przepaści. Ponoć jest z nim chłopiec — tu spojrzał na Cadfaela swymi błękitnymi oczyma. —Ten, który był już poszukiwany, a teraz przepadł znowu. To pięknie, że taki malec, nie mogąc powstrzymać szaleńca, przyczepił się do niego jak rzep. Będziemy szukać obydwóch, każdy rolnik czy pasterz z tej okolicy. No, jesteśmy już blisko, bracie. Tu zjechaliśmy z drogi i skręciliśmy w lewo. Nie zajechali daleko. Już po paru minutach dotarli do małej kotlinki otoczonej krzakami głogu. - Tu oto leżał - rzekł Reyner. . Warto było przyjechać w owo miejsce, gdyż wnosiło do sytuacji wiele nowych elementów. Pasowało jak brakujący klocek do układanki. Bandyci jechali z południa i skręcili gdzieś tutaj, żeby zjechać na sobie tylko znany szlak, który pozwoliłby im wrócić niepostrzeżenie do ich gniazda na Tit-terstone Clee. Tu przypadkowo spotkali brata Eliasza i -podług własnego mniemania - uśmiercili, raczej dla zabawy, niż żeby zdobyć jego habit i bieliznę, chociaż nie pogardzili skromnym łupem zdartym z ciała, które uważali za martwe. Wszystko się zgadza, tylko gdzie była wtedy siostra Hilaria? Cadfael odwrócił się i spojrzał na północ, na łagodne wyżyny, które przemierzał konno, trzymając przed sobą Yvesa. Strumień, w którym znalazł siostrę Hilarię, leżał gdzieś tam, wysoko, spory kawałek od traktu. Jak osądził, co najmniej o imię stąd na południowy wschód. — Reyner, teraz pojedziemy w górę przez te pola. Jest pewne miejsce, które chciałbym zobaczyć raz jeszcze. Muły bez wysiłku pokonywały wzniesienie, gdyż wiatr zmiótł z niego większos'ć śniegu, który spadł tej nocy. Cad-fael jechał na wyczucie, ale nie pomylił się wiele. Pod kopytami zadźwięczał lód; mały strumyk leżał w niewielkim zagłębieniu, rosnące nad nim krzaki i nieliczne drzewa pokryte były miękką, śnieżną poduszką. Coraz bardziej oddalali się od drogi przesłanianej przez pagórki, w miarę jak wspinali się coraz wyżej i wyżej. Kiedy dotarli do zamarzniętego strumienia, jednego z dopływów potoku Ledwyche, znaleźli się nieco poniżej miejsca, w którym odnaleziono ciało siostry Hilarii. Szlak wzdłuż koryta strumienia doprowadził ich wreszcie do wyrąbanego w lodzie, wciąż jeszcze wyraźnego otworu w kształcie trumny. Nawet śnieg, który spadł zeszłej nocy, choć wygładził ostre jak brzytwa krawędzie ziejącej wyrwy, nie mógł ukryć dowodu tej straszliwej zbrodni. To było miejsce, gdzie mordercy porzucili jej ciało. Ponad milę od okolicy, w której napadnięto na brata Eliasza! Nie tutaj - pomyślał Cadfael, rozglądając się po terenie nagim i niegościnnym, przypominającym łysy, niedostępny grzbiet Clee. To nie stało się tutaj. Przyniesiono ją tu już po fakcie. Ale dlaczego? W innych wypadkach bandyci zostawiali swoje ofiary na miejscu zbrodni, nie troszcząc się o ukrycie ich. I jeżeli została tu przyniesiona, to skąd? Nikt nie taszczyłby martwego ciała bardzo daleko. Gdzieś w pobliżu musi być jakieś schronienie. — Tak wysoko hoduje się raczej owce niż krowy — powiedział, obserwując wznoszące się nad nimi zbocza. - To prawda, ale teraz większość zamknięta jest w owczarniach. Od dziesięciu lat nie było takiej zimy jak ta. - A więc niedaleko musi być chatka czy dwie na użytek pasterzy. Nie wiesz, gdzie jest najbliższa? - Kawałek drogi stąd, z powrotem w kierunku Brom-field. Będzie jakieś pół mili. Musiało to być wzdłuż tego samego szlaku, którym jechał Cadfael do Bromfield, wioząc Yvesa z sadyby Thurstana. Nie przypominał sobie, żeby po drodze widział jakąś chatkę, ale wtedy zapadał już wieczór. - Pojedziemy tam - zdecydował, zawracając muła. Przejechali dobre pół mili, zanim Reyner wyciągnął rękę w lewo, wskazując na małe wzniesieiue poniżej szlaku. Dach chatki był niemal całkowicie przysypany śniegiem. Tylko czarny cień pod okapem zdradzał, że pod białym całunem coś się kryje. Zjechali po łagodnym zboczu i okrążyli szałas od strony południowej, gdzie znajdowały się drzwi. Były otwarte; domyślili się, że zostawiono je tak nie dalej niż przed paru godzinami, gdyż wewnątrz nie było śniegu poza cieniutką warstwą białego pyłu. Cadfael zatrzymał się w progu. W dwóch miejscach, blisko siebie, czyjeś stopy udeptały kupkę śniegu, usypaną kiedy drzwi były jeszcze zamknięte. Z okapu zwisał rząd sopli — w południe słońce świeciło dostatecznie mocno, żeby stopić śnieg, który zamarzał znowu, zanim nadszedł wieczór; przód chatki zwrócony był bowiem na południe, a od północy osłonięty przez spadek terenu. Na oczach Cadfaela od sopla oderwała się powoli mała kropelka; kiedy spojrzał w dół, zobaczył pod okapem równą linię małych, czarnych otwor-ków znaczących biel w miejscu, gdzie śnieg był częściowo zmieciony przez wiatr. W rogu krople wyżłobiły niewielką jamkę, odsłaniając brązowy krążek czegoś, co nie było torfem ani ziemią. Cadfael rozgrzebał śnieg czubkiem buta. Mróz dobrze konserwuje. Przez wszystkie te dni słońce nieznacznie tylko naruszyło wierzchnią warstwę kupki końskiego nawozu. Następny opad śniegu przykryłby ją znowu, a mróz przypieczętowałby tajemnicę. Ale dziura, którą wyżłobiły krople, sięgała zbyt głęboko, żeby mogła powstać w efekcie jednego słonecznego południa. Trudno ocenić, ile dni minęło od czasu, kiedy koń tu stał, ale Cadfael osądził, że mogło ich upłynąć pięć lub sześć. Czy zwierzę ktoś tu uwiązał? Chata zbudowana była z grubo ciosanego drzewa i spod niskiego okapu wystawało sporo pali, do których łatwo przywiązać wierzchowca. Prawdopodobnie nigdy nie zauważyłby włosów, jasnych prawie do bieli i przyczepionych do narożnej belki, gdyby nagły powiew wiatru nie zatrzepotał nimi znienacka dokładnie na poziomie jego oczu. Kiedy były nieruchome, zlewały się w jedno z oblepiającym drewno śniegiem. To wiatr oderwał jeden koniec pasma od zlodowaciałej warstwy, do której przymarzły i igrając nimi, zwrócił na nie uwagę Cadfae-la. Ostrożnie zdjął je z drzazgi, o którą się zaczepiły, i wygładził na dłoni pasmo grubych, sztywnych włosów żółtawego koloru. Uwiązany tu koń pocierał ramieniem i grzywą o róg chaty i zostawił tego dowód. A to jest schronienie leżące najbliżej strumienia, w którym znalazł siostrę Hilarię. I przy pomocy konia przeniesienie ciała zamordowanej dziewczyny nie wymagałoby specjalnego wysiłku. Ale nie należało wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Cadfael uznał, że zanim wda się w tak wątpliwe spekulacje, powinien zobaczyć, co jeszcze może zdradzić mu to miejsce. Pieczołowicie schował za pazuchę swoją zdobycz i wszedł do chatki. Poczuł delikatny zapach suchego siana. Reyner obserwował go w ciszy, stojąc za nim. Właściciel w tym sezonie miał nie najgorsze zbiory siana i nadal został mu tu bogaty zapas. Łóżko i zarazem pościel, solidny dach nad głową-tak, ktokolwiek trafiłby tu w nocy, byłby zachwycony takim schronieniem. I ktoś skorzystał z niego zeszłej nocy - siano zgniecione było pod ciężarem jakiegoś długiego ciała. To samo mogło się zdarzyć podczas poprzednich nocy. I równie dobrze mogły to być dwa ciała. Tak, to prawdopodobnie było miejsce, którego szukał. Tylko że nawet ta chatka znajdowała się ponad pół mili od drogi, przy której napadnięto brata Eliasza, i szlaku, którym bandyci wracali do domu; całe pół mili drogi przez te pustynne okolice. - Czy myślisz - spytał Reyner, przyglądając się Cadfae-lowi — że nocowała tu ta dwójka, której szukamy? Bo ktoś tu był na pewno, a na progu widać ślady dwóch osób. — Być może — potwierdził Cadfael z roztargnieniem. — Miejmy nadzieję, że to oni, bo ten, kto tu spał, opuścił to miejsce dziś rano cały i zdrowy, a ponadto zostawił ślady, którymi za chwilę możemy się udać. Kiedy znajdziemy już wszystko, czego szukamy. - Czego jeszcze można się tu spodziewać, jeśli tamci stąd poszli? - zdziwił się Reyner, ale z szacunkiem obserwował skupienie Cadfaela, a nawet postanowił mu pomóc. Wszedł do środka, rozejrzał się bystro, po czym energicznie kopnął duży kłąb siana. - Nie było im źle, jeśli tu trafili. Mimo wszystko, może nie przydarzyło im się nic naprawdę złego. Z rozsypanego jego nogą siana uniosła się chmura pyłu, a pomiędzy źdźbłami ukazał się rąbek głęboko zagrzebanego czarnego materiału. Reyner schylił się i szarpnął za wystający skrawek, wyciągając długą, czarną szatę, zgniecioną i zakurzoną. Przyglądał się jej całkowicie zaskoczony. - A co to znowu? Kto wyrzuca porządne ubranie? Cadfael wziął materiał do ręki i rozpostarł je przed sobą. Prosty płaszcz podróżny, taki, jakie noszą benedyktyni. Męski płaszcz, płaszcz mnicha. Czyżby należał do brata Eliasza? Odrzucił go bez słowa i zanurzył w sianie obie ręce, przekopując się przez nie jak polujący na szczura terrier. Następne czarne ubranie, zwinięte i schowane głęboko; ukryte przed oczami ludzi. Wyciągnął zawiniątko, strzepnął je roz prostowując i wtedy wypadł z niego kłąb czegoś białego. Podniósł go i wygładził w rękach - skromny, płócienny bar-bet zakonnicy, teraz podarty i ubrudzony ziemią. A tamto czarne okazało się wąskim habitem związanym pasem i krótkim płaszczykiem z tego samego materiału. I wszystko to schowane tak dokładnie, że nie było szans, by jakiś pasterz mógł to znaleźć, zanim nadejdzie wiosna. Cadfael chwycił habit i wymacał prawe ramię, rękaw i pierś, szukając śladów, niewidocznych wśród żałobnej czerni, ale powierzających jego dotykowi to, co było niedostępne dla oczu. Na wysokości prawej piersi wyczuł sztywną zakrzepłą plamę wielkości męskiej dłoni; zeskorupiałe włókna kruszyły się pod jego dotknięciem. W fałdach ramienia i rękawa doszukał się podobnych smug i plamek. - Krew? - wyszeptał Reyner w osłupieniu. Cadfael nie odpowiedział. W ponurym milczeniu zwijał habit i płaszcze, barbet umieszczając w środku, i wsadził tobołek pod pachę. — Chodźmy teraz zobaczyć, dokąd udali się ci, którzy tu nocowali. Nie było żadnych wątpliwości, co do kierunku, w którym udali się ostatni lokatorzy chatki. Na cienkiej warstwie śniegu przed drzwiami widniały wyraźne ślady dużych i małych stóp; dalej trop prowadził w dół zbocza, gdzie jacyś ludzie najwidoczniej biegali bezładnie po dosyć płytkim śniegu, a potem wyorali głęboką bruzdę w zaspach sięgających kolan, a nawet bioder, prowadzącą w dół do kępy krzewów i uginającego się pod białym ciężarem zagajnika. Tropiciele szli dalej, prowadząc muły i trzymając się wąskiej ścieżki wydeptanej przez tych, których ścigali. Omijała ona krzaki, ale przebijała się między drzewami, których gałęzie przyjęły na siebie większość opadu. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie łączyła się z szerokim traktem, udeptanym przez sporą liczbę ludzi i koni podążających z zachodu na wschód. Cadfael popatrzył w kierunku wschodnim, śledząc wzrokiem linię śladów, póki nie zniknęła w oddali, opuszczając się w koryto wyschłego strumienia i prawdopodobnie zachowując ten sam kierunek po wspięciu się znowu w górę, zdążając prosto w dzikie ostępy Titterstone Clee. - Czy przecinaliśmy taki trakt po zjechaniu z drogi? Widzisz chyba, w jakim kierunku prowadzi. Musieliśmy go przeciąć. - Wtedy nie rozglądaliśmy się za czymś takim - wytłumaczył Reyner rozsądnie. - Poza tym wiatr mógł zatrzeć ślady tu i tam. - Hm, mogło być i tak - Cadfael przyznał w duchu, że zaabsorbowany sprawą lodowej trumny nie zwracał uwagi na ziemię. — Zobaczmy więc, co tu mamy. Kimkolwiek byli, zatrzymali się tu i zawrócili w miejscu, gdzie ślady prowadzące z chatki wychodzą spomiędzy drzew. - A tu zawrócił i zatrzymał się koń - wykrzyknął Reyner, który zdążył posunąć się do przodu. — Potem obrócił się znowu i ruszył dalej. A za nim reszta. Jedźmy krótszą drogą. Pierwszy purpurowy kwiat wykwitł pod ich stopami, kiedy uszli jakieś trzysta kroków. Wysnuwał się z niego łańcuszek rubinowych kropelek; po jakimś czasie zauważyli następną krwawą plamę, a łańcuszek ciągnął się dalej, cienki, lecz wyraźny. Jego barwa ostro kontrastowała ze zmarzniętym śniegiem. Dzień był w pełni; wiedzieli, że jego blask nie potrwa długo, ale póki słońce było w zenicie, dostrzegali przed sobą groźny zarys Clee, stanowiącego cel tego przed wiekami wytyczonego traktu. Odległy, dziki i samotny, najlepsze miejsce dla wilków. - Przyjacielu - odezwał się Cadfael, zatrzymując wzrok na złowieszczej linii horyzontu. — Myślę, że tu się rozstaniemy. Z tego, co widzę, ten trop wydeptany został ostatniej nocy i można z niego wywnioskować, że szło tędy kilka koni i wielu ludzi oraz coś, co krwawiło. Zarżnięta owca? A mo że ranny człowiek? Tę bandę trzeba wykurzyć z jej legowiska; siady dowodzą, że zeszłej nocy rabusie znowu przystąpili do swej ohydnej pracy. Gdzieś jest wioska, gdzie ludzie leczą się z ran i opłakują śmierć swoich bliskich — mniejsza o stratę dobytku i zapasów. Zawróć, Reynerze, i jedź tam, skąd prowadzą s'lady, do obrabowanej i spalonej tej nocy osady, a potem zanieś wiadomość Hugonowi Beringarowi, żeby ocalić to, co jeszcze nie uległo zniszczeniu. Jeżeli Hugo nie wrócił jeszcze do Bromfield, jedź do Ludlow — Josce de Dinan ma do stracenia bardzo wiele. — A ty, bracie? — zawahał się Reyner. — Ja jadę dalej, śledzić drogę, którą jechali. Jeśli nawet nie porwali tych, których szukamy, to jest to najlepsza okazja, aby wytropić ich legowisko. Och, nie obawiaj się! —dodał pospiesznie, widząc, jak jego to warzysz spogląda na niego z powątpiewaniem. — Wiem, co robię. Podobna wyprawa to dla mnie nie pierwszyzna. Zabierz tylko to i oddaj przeorowi Leonardowi na przechowanie aż do mojego powrotu — wyciągnął zza pazuchy pęk jasnych włosów i umieścił je ostrożnie wewnątrz zawiniątka z ubraniem. - Powiedz mu, że wrócę przed zmrokiem. Nie ujechał więcej niż ćwierć mili, kiedy natknął się na przecinające szlak ślady dwóch mułów. Były to ślady, które zostawił wraz z Reynerem jadąc do strumienia. Wiatr zdążył już zasypać lekkim, drobnym śniegiem drogę, którą teraz podążał, ale gdyby wówczas miał oczy otwarte, musiałby zauważyć, że przeszła tędy spora grupa podróżników — chociaż niekoniecznie przywiązywałby do tego wagę, gdyż śnieżny pył zakrył już częściowo przerywaną czerwoną linię. Od tego miejsca szlak schodził łagodnie w dół, przecinając strumień Ledwyche i Dogditch, jego dopływ z północnego wschodu, a potem stopniowo piął się w górę. Stara, pra stara droga, ułatwiająca jak tylko było to możliwe podróż przez górzystą krainę. Potem i ona pięła się bardziej stromo, jak każde górskie podejście, i wspinała się na ten niegościnny szczyt, wiodąc przez nie kończące się mile nagich skał, zmarniałej darni, urwisk i zdradliwych torfowisk. Od tej strony zbocze Clee jawiło się jako nagi klif, oświetlany na mgnienie krótkimi błyskami słońca. Ścieżka z pewnością nie mogła piąć się tędy, a jednak biegła w tym kierunku prosto jak strzała. Wkrótce musi skręcić w prawo lub w lewo, okrążając wzgórze; Cadfael - przypomniawszy sobie położenie spustoszonej sadyby Johna Druela - osądził, że powinna skręcić w prawo. Tamtej nocy złoczyńcy z pewnością wracali do domu tą drogą, omijając z daleka leżącą poniżej wioskę Cleeton, zbyt dobrze pilnowaną, żeby mogli pokusić się o atak na nią tak późnym świtem. W parę minut później przekonał się, że jego przypuszczenie było słuszne: ścieżka zboczyła w prawo i biegła korytem ściętego teraz lodem małego strumyczka, płynącego w dół po zboczu. W wyższych partiach potok był coraz węższy, aż zanikł zupełnie wśród leżącego na dmę kotliny torfowiska, omijanego przez drogę. Po lewej Cadfael miał teraz skalisty masyw, co chwilę zasłaniany przez nierówności terenu lub nawet nieliczne kępy skarłowaciałych drzew. Giły czas okrążając Clee, piął się w górę, aż zobaczył daleko w dole opuszczone pozostałości gospodarstwa Druela. Następny zakręt spirali wyniósł go jeszcze wyżej i ruina zniknęła z pola widzenia. W skalnej ścianie po lewej ujrzał nagle szczelinę, tak wąską, że prawdopodobnie przegapiłby ją, gdyby nie skręcała tam strużka czerwonych kropek. Kotlina, do której wjechał, była głęboka i ciemna, odcięta od światła, jak również od wiatru. Osłona ta sprzyjała rozrostowi ziół, które umocniły glebę na tyle, że utrzymywała ona teraz dorodne, mocne drzewa. Szczyt z pewnością był już niedaleko, bo przez ten czas Cadfael zrobił ponad pół okrążenia. Jeśli na końcu drogi znajdowała się siedziba bandytów, od strony południowo-zachodniej dostęp do niej uniemożliwiał niemal pionowy klif, a jedyne dojście stanowiła ścieżka, którą jechał. W rozrzedzonym górskim powietrzu głos niesie się daleko. Cadfael przemierzył znaczny odcinek dnem parowu i właśnie zastanawiał się, w którą stronę jechać dalej, kiedy z góry dobiegły go rytmiczne metaliczne dźwięki, świadczące niezbicie o wykonywanej pracy. Później usłyszał słabe, ale wyraźne beczenie owiec. Jeżeli jar stanowił dla nich rodzaj bramy wjazdowej, mógł być dobrze pilnowany, a ponieważ słychać już było odgłosy życia, Cadfael znajdował się już prawdopodobnie bardzo blisko. Zsiadł z muła, zaprowadził go między drzewa i uwiązał tam. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że odnalazł drogę do siedziby rzezimieszków grasujących po całej okolicy aż do bram Ludlow. Któż inny trudziłby się szukaniem tak niedostępnej kryjówki? Nie mógł ryzykować wyjścia na otwartą przestrzeń, ale nic nie przeszkadzało mu pomyszkować trochę, oczywiście z zachowaniem najwyższej ostrożności. Z wolna posuwał się naprzód pod osłoną drzew, obserwując między ich wierzchołkami blade, szarawe niebo. Na jego tle zarysował się nagle przysadzisty ciemny kształt - szczyt drewnianej wieży. Podpełzł bliżej, aż do źródełka, z którego wypływał głęboki potok; spomiędzy drzew wyłoniła się przed nim skalista, pokryta śniegiem płaszczyzna. Wtedy zobaczył długą linię wysokiej palisady, a za nią szczyty dachów i długi grzbiet głównego budynku, na końcu którego wyrastała wieża. Nie była bardzo wyniosła, raczej niska i na tyle masywna, aby móc oprzeć się wiatrom; dostatecznie jednak wysoka, żeby umożliwić mieszkańcom warowni widok na całą okolicę. Tak więc od przodu byli dobrze zabezpieczeni. Nie potrzebowali pilnować tyłów - chyba że przed napaścią sokołów. Za zamkiem bowiem skała opadała pionowo w dół. Cadfael doszedł do wniosku, że z większej odległości na tle czarnych skał nie można było rozróżnić nawet zarysów wieży. Stał przez chwilę bez ruchu, usiłując zapamiętać wszystko, co zobaczył i usłyszał - Hugonowi przyda się każdy najdrobniejszy szczegół. Ostrokół był wysoki, zakończony osadzonymi blisko siebie zaostrzonymi palami. Widział za nim pojawiające się i znikające głowy, z czego wywnioskował, że musiał być zaopatrzony w dużą ilość platform obserwacyjnych; kto wie, może jedna platforma ciągnęła się przez całą długość palisady. Zza drewnianego muru dobiegały głosy; nie można było rozróżnić słów, ale wyraźnie słychać było krzyki, śmiechy, nawet śpiewy. Płatnerz nie przestawał pracowicie uderzać młotem, bydło ryczało, owce beczały i wszystkie te odgłosy zlewały siew beztroski zgiełk. Tu, na górze, czuli się zupełnie bezpieczni i nie obawiali się niczego: cóż mogło im zrobić głupie, nikomu niepotrzebne prawo. Ktokolwiek był ich dowódcą, zgromadził wokół siebie wyjętych spod prawa bezpańskich wyrzutków z co najmniej trzech hrabstw, którzy radowali się widokiem rozdartej na dwoje Anglii i wbijali kły w jej otwarte rany. Na horyzoncie zbierały się chmury. Cadfael odwrócił się i przekradł z powrotem do swojego muła, po czym z najwyższą ostrożnością, cały czas kryjąc się za drzewami, poprowadził go do znajomego parowu. Chwilę stał nadsłuchując i dopiero wtedy dosiadł wierzchowca i ruszył w dół. Jechał cały czas tą samą trasą, którą uprzednio przemierzył, nie napotykając po drodze żywej duszy. Kiedy znalazł się dostatecznie nisko, mógł z powodzeniem skręcić w lewo i dotrzeć do prowadzącego z Cleobury gościńca; nie uczynił jednak tego, chcąc przebyć do końca szlak, którego używali rozbójnicy. Wiedział, że musi poznać go dokładnie, bo śnieg, który prawdopodobnie jak zwykle spadnie tej nocy, może jutro go zmylić. Było już zupełnie ciemno, kiedy wreszcie wydostał się na drogę o milę od Bromfield i bezpiecznie wrócił do domu. Hugo Beringar wrócił dopiero na kompletę. Przybył zmęczony, głodny i pomimo mrozu spocony z wysiłku. Cadfael zaraz po wyjściu z kościoła dołączył do jedzącego swą spóźnioną kolację przyjaciela. - Znalazłeś tę nieszczęsną wioskę? Czy Rey ner powiadomił cię, skąd zaczynały się ślady tych wilków w ludzkiej skórze? Twarz Hugona wykrzywił grymas. - Owszem, powiadomił mnie. I powiedział mi też, że wybierasz się tam, gdzie się one kończą. Nie przypuszczałem, że wrócisz przede mną - szczerze mówiąc, wątpiłem, czy w ogóle wrócisz. Czy naprawdę musisz zawsze pchać się prosto w paszczę lwa? - Gdzie grasowali tej nocy? - W Whitbache. Zaledwie dwie mile od Ludlow, a dotarli tam i potem odjechali tak swobodnie, jakby były to ich własne tereny. Wszystko się zgadzało. Wracając z Whitbache, musieli przejechać obok chatki z sianem, zanim dostali się na stary trakt. - Byłem w Ludlow, kiedy ten twój człowiek przyniósł mi wiadomość. Wziąłem ze sobą Dinana i pojechałem tam. Wszystkie domy zrównane z ziemią, wszyscy ludzie wymordowani. Dwie kobiety uciekły z dziećmi do lasu - te są tylko zmarznięte i wystraszone, ale reszta... Oszczędzili jednego mężczyznę - żeby opowiedział - i dwóch młodzików, ale wszyscy są ranni. A pozostali nie żyją. Zabraliśmy ich do miasta - żywych i umarłych. To byli ludzie Dinana, on już dopilnuje, żeby o nich zadbano. I chciałby ich pomścić, gdyby tylko miał okazję. - I on, i ty będziecie mieli taką okazję - rzekł Cadfael. -Reyner odnalazł to, czego szukał; i ja również. Hugo gwałtownie poderwał opartą o ścianę głowę, a jego oczy zabłysły. - Znalazłeś jaskinię wilków? Mów! Cadfael opowiedział mu, nie pomijając żadnego szczegółu. Im dokładniejszy plan ataku przygotują, tym większa szansa, że poradzą sobie bez większych strat. Bo z pewnością nie było to łatwe zadanie. — Z tego, co wiem, wynika, że prowadzi do nich tylko jedna droga. Za fortecą teren podnosi się nieznacznie, a potem opada pionowo w dół. Niestety, nie widziałem, czy ostrokół ciągnie się także z tyłu. Być może uznali to za niepotrzebne -biorąc pod uwagę tę przepaść. Zaryzykowałbym twierdzenie, że w innej porze roku skały te byłyby do pokonania - ale nikt nie ośmieli się próbować wspinaczki wśród lodu i śniegu. Poza tym, znając tych ludzi, możemy być pewni, że przygotowali zapas kamieni na powitanie każdego, kto podjąłby takie ryzyko. — A czy warownia rzeczywiście jest silna? Zdumiewa mnie, jak zdołali w sekrecie wznieść taką budowlę. - Któż odwiedza tak dzikie i bezludne miejsce? W niższych partiach kilka małych wiosek tuli się do zbocza, ale czego uczciwy człowiek może szukać wyżej? Te tereny nie nadają się nawet na pastwiska. A w tej twierdzy rezyduje prawdziwa armia, najemnicy z nie wiedzieć jak rozległych terenów środkowej Anglii. Było komu zabrać się do pracy. U stóp góry rośnie Las Clee, a wszędzie wokół siebie mają pod dostatkiem kamieni -jedynych owoców, jakie rodzi ten szczyt. Obaj dobrze wiemy, jak szybko można zbudować zamek, jeżeli jest drzewo i potrzeba. - Ale zbiegli chłopi pańszczyźniani, którzy zasmakowali w rabunku, pomniejsi złodziejaszkowie, którzy czmychnęli z miast i podobne płotki nie są w stanie budować na taką skalę; zadowalają się byle szopą w lesie — oburzył się Hugo. - Musiał w tym maczać palce ktoś znaczniejszy. Zastanawia mnie, kto! Kto? - Jeśli Bóg pozwoli -powiedział Cadfael -być może już jutro się dowiemy. - M y? - Hugo us'miechnął się na moment. - Myślałem, bracie, że przestałeś już używać brom. Czy sądzisz, że tych dwoje, których poszukujemy, jest tam razem z nimi? - Na to wskazywałyby ślady. Rzecz jasna, nie mamy żadnej pewności, że to właśnie Yves i Eliasz byli tymi, którzy nocowali w chatce, a potem pobiegli na spotkanie szajki, ale tropy zdradziły obecność mężczyzny i chłopca - a czy słyszałeś o drugiej takiej parze błąkającej się nocą po okolicy? Tak, myślę, że to oni wpadli w ręce bandytów. Z'bronią czy bez, Hugo, zdecydowany jestem jechać z tobą. Beringar przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu, a potem wypowiedział głośno to, co ciążyło mu na sercu: - Czy myślisz, że zawracaliby sobie głowę Eliaszem? Co innego chłopiec -jego ubranie wskazuje, że może być wart zachodu. Ale ubogi, pomieszany na umyśle mnich? Już raz sponiewierali go prawie na śmierć. Myślisz, że zawahaliby się przy następnej okazji? — Gdyby się go pozbyli — odparł Cadfael stanowczo -znalazłbym jego ciało. A nie znalazłem. Nie ma innego sposobu, Hugo, żeby dowiedzieć się prawdy, jak pojechać i zapytać tych, którzy wiedzą. - Tak też uczynimy - zgodził się Hugo. -Jutro skoro świt pojadę do miasta i w imieniu króla zwołam wszystkich ludzi Josce'a de Dinan, żeby stawili się razem z moimi. Dinan winien jest posłuszeństwo — a zresztą, anarchia na jego własnym podwórku jest mu potrzebna nie więcej niż samemu królowi Stefanowi. - Szkoda - rzekł Cadfael - że nie możemy zaatakować ich wczesnym rankiem, ale wtedy stracilibyśmy cały dzień. Poza tym światło dzienne bardziej jest potrzebne, nam niż im, wszak o wiele lepiej znają ten teren. Umysł jego całkowicie zaprzątnięty był planami ataku, choć bynajmniej nie wchodziło to w zakres jego obecnych obowiązków — i od wielu lat nie miał do czynienia z podobnymi problemami; ale dawny entuzjazm powrócił na samą myśl o walce. Zauważył uśmiech Hugona i poczuł się zawstydzony. - Przepraszam, zapomniałem się. Jestem niepoprawny -powrócił do bardziej odpowiednich dla niego kłopotów: sprawy zbłąkanych dusz. — Chciałbym pokazać ci jeszcze coś, choć nie ma to może bezpośredniego związku z siedzibą tych morderców. Wziął był wcześniej ze sobą ów czarny tłumoczek. Rozwinął go teraz na stole i wyciągnął ze środka biały barbet i kosmyk kremowej grzywy. — Znalazłem to w sianie, w tej chatce, zagrzebane tak głęboko, że gdyby Reyner przypadkowo nie kopnął tej sterty, nigdy nie zostałoby odnalezione. Sam zobacz, co leżało w tej kryjówce. A to — to było na zewnątrz, zahaczone na nierównej belce na rogu. Pod spodem zaś leżała kupka koń-'skich odchodów. Opowiedział wszystko z tą samą dokładnością, w nadziei, że we dwójkę łatwiej rozwiązać będzie tajemnicę tych odkryć. Hugo patrzył i słuchał z coraz większą uwagą, zupełnie zapomniawszy o zmęczeniu i czujny na każdy szczegół. - Ona i on? - odezwał się w końcu. - W takim razie byli razem. - I ja tak sądzę. - Lecz przecież znaleziono go w pewnej odległości od chatki. Nagiego, obdartego z habitu - ale płaszcz został w miejscu, w którym nocowali. I jeżeli się nie pomyliłeś, Eliasz w szalonym pos'piechu pognał właśnie do tego szałasu. Dlaczego? Co go tam ciągnęło? — Tego właśnie — odpowiedział Cadfael — nie mogę dociec. Nie wątpię jednak, że z bożą pomocą wkrótce się dowiemy. - I ubrania były schowane, z tego, co mówisz, głęboko schowane. Mogły leżeć w sianie aż do wiosny, a wtedy nikt nie byłby w statuę rozwiązać zagadki. Cadfaelu, czy ci niegodziwcy starali się ukryć choć jeden ze swych podłych uczynków? Nie. Nigdy nie dbali o to, że ślady ich zbrodni pozostały na widoku. - Oczywiście, tak postępują diabły - mruknął Cadfael -bowiem nie znają wstydu. - Ale być może znają strach? Nie, wszystko to nie składa się w żadną całość. Zupełnie nie widzę w tym sensu. Co wcale mnie nie bawi - przyznał Hugo ponuro. — Ani mnie — uświadomił go Cadfael. — Ale poczekajmy. Znajdziemy w tym sens, kiedy zbierzemy więcej informacji. A rozwiązanie - dodał z mocą - wcale nie musi być tak przerażające. Nie wierzę, że zło i dobro mogą być tak straszliwie poplątane, żeby nie można było ich rozdzielić. Żaden z nich nie usłyszał skrzypienia otwierających się drzwi do małej salki poprzedzającej refektarz, w którym Hugo spożywał kolację. Lecz kiedy Cadfael wyszedł stamtąd ze swym zawiniątkiem pod pachą, dziewczyna stała na kamiennej posadzce korytarza - wysoka, ciemna, z szeroko rozwartymi, ogromnymi w jej bladej twarzyczce oczyma, pełnymi dumy i niepokoju. Poznał po nich, że przyszła tu nieświadoma niczego, po prostu usłyszawszy głosy; lecz cofnęła się w przerażeniu, gdy tylko zajrzała do środka. Czekała na niego ukryta w cieniu; czuł, jak drżała, kiedy w pośpiechu prowadził ją, wspartą na jego ramieniu, do dużej sali, gdzie w kominku tliły się jeszcze jakieś resztki - wspo mnienie po płonącym w ciągu dnia ogniu — które miały żarzyć się tak aż do rana. Pomimo ich smętnego blasku, sala pogrążona była w mroku. Cadfael usłyszał, jak Ermina nabiera głębszego oddechu i rozluźnia się odrobinę. Ostrożnie poruszył żar i płomienie zamigotały żywo. - Usiądź tu, dziecko, i ogrzej się trochę. Spokojnie. Usiądź i nie bój się o nic. Mogę ci przysiąc, że jeszcze dziś rano Yves był żyw i pełen energii. I już jutro, jeśli Bóg pozwoli, będzie tu z nami. Powoli wypuściła z ręki kurczowo ściskany rękaw jego habitu. Oparła głowę o ścianę i przysunęła do ognia bose stopy. Odziana była w ten sam wieśniaczy strój, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. - Dziecino, dlaczego jeszcze nie śpisz? Czy naprawdę nie możesz zdać się na nas — i na bożą łaskę? — To Bóg pozwolił jej umrzeć — szepnęła Ermina i wzdrygnęła się. - A tamto należało do niej - wiem, widziałam! Barbet i habit należały do siostry Hilarii. Gdzie był Bóg, kiedy znieważono ją i zamordowano? — Bóg jest sprawiedliwy — tłumaczył Cadfael — i ma obok siebie miejsce dla bezgrzesznych męczenników. Czy chciałabyś, żeby stamtąd wróciła? Siedział tuż obok, świadom jej żalu i skruchy. Któż mógłby bardziej dręczyć się wyrzutami sumienia? I któż bardziej od niej potrzebował pociechy i ulgi? - Należały do niej, czyż nie? Nie mogłam spać, wstałam, żeby dowiedzieć się, czy nie ma jakichś nowych wieści, i usłyszałam wasze głosy. Nie podsłuchiwałam, otworzyłam tylko drzwi... i wtedy zobaczyłam. - Nie zrobiłaś nic złego - uspokajał ją Cadfael. - I tak powiedziałbym ci wszystko, co wiem; należało ci się to. Ale powtarzam ci raz jeszcze: nie bierz na siebie winy za zło, które uczynili inni. Za własne grzechy — tak, wtedy żal jest słuszny. Ale z tą śmiercią -jak by nie patrzeć - nie masz nic wspólnego. Rozumiesz? — Tak — odparła, zarazem potulna i bezkompromisowa. -Lecz jeśli nawet nie ja jestem za to odpowiedzialna, pochodzę ze szlachetnego rodu. I będę domagać się zemsty. - Zemsta również należy do Boga, tak nas uczono. - Ale tego żąda moja krew; bo tak uczono mnie. Jej twierdzenie było równie dobrze uzasadnione jak zdanie Cadfaela, gdyż rzeczywiście - tak była wychowana. Siedząc obok dziewczyny i widząc jej pełne pasji zaangażowanie, właściwie nie był pewien, czy nie myśli podobnie. Nawet jeśli była tu jakaś różnica, to nie taka wielka. Cadfael Zdał sobie sprawę, że łączył ich głód sprawiedliwości, którą Ermina, pochodząc z innego stanu, nazywała zemstą. Dlatego też zachował milczenie. Owo namiętne pragnienie mogło tkwić w niej tak długo, że przysłoniłoby wszelkie inne uczucia, mogło jednak z czasem złagodnieć i stracić na sile. Trzeba pozwolić jej iść własną drogą; kiedy wyrośnie ze swoich osiemnastu lat, być może jej gniew ostygnie i Ermina stanie się bardziej wyrozumiała dla rodzaju ludzkiego. - Czy zechcesz mi je pokazać? - spytała niemal z pokorą. - Chciałabym dotknąć jej szat; wiem, że masz je ze sobą. Tak, niemal z pokorą - bo Cadfael wyczuwał, że owa po-tulność miała ją zaprowadzić do jakiegoś jej tylko wiadomego celu. Pokora i posłuszeństwo mogły u Enniny oznaczać jedynie chęć uzyskania czegoś za wszelką cenę. Nie było jednak wątpliwości co do jej szczerego przywiązania do Hilarii. - Proszę- rzekł Cadfael i rozwiązał tłumoczek, odkładając jednak na bok należący do brata Eliasza płaszcz. Spomiędzy fałd materiału wypadł pęk kremowej sierści i ułożył się u jej stóp jak żywe stworzenie. Podniosła go i długą chwilę przyglądała się mu ze zmarszczonymi brwiami, po czym podniosła na Cadfaela pytający wzrok. - A to? — Przy wejściu do tamtej chatki uwiązano konia, który zostawił na śniegu swoje odchody, a na wystającej z rogu belce - strzęp swej grzywy. - Tamtej nocy? -spytała. - Czy ja wiem? Ale odchody były przykryte grubą warstwą śniegu. Mogło to się zdarzyć tamtej nocy. - A miejsce, w którym znalazłeś jej ciało - nalegała Ermina - czy było blisko? - Nie tak blisko, żeby człowiek miał trudzić się, żeby przenieść tam trupa, nawet jeśli chciał zatrzeć ślady zbrodni. Chyba że miał konia, który dźwigałby ciężar. - Tak - zgodziła się. - Tak właśnie myślałam. Ostrożnie odłożyła na bok kosmyk włosów i wzięła do rąk habit. Obserwował, jak rozkłada go na kolanach i delikatnie gładzi jego fałdy. Jej palce natrafiły na zesztywniałe miejsce, zatrzymały się na plamie na prawej piersi, przebiegły wzdłuż przylegających do niej zmarszczek i powróciły znów na plamę. - Czy to krew? -szepnęła zaskoczona. -Przecież Hilaria nie krwawiła. Powiedziałeś mi, w jaki sposób ją zamordowano. - To prawda. To nie ona nią broczyła. Ale na ciele jej były nieznaczne ślady krwi, choć nie można było znaleźć ran. - Nieznaczne ślady! -wykrzyknęła Ennina, rzucając mu krótkie, pełne zgrozy spojrzenie. Przyłożyła dłoń do zbruka-nego miejsca na habicie, rozstawiając szeroko palce, aby objąć plamę stanowiącą coś więcej niż nieznaczny ślad. -Czyżby to była jego posoka? Człowieka, który ją zabił? Radowałabym się, gdyby zdołała upuścić mu trochę krwi! A jednak. ..Ja wydrapałabym mu oczy, ale ona? Tak krucha i delikatna... Nagle znieruchomiała, zadumana, obiema rękami przyciskając habit do piersi, jak gdyby go przymierzała; czerwony blask ognia padał na jej twarz i odbijał się w jej oczach. Po chwili poruszyła się, powoli wstała i strzepnęła czarny materiał, a potem złożyła go dokładnie, starannie wygładzając brzegi. - Czy mogę go zachować? Dopóki - ciągnęła z przejęciem - dopóki nie będzie potrzebny do konfrontacji z mordercą? ROZDZIAŁ JEDENASTY Wczesnym rankiem Hugo Beringar udał się z Bromfield do Ludlow, aby zebrać ludzi; brat Cadfael wciągnął buty, podkasał habit, włożył płaszcz i ruszył wraz z szeryfem. Miał być nie tylko strażnikiem - zabrał ze sobą swoją torbę z opatrunkami i medykamentami, jako że tego dnia mogły okazać się wyjątkowo potrzebne. Przed odjazdem nie zauważył nigdzie Enniny i z zadowoleniem pomyślał, że dziewczyna śpi, zażywając nareszcie nieco spokoju. Dostrzegł w niej pewne niezdrowe napięcie, które bardzo go niepokoiło, choć nie bardzo wiedział dlaczego. Był jednak przekonany, że na jej sercu ciążyło coś więcej niż strach o brata oraz żal i poczucie winy, którą już wyznała i gotowa była odpokutować. Ów dziwny, złowróżbny spokój, z jakim opuściła go zeszłej nocy, unosząc ze sobą habit siostry Hilarii, niebezpiecznie przypominał mu nastrój dopiero co pasowanego rycerza zbrojącego się w przeddzień swojej pierwszej bitwy. Błogosławiony niech będzie Olivier de Bretagne, który sobie tylko znanym sposobem zdołał poskromić tę dziewczynę i wygnał z jej serca niedojrzałe uczucie, które pochopnie nazwała miłością. Dzięki jego zakazowi pozostanie cicha i bierna, pozostawiając innym działanie, choć było to całkowicie sprzeczne z jej naturą. Tak, ale w takim razie dla czego zrobiła na Cadfaelu wrażenie uzbrojonej, czujnej i gotowej do walki? Mieli wszakże też do rozegrania inną bitwę. W Ludlow Josce de Dinan wyprowadził z zamku zbrojny oddział, którego zażądał od niego Hugo, i sam stanął na jego czele - wielki, potężny, czerstwy mężczyzna na pięknym koniu. Beringar położył szczególny nacisk na liczbę strzelców i życzenie jego zostało spełnione. W granicznych miastach było wielu ludzi umiejących obchodzić się z łukiem, a Cadfael ocenił, że jeśli staną za drzewami obok źródełka, ostrokół będzie akurat w zasięgu strzału. Kryjąc się między gałęziami, będą mogli zapewnić osłonę atakującemu oddziałowi czołowemu, celując w każdego z obrońców, który ośmieli się wspiąć na platformę obserwacyjną. Niedobrze, że drzewa sięgały ledwie czwartej części długości otwartej przestrzeni, jedynie do tego miejsca, gdzie parów dawał im jeszcze osłonę przed lodowatym wichrem; i nawet tam me dorastały do normalnych rozmiarów, skurczone jak karzełki. Ta naga płaszczyzna niepokoiła Cadfaela. Wraży łucznicy znajdować się będą zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz warowni, ponadto w palisadzie znajdowały się otwory strzelnicze, umożliwiające obronę bez narażania się na strzały napastników. Nie miał złudzeń co do możliwości wroga. Ten, kto wzniósł fortecę w tym niedostępnym miejscu, wiedział, co robi, a sądząc po zgiełku, jaki słychać było zza palisady, znajdować tam się musiał spory garnizon. Marsz okazał się łatwiejszy, niż przewidywali. Ostatniej nocy śnieg zaczął padać wyjątkowo późno, a i przestał wcześniej niż zwykle; wiatr nie był najsilniejszy, a ponadto Cadfael dobrze zapamiętał drogę. Powietrze, mroźne i spokojne, było zupełnie czyste, póki znajdowali się na nizinie, szczyty gór jednakowoż zasnute były mgłą. Mogło to przynieść im korzyść, kiedy już dotrą do celu, i zasłonić ich ruchy przed oczami wroga. Tego ranka - pomyślał Cadfael - nawet jeśli wyjeżdżali w nocy, z pewnością wrócili do domu, i to wcześniej niż zwykle. Mróz zelżał i z tego względu wieśniacy lada moment mogą zacząć kręcić się po okolicy. Te nocne ptaszki nie kłopoczą się zacieraniem za sobą śladów, lecz jak dotąd unikały raczej pokazywania się ludziom - z wyjątkiem swoich ofiar. Ci, którzy przypadkowo wejdą im w drogę, są zabijani, chyba że życie ich może mieć jakąś wartość. AJe ponieważ poprzednią noc złoczyńcy spędzili na wykonywaniu swej ponurej profesji, być może teraz woleli pozostać w domu. Jeśli tak było, zastaniemy wszystkich na miejscu, niestety. W dodatku wypoczętych i mniej pijanych niż po udanym wypadzie. Jechał na czele oddziału, mając po jednej stronie Hugona, po drugiej zaś Josce'a de Dinan, który beztrosko pozwolił swemu koniowi pozostać nieco z tyłu. Dinan był zbyt wielkim człowiekiem - w każdym tego słowa znaczeniu - by wysilać się, żeby czubek nosa jego wierzchowca był dokładnie na poziomie nozdrzy konia należącego do Hugona, czy aby czuć się dotkniętym faktem, że służy pod wodzą człowieka młodszego i mniej doświadczonego. Nie miał powodu, żeby czuć się nie dowartościowanym. Cadfael poczuł do niego sympatię. Po raz pierwszy widział tego podejrzewanego o zdradę sojusznika, ale ocenił go jako cennego sprzymierzeńca, którego strata byłaby bardzo niekorzystna. — Na drodze mogli wystawić straże — odezwał się Hugo. Cadfael zastanowił się chwilę, zanim odparł z powątpiewaniem: — U stóp góry czy nawet w połowie wysokości ich ludzie byliby w zbyt wielkiej odległości, żeby dać sygnał, a sami znajdowaliby się w dużym niebezpieczeństwie. Najlepszą obroną tego wąwozu jest fakt, że wygląda na wąski i ślepo zakończony, tak więc większość ludzi przejechałaby obok, nawet go nie zauważywszy. Ja podążałem za wyraźnym czer wonym tropem, dlatego nie minąłem przejścia. A gdy już się tam wjedzie, wszystko jest jasne. Przypuszczam, że liczą na tajemnicę parowu; a jeśli już ktoś ją odkryje - na swoją siłę. Kraina przed nimi leżała naga i wyludniona, jak wyrosły na ziemi garb, spowity w turban z chmur. Cadfael spojrzał w dal, zmrużył oczy i poprowadził zapamiętanym szlakiem. Śnieg, który spadł tej nocy, w wielu miejscach zakrył wczorajsze ślady, a jednak tu i tam na gładkiej powierzchni zaznaczały się słabo jako płytkie wgłębienia. Kiedy zbliżyli się do skalistego kolosa, Cadfael zwolnił i jechał z wysoko podniesioną głową, próbując przewiercić wzrokiem obłok skrywający wierzchołek. Chociaż zarys samej skały lekko prześwitywał przez mgłę, nad kamiennym masywem nie było widać ciemnego, kwadratowego kształtu. Jeśli nie mógł dostrzec wieży, istniała nadzieja, że czuwający na niej strażnik nie zauważył jeszcze podchodzącego oddziału, chociaż ludzi Hugona i Dinana było wielu i nie kryli się podczas marszu. Rozsądnie byłoby teraz jak najszybciej przebyć ostatni płaski odcinek i wkroczyć na pierwszy zakręt spiralnej ścieżki. Kiedy po długiej, żmudnej wspinaczce wydostali się na nagi, pustynny szczyt, a po lewej otworzyła się znajoma szczelina, Hugo zatrzymał swoich ludzi i wysłał najpierw zwiadowców. Jednakowoż nie zauważyli oni żadnego ruchu, żadnego znaku życia oprócz kilku krążących nad ich głowami ptaków. Przejście było tak wąskie, iż z trudem przychodziło im uwierzyć, że parów nie kończy się po paru krokach i że dokądkolwiek prowadzi. - Zaraz po przejściu jar rozszerza się - oznajmił Cadfael - i otwiera się coraz bardziej, dążąc z biegiem strumienia do źródła. Po drodze jest sporo drzew, ale te, które rosną wyżej, są mocno skarłowaciałe. Wkroczyli w wąwóz i rozwinęli się w dwie kolumny, wspinające się między drzewami po obu stronach. Do mo mentu, kiedy Hugo stanął pod osłoną najwyższych drzew i ponad otwartą niecką wypełnioną zmarniałą trawą, kamieniami i śniegiem zobaczył palisadę, mgła zdążyła podnieść się zupełnie. Jeden krok na odsłoniętej przestrzeni, a natychmiast podniesiony zostanie alarm. Te bowiem drzewa, które rosły nieco dalej, były tak rzadkie i niskie, że nie mogły chrome oddziału przed wzrokiem strażnika. A odległość, jak zauważył Cadfael z zaniepokojeniem, była większa, niż przypuszczał. Dostatecznie duża, żeby zdziesiątkować szeregi atakujących, jeśli tylko za ostrokołem znajduje się bystry obserwator i wyszkoleni łucznicy. Josce de Dinan zmierzył wzrokiem dhigość palisady i przyjrzał się górującej nad nią wieży. - Nie zamierzacie chyba oficjalnie zażądać od nich poddania się? - zasugerował. - Nie widzę takiej potrzeby; przeciwnie, widzę sporo powodów, żeby tego nie czynić. Podobnie myślał Hugo. Po co rezygnować z przewagi, jaką dawało zaskoczenie, jeśli jego łucznikom i zbrojnym udało się dotrzeć niepostrzeżenie na sam szczyt? Jeśli zdołają przebyć chociaż pół drogi przez otwartą przestrzeń, zanim wraży łucznicy ustawią się na pozycjach obronnych wzdłuż palisady, mogą ocalić życie. - Nie - rzekł twardo. - Ci ludzie grabili i mordowali bez litości. Nie mamy wobec nich żadych zobowiązań. Teraz przygotujemy się do ataku i uderzymy, póki jeszcze o nas nie wiedzą. Jego łucznicy otoczyli szczyt. Piechurzy rozstawieni byli w trzech grupach wzdłuż granicy, jaką wyznaczały drzewa, a garstka konnych została rozdzielona na dwie części i rozlokowana między tymi grupami po to, aby połączyć się później przed bramą i utorować drogę pozostałym. Kiedy wszystko było gotowe, zapanowała kompletna cisza. Wówczas Hugo, stojący na czele jednej grupy konnych, spiął swego wierzchowca i pomknął w przód z ręką wznie sioną w górę na znak rozpoczęcia. Beringar atakował z lewej flanki, Dinan zaś z prawej; wszyscy jeźdźcy wyskoczyli z ukrycia, szarżując w kierunku bramy, a za nimi ruszyła piechota. Stojący za drzewami łucznicy jednocześnie wypuścili strzały, a potem znów napięli cięciwy, wypatrując jakiejś głowy pojawiającej się nad palami ostrokołu. Cadfael, który pozostał wraz nimi, zdumiał się, że początek ataku przebiegał niemal w ciszy, zakłócanej tylko tętnieniem kopyt, a i ten odgłos tłumiony był przez śnieg. W tym momencie za palisadą dały się słyszeć krzyki i zamieszanie; wróg gorączkowo rzucił się do otworów strzelniczych i po chwili na atakujących spadł deszcz strzał. Ale pierwsza szarża nieomal zakończyła się sukcesem, brama bowiem nie była zaryglowana i zanim strażnicy zdążyli do niej dopaść, Hugo i Dinan wraz z pięcioma swoimi ludźmi znaleźli się tuż pod ścianą, ukryci przed strzałami obrońców, i siłowali się z furtą, próbując wedrzeć się do środka. Od wewnątrz tłum ludzi starał się przytrzymać i zaryglować bramę; hannider powstały w wyniku bezładnego miotania się i wykrzykiwane rozkazy podobne były do wrzawy na tonącym okręcie. Brama trzęsła się i uchylała z wolna - piesi żołnierze nacierali na nią taranem, aby rozewrzeć ją szerzej i dostać się do twierdzy. Nagle ponad ich głowami zagrzmiał potężny głos: - Stać, wy tam, na dole! Kimkolwiek jesteście, stać! Popatrzcie w górę! Patrzcie, powiedziałem! Cofnąć się od bramy albo rzucę wam ścierwo tego dzieciaka! Wszystkie głowy, zarówno zewnątrz, jak i wewnątrz bramy, uniosły się i spojrzały na szczyt wieży - i po obu stronach łucznicy zwolnili cięciwy, a walczący opuścili dzidy i miecze. Między dwiema grubo ciosanymi blankami ujrzeli chwiejącego się Yvesa. Wielka ręka trzymała go za ubranie, a ponad jedną z sąsiadujących blanek pojawiła się rozwścieczona twarz, okolona długimi, złotobrązowymi włosami roz wiewanymi przez wiatr, którego podmuchów nie było prawie czuć na dole. Druga ręka trzymała przy gardle chłopca nagi sztylet. - Widzicie go? - zaryczał lew, spoglądając w dół płonącymi z furii złotymi oczyma. - Chcecie go dostać? Żywego? Więc odstąpcie! Cofnijcie się poza zasięg strzału, albo poderżnę mu gardło i rzucę wam trupa. Hugo zatrzymał się, ściskając w ręku miecz, który podniósł, aby wsunąć go w szparę między wierzeje, i patrzył w górę ze zbielałą, pełną napięcia twarzą. Yves był sztywny jak kawał drewna i wlepiał niewidzący wzrok prosto przed siebie. Nie wydał żadnego dźwięku. - Nie znam cię, panie - zaczął Hugo powoli i ostrożnie -ale reprezentuję tu króla i powiadam ci, że nie ma dla ciebie schronienia — tu czy gdziekolwiek indziej. Spróbuj zrobić mu krzywdę, a jesteś martwy. Radzę ci, zejdź na dół i odwołaj swoich ludzi, a wtedy możesz mieć nadzieję na jakąś łaskę. W przeciwnym razie nie możesz liczyć na nic. - A ja ci powiadam, przedstawicielu króla: zabierz mi z oczu swoją hałastrę, i to zaraz, bez gadania, bo inaczej wasz prosiak wykrwawi się na śmierć. Powiedziałem - zaraz! Zawracacie i już was nie ma! Chcecie się przekonać? Zalśnił sztylet; w przezroczystym powietrzu widać było wyraźnie rosnącą czerwoną kroplę, która oderwała się i sporym strumyczkiem spłynąła w dół. Hugo bez słowa schował miecz do pochwy, wsiadł na koma i dał znak wszystkim ludziom, żeby wrócili między drzewa, poza zasięg wzroku. Za sobą usłyszał chrapliwy śmiech, jeszcze bardziej przypominający ryk zgłodniałego, polującego lwa. Razem z łucznikami skryli się za drzewami, obserwując wieżę. Sytuacja rzeczywiście była bez wyjścia. Wiedzieli, że nie mogą poważyć się na powtórny atak, a wróg wiedział z taką samą pewnością, że nie odejdą ze szczytu. — Znam go — mówił Josce de Dinan. — To nieślubny potomek młodszego dziedzica rodu Lacy. Jego brat z prawego łoża jest moim dzierżawcą. Ten tutaj służył kilka lat we Francji, dla Normandii przeciwko Anjou. Zwą go Alain de Gaucher, gdyż jest leworęczny. Nawet ci, którzy widzieli go po raz pierwszy, nie mogli mieć wątpliwos'ci. To lewa ręka przyłożyła ostrze do gardła chłopca, a potem spokojnie wbiła sztylet w ciało. Yves poczuł, jak trzymająca go ręka chwyta mocniej za ubranie, twardymi kłykciami boleśnie wpijając się mu w kręgosłup, a potem rzuca brutalnie na deski dachu. Całe jego ciało przeszył dotkliwy ból. Żeby nie wydać jęku, przygryzł język; z dolnej wargi popłynęła krew. Zlizał ją i chwiejnie stanął na nogi. Nie zwracał uwagi na spływającą mu po szyi strużkę krwi, zresztą wysychała już powoli. Nigdy przedtem nie był tak przerażony. Bo też nigdy przedtem nie potraktowano go tak brutalnie — nagle złapano go za kark, powleczono po stromych schodach do ciemnego, pozbawionego okien pomieszczenia na wieży, a wreszcie wciągnięto po drabinie przez zasłonięty klapą otwór na dach, gdzie oślepiło go światło dzienne. Ryk lwa ranił mu uszy, a jego ręka wypchnęła go na parapet gwałtownym ruchem, omal nie zrzucając w dół. Wiedziony instynktem zacisnął usta, nie wydając żadnego dźwięku. Teraz, kiedy go wypuszczono, poczuł, że kolana uginają się pod nim; ze złością usiłował opanować ich drżenie. Wciąż nie pozwalał sobie na jęk ani krzyk; zaciął zęby, czekając, aż serce przestanie kołatać mu w piersi. Dziwiło go, że w ogóle trzyma się na nogach. Alain de Gaucher stał, opierając się o blanki, z ponurym uśmiechem obserwując oddalających się napastników. Trzech jego ludzi, których zabrał ze sobą na górę, czekało na rozka zy. Czekał i Yves, próbując opanować strach, kiedy krępy, mocny mężczyzna stanął nad nim i wbił w jego twarz płonący wzrok. - A więc ten szczeniak jest sporo wart, nawet jeśli nie w brzęczącej monecie! Dostateczny powód, żeby dobrze go pilnować, na pewno jeszcze nam się przyda. Tamci nie odeszli daleko, wiem o tym dobrze. Będą próbować każdego sposobu, żeby się tu dostać - i za każdym razem cofną się na widok małego nożyka przy małym gardziołku. Teraz będą tańczyć, jak im zagramy. Ty, mały, jesteś dla nas wa rt więcej niż armia. Yves nie znalazł w tym żadnego pocieszenia. Nie zażądają za niego nawet okupu, bo teraz, kiedy odkryto ich fortecę, dużo więcej liczył się jako zakładnik. Nie będą już mogli tak jak kiedyś cieszyć się bezkarnością podczas nocnych wypadów, mordując każdego przypadkowego świadka. Ale przynajmniej przez jakiś czas mogą powtarzać swą groźbę zabicia więźnia, a nawet przehandlować jego życie w zamian za wolność i gwarancję bezpiecznego odejścia w jakieś miejsce, gdzie znowu powrócą do swego zbrodniczego procederu. Nie! Hugo Beringar nie podda się tak łatwo! T wyrwie zakładnika z łap zbójców, kiedy tylko będzie to możliwe. Znajdzie jakiś sposób, żeby po kryjomu albo otwarcie wedrzeć się do warowni. Yves starał się przekonać o tym samego siebie, zachowując kamienną twarz. — Guarin, ty zostaniesz tu razem z nim. Przed zmrokiem ktoś cię zmieni, zresztą nie będziesz miał z nim kłopotów. Co on może zrobić? Nic, chyba że wyskoczy za parapet i rozwali sobie na dole łeb. A myślę, że jeszcze nie zwariował ze strachu na tyle, żeby się na to zdecydować. Kto wie, może z czasem spodoba mu się u nas - co, kurczaczku? -dźgnął Yvesa twardym paluchem między żebra i zarechotał. — Sztylet trzymaj w pogotowiu. Jeżeli ośmielą się tu zbliżyć, jeśli zobaczysz choć jednego skradającego się tu człowieka, powtórz groźbę. A jeśli nie usłuchają — ciągnął, szczerząc zęby - upuść mu trochę krwi! W ostatecznym wypadku sam chwycę za nóż. Mnie uwierzą! Człowiek nazwany Guarinem kiwnął głową, wykrzywił twarz w uśmiechu i wymownie poklepał wiszący u jego boku sztylet. — Reszta na dół, tam wydam rozkazy. Chcę, żeby obserwowano każdą piędź ziemi na naszym terenie. Tamci będą się bardzo starać, póki nie wypędzi ich stąd mróz. Nie urodził się jeszcze taki szeryf, który chciałby rozbijać obóz podczas takiej zimy. Nie wytrzymają dłużej niż jedną noc. Klapa zasłaniająca otwór, przez który wychodziło się na dach, zaopatrzona była w metalowe kółko służące do podnoszenia. De Gaucher chwycił krążek w swoją wielką dłoń, podniósł ją lekko jak piórko i rzucił z powrotem na deski, aż zadudniło. Prawdopodobnie pod spodem zabezpieczona była specjalnymi bolcami, jako że dało się słyszeć brzęk metalu. - Na wszelki wypadek zostaniecie tutaj. Nie bój się, przyniosą ci tu jedzenie, a przed nocą przyjdzie twój zmiennik. Ale zostaniecie tutaj. Dzieciak jest zbyt cenny, żeby ryzykować. Przechodząc obok Yvesa, klepnął go w ramię z taką samą swobodą, z jaką trzymał mu nóż przy gardle, i zniknął za klapą, zsuwając się po długiej drabinie na niższe piętro. Jego ludzie pospieszyli za nim. Guarin opuścił za nimi klapę i oboje znów usłyszeli, jak bolce wskakują w gniazdka. Zostali we dwójkę w owym nieprzytulnym drewnianym gnieździe i przypatrywali się sobie bacznie. Pod stopami mieli śnieg i wdychali mroźne powietrze. Yves zlizał z wargi zaschniętą krew i rozejrzał się za jakimś bardziej zacisznym kącikiem. Wieża była na tyle wysoka, żeby zapewnić możliwie największy widok na okolicę, a jednocześnie nie wystawać zbyt wyraźnie ponad linię skał. Otaczająca go ściana sięgała mu do piersi, za nim zaczynały się blanki, mógł więc, stanąwszy między nimi, obserwować całą okolicę. Z tyłu jednak, ponad poszarpanymi skałami, zobaczyć mógł tylko krawędź skarpy, a dalej odległe niziny. Przestrzeń na górze była zbyt płaska i otwarta, żeby mogło tu być przyjemnie -wiatr i śnieg nie umilały pobytu, chociaż tego dnia było dużo spokojniej niż przez ostatni tydzień. W zasięgu jego wzroku nie było widać żadnego ruchu z wyjątkiem gorączkowej krzątaniny wewnątrz twierdzy, gdzie ustawiano ludzi przy każdym punkcie obserwacyjnym i otworze strzelniczym. Ludzie króla jakby zapadli się pod ziemię. Yves wyszukał sobie najbardziej suchy i osłonięty od wiatru kąt i usiadł na deskach, opierając się plecami o ścianę i rękoma obejmując kolana. W tej pozycji było mu najcieplej, a zimno było tym, co najbardziej mu teraz dokuczało. To samo jednak dotyczyło Guarina. Nie należał on do najgorszych z szajki. Yves zdążył już wyrobić sobie zdanie o wielu bandytach podobnych do swojego szefa; wiedział, którzy znajdują przyjemność w krzywdzeniu, znieważaniu i upokarzaniu innych. Było ich wielu, ale Guarin do nich nie należał. Chłopiec dowiedział się nawet, w jaki sposób niektórzy z nich znaleźli się pod wodzą Alaina de Gaucher, i potrafił odróżnić ziarno od plew. Niektórzy byli rzezimieszkami, mordercami czy złodziejami z wyboru. Inni byli drobnymi oszustami z miast, którzy uciekli przed karzącym ramieniem sprawiedliwości i znaleźli schronienie tam, gdzie nawet ich skromne umiejętności były pożądane. Jeszcze inni byli zbiegłymi chłopami, ośmielili się zbuntować przeciwko tyranii i stanęli przeciwko prawu. Było tam też kilku lepiej urodzonych, wywyższających się ponad pozostałych. A byli i tacy, którzy stracili zdrowie, służąc słusznej sprawie, i gdy przestali być przydatni, zostali odstawieni. Tych ostatnich było jednak niewielu. Nie nale żeli do garnizonu - zostali w to wplątani nieszczęśliwym trafem i nie umieli się wyzwolić. Guarin był wielkim, niezbyt szybko myślącym człowiekiem, w którego naturze nie leżało okrucieństwo. Z tego, co widział Yves, nie miał on nic przeciwko rabowaniu, plądrowaniu i paleniu, jeżeli ktoś inny zajął się morderstwem. Szedł zawsze z tłumem i dostosowywał się do okoliczności, ale wolał nie plamić krwią własnych rąk, jeśli mógł tego uniknąć. Pomimo to zawsze słuchał rozkazów. Była to dla niego jedyna droga, żeby zapewnić sobie to, czego potrzebował - jedzenie, picie, dach nad głową i ogień. Gdyby jego pan zażądał od niego wprost, żeby zabił - zrobiłby to bez wahania. W miarę jak mijały godziny, robiło się coraz jaśniej. Chociaż na razie jeszcze się nie ociepliło, wszystko wskazywało na to, że zbliża się odwilż. Około południa usłyszeli dziarski tupot nóg na schodach; klapa otworzyła się z hałasem i z ciemnego otworu wyłonił się tłuściutki człowieczek dzierżący w garści torbę z chlebem i mięsem oraz dzban gorącego piwa dla strażnika. Jedzenia starczyło dla dwóch i Guarin chętnie podzielił się ze swoim więźniem. Bandyci nie musieli wyliczać sobie porcji. Dysponowali zapasami z co najmniej czterech okolicznych gospodarstw. Jedzenie i picie rozgrzało ich na chwilę, ale dzień kończył się powoli i zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Guarin przytupywał na deskach, nieustannie lustrując wzrokiem okolicę. Nie zwracał specjalnej uwagi na swego więźnia, od czasu do czasu rzucał mu tylko ostre spojrzenie, przypominając, że jest bezsilny i nie powinien próbować żadnych sztuczek. Yves zapadł na chwilę w niespokojną drzemkę i ocknął się tak zmarznięty i odrętwiały, że uznał za konieczne wstać i rozruszać się trochę, przytupując i wywijając rękoma. Guarin, widząc to, wybuchnął śmiechem, ale pozwolił mu skakać do woli. Co mu tam szkodziło? Zaczęło się ściemniać. Yves spacerował po wieży kilka kroków za swoim strażnikiem, zerkając przez każdy otwór strzelniczy na świat cały czas pełen tylko wrogów. Szczególnie zależało mu, żeby zobaczyć, co jest na dole od strony przepaści, ale widział tylko nagą krawędź klifu, a dalej pustkę. Cała ta strona kwadratowej wieży wychodziła... po prostu w niebo. Ale kiedy Guarin odwrócił się plecami, w ścianie wychodzącej na wschód Yves znalazł występ, który stanowił oparcie dla stóp, pozwalając mu wywiesić się do połowy na zewnątrz i zyskać tym samym szerszy widok. Pod nim majaczył brzeg skały; dopiero gdy przechylił się jak najdalej, ryzykując skręcenie karku, zobaczył wreszcie, że palisada nie otacza całego zamku, lecz kończy się na krawędzi klifu. W jednym miejscu spadek terenu nie był tak gwałtowny — Yves widział pierwsze poszczerbione skalne stopnie; każdy występ pokryty był gładką, grubą warstwą śniegu. A wszystko to było obojętne i nieruchome - przed oczyma chłopca rozciągała się biała pustka, jak gdyby ci, na których polegał, zapomnieli o nim. Ale... Czy naprawdę przestrzeń była pusta i nieruchoma? Yves z niedowierzaniem zamrugał oczyma. Jedna z pokrytych śniegiem skał przesunęła się nieco, spoza niej wyłoniła się na moment uniesiona głowa i mglisty cień przesunął się szybko, pokonując następny etap samotnej i niebezpiecznej wspinaczki. Po chwili na dziesięć jardów w dół od najbardziej wysuniętego do przodu końca palisady nie było widać nic oprócz śnieżnych zasp. Na próżno Yves wytrzeszczał oczy - nie dostrzegł już żadnego ruchu. Usłyszawszy za plecami groźny okrzyk, pospiesznie ześliznął się ze swojego stanowiska, zanim jeszcze Guarin złapał go za kołnierz i mocno nim potrząsnął. - Co ty wyprawiasz? Głupcze, tędy nie zejdziesz! Roześmiał się na samą myśl; na szczęście nie spojrzał w dół. - Co za różnica, czy poderżną ci gardło, czy wyskoczysz i połamiesz gnaty. Wciąż trzymając chłopca za ramię, odciągnął go od ściany, jak gdyby naprawdę wierzył, że jego więzień może wymknąć mu się z rąk. Yves dał się powlec bez protestu, uznał jednak, że rozsądnie będzie pojęczeć trochę na użytek Guari-na, żeby rozbawić go i odwrócić jego uwagę. Teraz bowiem wiedział już, że nie został opuszczony. Tam, na dole, ws'ród skał, przedzierał się człowiek, który zakrywał swoje czarne ubranie białym, płóciennym prześcieradłem, który wspinał się, narażając własne życie. Z pewnością nie zaczął wędrówki u stóp góry, ale niepostrzeżenie przekradł się wzdłuż granicy drzew, aby dostać się na skalną ścianę pod ostrokołem, a z niej do miejsca, którego nikt nie obserwował, które uważano za niemożliwe do przebycia. Człowiek pełen samozaparcia, poruszający się powoli, pomimo lodowatego zimna, ryzykując, że sam zamarznie na lód i na zawsze pozostanie wśród skał. Teraz czekał na nadejście ciemności, żeby pokonać ostatni etap swej niebezpiecznej wędrówki. Yves dreptał posłusznie tam, gdzie prowadziła go potężna łapa; i karmił swe serce przekonaniem, że nie jest sam, że bohater spieszy mu na ratunek i wobec tego i chłopiec musi zdobyć się na bohaterstwo. Dopóki nie przyjdzie zwycięstwo, nie wolno mu się załamać. Zapadł zmierzch i Guarin zaczął już narzekać, kiedy drabina zaskrzypiała pod czyimś ciężarem, klapa podniosła się ze zgrzytaniem bolców i na dachu pojawił się długo oczekiwany zmiennik. Ten z pewnością nie należał do najmniej agresywnych. Jego krostowate oblicze porastała udająca brodę szczecina, nos był spłaszczony, a paznokcie brudne i zda się stworzone do szczypania. Yves zdążył się już z nimi zapoznać i poczuł się trochę niepewnie, widząc, jak oprych wyłania się z mro cznej czeluści. Nie znał jego imienia. Być może rzezimieszek nie posiadał takowego, a tylko jakieś przezwisko. Nie wyglądał na człowieka ślubnego pochodzenia ani nawet na ochrzczonego. Guarin również za nim nie przepadał i przed odejściem wymruczał coś gniewnie na temat opieszałości zmiennika. Ten nie pozostał mu dłużny i podczas gdy warczeli na siebie jak wilki, Yves skulił się w swoim kąciku, prawie niewidoczny i prawie zapomniany. Sytuacja wyglądała ponuro. Ale gdzieś tam w ciemnościach, wcale nie tak daleko, był człowiek, który chciał mu pomóc. Guarin rzucił ostatnie przekleństwo i zaczął schodzić po drabinie; Yves usłyszał dźwięk zatrzaskujących się bolców. Został sam na sam ze złośliwym zbirem, którego powstrzymać mógł tylko rozkaz jego pana. Nie odważyłby się zabić czy okaleczyć chłopca. Pomimo to zapewne z przyjemnością zechce mu dokuczyć. Yves siedział oparty o solidną, drewnianą ścianę, skurczony w kącie plecami do wiatru. Było dla niego jasne, że nowy strażnik nie żywi wobec mego życzliwych uczuć, jako że to z jego powodu musiał opuścić ciepłe miejsce przy ogniu i tkwić tu na mrozie. - Sukinsyn - burknął i przechodząc boleśnie kopnął chłopca w kostki - powinniśmy byli poderżnąć ci gardło na drodze, gdzie cię znaleźliśmy. Gdyby ludzie króla znaleźli twojego trupa, nie wyprawiliby się na dalsze poszukiwania, byłoby nam dobrze i wesoło. Yves, podwijając pod siebie nogi i garbiąc się w kąciku, musiał przyznać, że jest w tym sporo słuszności. Próbował zrobić się jak najmniejszy i trzymać język za zębami, cisza jednak nie ułagodziła jego prześladowcy, wyglądało na to, że jeszcze bardziej go irytuje. — Gdyby to ode mnie zależało, zawisłbyś na jednej z tych belek. I nie myśl sobie, że cię to w końcu ominie. Czegokolwiek byśmy nie obiecali, możemy tę obietnicę złamać, kiedy już się stąd zwiniemy. Co nam przeszkodzi obiecać, że cię oddamy w zamian za pozwolenie odejścia, a potem i tak cię ukatrupić? Niech cię diabli, odpowiadaj! Kopnął go znowu, celując w pachwinę. Yves nie zdołał usunąć się w porę, z bólu i gniewu zaparło mu dech. - Co was powstrzyma?! - krzyknął czerwony ze złości. -Tylko to, że twój pan zachował jeszcze resztki przyzwoitości i przywiązuje jakąś wagę do swojego słowa. A tobie radzę słuchać jego rozkazów, bo w tej chwili bardziej dla niego jestem przydatny niż ty. Bez mrugnięcia okiem powiesiłby c i e b i e - i nic by nie stracił. Wiedział, że było to najgłupsze, co mógł zrobić, ale nie potrafił przez cały czas zachowywać się rozsądiue; było to całkowicie przeciwne jego naturze. Dostrzegł zbliżającą się pięść, zanurkował pod nią i wymknął się swemu przeciwnikowi. Na tej ograniczonej przestrzeni mógł zostać przyparty do muru, ale był znacznie lżejszy i zwinniejszy od bandyty. Mężczyzna, który za nim gonił, był na tyle przebiegły, żeby przeklinając zniżyć głos, gdyż jakiekolwiek zamieszanie na górze mogło sprowadzić tu niewygodnych świadków. Biegnąc z wyciągniętymi ramionami, mruczał pod nosem pogróżki. — Ty nie opierzony kurczaku, zapłacisz za swoje zuchwalstwo i nie wyparzony pysk, u szczeniaka, któremu mogę jedną ręką skręcić kark. Może ten twój kark jest bezpieczny, ale nie skóra. Możesz też stracić kilka zębów. Yves miał właśnie po raz kolejny zanurkować pod ręką swego wroga, kiedy ponad jego ramieniem zobaczył, jak ciężka, drewniana klapa z wolna zaczyna się unosić. Obaj byli zbyt zajęci, żeby usłyszeć zgrzytanie bolców, nawet gdyby klapa nie była otwierana ze szczególną ostrożnością. Mimo pogłębiającego się zmroku, Yves był pewien, że twarz wyłaniającego się z otworu człowieka nie jest mu znana. Zauważył też, że porusza się on bardzo cicho i ostrożnie, i ser cem jego targnęła rozpaczliwa nadzieja. W jaki sposób rozpoznaje się kogoś, kto żadną miarą nie może być członkiem bandy złodziei i morderców? Jeżeli strażnik Yvesa odwróci się teraz, zobaczy nowo przybyłego, który właśnie stawiał stopę na deskach dachu. Ta podła, ohydna kreatura nie może się odwrócić! A jeśli chłopiec wymknie mu się znowu, zrobi to, żądny zemsty. Yves pośliznął się na zmarzniętym śniegu — a przynajmniej tak to wyglądało - i zaciśnięta pięść trafiła go w pierś, rzucając na drewnianą ścianę. Złoczyńca chwycił go za włosy i przyciągnął, plując w twarz chłopca i rechocząc triumfalnie. Wykręcając się na wszystkie strony i nie mogąc podnieść ręki, żeby zetrzeć obrzydliwy śluz, Yves zobaczył, jak nieznajomy niespiesznie i bezszelestnie wyprostowuje się i delikatnie opuszcza klapę, nie spuszczając wzroku z kotłującej się pod ścianą dwójki. Nie rzucił się nierozsądnie na pomoc dręczonemu. Była to najsłodsza nagroda i serce Yve-sa wypełniła wdzięczność i podziw. Bo obcy okazał tym samym, że rozumie i docenia jego fortel, że chłopiec nie jest po prostu ofiarą, ale partnerem w tej sekretnej i chwalebnej walce. Zdążył jeszcze dostrzec pierwszy szybki i cichy ruch i wtedy wymierzony mu solidny policzek odwrócił jego głowę w bok; za pierwszym ciosem nastąpił drugi, aż poczuł się oszołomiony i bliski omdlenia. Zachował jednak dosyć przytomności, by zaskomleć błagalnie i to dostatecznie głośno, żeby zagłuszyć kroki tego, kto musiał być już bardzo blisko: - Nie! To boli! Puść mnie! Przepraszam, przepraszam... Nie bij mnie... W jego głosie brzmiał triumf i duma, opryszek jednak nie zauważył żadnej różnicy, chichocząc i śliniąc się z radości. Ciągle jeszcze się śmiał, kiedy długie ramię chwyciło go za twarz, zaciskając się na ustach, i cisnęło na deski. Długonogi, zwinny młodzieniec usiadł na nim okrakiem i wtłoczył mu kolano w brzuch, wyciskając z niego powietrze, a potem jednym ruchem zerwał mu hełm i uniósłszy głowę bandyty, uderzył nią o podłogę. Wróg leżał teraz bezsilny i niemy jak wyjęta z wody ryba. Yves przypadł do nich jak świeżo wyszkolony jastrząb rzucający się na zdobycz i drżącymi dłońmi począł rozpinać pas, przy którym jego strażnik nosił miecz i sztylet. Podał pas nieznajomemu, który czekał na to z pogodnym spokojem, a otrzymawszy pas, związał nim sprawnie ręce nieprzytomnego, wykręciwszy je uprzednio do tyłu. Dopiero potem odwrócił się i spojrzał na swego pomocnika. Us'miechał się. Oprócz blasku gwiazd nie było tu innego światła, ale Yves wiedział, że się nie myli. Jego wybawca sięgnął między sute fałdy brązowego samodziału na piersi, wyciągnął długi zwój białego płótna i podał go chłopcu. - Otrzyj twarz - odezwał się cichym, niskim głosem, w którym dźwięczało rozbawienie i uznanie - zanim zatkam tym gębę tego rzezimieszka. ROZDZIAŁ DWUNASTY Yves przejechał materiałem po policzkach i czole w milczeniu pełnym na poły zgrozy, na poły podziwu, nie spuszczając wzroku z pochylonej nad bezwładnym ciałem twarzy. W słabym świetle gwiazd lśniły białe zęby i jasne, bursztynowe oczy. Kaptur nieznajomego zsunął mu się na plecy, odsłaniając czarne, przytrzymywane czapką włosy. Jego wygląd i ruchy wyrażały młodość i odwagę. Yves patrzył i czuł, że oddaje mu swoje serce. Wielbił już kiedyś innych bohaterów, ale ten był całkiem nowy, młody i — przede wszystkim - obecny. - Daj - rzekł krótko obiekt jego adoracji, wyciągając rękę po kawałek płótna. Yves wzdrygnął się i pospiesznie oddał mu je. Młodzieniec szybko wetknął jeden koniec materiału w otwarte usta strażnika, owijając resztę wokół jego głowy, dzięki czemu nieszczęśnik stał się nie tylko niemy, ale i ślepy. Wolny koniec podwiązany został do pętającego ręce pasa. Z braku powroza, ze skórzanego kaftana ofiary wyciągnięte zostały sznurówki, którymi fachowo oplatano jego kostki, a następnie przywiązano stopy do nadgarstków. Bandzior przypominał teraz pakunek, który można by załadować na koński grzbiet. Yves obserwował wszystko okrągłymi z podziwu oczyma. Kiedy praca została zakończona, przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem, bardzo zadowoleni. Yves otwierał już usta, ale zamknął je zaraz, ujrzawszy palec przyłożony do wciąż uśmiechających się ust. - Poczekaj - powiedział nieznajomy niemal szeptem. Szept jest pozornie bezbarwny, ale zawsze brzmi alarmująco. Cichych słów nie usłyszał nikt oprócz chłopca. — Najpierw sprawdźmy, czy uda się nam odejść tą samą drogą, którą tu przybyłem. Yves przykucnął i zamienił się w słuch. Drżał ze strachu i podniecenia. Jego towarzysz położył się na klapie i przyłożył ucho do desek. Po chwili ostrożnie uchylił ją i zerknął w pachnącą drewnem ciemność. Z zewnątrz, z okolicy głównego budynku i palisady, dobiegały pokrzykiwania i odgłosy ruchu, świadczące o tym, że garnizon jest w pogotowiu; ale pod nimi, wśród majaczących w mroku belek panowała cisza i spokój. - Możemy spróbować. Idź tuż za mną i rób to, co ja. Podniósł klapę i ześliznął się w dół, zwinny jak kot. Yves pospieszył za nim. Po zejściu piętro niżej znów zamarli w bezruchu, ale nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa. W kącie majaczyły w ciemnościach prymitywne, lecz solidne schody. Kiedy osiągnęli połowę kondygnacji, usłyszeli dobiegający z głównego budynku harmider. Przez szparę pod wielkimi drzwiami poniżej wpadało migoczące światło pochodni. Jeszcze kilka schodów i będą na samym dole, na tym poziomie, co główny budynek — i tylko jedne drzwi dzielić ich będą od Alaina de Gaucher i jego bandy. Stali blisko siebie, patrząc i słuchając. Najniższy poziom, czyli podstawę wieży, stanowiła po części skała, po części zaś ubita ziemia; docierające stamtąd do zbiegów powietrze było znacznie chłodniejsze niż na wyższych piętrach. Zerkając bojaźliwie w dół, Yves zobaczył w przeciwległym kącie otwór strzelniczy i poczuł idący od niego przeciąg. Było to okno do wolności, z pewnością tędy właśnie dostał się do wieży jego wybawca - i jeśli tylko zdołają niepostrzeżenie przemknąć się obok drzwi, mogą tą samą drogą wydostać się z warowni. Z takim opiekunem odważy się nawet na ryzykowną wspinaczkę wśród skał w całkowitej ciemności. r Zgubił ich pierwszy krok na ostatnim etapie schodów. Aż do tego miejsca były one solidne i nie skrzypiały pod ich stopami. Ale gdy tylko pierwszy z nich postawił stopę na owej feralnej, spaczonej desce, wygięła się, a potem znów wyprostowała z głośnym trzaskiem, który, zwielokrotniony przez echo, rozległ się w całej wieży. W głównym budynku ktoś krzyknął alarmująco; dał się słyszeć tupot wielu biegnących nóg, potem drzwi otworzyły się gwałtownie, a ze środka wysypał się tłum uzbrojonych ludzi. - Z powrotem! - warknął natychmiast nieznajomy i bez wahania pociągnął za sobą chłopca na piętro, z którego właśnie zeszli. - Na dach, szybko! Nie było innej drogi ucieczki, a zamieszanie na dole, zanim wzrok bandytów zdążył przyzwyczaić się do ciemności, nie mogło trwać w nieskończoność. I rzeczywiście, po chwili skończyło się i oto pierwszy drab wydał głośny ryk wściekłości i rzucił się na schody. Za nim podążyło trzech czy czterech następnych. Wrzask, jaki podnieśli, omal nie zrzucił uciekających ze schodów. Kiedy skończyły się stopnie, a przed zbiegami pojawiła się drabina, Yves poczuł, jak silne ręce podnoszą go i podsadzają na wysokość rosłego mężczyzny, co stanowiło pół drogi do nie zasłoniętego klapą otworu. Złapał drabinę i jął piąć się po szczeblach, ale spojrzawszy przez ramię, zawahał się, nie chcąc zostawiać swego towarzysza na pastwę wroga. Dopiero usłyszawszy ostre „Na górę, szybko!", dokończył wspinaczki, a potem rzucił się na brzuch obok klapy, niespokojnie zaglądając za krawędź otworu. Pomimo kłębiących się cieni, jeszcze bardziej rozedrganych w mdłym świetle gwiazd, zobaczył pierwszego z napastników, pędzącego po drewnianych schodach i błyskającego nagim mieczem. Ogromny, podobny do byka mężczyzna zasłaniał swym potężnym cielskiem tych, którzy biegli za nim. Aż do tego momentu chłopiec nie zauważył, że jego sprzymierzeniec nosi miecz. Ten, który odebrali strażnikowi, wciąż jeszcze leżał na dachu, chociaż Yves przywłaszczył sobie sztylet i z dumą przypiął u boku jako odszkodowanie za odebraną mu broń. Bandzior wydał ochrypły okrzyk, a jego krótki miecz wyśliznął mu się z rąk i upadł na deski. W następnej chwili silny kopniak trafił go w pierś, mężczyzna stracił równowagę i potoczył się w dół, zmiatając po drodze swoich kamratów. Dwóch czy trzech zgniecionych zostało przez ogromne cielsko, jeden wypadł nawet ze schodów i poleciał bezpośrednio na najniższy poziom wieży. Młodzieniec nie zerknął nawet na skutki swego działania, odwrócił się, jednym susem znalazł się w połowie wysokości drabiny i po chwili stał już obok Yvesa. Odrzucił nagi miecz, pochylił się i muskularnymi ramionami chwycił górny koniec drabiny, wciągając ją za sobą. Yves, odzyskawszy zmysły, przysunął się i szczebel po szczeblu pomagał unieść ciężar. Drabina górnym i dolnym końcem opierała się o specjalne drewniane progi, nie była wszakże do nich przymocowana. Wyciągnęli ją poza zasięg rąk najwyższego człowieka, na długo zanim pierwszy z atakujących dotarł na najwyższe piętro. Ostatni szczebel wychynął z otworu i dolny koniec zabrzęczał, uderzając o dach rozkruszanym lodem. Z dołu dobiegał ich chór rozwścieczonych głosów. Yves pochylił się, żeby zatrzasnąć klapę i odciąć się od dzikiej wrzawy, ale jego towarzysz zamachał przecząco ręką i chłopiec natychmiast odstąpił od swego zamiaru. Cokolwiek uczyni jego bohater, będzie to słuszne i mądre. Ów bohater zaś, uśmiechając się lekko, podźwignął ich jeńca, złapawszy za sznurek łączący jego stopy z nadgarstkami, przywlókł go do otworu, odwrócił tak, żeby nie roztrzaskał sobie czaszki i spuścił go niemal delikatnie na głowy jego przyjaciół, przewracając kilku z nich na deski. - Szybko! - głos, choć łagodny, zabrzmiał strofująco. --Bierzmy tę drabinę, tu, na klapę. Teraz kładź się na tamtym końcu, a ja na tym - i kto nas ruszy? Yves, jak mu kazano, położył się płasko na brzuchu, zasłaniając twarz rękoma. Długi czas dyszał ciężko, dygocąc na całym ciele. Deski pod nim drżały od zgiełku - klapa znajdowała się o sześć stóp za wysoko dla rozsierdzonych ludzi. A nawet jeśli przystawią coś, co umożliwi im dostanie się na górę, nie będą w stanie unieść ani przebić klapy. Pokrywę dopasowano dokładnie, nie było szczeliny, w którą można by wcisnąć lancę czy miecz. Nawet gdyby wspięli się i wyrąbali otwór toporem, musieliby wchodzić na dach pojedynczo, a na górze czekało dwóch uzbrojonych, gotowych na wszystko ludzi. Yves leżał z wyciągniętymi ramionami i nogami, wstrzymując oddech i żałując, że nie jest dwa razy cięższy. Pomimo mrozu zlany był potem. — Popatrz na mnie, serdeńko — usłyszał dobiegający z drugiego końca drabiny, niemal wesoły głos. -I pokaż mi swoją śliczną buzię - siniaki, brud i tak dalej. Niech no zobaczę swój łup! Yves oderwał ręce od twarzy i nieprzytomnie spojrzał ponad drabiną w jasne, lśniące złotem oczy. W okolonej gęstymi czarnymi włosami twarzy zaznaczały się wystające kości policzkowe, wąskie, czarne brwi i zakrzywiony jak szabla turecka nos. Wygolony jak Normandczyk, gładki jak dziewczyna - lśniącą, oliwkową gładkością. - Weź głęboki oddech i pozwól im wrzeszczeć, w końcu się zmęczą. Nie udało nam się wymknąć, ale i tak nie mogą nam nic zrobić. Mamy czas, żeby się zastanowić. Tylko nie wychylaj się za parapet. Tamci mają dosyć oleju w głowach i mogli wpaść na to, że warto by wystawić łuczników wypatrujących nieostrożnej głowy. - A jeśli podłożą ogień pod wieżę i spalą nas? - zapytał Yves, szczękając zębami. - Nie są tacy głupi. Gdyby to zrobili, główny budynek również stanąłby w płomieniach. Zresztą nie będą się spieszyli z jakimś działaniem-wiedzą, że nie możemy im uciec. TU, na zimnie, czy w lochu — tak czy inaczej jesteśmy uwięzieni. Ja i ty, Messire Yves Hugonin, mamy parę rzeczy do przemyślenia. Zadarł głowę, podniósł rękę na znak ciszy i wsłuchał się w głosy na dole, przechodzące teraz w konspiracyjne mamrotanie. - Uspokoili się. Jesteśmy w pułapce i pozwolą nam tu zamarznąć. Zejdą na dół i zostawią tu tylko kilku ludzi, żeby nas pilnowali. Mogą zaczekać z obdzieraniem nas ze skóry. Perspektywa ta zdawała się go bynajmniej nie przerażać, mówił to całkiem pogodnie. Szemrzące pod nimi głosy cichły stopniowo, aż umilkły zupełnie - tak, jak to przewidział. Alain de Gaucher potrafił ocenić, co jest najważniejsze, i zabrał ludzi, żeby obstawili palisadę. Niech jego więźniowie, władcy przestrzeni szerokiej na dziesięć stóp, cieszą się swoją władzą, zanim nie zamarzną na śmierć. Czego by nie próbowali, nie mogą uciec. Na dole zapanowała ostrożna, podejrzliwa cisza. Zimno niewątpliwie było bardzo dokuczliwe, noc dookoła nich tężała, biorąc ich w lodowate uściski. Młodzieniec przestał wytężać słuch i wyciągnął rękę do chłopca. - Chodź tu, będziemy ogrzewać się własnymi ciałami. Chodź! Za chwilę znowu damy im popalić, ale na razie przytrzymajmy tę klapę, póki nie wymyślimy, co robić dalej. Yves z ulgą podpełzł wzdłuż drabiny, na końcu której przygarnęło go opiekuńcze ramię. Powiercili się trochę, za nim znaleźli najwygodniejszą dla nich obu pozycję i przytulili się ciasno. Yves wziął głęboki oddech i nieśmiało oparł policzek na uwielbianym i gościnnym ramieniu. - Ty mnie znasz, panie - zaczął niepewnie. - Ale ja ciebie nie znam. — Poznasz, Yves, poznasz. Jak dotąd nie miałem możliwości przedstawić się, jak tego wymaga dobry obyczaj. Dla wszystkich oprócz ciebie jestem Robert, syn jednego z leśników w Lesie Clee. Dla ciebie... - przechylił głową, żeby spojrzeć w okrągłe, pełne oczekiwania oczy. - Dla ciebie mogę być tym, kim jestem naprawdę. Jeżeli potrafisz trzymać język za zębami. Jestem jednym z najmłodszych i najmniejszych rangą paladynów twojego wuja, Laurence'a d'Angers, i nazywam się Olivier de Bretagne. Mój pan czeka niecierpliwie w Gloucester na wieści o was. Zostałem wysłany, żeby was znaleźć - i znalazłem. I możesz być pewien, że nie zgubię. Yves przez chwilę nie mógł wymówić słowa, miotając się między oszołomieniem, radością i niedowierzaniem. - Naprawdę? - wykrztusił wreszcie. - Mój wuj wysłał cię, żebyś nas znalazł i zawiózł do niego? W Bromfield powiedziano mi, że wuj nas poszukiwał - mnie i mojej siostry. Na myśl o Erminie zadrżał i zająknął się. Co z tego, że został odnaleziony, jeżeli ona przepadła? - Ona... moja siostra... Uciekła od nas! Nie wiem, gdzie jest! — Cóż, w takim razie jestem lepszy od ciebie, bo ja wiem. Nie martw się o Erminę. Dotarła bezpiecznie do Bromfield.. . które ty opuściłeś. Naprawdę, uwierz mi. Po co miałbym kłamać? Przywiozłem ją tam osobiście. Miała do ciebie dołączyć, ale zanim jeszcze doszliśmy do bram klasztoru, dowiedziałem się, że znowu wybrałeś się na wycieczkę. — To nie moja wina, musiałem pójść... Wszystko zdarzyło się tak nagle, że trudno było w to uwierzyć. Yves przełknął zdumienie i postarał się pozbierać myśli. Teraz, kiedy nie musiał już martwić się o los Erminy, jego serdeczny niepokój zamienił się w gniew, że z jej powodu cierpiał on sam i wielu innych. - Nie znasz jej! Ona nie słucha nikogo - ostrzegł go z oburzeniem. -Kiedy dowie się, że mnie nie ma, może zrobić wszystko! To ona spowodowała całe to zamieszanie i jeśli znowu coś strzeli jej do głowy, może zrobić jeszcze większe głupstwo. Nie znasz jej tak dobrze jak ja! Kiedy Olivier zaśmiał się, chociaż miękko i przyjaźnie, Yves uznał, że — nieświadomy prawdy — jest zbyt pewien siebie. — Posłucha zakazu! Nie bój się, będzie czekać w Brom-field. Sądzę jednak, że masz mi do opowiedzenia własną historię, zanim ja opowiem moją. Ulżyj swemu sercu! Możesz zrobić to teraz, bo lepiej, żebyśmy na razie się stąd nie ruszali. Słyszę na dole jakieś zamieszanie. Yves nic nie słyszał. - Uciekliście z Worcester, o tym wiem. Potem twoja siostra opuściła cię, i wiem dlaczego. Powiedziała mi, nie robiąc z tego żadnego sekretu. A jeśli cię to interesuje: nie, nie wyszła za mąż i na razie nie zamierza. Co więcej, przyznaje, że popełniła głupstwo. A co działo się z tobą, kiedy ona odeszła? Yves przylgnął do obleczonego w gruby samodział ramienia i wyrzucił z siebie wszystko: od pierwszej tułaczki po lesie po schronienie, jakiego udzielili mu ojciec Leonard i brat Cadfael, o tragedii siostry Hilarii i rozpaczliwej pogoni za nieszczęsnym, pomieszanym na umyśle Eliaszem. - I zostawiłem go tam, nie przypuszczając... - Yves drgnął, przypomniawszy sobie słowa wypowiedziane tamtej nocy przez Eliasza. Tego nie mógł powiedzieć nawet temu cudownemu człowiekowi. - Boję się o niego. Ale drzwi zo stawiłem nie zaryglowane. Myślisz, że go odnajdą? Dostatecznie szybko? - Tak szybko, jak Bóg pozwoli - odparł Olivier stanowczo. - Czyli w odpowiednim czasie. Twój Bóg ma pieczę nad chorymi na umyśle i dbpilnuje, żeby zagubieni odnaleźli się. - Yves natychmiast zwrócił uwagę na wypowiedziane przez niego słowa. - M ó j Bóg? - zapytał z naciskiem, wpatrując się natarczywie w ciemną twarz. — Och, mój również. Ale zanim zostałem chrześcijaninem, przeszedłem długą drogę. Moja matka była muzułman-ką i Syryjką, a ojciec rycerzem krucjaty Roberta Nonnand-czyka. Pochodził z Anglii i pożeglował do domu jeszcze przed moim urodzeniem. Kiedy tylko stałem się mężczyzną, przyjąłem jego wiarę i dołączyłem do jego ludzi w Jeruzalem. Tam dostałem się w służbę twojego wuja i podążyłem za nim, kiedy tu wrócił. Jestem chrześcijaninem tak jak ty, z tą różnicą, że ja wybrałem tę wiarę, podczas gdy ty się w niej urodziłeś. I czuję przez skórę, Yves, że wkrótce spotkasz swojego brata Eliasza. Teraz raczej zastanówmy się, jak możemy bezpiecznie wydostać się z tej twierdzy. — A jak ty się do niej dostałeś? — dziwił się Yves. — Skąd wiedziałeś, że tutaj jestem? - Nie miałem o tym pojęcia, zanim ten rozjuszony dowódca nie wystawił cię na parapet z nożem przy gardle. Ale widziałem ich, jak przejeżdżali ze swym łupem, i pomyślałem, że warto by przekonać się, gdzie jest ich gniazdo. Bo jeśli włóczyli się nocą po okolicy, a ty właśnie się zgubiłeś... Było prawdopodobne, że biorą jeńców, jeśli może im się to opłacić. - I wtedy zobaczyłeś całą armię naszych przyjaciół -ucieszył się Yves, któremu przyszedł nagle do głowy pewien pomysł. - Twoich przyjaciół na pewno. Ale moich? Takich przy jaciół wolałbym unikać - bez obrazy! Czy nie dotarło do ciebie, że jestem człowiekiem twojego wuja, a twój wuj jest wasalem cesarzowej Matyldy? Nie mam ochoty wpaść w ręce szeryfa i zgnić w więzieniu Shropshire. Chociaż właściwie powinienem być im wdzięczny, bo dzięki zamieszaniu, jakiego narobili, zdołałem niepostrzeżenie okrążyć fortecę i dotrzeć do skał na dole. Gdyby nie ich działania, nigdy by mi się to nie udało. A kiedy byłem już wewnątrz, kto w ciemnościach odróżni jednego zaniedbanego łotra od drugiego? Wiedziałem, gdzie cię uwięzili. Widziałem zmianę straży. - W takim razie widziałeś też, że jedynym powodem, dla którego Hugo Beringar odwołał swoich ludzi, była groźba, że mnie zamordują. I nie odszedł daleko, jestem pewien, że tak łatwo nie ustąpi. A teraz przecież nikt nie trzyma mi noża na gardle i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zaatakowali! Olivier zrozumiał i popatrzył na niego z nie pozbawionym szacunku rozbawieniem. Wzrok jego powędrował na leżący pod ścianą miecz strażnika, a potem przesunął się na stożkowaty hełm, który potoczył siew ten sam kąt. Wreszcie bursztynowe oczy spojrzały znów na Yvesa. - Szkoda, że nie mamy rogu, żeby ogłosić alarm; ale możemy zmajstrować sobie bardzo słuszny bęben. Weź to i stań pod ścianą, i hałasuj jak tylko możesz, a ja będę pilnował przejścia. Przedarcie się do nas zajmie tym łotrom trochę czasu, a potem będą bardzo zajęci na dole -jeśli twoi przyjaciele dorównują ci bystrością. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Brat Cadfael spędził cały dzień myszkując między drzewami, od jednego końca wyznaczanego przez nie półkola do drugiego - i z powrotem, przyglądając się uważnie każdemu wzgórkowi na przestrzeni dzielącej ich od ostrokołu, rozpaczliwie szukając choćby najmniejszej osłony, pod którą -gdy nadejdzie ciemność - można by spróbować podkraść się bliżej. Hugo nie pozwolił nikomu wysunąć nosa zza drzew i dołożył wszelkich starań, żeby rozstawić swoich ludzi możliwie najszerzej, a jednocześnie zachować ich w ukryciu. Alain de Gaucher nie mógł wyjść, zaś siły szeryfa nie mogły wtargnąć do twierdzy; utknęli w martwym punkcie i Hugo gryzł palce z bezsilnej wściekłości. Bez wątpienia bandyci posiadali zapasy zrabowanego mięsa i zboża, dostatecznie obfite, aby forteca trzymała się dłuższy czas. Wziąć ich głodem? To trwałoby zbyt długo, a przy tym zagłodziliby również nieszczęsnego chłopca. Prawdopodobnie de Gaucher zaproponuje, że odda go w zamian za puszczenie wolno jego wraz z resztą szajki, ale w takim wypadku inna kraina cierpieć będzie od tej samej plagi. W żadnym razie nie można się było na to zgodzić. Obowiązkiem Hugona było pilnowanie w tym hrabstwie porządku i prawa i szeryf stanowczo chciał się z niego wywiązać. Wybrał z szeregów swego oddziału kilku ludzi, którzy urodzili się i wychowali w górach i stąd obeznani byli ze •t wspinaczką, po czym kazał im cofnąć się aż za wąwóz i okrążając szczyt, sprawdzić, czy istnieje możliwość zajścia budowli od tyłu, tam, gdzie nie było straży. Za twierdzą teren podnosił się lekko, co mogłoby stanowić jakąś osłonę, ale od dołu widać było, że za wzniesieniem znajduje się niemal pionowy spadek, gdzie tylko ptak znalazłby dla siebie oparcie. Jedyne możliwe do przejścia miejsce było zupełnie odsłonięte i próba wspinaczki z pewnością skończyłaby się na przyłożeniu sztyletu do gardła chłopca. Tuż pod palisadą zbocze było mniej strome i człowiek nie mający lęku wysokości mógłby - cal po calu - dostać się na tyły wroga. Lecz żeby podjąć taką próbę, musiałby najpierw przeciąć nagą, skalistą płaszczyznę, a tym samym skazałby na śmierć siebie i Yvesa. Mogli mieć pewną szansę po zapadnięciu zmroku. Zdradziecka biel śniegu utrudniała zadanie, ale i ona poprzerywana była ciemnymi plamami nagich skał. Ale jak na złość noc przyszła cicha i spokojna, rozjaśniona odbitym od śniegu blaskiem gwiazd. Tej jednej nocy, kiedy śnieg i porywisty wicher były pożądane jako osłona przed wzrokiem strażników, nie spadł ani jeden płatek, a powietrze było nieruchome. Nic nie mąciło spokoju, tak więc nawet trzask łamanej pod stopą gałązki mógł nieść się aż do palisady. Cadfael siedział w ponurej zadumie nad ową tak niekorzystną ciszą, kiedy nagle została ona przerwana, zniweczona z taką gwałtownością, że na moment zabrakło mu oddechu. Ze strony warowni dochodził ogłuszający, metaliczny hałas, jakby jakiś szaleniec targał za sznur gigantycznego dzwonu, wydającego zgrzytliwe, świdrujące, raniące ucho dźwięki. Z tyłu, za drzewami wszyscy zerwali się na równe nogi i zbliżywszy się na ile tylko było można do otwartej przestrzeni, gapili się na zamek. Za ostrokołem również podniosły się krzyki, wycie i wrzawa i Cadfael domyślił się, że to nie oni zaczęli tę obłąkaną muzykę, że ani jej nie plano wali, ani nie rozumieli. Jeśli wewnątrz dzieje się coś złego, to ci, którzy są na zewnątrz, będą być może w stanie obrócić to na swoją korzyść. Hałas dobiegał ze szczytu wieży. Ktoś tam, na górze, uderzał niezmordowanie w tarczę albo jakiś inny zaimprowizowany gong. Po co ktokolwiek z garnizonu miałby tak wściekle uderzać na alarm, jeśli nie było żadnego ataku? I rejwach ten prowokował inny harmider, stłumiony, ale niewątpliwie pełen złości i żądzy zemsty. Donośny głos, mogący należeć tylko do de Gauchera, wydawał rozkazy. Z pewnością cała uwaga wroga zwrócona została teraz na atak od wewnątrz. Cadfael ruszył bez chwili zastanowienia. W połowie drogi do ostrokołu znajdowało się wzniesienie, wąski, czarny pas przerywający bezlitosną biel. Cadfael wyskoczył spomiędzy drzew i popędził w kierunku skały, gdzie jego czarny habit mógł zlać się z ciemnnym podłożem i stać się niewidocznym dla ewentualnego obserwatora. Nieznany sprawca dzikiego łoskotu wciąż walił w gong, chociaż do tego czasu musiała mu już zdrętwieć ręka. Cadfael ostrożnie podniósł głowę i spojrzał na rysujące się na tle nieba zębate blanki. Dziki rytm ucichł na chwilę i wtedy mnich zobaczył między blankami ostrożnie wychylającą się głowę. Teraz słychać było stłumione przez grubą ścianę wieży odgłosy miażdżenia i roztrzaskiwania, przywodzące na myśl rąbanie siekierą. Głowa pojawiła się po raz drugi. Cadfael zamachał ręką i zawołał: - Yves! Wątpliwe, czy został usłyszany, choć czyste powietrze niosło głos daleko. Z pewnością jednak został zauważony. Yves, do tego czasu ledwo wystawiający głowę za parapet, teraz - nie zważając na ryzyko - wyciągnął szyję i krzyknął w najwyższym podnieceniu: - Na nich! Atakujcie! Trzymamy wieżę! Jest nas dwóch i mamy broń! Potem cofnął się za blankę, i to w samą porę, bo co najmniej jeden łucznik obserwował zębaty kontur szczytu wieży: jego strzała trafiła w krawędź otworu strzelniczego i zadrżała utkwiwszy w drewnie. Yves wyzywająco wznowił ogłuszającą muzykę. Cadfael, niepomny niebezpieczeństwa, podniósł się ze skalnej niecki i pobiegł w kierunku drzew. Wysłano za nim strzałę, która jednak go nie dosięgła i przyprawiając go o niemałe zdumienie, z głośnym świstem upadła tuż za nim w śnieg. Był szybszy, niż sam się spodziewał, przynajmniej w okolicznościach, w których od jego nóg zależało życie wielu ludzi. Bez tchu wpadł między drzewa, prosto w ramiona Hugona Beringara. Zauważył ogólne poruszenie i domyślił się, że Hugo również nie zmarnował tych kilku minut, bo szeregi jego ludzi były gotowe do ataku, czekając tylko na rozkaz. - Na nich! - wysapał Cadfael. - To Yves nas wzywa, mówi, że zdobył wieżę. Ktoś się do niego dostał, Bóg raczy wiedzieć jak. Teraz jedyne niebezpieczeństwo to nasza opieszałość. Nie zwlekali więc dłużej. Nim przebrzmiały te słowa, Hugo był już w siodle. Wyskoczyli zza drzew - Hugo z lewej, Josce de Dinan z prawej strony - i popędzili do bramy zamku Alaina de Gaucher. Za nimi ruszyli żołnierze; część z nich trzymała pochodnie, żeby podpalić drewniane zabudowania. Cadfael, tak bezceremonialnie opuszczony, stał przez chwilę, usiłując złapać oddech, a potem - niemal z oburzeniem - przypomniał sobie, że dawno temu zaprzysiągł nie tykać broni. Nieważne, w jego ślubach nie było nic, co zabroniłoby mu iść z gołymi rękoma między uzbrojonych ludzi. Kroczył zdecydowanie poprzez otwartą, zaśnieżoną pła szczyznę, znaczoną teraz śladami kopyt i wielu stóp, podczas gdy atakujący skupili się i niby ostrze dzidy uderzyli w bramę, wdzierając się do środka. Pomimo przeraźliwego łomotu, którego sam był sprawcą, •Yves usłyszał, że ludzie szeryfa przystąpili do ataku, i poczuł, jak wieża zatrzęsła się, gdy napastnicy szturmowali bramę. Ich natarcie było jak uderzenie młota - bale podpierające furtę poszły w drzazgi i wnętrze palisady wypełniły odgłosy walki wręcz. Mógł jednak tylko przypatrywać się bezradnie; deski pod nimi dygotały i jęczały pod ciosami siekiery, a Olivier stał na rozstawionych nogach, z wyciągniętym mieczem i mimo zajadłej napaści od dołu, przytrzymywał drabinę na klapie. Drabina podskakiwała za każdym uderzeniem siekiery, ale póki leżała na swoim miejscu, podniesienie klapy było niemożliwe. A jeśli nawet wrogowi udałoby się wyrąbać przejście, na początek musiałby wystawić rękę albo głowę, a tym samym pozostać na łasce Oliviera. W tych zaś okolicznościach Olivier byłby bezlitosny. Kiedy z nagim mieczem czyhał na mogącego pojawić się w każdej chwili wroga, napięty był każdy jego muskuł. Yves odłożył miecz i wypuścił ściskany między nogami hełm, pozwalając mu potoczyć się do kąta; za chwilę jednak schylił się po niego i wcisnął na głowę. Czemu by nie skorzystać z takiej ochrony? Pamiętał nawet o tym, żeby pochylić głowę, kiedy schwyciwszy ponownie miecz, rzucił się do Oliviera, żeby go uściskać, a potem samemu również stanąć na szczeblach drabiny. W deskach, z których zbita była klapa, zaczęły rysować się wyraźne pęknięcia; później sypały się nawet drzazgi, ale ostrze siekiery nie zdążyło jeszcze przebić się przez drewno. — I nie zdąży — oznajmił Olivier ze spokojną pewnością siebie. — Słyszysz? Donośny głos samego Alaina de Gaucher rozbrzmiewał głuchym echem w ciemnych czeluściach wieży. - Zwołuje swoje psy, bo teraz bardziej potrzebni są na dole. Siekiera uderzyła raz jeszcze - silny cios przebił przez mocno już nadwerężone deski i między szczeblami drabiny pojawił się groźny trójkąt lśniącego metalu. Był to jednak cios ostatni. Wróg, przeklinając głośno, usiłował wyciągnąć topór, ale bez rezultatu. Więźniowie na wieży usłyszeli jeszcze wielki harmider na schodach, a potem zapanowała cisza. Na dole, między budynkami wrzała zajadła walka, ale oni stali pod spokojnym, gwiaździstym niebem i patrzyli na siebie z ulgą. Niebezpieczeństwo minęło. - Z pewnością znów zagroziłby, że cię zamorduje - stwierdził Olivier, chowając miecz - gdyby tylko mógł dostać cię w swoje ręce. Ale gdyby dłużej usiłował dostać się do nas, już w tej chwili straciłby to, co udało mu się zyskać. Będzie się starał odeprzeć atak, zanim znowu spróbuje się do nas dobrać. - To mu się nie uda! - zawołał Yves radośnie. - Posłuchaj tylko! Opanowali fortecę. Teraz nie dadzą się już wykurzyć, zwycięstwo jest pewne. Zerknął zza blanki na kotłujący się tłum. Wszędzie roiło się od walczących ludzi, których sylwetki zlewały się w mroczną, rozedrganą kipiel niby burzliwe morze nocą; tylko gdzieniegdzie rozświetlały ją migające ogniki wciąż pałających pochodni. - Podpalono główny budynek. Wyprowadzają wszystkie konie i bydło — i zestrzelili już większość łuczników... Czy nie powinniśmy zejść tam i pomóc im? — Nie — rzekł Olivier stanowczo. — Zostaniemy tu tak długo, jak to tylko możliwe. Gdybyś teraz dostał się w ich łapy, przepadłoby wszystko, co dotąd osiągnęliśmy. Najlepsze co możesz zrobić dla swoich przyjaciół, to trzymać się z daleka od tego szemranego dowódcy i pozbawić go tym samym jedynej broni, która mogłaby go ocalić. Słowa te brzmiały rozsądnie, chociaż rozczarowały podnieconego chłopca, pragnącego dokonywać wielkich zwycięstw. Ale to Olivier tak rozkazał i chłopiec nie zaprotestował. — Bohaterem zostaniesz innym razem — dodał Olivier sucho. - Wtedy, gdy gra będzie szła o inną stawkę i będziesz nadstawiał tylko swojego karku. Teraz twoim zadaniem jest cierpliwie czekać, nawet jeśli dużo cię to kosztuje. I ponieważ mamy teraz chwilę czasu - a prawdopodobnie już niedługo bardzo będzie go nam brakowało - słuchaj uważnie. Kiedy się stąd wydostaniemy i przeciwnik zostanie pokonany, odejdę. Wtedy wrócisz do Bromfield, gdzie spotkasz się ze swoją siostrą; niech twoi przyjaciele mają satysfakcję, że jesteście razem i bezpieczni. Nie mam wątpliwości, że - tak jak obiecali - wyślą was do Gloucester pod dobrą eskortą, ale chciałbym wypełnić swoje zadanie i doprowadzić was tam osobiście, bo taki miałem rozkaz. Taka była moja misja i pragnę jej dopełnić. — Ale jak tego dokonasz? — zaniepokoił się Yves. - Z waszą pomocą - i oczywiście z pomocą innych ludzi, 0 których wiem, gdzie ich szukać. Daj mi dwa dni, a konie 1 prowiant będą dla was gotowe. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za dwa dni, licząc od tej nocy, która właśnie się kończy, pojawię się w Bromfield. Przekaż to swojej siostrze. Po komplecie, kiedy bracia udadzą się na spoczynek. Nie pytaj o nic więcej, tylko powiedz jej, że przyjadę. A jeśli tak się stanie, że będę musiał rozmawiać z ludźmi szeryfa, albo jeżeli zapytają ciebie - powiedz, Yves, kto dostał się do ciebie na wieżę? Yves zrozumiał i odparł bez namysłu: - To był Robert, syn leśnika; ten sam, który przyprowa dził Erminę do Bromfield i przypadkowo trafił tu, podczas gdy mnie poszukiwano. Po czym dodał sceptycznie: - Ale wszyscy będą się bardzo dziwić, że syn les'nika poważył się na taki czyn. Chyba że - dodał chytrze - pomyślą, że każdy mężczyzna zaryzykuje życie dla Erminy, tylko dlatego, że jest ładna. Ona zresztą jest ładna - przyznał niechętnie - ale wie o tym aż za dobrze i robi z tego użytek. Nigdy nie pozwól, żeby z ciebie zrobiła głupca! Olivier patrzył w dół i obserwował pole bitwy, gdzie długi, czerwony jęzor ognia przeskoczył z płonącej bramy na dach jednej z obór. Chłopiec nie widział, jak uśmiecha się do własnych myśli. - Niech myślą, że jestem jej ślepym niewolnikiem, jeśli tak się im podoba - rzucił. - Powiedz im cokolwiek, byleby brzmiało to prawdopodobnie. Ale zapamiętaj, co ci mówiłem, i bądź gotowy, kiedy przybędę. - Będę! - gorączkowo zapewnił go Yves. - Zrobię dokładnie tak, jak mi powiedziałeś. Patrzyli, jak ogień rozprzestrzenia się wzdłuż ostrokołu, podczas gdy walka toczyła się wciąż dziko i bezładnie. Obrońców było znacznie więcej, niż Hugo mógł się spodziewać, ponadto większość z nich była naprawdę doświadczonymi i walecznymi żołnierzami. Yves i Olivier z niepokojem zauważyli, że pożoga dochodzi niebezpiecznie blisko głównego budynku. Jeżeli ogień choćby dotknie wieży, to cała ta pełna przeciągów, zbudowana z belek konstrukcja zadziała jak komin i zostaną odcięci wśród szalejącego żywiołu. Już teraz trzask płonących belek zagłuszał bitewny zgiełk. - Robi się gorąco - zmarszczył brwi Olivier. - Lepiej stawić czoła niebezpieczeństwu, które czyha na nas na dole, niż czekać, aż usmażymy się tu żywcem. Odsunęli drabinę i podźwignęli zmaltretowaną klapę. Po sypały się drzazgi i z wnętrza wieży uniosła się cienka smużka dymu. Olivier nie tracił czasu na opuszczenie drabiny, ale ześliznął się i zawisł na rękach, po czym lekko zeskoczył na ziemię. Yves odważnie podążył za nim; w połowie drogi silne ręce złapały go w pasie i delikatnie postawiły na ziemię. Olivier ruszył schodami w dół, prowadząc za sobą chłopca. Powietrze było jeszcze chłodne, ale od dołu wciąż napływały kłęby dymu, zasłaniając krawędź schodów tak, że zmuszeni byli ostrożnie wymacywać stopą każdy krok. Odgłosy bitwy stały się bardziej odległe, przez grube ściany przebijało tylko nieustanne brzęczenie. Nawet gdy osiągnęli kamienne podnóże wieży i w słabym świetle dopalających się pochodni zobaczyli zarys wielkich wrót prowadzących do głównego budynku, nie dobiegł ich stamtąd tupot nóg ni dźwięk głosów. Wszyscy zapewne rzucili się w wir walki, usiłując odeprzeć żołnierzy szeryfa albo - co stawało się coraz bardziej prawdopodobne — pragnąc przedrzeć się przez szeregi napastników i ratować się ucieczką. Olivier zbliżył się do wąskich drzwi - tych, którymi poprzednio dostał się do środka - nacisnął ciężką klamkę i pociągnął; jednakże nie ustąpiły. Zaparł się stopą o ścianę i spróbował raz jeszcze, ale bez skutku. - Przeklęte łotry! Zaryglowali drzwi od zewnątrz, kiedy nas tu zapędzili. Spróbujemy przez główny budynek - trzymaj się blisko mnie. I właśnie otwarcie wielkich wierzei - na tyle szeroko, żeby mogli się przedostać i możliwie najciszej, w obawie, że może czaić się za nimi jakiś przezorny albo ranny bandyta -otwarcie tychże wrót spowodowało przeciąg; i jęzor tlącego się w przeciwległym kącie ognia przeskoczył na sufit, przeszedł wzdłuż podtrzymujących strop belek, plunął płonącymi drzazgami na wyściełane krzesła Alaina de Gaucher i ożywił trzy czy cztery nowe pączki płomieni, rozkwitające w ogromne purpurowe kwiaty. Szkarłatne i złote płomienie były wyraźnie widoczne mimo gęstniejącego gwałtownie dymu. Szli po omacku, potykając się o przewrócone ławy i stoły, rozbite i podeptane naczynia, zdarte zasłony, a dym z dopalających się pochodni łączył się z tym, który i tak gryzł ich już w oczy i dławił w gardle. Przed nimi, za mglistym i niebezpiecznym terenem opuszczonej komnaty, zamajaczyły półotwarte drzwi, a przez nie wraz z podmuchem lodowatego powietrza wtargnęły odgłosy przemocy i gwałtu. Na tle odsłoniętego skrawka nieba świeciła gwiazda, nieprawdopodobnie czysta i odległa. Szli ku niej, zakrywając usta i nozdrza, z oczami pełnymi łez od gryzących wyziewów. Byli już prawie w przejściu, kiedy fala ognia przepłynęła nagle wzdłuż nie heblowanej sufitowej belki, spuszczając na nich deszcz iskier i sięgając grubej, samodziałowej zasłony, zawieszonej nad drzwiami, żeby chronić przed dokuczliwymi wiatrami. Suchy, włochaty materiał natychmiast zajął się ogniem i upadł, odcinając im drogę. Olivier kopnął go na bok i popchnął Yvesa przed siebie, w kierunku drzwi. - Biegnij! Uciekaj stąd i ukryj się! Gdyby Yves usłuchał go wtedy, mógłby umknąć nie zauważony; ale po wyjściu na otwartą przestrzeń, w zamieszanie i tumult zajadłej walki, obejrzał się niespokojnie w obawie, że płomienie, buchające teraz na wysokos'ć człowieka, zagrodziły drogę Olivierowi. Chwila wahania kosztowała jego sprzymierzeńców wszystko, co dotąd osiągnęli. Ponad połowa twierdzy była już w rękach Beringara, a resztki garnizonu broniły się jeszcze wokół głównego budynku. Kiedy jednak Yves odwrócił się plecami do swoich wrogów i zastanawiał się, czy nie pobiec z powrotem i podać przyjacielowi ręki, Alain de Gaucher, osaczony u stóp schodów do swej własnej rezydencji, machnął mieczem na odlew i cofnął się po szerokich, drewnianych schodach. Uderzyli o siebie plecami. Yves zerwał się do ucieczki, ale było już za późno; ogromna ręka złapała go za włosy, a ryk triumfu przedarł się nawet przez bitewną wrzawę i trzask łamiących się, popalonych belek. Nie minęła chwila, a de Gaucher stał oparty o framugę drzwi, bezpieczny od tyłu, jedną ręką przyciskając przed sobą chłopca, a drugą trzymając na jego gardle nagi nóż. - Stać, wy wszyscy! Odrzucić broń! — ryknął; w jego brązowozłotej, zjeżonej grzywie tańczył odbijany blask płomieni. - Do tyłu! Szybciej! Przede mną ma być pusto. Jeżeli ktoś" się na mnie zamierzy, najpierw zginie ten szczeniak. Znowu mam swoją gwarancję! No, przedstawicielu króla, gdzie jesteś? Ile zapłacisz za jego życie? Wypoczętego konia, wolną drogę i żadnego pościgu, pod przysięgą, albo poderżnę mu gardło, a jego krew spadnie na wasze głowy! Hugo Beringar wystąpił z tłumu i stanął z oczyma utkwionymi w de Gauchera. — Cofnijcie się — powiedział, nie odwracając głowy. — Róbcie, co mówi. Wszyscy zebrani, zarówno żołnierze szeryfa, jak i obrońcy cofnęli się cal po calu, zostawiając przed schodami szeroką przestrzeń zdeptanego i pokrwawionego śniegu. Hugo cofnął się również, ale pozostał wysunięty przed nimi do przodu. Cóż mu innego pozostało? De Gaucher przyciskał do piersi głowę chłopca, na gardle którego lśniło ostrze. Jeden fałszywy ruch i Yves zginie. Niektórzy rozbójnicy przemykali się chyłkiem w kierunku palisady i bramy, w nadziei, że uda im się uciec, podczas gdy oczy wszystkich zwrócone były na tych dwoje na schodach. Postawiona przy bramie straż da sobie z nimi radę, ale kto poradzi sobie z tą bezwzględną i zdeterminowaną bestią? Przed nią cofali się wszyscy. Nie wszyscy! Poprzez tłum, nie zauważona przez nikogo, dopóki nie znalazła się na otwartej przestrzeni, szła chwiejnie dziwaczna, samotna postać, kulejąc i zataczając się, ale przepychając się między odrętwiałymi ludźmi prosto w kierunku schodów. Był to wysoki, wychudzony mężczyzna w czarnym habicie z opadającym na plecy kapturem. Wygoloną czaszkę przecinały dwie grube blizny. Jego obute w sandały stopy były pokrwawione i idąc zostawiał na śniegu czerwone s'lady. Krew znaczyła również jego brew, gdyż wspinając się upadł i uderzył o ścianę. W sinej twarzy czerniały ogromne, puste oczy. Wpatrzone były w Alaina de Gau-cher, w niego też wycelowany był oskarżające palec. Zagrzmiał donośny, rozkazujący głos: — Puść chłopca! Przyszedłem po niego, jest mój! Pochłonięty rozmową z Hugonem de Gaucher aż do tej chwili nie zauważył nowo przybyłego. Poderwał głowę, zdziwiony, że ktoś ośmielił się przerwać nakazaną ciszę czy też wtargnąć na neutralny teren, który wyznaczył. Szok był krótki, ale uderzył jak grom z jasnego nieba, i nawet ta krótka chwila wystarczyła. Alain de Gaucher zobaczył trupa człowieka, którego zamordował własnymi rękami; trupa, który kroczył w jego kierunku - straszny, nieosiągalny dla ciosów i nie znający trwogi. Zobaczył wciąż krwawiące rany na głowie i sinobladą twarz. Na moment zapomniał o swoim zakładniku i opuścił miecz. W następnej chwili uświadomił sobie, że zabity nie może zmartwychwstać, i wrócił do siebie z głośnym okrzykiem gniewu i pogardy; ale było już za późno. Yves jak piskorz wyśliznął się z jego rąk i puścił pędem po schodach w dół. Biegnąc na oślep, zderzył się z czymś mocnym i ciepłym i przywarł doń, zdyszany i wyczerpany. Brat Cadfael szepnął mu do ucha: \ - Spokojnie, jesteś już bezpieczny. Pomożesz mi poradzić sobie z bratem Eliaszem, bo teraz, kiedy cię odnalazł, nigdzie się bez ciebie nie ruszy. Chodź, wyprowadzimy go stąd razem. Yves otworzył oczy, nadal sapiąc i drżąc, po czym odwrócił się, żeby spojrzeć na drzwi do głównego budynku. - W środku jest mój przyjaciel... Przyjaciel, który mi pomógł! Przerwał, by wydać głębokie, pełne nadziei, ale i trwogi westchnienie. Z chwilą gdy zakładnik wyrwał się z rąk wroga, Hugo Beringar z obnażonym mieczem rzucił się w kierunku schodów; został jednak uprzedzony. Z pełnego dymu i płomieni wnętrza budynku wyłonił się Olivier, brudny i usmolony. Przemknął obok de Gauchera, żeby znaleźć wolną przestrzeń, a mijając uderzył go płazem w policzek, niedwuznacznie dając do zrozumienia, jakie mA intencje. De Gaucher odwrócił się, odrzucając brązową grzywę. Okrzyki zdumienia wywołane nagłym pojawieniem się brata Eliasza umilkły i zapanowała ciężka, napięta cisza, w której zabrzmiał pogardliwy głos: - Teraz zmierzysz się z mężczyzną! Yves stał jak skamieniały. Cadfael wciąż trzymał go za ramię, chociaż całkiem niepotrzebnie, bo chłopiec obiema rękami kurczowo ściskał rękaw jego habitu. Brat Eliasz, na którego przestano już zwracać uwagę, poszukał wzrokiem swojego chłopca i utykając boleśnie, podszedł do niego, aby go pocieszyć i samemu znaleźć pocieszenie. Yves, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Oliviera, oderwał jedną rękę od rękawa Cadfaela, żeby. uchwycić skraj habitu Eliasza i gnieść go z równą siłą. Dla drżącego z emocji chłopca wszystko zależało teraz od pojedynku tych dwóch mężczyzn. Cadfael i Eliasz czuli jego napięcie i byli nim niejako zarażeni - i tak jak on wpatrywali się w wysoką, zwinną, smukłą sylwetkę stojącego na szczycie schodów mężczyzny. Pomimo usmolonej twarzy i prostego, wieśniaczego stroju Cadfael rozpoznał go. I nikt nie próbował się wtrącać. Nawet Hugo, który mógłby zainterweniować z racji swego urzędu. I wiadomo było, że przerwana bitwa nie rozpocznie się, póki nie skończy się pojedynek. W wyzwaniu było cos' szczególnego, cos', co nie dopuszczało do ingerencji. Nie wyglądało na to, żeby siły były wyrównane: de Gau-cher był dwa razy starszy wiekiem, dwa razy cięższy i bardziej doświadczony, nawet jeśli nie przewyższał przeciwnika wzrostem i zręcznością. I walka nie trwała długo. De Gaucher, zobaczywszy swego przeciwnika, z wielką pewnością siebie ruszył do zaciekłego ataku, pragnąc zmusić młodzieńca do cofnięcia się i zepchnąć go ze schodów. Ale pomimo wzrastającej furii herszta, chłopiec - niedouczony wieśniak! - tylko nieznacznie zmienił pozycję, nie robiąc ani kroku w tył, i gdziekolwiek de Gaucher skierował tnące ostrze, natrafiał na odbijający cios miecz. Olivier stał swobodnie, podczas gdy jego przeciwnik miotał się, tracąc energię. Yves patrzył na nich wielkimi, pełnymi grozy oczami. Eliasz zacisnął rękę na ramieniu chłopca i zadrżał. Cadfael obserwował Oliviera i przypominał sobie dawno zapomniane umiejętności - sposób walki mieczem, który powstał z zetknięcia się szkoły wschodniej i zachodniej, i czerpał z nich obu to, co najlepsze. Młodzieniec nie ustępował ani kroku i jeśli cofnął się o cal, w następnym momencie wynagradzał to sobie w dwójnasób. To de Gaucher cofał się aż do szczytu schodów, na próżno marnując siły. Lew pchnął raz jeszcze, wkładając w ten cios całą energię. Stał jednak zbyt blisko krawędzi oblodzonego stopnia, a jego cios zbyt był brawurowy. Wystawiona do tyłu stopa pośliznęła się, a on sam stracił równowagę i rozpaczliwie zamachał rękoma. Olivier rzucił się na niego jak polujący leopard i całym ciężarem wbił siew odsłoniętą pierś. Miecz wszedł do połowy długości i Olivier musiał zaprzeć się obiema stopami, żeby go wyciągnąć. Alain de Gaucher rozpostarł ramiona i padł na plecy; jego ciało wylądowało trzy stopnie niżej i stoczyło się powoli, z przerażającą godnością, prosto pod nogi Hugona Beringara, gdzie resztki życia wyciekły z niego razem z plamiącą śnieg krwią. ROZDZIAŁ CZTERNASTY A o był koniec - z chwilą, gdy ich przywódca zginął na oczach wszystkich. Rozproszyli się we wszystkich kierunkach: niektórzy rzucili się do ucieczki, inni walczyli do śmierci, a pozostali mieli na tyle rozumu, żeby poddać się z nadzieją na znośną przyszłość. Teraz trzeba było zająć się ponad sześcioma dziesiątkami jeńców, nie licząc zabitych; poza tym wyciągnąć z płonących budynków i magazynów ogromne ilości zrabowanego mienia, a także zająć się sporym stadem owiec i krów - nakarmić je i napoić przed długą drogą. Dinan wziął na siebie pilnowanie jeńców schwytanych na jego ziemi. Nie było wątpliwości, że dobrze się z tego wywiąże — działał we własnym interesie. Ogień rozprzestrzeniał się; kiedy wyniesiono już wszystko, co można było uratować, celowo podsycano płomienie. Zamek stał samotnie, z dala od drzew, na solidnej skale - mógł spalić się do szczętu bez szkody dla otoczenia. Podczas swego krótkiego i niegodnego istnienia szpecił tę okolicę; i lepiej, żeby pamięć o tych podłościach umarła wraz z jego śmiercią. Jedno było bardzo dziwne, chociaż w ogólnym rozgardiaszu mało kto zwrócił na to uwagę. Otóż nieznany zwycięzca zniknął w parę minut po pokonaniu pana zamku. Wszystkie oczy śledziły upadek de Gauchera — zanim jednak obecni zdążyli otrząsnąć się z oszołomienia i rozejrzeć, co się dzie je, powstało zamieszanie: walka, ucieczki, bramę jeńców. Nikt nie zauważył, jak młody wieśniak cicho znika w ciemnościach. - Przepadł jak cień - sumitował się Hugo - kiedy chciałem poznać go lepiej. I nie wiadomo, gdzie go znaleźć, a Jego Królewska Wysokość ma wobec niego dług, którym nie pogardziłby żaden rozsądny człowiek. Ty jeden z nim rozmawiałeś, Yves. Kim on jest? Choć półprzytomny ze zmęczenia, pijany nagłym poczuciem ulgi po długim napięciu i poczuciem bezpieczeństwa po długim strachu, Yves wyrecytował to, czego został nauczony, i to z jasnym spojrzeniem i szczerą, otwartą twarzą: — To był syn leśnika, który zaopiekował się Enniną i przyprowadził ją do Bromfield. To on powiedział mi, że moja siostra jest bezpieczna. Wcześniej nic o tym nie wiedziałem. Ona naprawdę tam jest? - Tak, zupełnie bezpieczna. A jak nazywa się ten syn leśnika? A przede wszystkim - dodał Hugo w zamyśleniu -gdzie nauczył się tak władać mieczem? - Nazywa się Robert. Powiedział, że szukał mnie, bo tak obiecał Erminie, że zobaczył tych opryszków, kiedy tu wracali, i szedł ich śladem. Nic więcej o nim nie wiem - zakończył Yves stanowczo. I jeśli nawet mówiąc to, zaczerwienił się, noc litościwie ukryła rumieniec. - Wygląda na to, że leśnicy w naszej okolicy są niebezpieczni - rzekł Hugo sucho, ale nie pytał więcej. - A teraz- wtrącił się brat Cadfael- prosiłbym cię, żebyś dał mi czterech krzepkich ludzi i pozwolił zabrać wszystkie wypoczęte konie, bo teraz, kiedy zwierzęta nie mają dachu nad głową, lepiej, żeby ruszyły już do stajni Bromfield. Zabrałbym też naszych dwóch odnalezionych, żeby jak najszybciej położyć ich do łóżka. Dla brata Eliasza przygotujemy nosze i owiniemy go dokładnie wszystkimi kocami i derkami, które się jeszcze nie spaliły. - Weź wszystko, czego potrzebujesz - zgodził się Hugo. Ze stajen wyprowadzono siedem koni, a oprócz nich zwykłe górskie kucyki, używane do dźwigania łupów. - Kradzione. Wszystkie albo większość. - ocenił Hugo, przyglądając się im. - Powiem Dinanowi, żeby ogłosił, że wszyscy, którzy ponieśli straty, mogą zgłosić się do Brom- field i upomnieć o swoją własność. Bydło i owce przypędzimy do Bromfield później, kiedy chłopi w Cleeton odszukają swoje sztuki. Ale jak najszybciej zabieraj stąd brata Eliasza, jeśli chcesz, żeby przeżył. To cud, że jeszcze nie skonał. Cadfael pomusztrował swoich pomocników dla dobrego efektu, po czym z całego uratowanego z ognia wyposażenia nakazał sporządzić rodzaj kokonu, w którym brat Eliasz mógłby bezpiecznie odbyć drogę zawieszony między dwoma końmi. Pomyślał również o tym, żeby wziąć dwa wory zboża ze splądrowanych magazynów, na wypadek gdyby nagłe przybycie siedmiu koni miało okazać się niewygodne dla i tak już obciążonego Bromfield. Cała energia i stanowczość, która popychała brata Eliasza do czynu, kiedy było to najbardziej potrzebne, opuściła go, gdy spełnił już swoje zadanie i odzyskał chłopca. Bezwolnie oddał się w ich ręce i pozwolił im czynić ze sobą, co zechcą - apatyczny, wyczerpany i na pół żywy z zimna. Cadfael przyglądał mu się z niepokojem. Jeśli nie zdarzy się nic, co wywołałoby w nim silną emocję - tak jak zdarzyło się, kiedy zobaczył niebezpieczeństwo grożące Yvesowi - Eliasz umrze. Cadfael, tak jak kiedyś, posadził Yvesa przed sobą, chłopiec bowiem tak był zmęczony, że ledwo trzymał się na nogach; i gdyby dano mu prowadzić konia, prawdopodobnie zasnąłby w siodle. Mnich otulił go grubą walijską derką i zanim przemierzyli krętą ścieżkę, jadąc tak szybko, na ile pozwalały ciemności, podbródek Yvesa opadł na pierś, a jego oddech powoli się uspokoił. Cadfael przesunął go delikatnie i oparł o własne ramię; chłopiec przecknął się na chwilę, wtulił twarz w habit i przespał całą drogę do Bromfield. Kiedy znaleźli się już na nizinie, Cadfael obejrzał się. W ciemnościach majaczył czarny kolos z ognistą koroną na szczycie. Beringar i Dinan będą zajęci aż do świtu - trzeba było pilnować jeńców i zagnać bydło do Cleeton, gdzie John Druel rozpozna swoje sztuki, a potem poprowadzić je do Ludlow. Czas przemocy skończył się. Na razie się skończył - dodał w myśli Cadfael. Skończył się być może dla tego hrabstwa, jeśli Prestcote i Hugo również i w przyszłości żelazną ręką utrzymywać będą porządek. Kiedy jednak królewscy krewniacy szarpią się nawzajem o koronę, zawsze znajdą się ludzie, którzy wykorzystają sytuację i zrobią z niej użytek -bez skrupułów ni litości. I każde przestępstwo - dumał - popełnione na terenie, gdzie grasują złoczyńcy, im właśnie będzie przypisane. I zapewne niektórymi zbrodniami obciążeni będą niesprawiedliwie. Nawet bandyta powinien cierpieć tylko za własne winy. A teraz Ąlain de Gaucher nie może przemówić we własnej obronie: „Zrobiłem to i to, i jeszcze tamto, ale tego nie. Nie znieważyłem i nie zamordowałem młodej zakonnicy". Przybyli do Bromfield w porze prymy i wjechali przez bramę na czysto wymiecione podwórko. Tej nocy nie spadł świeży śnieg. Zanosiło się na zmianę pogody; być może w południe pojawią się pierwsze oznaki odwilży. Yves otworzył oczy, ziewnął, przeciągnął się i -* przypomniał sobie. W następnej chwili był już zupełnie przytomny, wyplątał się z derki i zeskoczył na ziemię, żeby pomóc zanieść brata Eliasza do opuszczonego przez niego łóżka. Żołnierze Hugona odprowadzili konie do stajni. Brat Cadfael zaś, zerkając^ kierunku refektarza, spostrzegł, że drzwi uchylają się i Ennina spogląda na oblane szarym światłem świtu podwórko. Płonąca nad drzwiami pochodnia oświetliła jej bezbronną twarz, na której malowała się nadzieja i przerażenie. Usłyszała konie i wybiegła tak jak stała - boso, z rozpuszczonymi włosami. Wzrok jej padł na Yvesa, zajętego przy bracie Eliaszu, i nagle jej rysy złagodniały, a twarz rozpromieniła taka rados'ć i wdzięczność, że Cadfael nie mógł oderwać od niej oczu. Spełniło się jej najgorętsze pragnienie. Nadal miała brata. Yves — być może na szczęście — tak bardzo był zajęty swoim chorym podopiecznym i zarazem opiekunem, że ani razu nie spojrzał w jej kierunku. I Cadfael wcale się nie zdziwił, że Ermina nie pobiegła uściskać brata, ale cicho wycofała się do refektarza, zamykając za sobą drzwi. Nie wyganiał przeto chłopca zbyt pospiesznie z małej salki szpitalnej, gdzie przyniesiono brata Eliasza. Yves również nie kwapił się do uścisków. Wiedział, gdyż wielokrotnie mu powtarzano, że siostra jest tu i czeka na niego. Oboje jednak potrzebowali trochę czasu, żeby przygotować się do spotkania. Pomagał obandażować poranione i odmrożone stopy brata Eliasza i owinąć je miękką wełną, obmyć jego twarz i dłonie, napoić go grzanym winem z miodem i okryć go jak najlżejszym kocem. Kiedy już skończyli, Cadfael stanowczo wziął chłopca za ramię i poprowadził do refektarza. Zastali ją siedzącą przy ogniu, zajętą przerabianiem sprowadzonej z Ludlow sukienki i - sądząc z wyrazu twarzy -wcale nie zachwyconą tą czynnością. Na ich widok odłożyła robótkę i wstała. W oczach brata ujrzała zapowiedź ataku, toteż szybko do niego podeszła i obojętnie pocałowała w policzek. — Ależ t y narobiłeś zamieszania! — zaczęła surowo. -Żeby tak, nic nikomu nie mówiąc, wyjść w taką śnieżycę. — I to t y to mówisz! Ty, która spowodowałaś wszystkie te nieszczęścia! — oburzył się Yves. — J a wypełniłem swoje zadanie. T y uciekłaś w nocy, nic nikomu nie mówiąc, a wróciłaś z pustymi rękami i tak samo jak zawsze arogancka. Lepiej jednak spuść z tonu, jeżeli chcesz z nami rozmawiać. M y mamy na głowie ważniejsze sprawy. — Będziecie mieli sobie dużo do powiedzenia — wtrącił Cadfael, jakby nie słysząc kłótni - i będziecie mieli na to czas. Ale teraz Yves powinien położyć się do łóżka, bo przeżył kilka nocy, które wykończyłyby dorosłego mężczyznę. Potrzebuje długiego dnia i ja jako lekarz nakazuję mu udać się na spoczynek. Ermina wstała ochoczo, choć wciąż z marsową miną. Przygotowała już dla niego łóżko, prawdopodobnie własnoręcznie wygładzając prześcieradła; zagoni go tam jak kwoka dbająca o kurczęta, a kiedy zaśnie, ona będzie nad nim czuwać i dopilnuje, żeby otrzymał strawę, kiedy tylko się obudzi. Ale nigdy, przenigdy nie przyzna się, że tak bardzo się 0 niego bała, nawet płakała. Ani do tego, że gorzko żałuje swojej nie przemyślanej eskapady. I tak jest dobrze, bo chłopiec byłby przerażony i zawstydzony, gdyby ugięła hardy kark i prosiła go o przebaczenie. - Do zobaczenia wieczorem - rzekł Cadfael z zadowoleniem i wyszedł, pozostawiając im problem, jak - nie tracąc twarzy - doprowadzić do zawieszenia broni. Wrócił do brata Eliasza, posiedział przy nim chwilę i upewniwszy się, że pacjent śpi jak kamień, poszedł położyć się do własnego łóżka. Nawet lekarze od czasu do czasu potrzebują tego najprostszego z lekarstw. Ennina zajrzała do niego przed nieszporami, gdyż prosił przeora Leonarda, aby obudzono go na to nabożeństwo. Hugo Beringar nie powrócił jeszcze. Niewątpliwie zatrzymały go w Ludlow obowiązki — ktoś musiał zająć się jeńcami 1 dopilnować zmagazynowania zniesionych z Clee zapasów. Dzisiejszy dzień stanowił interludium: należało dziękować Stwórcy, że jedno niebezpieczeństwo minęło, a zarazem ze brać siły i przygotować się do spełnienia jeszcze jednego zadania. - Bracie Cadfaelu -odezwała się Ennina, stojąc w drzwiach infirmerii. Była bardzo poważna i cicha. - Yves pytał o ciebie. Coś cały czas leży mu na sercu, a ja jestem ostatnią osobą, której by się zwierzył. Ale powie to tobie. Czy wstąpisz do niego po nieszporach? Będzie już po kolacji, gotów do rozmowy. - Przyjdę - obiecał Cadfael. - I zastanawiałam się jeszcze - zaczęła i zawahała się. -Te konie, które dziś przyprowadziliście... czy zabraliście je tym złodziejom? — Tak. Zostały ukradzione z napadniętych gospodarstw. Hugo Beringar posłał do wszystkich, którzy ponieśli straty, żeby przyszli po swoją własność. Bydło i owce pognano do Ludlow. Prawdopodobnie John Druel zdążył już odszukać wśród nich swoje. Konie, którymi przyjechaliśmy, były wypoczęte i gotowe do pracy. Czemu pytasz? Co cię niepokoi? - Sądzę, że jeden z nich należy do Evrarda - wymówiła to imię po długiej przerwie i zrobiła to z trudem, jakby przypominała je sobie po wielu latach zapomnienia. — Czy poślecie również po niego? — Oczywiście. Callowleas było doszczętnie złupione, być może znajdą się i inne należące do niego dobra. - Jeżeli nie wie jeszcze, że jestem tutaj -powiedziała Er-inina - mam nadzieję, że nikt mu nie powie. Nie żebym nie chciała, by dowiedział się, iż jestem zdrowa i bezpieczna. Ale nie chcę, żeby spodziewał się, że mnie tu zobaczy. W jej prośbie nie było nic zaskakującego. Ten etap w jej życiu był już zakończony, nic dziwnego, że wolała uniknąć spotkania, które przyniosłoby tylko wstyd i ból. - Wątpię, żeby przekazano mu inną wiadomość niż ta, którą posyłamy do wszystkich - uspokoił ją Cadfael. -„Przybądź i upomnij się o swoje skradzione mienie". I przy będzie wielu. Niestety - są straty, których nie da się wynagrodzić. - Tak - kiwnęła głową. - Są takie straty. Nie możemy zwrócić im ich bliskich - tylko bydło. Po długim śnie Yves obudził się spokojny o los siostry i swój własny i z niezachwianą wiarą w to, że Olivier dokona wszystkiego, co zamierzy. Umył się i uczesał starannie jak na święto dziękczynienia. Z miłym zaskoczeniem przekonał się, że podczas gdy spał, Ennina załatała dziurę na kolanie w jego spodniach oraz wyprała i wysuszyła przy ogniu jego jedyną koszulę. Jej uczynki bardzo często zaprzeczały słowom, chociaż nigdy wcześniej tego nie zauważył. I wtedy myśl - nie zapomniana, ale odsunięta na drugi plan podczas ostatnich przerażających wypadków - myśl o bracie Eliaszu zawładnęła całym jego umysłem. Stała się tak bolesna i tak natarczywa, że nie mógł już dłużej pozostawać z nią sam na sam. Hugo Beringar był uczciwy i godny zaufania, ale Hugo Beringar był także prawem. A brat Cadfael nie miał z prawem nic wspólnego i na pewno wysłucha go uważnie i ze współczuciem. Kiedy Cadfael przybył, Yves skończył już kolację, a Er-mina wycofała się dyskretnie, zabierając ze sobą swoją robótkę. Yves zaczął bez osłonek, od razu wyrzucając z siebie okropne wspomnienie. - Bracie Cadfaelu - jęknął żałośnie. - Boję się o brata Eliasza." Chcę ci o czymś powiedzieć. Nie wiem, co robić. Nikomu jeszcze o tym nie mówiłem. On powiedział mi coś - nie, nie rozmawiał ze mną, nie powiedział mi, ale słyszałem. Nie mogłem tego nie słyszeć! - Jak dotąd nie było czasu, żebyś mógł opowiedzieć, co zdarzyło się, kiedy wędrowaliście przez noc — rzekł Cadfael rzeczowo. -Ale możesz zwierzyć mi się teraz. Przede wszy stkim jednak: są rzeczy, których jeszcze nie wiesz. I jeśli najpierw cię z nimi zaznajomię, może ci to pomóc. Wiem, gdzie cię zaprowadził, i wiem, że zostawiłeś go w chatce, szukając pomocy, i sam wpadłeś w ręce tych morderców. Czy to właśnie w tej chatce powiedział to, co tak bardzo cię gnębi? - Przez sen - wymamrotał Yves. - Nie powinno się słuchać tego, co człowiek mówi przez sen, ale ja nie mogłem nic na to poradzić. Tak bardzo się o niego bałem, chciałem jakoś mu pomóc... Nawet wcześniej, kiedy siedziałem przy jego łóżku... To dlatego, że mówiłem o siostrze Hilarii i powiedziałem mu o jej śmierci. Nic go wcześniej nie obchodziło, ale jej imię... To było straszne! Tak jakby do tej pory nie wiedział, że ona nie żyje, jednak winił siebie o tę śmierć. Wykrzyknął coś o kamieniach — żeby spadły i pogrzebały go. I wstał... Nie mogłem go zatrzymać ani słowem, ani siłą. Pobiegłem po was, ale wszyscy byli na komplecie. - A kiedy do niego wróciłeś - dokończył Cadfael łagodnie - już go nie było. Tak więc poszedłeś za nim. - Musiałem, miałem przecież nim się opiekować. Pomyślałem, że wkrótce się zmęczy, a wtedy będę mógł zawrócić go i zaprowadzić z powrotem - ale nie mogłem. Cóż więc mogłem zrobić, jak nie iść za nim? - I zaprowadził cię do szałasu - tak, to wyczytaliśmy ze śladów. I tam padły te słowa, które są dla ciebie tak bolesne. Nie bój się ich powtórzyć. Wszystko, co zrobiłeś, uczyniłeś dla jego bezpieczeństwa. Być może i to będzie dla jego dobra. — Ale on oskarżał siebie — szepnął Yves, drżąc na samo wspomnienie. - Powiedział... powiedział, że to on zabił siostrę Hilarię! Cisza, która zapadła po jego słowach, doprowadziła go do łez rozpaczy. - Był tak udręczony... Jak możemy wydać go jako mordercę? Ale jak możemy ukrywać prawdę? Sam to powie dział. A jednak pewien jestem, że nie ma w nim zła. On jest dobry. Och, bracie Cadfaelu, co my zrobimy? Cadfael przechylił się przez wąski stół i pewną ręką przyciągnął do siebie zaciśnięte piąstki chłopca. - Spójrz na mnie, Yves, a powiem ci, co zrobimy. To co ty powinieneś zrobić, to przemóc strach i spróbować przypomnieć sobie dokładnie jego słowa. Każde jego słowo. Powiedział, że to on zabił siostrę Hilarię. Czy naprawdę tak powiedział? Czy może tak wywnioskowałeś z jego słów? Przypomnij sobie jego własne słowa, a to, co ja powinienem zrobić, to słuchać ich uważnie i tylko ich - i zastanowić się, co naprawdę znaczą. Dobrze! Wróć pamięcią do tej nocy w chatce. Zacznij od tego. Nie musisz się spieszyć, czasu jest dość. Yves potarł wilgotnym policzkiem o jego ramię i podniósł do jego twarzy niepewne, ale ufne spojrzenie. Spróbował zebrać myśli, przygryzł wargi i zaczął z wahaniem: - Chyba zasnąłem, chociaż starałem się nie spać. Leżał na brzuchu, ale wyraźnie słyszałem jego głos. Powiedział: „Siostro — przebacz mi mój grzech, moją słabość. Mnie, który zgotowałem ci śmierć!" - tak powiedział. Słowo w słowo, jestem pewien. „Mnie, który zgotowałem ci śmierć!" Zadrżał i przerwał w obawie, że już to samo wystarczy. Ale Cadfael trzymał go za ręce, kiwając głową i czekając na więcej. - Tak, a potem? - Potem... czy pamiętasz, jak wzywał Hunydd? Powiedziałeś, że być może to jego zmarła żona. Więc powiedział: „Hunydd! Była jak ty, ciepła i ufna w moich ramionach. Po sześciu miesiącach postu — powiedział — taki głód. Nie mogłem tego znieść- mówił-ciała i duszy w ogniu..." Przypominał sobie teraz każde słowo, jakby wyryto je w jego umyśle. Do tej pory chciał raczej zapomnieć o nich, a teraz, kiedy postarał sieje odtworzyć, pamiętał wyraźnie. - Dalej. Czy mówił coś jeszcze? - Tak. Powiedział: „Nie, nie możesz mi wybaczyć, niech ziemia mnie pochłonie. Jestem niegodny — mówił — słaby, nikczemny..." - Yves zamilkł na długo, tak jak zamilkł brat Eliasz tamtej nocy, zanim wyznał swą słabość. — Powiedział: „Przylgnęła do mnie, nie bała się niczego". A potem: „Boże miłosierny, jestem mężczyzną z krwi i kości, trawionym cielesną żądzą. I nie żyje - mówił - ona, która mi ufała!" Ze zbielałą twarzą wpatrywał się w brata Cadfaela, zdumiony, że jego słuchacz nie jest wstrząśnięty, lecz zamyślony i spokojny i spogląda na niego ponad stołem z łagodnym uśmiechem. - Nie wierzysz mi? Powiedziałem prawdę. Mówił to wszystko. — Wierzę ci. Z pewnością mówił to wszystko. Ale pomyśl - jego podróżny płaszcz schowany był w chatce, razem z płaszczem i habitem siostry Hilarii. Schowany głęboko! A ciało zakonnicy znaleźliśmy przecież daleko od szałasu, wrzucone do strumienia; Eliasza zaś znaleziono jeszcze dalej. Gdyby nie zaprowadził cię do tej chatki, nie dowiedzielibyśmy się ani połowy tego wszystkiego. Wierzę oczywiście w to, co mi powiedziałeś, ale ty też musisz uwierzyć i wziąć pod uwagę to, co ja mogę ci powiedzieć. Nie wystarczy stwierdzić, że coś się stało, bo wskazuje na to jeden szczegół - nawet tak przekonujący jak wyznanie - i odrzucić wszystkie inne szczegóły tylko dlatego, że nie umiemy ich wytłumaczyć. A odpowiedź w sprawie życia lub śmierci musi wyjaśniać wszystko. Yves patrzył na niego bezmyślnie, rozumiejąc słowa, ale nie widząc w nich nadziei ani pocieszenia. - Ale jak znaleźć taką odpowiedź? I jeśli ją znajdziemy, i będzie to straszna odpowiedź... - przerwał i zadrżał znowu. - Prawda nigdy nie jest straszna. Znajdziemy ją, pytając jedynego człowieka, który wie. - Cadfael wstał i skinął na chłopca. - Uszy do góry, nic nigdy nie jest takie, jak się wydaje. Chodźmy porozmawiać z bratem Eliaszem. Brat Eliasz leżał wciąż słaby i niemy, ale otworzył oczy, inteligentne i przytomne oczy, w których widniało cierpienie. Ogromne cierpienie, na które nie było lekarstwa. Odzyskał już pamięć, chociaż nie dało mu to nic prócz bólu. Poznał ich, kiedy usiedli po obu stronach łóżka - Yves beznadziejnie zagubiony i przerażony tym, co może tu usłyszeć, Cadfael zaś pogodny i usłużny; zajął się najpierw przygotowaniem napoju dla chorego i zmianą opatrunków na jego odmrożonych nogach. Niespożyta siła mężczyzny w kwiecie wieku utrzymywała brata Eliasza — przynajmniej fizycznie — w znośnym stanie: nie straci nawet palców u stóp, a i płuca były w porządku. Leczenia wymagał tylko jego umysł. - Chłopiec powiedział mi - rzekł Cadfael po prostu - że przypomniałeś sobie niektóre wydarzenia. To dobrze. Człowiek powinien pamiętać całą swoją przeszłość, marnotrawstwem jest gubienie choćby jej fragmentów. Teraz, kiedy pamiętasz wszystko, co działo się tej nocy, gdy znaleziono cię pobitego — teraz wyrwałeś się z objęć śmierci jako prawdziwy człowiek, a nie szaleniec. Ten oto chłopiec jest żywym dowodem, że świat potrzebował cię zeszłej nocy i potrzebuje nadal. Oczy chorego nie zmieniły wyrazu, a twarz jego wykrzywił skurcz bólu. - Byłem w tamtej chatce - ciągnął Cadfael. - Wiem, że schroniłeś się tam z siostrą Hilarią podczas największej burzy. To była okropna noc, jedna z najgorszych w tym miesiącu. Teraz ociepliło się trochę, będziemy mieli odwilż. Ale tamtej nocy mróz był dojmujący. Nieszczęśnicy, których tylko cienkie deski pasterskiego szałasu chroniły przed nielito-ściwym wichrem i śniegiem, musieli tulić się do siebie na wzajem, żeby przeżyć. Tak więc wziąłeś ją w ramiona, żeby nie zamarzła na śmierć. W ciemnych oczach pojawił się gwałtowny płomień, a błądzący umysł począł pojmować. - Ja także - rzekł Cadfael z rozwagą - swego czasu znałem kobiety. Nigdy wbrew ich woli, nigdy bez miłos'ci. Wiem, co mówię. Rozległ się głos, szorstki, bo dawno nie używany, ale rozumny i przytomny: - Ona nie żyje. Chłopiec powiedział mi. Ja się do tego przyczyniłem. Pozwól mi odejść w ślad za nią, by upaść jej do stóp. Była taka piękna i ufała mi. Drobna i miękka w moich ramionach, przytuliła siei powierzyła mi siebie... O, Boże! - zakrzyknął brat Eliasz - czyż musiałeś mnie wystawiać na tak okrutną próbę? Kiedy byłem tak spragniony? Nie mogłem znieść tego ognia... - Rozumiem to - powiedział Cadfael. - Ja również nie zniósłbym tego. I byłbym zmuszony postąpić, jak ty postąpiłeś. Obawiając się o jej spokój i o zbawienie własnej duszy, co jest mniej szlachetnym motywem, opuściłbym ją, gdyby zasnęła, i uciekł w śnieżną i mroźną noc, jak najdalej od niej, żeby wrócić o świcie, kiedy moglibyśmy ruszyć w dalszą podróż. Tak jak ty uczyniłeś. Yves pochylił się w przód, zaczynając rozumieć i z zapartym tchem czekając na odpowiedź. A brat Eliasz, rzucając się niespokojnie na łóżku, oskarżał siebie: - Boże, że też ją opuściłem! Że też nie miałem dość siły i wiary, żeby znieść pragnienie. Gdzie jest ten spokój, który mi obiecywano? Uciekłem i zostawiłem ją samą. A teraz ona nie żyje! - Umarli są obok Boga - oświadczył Cadfael. - Zarówno Hunydd, jak i Hilaria. Nie powinieneś życzyć sobie ich powrotu. Masz w niebie obrońcę. Czy myślisz, iż zapomniała, że zanim wyszedłeś na mróz, otuliłeś ją własnym płaszczem i uciekłeś od niej odziany tylko w habit? To była straszna noc. - To było za mało. Powinienem był być na tyle silny w wierze, aby zwalczyć pokusę i zostać z nią, mimo tego ognia... - To możesz powiedzieć swojemu spowiednikowi -uciął Cadfael - kiedy wydobrzejesz na tyle, że będziesz mógł wrócić do Pershore. Ale wystrzegaj się potępiania swych czynów poza tymi, które on uzna za grzeszne. Wszystko, co robiłeś, robiłeś dla jej dobra. To, co było dobre, będzie docenione. Nie ma pewności, czy mógłbyś obronić ją, gdybyś tam został. -' W najgorszym razie zginąłbym razem z nią - szepnął brat Eliasz. - I prawie do tego doszło. Widmo śmierci z ręki łotra było blisko ciebie tamtej nocy, tak samo zresztą jak śmierć z zimna, na którą sam się skazałeś. A jeśli uniknąłeś obu i będziesz musiał jeszcze wiele lat cierpieć na tym ziemskim padole - ciągnął Cadfael - to znaczy, że Bóg chciał, abyś przeżył i tak się męczył. Nie buntuj się przeciwko losowi, który ci wyznaczono. Powiedz to teraz* powiedz przed Bogiem i nami, którzy cię słuchamy, powiedz, że zostawiłeś ją żywą i chciałeś wrócić do niej rano - gdybyś przeżył tę noc - i doprowadzić ją do bezpiecznego miejsca. Czego jeszcze można było od ciebie żądać? - Więcej odwagi - szepnął Eliasz, a na jego wymizero-wanej, przypominającej maskę twarzy pojawił się gorzki, ale szczery uśmiech. — Wszystko było tak, jak mówisz. Chciałem dobrze. Bóg przebaczy mi to, co zrobiłem źle. Jego rysy złagodniały, a w szorstkim, pełnym napięcia głosie zabrzmiała nuta pokory. Nie musiał sobie już nic przypominać i wyznawać, wszystko zostało powiedziane i zrozumiane. Brat Eliasz rozluźnił swoje długie ciało i zadrżał, a potem spłynął na niego spokój. Fizyczne osłabienie przyszło mu z pomocą i Eliasz zasnął. Powieki opadły, a twarz wygładziła się. Pogrążył się w cudowną przepaść skruchy i przebaczenia. - Czy to prawda? - spytał Yves przerażonym szeptem, kiedy cicho zamknęli za sobą drzwi. - Oczywiście. To zapalczywa dusza, która żąda od siebie zbyt wiele i nie docenia tego, co sama daje. Wolał odejść na mróz i śnieżną zawieję, niż zhańbić siostrę Hilarię choćby nawet myślą. Będzie żyć, ozdrowieje na ciele i duszy. Potrzebuje tylko czasu - zapewnił chłopca Cadfael. Jeśli wszystko to przerastało pojęcie trzynastoletniego chłopca albo zrozumiane zostało w sposób czysto akademicki, przez kogoś zaznajomionego teoretycznie z nigdy nie praktykowaną sztuką, Yves nie dał tego po sobie poznać. Utkwione w twarzy Cadfaela oczy błyszczały inteligencją. Zrzucił z serca ostatni ciężar; był wdzięczny, ufny i - szczęśliwy. - A więc to jednak te wyrzutki na nią napadły - odezwał się po chwili - kiedy po odejściu brata Eliasza została sama. Cadfael potrząsnął głową. - Spotkali i nieomal zabili brata Eliasza, jako że mieli zwyczaj mordować każdego, kto przypadkiem stanął na ich drodze i mógłby ewentualnie być świadkiem ich zbrodni. Ale ją - nie, nie sądzę. Tej samej nocy przed świtem zdążyli splądrować sadybę Druela. Nie wierzę, żeby zboczyli z drogi aż pół mili, żeby dostać się do szałasu. Po co mieliby to robić? Przecież nie mogli wiedzieć, że ktoś tam jest. Poza tym z pewnością nie trudziliby się, żeby przewozić gdzieś jej ciało i zabraliby ze sobą jej szaty. Nie, ktoś natrafił na chatkę, gdyż była na jego drodze i wszedł prawdopodobnie dlatego, że rozpętała się straszliwa śnieżyca i chciał przeczekać najgorszą pogodę. - W takim razie mógł być to ktokolwiek- osądził Yves, oburzony i skosternowany na taki afront czyniony sprawiedliwości. -1 nigdy nie dowiemy się kto. Wtedy Cadfaelowi przemknęło przez głowę, że była już jedna osoba, która wiedziała, i jutrzejszy dzień może potwierdzić słuszność jego przypuszczenia. Nie powiedział tego jednak. - W każdym razie - rzekł zamiast tego - nie musisz już więcej kłopotać się o brata Eliasza. Jego serce jest czyste, będzie żył, działał i stanie się chlubą naszego zakonu. A jeśli nie jesteś jeszcze śpiący, możesz posiedzieć przy nim trochę. Nazywając cię swoim chłopcem, uratował ci życie - i póki tu jesteś, możesz mu pomagać. Ennina siedziała przy kominku, niestrudzenie pracując igłą. Pracując, żeby zabić czas, jak pomyślał Cadfael, kiedy zerknęła na niego i natychmiast powróciła do zajęcia, do którego ani nie przywykła, ani go nie lubiła. - Jeżeli chodzi o Yvesa, wszystko jest w porządku - powiedział Cadfael po prostu. - Przerażały go słowa, które brat Eliasz wymówił przez sen i które brzmiały jak przyznanie się do morderstwa -ale naprawdę znaczyły co innego. Opowiedział jej o wszystkim. Czemu nie? Stawała się kobietą, skrępowaną obowiązkami, z których nagle zdała sobie sprawę i odważnie podjęła się ich. - Teraz nie trapi się niczym - poza obawą, że nie odnajdziemy mordercy. - Tego nie musi się obawiać - uśmiech Erminy był jednocześnie tajemniczy i pełen ufności. - Sprawiedliwość boska jest nieomylna i grzechem byłoby w nią wątpić. - No cóż - bąknął Cadfael mimochodem. - W każdym razie Yves będzie chętny i gotowy, żeby iść razem z tobą. A nawet bardzo będzie tego pragnął. Twój Olivier ma wielbiciela, który poszedłby za nim na koniec świata. W odpowiedzi otrzymał jasne, dumne spojrzenie. Blask ognia odbijał się w jej oczach czerwonymi iskierkami. — Wielbicieli jest dwoje — odparła wreszcie. - Kiedy ma to nastąpić? - Skąd wiedziałeś? - zapytała z pewną ciekawością, ale bez zdziwienia czy zmieszania. - Czyż taki człowiek porzuciłby swoją pracę, nie dokończywszy jej? Czy pozwoliłby innym wysłać do domu swoich podopiecznych? Oczywistym jest, iż będzie chciał dopełnić swej misji. Cóż więcej? - Nie będziesz starał się mu przeszkodzić? - i sama sobie zaprzeczyła, machając dzierżącą igłę dłonią. - Przepraszam! Wiem, że nie będziesz. Widziałeś go już - a ty wiesz, jak poznać się na człowieku. Przesłał mi wiadomość przez Yvesa. Przybędzie tu jutro, po komplecie, kiedy wszyscy gotować się będą na spoczynek. Cadfael przemyślał to i rzekł ostrożnie: - Osobiście odłożyłbym wyjazd do godziny, kiedy bracia wstają na jutrznię i laudę - furtian jest wówczas w kościele wraz z innymi i brama jest pusta. I aż do prymy nikt nie zauważy waszej nieobecności. A ty i twój brat prześpicie się parę godzin przed jazdą. Mógłbym obudzić was i odprowadzić do bramy. A jeżeli Olivier przybędzie podczas komplety, ukryłbym go aż do rana. Czy zaufacie mi na tyle? - I podziękujemy - odparła bez wahania. - Zrobimy tak, jak nam radzisz. - Chciałbym cię jeszcze zapytać - dodał brat Cadfael, obserwując jej pracowite palce - czy tak jak Yves gotowa będziesz jutrzejszej nocy opuścić klasztor? Spojrzała na niego znowu, bez pośpiechu czy zmieszania, ale i bez naiwnej ufności, a w oczach jej znów zabłysły czerwone iskierki. - Tak, będę gotowa - oświadczyła i spuściwszy wzrok na leżący na jej podołku materiał, dodała: - Moje zadanie będzie już wypełnione. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Noc nastała pogodna, gwiaździsta i cicha, a mróz nie dokuczał mocno. Ze świtem pojawiło się słońce i była to już druga z rzędu noc, której nie padał świeży śnieg. Zaspy zmniejszyły się nawet jeszcze zanim przyszła powolna, spokojna odwilż - z rodzaju tych, które odsłaniają drogi stopniowo, niemalże ukradkiem, i nigdy nie powodują powodzi. Hugo Beringar wrócił późnym wieczorem, dopiero gdy dopilnował całkowitego zniszczenia tego, co ogień oszczędził, i zniesienia na dół całego zrabowanego dobytku. W dobudowanych wzdłuż ostrokołu celach odnaleziono szczątki dwóch zamordowanych więźniów, torturowanych przed śmiercią, póki nie oddali wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, oraz trzech jeszcze żywych nieszczęśników, którzy przeszli przez podobne piekło. Zaopiekowano się nimi w Lud- low; tam też Josce de Dinan zakuł w kajdany wszystkich jeńców. Po stronie napastników było około osiemnastu rannych; wielu innych odniosło mniejsze obrażenia, nikt jednak nie zginął. Straty mogły być znacznie większe. Przeor Leonard przechadzał się po chłodnym, ale słonecznym podwórzu, z ulgą rozmyślając, że oto ziemie jego uwolnione zostały od nękającej je zarazy, poszukiwane rodzeństwo bezpiecznie znalazło się w murach klasztoru, a brat Eliasz cudem został ocalony i przywrócony do życia - czy to błogiego, czy nieszczęsnego. Spoglądał na nich teraz przytomnymi, pełnymi cierpliwości oczyma i z pokorą przyjmował zarówno egzorty, jak i nagany. Jego umysł oz-drowiał, a ciało było coraz bliższe zdrowia. Niedługo po sumie zaczęli pojawiać się pierwsi interesanci, aby upomnieć się o swoje konie; w tym samym czasie zapewne inni przybywali do Ludlow odszukać swoje krowy i owce. Jeżeli chodzi o te ostatnie, to niewątpliwie co do niektórych sztuk zgłaszać może pretensje więcej niż jedna osoba, co stanie się przyczyną kłótni i w efekcie wzywani będą sąsiedzi, żeby zidentyfikować sporne zwierzę. W Bromfield jednakże była tylko garstka koni, co stanowiło małe pole dla ludzkiej chciwości. Konie znają swoich właścicieli równie dobrze, jak właściciele znają konie. Nawet krowy w Ludlow będą miały sporo do powiedzenia o tym, do kogo należą. John Druel przybył jako jeden z pierwszych, pieszo pokonawszy całą drogę z Cleeton. Nie musiał udowadniać swego prawa własności, bo krzepki, brązowy kucyk począł szarpać się i rżeć, gdy tylko Druel wszedł do stajni - i spotkanie ich było bardzo serdeczne. Kucyk pieszczotliwie dmuchnął Joh-nowi w ucho, a John objął go za szyję, obejrzał od głowy do kopyt i zaszlochał, opierając się czołem o aksamitny pysk. Górski kucyk był jego jedynym koniem, wartym dla niego fortunę. Yves zauważył jego przybycie, pobiegł po Erminę i oboje zmusili go do przyjęcia tego, co im jeszcze z mizernego dobytku pozostało. Mieszkanka Whitbache przywędrowała, aby upomnieć się o należącą do jej zamordowanego męża klacz. Z tejże wioski pojawił się też chudy, poważny chłopiec, który nieśmiało i pokornie zawołał wielkiego roboczego konia. Zwierzę zbliżyło się do niego z wahaniem, przyzwyczajone znać bardziej do swego pana, jednak z niemal ludzkim westchnieniem rozpoznało dziecko tej samej krwi. Dopiero gdy skończył się obiad i brat Cadfael stanął w drzwiach refektarza w słońcu południa, przez bramę wjechał Evrard Boterel. Zsiadł z koma i rozejrzał się za kimś', do kogo mógłby się zwrócić. Był jeszcze cokolwiek blady i wymi-zerowany od gorączki, ale ruchy miał żwawe, a wzrok jasny. Stał z podniesioną głową i władczym spojrzeniem, nawet marszcząc się nieco, że żaden giermek nie odebrał jeszcze od niego uzdy. Młody mężczyzna, jasnowłosy jak grzywa jego wierzchowca, wyglądał imponująco i doskonale zdawał sobie sprawę ze swej urody i pańskiej godności. Taka powierzchowność pociągać by mogła wiele kobiet. Co takiego uczynił młody człowiek z takimi zaletami, że stracił serce jednej z nich? „Rzeczywistość - powiedziała Ennina -brutalnie zburzyła naiwne marzenie". Być może. Ale czy to było dostateczne wyjaśnienie? Przeor Leonard, pełen dobrej woli i cały rozpromieniony, przemierzył podwórko, aby jak należy powitać gościa i zaprowadzić go do stajni. Jeden z ludzi Hugona, zauważywszy nie uwiązanego konia, a mając akurat wolną chwilę, podszedł odebrać wodze. Boterel potraktował go jak służącego: lekceważąco rzucił cugle i nawet na niego nie spojrzawszy, ruszył za przeorem. Przyjechał sam. Jeśli odnajdzie tu swego konia, będzie musiał prowadzić go luzem. Brat Cadfael, zamyślony, rozejrzał się wokół i zobaczył jak Ermina, przyodziana w swój wieśniaczy strój i niosąc pod pachą jakieś zawiniątko, przemknęła przez podwórze, zmierzając w kierunku kościoła. Zniknęła w cieniu ganku, tak jak jej niegdysiejszy konkurent zniknął w ciemnym wnętrzu stajni. Yves z pewnością siedział teraz przy bracie Eliaszu - zazdrośnie strzeżonym podopiecznym i pacjentem. Poza zasięgiem wzroku i poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Nie trafi go żadna przypadkowa strzała. Cadfael niespiesznie wszedł na czyste podwórze i skierował swe kroki do kościoła, ale rozmyślnie zwolnił tak, aby przeciąć drogę Boterelowi i Hugonowi, wychodzącym właśnie ze stajni i podążającym do bramy. Im również się nie spieszyło - Evrard tryskał uprzejmością i rozpływał się w uśmiechach; dla zastępcy szeryfa warto było się postarać. Za nimi świecki giermek prowadził piękną gniadą klacz. Cadfael doszedł do miejsca, gdzie krzyżowały się ich drogi, i zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami kościoła; tamci zmuszeni byli zatrzymać się również. Boterel rozpoznał mnicha, który kiedyś w Ledwyche opatrywał jego ranę, i zwrócił się do niego z uprzejmym podziękowaniem. - Mam nadzieję, że w pełni już powróciliście do zdrowia - rzekł Cadfael grzecznie. Spojrzał na Hugona, chcąc przekonać się, czy zwrócił on uwagę na czekającego na Boterela konia, prowadzanego tam i z powrotem przez żołnierza, który z podziwem obserwował wdzięczny chód i pieszczotliwie dotykał ręką drugiej szyi. Niewiele ujść mogło oczom Beringara, ale jego twarz pozostawała nieprzenikniona. Cadfael poczuł łaskotanie w czubkach palców. Właściwie nie miał powodów, żeby podejmować jakąkolwiek akcję, ale instynkt nakazał mu wziąć udział w grze, której reguł jeszcze do końca nie rozumiał. - Dziękuję ci, bracie. Istotnie wracam do zdrowia, jeżeli jeszcze nie powróciłem — odparł Evrard pogodnie. — Mnie nie ma za co dziękować — uśmiechnął się Cadfael. - Ale czy podziękowaliście już Bogu? Należałoby chyba, w zamian za łaskę, którą was obdarzył: najpierw wróciwszy do życia i zdrowia, a potem oddając utraconą własność - tę piękną klacz. A pomyśleć o strasznych zajściach, w których zginęło tak wielu, a wśród nich uczciwi mężczyźni i niewinne dziewice. Stojąc twarzą do otwartych drzwi kościoła, dostrzegł w ciemnościach jakiś ruch, który po chwili znów zamarł. — Na znak wdzięczności wejdźcie teraz do świątyni i zmówcie modlitwę za tych, którzy mniej mieli szczęścia -choćby i za tę, która leży tu w trumnie i czeka na pogrzeb. Przez chwilę obawiał się, że powiedział zbyt wiele, ale z ulgą zobaczył, że Boterel skręca do kościoła z pobłażliwym uśmiechem człowieka ustępującego gorliwemu klesze i godzącego się na nieszkodliwy gest bez żadnego znaczenia. - Uczynię to z ochotą, bracie! Czemu nie? Wielu było zabitych podczas łotrowskich najazdów z Clee, zmarłych, o których ktoś przecież musiał zadbać; nic dziwnego, że jedna z ofiar leży tu, dopiero co położona do trumny. Beztrosko wszedł po kamiennych schodach i wkroczył do słabo oświetlonego, chłodnego wnętrza. Cadfael szedł tuż za nim, a Hugo Beringar, marszcząc czoło, podążał za nimi tylko do progu, gdzie zatrzymał się, blokując przejście. Wejście ze słonecznego podwórza w mroczne wnętrze budynku oślepiło ich na moment. Otaczały ich wysokie, chłodne ściany, stojąca na głównym ołtarzu lampa była maleńka i odległa, a przez wąskie okna wpadało tylko tyle światła, żeby na kamiennej podłodze zarysować blade prostokąty. Czerwone oko lampki nagle zniknęło. Musiała dość szybko pokonać te kilka jardów od kaplicy, w której stała trumna, żeby stanąć, zasłaniając ołtarz, ale teraz ruchy jej były spokojne i prawie niewidoczne. Sunęła bezszelestnie w kierunku Evrarda Boterela z ręką wyciągniętą w daremnym błaganiu, które nagle zamieniło się w bezlitosne oskarżenie. Nie od razu zorientował się, co porusza się w ciemnościach, dopóki nie znalazła się w pierwszym prostokącie bladego światła - kaptur zasłaniał twarz smukłej benedyktyńskiej zakonnicy w pomiętym i powalanym słomą habicie. Na prawej piersi i ramieniu widniały zastarzałe plamy zakrzepłej krwi. W szarym świetle widać było każdą fałdkę, nawet krew, która splamiła jej rękaw, kiedy walcząc z nim, leżą- cym na niej, rozdrapała świeże rany. Nie wydała żadnego dźwięku; cicho płynęła w jego kierunku po kamiennej posadzce. Odchylił się do tyłu, opierając się o ramię Cadfaela, i wydał stłumiony okrzyk przerażenia, obiema rękami zasłaniając się przed niewiarygodnym zjawiskiem. Ale spod kaptura wpatrywały siew niego ogromne oczy; była coraz bliżej. - Nie! Nie! Odejdź! Ty nie żyjesz... Był to tylko zdławiony szept - tak jak zdławiony jego rękami mógł być jej głos - ale Cadfael usłyszał. I to mu wystarczyło, chociaż Evrard opanował się w następnym momencie, wyprostował się i stanął pierś w pierś ze zjawą, która w lepszym oświetleniu stawała się ciałem, dotykalym i rzeczywistym, — Co to za głupia zabawa? Trzymacie tu szaleńców? Kim jest ta kobieta? Odrzuciła kaptur na plecy i zerwała barbet; na habit siostry Hilarii posypało się bogactwo czarnych włosów, a spod nich wyjrzała blada twarz i płonące oczy Erminy Hugonin. Tej twarzy równie mało się spodziewał. Prawdopodobnie myślał, że ciało Erminy leży zagrzebane pod jakąś zaspą w lesie, skoro nie miał o niej żadnych wiadomości. Prawdopodobnie doszedł do wniosku, że teraz nie musi się bać niczego z jej strony - w każdym razie na tym świecie, a wątpił w istnienie tego drugiego. Cofnął się pospiesznie, ale tylko o jeden krok, gdyż Cadfael i Hugo stali pomiędzy nim a otwartymi drzwiami. Wtedy opanował się znowu i przybrawszy na poły zranioną, na poły oszołomioną minę, zaprotestował przeciwko niezasłużonemu okrucieństwu: - Ennina! Cóż to znaczy? Jeśli żyjesz, dlaczego nie otrzymałem od ciebie żadnej wieści? Do czego ty zmierzasz? Czyż na to zasłużyłem? Domyślasz się chyba, że wychodziłem ze skóry, żeby cię odnaleźć? - Domyślam się - odparła głosem cichym, ale twardym i zimnym jak lód, który uwięził i przechował siostrę Hilarię. -1 gdybyś mnie znalazł - samotną - podzieliłabym los mojej najdroższej przyjaciółki, bo wtedy wiedziałeś już, że nigdy cię nie poślubię. Małżeństwo albo grób - i nie było dla mnie trzeciego wyjścia, bo moje słowa mogłyby pozbawić cię dobrej sławy. Odkąd tu przybyłam, nie powiedziałam przeciwko tobie ani słowa, bo sama do tego doprowadziłam i byłam tak samo winna jak ty. Ale wiedząc to, co wiem teraz, i dla niej... Tak, tak, tak, tysiąc razy oskarżam cię, morderco, gwałcicielu! Nazywam cię, Evrardzie Boterelu, zabójcą mojej słodkiej Hilarii... - Chyba straciłaś rozum! - krzyknął, udając oburzenie. - 0 jakiej kobiecie ty mówisz? Skąd miałbym ją znać? Od dnia, w którym mnie opuściłaś, leżałem w gorączce, chory. Poświadczyć może cała służba... - O nie! O nie! Nie tamtej nocy! Pojechałeś wtedy za mną, odzyskać mnie w obawie o swój honor; uciszyć mnie przez małżeństwo albo morderstwo. Nie wyprzesz się tego! Widziałam, jak wyjeżdżałeś! Myślisz, że byłam tak głupia, żeby wierzyć, że zdołam umknąć ci pieszo? Albo tak przerażona, żeby przestać myśleć i biec jak spłoszony zając - zygzakiem, zostawiając ci czytelny trop? Zostawiłam ślady prowadzące do drzew, w kierunku drogi do Ludlow, gdzie przypuszczałeś, że będę uciekać, a potem wróciłam naokoło 1 ukryłam się na pół nocy wśród drewnianych bali, które kazałeś zgromadzić na swoją tchórzliwą obronę. Widziałam, jak wyruszałeś, Evrardzie, i widziałam twój powrót, i twoje na nowo otwarte rany, ociekające krwią. Nie wyszłam ze swego schronienia, póki nie zabrano cię do łóżka i nie minęła najgorsza zawieja. Wtedy mogłam iść spokojnie, zbliżał się już świt. A podczas gdy ja chowałam się przed tobą, ty zabiłeś ją! Wracając z nieudanego polowania, znalazłeś samotną kobietę i wziąłeś odwet za to, co ja ci zrobiłam, i to wszystko, czego ty mi zrobić nie mogłeś. Zabiliśmy ją! - krzyknęła Ermina. - Ty i ja wspólnie! Jestem równie winna jak ty! - O czym ty mówisz? - nabrał trochę odwagi i pewności siebie. Ona szalała z rozpaczy, a on powinien uspokajać ją, być cierpliwy i pewny siebie, a może uda mu się uczynić wyłom w jej straszliwej pewności. - Oczywiście, że pojechałem cię szukać; jak mogłem pozwolić ci umrzeć na mrozie? Byłem osłabiony od ran i upadłem, a rany otworzyły się i krwawiłem — tak, to prawda. Ale reszta? Jeździłem za tobą całą noc, dopóki starczyło mi sił — i ani razu nie ustałem w poszukiwaniach. Przybyłem z pustymi rękoma i broczący krwią - i dlatego mnie oskarżasz? Nic nie wiem o kobiecie, 0 której mówisz... - Nic? - zabrzmiał zza jego ramienia głos Cadfaela. - 1 nic o pasterskiej chatce położonej blisko szlaku, którym jechałeś, wracając z Ludlow do Ledwyche? Ja wiem, bo jechałem akurat w odwrotną stronę. I nic o młodej zakonnicy śpiącej na sianie i przykrytej męskim podróżnym płaszczem? Nic o dogodnym zamarzającym strumieniu po drodze do domu, kiedy było już po wszystkim? To nie przez upadek otworzyły się twoje rany, to przez rozpaczliwą walkę, jaką stoczyła w obronie swego honoru tamtej mroźnej nocy, kiedy wyładowałeś na niej swą wściekłość i żądzę z braku innej zdobyczy, bardziej zaspokajającej twoje ambicje. Nic o płaszczach i habicie ukrytych pod sianem, aby występek przypisany został tym, którzy byli sprawcami wszystkich innych zbrodni w tej okolicy? Wszystkich innych-ale nie tej! W chłodnym, bladym świetle wszystkie kształty rysowały się ostro jak rzeźby z marmuru. Na zewnątrz świeciło południowe, jasne słońce. W środku panował księżycowy chłód. Ermina stała niby obrócona w kamień, w milczeniu wpatrując się w trzech mężczyzn. Spełniła swój obowiązek. - Wszystko to bzdura - pokręcił głową Evrard Boterel, jakby w największym zdumieniu. - Kiedy wyjeżdżałem, rany, które odniosłem w Callowleas były zabandażowane; wróciłem, brocząc krwią poprzez opatrunki - i co z tego? To była straszna noc - mróz, zadymka. Koń zrzucił mnie. Ale ta kobieta, zakonnica, chatka owczarzy - nie wiem, o co wam chodzi, nigdy tam nie byłem, nawet nie wiem, gdzie to jest... - A ja tam byłem - przerwał mu brat Cadfael - i znalazłem pod śniegiem końskie odchody. To był wysoki koń, który zostawił na chropowatej, sterczącej pod okapem belce pęk włosów ze swej grzywy. Oto one! - Wyciągnął przed siebie jasny kosmyk. - Czy mam je porównać z grzywą twojego wałacha? Czy mam położyć cię na tym oto habicie i sprawdzić, czy twoje rany pokrywają się z plamami na materiale? Siostra Hilaria nie krwawiła. A twoje rany widziałem i wiem. Evrard na długą chwilę zamarł bez ruchu, wysoki i wyprostowany, osaczony z obu stron przez dwie nielitościwe postacie. Potem skulił się i z długim, rozpaczliwym jękiem upadł na kolana, przyciskając ręce do serca. W prostokącie światła, w którym klęczał, jego włosy były najjaśniejszym punktem. - Och, Boże przebacz, Boże przebacz... Chciałem tylko ją uciszyć, nie zabić... nie zabić... - Może to nawet i prawda - osądziła Ermina, siedząc przy kominku. Burza łez minęła i pozostał tylko głęboki smutek. -Może i nie chciał jej zabić. To, co mówił, nie musi być kłamstwem. A co mówił, rozpaczliwie usiłując usprawiedliwić swoją zbrodnię? Że przerwał poszukiwania z powodu zadymki, a kiedy wracał do domu, natrafił na chatkę i wszedł tam, żeby przeczekać najgorszą zawieję, nie spodziewając się, że może tam kogoś zastać. Lecz ujrzawszy bezbronną, młodą kobietę, wziął ją z wściekłości i nienawiści do wszystkich kobiet - ze względu na Enninę. A kiedy obudziła się i zaczęła walczyć - tak, przyznał, że nie był delikatny. Ale nie chciał jej zabić! "tylko uciszyć ją, przyciskając do jej twarzy jej własny habit: A kiedy leżała bez sił i bez życia i nie mógł jej ocucić, zerwał z niej szaty i schował wszystko pod sianem, i zawiózł ją aż do strumienia, żeby wzięto ją za jeszcze jedną ofiarę łotrów, którzy napadli na Callowleas. — Callowleas, gdzie wcześniej zadano mu rany, będące ostatecznym dowodem - podsumował Cadfael, obserwując jej bladą twarz, która wykrzywiła się na moment w gorzkim uśmiechu, przechodzącym w grymas bólu. - Wiem - tak ci powiedział. A ja nie zaprzeczyłam. W bohaterskiej obronie swej posiadłości i swych ludzi! Mogę ci powiedzieć - nawet nie wyciągnął miecza. Zostawił swoich ludzi na rzeź, a sam uciekł jak szczur. I zmusił mnie, żebym pojechała z nim! Nigdy jeszcze żaden mężczyzna z mego rodu nie odwrócił się plecami, pozwalając mordować swoich ludzi. A on mi to zrobił i nie mogłam mu tego przebaczyć. I ja myślałam, że go kocham! Powiem ci - ciągnęła -gdzie otrzymał te rany, które w końcu zdradziły go. Pierwszego dmą w Ledwyche zatrudnił wszystkich ludzi przy ścinaniu drzew i budowaniu barykady -wtedy nie miał jeszcze nawet zadraśnięcia. I cały ten dzień dręczyłam się i wstydziłam; i wieczorem oznajmiłam mu, że za niego nie wyjdę, że nigdy nie poślubię tchórza. Wcześniej nawet mnie nie dotknął, był opiekuńczy i pełen szacunku, ale kiedy okazało się, że straci mnie i moje ziemie - wtedy sytuacja się zmieniła. Cadfael zrozumiał. Małżeństwo przez gwałt: kiedy rzecz się stała, wśród czterech ścian, ślub był zazwyczaj akceptowany przez rodzinę jako zło mniejsze od skandalu i wojny między familiami. To zdarzało się często - wziąć najpierw, a ożenić się później. - Miałam sztylet - ciągnęła ponuro. - Nadal go mam. To ja go zraniłam: mierzyłam w serce, ale sztylet obsunął się i ześliznął z piersi na ramię. Sam widziałeś... — spojrzała na złożony habit, leżący obok niej na ławie. - A kiedy szalał i klął, i wszyscy zbiegli się, by zatamować krew i opatrzyć ranę, wymknęłam się i uciekłam. Wiedziałam, że będą mnie ścigać. Nie mógł pozwolić mi uciec po czymś takim. Spodziewał się, że pobiegnę w kierunku drogi do miasta. Bo gdzież indziej? Tak też zrobiłam, ale dotarłam tylko do drzew, które zasłaniały moje ślady, a potem okrążyłam drogę dużym hikiem i ukryłam się. Mówiłam już, że widziałam, jak wyruszył — w wielkim gniewie, chociaż taki słaby — w kierunku drogi, tak jak myślałam. - Był sam? — Oczywiście, że sam. Nie chciał mieć świadków czy to gwałtu, czy to morderstwa. Zostawił odpowiednie rozkazy. I widziałam, jak wracał, silnie krwawiąc, chociaż wtedy myślałam, że po prostu za bardzo się wysilił - wzdrygnęła się na myśl o tym wysiłku. -Kiedy wyprowadziłam go w pole, wziął odwet na pierwszej napotkanej kobiecie - to była jego zemsta. Nigdy nie oskarżyłabym go ze względu na siebie. Znałam go, i sama to na siebie sprowadziłam. Ale co o n a była winna? Było to odwieczne pytanie, na które nikt nie umie odpowiedzieć. Za co cierpią niewinni? - I myślę- dodała z wahaniem - że mówił prawdę. Nigdy wcześniej nie spotkało go niepowodzenie, i to doprowadziło go do szaleństwa... Ma nieokiełznany temperament. Mój Boże, niegdyś prawie go za to podziwiałam... Tak, być może rzeczywiście nie chciał jej zabić i wpadłszy w panikę, zacierał ślady. Lecz mogło być i tak, że wy kalkulował chłodno, iż martwa kobieta nigdy go nie oskarży, i chciał zapewnić sobie jej milczenie. Niech rozsądzą to ci, którzy mają prawo sądzenia - tu, na tym świecie. - Nie mów nic Yvesowi! - poprosiła jeszcze. - Powiem mu sama, gdy nadejdzie pora. Ale nie tu. Nie teraz! Nie, nie było potrzeby opowiadać chłopcu o walce, która już się skończyła. Evrard Boterel odprowadzony został do Ludlow pod silną eskortą i nie było znaku, że w obrębie klasztoru odkryty został morderca. Spokój powrócił do Brom-field łagodnie i niemal niedostrzegalnie. Jeszcze pół godziny i przyjdzie pora na nieszpory. - Po wieczerzy - zarządził Cadfael - powinnaś' pójść do łóżka i przespać się trochę. I chłopiec także. Ja będę czuwał i wpuszczę twojego bohatera. Użył odpowiednich słów. Spowodowały odwilż, taką, jaka zaczynała się za oknem. Podniosła ku niemu twarz, a cały wypisany na niej smutek i wyrzuty sumienia zastąpiła taka radość, że Cadfael zamrugał oczyma. Ennina pozostawiła za sobą śmierć i przeszłość, sięgając po życie i przyszłość. Jego zdaniem tym razem nie popełniała błędu; zresztą nie było siły, która mogłaby ostudzić jej zapał. Tej nocy nawet podczas komplety w kościele zebrała się mała grupka wiernych; chyba z tuzin mieszkańców tej okolicy przyszło złożyć konie dzięki za uwolnienie od bandy złoczyńców. Nawet pogoda wzięła udział w ogólnym dziękczynieniu, gdyż mróz był nieznaczny, a niebo czyste i rozgwieżdżone. Nie najgorsza noc na podróż. Cadfael wiedział, czego szuka, ale mimo wszystko potrzebował trochę czasu, żeby wśród pochylonych głów odnaleźć tę jedną, czarną. Zadziwiające, że tak rzucająca się w oczy istota potrafiła stać się prawie niezauważalna. Po skończonej komplecie policzył wychodzących wieśniaków i nie zdziwiło go, że do równego rachunku zabrakło mu jednej osoby. Olivier potrafił nie tylko wyglądać na wiejskiego chłopaka, umiał także bezszelestnie znikać w cieniu i pozostawać tam nieruchomy jak otaczające go kamienie. Wyszli już wszyscy: wieśniacy udali się do swoich domów, a bracia do wspólnej sali na półgodzinny odpoczynek przed snem. W chłodnych, ciemnych murach kościoła panowała zupełna cisza. - Olivierze - przerwał ją Cadfael. - Możesz wyjść z ukrycia i czuć się bezpiecznym. Twoi podopieczni będą spać do północy, zaufali mi. Cienie zadrgały, a po chwili wyłoniła się z nich smukła, giętka, młodzieńcza postać. Nie uważał za rozsądne czy stosowne wziąć miecz do świętego miejsca. Poruszał się miękko i cicho jak kot. - Znasz mnie? - Dzięki niej. Jeśli chłopiec przyrzekł milczeć, możesz być zadowolony, dotrzymał słowa. To ona mi zaufała. - A więc i ja mogę ci zaufać - stwierdził młodzieniec i przysunął się bliżej. - Czy masz tu specjalne przywileje? Bo jak widzę, chodzisz, gdzie ci się podoba. - Jestem bratem nie z tego zakonu, lecz z Shrewsbury. Opiekuję się tu jednym pacjentem - i on usprawiedliwia mój nieregularny tryb życia. Widziałeś go podczas tamtej bitwy na szczycie. To ten szalony mnich, który narażając życie, dał Yvesowi szansę ucieczki. - Wiele jestem mu dłużny - jego głos był niski, szczery i pewny. — I tobie także, gdyż, jak sądzę, jesteś tym bratem, do którego chłopiec pobiegł, do którego przemawiał, który za pierwszym razem przywiózł go do klasztoru. Ale imienia twego nie pamiętam. - Nazywam się Cadfael. Ale poczekaj chwilę, niech wyjrzę i zobaczę, czy wszyscy już poszli... Gasnąca, ostatnia już tego wieczora pochodnia oświetliła labirynt czarnych ścieżek na białym śniegu; podwórze było puste, ciche i spokojne. — Idziemy — zdecydował Cadfael. — Możemy zaoferować ci miejsce nieco cieplejsze -jeżeli nie bardziej święte. Ra dziłem wyruszyć, kiedy bracia zbierają się na jutrznie i lau-dę, gdyż furtian również bierze udział w nabożeństwie i mogę swobodnie was wypuścić. Ale twoje konie...? - Są niedaleko i w bezpiecznym schronieniu - uspokoił go Olivier. — Jest ze inną chłopiec, sierota z Whitebache — to on sprawuje nad nimi pieczę. Będzie czekał aż do mojego powrotu. Pójdę z tobą, bracie Cadfaelu. Wymówił jego imię powoli i niezbyt poprawnie, brzmiało dla niego obco. Zaśmiał się miękko i wyciągnął rękę, zdając się na łaskę swego przewodnika. I tak - ręka w rękę - wyszli ze świątyni i skierowali swe kroki do infirmerii. Brat Eliasz leżał pogrążony w głębokim śnie, jego długie ciało spoczywało spokojnie na plecach, wychudzone ręce splecione były na piersiach, a przystojna twarz była pogodna. Wyglądał jak figura na sarkofagu, wyrzeźbiona, by uhonorować leżącego pod nią człowieka; ale ten mężczyzna żył, oddychał równomiernie i spał jak niewinne dziecię. Brat Eliasz dostąpił łaski, która uzdrowiła jego ciało i duszę, i odrzucił niegodny żal za cudze winy. O brata Eliasza nie trzeba się już niepokoić. Cadfael zamknął za sobą drzwi i usiadł ze swoim gościem w małym i ciemnym pokoju przechodnim. Do północy i jutrzni brakowało im jeszcze jakichś dwóch godzin. W małym pokoju o nagich, kamiennych ścianach paliła się tylko jedna świeca; o tak późnej godzinie panowała tu atmosfera tajemniczej intymności. Obaj mężczyźni - młody i stary - milczeli, obserwując się nawzajem z nieskrywaną i życzliwą ciekawością. Nie wadziła im długa cisza, a kiedy wreszcie przemówili, ich głosy były poważne, pełne zadumy i spokoju. Zdawało się, że znali się całe życie. Całe życie? Jeden z nich miał nie więcej niż dwadzieścia pięć czy sześć lat, przybysz z obcego kraju. - Podróż będziecie mieli dość ryzykowną - mówił Cad fael. — Na waszym miejscu zjechałbym z gościńca za Leo-minster i ominąłbym Hereford. Jął tłumaczyć z coraz większym zaangażowaniem, wdał się w szczegóły dotyczące korzystniejszych dróg, a nawet narysował węglem na podłodze plan szlaków, które pamiętał. Chłopiec pochylił się i przyjrzał uważnie, a potem szybko poderwał głowę i z uśmiechem wpatrzył się z bliska w twarz Cadfaela. Wszystko w nim było niepokojące i dziwne; a jednak od czasu do czasu Cadfael doznawał przelotnego wrażenia, że jest w nim coś znajomego, ale wrażenie umykało, zanim mógł zastanowić się i poszukać w pamięci miejsca i czasu, z którym się kojarzyło. - Wszystko to robisz z czystej życzliwości - uśmiech Oliviera był trochę prowokujący, a trochę rozbawiony -a przecież nic o mnie nie wiesz! Skąd masz pewność, że możesz mi zaufać, że nie będę próbować się mścić w imieniu mojego pana i cesarzowej? - Ach, trochę o tobie wiem, chyba więcej, niż myślisz. Wiem, że nazywasz się Olivier de Bretagne i przybyłeś z Trypolisu z Laurence'em d'Angers. Wiem, że służysz mu od sześciu lat i jesteś jego najbardziej zaufanym paladynem. Wiem, że urodziłeś się w Syrii, z syryjskiej matki i frankońskiego rycerza, i że wybrałeś się do Jeruzalem, aby dołączyć do narodu twego ojca i przyjąć jego wiarę. I wiem więcej - pomyślał, przypominając sobie zachwyt na twarzy Erminy i pełen oddania głos, kiedy wspominała o swym bohaterze. Wiem, że Ermina Hugonin, która jest nie najłatwiejszą zdobyczą, oddała ci swoje serce, i tak łatwo się nie podda; a twoje bursztynowe spojrzenie i rumieniec mówią mi, że też nie jest ci obojętna, i że porównując się z nią, nie zaniżysz własnej wartości, ani też nie pozwolisz nikomu, żeby was rozdzielił - obojętnie w jaki sposób przyszedłeś na świat. Pomiędzy wami stanąć może tylko pyszny wuj. - Ona rzeczywiście ci ufa! - oświadczył Olivier z przekonaniem. - Bo może ufać - i ty także możesz. Przybyłeś tu w zaszczytnej misji i dobrze się z niej wywiązałeś. Jestem po twojej stronie, i po stronie tego rodzeństwa. Poznałem ich charaktery. I twój również. - A jednak - przyznał Olivier z ponurym uśmiechem -Ennina oszukała trochę ciebie i siebie samą. Dla niej każdy frankoński krzyżowiec musiał być wysoko urodzonym rycerzem. A większość z nich stanowili szukający przygód młodsi synowie rodu, romantyczni chłopcy ze stajni czy z pola, hul-taje ścigani przez prawo za złodziejstwo albo rabunek. Nie gorsi od większości zwykłych ludzi, ale i nie lepsi. Zresztą nawet pan na komu i z kopią nie musiał być drugim Godfre-yem de Bouillon czy Guimarem de Massard. A ojciec mój nie był rycerzem, ale zwykłym żołnierzem Roberta Nor- mandczyka. Matka zaś była biedną wdową, posiadającą stragan na rynku w Antiochii. Jestem bastardem, rzuconym pomiędzy dwie wiary i dwa różne narody - mieszańcem narodzonym, kiedy już się rozstali. Ale jednak ona była piękna i kochająca, a on odważny i czuły; jestem dumny ze swoich rodziców i nie uważam się za gorszego od innych. Tak przedstawię to krewniakom Erminy, a oni będą musieli uznać to i oddać mi ją! Jego głęboki, miły głos stwardniał nagle, a jastrzębia twarz wyrażała żarliwy zapał. Potem odetchnął głęboko i uśmiechnął się. — Nie mam pojęcia, dlaczego ci to mówię. Ale widzę, że dobrze jej życzysz i chciałbyś dla niej przyszłości, na jaką zasługuje. Pragnąłbym, żebyś dobrze o mnie myślał. - Sam jestem zwykłym człowiekiem - pocieszył go Cadfael - i z niejednego pieca chleb już jadłem. Czy twoja matka nie żyje? - Gdyby żyła, nie opuściłbym jej. Zmarła, kiedy miałem czternaście lat. — A ojciec? - Nigdy go nie widziałem, ani on mnie. Popłynął do Anglii z St Symeon zaraz po ich ostatnim spotkaniu i nigdy nie dowiedział się, że zostawił jej syna. Zostali kochankami na długo przedtem, od razu, kiedy przybył do Syrii. Nigdy nie powiedziała mi jego imienia, choć często go chwaliła. Nie mogło być wiele złego — dodał Olivier w zamyśleniu — w związku, który przyniósł jej tyle miłości i dumy. - Połowa ludzkości żyje ze sobą bez oficjalnego błogosławieństwa - poparł go Cadfael, zaskoczony kierunkiem swoich myśli. — I to niekoniecznie ta gorsza połowa. Przynajmniej nie ma wtedy mowy o pieniądzach i dobrach, które są ceną za kobietę. Olivier zerknął na niego, uświadamiając sobie nagle oryginalność tej wymiany zdań, i roześmiał się cicho, uważając na śpiącego za drzwiami. — Bracie, te ściany słuchają szczególnych spowiedzi; a ja dowiaduję się, jak szeroka jest benedyktyńska swoboda. Przysiągłbym, że mówisz z własnego doświadczenia. - Chodziłem po świecie przez czterdzieści lat - wyjaśnił Cadfael po prostu - zanim zdecydowałem, że życie w klasztorze mnie uleczy. Byłem żołnierzem, żeglarzem i grzesznikiem. Nawet krzyżowcem! Przynajmniej wtedy miałem wzniosły cel, chociaż nie okazał się potem tak szlachetny. Byłem wówczas bardzo młody. Poznałem Trypolis i Antio-chię. Poznałem Jeruzalem. Z pewnością wszystko się tam teraz zmieniło, to było tak dawno temu. Dawno temu - tak, minęło dwadzieścia siedem lat odkąd pożegnał tamte brzegi! Znalazłszy tak doświadczonego towarzysza, młodzieniec stał się nadzwyczaj rozmowny. Mimo swych rycerskich ambicji i szczerego oddania dla nowej wiary, część jego duszy tęskniła za ojczyzną. Nawiązywał do królewskiego miasta i dawnych wypraw, wypytując dokładnie o zdarzenia, które działy się przed jego urodzeniem, i podnosząc zalety pamiętanych miejsc. - Dziwi mnie jednak - rzucił Cadfael sucho, przypominając sobie, jak niegodny wydawał mu się często jego cel, i jak często poganin, z którym miał walczyć, okazywał się szlachetniejszy i odważniejszy od niejednego chrześcijani-na. — Dziwi mnie, że ty, wychowany w innej wierze, tak łatwo z niej zrezygnowałeś, nawet dla swego ojca - kończąc słowa, wstał, uświadomiwszy sobie, że musiało już minąć sporo czasu. - Muszę iść ich obudzić. Niedługo zadzwonią na jutrznię. — To wcale nie było łatwe — zaprzeczył Olivier, zauważywszy z pewnym zdumieniem, jak rzadko się teraz nad tym zastanawiał. - Długi czas walczyłem ze sobą. Właściwie szalę przeważył znak od mojej matki. Pomijając różnicę naszych języków, moja matka nazywała się tak jak wasza Maria Panna... Za plecami Cadfaela cicho otworzyły się drzwi od małego pokoju. Odwróciwszy głowę, zobaczył stojącą w nich, zaróżowioną od snu Enninę. - .. .nazywała się Mariam - dokończył Olivier. - Obudziłam Yvesa - oznajmiła Ermina prawie szeptem. — Jestem gotowa. Wszystkie męczarnie wczorajszego dnia odgonił zdrowy sen; spojrzenie jej wielkich, wolnych od udręki oczu zawisło na twarzy OIiviera, który na dźwięk jej głosu podniósł głowę i odpowiedział jej wzrokiem tak bezpośrednim, jakby rzucili się sobie w ramiona. Brat Cadfael stał zadziwiony i olśniony. Nieważne było imię, które wymienił młodzieniec, wyjaśnieniem był surowy wdzięk, z jakim uniósł głowę, miękka linia policzków i brwi, zdradziecki, nie do opanowania blask miłości, który w jednej chwili zmienił dumne męskie oblicze w twarz kobiecą, niegdyś znaną i pamiętaną po dwudziestu siedmiu latach. Cadfael odwrócił się jak we śnie i zostawiając ich samych, poszedł pomóc Yvesowi ubrać się i przygotować do podróży. Wyprowadził ich przez furtę, kiedy bracia byli na jutrzni. Dziewczyna żegnała się poważnie i z godnością, prosząc 0 modlitwę. Chłopiec, na poły śpiący, nadstawił twarz do pocałunku, stosownego w sytuacji, kiedy szanowany dorosły żegna wyjeżdżające dziecko, a Olivier, zupełnie niewinnie i zdając sobie sprawę z tego, że rozstają się prawdopodobnie na całe życie, powtórzył ten gest i podstawił oliwkowy policzek. Nie dziwiło go milczenie Cadfaela, nocna wyprawa wymagała wszak ciszy i dyskrecji. Cadfael nie patrzył za odchodzącymi, ale zamknął furtę 1 wrócił do infirmerii, gdzie usiadł przy bracie Eliaszu i oddał się całkowicie zdumieniu, poczuciu triumfu i radości. Nunc dimittis! Lepiej nic nie mówić, lepiej nie czynić żadnych wyznań, czy w jakikolwiek sposób komplikować Oli-vierowi drogi, którą sam wybrał. Jaką korzyść miałby teraz z ojca? Ale zobaczyłem go - radował się Cadfael. Prowadziłem go za rękę przez ciemność, siedziałem z nim i rozmawiałem o przeszłości, pocałowałem go, miałem powód, żeby być z niego zadowolony i będę zadowolony do końca życia. Po ziemi chodzi cudowna istota, w żyłach której płynie krew moja i Mariam, i jakie znaczenie ma to, czy te oczy jeszcze go zobaczą? A przecież mogą, nawet na tym świecie! Kto wie? Była to dla niego jedna z najszczęśliwszych nocy. Zasnął na siedząco i śnił o niewyobrażalnych i nie zasłużonych łaskach, póki nie zbudziły go dzwony na prymę. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że roztropnym bę- dzie, jeśli to on pierwszy odkryje zdradę i podniesie umiarkowany alarm. Zarządzono poszukiwania, ale goście znik-nęli, i nie było sprawą braci, aby więzić ich czy ścigać; prze-, or Leonard niepokoił się tylko o dobro samych zbiegów: żeby mogli podróżować bezpiecznie i bezpiecznie dotrzeć do swego prawowitego opiekuna. Istotnie, przeor Leonard potraktował całe zdarzenie ze spokojem tak błogim, że Cadfael uznał to za nieco podejrzane, chociaż mogło to być tylko odbiciem jego szalonego uniesienia, które nie bardzo umiał ukryć. Odkrycie, że Ermina zdjęła z palców wszystkie pierścionki i zostawiła je jako ofiarę - wraz ze starannie złożonym habitem — na zamkniętej trumnie siostry Hilarii, oczyściło uciekinierów z oskarżenia o niewdzięczność. - Ale inna sprawa, co powie zastępca szeryfa - zauważył przeor Leonard, z obawą potrząsając głową. Hugo pojawił się dopiero na sumę i wysłuchał wieści z należytym i bardzo oficjalnym niezadowoleniem, po czym wzruszył ramionami, jako że była to sprawa mniejszej wagi, biorąc pod uwagę problemy, których rozwiązanie zakończyło się powodzeniem. — No cóż, przynajmniej nie musieliśmy wysyłać eskorty, a jeśli mają dojechać bezpiecznie do d'Angersa, lepiej, że odbędzie się to na jego koszt. Rozbiliśmy tę zbójecką szajkę, a morderca został dziś rano odesłany do Shrewsbury; i to przede wszystkim było moim obowiązkiem. Za godzinę wyruszam z moimi ludźmi, a ty, Cadfaelu, możesz do nas dołączyć, gdyż sądzę, że twoje zadanie zostało wypełnione równie dobrze, jak moje. Cadfael też tak uważał. Eliasz już go nie potrzebował, a opóźnianie wyjazdu z miejsca, gdzie przedtem przebywało tamtych troje, nie miało teraz sensu. W południe osiodłał konia i pożegnawszy przeora Leonarda, wyruszył wraz z Hugonem Beringarem do Shrewsbury. Na niebie kłębiło się kilka niegroźnych chmur, a powietrze było chłodne, ale spokojne i przejrzyste; odpowiedni dzień, żeby wracać do domu w pełni zadowolenia. Jakiś czas jechali obok siebie w ciszy i bez pośpiechu, gdyż towarzystwo było dobre i do rozmowy, i do milczenia. — Tak więc bez problemów wyprawiłeś swoje dzieci — odezwał się Hugon niewinnie. — Wiedziałem, że w tej mierze mogę zdać się na ciebie. Cadfael usiłował spojrzeć na niego z oburzeniem; nie był specjalnie zaskoczony. - Powinienem był się domyślić! Tak sobie myślałem, że wczorajszego wieczora dziwnie mało cię było widać. Jakże mógłby zastępca szeryfa z twoją reputacją spać beztrosko, podczas gdy jego zakładnicy wymykają się po cichu do Gloucester? Nie mówiąc już o ich eskorcie — dodał w myśli, ale nie powiedział tego. Hugon z pewnością zauważył zalety domniemanego syna leśnika i prawdopodobnie domyślał się jego intencji; nie znał jednak jego imienia ani pochodzenia. Kiedyś, kiedy skończy się wojna i Anglia znów się zjednoczy, kiedyś Hugon być może dowie się tego, co Cadfael pieścił teraz w sercu jako słodką tajemnicę. Ale jeszcze nie teraz! To zdarzyło się tak niedawno, nie chciał dzielić z nikim tego cudownego, zdumiewającego sekretu. - Z Ludlow - powiedział - trudno było ci chyba usłyszeć, jak w Bromfield o północy otwiera się i zamyka furta. A więc nie zostawiłeś Boterela pod opieką Dinana? - Obawiałem się, że tej nocy może dojść do innego wyjazdu. Boterel jest dzierżawcą Dinana. Przyznał się do winy, ale wolę raczej mieć go bezpiecznie pod kluczem w zamku Shrewsbury. - Jak myślisz, będzie wisiał? - Wątpię. Ale to już kłopot tych, którzy będą go sądzili. Moim zadaniem jest dbać o bezpieczeństwo na drogach i aresztować morderców. I zapewnić spokój uczciwym mężczyznom, kobietom i dzieciom. Prsbyli już ponad pół drogi do Shrewsbury; Hugon zaczął popędzać swego konia, a wzrok utkwił daleko przed siebie, z niecierpliwością wypatrując znajomych szczytów wież. Czekała na niego Alinę, szczęśliwa i dumna, a przygotowania do wieczerzy wigilijnej musiały być już w toku. - Przez ten czas, kiedy mnie nie było, mój syn musiał nieprawdopodobnie wyrosnąć. Z pewnością oboje czują się dobrze, bo inaczej Konstancja przysłałaby po mnie. A ty, Cadfaelu, nie widziałeś jeszcze mojego syna! Ale ty widziałeś mojego - pomyślał Cadfael, który jechał obok niego w ciszy i skupieniu. Chociaż tego nie wiesz. - Długonogi i silny - będzie wyższy od swojego ojca 0 głowę... On j e s t wyższy o głowę - cieszył się Cadfael. O głowę 1 jeszcze trochę. A co za piękne i mądre dzieci mogą urodzić się z jego związku z tą wspaniałą dziewczyną! - Czekaj tylko, aż go zobaczysz! Z takiego syna można być dumnym! Cadfael jechał milczący i szczęśliwy, wciąż jeszcze pełen zdumienia, cały zamieniony w dumę — i pokorę. Jeszcze jedenaście dni do Gwiazdki, i nie wiszą nad nią żadne chmury, tylko wielkie światło. Czas narodzin, triumfalnego przyjścia na świat, a tego roku szczególnie celebrowany — syn tej młodej kobiety z Worcester, syn Alinę i Hugona, syn Mariam, Syn Człowieczy... Z takiego syna można być dumnym! Tak, amen!